20.01.2022

Nowy Napis Co Tydzień #135 / Jak tylko wyjdę!

W listopadzie 1981 roku postanowiłem wyjechać do Afganistanu. Było to już po I Zjeździe „Solidarności”, który okazał się w zasadzie przesłaniem do ludu Europy WschodniejZjazd odbywał się w dwóch turach, od 5 do 10 września oraz od 26 września do 7 października 1981 roku w Gdańsku. W czasie jego trwania dyskutowano o programie, a także przeprowadzono wybory przewodniczącego związku (wygrane przez Lecha Wałęsę). Zjazd był uznawany za festiwal wolności i pokaz siły. Czwartego dnia uchwalono jeden z najbardziej znanych dokumentów zjazdowych Posłanie do ludzi pracy Europy Wschodniej. Radziecka agencja TASS nazwała zjazd „Solidarności” antysowiecką orgią.[1]. Moje zauroczenie związkiem słabło. Zbliżałem się do radykałów. Sierpień dla komunistycznej agentury był jedynie wypadkiem przy pracy i tego, co wtedy wybuchło, nie dało się już opanować. Ale w miarę upływu czasu wszystko wracało do normy. A moje niezadowolenie wciąż rosło. Zresztą poznawałem coraz więcej osób, które chciały niepodległej Polski. Uważaliśmy, że związek powinien wymusić na władzy kolejne ustępstwa. Wtedy nawet KPNKonfederacja Polski Niepodległej, ugrupowanie polityczne założone 1 września 1979 roku przez Leszka Moczulskiego. Pierwsza partia o charakterze antykomunistycznym powstała w Europie Środkowo-Wschodniej w okresie postalinowskim. W 1989 roku dystansowała się od porozumień Okrągłego Stołu. W sejmie reprezentowana w latach 1991–1997. Funkcjonowała do 2018, z przerwą w latach 2003–2007[2] – może dlatego, że nie był zbyt popularny – ostro zwalczano. Związek się od niego odcinał, bo nie chciał być oskarżany o próby obalenia władzy. Bardzo boleśnie odczuwaliśmy rozdźwięk między chęciami a niemożnością działania. Chciałem strzelać do komunistów… Ale jak strzelać? Do kogo? Gdyby weszli Rosjanie, moglibyśmy im wtedy nieźle przywalić. Dziś wiem, że wcale byśmy nie przywalili. Miałem dziewiętnaście lat, więc pewnie poszedłbym na barykady z dużą grupą ludzi i prawdopodobnie by nas zabili i tyle by z tego wyszło. Wtedy jednak myślałem, że to tędy droga.

W górach przekroczyłem zieloną granicę. Wsiadłem do pociągu, dojechałem do Pragi. Chciałem przejść też przez zieloną granicę między Czechami a Niemcami, ale zobaczyłem – oj, naiwności moja! – że pociąg jadący z Pragi do Paryża na stacji granicznej stoi dwadzieścia minut. Wyobraziłem sobie, że kontrola musi być pobieżna, bo ile można w te dwadzieścia minut sprawdzić? Zastanawiałem się, gdzie by się można schować – jechałem przecież bez biletu. Zobaczyłem, że w sufitach są klapy. U góry nad całym przedziałem była pusta przestrzeń, przy czym przy łazience był zbiornik z wodą, który zasłaniał połowę widoku. Uznałem, że schowam się za tym zbiornikiem. Przecież nie mogą wszystkiego dokładnie sprawdzić w tak krótkim czasie! Tak dojechałem do Pilzna. Ale kiedy tylko ruszyliśmy do stacji nadgranicznej, mechanicy w czasie jazdy zaczęli latać ze śrubokrętami i zaglądać we wszystkie zakamarki. Ktoś otworzył tę klapę po drugiej stronie wagonu, poświecił, zniknął. Myślę: zobaczył? Nie zobaczył? Chyba nie, bo byłaby awantura. Minęło dziesięć minut, piętnaście, dwadzieścia i cisza. Kiedy wjechaliśmy na stację graniczną, zaczął się jakiś ruch, harmider. Za chwilę otworzyła się klapa, najpierw pojawiła się tylko lufa, dopiero potem głowa. Wyciągnęli mnie czescy WOP-iści.

Poszliśmy na stację, tam dokończono odprawę pociągu. Esbecy wsadzili mnie w wołgę, zawieźli do Pilzna i potrzymali tam tydzień czy dwa. U nich w więzieniach był taki rygor, że w przejściu była namalowana biała linia. Więzień idąc, nawet jak szło dwudziestu, chodził sznurkiem po linii, z rękami z tyłu. Jak się podchodziło pod cele, trzeba było stanąć obok drzwi, twarzą przy ścianie, ręce z tyłu. Klawisz otwierał i dopiero wtedy: za kark i do środka. Jak ktoś nie zachowywał się tak, jak trzeba, to potrafili walnąć w tył głowy tak, że jak się stało niedaleko od ściany, to z nosa robił się pędzel. Dostałem raz po gębie, bo zakpiłem sobie z klawisza. On do mnie, że nie wolno na łóżku siedzieć, a ja do niego „ne rozumie”. To jak „ne rozumie”, to chodź „nerozumienie” – i przywalili raz czy dwa. Sam byłem sobie winien. Traktowano mnie w Czechach jak polskiego więźnia. A więzień polski był niebezpieczny. W czasie transportów zwykli więźniowie byli ubrani normalnie, bez specjalnych obostrzeń. Ci niebezpieczni mieli drelichy i jaskrawy, biały pas przez lewą czy prawą nogawkę i całe ciało. Trzecią kategorią byli Polacy – na czas transportu zakładano nam kajdanki na nogi, pas skórzany z dużym oczkiem – przez nie był przekładany łańcuch od kajdanek nożnych, aż do rąk. Dłonie skute i nogi skute tak, że nie dało się podnieść rąk do góry. Potem przewieźli mnie przez Pragę do więzienia gdzieś przy granicy z Polską. Tam kolejny tydzień czy dwa siedziałem z Polakami i Czechami w celi przejściowej. Później przekazali mnie do polskiego WOP-u, a ci zawieźli do aresztu. Jedną noc spędziłem w Gliwicach na terenie jednostki wojskowej, po czym przewieźli mnie do aresztu śledczego w Bielsku-Białej. Przyjechałem o nietypowej porze, więc od razu – na oddział. Ja, nie chcąc podpaść, daję ręce z tyłu, ustawiam się przed celą. Klawisz wydarł się, że z gestapowca niego robię… Taki był mój pierwszy kontakt z polskim więziennictwem. Wchodzę do celi, kilkanaście łóżek, pewnie ze trzydziestu ludzi: bezhołowie, na łóżkach gadają, ktoś leży, ktoś dłubie w nosie i nikt nie reaguje, a tu przecież klawisz drzwi otworzył. W Czechach wszyscy od razu staliby na baczność. W Polsce – zupełny luz. A po tygodniu wprowadzono stan wojenny. Najpierw zrobili rewizję. Zaczęli o trzeciej w nocy i robili ją chyba do ósmej rano. Myśmy stali na korytarzu. Wtedy jeszcze nie było takiego tłoku. Po dwóch, trzech dniach zaczęli zwozić ludzi z zakładów pracy. Po kilku tygodniach przywieźli z Podbeskidzia jakiegoś przewodniczącego regionu z wyrokiem siedmiu lat. Razem z nim dwóch lub trzech już po wyroku, jeden miał chyba sześć, a drugi pięć lat. To był szok. Siedem lat, za co? Oni zorganizowali w swoich zakładach pracy strajki, które trwały dwa czy trzy dni. Spacyfikowali ich, aresztowali i dwa tygodnie później byli po wyroku. W trybie doraźnym, sąd wojskowy i pierdut. Ewa Kubasiewicz dostała dziesięć lat za napisanie ulotki. Przeżyliśmy wstrząs. To był bardzo duży szok dla wszystkich, nawet dla więźniów kryminalnych. W tamtych czasach naprawdę trzeba było popełnić bardzo poważne przestępstwo, żeby dostać taki wyrok. Przed 13 grudnia więźniowie – oczywiście nie wszyscy – byli wypuszczani do innej celi do kolegi na rozmowę, układy między klawiszami a więźniami funkcjonowały dość często. Fryzjer chodził od celi do celi, ktoś przynosił drobne zakupy, oczywiście nielegalne. Po wprowadzeniu stanu wojennego wszystko się skończyło. Na początku zakazano nawet spacerów.

Rozprawę miałem 18 lutego w Sądzie Garnizonowym w Krakowie. Przyjechali wojskowi i konwój zabrał mnie z aresztu w Bielsku-Białej. Przyjechaliśmy do aresztu na Montelupich, kazali mi tam zostawić rzeczy i od razu jechać na rozprawę. Sąd był na terenie jednostki, a przynajmniej tył budynku musiał mieć wejście od strony jednostki. Pamiętam, że było pusto, długi korytarz, jakieś sale na lewo i prawo i ani jednej osoby. Nierealistycznie. Była godzina 13, może 14. Ludzie nie chodzili w takim miejscu po ulicach, okolice aresztu to nie było miejsce na spacer. Prowadzili mnie wojskowi, na korytarzu pojawił się jakiś facet w mundurze. Podchodzimy, a to mój ojciec. Był zawodowym żołnierzem, dostał przepustkę i przyjechał, bo okazało się, że termin rozprawy był znany. Weszliśmy na salę, ja oczywiście na ławie oskarżonych, między dwuipółmetrowymi żołnierzami, bo takich wybierali do żandarmerii. Ojciec usiadł wśród publiczności, w mundurze moro. Przyszedł sędzia z protokolantką. Ona zapytała: „Kim pan jest?”. On mówi, że ojciec. Wstał oczywiście, miał kaburę przy boku. „Czy pan ma broń?”. „Mam broń”. „Proszę zdać do sekretariatu” – powiedziała, ale przyjacielsko. Poszedł do tego sekretariatu, za chwilę wrócił.

Zatrzymali mnie przed 13 grudnia, więc proces nie był związany z przestępstwem dotyczącym stanu wojennego, czyli byłem cywilem, który trafił w tę wojskową machinę przypadkiem. Wtedy nie byłem przecież żadnym działaczem związkowym, a zwłaszcza szczebla krajowego. Dali mi wyrok półtora roku w zawieszeniu na dwa lata i zwolnili do domu.

