02.05.2024

Nowy Napis Co Tydzień #252 / Ojcze Mój (fragmenty)

Osoby: Mama, Pan Norbert, Łukasz, Kasia

1.

Łukasz gra w piłkę z matką broniącą bramki, oboje przebrani w stroje piłkarskie, z boku łóżko, w którym leży Pan Norbert.

ŁUKASZ
Podanie ze środkowej strefy boiska, przyjęcie, mija obrońcę, strzał i gooool!!!
Maradona!

MAMA
Pięknie, synku. Mocno potrafisz kopać na bramkę. Brawo!

ŁUKASZ
Strzelać na bramkę, tak się mówi, mamo…

MAMA
Strzelać w bramkę, dobrze. Biegnij po piłkę i kop!

Piskliwy głos gdzieś z oddali:
Hahaha! Kop w bramkę, Maradona. Tylko nie w bramkarza.

ŁUKASZ
Jest mi zimno, możemy iść do domu?

MAMA
Tak szybko? Naciągnij czapkę bardziej na uszy. Pogramy jeszcze. Kop!

ŁUKASZ
Dośrodkowanie w pole karne, zwód, szansa i goool! Maradona! Bramkarz był bez szans!

Piskliwy głos gdzieś z oddali:
Z matką gra w piłkę! Hahaha, ma matkę z fiutem!

ŁUKASZ
Idziemy, mam kartkówkę, muszę się uczyć.

MATKA
Chodźmy, najgorszy ten wiatr. Niby jest ciepło, a zimnem podwiewa.

2.

ŁUKASZ
Chcę dobrze zacząć dzień. Każdy dzień trzeba dobrze zacząć, żeby życie dobrze skończyć. Ojcze, spraw proszę, niech tak się stanie, błagam spraw, gdziekolwiek jesteś. Wczoraj, przed zaśnięciem, myślałem sobie, tak lekko, o życiu szczęśliwym. Że na przykład sąsiadka, owdowiała matka, dajmy na to, trojga dzieci, z czego jedno z porażeniem mózgowym, ale wszyscy są czyści i doprani, myślałem, że ta dzielna kobieta przychodzi do nas z prośbą. Ciebie tam, ojcze, nie ma, ale jest moja żona, Ania, i mówi jej: jak tylko mąż wróci, to coś wymyśli. Weźmie makitę, biedna kobieta nie wie nawet, co to, ale brzmi dobrze, jak panaceum na jej bolączkę, weźmie, mówi Ania, i przyjdzie przywiercić uchwyt do ściany, żeby dziecku łatwiej zsiadało się z wózka na toaletę. Takie obrazy, ojcze mój, przychodzą same, nie wymyślam ich, same się myślą. Biję chama w ryj, trafiam cwaniaka ripostą, strzelam bramkę, o, to jest dopiero cudowne uczucie, w ostatnich sekundach meczu, rzucają się na mnie jak szaleni, ledwo oddycham. Rano, jeśli dobrze zacząć, można być każdym, stworzyć się na nowo, prawda?

PAN NORBERT
A kim ty jesteś?

ŁUKASZ
Pana osobistym opiekunem, panie Norbercie! Do usług.

PAN NORBERT
Nie znam cię, pomyliłeś pokoje. Dlaczego nie przyszedł dziś Krzysiu? Czy wyściepo to wzięli całą moją górniczą emeryturę, żeby mi tu byle kto przyłaził? ChcęKrzysia, a pan idź w cholerę!

ŁUKASZ
Co my to tacy źli jesteśmy, że tam jest fuj w pieluszce? Zaradzimy zaraz. Umyjemypupę. Krzysiu pomoże panu Norbertowi. Byłemu górnikowi. Albo taksówkarzowi.Albo dygnitarzowi czy cinkciarzowi. Byłemu ojcu. Wszystko nam jedno przecież.

PAN NORBERT
To jednak tyś to jest, Krzysiu? Czemu od razu nie mówisz, kruca fuks! ZawołajZosię, niech z tej kuchni już wychodzi, bo wszystkim stygnie, a po co jeść zimne,jak było zagrzane. Zośka, no ile można czekać!

ŁUKASZ
Zły pan na żonę, a tak się stara. Jako pana osobisty opiekun odnotowałem, żew wakacje 1983 roku pani Zofia pozwoliła sobie na dość śmiały wobec pana gest.Nie byłem co prawda naocznym świadkiem tego incydentu, bom wtedy smaczniespał w łóżeczku, ale doniesiono mi, że napędzona promilami chuć skłoniła ją, by,niech pan sam sięgnie pamięcią, ha, ha, wsadzić panu obklejony ciastem paluchdo rozwartej gęby aż po knykieć! Ale było śmiechu, a jak wesele, to i śmiech powinien być, pamięta pan? Tylko moja mama to niezbyt żartobliwie przyjęła, aleona taka bardziej płaczka, kompletnie bez poczucia humoru.

PAN NORBERT
Zośka, do stołu siadaj, jest wigilia, wystygłe pierogi smakują jak guma arabska.Krzysiu, powiedz matce. Wy mnie wszyscy do grobu zapędzicie, jak umrę, tozobaczycie.

ŁUKASZ
Nie tak łatwo umrzeć, choćby się chciało. Ja, powiem panu, chciałbym umieraćco rano. Ale pracuję nad dobrym nastawieniem, staję się pielęgniarzem i tutajprzychodzę. Fuj z gaci wytrzepać, pultu pultu z brody zetrzeć.

PAN NORBERT
Łżesz jak pies, nie jesteś pielęgniarzem.

ŁUKASZ
Proszę się uspokoić. Ciii, cichutko, już dobrze. Nie da się tak przez całe życie przejść. Jestem tu po to, żeby wymierzyć panu karę. Ale nie wyprzedzajmy faktów – skrucha, spowiedź i dopiero wtedy kara, nie wszystko naraz.

PAN NORBERT
Pomoooocy! Krzysiu, ratuj!!!

3.

ŁUKASZ
Dramatem istoty ludzkiej jest pustka, którą trzeba wypełnić. O ileż łatwiej byłoby się urodzić już wypełnionym, jak pies wiedzieć, kiedy gryźć, jak ptak bez wahania ulatywać do ciepłych krajów i niechybnie wracać na czas. Szukam natchnienia, by uwierzyć w kapitalizm, imperializm, socjalizm, katolicyzm, humanizm, monoteizm, politeizm, wszystko mi jedno. Uwierzyć i pokochać, tak jak wąż kocha ciepły od słońca kamień. Zapomnieć i już tak trwać. Drąży mnie pustka, która zagłusza samą siebie papką słów, kolażem obrazów, prawdziwych, wmówionych, spędzonych jak wyrodne płody. Cierpię. Wciąż jednak wierzę, ojcze mój, że się nie poddam. Deficyty i hipertrofie. Afonia, apraksja, agnozja, ataksja, afemia. Alzheimer. Jestem Łukaszkiem z internetu, ale mogę być Czerwonym Smokiem. Tak mi dopomóż.

PAN NORBERT
Ziemniaki zleżałe, miały być gotowane na miejscu, tak mi dyrektor osobiście obiecywał, a czuć przecież, że z jakiejś zewnętrznej kantyny dowiezione. Proszę się za mną wstawić, życzę sobie i żądam. Odmawiam zjedzenia czegoś tak podłej jakości!

ŁUKASZ
Spróbuję. Hmm, myśli pan? Jak dla mnie to raczej z giełdy, przenawożone. Lepiej byłoby brać od lokalnych rolników. Może i ciut droższe, ale za smacznego ziemniaka warto zapłacić.

PAN NORBERT
Prawda. Oszczędzają na nas, albo lepiej – nie chcą, żeby cokolwiek trzymało nas przy życiu.

ŁUKASZ
Moja mama tak zawsze mawiała, jedzenie to wielka przyjemność, jedna z największych ludzkich radości. Rosół z wielkimi okami, równiusieńkimi kawałkami marchewki i pachnącym mięsem, tak niby niedbale pietruchą oprószony.

PAN NORBERT
O, tak! Jak kompot, to zawsze dwie truskawki na dnie szklanki. Schabowy kruchutki, bo w mleku i cebuli wymoczony.

ŁUKASZ
Faworki, pączki, uszka, krokiety – pamięta pan?

PAN NORBERT
Kim pan jest? Nie podoba mi się ton tej rozmowy. Nie do mnie tak! Nie z takimijak pan mi przyszło kiedyś.

ŁUKASZ
Panie Norbercie. Pan by chciał się tego „kiedyś” pozbyć. Często nad tym rozmyślałem. Po co nam „kiedyś”, jeśli mamy „teraz” i „potem”? Wie pan, gdziesiadywałem do tych rozmyślań? W fotelu, tym z zielonym obiciem. Ładny mebel,choć politura na podłokietniku pękła, bo za mocno pan śrubę dokręcił przyskładaniu. Trudno było wtedy o nowe rzeczy, czekać trzeba było, nie miał namkto tego wychodzić bez znajomości.

PAN NORBERT
Takie czasy, Krzysiu. Było jak było, ale teraz gorzej, nie ma co gadać nawet.

ŁUKASZ
Deficyt mebli, deficyt ojców, wszędzie deficyt.

PAN NORBERT
Proszę wyjść, mam ochotę na drzemkę.

ŁUKASZ
Rozmawiamy przecież, panie Norbercie. O starych czasach, domowej kuchni, tęsknotach. Dla mnie to ważniejsze, niż może się panu wydawać.

PAN NORBERT
Mówię, że muszę odpocząć! Chcę się położyć, natychmiast. Słyszysz, chamie?

ŁUKASZ
Dobrze, już dobrze, aniołku ty mój. Połóż się na boczku i ani mru-mru. Przyniosę kocyk, utulę, bajkę do uszka wyszeptam.

PAN NORBERT
Co ty sobie w ogóle wyobrażasz?

ŁUKASZ
Wszystko! Czego dusza zapragnie, czego tylko zapragniesz, kochany, możeszbyć ze mnie dumny. Nic we mnie nie ma, we mnie jest nic. Słyszę głos, którycały czas mówi. Opowiada mi o mnie samym, komentując każdy, ale to każdynajmniejszy gest. Nie daje chwili wytchnienia, rozumie pan, cokolwiek bym robił, jestem wyszydzany. Tutaj piszą się barwne scenariusze, bo o to pan pytał. Wszystkie złe, wszystkie przeciw mnie.

PAN NORBERT
Nie chcę tego dalej słuchać, odczep się, ty, ty… wariacie!

ŁUKASZ
Przykro mi, postanowiłem inaczej. Jak pan widzi, dobrze się trzymam, nie liczyłbym na rychły powrót Krzysia. Śpij, kochany, a ja opowiem bajkę. Wiedziećjednak musisz, że nie będzie to opowieść z brudnego palca wyssana, a opartana faktach, okrutnych, jak baśnie braci Grimm.

PAN NORBERT
Wariat! Rany boskie, czystej wody wariat! Tak się boję, Krzysiu…

ŁUKASZ
Dawno, dawno temu, był sobie pan. Kochany, kochający nawet, dobrego serca,rzekłbyś. Jego pani rada była, za męża go mając, więc tuż po ślubie, jak dobry Bóg, ojciec nas wszystkich, przykazał, poczęli potomka. Łukasz mu było, po ewangeliście, patronie Hiszpani, introligatorów, rzeźbiarzy, malarzy i notariuszy. Mniejsza o to. Dziecię było pachnące, różowe i pulchne, z natury zupełnie niekłopotliwe. I jak to w bajce, rodzicie nie posiadali się ze szczęścia, taką latorośl spłodziwszy. Lecz co to się stało, ojej, ojej. Nie upłynął jeszcze rok tej sielanki, gdy pan, o którym mówię, ten przykładny ojciec i dumna głowa rodziny zniknął!

PAN NORBERT
Jak to?

ŁUKASZ
Mógł pomrzeć. Mógł być ojcem nieznanym. Mógł odejść z domu, ale w odwiedzinywracać. A ten zniknął, lecz tylko po to, by znów się pojawić, w innej opowieści! Da pan wiarę, panie Norbercie? Posłucha pan dalej?

4.

Pan Norbert chodzi powoli po scenie.

PAN NORBERT
To jest krzesło. Na krześle się siedzi, nie leży. To jest łóżko, w nim się leży. Eto kreslo, eto krovat. Obiad się gotuje na gazie, ale gaz się podpala, bo inaczej można się otruć albo doprowadzić do wybuchu. Tędy do wyjścia, tamtędy do ubikacji…

5.

PAN NORBERT
Jesteś już?

ŁUKASZ
Jestem.

PAN NORBERT
A byłeś tam?

ŁUKASZ
Tak.

PAN NORBERT
I zrobiłeś to tam z nimi, jak ci kazałem?

ŁUKASZ
Zrobiłem.

PAN NORBERT
Wtedy jak tam z nimi byłeś, też trzeba było.

ŁUKASZ
Nie wiedziałem.

PAN NORBERT
Matka ci nie powiedziała?

6.

PAN NORBERT
Choruję na niepamięć. Nie wiem, kiedy się to zaczęło, ale czuję, że wnet się skończy. Nie umiem o tym ładnie powiedzieć, ale umiem jeszcze ładnie myśleć. Czasem. Niedługo umrę, a nie pamiętam, czy miałem dobre życie, czy moje życie warte było przeżycia. I w tych krótkich olśnieniach, kiedy przypominam sobie, że nic nie pamiętam, zostaje mi tylko zwierzęca agresja, drapię i kopię, biję na oślep, jakbym przebudził się w jaskini pełnej demonów. Nie dawali sobie ze mną w domu rady. Prawdopodobnie ktoś się starał, może nawet nie od razu się poddali. Ale wtedy miałem więcej siły fizycznej, więc tak sobie ładnie myślę, że mieli prawo.

ŁUKASZ
Nie chciałbym, żeby pan się bał. Przejdziemy przez to razem, wzajemnie się wspierając. Pana kara jest jedyną drogą do ocalenia. Trzymamy w ręku szesnastowieczną mapę, pełną białych plam. Czyż nie byłoby wspaniale ruszyć w taką ekspedycję? Nigdy nie czułem się tak spokojny, jakby w końcu każda z komórek trafiła na swoje miejsce w układance z miliardów puzzli. Muszę też się panu dokładnie przyjrzeć, kreska po kresce dorysujemy naszą mapę.

PAN NORBERT
Każdego dnia marzę, żeby wrócić do domu. Tutaj ciągle zmieniają mi pokoje, dasz wiarę, Krzysiu? Co ranek budzę się w innym miejscu, pełnym obcych zapachów. Nie umiem znaleźć okularów, nie wiem, jak trafić do ubikacji.

ŁUKASZ
Odwiedzimy i dom.

PAN NORBERT
Czegoś się na mnie uparł? Dlaczego zostałem z tobą zupełnie sam? Mówisz i mówisz, nic z tego nie rozumiem. Jestem starym, schorowanym człowiekiem. Żądam wyjaśnień!