Zawieźli mnie do aresztu, pół godziny czy godzinę trwały jakieś formalności, bo musieli mnie przyjąć i zwolnić – i tego samego dnia wracaliśmy. Z ojcem nie gadaliśmy przez całą drogę. Jakieś grzecznościowe zwroty. Byłem nabuzowany, tak bardzo „anty”, że jakoś nie mogliśmy znaleźć wspólnego języka. To było dzień lub dwa dni po tym, jak zastrzelony został podczas próby rozbrojenia w Warszawie sierżant Karos18 lutego 1982 roku w Warszawie Robert Chechłacz, członek konspiracyjnego ugrupowania Powstańcza Armia Krajowa, przy próbie zdobycia broni śmiertelnie postrzelił sierżanta MO Zdzisława Karosa i ranił innego pasażera tramwaju, w którym miało miejsce zajście. Wszystkich członków ugrupowania aresztowano i osądzono. Chechłacz został skazany na 25 lata więzienia.[3], słyszałem o tym w radiu. Cóż, zbrodnia popełniona. Zginął niewinny milicjant, który zostawił kilkoro dzieci. Natomiast faktycznie to był wypadek, ale nie morderstwo z premedytacją. Tak to wtedy odebrałem. Jak kiedyś rozbrajali Niemców, tak my teraz będziemy rozbrajali esbeków, milicjantów; tylko patrzyłem, czy ojcu nie gwizdnąć pistoletu. Wiadomość, że podczas próby rozbrojenia zabito milicjanta, podniosła mnie na duchu. Więc jest jakaś opozycja: skoro rozbraja, to znaczy, że jest zbierana broń, czyli będzie rewolucja, będziemy strzelać.

Dojechaliśmy do Gdyni. Dostałem nakaz pracy. Ale oczywiście w międzyczasie łapałem kontakty. Kościół Świętej Brygidy w Gdańsku był miejscem, gdzie trzynastego dnia każdego miesiąca była zadyma. Prawie każda msza za ojczyznę stanowiła okazję do manifestacji. Przyszedł luty. Miałem nadzieję, że gdzieś jest opozycja, która się zbroi, a tu guzik, wręcz przeciwnie. Władze związkowe w swojej prasie mówiły: siedzieć, tkanka ma być nienaruszona, nie narażać się. Panowała dezaprobata dla manifestacji. Jak coś robiliśmy, ksiądz Jankowski przy Brygidzie mówił: nie wychodzić, nie manifestować. Różni się wypowiadali, próbując nas spacyfikować: najlepiej nic nie robić, siedzieć cicho, a my się dogadamy z władzą. Tak to wtedy odbierałem.

W mojej grupie młodych ludzi było inaczej. Chłopaków, którzy byli zamykani za rzucanie kamieniami w milicję, nazywaliśmy kamieniarzami. Stawiano im zarzuty nie polityczne, tylko chuligańskie. No i sam rzucałem. Potem ktoś zdobył jakieś sito, najpierw do ulotek, więc coś drukowaliśmy.

 

Tekst jest fragmentem rozmowy przeprowadzonej przez Andrzeja Szozdę w ramach projektu Pokolenie „Solidarności”. Wywiady po 13 grudnia 2021 roku dostępne będą również w formie podcastu na portalu NowyNapis.eu.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Roman Zwiercan, Jak tylko wyjdę!, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 135

Przypisy

  1. Zjazd odbywał się w dwóch turach, od 5 do 10 września oraz od 26 września do 7 października 1981 roku w Gdańsku. W czasie jego trwania dyskutowano o programie, a także przeprowadzono wybory przewodniczącego związku (wygrane przez Lecha Wałęsę). Zjazd był uznawany za festiwal wolności i pokaz siły. Czwartego dnia uchwalono jeden z najbardziej znanych dokumentów zjazdowych Posłanie do ludzi pracy Europy Wschodniej. Radziecka agencja TASS nazwała zjazd „Solidarności” antysowiecką orgią.
  2. Konfederacja Polski Niepodległej, ugrupowanie polityczne założone 1 września 1979 roku przez Leszka Moczulskiego. Pierwsza partia o charakterze antykomunistycznym powstała w Europie Środkowo-Wschodniej w okresie postalinowskim. W 1989 roku dystansowała się od porozumień Okrągłego Stołu. W sejmie reprezentowana w latach 1991–1997. Funkcjonowała do 2018, z przerwą w latach 2003–2007
  3. 18 lutego 1982 roku w Warszawie Robert Chechłacz, członek konspiracyjnego ugrupowania Powstańcza Armia Krajowa, przy próbie zdobycia broni śmiertelnie postrzelił sierżanta MO Zdzisława Karosa i ranił innego pasażera tramwaju, w którym miało miejsce zajście. Wszystkich członków ugrupowania aresztowano i osądzono. Chechłacz został skazany na 25 lata więzienia.
  4. Zob. http://wsm.gdynia.pl Archiwum Solidarności WSM w Gdyni – stan wojenny w WSM.
  5. A. Tarnawa [M. Łopuski], Proces trwa, Warszawa, 1986, s. 76.
  6. M. Wyka, Brzozowski i jego powieści, Kraków 1981, s. 202.
  7. W. Holewiński, Pogrom 1907, Warszawa 2020, s. 153.

Powiązane artykuły

16.12.2021

Nowy Napis Co Tydzień #131 / 131. numer „Nowego Napisu Co Tydzień”

Drodzy Czytelnicy,

16 grudnia 1981 roku, czyli czterdzieści lat temu miała miejsce pacyfikacja strajku w Kopalni Węgla Kamiennego „Wujek”. O wspomnieniach Krzysztofa Pluszczyka z tamtych wydarzeń możecie Państwo przeczytać w tekście Przerwana „dziesiątka”. Strajk w kopalni Wujek. Grudniowe wydarzenia na wybrzeżu wspominają natomiast Magdalena i Marek Czachorowie w szkicu „To nie jest mój syn” oraz w trzecim odcinku podcastu Pokolenie Solidarności. Z dzisiejszej perspektywy niezwykle interesująco wypadają rozważania Jana Ciesielskiego w tekście Co zrobi huta Lenina? na temat tego, jak potoczą się losy „Solidarności”. Publikujemy także fragment Bez prawa powrotu Ewy Kubasiewicz-Houée, Instytut Literatury ma w planach wznowienie książki w całości. Swoje aresztowanie wspomina także Janina Gotner w szkicu La pasionaria. Wszystkie wspomniane powyżej teksty pochodzą z 11. numeru kwartalnika „Nowy Napis”, który w całości został poświęcony „Solidarności”. 

Mamy też dla Państwa małą niespodziankę, w tym numerze publikujemy nagranie oratorium Głosy Krzysztofa Knittla do wierszy Jana Polkowskiego. „Utwór jest poświęcony robotnikom, studentom i uczniom, którzy zostali zabici podczas protestów na Wybrzeżu w grudniu 1970” zdradził autor. Koncert miał swoją prapremierę 21 września 2021 roku podczas 64. Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień”. Serdecznie zapraszamy do obejrzenia nagrania!

Ponadto Dariusz Żółtowski recenzuje biografię Janusz Krupski – opozycjonista i polityk, której autorami są Agata i Marek Kuniccy-Goldfingerowie. Maciej Woźniak pisze o nowym tomie poetyckim Piotra Michałowskiego Dzień jest wierszem, świat kolorem. Natomiast Marcin Cielecki recenzuje Straszliwe zwycięstwo. Prawda i mity o sowieckiej wygranej w drugiej wojnie światowej Borysa Sokołowa. 

Tym razem o tomie Bramy rany– powrocie Roberta Tekielego – rozmawiają Artur Grabowski i Józef Maria Ruszar. W ramach cyklu Polecana książka tygodnia prezentujemy Państwa uwadze zbiór wierszy i szkiców KONTENT WYBRANY. ANTOLOGIA 2017–2020. Teresa Bochwic odczytuje fragment opowiadania Marzec 1968, który pochodzi z jej tomu Brylant.

Czytelnię naszego portalu zasiliły w tym tygodniu: wiersze Pawła Soroki oraz nagranie utworu Kwiaty Zbigniewa Herberta w wykonaniu Grzegorza Turnaua podczas koncertu „Kiedy ręce odpadną od wierszy” w 2004 roku.

Życzymy udanej lektury!

Redakcja NNCT

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Redakcja NNCT, 131. numer „Nowego Napisu Co Tydzień”, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 131

Przypisy

  1. Zjazd odbywał się w dwóch turach, od 5 do 10 września oraz od 26 września do 7 października 1981 roku w Gdańsku. W czasie jego trwania dyskutowano o programie, a także przeprowadzono wybory przewodniczącego związku (wygrane przez Lecha Wałęsę). Zjazd był uznawany za festiwal wolności i pokaz siły. Czwartego dnia uchwalono jeden z najbardziej znanych dokumentów zjazdowych Posłanie do ludzi pracy Europy Wschodniej. Radziecka agencja TASS nazwała zjazd „Solidarności” antysowiecką orgią.
  2. Konfederacja Polski Niepodległej, ugrupowanie polityczne założone 1 września 1979 roku przez Leszka Moczulskiego. Pierwsza partia o charakterze antykomunistycznym powstała w Europie Środkowo-Wschodniej w okresie postalinowskim. W 1989 roku dystansowała się od porozumień Okrągłego Stołu. W sejmie reprezentowana w latach 1991–1997. Funkcjonowała do 2018, z przerwą w latach 2003–2007
  3. 18 lutego 1982 roku w Warszawie Robert Chechłacz, członek konspiracyjnego ugrupowania Powstańcza Armia Krajowa, przy próbie zdobycia broni śmiertelnie postrzelił sierżanta MO Zdzisława Karosa i ranił innego pasażera tramwaju, w którym miało miejsce zajście. Wszystkich członków ugrupowania aresztowano i osądzono. Chechłacz został skazany na 25 lata więzienia.
  4. Zob. http://wsm.gdynia.pl Archiwum Solidarności WSM w Gdyni – stan wojenny w WSM.
  5. A. Tarnawa [M. Łopuski], Proces trwa, Warszawa, 1986, s. 76.
  6. M. Wyka, Brzozowski i jego powieści, Kraków 1981, s. 202.
  7. W. Holewiński, Pogrom 1907, Warszawa 2020, s. 153.

Powiązane artykuły

16.12.2021

Nowy Napis Co Tydzień #131 / Bez prawa powrotu [fragmenty]

Stan wojenny

W naszym środowisku od dawna wiadomo było, że gdyby nastąpił ze strony władzy jawny zamach na Związek, trzeba natychmiast ogłosić strajk generalny. […] Zwołujemy więc w tej sprawie zebranie, które odbywa się wieczorem 12 grudnia 1981 roku. Przeciąga się ono do późna i wszyscy jesteśmy już porządnie zmęczeni. Wracam do domu po północy i od razu kładę się spać. Około 5 rano budzi nas ostre pukanie do drzwi. To Irena, moja teściowa, obudzona przez psa włączyła radio i usłyszała wystąpienie Jaruzelskiego ogłaszające stan wojenny. Wystąpienie to było powtarzane wielokrotnie podczas owej pamiętnej nocy. Ubrała się więc pospiesznie i przybiegła nas powiadomić. Mieszkaliśmy kilka minut drogi od siebie.

– Co wy? Śpicie sobie w najlepsze, Ewa w domu, a zaraz mogą przyjść ją aresztować – mówi zdenerwowana.

Nie namyślam się długo. Już jestem ubrana, wrzucam do torby szczoteczkę do zębów i parę innych drobiazgów. Żegnam się szybko z oboma Markami, z moim mężem i z moim synem, nazywanymi w domu dla rozróżnienia „Dużym” i „Małym”. Obiecuję podać jak najszybciej miejsce mojego pobytu. W pierwszej chwili nie bardzo wiem, dokąd się udać, więc pukam do drzwi zaprzyjaźnionych sąsiadów, Danusi i Bogdana, kilka pięter wyżej. Tam myję się, jem śniadanie i podejmuję decyzję o zmianie mieszkania. Muszę przedostać się do mojej przyjaciółki, emerytowanej artystki, niebędącej członkiem Związku i niezaangażowanej w żadną działalność polityczną. Zdaję sobie sprawę, że jeżeli ubecja będzie mnie szukać, to wpadnie w końcu i na ten ślad, ale póki co… Zbyt dużo mają roboty, aby móc sprawdzić wszystkich. Przeczekuję u niej całą niedzielę 13 grudnia.

Z samego rana jadę na uczelnię, do Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni. Trzeba zabezpieczyć, co się tylko da. Chowamy zapas poprzednich wydań „Zeszytów Problemowych” oraz najnowszy tytuł, Mróz od wschodu Zdenka Mlynařa. Przychodzi Jurek Kowalczyk, aktualny przewodniczący naszej Komisji Zakładowej. Przygotowujemy się do zebrania członków uczelnianej „Solidarności”. Nie ulega wątpliwości, że trzeba ogłosić strajk. […]

[…] przygotowania […] w pełni. Szkoła oflagowana, straż strajkowa w holu wejściowym. […] Postawa protestu przeciwko bezprawiu rządu jest powszechna. […] Studenci w mundurach, bardzo eleganccy i godni. Rozmawiam z Jackiem Boroniem, pytając o przyczynę ich wzorowości, bo dotychczas trudno ich było wbić w mundury.

Mówi: Panie Rektorze, jak będzie ingerencja wojska lub marynarzy, to zawsze lepiej, jak naprzeciw zobaczą chłopaków także w mundurach. Może nie będą bić!Zob. http://wsm.gdynia.pl Archiwum Solidarności WSM w Gdyni – stan wojenny w WSM.[1]

Tak wspominał tamten dzień Mikołaj Kostecki – rektor naszej uczelni. Tymczasem przychodzą coraz to nowi pracownicy. Zjawiają się też coraz liczniejsi studenci. Mimo lęku przed nieznanym i pomimo olbrzymiego napięcia ludzie są bardzo zdeterminowani. Ogłaszamy strajk okupacyjny. Dowiadujemy się równocześnie, że odwołano Mikołaja Kosteckiego ze stanowiska rektora i zastąpiono go rektorem komisarycznym, którym mianowany został kapitan żeglugi wielkiej Rymarz. Dopiero później okaże się, że Mikołaj był pierwszym odwołanym w Polsce rektorem wyższej uczelni. Już choćby z tego widać, jakie znaczenie ma dla władz nasza WSM!

Informacje napływające w ciągu dnia nie są optymistyczne. Większość zakładów pracy Wybrzeża jest już spacyfikowana. Trwa jeszcze strajk w Stoczni Gdańskiej i tam znajdują się niektórzy z moich kolegów z Zarządu Regionu, którzy uniknęli wcześniejszego zatrzymania, jak choćby Krzyś Dowgiałło. Zastanawiam się, czy nie powinnam do nich dołączyć… Decyduję jednak, że zostanę w szkole. Tu jest moje miejsce. Wysyłamy do Stoczni emisariuszy – Staszka Lindnera, Tadeusza Piotrowskiego i Stefana Świętochowskiego. Jedzie też kilku studentów. Równocześnie zwracam się z prośbą do Wiesi Kwiatkowskiej, która właśnie przyszła, by pojechała do stoczni i spytała bezpośrednio Krzyśka Dowgiałłę, czy moja decyzja o pozostaniu na uczelni wydaje mu się słuszna. Wiesia wraca z odpowiedzią, że dobrze, iż jestem w WSM, bo i tak lada moment strajk w stoczni zostanie zakończony z powodu przewidywanej interwencji sił porządkowych i wojska. Dowiadujemy się też, że strajk trwa na Politechnice Gdańskiej.

Nowe władze uczelniane usiłują nas przekonać o bezcelowości naszych poczynań i straszą interwencją z zewnątrz, jeżeli natychmiast nie przerwiemy strajku. Właśnie dzielimy się tymi wszystkimi informacjami z członkami naszego związku, kiedy na sali pojawia się Marek Pielechaty, aktywista partyjny i, jak słusznie podejrzewamy, funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa. Stara się rozbić naszą jedność i zasiać w zebranych wątpliwości. Zwracam uwagę, że to jest zebranie członków związku, do którego on nie należy, i odbieram mu prawo głosu. Ludzie są bardzo zdecydowani i Pielechaty zostaje usunięty z sali. Nie poddajemy się naciskom i nie dajemy się zastraszyć. Powoli nadchodzi wieczór i przygotowujemy się do spania. Nie jesteśmy zbyt liczni. Już wcześniej zwolniliśmy wszystkie kobiety i inne osoby, które chciały czy musiały udać się do domu. Zostają tylko ochotnicy. Oboje z Jurkiem powołujemy zastępczą Komisję Zakładową, na wypadek naszego aresztowania. Napięcie nerwowe jest jednak tak silne, że nie przypominam dziś sobie, kto z naszych kolegów się w niej znalazł. Wiem tylko, że Staszek Lindner brał udział w negocjacjach z komisarycznym rektorem. […]

Rano dowiadujemy się o wkroczeniu wojska na teren Stoczni Gdańskiej i likwidacji strajku. Mikołaj Kostecki, przekonany, że sytuacja jest bez wyjścia i w trosce o nasze bezpieczeństwo wyraża pogląd, że rozsądniej byłoby ten strajk zakończyć. Po raz pierwszy chyba od czasów Sierpnia mamy odmienne zdania i nie zgadzam się z Mikołajem. Rozumiem jednak jego argumenty i wiem, że płyną one z głębi serca i troski o nas wszystkich. Mimo że odmawiamy zaprzestania akcji, to doskonale zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy coraz bardziej osamotnieni w proteście. Niesłychanie trudno zaakceptować myśl, że to już koniec marzenia o wolności, koniec wielkiej przygody z „Solidarnością”…

Naciski władz są coraz większe. Przyjeżdża rektor Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej komandor Gliński, straszy i namawia do opuszczenia gmachu uczelni, twierdząc równocześnie, że gwarantuje bezpieczeństwo i bezkarność komitetowi strajkowemu. Nie wierzę tym zapewnieniom, ale zdaję sobie […] sprawę z beznadziejności naszego położenia. Naradzamy się z Jurkiem i dochodzimy do wniosku, że nie mamy prawa narażać ludzi na aresztowania. Jest nas zresztą coraz mniej. Czas więc kończyć nasz protest. A więc to już po raz drugi, tak jak w roku 1957, po upływie półtorarocznego okresu wolności i promiennej nadziei, nadchodzi ciemna noc przemocy i poddaństwa. Ogarnia mnie taka rozpacz, że czuję dosłownie fizyczny ból w piersi. Zbieramy ludzi i Jurek Kowalczyk ogłasza zakończenie strajku. Nie jestem jedyną osobą, która nie może powstrzymać łez. Z trudem śpiewamy „Jeszcze Polska nie zginęła”. Nasi drodzy, kochani koledzy martwią się o Jurka i o mnie. Doradzają jak najszybsze opuszczenie szkoły. Płacząc, ściskamy się gorąco. Ludzie wciskają mi do ręki jakieś karteczki. Jestem tak zrozpaczona i przejęta, że nie czytając, machinalnie chowam je do kieszeni. Dopiero później zobaczę, że są to jakieś adresy na wypadek, gdybym kiedyś potrzebowała schronienia. Kochani! To właśnie jest ten wielki skarb wyniesiony z tamtego okresu, ta Solidarność przez duże S!

Spiesznie opuszczamy uczelnię. I choć jest nam niesłychanie ciężko na sercu, mamy poczucie wypełnionego obowiązku. Zrobiliśmy co w naszej mocy… W głowie mam jednak niezły zamęt. Co teraz robić? Nie mogę przecież pójść do domu. Prowadzę więc Jurka do mojej niezaangażowanej w działalność przyjaciółki, abyśmy mogli zastanowić się spokojnie, co dalej.

Mieszkanko jest malutkie, jednopokojowe. Gościnna gospodyni przeniosła się do kuchni. Śpimy na podłodze. Wiemy, że musimy sobie poszukać innego schronienia. Spędzamy jednak tutaj parę dni i staram się, poprzez osoby trzecie, nawiązać kontakt z rodziną i zorientować się, kto z moich kolegów solidarnościowych nie został jeszcze zatrzymany. Redagujemy wraz z Jurkiem Kowalczykiem ulotkę, w której stwierdzamy, że stan wojenny jest bezprawny i apelujemy do społeczeństwa o kontynuowanie walki. Zgłaszają się do nas studenci uniwersytetu, przysłani przez mego syna i jego dziewczynę Madzię Kowalską. To oni wydrukują naszą ulotkę. Uratowali bowiem jakiś powielacz.