ŁUKASZ
Mam jedno pana zdjęcie, jesteście razem z mamą nad rzeką. Kolory są nierealistyczne, dziwnie przesłodzone, pewnie popełniono błąd przy wywoływaniu kliszy. Oczy masz ciemnoniebieskie jak nurt wody w tle. Byłem ciekaw, jak wyglądają naprawdę, tak po ludzku ciekaw…

PAN NORBERT
Musiałeś mnie z kimś pomylić. Zaszła tutaj jakaś fatalna pomyłka. Krzysiu to wytłumaczy, idź po niego, ewentualnie po pana dyrektora.

ŁUKASZ
Wszystko w porządku, złotko moje kochane. Gapo jedna, głuptasku życiowy, ty mój lisku chytrusku milszej norki szukający, niesforny rozpylaczu nasienia, tatusieńku Krzysieńka…

PAN NORBERT
Za dużo mówisz, zbyt piskliwym głosem. Jakby ktoś wrzucił butelkę w tryby potężnej maszyny. Przestań sprawiać mi ból!

ŁUKASZ
Och, do tego dopiero przejdziemy, pozwoli pan. Zgoda, potrzebujemy ciszy, jest w świecie wojna, więc doceńmy, że tak sobie tu we dwóch spokojnie możemy pobyć. Bez wspomnień, bez nadziei na piękną przyszłość, słodkie tu i teraz. Nie dane nam było więcej, więc cieszmy się z tego, co mamy. Spędzimy tak i dzień, i noc, i znowu dzień i noc, jak nam się zachce, takie bycie razem tylko nas zbliży. W dzień na wesoło, wie pan, jakieś zabawy, może deser, w nocy, z zaufaniem, gdyby któremuś zebrało się na płacz.

PAN NORBERT
Bywało, że brałem nocne kursy, żeby więcej pieniędzy do domu przynieść, bo mi to Zofia między wierszami wypominała, że mnie wzięła z długiem alimentacyjnym na karku, więc na to nie było, na tamto nie było. Za komuny, proszę ja ciebie, taksówkarz to był panisko, jak mi się ktoś z twarzy nie podobał, to brałem z postoju kogoś innego, ładniejszego, he, he, he!

ŁUKASZ
Naprawdę? No nie, ale cwaniak! Świetne, doprawdy. Pan spojrzy tutaj, mam zdjęcie. Pan się przyjrzy, bierzemy czy wysiadka?

PAN NORBERT
Dobrze, już dobrze, nie mam do pana siły, niech no tylko znajdę okulary, fatalnie widzę, jakbym tylko przez dziurkę od klucza patrzył. O, przecież to Krzysio, zdjęcie z przedszkola, tak ładnie siedzi i bawi się klocuszkami. Chwileczkę, skąd pan to ma? Jak pan to dostał? Porwałeś mi dziecko? Nie daruję ci, draniu, jeśli go skrzywdziłeś!

ŁUKASZ
Był czas, żebym i skrzywdził. I pana też. Czcij ojca swego. A może nie będzieszmiał synów cudzych przede mną? Było nas dwóch, jest nas dwóch, pan ma dwóch synów, panie Norbercie, pierworodnego i cudzorodnego. Choć na tym zdjęciu jesteśmy z Krzysiem podobni jak dwie krople spermy. Siedzę na przedszkolnym dywaniku jak pan fotograf przykazał. Ten mały chuderlak nie czuje jeszcze nadchodzącej katastrofy. Ta narasta w postaci ojców gromadzących się w sali. Jest Dzień Ojca, czcijmy ojców swych. Jak tylko ich zobaczyłem, pierwszy raz w życiu zrozumiałem, że nie mam ojca. Nie opiekuje się mną mężczyzna z wąsem i bokobrodami, może zaczeską, pachnący ostro potem, z niedoczyszczonym smarem samochodowym pod paznokciami. I każde dziecko podbiegło do swojego, a ja zostałem sam, czując, jak płoną mi policzki i oczy wzbierają łzami. Wszystko mogło się jednak jeszcze dobrze skończyć, przecież pan mógł się spóźnić, rozchorować, być w delegacji, coś z tych rzeczy. Ale nie! Wtedy na scenę wkracza mama! Postanawia zaoszczędzić mi wstydu i robi za tatę, a co! Na spektaklu siedzi wśród ojców, potem są zabawy i układamy klocki na czas, oczywiście bez szans, bo ojcowie są bieglejsi technicznie, i na koniec, bach, jeszcze jedno zdjęcie, z obejmującą mnie czule ojcomatką, babochłopem, a w tle, kurwa, na kotarze napis: „Wszystkiego najlepszego dla naszych kochanych tatusiów!”. I o to pana oskarżam, o ten konkretny dzień, kiedy koledzy pytali, czy mam mamę z chujem, czy ojca z cyckami.

PAN NORBERT
No nie, nie może być, ja ci współczuję, że tak wyszło, ale musiałeś mnie pomylić,bo widzisz, ja nigdy nie miałem synów. Nic takiego sobie nie przypominam. Wiem za to na pewno, że też nie miałem ojca. Bolszewicy Polskę najechali głodni i gdzie tylko jakąś chałupę wypatrzyli, to już dawaj plądrować. Jak pożarli, to do gwałtów się wzięli i moją siostrę, Marię, na podwórko za włosy wyciągnęli. Ojciec porwał nóż i tego, co po niej skakał, przebił, następnego w kolejce przebił, ale trzeci już ojca zastrzelił. Mówię ci, nie miałem ojca, a na ludzi wyszedłem. Nie miałem go ani dnia, bo matka ledwo w ciąży miesiąc była. Pogrobowiec na mnie wołali, a trzeba było żyć, żyć jak człowiek.

7.

ŁUKASZ
Słońce wyszło, pal licho tę wojnę, ciepło się ubierzemy i dawaj na spacer. Sąchrupki kukurydziane, jest piciu i dwie czyste pieluszki, gdyby się fuj przydarzyło. A pamięta pan ten park za blokiem?

PAN NORBERT
Nie pamiętam, ani tych kasztanowców nie pamiętam, ani tych alejek w różnokolorowe liście. Nie pamiętam tego wieczoru, kiedy siedzieliśmy z twoją matkąna ławce, żadnych łez, żadnego trzymania twarzy w dłoniach. Nie było.

ŁUKASZ
Nie pora na smutki, niech się pan trzyma wózka i nie wychyla. Jazda, nic tylkochichot aż do omdlenia policzków. Jesteśmy razem, świeci słoneczko, park żółci się jesienią. Zabawa i głupie żarty, takie, co przystoją tylko szczęśliwym rodzicom z dziećmi. Rozumie pan, na co dzień poważny, powściągliwy facet, gdzieś tam za biurkiem w urzędzie siedzi, ale jak tylko jest z synkiem, to inny człowiek, podskakuje, prycha, stroi miny, totalny wariat!

PAN NORBERT
Nie popychaj, Krzysiu, tak mocno, bo wózek przewrócisz, spodnie na kolanachpodziurawisz albo kolano rozbijesz!

ŁUKASZ
O, słusznie, przeżyjmy to, wypadek, nieszczęście, zachwianie prozą życia. Teraz.Ja i tak nie lubię się wygłupiać. Nawet jak widzę innych ludzi, którzy dobrze się bawią, to jestem zły. Niech się bawią, w porządku, ale po co na widoku publicznym? Muszą tak? Nie wszyscy potrafią się otworzyć, przestać kontrolować, dać emocjom płynąć bez scenariusza. Czy od razu trzeba ich poniżać dzikimi wrzaskami? A zatem dość śmiechu, czas na jakiś mały dramacik.

PAN NORBERT
Co znowu?

ŁUKASZ
Dramacik, który tylko tata potrafi okiełznać. Mama płacze, płacze, płacze. Tatama inne spojrzenie, atawistyczną siłę przetrwania, która w trudnych momentach udziela się synowi. To tylko tata potrafi.

PAN NORBERT
Ledwo cię widzę, stań przede mną.

ŁUKASZ
Hmm, pomyślmy. Mam! Stanąłem na widły, co za gapa. Ostre, najostrzejszecałej wsi. Zęby przebiły mi stopę na wylot. But przybiera krwią. Mama, wiadomo, płacze. Ja leżę, sparaliżowany, bo ból przeszywa mnie aż do szpiku kości, to ten najstraszliwszy z możliwych bóli. Wyję! Co pan robi?

PAN NORBERT
Chwytam za sztyl, ciągnę pod odpowiednim kątem, oswobadzam stopę z wideł.

ŁUKASZ
Co jeszcze?

PAN NORBERT
Ściągam but i skarpetę, dezynfekuję ranę, obwijam bandażem...

ŁUKASZ
Mało!

PAN NORBERT
Organizuję transport, wzywam karetkę, proszę kogoś o pomoc.

ŁUKASZ
I?

PAN NORBERT
Głaskam cię po głowie, zagarniam kosmyki włosów na jedną stronę, żebyśmymogli spojrzeć sobie w oczy. Mówię, że to zwykłe skaleczenie, ale być może jutro nie będziesz mógł grać w piłkę. Dodaję, że w zamian, żeby ci się w domu nie nudziło, wezmę sobie dzień urlopu i pogramy w planszówki albo wypożyczę jakiś film na wideo, może Rocky’ego albo Rambo. Przytulam mamę i mówię, patrz, jakiego masz dzielnego syna, stało się, co się stało, a on to znosi jak mężczyzna.

ŁUKASZ
Dość… Wystarczy. O to pana oskarżam, o ten nieukojony ból.

8.

PAN NORBERT
Dobrze, że jeszcze myślę ładnie. Mówić, nie mówię, ale nigdy nie mówiłem. Jestem dzieckiem z leja po bombie, z lat 50., głównie we mnie strach i podejrzliwość. Ojca zabili bolszewicy, matka poszła za nim, bo nie mogła żyć z tym, co siostra najpierw ze sobą, a potem sobie zrobiła. Moja pierwsza żona nie była złym człowiekiem. Łukasz oczekuje skruchy i przyznania się do grzechu. Ale ja nawet nie umiałbym ubrać tego w słowa. Jeszcze tylko trochę o tym czasem myślę w dziwnych przypływach pamięci, ale wolałbym już nie, niech się to wszystko skończy, bo na końcu czeka na mnie święty spokój. Jego matka potrzebowała męża opoki, twardego jak skała, ale skała ze szlachetnych emocji zastygła. Potrzebowała MĘŻCZYZNY. Nigdy za takiego się nie miałem, więc odszedłem. To prawda, zostawiłem ich oboje z dnia na dzień jak parszywy tchórz. Nie wiem, co powiedzieć. Jeśli jest Bóg i niedługo przed nim stanę, to powiem po prostu, że i tak bym nie sprostał. Wcale nie skłamię, przecież to byłoby komiczne na Sądzie Ostatecznym. Nie umiałbym być dobrym mężem i ojcem Łukasza. Nie dałbym mu tego wszystkiego, co myśli, że mu zabrałem. Nie wtedy. Lepszy żaden niż taki. Tego jestem pewien. Potem też zawiodłem. Krzysiu był tu raz, może dwa… Czekam na święty spokój.

9.

ŁUKASZ
Budzimy się, panie Norbercie! Halo, tato Krzysia! Nie prześpimy wojny, ona wnet się nie skończy, trwa od pierwszego poczęcia. Teraz weźmiemy sobie leki na deficyt istnienia.

PAN NORBERT
Dobrze, że choć spać można, to już tak jakby nie żyć.

ŁUKASZ
Desnoran.

PAN NORBERT
Na chrapanie.

ŁUKASZ
Dezaftan.

PAN NORBERT
Na afty.

ŁUKASZ
Brawo, dalej! Desmoxan.

PAN NORBERT
Na palenie.

ŁUKASZ
Dewkurwian.

PAN NORBERT
Na święty spokój.

ŁUKASZ
Tak, awansował pan do finału! Podnosimy poprzeczkę. Lek na lęk. Proszę, na odpowiedź ma pan resztę mojego życia.

PAN NORBERT
Wsparcie, zaufanie, przyjaźń. Miłość!

ŁUKASZ
I oto cuda nowoczesnej medycyny przemówiły, zagłuszając alzheimera! Lek na niepewność, bezradność, brak definicji, wahania nastrojów, a może i zagrożenie gejostwem?

PAN NORBERT
Sen. Tam znajdziesz, Łukaszku, odpowiedzi. We śnie przemawia do mnie Bóg. W miarę jak mówi, domyślam się, że to jednak szatan, a może jakieś inne, niewymyślone jeszcze bóstwo. Wymyśla go zatem mój umęczony chorobą mózg. I tak mi rzecze: weźmiesz syna swego pierworodnego, przypadkiem narodzonego z nasienia twego, gdzieś hen daleko. Ja, rozumiesz, trochę się tych słów boję, ale też czuję, że mus to mus, ktoś znacznie ode mnie potężniejszy tak postanowił, to co ja będę, taki Norbert, się sprzeciwiał. Idziemy, niby to taka wycieczka, niby kondukt pogrzebowy. Czuję napięcie, ale i ulgę, że sam Bóg-nie-Bóg się do mnie zwrócił i wiem, jak postąpić. Tatuś, pyta synek, mały bajtel, tatuś, daleko jeszcze, bo nie podoba mi się tu, jest ciemno i zimno, może byśmy wrócili do domu, do mamy, zjedli kolację, poczytali bajki przed spaniem. We mnie wszystko się trzęsie, bo wyczuwam kres podróży. Docieramy na miejsce, tam wszystko gotowe, jakbym już wcześniej wszystko przygotował. Tatuś, a po co ten łańcuch przypięty do drzewa, pyta synek. Stoję bez ruchu, wszystko zamiera, twoja matka płacze na ławce w parku, twarz chowa w dłoniach i płacze, płacze, płacze, to zawodzenie doprowadza mnie do szału, więc chwytam dziecko i zapinam w łańcuch, jak psa porzuconego w lesie. Późnojesienny park znika, a wokół rozbrzmiewa potężny głos tej wymyślonej przez mój zwyrodniały mózg boskiej istoty. Abrahamie, Abrahamie, nie czyń dziecku krzywdy i nie porzucaj go hen daleko, tam gdzieś w tej nicości. Wracajcie do domu na wieczorynkę, tak mi mówi. Słyszę ten głos dalej, ale przestaję go rozumieć i słuchać. Zostawiam dziecko zakute w kajdany i biegnę przed siebie, czasem w dół, czasem w górę, spadam, podnoszę się, czuję, jak pieką mnie rozharatane dłonie. Ale nie wracam, nigdy już nie wracam.

ŁUKASZ
Panie Norbercie, serduszko, czy to warto mi opowiadać? Takie głodne kawałki? A kiedy się to panu śniło, jeśli mogę spytać? Zeszłej nocy, podczas popołudniowej drzemki czy ze trzydzieści lat temu? Przyznaję – sen jak horror, ale wykorzystując farmakologiczną jasność pańskiego umysłu, wolałbym porozmawiać o faktach. Faktach faktach, a nie faktach dyrdymałkach.

PAN NORBERT
Nie wierzysz mi?

ŁUKASZ
Pan sobie pochlebia, za słabo się znamy, żebym mógł panu nie wierzyć.