Nie mamy jeszcze żadnego pewnego locum, ale musimy się stąd wynieść, bo zbyt dużo robimy szumu i zbyt wiele osób się kręci jak na mieszkanie zajmowane od lat przez osobę samotną. […] Jedziemy więc do Joli Wilguckiej. Nie jest to bezpieczne miejsce, ale niczego lepszego na razie nie mamy. Tutaj dostaję wiadomość, że poszukuje mnie Jurek Trzciński. Ma ponoć do zaproponowania jakieś bezpieczne mieszkanie w Sopocie. To cudownie! Decydujemy, że przeniosę się do niego razem z Jurkiem Kowalczykiem. Trzciński przyjedzie po nas jednak dopiero jutro. Pozostanie w mieszkaniu Joli przez noc wydaje mi się bardzo ryzykowne. Jadę więc do innej dzielnicy Gdyni, pod adres, który znalazłam na jednej z wciśniętych mi do ręki karteczek. Jest to mieszkanie Bogusia Gwoździa, naszego solidarnościowego kolegi. Mimo że nigdy przedtem tam nie byłam i nie znam żony Bogusia, zostaję przyjęta z otwartymi ramionami i spędzam noc w kolejnym, gościnnym domu.

Następnego dnia jednak muszę ponownie zjawić się u Joli, gdyż to stamtąd ma mnie odebrać Jurek Trzciński. W mieszkaniu zastaję już parę osób. Jest Jurek Kowalczyk, jest też Wiesia, która przyszła zobaczyć się ze mną, i jest Madzia Kowalska, której towarzyszy Czarek Godziuk, kolega z uniwersytetu, którego widzę po raz pierwszy. To on właśnie uratował powielacz. Niepokoi mnie tak liczna obecność różnych osób, a szczególnie Madzi i Czarka. Proszę, by poszli do domu. Oni jednak chcą poczekać na Jurka Trzcińskiego, aby uzyskać mój nowy adres. Pijemy kawę. W końcu przychodzi nerwowo przez nas oczekiwany Jurek. Właśnie zaczynamy się zbierać do wyjścia, gdy rozlega się łomotanie do drzwi. To ubecja. Wpadają z wielkim wrzaskiem i pistoletami w rękach. „Nie ruszać się! Siadać! Ręce na stół!!!”. Przychodzi na myśl gestapo. Scena jest mi dobrze znana z filmów o tematyce II wojny światowej. Zupełnie tak samo. Brutalność i wrzask…

Jednak powoli wszystko wraca do normy. Ubek dowodzący akcją jest już spokojny i uprzejmy. Przedstawia się bez żenady. Nazywa się Janusz Krywoszejew. Najwyraźniej jest dumny ze sprawnie przeprowadzonej akcji. Może zasłużył na nagrodę? Wyprowadzają nas po kolei. Naszym mężczyznom zakładają kajdanki. Próbuję interweniować. Po co te kajdanki, przecież i tak im nie uciekną. Jest ich zbyt wielu i budynek obstawiony. Jurek Kowalczyk ze stoickim spokojem zatrzymuje mnie w pół słowa.

– Ależ to zaszczyt – dobiega do mnie głos Madzi.

Oboje mają rację. To niech ci ubecy się wstydzą…

Nawiasem mówiąc, eleganckie i pełne spokoju zachowanie Jurka przeszło do historii naszej sprawy. Zwykliśmy mawiać, że Jurek nawet będąc bez sznurowadeł, zawsze zachowuje się tak, jakby był w sznurowadłach, czyniąc aluzję do tego, że aresztowanym wyciągają z butów sznurowadła.

Nie pamiętam, dokąd zawieźli innych, ale ja późnym popołudniem 20 grudnia 1981 roku trafiłam do komisariatu MO w Gdyni, przy ulicy Portowej, i tutaj przez 14 godzin, mimo mojego oświadczenia, że nie odpowiem na żadne pytanie, usiłowano mnie przesłuchiwać. Nie ograniczało się to do zwykłej rozmowy, ale stosowano również wobec mnie różne chwyty psychologiczne. W pewnym momencie przesłuchujący mnie ubek kazał mi wyjść na korytarz. Tam ujrzałam Zbyszka Mielewczyka, bliskiego przyjaciela mojego syna, siedzącego na ławce. Był bez butów i, jeżeli się nie mylę, rozmasowywał sobie zmarznięte stopy. Zawahałam się przez moment, bo nie wiedziałam, czy odezwać się do niego czy nie? Bałam się jednak, że przyznanie się do znajomości ze mną mogłoby mu tylko zaszkodzić i przeszłam obok niego jakby nigdy nic. […]

„Mój” ubek wezwał mnie znowu do pokoju, w którym spędziłam już ładnych kilka godzin, i usiłował, bez powodzenia oczywiście, o coś pytać. Opowiadał przy tym jakieś niestworzone historie i bez przerwy straszył. […] Po jakimś czasie znowu kazał mi wyjść na korytarz. Tym razem strzał był z grubej rury: korytarzem prowadzili zakutego w kajdanki mojego syna Marka. Nie mogliśmy się zatrzymać ani na moment, więc Marek zdążył powiedzieć tylko: „Nie przejmuj się, mamo”. […] Wkrótce do pokoju wszedł jakiś inny ubek i powiedział niby mimochodem: „Twardy ten Marek, my z nim tak ostro, a on nic...”, po czym zaraz wyszedł. Przesłuchujący mnie funkcjonariusz odczekał chwilę i znowu zaczął mi zadawać jakieś pytania, stwierdzając przy tym, że jeżeli nie chcę mówić, to mogę napisać. Powiedziałam więc, żeby mi dał papier i napisałam: „Oświadczam, że nie odpowiem na żadne pytanie i żądam możliwości porozumienia się z adwokatem”. Najbliższa przyszłość pokazała, że był to cudowny pomysł z mojej strony, gdyż ubek westchnął ciężko i mrucząc pod nosem, że przeze mnie ani ja, ani on nie będziemy mogli w ogóle położyć się spać, dał mi wreszcie święty spokój. Po czym wsadzono mnie do samochodu bez okien, tak zwanej lodówy, w którym znajdowała się już Jola Wilgucka i Madzia Kowalska. […] Usiadłam przy Madzi, a ona położyła się na moich kolanach i próbowała drzemać, choć zimno było okropne. Pamiętam, jakby to było dziś, jak bardzo starałam się tę wiotką, szczuplutką dziewczynę, tak bardzo mi drogą i bliską, przytulić i ogrzać moimi rękami. Jeszcze dziś ogarnia mnie wzruszenie, jak sobie przypomnę to uczucie wielkiej miłości i troski o nią, jakiego wówczas doznałam. Pamiętam też rozpierające mnie uczucie dumy na myśl o tym, że mamy taką wspaniałą młodzież.

Zawieziono nas na Okopową, do siedziby ubecji, i wrzucono, każdą do osobnej celi. Było tak ciemno, że gdy weszłam do pomieszczenia i zamknęły się za mną drzwi, spytałam: „Czy jest tu ktoś?”. Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Po dłuższej chwili zaczęłam coś niecoś widzieć. Znajdowałam się w celi przeznaczonej dla trzech osób, gdyż stały w niej trzy tak zwane trumny, to znaczy łoża z drewna, bez materaca, bez niczego. Było potwornie zimno, gdyż cele znajdowały się w piwnicy. Porozumiałyśmy się z Madzią wołaniem i ustaliłyśmy, że trzeba upomnieć się o koce. Po waleniu w drzwi w końcu nam je przyniesiono. Byłam bardzo zmęczona bezsenną nocą i mimo dużego napięcia nerwowego chciałam spróbować się trochę zdrzemnąć. Już zaczęłam rozkładać koc, kiedy nagle mimo panującego mroku zobaczyłam uciekających z niego kilka karaluchów. Okropność! Stałam tak dłuższą chwilę, niezdecydowana, co mam robić, i nagle powzięłam myśl, że muszę wytrzepać koc z całych sił i mimo wszystko położyć się choć na trochę. Zresztą zimno było straszne i bez okrycia się kocem trudno byłoby tam wytrzymać. Raz kozie śmierć! Owinęłam się więc jak mogłam najlepiej i położyłam na lodowatym i twardym łożu. Nie wiem, jak długo trwałam w tej pozycji, bo kości bolały mnie okropnie, ale zdrzemnęłam się trochę mimo wszystko. Na Okopowej przebywałyśmy dwa dni i tam też wielokrotnie próbowano nas przesłuchiwać.

Kurkowa

Zawieziono nas do aresztu śledczego, na Kurkową w Gdańsku. A tam, cóż za radość i niespodzianka! Budynek jest tak przeładowany, z powodu dowiezienia kilkuset więźniów politycznych, że personel w ogóle nie panuje nad sytuacją. Wołania rozlegają się na wszystkich piętrach, dobiegają prawie z wszystkich okien. Szukamy się wzajemnie i pragniemy zasięgnąć jak najwięcej informacji o tym, kto i gdzie się znajduje. Bezradni klawisze latają jak opętani, wrzeszczą, straszą, ale nas jest zbyt wielu, aby mogli coś wskórać.

Początkowo zostałam umieszczona w czteroosobowej celi, z kobietami oskarżonymi o przestępstwa pospolite. Przedstawiłyśmy się sobie wzajemnie i od razu stosunki ułożyły się poprawnie. Gdy dowiedziały się, że siedzę „za Solidarność”, w widoczny sposób zaczęły odnosić się do mnie z szacunkiem i sympatią. Natychmiast poinformowały mnie o panujących w areszcie obyczajach i nie ukrywam, że ich życzliwość wiele mi pomogła w tym pierwszym okresie pozbawienia wolności.

Rygor był dość ostry. Nie wolno było ani kłaść się na łóżkach, ani nawet siadać. Cela była maleńka, więc z chodzeniem po niej nie było najlepiej, bo można było zrobić tylko cztery kroki wzdłuż pomieszczenia. Łóżka ustawione były piętrowo z obu stron, a w pobliżu drzwi znajdował się niczym nieosłonięty sedes. Usytuowany był tak, żeby strażnik widział go również przez judasza. Naprzeciw owego sedesu znajdował się mały stolik, przy którym trzy razy dziennie jadło się posiłki. Dwa razy w ciągu dnia roznoszono gorącą wodę i jeżeli ktoś miał herbatę, to mógł ją zalać wrzątkiem. Kawa była produktem zabronionym. Jeżeli miało się jakieś pieniądze na koncie więziennym, to raz w miesiącu można było robić zakupy w kantynie. Zarówno żywność, jak i papierosy można było kupić w bardzo ograniczonej ilości. Pod koniec miesiąca sytuacja, zwłaszcza z papierosami, była krytyczna i nasze współwięźniarki, które wychodziły sprzątać budynek, zbierały starannie pety, z których następnie wysypywało się tytoń i zawijało najczęściej w… niezadrukowaną część „Trybuny Ludu”. […]

Na obowiązkowy czterdziestopięciominutowy spacer musiałyśmy wychodzić w chustkach na głowach. Sprawiało to bardzo przygnębiające wrażenie i przywodziło na myśl obóz koncentracyjny, choć oczywiście nie mam zamiaru porównywać naszego uwięzienia do warunków panujących w obozach sowieckich czy niemieckich. Któryś z naszych solidarnościowych przyjaciół wyznał kiedyś, że nie mógł patrzeć na nas w tym przebraniu, bo płakać mu się chciało. Zresztą oglądać nas nie było znów tak łatwo, gdyż okna były zakryte poprzecznymi kawałkami malowanego szkła, tak zwanymi blendami. Na spacerach wszelkie rozmowy były zabronione. Chodziło się w kółko albo pojedynczo, albo parami. Mimo wszystko taki spacer był dla nas czymś wyjątkowym, bo można było zobaczyć jakąś kochaną, znajomą twarz i spróbować zamienić choć parę ukradkowych słów. Z tego okresu pamiętam dobrze uśmiechniętą buzię Madzi, mimo że nie było jej łatwo. Dzieliła celę z dwiema zabójczyniami i panią Bożenką – oskarżoną w tak zwanej aferze mięsnej. Ta ostatnia zatrudniona była w więziennej kuchni i mając tym samym większy dostęp do wiadomości, przekazywała swoim współlokatorkom informacje o tym, co się dzieje na świecie. […]

Przeżywam tortury psychiczne z powodu braku informacji o moich bliskich. „Małego” widziałam ostatni raz w komendzie MO, na Portowej. Gdzie on jest teraz? Co z „Dużym”? Co z moim psem, czy nie jest uwięziony w pustym mieszkaniu lub nie ginie gdzieś samotnie z głodu? W naszym areszcie znajduje się sporo psów, które wyją z zimna całymi nocami. To mi przywodzi na myśl mojego nieszczęsnego Gromka, cudownie pięknego owczarka niemieckiego. Kładę sobie poduszkę na głowę i zatykam mocno uszy, żeby niczego nie słyszeć. Straszne! […]

Dochodzi też od czasu do czasu do zabawnych wydarzeń. Raz, czekając na klawisza, który odprowadziłby mnie do celi po spotkaniu z adwokatem, mam okazję zamienić kilka słów z jakimś mężczyzną oskarżonym z dekretu o stanie wojennym. Pytam go więc za co siedzi, a on na to:

– Za ch… Jaruzelskiego.

Wybucham śmiechem.

– Nie, to nie żaden żart – wyjaśnia. – Któregoś dnia, będąc na rauszu, taka mnie wściekłość ogarnęła, że chodziłem po ulicy i wołałem: „Ch… Jaruzelski! Ch… Jaruzelski!”. No i aresztowali mnie.

Śledztwo w naszej sprawie wolno postępuje i dziś, 14 stycznia 1982 roku ma odbyć się odczytywanie dokumentów w obecności prokuratora wojskowego Stanka i naszych adwokatów. Wreszcie, po raz pierwszy od momentu aresztowania spotykam się z wszystkimi oskarżonymi w mojej sprawie. Mimo naszego krytycznego położenia jesteśmy weseli i radośni z powodu tego spotkania. Poznajemy wzajemnie nasze zeznania, odczytywane po kolei. Wszystko dobrze. Choć nie znaliśmy się wcześniej, okazuje się, że możemy na siebie liczyć. To budujące stwierdzenie. Zostały jeszcze zeznania mojego syna. Prokurator bierze je do ręki i zgodnie ze zwyczajem odczytuje pytanie po pytaniu. Po każdym pada zawsze jedno i to samo stwierdzenie: „Odmawiam odpowiedzi”. Po jakimś czasie staje się to monotonne. I nagle pada pytanie: „Co może pan powiedzieć o Magdzie Kowalskiej?”. „Magdę Kowalską kocham” – pada zdecydowana odpowiedź. Ogarnia nas wielka wesołość. Śmiejemy się wszyscy, z prokuratorem włącznie. I znowu się zacznie: odmawiam odpowiedzi, odmawiam odpowiedzi…

Po zakończeniu odczytywania dokumentów będę się widzieć sam na sam z moim obrońcą mecenasem Urbaniakiem. Przedtem jednak prokurator Stanek powiadamia mnie, że bardzo mu przykro, ale jutro będzie musiał aresztować Marka, mojego syna. Dlaczego? Bo zaszły nowe okoliczności – odpowiada. Takie dictum zaskakuje mnie bardzo. Dlaczego mi to mówi? Czy chce w ten sposób dać szansę Markowi na ukrycie się? Dziwne… Rozmawiam o tym z adwokatem i choć jest to dawny prokurator wojskowy, proszę go, aby powiadomił Marka i radził mu się ukryć. Daję mu też szybko napisany na kolanie gryps. […]

Po rozmowie z mecenasem Urbaniakiem jestem trochę uspokojona. Wierzę, że Marek będzie dobrze ukryty. Termin rozprawy w trybie doraźnym przed sądem Marynarki Wojennej w Gdyni ustalony zostaje na 1, 2 i 3 lutego 1982 roku. Póki co jednak, życie toczy się znowu zwykłym, więziennym rytmem. Któregoś dnia więźniarka rozlewająca wrzątek do naszych sfatygowanych, metalowych kubków szepcze szybko:

– Czy nie wiecie gdzie siedzi Ewa Kubasiewicz? Na korytarzu jest jakichś chłopak, który jej poszukuje.

Nie namyślam się ani chwili, przeskakuję przez bańkę z wodą i wybiegam z celi. I co widzę? Marek, mój syn, stoi po drugiej stronie kraty w oczekiwaniu na eskortującego go klawisza. W ręce trzyma toboł z rzeczami. Podbiega do mnie oddziałowa, łapie mnie za rękę i krzykiem chce mnie zmusić do powrotu do celi.

– Proszę mnie zostawić. To mój syn – mówię.

Zaskoczona oddziałowa odsuwa się na chwilę.

– Synku! Myślałam, że się ukrywasz?

– Nie, nie było sensu i tak nie mają na mnie żadnego dowodu i adwokat twierdzi, że będą musieli mnie wypuścić…

[…]

Przed Sądem Marynarki Wojennej

Po przeglądzie akt naszej sprawy jest już dużo lepiej, bo wpierw jestem w celi z Wiesią, a potem też z Jolą i innymi więźniarkami politycznymi. Od razu inne życie… Nastroje się podnoszą. Mamy jednak jedno poważne zmartwienie. Okazuje się, że Jola jest w ciąży. Jeżeli zostanie skazana, przeniosą ją do więzienia kobiecego w Grudziądzu. Tam przebywają skazane kobiety, które spodziewają się dziecka lub mają przy sobie niemowlę. Brrrrr.

Więzienie w Grudziądzu mieści się w dawnym klasztorze. Nie ma w nim kanalizacji i jest to zakład karny o zaostrzonym rygorze, przeznaczony dla recydywistek. Jedynym ratunkiem jest więc zrobienie wokół tej sprawy jak najwięcej szumu. Zostaje powiadomiona Wolna Europa. Wkrótce wszystkie radiostacje krzyczą o tym, że junta boi się nawet kobiet w ciąży. Rzecznik prasowy rządu Urban zaprzecza temu stanowczo. Nie ma ani jednego wypadku trzymania w więzieniu ciężarnej kobiety – ogłasza. Wiadomość ta napawa nas optymizmem. Będą musieli zrobić coś z tym fantem. Tak też się staje. Jolę oddzielają od nas i jej sprawa zostanie przekazana do oddzielnego postępowania, w trybie zwykłym, a nie przyspieszonym. To już coś!

Na kilka dni przed naszą rozprawą dostarczają nam akt oskarżenia do celi. Oprócz Joli, odpadła też Madzia, przeniesiona do szpitala. Mimo wszystko jest nas razem dziewięcioro. Obaj Jurkowie, Kowalczyk i Trzciński, Wiesia Kwiatkowska, pięciu studentów: Czarek Godziuk, Jarek Skowronek, Sławek Sadowski, Krzysiu Jankowski oraz mój syn – Marek Czachor i ja. Wszyscy jesteśmy oskarżeni z dwóch zasadniczych artykułów dekretu o stanie wojennym, to znaczy z art. 46 ust. 1 i 2, o kontynuowanie działalności i z art. 48 ust. 1, 2 i 3, czyli o „sporządzanie, gromadzenie, przechowywanie i kolportowanie ulotek zawierających wiadomości mogące osłabić gotowość obronną PRL i wywołać niepokój publiczny lub rozruchy”.

Akt oskarżenia zarzuca mi nie tylko to, że wraz z Jurkiem Kowalczykiem kierowaliśmy strajkiem w Wyższej Szkole Morskiej w Gdyni, ale jeszcze dużo gorszą zbrodnię, mianowicie: „sporządzenie i rozprowadzenie ulotki zawierającej fałszywe wiadomości”. Sic!

Jurek Trzciński też nie był bez winy bo: „pomagał w sporządzaniu i rozprowadzaniu fałszywych wiadomości, które mogły osłabić gotowość obronną PRL, gdyż samochodem marki Fiat 125p wielokrotnie przewoził powielacz służący do powielania ulotek i innych druków o treści jak wyżej”.