PAN NORBERT
Twoja matka urządziła w sądzie taki cyrk, że dostałem zakaz odwiedzin. Zanosiła się płaczem. Potem pojechałem za robotą na Śląsk, jeszcze nie miałem auta ani telefonu. Musiałem zacząć wszystko od nowa, bo z twoją matką nie umiałem żyć. Ani ona ze mną. Nigdy nie mówiła, czego ode mnie oczekuje, ale wiedziałem, że wszystko robię nieporadnie. Próbowałem grać według nieistniejącego scenariusza i czułem do siebie coraz większą pogardę.

ŁUKASZ
Pan pamięta, jak jeden jedyny raz się minęliśmy na ulicy? Już najwyraźniej było po kryzysie, bo sylwetka wyprostowana i krok prężny. Zima była, więc barani kożuch, pod rękę z tą wysztafirowaną Zośką, za drugą rękę z pucułowatym Krzysiem. Matka dojrzała was z daleka, choć byliśmy w centrum miasta, i mówi: patrz, Łukasz, a to jest twój tatuś, chcesz zobaczyć z bliska? Poczułem przerażenie, ale sztywno mnie za rękę trzymała i jak się mijaliśmy, to spojrzałem panu prosto w oczy. Pan jednak odwrócił wzrok, jak od ropiejącej rany albo nowotworowej narośli na skórze. I przez ułamek sekundy poczułem się najgorszym dzieckiem na świecie, jakbym zrobił coś niewiarygodnie złego. I o to uczucie, które dalej mi towarzyszy, również pana oskarżam. Poniżył mnie pan na całe życie.

PAN NORBERT
Łżesz jak pies, wszystko to zmyślone. Gdyby tu był Krzyś… Nie pozwoliłby na tę udrękę. To przez tę jego… Związał się z niewłaściwą kobietą, osiedlową latawicą, i to ona go namawiała, żeby mnie tu wywieźć jak na śmietnik.

ŁUKASZ
Zasłużył pan sobie. Kto to odkręca kurki, a nie podpala gazu! Cały blok byłby pan wysadził. Istnieje rachunek win i kar.

PAN NORBERT
Jestem chory! Mój mózg mnie oszukuje, niby robię wszystko po staremu, a okazuje się, że jestem zagrożeniem dla najbliższych. Teraz jeszcze ty się nade mną znęcasz, wstydu nie masz!

ŁUKASZ
Na to się pracuje całe życie. Uprawiał pan jogging? Rozwiązywał krzyżówki i uczył się języków obcych? Wiódł satysfakcjonujące życie towarzyskie, unikając przy tym używek? Nie! Łatwiej było iść na życiową bylejakość…

PAN NORBERT
Nigdy nie miałem dla siebie czasu. Na dwa etaty ciągnąłem, żebyś miał alimenty na czas, niewdzięczniku! Nie dbałem o siebie, nie dbałem ani o swoje ciało, ani ducha. Patrz, jak przez ciebie skończyłem – leżę w obsranym prześcieradle w szponach psychopaty.

10.

ŁUKASZ
Ojcze mój, nie mogłem już dłużej czekać. Miałem nadzieję, że kiedy umrą i ojciec, i matka, uwolnię się. Ale to tylko kolejna teza, która wypełnia pustkę. Setki i tysiące takich, przemykających mi przez głowę jak strzępy śmieci na wysypisku. Śmierć zamyka formę, zabija oczekiwania, ale nie daje wolności. Panie Norbercie, czysta pielucha i świeżutka piguła!

PAN NORBERT
Wiesz, ostatnio czuję, że mi lepiej po lekach. Więcej ulgi dają niż kiedyś. Wybacz, ja tak ciągle o sobie, jak to stary człowiek, świat bym ci opowiedział, radził, a to w was, młodych, cała siła. Powiedz, rodzinę masz? Narzeczoną, a może już żonę?

ŁUKASZ
Tak, próbuję być mężem mojej żony i ojcem pasierbicy.

PAN NORBERT
Pięknie! Ile córeczka ma lat?

ŁUKASZ
Około nastu. Może jedenaście, może osiemnaście. Dawno jej nie widziałem, bo przebywam od dawna poza domem. Mam sprawy do załatwienia, ale wrócę do niej jak najszybciej.

PAN NORBERT
A jak pan żonę zapoznał? Przepraszam, że pytam, ale takie historie są dla starca romantycznym powrotem do szczęśliwych czasów młodości.

ŁUKASZ
Nic nie szkodzi, panie Norbercie. To wspaniałe, kiedy dwóch mężczyzn w różnym wieku i z różnym bagażem doświadczeń może tak sobie razem posiedzieć, powspominać i snuć refleksje. Gdyby było inaczej, byłaby to niepowetowana strata dla nas obu. O nieodwracalnych, niewybaczalnych skutkach. Jak poznałem Anię? Była moją terapeutką uzależnień.

PAN NORBERT
Ach, kobiety! To dopiero uzależnienie, ha!

ŁUKASZ
Na terapię trafiłem jako heroinista, ale przecież nie o tym sobie gawędzimy. Miałem dwadzieścia osiem lat, lecz nigdy nie zbudowałem żadnej relacji z kobietą, poza matką.

PAN NORBERT
Ho, ho, ho, zatwardziały stary kawaler, nie dał się żadnej usidlić!

ŁUKASZ
Pan mnie źle zrozumiał. Żadnej: ani psychicznej, ani cielesnej. Matka bardzo chciała, żebym w końcu znalazł sobie dziewczynę, bo już huczało w sąsiedztwie, że bez ojca się pedał wychował. Raz nawet, jak rzekomo miałem iść na randkę, kwiatki kupiła, bo nie była pewna, czy wiem, że tak należy. Moje wyobrażenie o męskości ograniczało się do rzucania wulgaryzmami, obcesowego zachowania i dawania w pysk każdemu, kto nie okazywał mi szacunku. Wielu dziewczętom to imponowało, ale kiedyś ojciec odwrócił głowę na mój widok i zostawił przekonanie o własnej nicniewartości. Więc spoglądałem tylko w stronę niedostępnych kobiet, a gardziłem tymi, które chciały mnie, bo skoro mnie chciały, to nie mogły mieć absolutnie żadnych zalet. Były z biedy, brzydoty i głupoty ulepione. Nadąża pan?

PAN NORBERT
Tak! Bardzo trudny temat, mój chłopcze. Brunetki, blondynki, ja wszystkie was dziewczynki!

ŁUKASZ
Wtedy ta moja pustka wypełniła się mieszanką fizycznego pożądania, lśniącymi ciałami z kolorowych gazet i bezradnością. Nienawidziłem kobiet i ich nieprzewidywalności. Kiedy padał deszcz, nie rozkładałem nad nimi parasola, żeby nie wyjść na patriarchalnego prostaka. Kiedy przepuszczałem je w drzwiach, widziałem kpiące uśmieszki na bladych wargach feministek. Byłem prowincjuszem o dobrym sercu, wybrednym intelektualistą, poczciwym przyszłym tatusiem, pasjonatem, realistą, nihilistą, narodowcem i lewakiem. Wszyscy oni wzajemnie się we mnie kotłowali. Każdy tym głośniej krzyczał, im słabszy rzucał cień.

PAN NORBERT
Jeśli cię dobrze rozumiem, nie miałeś śmiałości do kobiet? A to mało kto ma. Za moich czasów szło się na zakrapianą prywatkę i sami się ludzie do siebie zaczynali kleić bez skrępowania. A jak już to ciało było blisko drugiego ciała, gdzieś na fotelu, w zadymionym kącie, to zostawało się parą. Kiedyś życie było prostsze. Teraz za dużo wszyscy analizują, ech.

ŁUKASZ
Brzydziłem się i pragnąłem ich jednocześnie. Jedyną kobietą, którą znałem, była matka, ale jej nigdy nie adorował żaden mężczyzna. Przestała być kobietą i przepoczwarzyła się w obojnaka, grubego i bezkształtnego strażnika mojego przyszłego szczęścia. Aktorki w telewizji z kolei przypominały byty z nie tego świata. Wydepilowane, wykremowane, z pornograficzną nieskazitelnością ciał. Nie było we mnie męskości. To pana wina.

11.

KASIA
Usiądziesz tu bliżej. Zimno mi.

ŁUKASZ
Mogę.

KASIA
Możesz??? A nie chcesz? Ja cię nigdy chyba nie zrozumiem.

ŁUKASZ
Gdy siedzę blisko, czuję zapach twojego ciała. Ostry zapach potu przebijającyprzez podebrane matce perfumy.

KASIA
Naprawdę uważam, że jesteś miłym, wartościowym chłopakiem, ale nie umiem przebić się przez ten introwertyzm.

ŁUKASZ
Pod nosem masz lekki meszek. Brzydzę się. Wąsy powinni mieć tylko mężczyźni. Jeśli już go masz, powinnaś coś z tym zrobić.

KASIA
Ciągle milczysz. Chciałabym wiedzieć, co myślisz.

ŁUKASZ
Z daleka jesteś piękna. Zazdroszczą mi, że się ze mną umawiasz. Ale kiedyśwszedłem po tobie do toalety i zrozumiałem, że twoje ciało również wydala. To obrzydliwe. Wydalać powinni tylko mężczyźni.

KASIA
To jak, możesz mnie chociaż przytulić?

ŁUKASZ
Chciałbym się z tobą kochać, ale twoje ciało jednocześnie mnie pociąga i odpycha. Nie jestem pewien, czy jesteś dla mnie kurwą czy matką moich nienarodzonych dzieci.

KASIA
Łukasz, jeśli mamy się spotykać, to musisz się otworzyć. Chcę się przy tobie czućjak dziewczyna. Jak kobieta. Powiedz coś w końcu.

ŁUKASZ
Nie poradzę sobie z kobiecością, bo nie ma we mnie męskości.

12.

MAMA
Tam, gdzie poszłam, nie używa się imion, więc z trudem je sobie przypominam, wybaczcie. Niechętnie przywołuję też jakiekolwiek wspomnienia z tego świata, niech już to wszystko rozmyje się w niepamięci. Zawsze czułam, że syn zrobi coś złego, ale przez wszystkie te lata zamykałam oczy, dziękując Bogu, że to jeszcze nie był ten dzień. Coś się w nim tliło i pożar był tylko kwestią czasu. Tam, skąd przychodzę, nie istnieje pojęcie czasu, ale wiem, że za chwilę coś się wydarzy. Jak wtedy, gdy rano zawoziłam go do szkoły, gdy zamykał się w pokoju, gdy znikał na całe wieczory, a potem miesiące. Tak żyłam, innego życia nie znam. Odkąd odeszłam, coraz bardziej brakuje mi słów, by ponazywać swój los. Zostałam tylko smugą emocji i doznań zmysłowych wyrytych w polu magnetycznym wszechświata. Lepki smak gorzkiej śliny po przepłakanej nocy, wbite w dłoń paznokcie zaciśniętych pięści po utracie pracy. Albo zimne plamy potu podczas rozpraw sądowych. I krzyk, potworny krzyk niemocy. Kto zawinił? Chciałam być dla syna obojgiem rodziców, żeby szedł przez życie lekko, lżej niż ja. Miał zawsze całą moją uwagę, najmodniejsze ubranie, zajęcia dodatkowe, które tak ciężko mi było opłacić. Miał miłość, spodnie marki Levis, kurs jazdy konnej i hiszpańskiego... Ale nigdy nie wygrał walki o samego siebie, chociaż tam, gdzie byłam, nie umiałam tego pojąć. Dużo łatwiej mi teraz, dużo łatwiej... Mój syn urodził się tchórzem, ale nie ma w tym nic niezwykłego, bo cały gatunek homo sapiens jest tchórzliwy. To jakiś niepojęty zamęt okoliczności doprowadził do tego, że ta niepozorna człekokształtna małpa opanowała świat. Mój syn urodził się tchórzem i nigdy nie zmusił się do odwagi, żeby to tchórzostwo przezwyciężyć. Gdyby przekopać jego DNA i uzupełnić parę słabych ogniw genami zwierząt – choćby lwa czy orła – to dziś syn byłby dobry i szczęśliwy. Ta jego najczulsza struna wreszcie schowałaby się gdzieś głębiej pod skórą. Tak. Jego ojcu natomiast przeszczepiłabym geny łabędzi. W ogóle jako gatunek homo sapiens powinien skrzyżować się z ptakami, to takie fantastyczne zwierzęta! Łabędzie są monogamiczne i poświęcają się w pełni odchowaniu potomstwa. Co po wszystkich zaletach ojca mojego syna, jeśli porzucał każdą kolejną rodzinę, gdy tylko spodobała mu się nowa kobieta? Tam, dokąd wracam, nie znają smutku, bo twierdzą, że każda historia może potoczyć się jeszcze raz. Wracam!

13.

ŁUKASZ
Muszę już pana opuścić, panie Norbercie. Zażył pan wszystkie lekarstwa, buteleczka jest pusta.

PAN NORBERT
Zostań jeszcze, Łukasz. Gdzie się spieszysz? Nie chciałbym zostać sam.

ŁUKASZ
Przyjechał Krzysiu. To znaczy jedzie. Zaraz tu będzie.

PAN NORBERT
A ty gdzie się wybierasz, mój drogi?

ŁUKASZ
Na wojnę, pamięta pan? Trwa, chyba nigdy się nie skończy. Kto wie, może jeszcze wygram.

PAN NORBERT
Nie odpuszczaj, synku, nigdy! Walcz!

ŁUKASZ
Dobrze, jadę.

PAN NORBERT
Łukasz?

ŁUKASZ
Tak?

PAN NORBERT
Nie wróć zbyt późno.

ŁUKASZ
Dobrze.

PAN NORBERT
I ubierz się ciepło.

ŁUKASZ
Dobrze.

PAN NORBERT
Uważaj na siebie.

ŁUKASZ
Będę.

PAN NORBERT
Synku?

ŁUKASZ
Tak?

PAN NORBERT
Nic, jedź już.

14.

MAMA
Synku, jesteśmy tu pierwszy raz, bo uznałam, że już właściwa pora. W tym grobieleży twój tatuś.

ŁUKASZ
Dlaczego zmarł, mamo?

MAMA
Zachorował na bardzo ciężką chorobę i nie udało mu się wyzdrowieć. Lekarze powiedzieli, że to choroba o podłożu genetycznym i nie ma na nią lekarstwa.

ŁUKASZ
Czy on mnie kiedyś widział?

MAMA
Tak, zmarł, jak miałeś dwa latka. Był bardzo dobrym ojcem. Dopóki miał siłę, poświęcał ci każdą wolną chwilę.

ŁUKASZ
Czyli nosił mnie na rękach? Głaskał?

MAMA
Oczywiście, głuptasku.

ŁUKASZ
Mamo, czy ja zrobiłem coś złego i dlatego tata umarł?

MAMA
Ależ skąd! Jak ci to w ogóle mogło przyjść do głowy.

ŁUKASZ
Czyli miałem po prostu ogromnego pecha?

MAMA
Tak, myślę, że można to tak określić.

ŁUKASZ
Mamo?

MAMA
Tak, kochanie?

ŁUKASZ
Pójdziesz dziś pograć ze mną w piłkę?

MAMA
Pewnie, tylko musisz się dobrze ubrać, bo wieje zimny wiatr.