Wiesia natomiast „kontynuowała prace zlecone jej przez związek zbierania danych faktograficznych dotyczących wypadków grudniowych w 1970 roku oraz brała udział w zebraniu delegatów związku w Stoczni Gdańskiej”.

A nasi młodzi współskarżeni? Wszyscy coś przechowywali, gromadzili, rozpowszechniali fałszywe wieści i w ogóle robili skandaliczne rzeczy, a mój syn znalazł dla tej całej zbrodniczej działalności jakiś lokal…

Podejrzewam, że rozpoczęcie naszego procesu 1 lutego nie było przypadkowe. Na 31 stycznia bowiem zapowiedziano wielkie manifestacje „Solidarności” w proteście przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego. Trzeba więc pokazać, w jaki sposób karze się buntowników. I rzeczywiście, 31 stycznia do naszych cel dochodzą odgłosy walk ulicznych. Tłum kieruje się pod więzienie i tu następuje starcie z milicją. Słyszę gromkie „Jeszcze Polska nie zginęła”. Jestem bardzo wzruszona.

Następnego dnia rano wywożą nas do Sądu Marynarki Wojennej w Gdyni. Po drodze nic nie widać, bo siedzimy w tak zwanej lodówie. Już jesteśmy pod budynkiem sądu. Wysiadamy i co za niespodzianka! Pod gmachem sądu tłum. To nasi koledzy i przyjaciele z WSM, Uniwersytetu Gdańskiego i Politechniki Gdańskiej. Zostajemy wprowadzeni od tyłu, od podwórza. Trwa to wszystko bardzo krótko, ale zatrzymuję się na moment na schodkach i wołam najgłośniej jak mogę: Dziękujemy!!! Już popychają nas do środka.

Na rozprawę może wejść tylko jedna osoba z rodziny. Dopiero później dowiem się, że zgoda na to, by ludzie podeszli pod gmach sądu, była ordynarną prowokacją. Siły porządkowe nie zrobiły nic, aby nie dopuścić tam tych ludzi, a potem, ni z tego, ni z owego milicja rzuciła się na spokojnie stojący tłum, pobiła i zatrzymała wiele osób. A oto jak opisuje to zajście Andrzej Tarnawa [Maciej Łopuski] w książce wydanej nakładem podziemnego wydawnictwa Przedświt:

[…] Znacznie ciekawiej było przed gmachem sądu. Zebrało się tam kilkadziesiąt osób, przeważnie studentów i pracowników Wyższej Szkoły Morskiej i Uniwersytetu Gdańskiego, które nie zostały dopuszczone na rozprawę. […]

Sąd, którego niezawisłość jest, co prawda, mocna, nie lubi jednak presji społecznej. Ponadto obowiązywał przecież zakaz publicznych zgromadzeń, a to przed gmachem sądu było z całą pewnością zgromadzeniem i to dość niespokojnym, może nawet burzliwym (okrzyki). Kiedy zgromadzenie jakoś nie przejawiało nadmiernych chęci do rozejścia się, z jednej strony ulicy Conrada ruszył oddział ZOMO. Zgromadzenie ruszyło w drugą. Ale z drugiej też było ZOMO. Trzeba tu dopowiedzieć, że sprzed sądu można się rozejść tylko w lewo i w prawo, góra i dół to zagrodzone skarpy. Zgromadzenie znalazło się w pułapce. Rozpoczęło się normalne pałowanie i łapanka dla kolegów orzekających. Po pewnym czasie przed sądem zapanował spokójA. Tarnawa [M. Łopuski], Proces trwa, Warszawa, 1986, s. 76.[2].

Ponoć przez pomyłkę pobito również i wrzucono do „suki” oficjalnego obserwatora, przysłanego przez komisarycznego rektora WSM – Rymarza. Większość zatrzymanych została zwolniona po wielu godzinach aresztu. Wiele osób stanęło przed kolegium do spraw wykroczeń.

Wreszcie rozpoczyna się nasz proces. Za stołem sędziowskim trzech umundurowanych mężczyzn. Jak wojna, to wojna. Składowi przewodniczy komandor podporucznik Andrzej Grzybowski. Sędziami bocznymi są porucznicy Andrzej Finkę i Aleksander Głowa. Ponura farsa odbywa się przez całe trzy dni. Sądu nie interesuje to, co mówią adwokaci, nie interesują ich też bardzo oświadczenia oskarżonych. Oni już znają wyrok. Nie muszą nas słuchać. Nie przeszkadza im też to, że poza naszą ulotką nie ma żadnych dowodów w sprawie. Wysoki Sąd niewiele więcej zdaje się interesować również tym, że główny świadek oskarżenia odwołał swoje zeznanie, stwierdzając, że zeznawał pod groźbą pistoletu, leżąc na podłodze twarzą do ziemi. Brakuje też dowodów rzeczowych. Nie znaleziono bowiem ani powielacza, ani papieru. To wszystko jednak są dla sądu detale. W pewnym momencie zabiera głos mój adwokat, mecenas Urbaniak. Obala zarzut po zarzucie, wykazuje absurd całego oskarżenia. Finkę, najwyraźniej zmęczony – ucina sobie drzemkę, a Grzybowski z Głową opowiadają sobie coś bardzo śmiesznego… Nachylam się do mecenasa Urbaniaka, który właśnie szuka nerwowo w swoich papierach jakiegoś dokumentu, i mówię: „Niech pan spojrzy, oni w ogóle pana nie słuchają”. Urbaniak zamilkł. I dopiero po dłuższej chwili do Grzybowskiego dotarła ta cisza. Przerwał interesującą rozmowę z Głową i niespeszony zupełnie, powiedział spokojnie: „Proszę, niech pan mecenas mówi. Sądowi to nie przeszkadza”. Sędzia ów czuje się tak potężny, że nie musi nawet dbać o pozory. Bawi się z nami wszystkimi jak kot z myszą. Sekunduje mu młody Głowa, typ gorliwego ZMP-owca. Nie ulega wątpliwości, że jest to proces pokazowy, mający zastraszyć społeczeństwo i z prawem jako takim nie ma to nic wspólnego. Typowy proces w stylu stalinowskim. Jesteśmy przygotowani na wysokie wyroki. Przychodzi mi na myśl, że to w tym sądzie właśnie, w latach 40., po drugiej wojnie światowej skazywano Obrońców Polskiego Wybrzeża i innych wybitnie zasłużonych dla Polski oficerów, którzy powrócili do kraju z Zachodu. Co za zaszczyt dla nas, być sądzonym w takim miejscu… Coś ściska w gardle.

W efekcie wysoki sąd okazał się bardziej dobroduszny, niż można się było spodziewać. Mógł przecież skazać na przykład Jurka Kowalczyka na karę 13 lat więzienia (bo za przestępstwo z art. 46 wymierzył mu karę sześciu lat, a z art. 48 – siedmiu lat), ale w swej wielkiej łaskawości zredukował wyrok tylko do dziewięciu lat więzienia i pięciu lat pozbawienia praw publicznych. Ze mną postąpił podobnie. Zamiast sześć + osiem, czyli 14 lat więzienia, skazał mnie tylko na 10 lat i na pięć lat pozbawienia praw publicznych.

Wyznam ze wstydem, że do dziś nie podziękowałam sędziemu Andrzejowi Grzybowskiemu za ten akt dobrej woli. Sędzia ten, jak sam później oświadczał, wykonywał tylko polecenie otrzymane od kontradmirała Janczyszyna, a jego zadanie nie było znowu takie łatwe… Przecież nie było łatwo wydać tak wysokie wyroki w sprawie, w której w ogóle nie ma dowodów. Cały proces oparty był na zeznaniu dwóch świadków oskarżenia: jednego studenta, który najprawdopodobniej załamał się w śledztwie i w dodatku swoje zeznanie odwołał na samej sprawie, oraz na zeznaniu owego Marka Pielechatego, który starał się obciążyć mnie maksymalnie, zapewne w odwecie za wyrzucenie go z sali podczas zebrania członków „Solidarności” lub, być może, też na polecenie swoich przełożonych, tak samo jak sędzia Grzybowski. Jego zeznanie nie dostarczyło jednak żadnych dowodów. Organizacji i uczestnictwa w strajku nigdy ani Jurek, ani ja się nie wypieraliśmy. Wręcz przeciwnie, od początku twierdziliśmy, że mieliśmy rację, protestując przeciwko bezprawiu. Tak samo nie zaprzeczaliśmy nigdy, że jesteśmy autorami ulotki. Nie po to bowiem podpisaliśmy ją własnymi nazwiskami, aby się jej potem wypierać. Ulotka ta była zresztą jedynym dowodem rzeczowym w sprawie, gdyż jak wszystkim wiadomo, działalność przed 13 grudnia objęta była przecież abolicją. Co prawda prokurator podnosił fakt, że Wiesia miała jakieś zapiski w swoim, prywatnym zresztą, zeszycie, że notowała nazwiska internowanych, ale tego mimo największych starań nie można było uznać przecież za dowód rzeczowy! Nie było również dowodów na „działanie w spisku pomiędzy uczelniami w celu osłabienia mocy obronnej PRL”, a przecież Sąd Marynarki Wojennej wyróżnił nas najwyższymi w kraju wyrokami. I tak:

Jurek Trzciński na dziewięć lat więzienia, plus pięć lat pozbawienia praw obywatelskich,

Czarek Godziuk na sześć lat więzienia i pięć lat pozbawienia praw obywatelskich, co było najwyższym wyrokiem studenckim w kraju,

Wiesia Kwiatkowska pięć lat, plus cztery lata pozbawienia praw publicznych,

Krzyś Jankowski, Sławek Sadowski, Jarek Skowronek – wszyscy na pięć lat więzienia, plus cztery lata pozbawienia praw publicznych,

I wreszcie mój syn, Marek Czachor, skazany został na trzy lata więzienia, plus dwa lata pozbawienia praw publicznych.

Wiadomo było od razu, że te szokujące wyroki narobić muszą sporo szumu w świecie. Powiedzieliśmy to sobie zaraz po procesie, kiedy zostawiono nas jeszcze na sali rozpraw, aby odbyć krótkie widzenie z rodzinami. Te skandaliczne wyroki mogły tylko zmobilizować cały demokratyczny świat w naszej obronie i tym samym zwiększyć nasze szanse na wcześniejsze wyjście. I, jak pokaże przyszłość, tak też się stało.

 

Tekst jest fragmentem książki Ewy Kubasiewicz-Houée Bez prawa powrotu, która zostanie wznowiona przez Instytut Literatury.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Ewa Kubasiewicz-Houée, Bez prawa powrotu [fragmenty], „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 131

Przypisy

  1. Zjazd odbywał się w dwóch turach, od 5 do 10 września oraz od 26 września do 7 października 1981 roku w Gdańsku. W czasie jego trwania dyskutowano o programie, a także przeprowadzono wybory przewodniczącego związku (wygrane przez Lecha Wałęsę). Zjazd był uznawany za festiwal wolności i pokaz siły. Czwartego dnia uchwalono jeden z najbardziej znanych dokumentów zjazdowych Posłanie do ludzi pracy Europy Wschodniej. Radziecka agencja TASS nazwała zjazd „Solidarności” antysowiecką orgią.
  2. Konfederacja Polski Niepodległej, ugrupowanie polityczne założone 1 września 1979 roku przez Leszka Moczulskiego. Pierwsza partia o charakterze antykomunistycznym powstała w Europie Środkowo-Wschodniej w okresie postalinowskim. W 1989 roku dystansowała się od porozumień Okrągłego Stołu. W sejmie reprezentowana w latach 1991–1997. Funkcjonowała do 2018, z przerwą w latach 2003–2007
  3. 18 lutego 1982 roku w Warszawie Robert Chechłacz, członek konspiracyjnego ugrupowania Powstańcza Armia Krajowa, przy próbie zdobycia broni śmiertelnie postrzelił sierżanta MO Zdzisława Karosa i ranił innego pasażera tramwaju, w którym miało miejsce zajście. Wszystkich członków ugrupowania aresztowano i osądzono. Chechłacz został skazany na 25 lata więzienia.
  4. Zob. http://wsm.gdynia.pl Archiwum Solidarności WSM w Gdyni – stan wojenny w WSM.
  5. A. Tarnawa [M. Łopuski], Proces trwa, Warszawa, 1986, s. 76.
  6. M. Wyka, Brzozowski i jego powieści, Kraków 1981, s. 202.
  7. W. Holewiński, Pogrom 1907, Warszawa 2020, s. 153.

Powiązane artykuły

12.08.2021

Nowy Napis Co Tydzień #113 / Krowa

Kurczak był strasznym patusem, ale rozpadam się na tyćki po jego śmierci. Wciąż mam na sobie czarny kapelusz, w którym poszłam na jego pogrzeb. Nie mogę się z tym wszystkim pogodzić, ja naprawdę nie chciałam zrobić mu krzywdy. Nigdy nawet nie pomyślałam, że mogłabym zranić mojego małego Kurczaczka. W wystawionej na czuwaniu trumnie wyglądał tak niewinnie… Staram się teraz przegonić te wszystkie mroczne obrazy, które nawiedzają mnie po jego śmierci, a nawiedzają mnie non stop i chyba zaraz wybuchnie mi z tego wszystkiego głowa. Tylko płaczę i płaczę, a potem pojawiają się obrazy i już nie płaczę, a beczę i wpierdalam swoje łapy, a potem zaczynam się z tego wszystkiego dusić albo żołądek napina mi się jak struna i rzygam śmierdzącym powietrzem, strzępami pazurów i żółcią, bo niczego innego w sobie nie mam, totalnie straciłam funkcje życiowe. Chcę teraz choć przez chwilkę myśleć o tych lepszych dniach, kiedy z radości przyciskałam go do siebie, a bidulek tracił oddech. Nienawidził tego, strasznie to na niego działało i raz się nawet przy takich wygłupach posikał. To był jeden z jego czułych punktów w dzieciństwie, którego dużą część przeżyliśmy przecież razem i chyba nie możemy narzekać na ten okres aż tak bardzo. Było raczej normalne, historia Krowy i Kurczaka to nie historia typu największe hardkory na dzielni. Oczywiście, nie było też lekko i przyjemnie, ale na samo dzieciństwo nie zamierzam narzekać. Poznaliśmy się, kiedy on miał 8, a ja 4 lata. Palił już wtedy papierosy, ale dla szpanu i raczej rzadko, głównie przy swoich kumplach czy, jak on to mówił, braciakach. Włóczyliśmy się po tej samej dzielnicy, znałam go z widzenia i słyszenia. Mówili, że to typ, z którym trzeba mieć się na baczności, że zwiał z bidula i jest jak spuszczony z łańcucha. To prawda, że już wtedy był nerwowy, ale ja odniosłam raczej odwrotne wrażenie. Jasne, gołym okiem było widać, jak wzbiera w nim gniew, ale jakby dobrze się przypatrzeć, to oczy miał powalająco prostoduszne i wyglądał na takiego, który może i odpierdala wariackie akcje, ale zawsze chodzi w nich o jego wrażliwość. Wszystko zaczęło się pewnego dnia, kiedy po prostu do mnie zagadał, a potem zaczął dzielić się jedzeniem. Rzeczy działy się naprawdę szybko, jakby naszym przeznaczeniem były wspólne głupoty i czułości. Po jakimś miesiącu znajomości znaleźliśmy pustostan i zaczęliśmy udawać rodzeństwo. Kurczak był wtedy bezbłędny, on zawsze świetnie robił ludzi w balona, a kiedy jeszcze do tego wszystkiego se zapodał, to zagrywał się jak szmata i robił przeuroczy teatrzyk. Sprzedaliśmy dorosłym historyjkę o zaginionych tuż po wojnie rodzicach i pojawił się regularny zasiłek. Tak było prościej, szczególnie w tamtych posranych czasach. Miałam radzić sobie na ulicy już w wieku 4 lat? Sprzedawać jakieś zasrane zapałki albo swoje ciało? Bez przesady, nie jestem jak co poniektóre z okolicy... A Kurczak… cóż, on naprawdę się o mnie zatroszczył i to całkowicie bezinteresownie. Niektórzy znają mnie z tamtego okresu i wiedzą, że wyglądałam raczej na szczęśliwą krówkę, co nie?

Nasze dni zawsze zaczynały się tak samo: Kurczak skoro świt wyskakiwał jak poparzony z legowiska i podnosił wrzask. Uwierzcie mi, przeraźliwe wycie, do którego nie dało się przyzwyczaić. Jego przejściem między snem a jawą było tych kilkanaście sekund amoku i zdzierania gardła, a potem powoli dochodził do siebie przy szlugu i kubku gorzkiej herbaty, a ja zwykle gapiłam się na niego i nerwowo ciamkałam truskawkową gumę do żucia. Nie chciał o tym mówić, wkurwiał się i puszył, kiedy tylko pytałam, więc szybko przestałam i siedziałam cicho. Coś mu się chyba codziennie śniło. A może te poranne wrzaski były kolejnym symptomem jego słabych nerwów? No sama nie wiem, o co chodziło, ważne, że po szlugu i herbacie dochodził do siebie i jedliśmy szamkę z zapasów albo szedł na jumę i wtedy zawsze kozaczył, czego to on dzisiaj nie przyniesie, a potem przynosił jajka i też było super, bo wygłupialiśmy się przy jedzeniu. Najbardziej lubiłam, kiedy jadł jak Świnia, nasz ziomal z dawnych czasów. Koleś jest teraz podobno barmanem gdzieś na plaży, ale sama nie wiem, czy to prawda, na pewno nie widziałam go na pogrzebie Kurczaka. Zresztą niewielu tych jego braciaków widziałam na pogrzebie. Wszyscy albo siedzą, albo już dawno stąd wyjechali, żeby było im lepiej, a pewnie i tak jest im jak tutaj, czyli tak sobie i strasznie nerwowo. Był taki okres, kiedy Świnia i reszta bandy przesiadywali u nas prawie codziennie, strasznie tego nie lubiłam, bo Kurczak się przy nich popisywał i zdarzało mu się nawet poniżać mnie dla samej zgrywy. Wyobraźcie sobie, robił ze mnie idiotkę, a te zjeby się śmiały. Niewiele dobrego się od nich nauczył, ale powtarzał, że potrzebuje swoich braciaków jak powietrza. Przesiadywali więc u nas w kuchni, palili papierosy i rozrzucali wszędzie puszki po piwach, a ja się nudziłam, bo byli tak głośno, że nie dało się nawet telewizji pooglądać. Widziałam przy nich swoje, to na pewno muszę powiedzieć, ale też nie chcę do tego wracać, bo kiedy wracam do tych złych obrazów, to od razu przypomina mi się ten najgorszy, czyli martwy Kurczak i to martwy przeze mnie, bo znowu byłam nieostrożna. Naprawdę kochałam Kurczaka i chcę teraz myśleć tylko o tych dobrych momentach. Najbardziej lubiłam nasz wspólny czas, na przykład poniedziałkowe wycieczki. Czasem po śniadaniu mówił, że wszystkie głupie skurwiele siedzą w pracy, więc my możemy wybrać się na wycieczkę i nie spotykać aż takich tłumów, bo tłumy strasznie go denerwują i nie do końca jest wtedy sobą. Braliśmy wtedy nasz tandem i jechaliśmy szybko jak wariaci do parku, gdzie można było zjeżdżać z górki albo robić psikusy starym babom. Kiedy wracaliśmy z takich zwariowanych wycieczek, to Kurczak miał zawsze straszne flow i jumał wtedy najfajniejsze rzeczy, więc mieliśmy jeszcze ucztę po wycieczce, coś naprawdę miłego. Ja wtedy szybko sprzątałam, a on brał prysznic i potem zdarzało nam się siedzieć przy takiej wyżerce i telewizji do bladego rana, taką mieliśmy ochotę na wspólne spędzanie czasu.