 

Fragment dramatu pochodzi z Kwartalnika Kulturalnego „Nowy Napis. Liryka, Epika, Dramat”, nr 21 (2024).

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Grzegorz Górny, Ojcze Mój (fragmenty), „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 252

Przypisy

  1. M. Jakubowiak, Koniec z akademią, „dwutygodnik.com” 2021, nr 11, https://www.dwutygodnik.com/artykul/9776-koniec-z-akademia.html [dostęp: 23.02.2024].
  2. M. Sześniak, Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce, Warszawa 2023.

Powiązane artykuły

02.05.2024

Nowy Napis Co Tydzień #252 / Projekt „matka”

Choć o Macieju Jakubowiaku słyszałem skądinąd, to pierwszym prawdziwym spotkaniem z nim była lektura Końca z akademią, jego głośnego eseju o rozstawaniu się z uczelniąM. Jakubowiak, Koniec z akademią, „dwutygodnik.com” 2021, nr 11, https://www.dwutygodnik.com/artykul/9776-koniec-z-akademia.html [dostęp: 23.02.2024].[1]. Przeczytałem go pod koniec lipca 2022 roku, gdy któryś ze znajomych udostępnił go na swoim wallu ‒ a ja nie tylko przestudiowałem treść, ale też się z nią utożsamiłem, chociaż przygodę z akademią zakończyłem na razie na stopniu magistra, a nie – jak Jakubowiak – doktora. Pamiętam ten dzień doskonale – upał nie dawał żyć, a mimo tego lektura pochłonęła mnie i przyniosła ulgę. W końcu okazało się, że zerwanie z uniwersytetem to nie koniec świata.

Nie ukrywam więc, że czekałem na Hankę – zamierzałem przeczytać ją, jeszcze zanim otrzymałem z redakcji zlecenie napisania recenzji. Symboliczna okazała się data premiery: walentynki 2024 roku, bo tak, z pewnością ta książka wynika z miłości. Ale miłości trudnej, uwierającej, odrobinę spóźnionej – dlatego też czytanie musiałem sobie dawkować, żeby nie utonąć w codziennej ludzkiej niedoli. Bo Hanka to książka ważna, wzruszająca i trudna także dla mnie, chociaż z pozoru nie opowiada o mnie, a tym bardziej nie opowiada o mojej mamie. To przecież książka o historii (zresztą niedalekiej) jednej rodziny. Mimo tego stanowi ona opowieść uniwersalną dla wielu polskich rodzin – w tym i mojej. Takich jak my są tysiące. I, szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie tej recenzji inaczej niż jako zbiór osobistych dygresji, do których sprowokowała mnie ta opowieść.

Zresztą, w trakcie lektury, trudno mi było nie zaznaczać podobieństw losów moich i Jakubowiaka, choć jest on ode mnie starszy o dekadę. Łączy nas wiele, jak choćby to, że nasze życie to historia awansu, bo o nim opowiada Hanka. W książce nieustannie wraca się do początku – do kapitału kulturowego, który wniosła babka i który przez jej wnuka został pomnożony. Chodzi o wykształcenie, które rosło pokoleniowo – od kilku klas babci do doktoratu wnuka.

W mojej chłopsko-robotniczej rodzinie w starszych pokoleniach wyższe wykształcenie miał tylko mój chrzestny – mąż siostry mojego ojca, a więc przyszywany wujek. Doskonale pamiętam, jak jedna z ciotek chwaliła się po obronie magisterium przez jej córkę, że to pierwszy magister w rodzinie (tak, powiedziała: magister, nie: magistra czy magisterka – i brzmiały w tym szczera duma z córki oraz pogarda dla tych wszystkich, którzy magistrami nie byli, a więc i dla niej samej). To był przeskok, przede wszystkim mentalny. Z robotniczego pokolenia rodziców do inteligenckiego pokolenia dzieci. Ale to nie jedyne analogie, które odkrywałem, czytając Hankę. Okazuje się, że w jakimś sensie historie awansu w Polsce są do siebie podobne.

Grunt pod nie dał PRL – ale w historiach obu rodzin (mojej i autora) właściwy awans został przesunięty do III RP. Najpierw szkoła, tam pierwsze sukcesy, potem jakieś nieśmiałe plany. I ja, i Jakubowiak myśleliśmy o tym, żeby zostać księżmi. Ale dopiero on, analizując dzieje swojej wiary, uświadomił mi coś, co ja spychałem do sfery nieświadomości. Że bycie księdzem wiązało się dla nas z nadzieją awansu, z nadzieją na to, że przeskoczymy (chciałoby się rzec, naturalną, zamiast właściwego słowa – narzuconą) hierarchię społeczną od razu o dwa oczka. Że za darmo dostaniemy szacunek należny nam wyłącznie ze względu na profesję i noszony strój. Że będziemy mogli – tak myśleliśmy – oddawać się czytaniu, interpretowaniu i nauczaniu. Do dzisiaj pamiętam z pozoru nieważną scenę, jak w liceum o dwa lata młodsza koleżanka zapytała mnie, czy zamierzam być księdzem. Rzuciłem: „nie wiem” – ale w istocie myślałem o tym. A potem przyszedł czas wyboru studiów, kryzys wiary i, zamiast do seminarium, poszedłem na warszawski MISH. We wszystkim tym miałem jej – to jest: matki – wsparcie.

A kiedy umarła, byłem na trzecim roku licencjatu. Zawalił mi się świat i obiecałem sobie, że kiedyś napiszę o swojej matce, że oddam jej sprawiedliwość. Ale nie wychodziło, jakoś się nie składało, wydawało się zbyt banalne, zbyt personalne, zbyt osobiste, zawsze było jakieś „zbyt”. Zrobił to za mnie Jakubowiak. Odważył się napisać, to, od czego i ja musiałbym zacząć: „Mama była nikim” (s. 7), a przecież – i rozumiem to w pełni dopiero dzisiaj, po pięciu latach od jej odejścia – że mama była wszystkim.

Wynotowuję dalsze podobieństwa. I moją matkę, i Hankę zabrał rak ‒ obie w młodym wieku. Mieliśmy z Jakubowiakiem (piszę o nim jak o serdecznym koledze, chociaż nie znam go prywatnie) szczęście – awansowaliśmy; wskoczyliśmy na konia zwanego uniwersytetem. Ale w gruncie rzeczy tylko po to, by się z nim szybko rozstać. Jakubowiak w momencie, gdy powiedział żonie, że nie zamierza startować w konkursie na stanowisko na uczelni. A ja? Kiedy przyjęto mnie na doktorat i zobaczyłem plan zajęć. Uznałem wtedy, że chleb i masło są mi bliższe niż podążanie tropem Wierzyńskiego, chociaż kocham jego wiersze. Co innego ci, którzy w awansowej drabince byli daleko przede mną, na przykład koleżanka, której – wraz z początkiem studiów w Warszawie – rodzice kupili mieszkanie. Jakubowiak przypomina taką scenę:

Potem, chyba na trzecim albo czwartym roku, warsztaty Kingi Dunin i Igora Stokfiszewskiego. Nie pamiętam już dokładnie, o co im chodziło, ale w pewnym momencie poprosili, żeby ci, których rodzice mają wyższe wykształcenie, stanęli pod ścianą, a pozostali pod oknem. Było nas pod tym oknem dwoje, uśmiechaliśmy się do siebie głupio. Jeszcze później, już chyba na doktoracie, gdy w jakiejś komisji rozdawaliśmy wydziałowe granty, zapytałem retorycznie, skąd ludzie biorą czas na te wszystkie dodatkowe osiągnięcia, a jedna profesorka rzuciła mimochodem, że to chyba dzięki temu, że nie muszą pracować, bo pan przecież pracuje, panie Macieju? (s. 46–47).

I ja dałem się wpleść w tę spiralę: na studiach pracowałem, bo musiałem, ale po pracy pisałem artykuły, uczyłem się do egzaminów, zdobywałem stypendia, wychodził z tego etat, drugi etat. Więc w pewnym momencie uznałem, że gra nie jest warta świeczki. Kapitalizm zwyciężył – po prostu zamiast pracować na swój awans, zacząłem pracować dla pieniędzy.

Ale mieliśmy z Jakubowiakiem szczęście – obaj możemy zajmować się krytyką literatury czy – szerzej – literaturą. Jednocześnie zarabiam na tym, choć to trudna droga, ale i mam narzędzia, by mówić o sobie, ostatecznie bowiem od dawna zręczniej wychodzi mi pisanie o emocjach, niż o nich mówienie; to rodzaj terapii. Mimo że trudno mi uniknąć syndromu oszusta – Hanka Jakubowiaka, ale i Poruszeni Magdy SześniakM. Sześniak, Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce, Warszawa 2023.[2] – wyjaśniają, skąd on się bierze. To wrażenie, że oszukuję, gdy wymądrzam się na temat literatury, a przecież jestem tylko robotniczym dzieckiem.

Jednak chyba za dużo w tej recenzji o mnie ‒ na swoje usprawiedliwienie powiem, że w książce o mnie jest jeszcze więcej. Wycofuję się jednak do tego schronu, w który zawsze uciekam, chowam się bowiem za słowa.

Hanka to rzecz niezwykła – esej o matce i matce jej matki, choć nie wiem, czy esej to najlepsza kategoria gatunkowa. Z pewnością to po prostu klasyfikacja najwygodniejsza, by włożyć w nią Hankę by ona się w tej szufladzie zmieściła. Jest to bowiem opowieść trudna do skatalogowania, wymykająca się regułom. Autor potrafi w narrację, która mogłaby spokojnie być powieścią, wpleść wątki socjologiczne – posługuje się przy tym obfitym materiałem naukowym, cytuje opracowania. A potem do sczytanych w publikacjach obserwacji socjologicznych wrzuca rodzinne ilustracje. Podczas lektury szybko zapominamy jednak o tym zmieszaniu wątków – anegdotycznego i naukowego, niesie nas historia, pozwalamy się prowadzić po meandrach rodziny. Z pozoru nieliteracka opowieść o dwóch kobietach – Hance i Albinie – staje się wspaniałą literaturą ze środka życia, to narracja z bebechów, z tego, co boli, co trudne. Tutaj czasami brakuje pieniędzy, a właściwie zawsze brakuje pieniędzy; mąż zdradza żonę, a marzenie o karierze sportowej to tylko mit z przeszłości, który – nawet gdyby do niej wrócić – nie byłby możliwy do zrealizowania. Ale to także puste miejsca, przestrzenie na domysły, które Jakubowiak snuje, rekonstruując losy swoich bohaterek (w podwójnym znaczeniu tego słowa) przede wszystkim w Rozdziale dwunastym, w którym się podróżuje.

Styl, którym została napisana Hanka, z jednej strony przez swoją lekkość, błyskotliwość i niejednokrotnie barokowość sprawia, że nie da się od niej oderwać, a z drugiej uwypukla to, co najważniejsze w tej historii: jej istotność, która nabiera znaczenia przez trudność losów. Tak, Jakubowiak pisze świetnie. Ciekawie, z polotem, zdania raz nas niosą, a raz spowolniają. Kiedy trzeba uderzają, bo to wzruszająca książka.

Ale nie hagiografia. Bohaterki żyją, dąsają się, kłócą. Świetna babka potrafi torturować własne dziecko. Ot, proza życia. Jednak czytając, trudno nie czuć – bo emocje atakują znienacka. Czujemy chociażby współczucie albo złość. To przede wszystkim narracja o tym, jak to, co prywatne, staje się powszechne, a powszechne – prywatne. To także uświadomienie, że to, co uważaliśmy za brutalne i okrutne w naszych matkach, nierzadko było naszym własnym okrucieństwem. Szkoda, że nie doceniamy naszych matek – choć ta jedna, Hanka, została doceniona książką.

U Jakubowiaka ważnym arsenałem, który uwypukla cechy eseju, jest arsenał literatury, z którego ten czerpie. Przywołuje postaci, cytaty, książki, popkulturę – wszystko to wtłacza życie Hanki w jakieś szersze ramy, uniwersalizuje jej przeżycia, pokazuje, że to coś więcej niż modne ostatnio mikrohistorie.

Czasem autora ponosi literacka fantazja – kreśli wtedy alternatywne losy Hany, bliźniaczej siostry swojej matki, która w życiu miała więcej szczęścia. Bo w istocie może losy człowieka najsilniej zależą od szczęścia. Gdyby Hanka była Haną ‒ urodziła się w innym miejscu, gdyby jej matka podjęła inną decyzję albo gdyby Hanka dokonała innych wyborów ‒ jej życie mogłoby być zupełnie inne.

Nie będę tutaj szczegółowo przywoływał tego, o czym opowiada Hanka. Mogę tylko powiedzieć, że dotyka ona kwestii najistotniejszych. To publikacja, którą uznaję za niezwykle ważną. Jakubowiak udowadnia, że opowieść o matce to historia, którą się pisze, a zarazem to historia, która pisze nas. Podsumowując, choć brzmi to jak oklepany frazes, czytajcie Hankę, bo to opowieść o nas.

Na koniec ostatnie podobieństwo:

Odziedziczyłem to, tę skłonność do ucinania niejednoznacznych relacji, uciekania od problemów, kończenia. Kiedy sprawy robią się choćby odrobinę nieprzyjemne albo skomplikowane, mój pierwszy odruch to ewakuacja. Tak skończyłem ze sportem, z religią, z akademią, tak skończyłem z kilkoma bliskimi osobami (s. 215).

Ponieważ pod tym względem nie różnię się bardzo od autora, to w tym miejscu – tak właśnie – kończę tę recenzję.

M. Jakubowiak, Hanka. Opowieść o awansie, Czarne, Wołowiec 2024.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Dariusz Żółtowski, Projekt „matka”, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 252

Przypisy

  1. M. Jakubowiak, Koniec z akademią, „dwutygodnik.com” 2021, nr 11, https://www.dwutygodnik.com/artykul/9776-koniec-z-akademia.html [dostęp: 23.02.2024].
  2. M. Sześniak, Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce, Warszawa 2023.

Powiązane artykuły

18.04.2024

Nowy Napis Co Tydzień #250 / Matka czytała moje wiersze

Warszawa, 30.09.2022

matka zawsze mówiła: twoje wiersze są smutne i pełne są
żalu. jakbym coś zrobiła źle. potem dodawała: napisz coś
kiedyś radosnego o słońcu i kwiatach, i wiośnie.

piszę więc matko radośnie
o słońcu
o kwiatach
o wiośnie

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Kamil Hyszka, Matka czytała moje wiersze, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 250

Przypisy

  1. M. Jakubowiak, Koniec z akademią, „dwutygodnik.com” 2021, nr 11, https://www.dwutygodnik.com/artykul/9776-koniec-z-akademia.html [dostęp: 23.02.2024].
  2. M. Sześniak, Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce, Warszawa 2023.

Powiązane artykuły

18.04.2024

Nowy Napis Co Tydzień #250 / Śmierć matki

Warszawa, 13.06.2022

ojciec mówi: jutro twoja matka umrze. powtarza to codziennie
od pięciu lat: jutro umrze matka. pierwszy raz powiedział to
we wtorek. a w środę matka już nie żyła. wszystko zawsze
robiła tak jak jej kazał. teraz, kiedy już postradał zmysły, co u
nas rodzinne, powtarza, że jutro twoja matka umrze.

wskrzesza ją na krótką chwilę,
na wtorek tego jednego zdania.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Kamil Hyszka, Śmierć matki, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 250

Przypisy

  1. M. Jakubowiak, Koniec z akademią, „dwutygodnik.com” 2021, nr 11, https://www.dwutygodnik.com/artykul/9776-koniec-z-akademia.html [dostęp: 23.02.2024].
  2. M. Sześniak, Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce, Warszawa 2023.

Powiązane artykuły

16.11.2023

Nowy Napis Co Tydzień #229 / Taurus

Dzień, w którym odebrałam telefon z wiadomością o jej śmierci, wydaje mi się teraz odległy i niewyraźny, jak wspomnienie o najlepszej koleżance z kolonii, której imienia nie potrafisz sobie przypomnieć. Tamtą chwilę w pamięci przysłania mi kilka szczegółów, mało ważnych fragmentów układanki. To, że siedziałam przy swoim biurku i czułam przyjemne, ciężkie ciepło w żołądku po curry, które zjadłam na lunch. Dźwięczny śmiech osoby naprzeciwko mnie, żywo gestykulującej do ekranu swojego komputera. Mała, żółta plamka sosu na przodzie mojej koszuli. Większe i ważniejsze wspomnienia umykają mi coraz bardziej za każdym razem, kiedy po nie sięgam – jak puzzel, który próbujesz wyłowić spod kanapy, ale zamiast tego niechcący popychasz go dalej.

Moja matka umarła tak, jak żyła – po kryjomu, przepraszająco, i starając się nikomu nie zaprzątać głowy. Od dawna nie rozmawiałyśmy i nie podejrzewałam, że jej czas może dobiegać końca. Od kiedy wyprowadziłam się z miasta, w którym się urodziłam, rytm naszych kontaktów wyznaczały świąteczne wizyty i kwiaciarniane kartki, które wysyłała mi pocztą z okazji moich urodzin, z pojedynczym szarozielonym banknotem wetkniętym do środka. Uciekałam od jej rodzicielskiego wszechogarniającego ciepła, jakbym bała się, że pochłonie mnie całą, jeśli za długo zostanę w jego kręgu. Jak kostka lodu topniejąca w oczach, jeśli zbliżyć ją do płomienia świecy. Przez lata praktykowałyśmy nasz specjalny taniec, ona: krok wprzód, ja – dwa kroki do tyłu, ponury walc w rytm niewypowiedzianych żalów i krzywd, prawdziwych i urojonych, wrośniętych pod skórę jak niewyłuskana drzazga.

Mimo dystansu między nami, który pielęgnowałam od lat, lubiłam wyobrażać sobie, że jestem najważniejszą, a może nawet jedyną ważną osobą w życiu mojej matki. Wielką, płonącą gwiazdą w centrum jej Układu Słonecznego. Lubiłam myśleć, że zawsze, o każdej porze, odbierze telefon i zawsze będzie czekać na mnie tam, w swoim mieszkaniu. Jak pies wpatrzony w drzwi wejściowe, czekający na powrót właściciela – bez względu na to, ile razy wcześniej został odesłany do kojca z podkulonym ogonem.

***

Jadąc do rodzinnego miasta, wyobrażam sobie siebie w centralnym miejscu przygotowań i uroczystości pogrzebowych, główną bohaterkę dotkniętą niespodziewanym cierpieniem. Widzę siebie przyjmującą kondolencje, pocieszającą żałobników, mistrzynię ceremonii z gracją niosącą ten niespodziewany ciężar straty, jaka na nią spadła.

Kiedy na dzień przed pogrzebem docieram do mieszkania matki, na miejscu zastaję dwie znajome kobiety. Starsze siostry matki, bliźniaczki po sześćdziesiątce, krzątają się, szurając kapciami, między pokojami. Przemieszczają się po mieszkaniu szybko i chaotycznie, jak rozbite kule bilardowe odbijające się od ścianek stołu. Z grzechotem, brzękiem i dzwonieniem, w obłokach kurzu, wysuwają szuflady i przetrząsają kuchenne szafki, poszukują kompletnej zastawy stołowej, odpowiedniej na stypę. W sypialni matki wytrząsają z pudełek pogięte buty z wytartymi podeszwami i kawałkami błota przyschniętymi do obcasów, a potem skrupulatnie ustawiają je w rzędzie na podłodze, jakby przygotowywały je do startu w wyścigu. Rozgarniają wieszaki w głębokiej szafie, aż docierają do zapasu reliktów upchniętych z tyłu, tuż przy tylnej ściance: zbyt ciasnych spódnic, marynarek z poduszkami w ramionach, połyskujących poliestrowych koszul. Układają znaleziska na łóżku, przesuwają i podmieniają elementy, debatują nad odpowiednim outfitem, w który ubiorą matkę do trumny.

Nie widziałam sióstr matki od lat. Niedługo po moich narodzinach przeniosły się za granicę, do tego samego kraju, gdzie obie znalazły pracę w tym samym dużym zakładzie produkcyjnym. Później kupiły identyczne, małe domki na tym samym podmiejskim osiedlu. Siostry odwiedzały matkę raz na rok lub dwa, ale nigdy w pełni nie przywykłam do ich obecności. Obie wyższe i potężniejsze od niej, nieco posępne, ich głosy głębokie. Co wieczór podczas ich odwiedzin zabierały matkę do kuchni i zamykały drzwi, zza których dobiegały później stłumione szepty, śmiechy i cichy brzęk szkła. Kiedy bliźniaczki przyjeżdżały w odwiedziny, zawsze do później nocy nie mogłam zasnąć, przewracając się z boku na bok i nasłuchując ich obcych głosów.

Wbrew moim wyobrażeniom, teraz czuję się raczej obserwatorką wydarzeń niż ich uczestniczką. Bliźniaczki z niewymuszoną stanowczością przejmują kierowniczą rolę w przygotowaniach do pogrzebu. Raz po raz zadają mi pytania, na które nie znam odpowiedzi. „Pamiętasz, gdzie mama trzymała numer polisy?” albo „Nie mogę znaleźć klucza do komórki w piwnicy – nie wiesz, gdzie może być?”. Przed moim przyjazdem porozmawiały już z księdzem, grabarzem i zakładem pogrzebowym, wybrały trumnę dla matki i odpowiednie miejsce na cmentarzu. Snuję się za nimi bez słowa, kiedy załatwiają ostatnie formalności, wybierają kwiaty i znicze. Głowy pracowników odwracają się w ich stronę, kiedy trzeba zapłacić. W wigilię pogrzebu pozwalam im przejrzeć zawartość mojej walizki i wyrazić opinię na temat ubrań, które ze sobą przywiozłam. Słucham westchnień i cmoknięć, ciotki z rozczarowaniem potrząsają głowami nad stanem mojej garderoby i ubolewają nad tym, że nie ma już czasu na zakupy. Wybór pada wreszcie na nijaką czarną sukienkę z krótkim rękawem i paskiem w talii, którą przymierzam na ich życzenie. Razem stajemy przed dużym lustrem w przedpokoju, ciotki przeczesują palcami moje włosy, przypinają do uszu kolczyki i z grzechotem przeszukają zawartość swoich kosmetyczek w poszukiwaniu odcienia szminki, który ożywi moją karnację.

***

W dzień pogrzebu przez mieszkanie matki przewija się więcej osób niż w ciągu poprzednich kilku lat. Zziębnięci goście w ciemnych płaszczach oprószonych śniegiem, chuchający na zaczerwienione dłonie, potupujący, żeby strząsnąć z butów mokrą breję. Korowody pomrukujących kondolencje sąsiadów i nieznanych mi znajomych z jej pracy. Stłumiony szum radia, brzęk butelek wódki i filiżanek z herbatą, odbijający się od ścian. Słodko-orzechowy odurzający zapach kawy, zaparzanej co kwadrans od nowa, unoszący się w przedpokoju. Usta i wąsy oblepione kremem i bitą śmietaną, błyszczące czoła i różowe policzki, poluzowane krawaty i rozpięte pod szyją koszule. Stosy naczyń w kuchennym zlewie, rozmowy i nieśmiałe śmiechy rozlegające się do późnego wieczora.

Siostry matki wyjeżdżają następnego dnia po pogrzebie. Oferuję, że odwiozę je na lotnisko; tam żegnamy się krótko, później stoję jeszcze przez chwilę i patrzę, jak przechodzą przez kontrolę bezpieczeństwa. Nie oglądają się i znikają w sklepie bezcłowym. Wracając z lotniska, nie włączam radia. Słucham szumu mijających mnie samochodów, pomruku silnika i hipnotycznego tykania kierunkowskazu.

***

Kiedy sunę ze zgrzytem windą w bloku matki, wyobrażam sobie, że zjeżdżam w głąb podziemnego tunelu. Wynurzam się w ciemność korytarza, sufit wisi nisko nad moją głową, ściany mkną do przodu przede mną i nikną w mroku, jak kopalniany korytarz ciągnący się w nieskończoność. Zza mijanych po drodze drzwi do innych mieszkań dochodzą mnie szmery rozmów, szuranie odsuwanych krzeseł i brzęczenie ściszonych telewizorów. Stąpam lekko, na palcach, wyobrażając sobie ciche posapywanie śpiącego Cerbera i szum tętniących jak krew wód gruntowych. Słyszę echo moich własnych kroków odbijające się od ścian jak rytmiczne dudnienie odległego serca Ziemi.

***

Mówi się, że niektórzy zmarli pozostawiają po sobie niezałatwione sprawy albo że niektóre dusze potrzebują żywej osoby, przewodnika, który wskaże im drogę w stronę światła. Moja matka pozostawiła po sobie śmieci. Nieprzebrane góry różnorakiego gówna, które przysypało mnie jak osuwająca się ziemia, a ja walczę, żeby się wydostać, zanim zabraknie mi powietrza. Jej mieszkanie wsysa mnie do środka, jakby zgromadzone przez matkę rzeczy wykształciły własne pole grawitacyjne.

Przeglądanie, przerzucanie, przekopywanie i pakowanie pochłania mnie bez reszty w dniach, które nadchodzą po pogrzebie. Godziny mijają mi w zupełnej ciszy, a moje ruchy nabierają mechanicznej sprawności i tempa, które wieczorami odczuwam w mięśniach i stawach. Klęcząc na podłodze, wypełniam przedmiotami szeleszczące czarne worki, które potem ustawiam przed drzwiami na klatce schodowej. Gdy worki zaczynają zakręcać w kierunku schodów, wsuwam na stopy gumowe japonki mamy i wynoszę je partiami do śmietnika. Kiedy wydaje mi się, że robię postępy, kolejne pokłady rzeczy wyłaniają się z cienia, materializują w kątach mieszkania. Majtki skurczone i wyblakłe od częstego prania w zbyt gorącej wodzie. Poszarzałe, odkształcone staniki ze smutnymi małymi kokardkami przyszytymi z przodu. Tanie beżowe rajstopy w foliowych paczuszkach. Zaśniedziałe kolczyki bez pary, emaliowane pierścionki, drewniane koraliki i broszki z brakującymi diamencikami. Stare egzemplarze magazynów dla kobiet ze śliskimi okładkami, poukładane w stosy i powiązane białym plastikowym sznurkiem. Pożółkłe, lepkie od kurzu książki z wypadającymi kartkami i pięciocyfrowymi cenami na tylnych okładach. Ulotki, wizytówki, spinacze, wyschnięte długopisy, wsuwki do włosów, gumki recepturki. Leżąc wieczorami w łóżku w moim dawnym pokoju, wyobrażam sobie, jak mieszkanie regeneruje siły i przygotowuje się na kolejną rundę następnego dnia. Nowe rzeczy wynurzają się spomiędzy listw podłogowych, wysączają z odpływu w wannie, wypełzają z kratki wentylacyjnej.

Przetrząsając rzeczy matki, przez pierwsze kilka dni metodycznie wyjadam zapasy z jej kuchennych szafek i szuflad w zamrażarce. Matka nie znosiła marnować jedzenia i nawet teraz, po jej śmierci, nie potrafię pozbyć się wspomnienia jej twarzy, wykrzywionej z niezadowolenia na widok dobrego jedzenia lądującego w koszu na śmieci. Wzdrygam się też na myśl o wyjściu do sklepu i spotkaniu z ekspedientką, z którą zawsze rozmawiała moja matka, kiedy byłam nastolatką. Przekonuję samą siebie, że to niemożliwe, żeby ona nadal tam pracowała, ani tym bardziej, żeby mogła pamiętać, kim jestem. Mimo tego perspektywa spotkania z nią i rozmowy o śmierci matki jest mi tak wstrętna, że uparcie żuję przyschnięte rodzynki i gotuję oszronione pierogi, cuchnące plastikowymi trzewiami dawno nieczyszczonej lodówki.

***

Trzeciego dnia po pogrzebie w mieszkaniu dzwoni telefon. Zapomniałam, że matka ciągle korzystała z telefonu stacjonarnego, więc przez pierwsze kilka chwil rozglądam się ze zdezorientowaniem, nie mogąc uzmysłowić sobie, skąd dochodzi dźwięk. Kiedy nareszcie podnoszę słuchawkę, z jej środka dobiega mnie znajomy głos.

– Kwiaty – skrzeczy na drugim końcu linii jedna z sióstr matki. Nic więcej; żadnego powitania, tylko to jedno słowo.

– Co? – pytam, również bez powitania. Znów ogarnia mnie poczucie, że coś mnie omija, jak wtedy, kiedy przychodzisz na imprezę, ale wszyscy są pochłonięci rozmową i nikt nie zwraca na ciebie uwagi.

– Trzeba iść na grób mamy. Trzeba zebrać kwiaty. Wszystko na pewno już zwiędło – wyrzuca z siebie krótkie zdania jedno po drugim, jakby dyktowała je telegrafistce. Wreszcie, jak przez mgłę, dociera do mnie, o czym mówi ciotka. Nie byłam na cmentarzu od dnia pogrzebu, ale wiem, że na świeżym grobie matki spoczywa teraz mały kopiec z kwiatów i wieńców przyniesionych przez żałobników. Przypominam sobie długie plastikowe wstęgi, białe i fioletowo-złote, z szablonowymi słowami pożegnań wypisanymi czarnym markerem.

– Halo? – Ponagla mnie ciotka na drugim końcu linii.

– Jest przecież styczeń – odzywam się wreszcie.

– Co? – Tym razem to ona wydaje się zdezorientowana.

– Jest styczeń. To znaczy… jest zimno. Nie mogły tak szybko zwiędnąć. – Zaskakuje mnie trzeźwość mojej własnej obserwacji.

– Nie byłaś tam? – Głos ciotki brzmi ostrzej, chłodniej.

– Co?

– Nie byłaś jeszcze u mamy?

– Nie. – Czuję, że krew napływa mi do policzków i cieszę się, że ciotka mnie nie widzi. Zmiana w jej tonie sprawiła, że czuję się nieswojo, jak strofowana uczennica.

W słuchawce na dłuższą chwilę zapada cisza. Wreszcie ciotka odzywa się ponownie, a jej głos znów jest suchy i rzeczowy:

– Więc pójdź tam, dobrze? Pójdź i sprawdź. Wszystko na pewno już zwiędło.

***

Kilka godzin później stoję w przedwieczornym mroku przed wejściem do małej kwiaciarni, brzydkiego klockowatego domku przycupniętego tuż przy cmentarnej bramie. W lekko zaparowanej witrynie upchnięto wazony sztucznych kwiatów, kolekcję zniczy w różnych rozmiarach i smutne niedobitki świątecznych dekoracji opatrzone nalepkami „przecena”. Nie mam zamiaru wchodzić do środka, ale przystaję, zahipnotyzowana widokiem plastikowego bałwanka, błyskającego kolorowymi światełkami i tańczącego w rytm niesłyszalnej przez szybę melodii. Drzwi kwiaciarni otwierają się nagle, wyrywając mnie z zamyślenia. Na ciemny, mokry chodnik wypływa plama sztucznego światła i silny zapach frezji. W progu stoi szczupła kobieca postać, opatulona ciemnozieloną kurtką z futerkiem przy kapturze, w dłoni ściska foliową siatkę wypełnioną wkładami do zniczy. Cienkie jasnobrązowe włosy związane w koński ogon, blada, szeroka buzia i wyraźnie widoczne ciemne piegi, jak plamki rdzy rozproszone po twarzy. Dostrzegam w jej oczach błysk rozpoznania, a chwilę później już stoi przede mną. Reklamówka ze zniczami szeleści mi przy uchu, kiedy zarzuca mi ręce na ramiona i cmoka powietrze tuż przy moim policzku. Jej włosy pachną mokrym śniegiem i papierosowym dymem.

Czuję się nieswojo, kiedy idziemy obok siebie w stronę głównej bramy, a później szeroką alejką cmentarza pomiędzy najstarszymi grobami. Rozmawiamy niemrawo. Nie ma w nas nic z radosnej lekkości spotkania po latach, „nic się nie zmieniłaś”, „pamiętam to, jakby to było wczoraj”, nic z tych rzeczy. Brniemy do przodu zdanie po zdaniu, jakby każda z nas musiała siłą odklejać słowa od podniebienia, uśmiechamy się do siebie blado jak na nieudanej pierwszej randce. W zimowym przedwieczornym mroku cmentarne znicze świecą groteskowo na czerwono i pomarańczowo, przypominają mi wydrążone dynie na Halloween. Upiorne figury na starych mogiłach rzucają długie cienie, zmokłe anioły z obtłuczonymi twarzami, Jezusy ugięte pod kamiennymi krzyżami. Niektóre, co starsze pomniki odchylają się do tyłu albo na bok, osuwają w głąb lepkiej mokrej ziemi, jakby mówiły: „Odstaliśmy tu swoje, na nas już czas”.

Wzdrygam się, kiedy czuję dotyk jej chłodnej dłoni na mojej. Ramieniem delikatnie napiera na moje ramię, kierując mnie w stronę jednej z wąskich bocznych alejek. Dociera do mnie, że popycha mnie w stronę grobu mojej matki, w zamyśleniu niemal go minęłam, a ona musi wiedzieć, po co tu przyszłam, trzyma rękę na pulsie, jak zawsze i od zawsze. Śnieg między pomnikami stopniał, brniemy teraz przez śliski dywan gnijących brunatnych liści, mokre liście przyklejają mi się do butów. Idę przodem, a po chwili zatrzymuję się przy grobie matki. Kiedy stoimy przed grobem w ciszy, dociera do mnie, że już zawsze będę pamiętać to miejsce, ten smutny kopczyk ziemi z drewnianym krzyżem i plastikową tabliczką, wciśnięty pomiędzy dwa duże pomniki z szarego granitu. Tak jak zawsze pamięta się swój pierwszy pokój na studiach albo ławkę, na której pierwszy raz zapaliłaś papierosa.

Krewni i znajomi, którzy zjawili się na pogrzebie, pokryli grób matki grubą warstwą kwiatów. Bukiety i wieńce ułożono jeden na drugim, warstwami, aż utworzyły symboliczny kurhan. W świetle cmentarnej latarni ledwie rozpoznaję kolory kwiatów, z wyjątkiem przywiędłych lilii, wykwitających przejrzystą bielą tu i tam jak plamy pleśni. Dostrzegam smutno ugięte główki gerber, wiotkie jak mokry papier płatki goździków. Spomiędzy żałobnych wstęg wychylają się wciąż jędrne czerwone serca anturium z zadziornie uniesionymi pręcikami. Na wierzch kopca ktoś rzucił wiązankę róż na długich łodygach, główkami w dół. Płatki róż zwiędły i osypały się na ścieżkę przy grobie, tworząc niedbały wzór, jak groteskowe zaproszenie do sypialni. Kucam przy grobie i dotykam jednego z liści na stosie. Od dnia pogrzebu pogoda zmieniła się: ciepłe podmuchy wiatru przepędziły ołowiane śniegowe chmury, ziemia wchłonęła cienką warstwę śniegu, w zamian oddając gęstą szarobrązową breję. Niemal wszystkie kwiaty na grobie zwiędły i zbrązowiały. Na liściach połyskuje wilgoć, przypominają wywalone na wierzch, lśniące od śliny języki, jakby przed chwilą chłeptały sok z rozmiękłej gleby.

Podnoszę się i powolnym ruchem sięgam po bukiet róż na szczycie kopca. Dociera do mnie, że nie wzięłam ze sobą niczego, w czym mogłabym przenieść martwe kwiaty na śmietnik. Układam róże w zgięciu ramienia i sięgam po kolejną wiązankę. Kątem oka dostrzegam, że moja koleżanka robi to samo: pochyla się i zbiera bukiety jeden po drugim, układając je sobie w ramionach w mały stos. Potem w milczeniu idziemy główną alejką w stronę kontenera na śmieci, a ja czuję na twarzy mdlący, słodkawy zapach martwych roślin. Zrzucam do kontenera swój stos, a obok mnie ona też odsuwa się od śmietnika, otrzepując brudne dłonie. Odwracam się w jej kierunku i widzę na jej kurtce ciemne plamy mokrej ziemi i wody. Przez krótką chwilę zastanawiam się, czy jeszcze kiedykolwiek się spotkamy.

Przez cały czas niewiele rozmawiamy. Wracamy razem do grobu matki i zbieramy kolejną partię martwych kwiatów. Kucam przy grobie i zamaszystym gestem zgarniam do siebie resztki kwiatów i wieńców. Grudki ziemi i zgniłe liście przylepiają mi się do przodu płaszcza. Podnosząc się z kucek z naręczem śmieci w ramionach, dostrzegam ruch w cmentarnej alejce obok, błysk białek oczu zerkających w moją stronę w ciemności. Młody mężczyzna oddala się pospiesznie w kierunku cmentarnej bramy, jednocześnie odwracając głowę i patrząc na mnie przez ramię. Chyba nie spodziewał się, że ja też go zobaczę: jego szybki krok nagle traci rytm, w jego ruchach widać niezręczność i zmieszanie, jakbym przyłapała go na podglądaniu. Moje spojrzenie przyszpila go w miejscu: przystaje na moment i krótko macha do mnie dłonią. Ręce mam pełne śmieci i kwiatów, więc odpowiadam na jego powitanie krótkim skinieniem głowy. Zaraz po tym mężczyzna odchodzi. Wszystko trwa zaledwie kilka sekund – gdy jego sylwetka niknie w ciemności między nagrobkami, moja szkolna koleżanka prostuje plecy i, lekko zdyszana, usiłuje utrzymać w ramionach brzęczące skorupy wypalonych zniczy, nieświadoma tego, co przed chwilą się wydarzyło.

Kiedy razem zrzucamy ostatni ładunek śmieci do kontenera, zaczyna siąpić deszcz. Koleżanka nasuwa na głowę kaptur kurtki z futerkiem, reklamówka, którą zawiesiła sobie w zgięciu łokcia, łopocze i szeleści w podmuchach wiatru. Zimny i przenikliwy, wiatr targa nagimi gałęziami nad naszymi głowami i wdziera mi się pod kołnierz płaszcza. Przez chwilę wydaje mi się, że nie mamy już sobie nic do powiedzenia, ale moja koleżanka robi ruch głową w kierunku dalszej części cmentarza i opowiada mi, czyje groby przyszła odwiedzić, mówi, że to nie zajmie długo, że cały wieczór ma wolny. Kiwam głową w milczeniu, które trwa jeszcze przez kilka chwil. Żegnamy się krótko i odchodzę w kierunku bramy. Kiedy się oddalam, czuję na karku jej spojrzenie, ale się nie odwracam.

W drodze powrotnej do mieszkania matki myślę o mężczyźnie, którego widziałam na cmentarzu. Natychmiast poznałam jego sprężysty chód i pochyloną do przodu, lekko zgarbioną sylwetkę, długie nogi wytyczające trasę wąską ścieżką pomiędzy grobami. Spotykaliśmy się przez krótki czas, kiedy jeszcze tu mieszkałam, zaraz po skończeniu liceum. Miesiąc, może półtora, krótka i intensywna znajomość, nigdy naprawdę nierozpoczęta ani niezakończona. Pamiętam parujący letnim żarem asfalt, odurzający zapach jaśminu i tytoniu wieczorem, nasze nagie ramiona stykające się, kiedy spotykamy się po zmroku i siadamy razem na krawężniku. Przekazywana z rąk do rąk butelka ciepłego piwa, rozdrapywane do krwi ugryzienia komarów, zalewające ciało otępiające fale podniecenia, które nigdy później nie jest już tak silne.

Kiedy docieram do mieszkania matki, przekraczam ustawione w przedpokoju worki z jej rzeczami i idę prosto do maleńkiej łazienki. Napełniam wannę gorącą wodą i szoruję się tak energicznie, że zaczyna kręcić mi się w głowie. Malutkie pomieszczenie wypełnia się parą; raz po raz wyciągam korek, opróżniam wannę do połowy i dolewam więcej gorącej wody. Trę skórę szorstką gąbką, aż robi się tkliwa i różowa. Poprzez szum i plusk wody dociera do mnie odgłos wibracji telefonu, który położyłam na pralce. Wychylam się z wanny i sięgam po niego, rozchlapując wodę na podłodze. Z trudem odblokowuję telefon rozmiękłym opuszkiem palca i odczytuję wiadomość.

„Nie wiem, czy to nadal Twój numer. Jeśli tak, to widziałem Cię dzisiaj. Ty chyba też mnie widziałaś”.

Kiedy wyświetlacz gaśnie, na ekranie odbija się moja twarz, rozpalona i lśniąca od potu.

***

Spotykamy się dwa dni później w cukierni w pobliżu centrum miasta. Zamawiam kawałek ciasta z czerwoną galaretką i kawę, która dociera na stolik w białej filiżance, brązowa i mętna od fusów. Kelnerka rozlewa odrobinę kawy na spodek. Mój towarzysz zamawia coca-colę w puszce, którą opróżnia kilkoma łykami. Brzegiem widelczyka odkrawam duże kawałki ciasta i szybko pakuję je do ust jeden za drugim. Wymieniamy krótkie zdania, między nimi milczymy długo i wodzimy wzrokiem po ścianach. Siorbię wrzącą kawę małymi łyczkami, pomiędzy wargami czuję drapiące ziarenka fusów. Wpatruję się w jego opaloną dłoń zaciśniętą na czerwonej puszce, delikatne jasne włoski na nadgarstku wyglądają spod rękawa szarej bluzy.

Wiatr z hukiem zatrzaskuje za nami drzwi, kiedy wychodzimy. Ciężarne chmury wiszą nisko, rozdętymi brzuchami niemal szorują po dachach budynków pod nimi. Szczelnie zapinamy kurtki i wciskamy ręce w kieszenie, kierujemy się w stronę pobliskiego osiedla, manewrujemy brukowanymi ścieżkami pomiędzy połaciami zgniłej trawy, pokrytej tu i tam brudnymi kleksami topniejącego śniegu. Bloki w kolorze zszarzałych pasteli górują nad nami, pochylają się nisko nad naszymi głowami, jakby chciały nam się lepiej przyjrzeć. Rozrzucone przed którąś klatką ulotki furkocą na wietrze. Przyciąga nas mały plac zabaw usadowiony pomiędzy blokami, metalowe huśtawki obłażące kolorową farbą, zapadnięta piaskownica z mokrym piaskiem i kilkoma plastikowymi zabawkami porzuconymi w środku. Siadamy naprzeciwko siebie na huśtawce, skrzypiącej gondoli z drewnianymi ławkami przeznaczonej dla czterech osób. Z początku bujamy się powoli, od niechcenia, obserwuję jego wyciągniętą dłoń odpychającą palcami huśtawkę od metalowego stelażu. Rozmawiamy coraz głośniej, przekrzykujemy podmuchy wiatru, pochylamy się do przodu, żeby lepiej się słyszeć. Wiatr wciska mi kosmyki włosów do ust, on sięga dłonią do mojej twarzy i wysupłuje zaślinione pasmo z moich ust, jego palce mają metaliczny posmak. Huśtamy się coraz wyżej i szybciej, usta nam pierzchną i głosy chrypną. Wreszcie oboje podnosimy się ze swoich ławek, stajemy w gondoli i huśtamy się coraz wyżej i wyżej, krzyczę „Do nieba!”, oplatamy ramionami pręty huśtawki, a nasze ciała gną się i falują w zgodnym rytmie.

Czuję na twarzy mokre dotknięcia deszczu ze śniegiem, grube, lepkie płatki raz za razem opadają na ramiona jego kurtki, topnieją i spływają po piersi cienkimi strużkami. Dyszymy, kiedy huśtawka zwalnia i wreszcie ze skrzypieniem się zatrzymuje, on wyskakuje pierwszy i podaje mi rękę, kiedy schodzę na ląd. Chylimy głowy przed narastającym deszczem, on szybkim krokiem prowadzi mnie do miejsca, w którym zaparkował samochód. Kiedy siedzimy w środku, on uruchamia silnik i włącza ogrzewanie, przyjemny ciepły podmuch owiewa mi twarz. Włosy ociekają mi wodą, czuję na karku i policzkach prędkie zimne krople. Szyby zasnuwają się parą od ciepła naszych oddechów i wilgoci, krople deszczu głośno bębnią w dach, ogrzewanie mruczy i szumi uspokajająco. Śmiejemy się cicho do siebie, w ciele czuję lekkość, jakbym połknęła balon z helem.

– Chcesz coś zobaczyć? – pyta nagle, szeptem. Zagląda z ciekawością w moją twarz, jego oczy błyskają w półmroku, rzęsy rzucają długie cienie na piegowate policzki. Uśmiecham się i w milczeniu kiwam głową.

Zdejmuje mokrą kurtkę i odrzuca ją na tylne siedzenie. Podciąga rękaw bluzy i odsłania pokryte gęsią skórką przedramię, wyciąga je wnętrzem w moim kierunku. Zaróżowioną skórę znaczy świeży tusz, zaklejony przezroczystą folią. Byk, ciężki, majestatyczny, wznosi się na tylnych nogach, gniewnie pochyla rogaty łeb i przebiera przednimi kopytami.

***

Zapadam się głębiej wir pozbywania się rzeczy z mieszkania matki. Wstaję wcześnie i nie śpię do późna, pochłonięta nową obsesją. Przez moje ciało przepływają elektryzujące fale energii. Poruszam się szybko i zwinnie, z wprawą manewruję pomiędzy rozrzuconymi po podłodze rzeczami. Popijam kawę z plastikowego termosu i skubię kawałki suchej bułki z foliowego woreczka, żeby się posilić. Przynoszę z pobliskiego targowiska puste kartony i plastikowe skrzynki, zgarniam do nich zawartość szafek i półek, odwracam szuflady do góry nogami i wytrząsam z nich wnętrzności. Wspinam się na krzesło, żeby dosięgnąć szczytu kuchennych szafek, na których matka ustawiała ciężkie wazy, gliniane dzbany i kryształowe wazony. Wszystkie pokrywa lepka warstwa kurzu zmieszanego z gromadzącym się latami kuchennym tłuszczem. Spycham je na dół, kilka z nich tłucze się, spadając na podłogę. Słyszę pukanie do drzwi – to zjawia się sąsiadka, zaalarmowana hałasem dochodzącym z mieszkania, chce zapytać, czy wszystko u mnie w porządku i powiedzieć, że mogę wpaść do niej na kawę, gdybym miała ochotę porozmawiać. Kiwam głową i uśmiecham się uprzejmie, nie mogę się doczekać, aż sobie pójdzie.

***

Kilka dni później jadę na jego zaproszenie do domu, w którym on nadal mieszka ze swoimi rodzicami. Pamiętam ten dom z czasów, gdy spotykaliśmy się w liceum. Kiedy prowadzi mnie schodami na piętro, uderza mnie intensywny zapach środka do pielęgnacji drewna, dokładnie ten sam, co wtedy. Pod stopami czuję znajomą miękkość puchatych dywaników, którymi wyklejono schody. Klatka schodowa wyłożona ciemną drewnianą boazerią jest chłodna i panuje w niej jakiś uroczysty, kościelny półmrok. Dom jest pusty, słychać jedynie skrzypienie naszych kroków na schodach i odległe tykanie kuchennego zegara na parterze. Wchodzimy do jego pokoju przez przeszklone drzwi, żółte szkło rzuca na podłogę witrażowy cień. Przysiadam na brzegu łóżka, rozglądam się po pokoju w poszukiwaniu znajomych elementów, nie jestem pewna, co ze sobą zrobić. Zauważam opartą o ścianę zakurzoną gitarę elektryczną, rozpoznaję geometryczny wzór na kremowych zasłonkach w oknie.

Obserwuję go, kiedy przyklęka na dywanie i wyjmuje z szuflady biurka metalowe pudełko. Zawartość pudełka grzechocze intrygująco. Wydobywa z pudełka maleńkie zawiniątko z folii aluminiowej i okrągły plastikowy pojemniczek przypominający szkolną temperówkę. Rozsupłuje paczuszkę z folii i wyłuskuje na dłoń kilka małych, szarozielonych grudek. Przesypuje susz z dłoni do pojemniczka, przez kilka chwil obraca młynkiem w dłoniach, znów sięga do metalowego pudełka i wydobywa mały kłębek splątanych nitek tytoniu. Wysypuje zmielony susz z młynka z powrotem na dłoń i starannie, w skupieniu miesza go w zagłębieniu dłoni z nitkami tytoniu. Wreszcie wydobywa z metalowego pudełka wiotką, nieco pomiętą bibułkę, układa na niej przygotowaną mieszankę, przesuwa koniuszkiem języka po brzegu bletki i zakleja skręt.

Zsuwam się z łóżka na dywan obok niego, kiedy podaje mi zapalonego skręta. Przez kilka chwil siedzimy w milczeniu, podajemy sobie skręta oparci plecami o bok łóżka, obserwujemy, jak pokój zasnuwa się jedwabistym szarobłękitnym dymem. Nie podnosząc się z podłogi, on sięga do starego laptopa na biurku i włącza album Pixies. Czuję, jak moje ciało wypełnia miękka wata, odchylam głowę do tyłu na łóżko i zanurzam się w drżeniu perkusji, odbijającym się przyjemnym echem w moim ciele.

Dociera do mnie nagle, że ściskam jego dłoń, tak mocno, że drętwieją mi palce. On odwzajemnia uścisk, w następnej chwili, a może za godzinę, czuję na boku szyi jego usta, ciepłe i suche, jego miękkie kręcone włosy łaskoczą mnie w policzek. Odwracam twarz w jego stronę, jego oczy wydają mi się ogromne. Powoli rozpina kołnierzyk mojej koszuli, mam wrażenie, że trwa to całą wieczność, wreszcie opadamy razem na dywan, zdejmujemy ubrania, nasze ruchy są niezgrabne, niechcący zostawiam czerwony ślad paznokci na jego policzku, kiedy ściągam mu koszulkę przez głowę. Szorstki dotyk dywanu na mojej nagiej skórze doprowadza mnie na skraj szaleństwa, jest najbardziej realną rzeczą, jakiej kiedykolwiek doświadczyłam, ale już po chwili koi mnie ciężar jego ciała na moim, poruszamy się w rytm jego oddechu tuż przy moim uchu, głośny, szybki, gorączkowy. Obserwuję miarowe drgania mięśni na jego przedramieniu, opartym na podłodze nad moją głową. Byk wspina się na tylne nogi, pochyla łeb, świdruje mnie spojrzeniem.

Kiedy kończy, z westchnieniem opada na dywan obok mnie. Opieram czoło o jego przedramię. Wydaje mi się, że słyszę dobiegający z parteru głos jego matki rozmawiającej przez telefon. Czuję, jak ciepłe łzy spływają w poprzek moich skroni, do uszu, i nikną wśród włosów.

***

Wszystkie meble zostały na swoim miejscu, ale mieszkanie matki wydaje mi się teraz puste, mniejsze, ogołocone z książek, kuchennych sprzętów, maleńkich wazoników, porcelanowych figurek, kwiatów, koronkowych serwetek i innych przedmiotów, które gromadziła latami. Kłębuszki kurzu i włosów zbierają się w kątach, przenoszone podmuchami powietrza, kiedy poruszam się po mieszkaniu. Tuż przed wyjściem, w płaszczu i butach, po raz ostatni przeglądam się w dużym lustrze w przedpokoju. Podziwiam swoją twarz, okrągłą, promienną i rumianą, włosy opadające miękkimi falami na ramiona, rozchylone, czerwone usta, kąciki uniesione w lekkim uśmiechu.

Kiedy zamykam drzwi na klucz, wewnątrz mieszkania odzywa się telefon. Odchodzę ciemnym korytarzem w kierunku windy, zza mijanych drzwi słyszę szepty i szmery, a serce Ziemi dudni i pulsuje w rytm moich kroków.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Ola Skalec, Taurus, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 229

Przypisy

  1. M. Jakubowiak, Koniec z akademią, „dwutygodnik.com” 2021, nr 11, https://www.dwutygodnik.com/artykul/9776-koniec-z-akademia.html [dostęp: 23.02.2024].
  2. M. Sześniak, Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce, Warszawa 2023.

Powiązane artykuły

12.10.2023

Nowy Napis Co Tydzień #224 / Łazik na planecie Żałoby

Oniemienie i bezradność ‒ żadne inne słowa nie przychodzą do mnie po lekturze książki Krzysztofa Bieleckiego Zsunęła się z krzesła. Ciennik. W ogóle żadne słowa nie przychodzą. Odczekałem kilka dni, potem dla pewności jeszcze kilka, i jestem w tym samym punkcie. Fascynującym i kłopotliwym zarazem. Zupełnie jakby te dwa stany, przecież nieco się wykluczające, musiały istnieć razem. Razem, zasznurowane w jakiejś relacji. Coś jak życie, które jest przecież promieniste, ale rzuca jednak cień. I tak trwam w oniemieniu, bowiem cokolwiek bym napisał o Zsunęła się z krzesła nie będzie to przecież tym, co tak naprawdę chciałbym napisać. Jestem – no właśnie – oniemiały. Mogę jedynie otwierać usta i próbować łapać słowa, jak ryba powietrze. I to mi wystarcza, i przypuszczam, że każdemu czytelnikowi to jedno będzie wystarczać.

Jestem jednak recenzentem, czyli zaangażowanym czytelnikiem (chociaż nie krytykiem literackim), i chcę podjąć wyzwanie, napisać coś o tej książce. Nadal brakuje mi jednak słów – jest trochę tak, jak z mamą Krzysztofa Bieleckiego, która umarła, ale jednak ożywa w książce, i jak z samym Krzysztofem Bieleckim, który żyje i umiera na jej stronach wielokrotnie i wielorako.

O obrotach dusz niebieskich

Zsunęła się z krzesła. Ciennik jest powieścią o umieraniu mamy i życiu w żałobie. Nie pierwszą i nie ostatnią, a wyliczenie wszystkich albo tylko ciekawszych autorów poruszających ten temat przekracza wszelkie możliwości. Są przecież Tadeusz Różewicz, Marcin Wicha, Anna Augustyniak… Liczba takich autorów będzie także rosła, mnożyła się, jakby na przekór śmierci. Im bardziej odepchnęliśmy od siebie świadomość starości, im bardziej samo umieranie stało się tematem nieporuszanym w przestrzeni publicznej, o tyle bardziej śmierć odżyła w literaturze.

Na tle jednak literatury funeralnej tom Zsunęła się z krzesła jest czymś niezwykłym. Aż chciałoby się napisać: nazbyt żywym. Rozbrykanym, nieujarzmionym, sensualnym, choć przecież jednocześnie zanurzonym w żałobie, w uporczywie przechowywanych w pamięci obrazach, które pulsują kolorami życia i bledną od zapomnienia jednocześnie. Krzysztof Bielecki opisuje odchodzenie i śmierć drogiej osoby, zdając sobie sprawę, że czyniło tak wielu przed nim. Unikając sentymentalizmu, autor wybiera różne formy dystansu. Patrzy na śmierć z głębi swego dzieciństwa, nawet z głębi zrekonstruowanego dzieciństwa swej mamy, wreszcie z kolejnych stopni odległości, gdy staje się mężem, ojcem, a wreszcie dziadkiem. Oddaje głos nawet fikcyjnemu bohaterowi, Tytusowi Emfazemu Cienkiemu, którego powołał do życia specjalnie w tym celu. Ale najbardziej frapujący, najbardziej przykuwający uwagę jest inny dystans. Kosmiczny. Mama Krzysztofa Bieleckiego nie tylko zmarła, ale udała się w galaktyczną podróż. Na Marsie podaje obiad ziemskiemu łazikowi i czeka na przybycie swojego syna.

Nikt tak nie pisał o śmierci. Z dojmującym poczuciem osamotnienia, z namysłem filozoficznym, ale także z szamotaniem, gryzieniem i żuciem wędzidła języka, jak w tym fragmencie:

Moje „O obrotach dusz niebieskich” nie przynosi przełomu na miarę kopernikańskiego, ale łamie przyzwyczajenia. Jakoby obracały się rzeczy i ciała, a dusze nie. I Białoszewski, i Kopernik mieli prawo sądzić, co sądzili, i się obracać, ja zaś do sprawy obracania się wokół osi czy wokół czegoś więcej postanowiłem dorzucić, ot dobrodusznie dorzucić, obrót duszy. Obrót niewidzialności wokół niewidzialnego. Obrót ciszy wokół ciszy. Obrót głuszy wokół głuszy. Więcej: obrót ziemi wokół ziemi. Obrót życia wokół życia. A może najwięcej: obrót człowieka wokół osi. Wokół szczęścia i nieszczęścia. Wokół… Tu się zatrzymam, by spojrzeć na własną oś. Swoją. Człowieka. Czyli ból i żal, obracające człowiekiem, by nie był rzeczą; by nie był ciałem. Po trzy głoski, z czego ostatnia to „l”. W słowie „ból” „l” nie cierpi, jest krótkie, ale już w słowie „żal” „l” brzmi i tęskni. To słowa długie i przeciągłe. W polskiej mowie najdłuższe. Zostawmy je tymczasem.

Bielecki tworzy własną tanatologię, przy czym jest ona prowokująca, ba, wpraszająca się i zapraszająca zarazem. Jeszcze żywy Bielecki już szuka dla siebie miejsca na cmentarzu, a jednocześnie zaprasza do tego innych. W tym celu pisze list do Woody’ego Allena i Giovanniego Antoniniego i zachęca, aby przyjęli jego ofertę:

Panowie, miło było spędzić z Wami ziemski czas. Równie miło, nawet milej by mi było spoczywać między Wami w jednej z alejek Starych Powązek. Rozumiem, że Woody Allen wyklucza możliwość pochówku na Wojskowych, dlatego o nich nie wspominam. Powinniśmy się spieszyć.

Żart, kpina? Ale tylko dla tego, kto nie rozumie, że cmentarze są pełne życia. Nagrobki są przecież kapsułą pamięci, dzięki której można odbyć podróż w czasie i przestrzeni.

Rekwizyty pamięci, mierzenie dystansu

Zatem dystanse. Różne kąty widzenia. Odmienne „ja” patrzące na mamę: dziecko, młodzieniec, dojrzały mężczyzna. Wreszcie syn dla niej, ale także ojciec dla swoich dzieci. Bielecki ustawia się z różnej literackiej pespektywy, dzięki czemu wydobywa cały bagaż obrazów, wspomnień zaklętych w przedmiotach i opisuje ich rodzinną mitologię. Korale mamy, jej zdjęcie w niebieskiej kopercie, figurki żołnierzyków, zabawkowy wóz strażacki ze srebrną drabiną, po której można wdrapać się nocą do gwiazd. Kredens z zielonym szkłem, który przetrwał przeprowadzkę. No i krzesło, z którego zsunęła się Krystyna Bielecka.

W książce występują także powracające tematy-symbole, jak woda czy głaz. Są one jakby w ustawicznym wirowaniu. Każdy z nich jest jednak arcyciekawie opisany, zarówno w samej formie tematycznej, jak i językowej. Dla przykładu woda, archetypiczny temat życia i zagłady, pojawia się w mitologii prywatnej Bieleckich w różnych formach. Nad stawem lubiła przebywać mama autora, to był krajobraz jej dzieciństwa i dojrzewania. Jednocześnie w trakcie jednego z wyjazdów wakacyjnych Krzysztof o mało nie utonął. I wreszcie w tę wodę wieloraką – wspomnień i znaczeń ‒ musi całkiem realnie wejść autor, gdy do grobu wlewa się deszczówka i podmywa trumnę.

Andromeda pamięci

„Ciennik”, czyli co? Najprościej powiedzieć, że „ciennik” to zapis życia w czyimś cieniu. W życiu każdego dziecka są jego rodzice. W cieniu Krzysztofa Bieleckiego jest ukryta Krystyna Bielecka. Podsuwane przez nią książki, zachęty do pisania, smaki potraw, cichość życia, rozmowy i żarty. W jego ciele zostało złożone jej ciało; z jej ciała wyszedł na świat. Zatem w nim jeszcze matka idzie, patrzy, słucha muzyki.

„Ciennik” to jednocześnie dziennik. Zsunęła się z krzesła składa się z licznych wpisów przypominających kartki z prowadzonego dziennika. Odnotowane są rodzinne spotkania, kolejne odejścia bliskich, wreszcie rozliczanie się ze wspomnieniami. Książka Bieleckiego pisana była w czasie pandemii koronawirusa i dużo tu uwag na temat życia zmienionego. I znów: autor nie bawi się w reportaż z codzienności, ale znajduje właściwy dystans do opisu nowej i zaskakującej rzeczywistości. Właściwą perspektywę odnajduje w średniowiecznych florentczykach wziętych w oblężenie przez zarazę oraz w Dekameronie.

Świat się zestarzał. Zestarzał się i skurczył. Żylasta dłoń mojej mamy też się skurczyła. Czasem ani drgnie. Świat też czasem ani drgnie. Świat się skurczył i okazało się, że – taki ciasny – jest głupi. Każdy może napisać do papieża, do prezydenta jednego, drugiego. Dawno temu trzeba było do nich w bólu iść. Średniowiecze było piękne; tamte kamieniste ścieżki. Żaden święty nie pomyślał o asfalcie. Teraz jest asfalt. Czas jest asfaltowy. Człowiek. Świat zgłupiał, tymczasem mama, w Alzheimerowej metodzie milczenia lub opowiadania głupstw radykalnych, bezsprzecznie zmądrzała.

„Ciennik”, czyli dziennik dawnego życia.

Pierścienie Saturna

Przykuwa moją uwagę stworzony przez Bieleckiego zagadkowy Tytus Emfazy Cienki. Człowiek pełen namiętności, których nie uda mu się zrealizować, dopóki nie wyruszy nad morze (jeszcze raz woda). Cienki jest uwięziony w przedziwnej relacji strachu-pożądania-rywalizacji ze swoją nauczycielką języka polskiego, panią Paniką. Śni o niej w każdym możliwym sensie: marzy o relacjach damsko-męskich, ale ona również nawiedza go w koszmarach. Jej przeciwieństwem jest woźna, pani Rozpacz. Tu nie ma żadnych gier, wszystko jest nazbyt jednoznaczne.

Kim jest Tytus Emfazy Cienki? Gdy na jednym ze spotkań autorskich zasugerowano, że to być może alter ego autora, Krzysztof Bielecki oburzył się: „wypraszam sobie”. Zagadka pozostaje, zajrzyjmy więc do nakreślonego przez autora portretu.

Tytus Emfazy Cienki był nikim. Zdawało się, że to starczy na wolność – ale nie. Coś dławiło Tytusa w gardle, ale to na pewno nie była wolność. Dopiero zniknięcie pozwoliło mu poczuć się wolnym. Zatem być nikim to za mało. Dopiero zniknięcie jest arcydziełem! Jeśli życie może być arcydziełem. Dopiero człowiek „zniknięty” może być wolny.

Tytus Emfazy Cienki: człowiek, który pojawia się i znika. Everyman wobec śmierci: ty i ja.

Wypisy z Krzysztofa Bieleckiego

W tkliwości wobec szczegółu, w serdeczności wobec własnej matki, w obnażeniu się przez autora, Krzysztof Bielecki gryzie i wgryza się w słowo. Zupełnie jakby chciał przeżuć język polski. Zsunęła się z krzesła ma także swój wymiar filozoficzny, medytacyjny wręcz, a żeby to uchwycić, proponuję kilka wypisów z Bieleckiego:

Ich [ziemniaków – M.C.] ciało nabierze wigoru, rozochoci się, potem zmięknie i wyjęte z grobu garnka, wyląduje w grobie jamy. W jamie ustnej jednego, drugiego, trzeciego i czwartego człowieka. Bo nasza rodzina składa się z czterech jam.

Gdyby nie śmierć, nic by nie było.

„Teraz” zabija. Nie lubię, jak jest.

Odchodzę od zmysłów. Od siedmiu złotych tomów człowieka: wzroku, słuchu, węchu, smaku, dotyku, cienia, żalu.

Łza jest zła.

Proza Bieleckiego aż prosi się o to, aby podjęli z nią dialog filozofowie – oby taki dialog nastąpił.

I jeszcze jedna uwaga, też do podjęcia przez kogoś mądrzejszego ode mnie: czyż Zsunęła się z krzesła Krzysztofa Bieleckiego nie jest twórczą korespondencją z Eliasem Canettim i jego Księgą przeciwko śmierci?

Z nieba wychynęła ręka

Zsunęła się z krzesła. Ciennik jest książką kompletną, a to znaczy, że kolor okładki, format, a przede wszystkim ilustracje tworzą całość. Książka ma niewielki format, można zabrać ją ze sobą na spacer, swobodnie mieści się w plecaku czy torebce. Ma miękką okładkę, zatem nie rani noszona blisko ciała. Swoistym przedłużeniem lektury (echem, dopowiedzeniem, dialogiem) są prace Mimi Wasilewskiej. Każda ilustracja przedstawia jakieś ciało niebieskie. W książce mamy gwiazdozbiór Kasjopei, Jowisz, Słońce oraz czarna dziurę, co pozwala jeszcze głębiej, na jakimś innym planie (astralnym?), doświadczyć lektury. Ważnym elementem pozostaje pojawiająca się dłoń. Podobny element dostrzegamy na ikonach, gdzie symbolizuje niewidzialną obecność Boga. Od czytelnika będzie zależała interpretacja, czy krzesło z okładki się przewraca, czy jest podtrzymywane.

Oniemienie i bezradność, szamotanie się – dobre i twórcze – z książką Krzysztofa Bieleckiego. Zachwyt, tak. Zamyślenie, że być może Zsunęła się z krzesła. Ciennik jest współczesnym odpowiednikiem średniowiecznych książeczek dotyczących dobrej śmierci, sztuki umierania, ars moriendi. Oniemienie i bezradność, ale też wdzięczność: skoro ten lot w kosmos tak twórczo się udał, to i my zdążymy napisać swoje książki, zbudować własne rakiety, skompletować własne załogi i wyznaczyć nieziemski kurs.

Krzysztof Bielecki, Zsunęła się z krzesła. Ciennik, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2023.

Zsunęła się z krzesła. Ciennik - - Państwowy Instytut Wydawniczy

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Łazik na planecie Żałoby, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 224

Przypisy

  1. M. Jakubowiak, Koniec z akademią, „dwutygodnik.com” 2021, nr 11, https://www.dwutygodnik.com/artykul/9776-koniec-z-akademia.html [dostęp: 23.02.2024].
  2. M. Sześniak, Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce, Warszawa 2023.

Powiązane artykuły

10.09.2023

Śmierć Mamusi

Są zdarzenia niezwykłe i nie do wytłumaczenia. Śmierć Mamy też to potwierdza.

Przez mój umysł przeleciało wspomnienie pamiętnej nocy na Zatoce Biskajskiej wiosną 2008. Były to dziwne słowa, które dźwięczą mi w uszach do tej pory.

– Matko boleściwa – usłyszałem, gdy ze snu poderwał mnie sygnał telefonu komórkowego.

Te dziwne słowa smutnym głosem wypowiadała moja Mama. Nie miałem wątpliwości, że to Ona. Zapytałem odruchowo:

– Mamusia?

– Matko boleściwa – bardziej ciężkim głosem padła ta sama odpowiedź. Zatrwożyłem się trochę, bo Mama nigdy w ten sposób nie mówiła. Pomyślałem, że Mama może słabo mnie słyszy.

– Mamusiu, bardzo dobrze Cię słyszę! Mów, co u Ciebie. – zapewniałem głośno. – Jak się czujesz?

– O Matko Boleściwa – ze smutkiem westchnęła Mama i rozmowa się urwała.

Chciałem od razu oddzwonić na ten sam numer, ale gdy zacząłem poszukiwać go w komórce, moje palce przebierały tylko w powietrzu, bo przy uchu wcale nie miałem telefonu. Dopiero teraz to sobie uzmysłowiłem. Rozglądnąłem się po kabinie. Światło z przedsionka do toalety delikatnie rozświetlało półmrok. Siedziałem na swojej koi balansując rękami w powietrzu za telefonem, który spokojnie leżał na biurku. Byliśmy tak daleko od brzegów, że o zasięgu sygnału nie mogło być nawet mowy. Sprawdziłem, która godzina i zapisałem ją na kartce.

Potem zacząłem się modlić. Ocierając łzy odsuwałem z myśli „wieczne odpoczywanie”, które ciągle w głowie się kotłowało. Modlitwa o zdrowie nie wiadomo dlaczego, wydała mi się jakoś nie na miejscu.

– Pani Jasnogórska, Mateńko kochana, miej w opiece moją biedną Mamę, szeptałem, a łzy kapały na podłogę. – W Twojej intencji modlę się, Mamusiu. Bądź dzielna – wybrałem między „wieczne odpoczywanie” a prośbą o zdrowie, bo to wydało mi się najbardziej właściwe.

Po przyjściu na wachtę opowiedziałem o tym wydarzeniu. Podczas obiadu dyskutowała o tym już cała załoga, bo wszyscy wiedzieli, że kilka dni wcześniej moją Mamę, gdy jechała na rowerze, potrącił pijany kierowca i że czeka ją operacja.

Po trzech dniach zbliżaliśmy się do Gibraltaru. Z niepokojem wyczekiwałem na wejście w zasięg komórki. Było już po południu, gdy w telefonie pojawił się słaby sygnał z Maroka. Był coraz mocniejszy i po chwili dodzwoniłem się do siostry w Mielcu.

– Co u Mamy? – zacząłem od pytania.

Siostra powiedziała, że godzinę temu właśnie zakończyła się ceremonia pogrzebowa.

– Mama zmarła trzy dni temu. Byłeś na oceanie, nie było z tobą kontaktu, więc nie przesuwaliśmy pogrzebu...

Byłem zdruzgotany tą wiadomością, bo jeszcze się łudziłem, że ten dziwny telefon mógł oznaczać wybudzenie się z pooperacyjnej narkozy.

– O której Mama zmarła?

– Nad ranem. Powiadomili nas przed ósmą...

– Ja wiedziałem wcześniej przed wami. Dokładnie o trzeciej siedemnaście...

– Skąd wiesz?

– Mama skontaktowała się ze mną na pożegnanie. Zadzwoniła do mnie.

– Niemożliwe! Przecież była w śpiączce...

– A jednak możliwe – odparłem przez łzy.

Łamiącym się głosem pokrótce opowiedziałem siostrze o tym dziwnym telefonie. Rozkleiłem się na dobre i niewiele mogłem już więcej powiedzieć.

– Przecież Mamusia nigdy nie była na oceanie. Jak Ona znalazła mnie na Biskajach? – łkałem wtedy, nie mogąc powstrzymać wzruszenia.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Józef Franciszek Wójcik, Śmierć Mamusi, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. M. Jakubowiak, Koniec z akademią, „dwutygodnik.com” 2021, nr 11, https://www.dwutygodnik.com/artykul/9776-koniec-z-akademia.html [dostęp: 23.02.2024].
  2. M. Sześniak, Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce, Warszawa 2023.

Powiązane artykuły

11.04.2023

Przed Wszystkimi Świętymi

Mamo,

niedawno byliśmy u Was

chcą uporządkować Twoje i Ojca

miejsce spoczynku.

 

Obmyliśmy Wasze twarze

poprawili kwiaty w wazonach

uporządkowali skromne obejście.

 

Przepraszamy,

że kilka kropel wpadło Ci do oka

aż zaczęło płakać, nie miałaś siły

obetrzeć policzków.

 

Kiedyś robiłaś to skrycie i niezauważenie

dzisiaj przyśniłaś się tylko

szedłem i szedłem w pocie czoła

nie miałem siły dojść

łzy zostały na policzku.

 

Osłoniłaś ojca

swoją trumną

 

i tak już pozostanie

może kiedyś my Ciebie

osłonimy…

Tekst został zakupiony w ramach programu Tarcza dla Literatów.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Stanisław Rogala, Przed Wszystkimi Świętymi, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. M. Jakubowiak, Koniec z akademią, „dwutygodnik.com” 2021, nr 11, https://www.dwutygodnik.com/artykul/9776-koniec-z-akademia.html [dostęp: 23.02.2024].
  2. M. Sześniak, Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce, Warszawa 2023.

Powiązane artykuły

13.04.2023

Nowy Napis Co Tydzień #198 / Żywot mojej matki

Pierwszego maja 1915 roku

urodziła się moja matka

nie wiem

czy był to dzień

czy ciemność nocy

uśmiechało się słonko

czy grymasił księżyc

chmury zapowiadały burzę

czy piękną pogodę

 

Strzelcy znad Nidy

szykowali się do skoku

przeciwko wschodniemu wiatrowi

ojciec jeszcze nie

glancował weselnych butów

nawet jeszcze

nie uprawiał stwardniałej roli

ani nie szykował się do pieczenia chleba

 

Całe życie

pot zalewał mamie oczy

a uśmiechała  się

gdy rodziła kolejne dziecko

i znowu szła w pole

 

Wiatr przewracał drzewa

i snopy zboża

kur pochłonął dom

sąsiedzi złorzeczyli

a ona szła w pole

 

Dla ostatniego dziecka

znalazła schronienie w mieście

wytrwała nawet kiedy Bóg

zawołał do siebie jej syna

zdrętwiała tylko

jak obumarły snop

 

Przedreptała 83 lata

 

Dziewiątego stycznia 1998 roku,

gdy umierała,

słońce samo sobie nie wierzyło

że to już

ojciec od wielu lat

cierpliwie czekał na Piaskach

my zalaliśmy się łzami

nie mogąc uwierzyć

że to już

Tekst został zakupiony w ramach programu Tarcza dla Literatów.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Stanisław Rogala, Żywot mojej matki, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 198

Przypisy

  1. M. Jakubowiak, Koniec z akademią, „dwutygodnik.com” 2021, nr 11, https://www.dwutygodnik.com/artykul/9776-koniec-z-akademia.html [dostęp: 23.02.2024].
  2. M. Sześniak, Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce, Warszawa 2023.

Powiązane artykuły

13.04.2023

Nowy Napis Co Tydzień #198 / Przy mojej matce

Przy mojej matce

Zawsze pachniało

    chlebem

świeciło słońce

i śpiewały ptaki

 

Przy mojej matce

zawsze była cisza

    i spokój

ojciec pochylał głowę

i szeptał ciche słowa

 

Przy mojej matce

Zawsze słychać było

    bicie serca

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Stanisław Rogala, Przy mojej matce, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 198

Przypisy

  1. M. Jakubowiak, Koniec z akademią, „dwutygodnik.com” 2021, nr 11, https://www.dwutygodnik.com/artykul/9776-koniec-z-akademia.html [dostęp: 23.02.2024].
  2. M. Sześniak, Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce, Warszawa 2023.

Powiązane artykuły

Loading...