I tak sobie żyliśmy, aż tu nagle psy wjechały z kopa i zabrały mojego Kurczaka. Po prostu, z dnia na dzień. Wpadli do nas, kiedy on był jeszcze w amoku po przebudzeniu i siedział taki biedny i niewinny w kuchni, a oni go po prostu zaczęli kopać i potem już nic nie pamiętam. Podobno był poszukiwany, ale o tym dowiedziałam się dopiero na komendzie, bo też dostałam i dopiero tam odzyskałam przytomność. Był poszukiwany, ale nic mi o tym nie powiedział. Pewnie nawet nie chciał o tym myśleć, a co dopiero mówić. On taki już był, zawsze wszystko wypierał. Prosty przykład – papierosy kupował wyłącznie w miękkiej paczce, bo wolał nie wiedzieć, ile ich ma. Mówił, że wkurwiało go ciągle liczenie papierosów, które mu zostały, a które w twardej paczce były widoczne i wręcz zmuszały go do liczenia ich, a potem denerwowania się, że dopiero co kupił pakę i zostało tylko sześć czy siedem, jak on to mówił, jebanych szlugów. Taki już był, straszny nerwus, i zawsze udawał, że nic go nie obchodzi, a potem to coś przychodziło i on musiał cierpieć. Miał siedzieć dwa lata i obiecał mi, że wszystko będzie dobrze, że w więzieniu wreszcie wytrzeźwieje i weźmie się w garść. Przez pierwszy miesiąc opowiadał mi na widzeniach o tym, ile robi pompek i jak dużo czyta, a potem był coraz bardziej markotny i raz mnie nawet wystawił, bo przyjechałam na widzenie, a on nie miał ochoty nikogo widzieć i chciał zostać na swojej pryczy. Kiedy siedział, ja głównie szydełkowałam i oglądałam telewizję, a jedzenie brałam od dobrych ludzi. Jakoś leciało, ale był to raczej smutny czas. Czekałam na niego z wytęsknieniem i nie zdawałam sobie sprawy, że zaraz nadejdzie najgorsze, a najgorsze nadeszło, kiedy te dwa lata minęły i Kurczak wyszedł z pierdla. Stanął w drzwiach, a ja się przestraszyłam, bo to nie był mój Kurczak. Jeszcze większe wory pod oczami, ale trudno było mu w te oczy spojrzeć, bo unikał spojrzenia i cały czas się nerwowo rozglądał. Dziwnie przykurczony, zaczął utykać. Szał i amok już nie tylko rano, był jak maszyna losująca agresję i autoagresję. Dobre czasy się skończyły i nawet nie umiem oszacować, ile razy mnie uderzył zaraz po powrocie z więzienia. Codziennie kilka razy przeszukiwał mieszkanie i nie mówił kogo lub czego szuka. Poukrywał wszędzie broń, z osiem pistoletów, ja nie mam pojęcia, skąd on je wziął i to kolejna rzecz, o której po prostu zamierzam nie myśleć, bo przywoła to takie obrazy, że nie zdzierżę i będzie źle, będą flaki i krew, a nie Krowa, która, mimo wszystko i mimo śmierci Kurczaczka, chce żyć dalej i coś z tego życia mieć, rozumiecie?

To było nie do zniesienia. Nieustanne przebywanie w pobliżu jego psychotycznych reakcji na większość bodźców dnia codziennego, ciągłe bycie w gotowości, narastający strach z okazji każdego jego ruchu. Nie spałam prawie w ogóle, bo niby jak miałam spać, skoro ciągle świrował. Jadłam na szybko, kiedy drzemał, i głównie surowe mięso prosto z paczki, żeby się szybko nażreć i mieć siłę na bycie jego pielęgniarką i kozłem ofiarnym, bo tym właśnie byłam dla Kurczaka, który wrócił z więzienia. Już nie śpiewał pod prysznicem i nie chciał oglądać starych filmów z Charlesem Bronsonem. Nie zgrywał cwaniaka, nie robił sobie z nikogo jaj, pił i ćpał nie jak kiedyś, dla funu i jazdy, a tylko po to, żeby przez chwilę pospać i nie być sobą. Widziałam, że próbował wszystkiego, żeby się uspokoić, ale w jego głowie działy się dziwne, silniejsze od niego rzeczy. Miotało nim po całym mieszkaniu, spędzał godziny przy judaszu albo, dla przykładu, skulony i posikany w szafie. Jeśli mówił, to głównie do siebie i w sposób niezrozumiały. Do mnie zwracał się samymi teoriami spiskowymi, podtrzymywał, że teraz naprawdę coś mu grozi, ale nie mógł albo nie chciał powiedzieć, czym jest to coś. Nie wiedziałam, do kogo się zwrócić, z każdym dniem bałam się coraz bardziej i czułam, że mi ta cała sytuacja też siada na banię. Wyobrażacie sobie życie z kimś, kto nieustannie podtrzymuje maksymalny poziom poczucia zagrożenia? I kto na to zagrożenie reaguje przede wszystkim agresją? No właśnie, a Kurczak był wtedy tylko seriami akcji paranoi i reakcji agresji. Bałam się tego, co miał w oczach po powrocie z więzienia, a w pewnym momencie zaczęłam robić wszystko, żeby go unikać, choć nie było to proste w naszym ciasnym domku. Myślałam o ucieczce przed nim, a potem źle się czułam z tymi myślami, no bo jakbym mogła uciec od mojego kochanego Kurczaka, który ewidentnie potrzebował pomocy i czułości? Zdarzało się też, że wychodził w środku nocy i znikał na kilka dni. Za każdym razem bałam się o niego tak samo, ale nie chciałam wzywać policji, bo, po pierwsze, nie wiedziałam, czy znów nie jest poszukiwany, a, po drugie, nie bardzo chciałam po ostatniej interwencji mieć z nimi do czynienia, stłukli mnie przecież na kwaśne jabłko. Mogłam tylko sobie wyobrażać, co robi, i zamartwiać się na śmierć, więc właśnie tym się zajmowałam pod jego nieobecność. Schowałam jeden z pistoletów w kocu na legowisku i czekałam, aż przyjdzie Kurczak, policja albo jakieś zbiry, które na niego polują. Zawsze jednak wracał i zawsze wchodził oknem, zalany w trupa, a potem bez słowa kładł się spać na kilka godzin. Tamtej feralnej nocy wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Był taki moment absolutnej ciszy, nigdzie nikogo i udało mi się wreszcie zasnąć po kilku godzinach płakania na kanapie. Budziłam się co kilka minut, żeby upewnić się, czy nikt nie próbuje się do nas włamać, ale ciągle było cicho jak makiem zasiał. I nagle Kurczak pojawił się w drzwiach. Stał i milczał. Czasem tak robił, a potem mówił Krówko, Krówko zabiorę cię na opuszczone pociągi, zbieraj swoje tłuste dupsko i to szybko, a potem wskakiwaliśmy na tandem i była poniedziałkowa wycieczka jak się patrzy. Ale tamtej feralnej nocy milczał inaczej. Jak duch. Stał i się gapił, a ja, wyrwana z koszmarów o nim, niechcący do niego strzeliłam.

Zmarł od razu i tak skończyła się nasza historia. Krowa i Kurczak widocznie nie mogli żyć razem długo i szczęśliwie, ale ja, Krowa, naprawdę chcę żyć dalej i coś z tego życia mieć.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Mateusz Górniak, Krowa, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 113

Przypisy

  1. Zjazd odbywał się w dwóch turach, od 5 do 10 września oraz od 26 września do 7 października 1981 roku w Gdańsku. W czasie jego trwania dyskutowano o programie, a także przeprowadzono wybory przewodniczącego związku (wygrane przez Lecha Wałęsę). Zjazd był uznawany za festiwal wolności i pokaz siły. Czwartego dnia uchwalono jeden z najbardziej znanych dokumentów zjazdowych Posłanie do ludzi pracy Europy Wschodniej. Radziecka agencja TASS nazwała zjazd „Solidarności” antysowiecką orgią.
  2. Konfederacja Polski Niepodległej, ugrupowanie polityczne założone 1 września 1979 roku przez Leszka Moczulskiego. Pierwsza partia o charakterze antykomunistycznym powstała w Europie Środkowo-Wschodniej w okresie postalinowskim. W 1989 roku dystansowała się od porozumień Okrągłego Stołu. W sejmie reprezentowana w latach 1991–1997. Funkcjonowała do 2018, z przerwą w latach 2003–2007
  3. 18 lutego 1982 roku w Warszawie Robert Chechłacz, członek konspiracyjnego ugrupowania Powstańcza Armia Krajowa, przy próbie zdobycia broni śmiertelnie postrzelił sierżanta MO Zdzisława Karosa i ranił innego pasażera tramwaju, w którym miało miejsce zajście. Wszystkich członków ugrupowania aresztowano i osądzono. Chechłacz został skazany na 25 lata więzienia.
  4. Zob. http://wsm.gdynia.pl Archiwum Solidarności WSM w Gdyni – stan wojenny w WSM.
  5. A. Tarnawa [M. Łopuski], Proces trwa, Warszawa, 1986, s. 76.
  6. M. Wyka, Brzozowski i jego powieści, Kraków 1981, s. 202.
  7. W. Holewiński, Pogrom 1907, Warszawa 2020, s. 153.

Powiązane artykuły

22.04.2021

*** [czterdzieści lat...]

czterdzieści lat

jednego dnia

z powierzchni milczenia

na spotkaniu z więźniami

 

mówię

 

o jedynej celi

w głowie

w centralnej świetlicy

 

stołki oddalone w rzędach

 

coraz więcej

widzę

swoich twarzy

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Grzegorz Strumyk, *** [czterdzieści lat...], Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

  1. Zjazd odbywał się w dwóch turach, od 5 do 10 września oraz od 26 września do 7 października 1981 roku w Gdańsku. W czasie jego trwania dyskutowano o programie, a także przeprowadzono wybory przewodniczącego związku (wygrane przez Lecha Wałęsę). Zjazd był uznawany za festiwal wolności i pokaz siły. Czwartego dnia uchwalono jeden z najbardziej znanych dokumentów zjazdowych Posłanie do ludzi pracy Europy Wschodniej. Radziecka agencja TASS nazwała zjazd „Solidarności” antysowiecką orgią.
  2. Konfederacja Polski Niepodległej, ugrupowanie polityczne założone 1 września 1979 roku przez Leszka Moczulskiego. Pierwsza partia o charakterze antykomunistycznym powstała w Europie Środkowo-Wschodniej w okresie postalinowskim. W 1989 roku dystansowała się od porozumień Okrągłego Stołu. W sejmie reprezentowana w latach 1991–1997. Funkcjonowała do 2018, z przerwą w latach 2003–2007
  3. 18 lutego 1982 roku w Warszawie Robert Chechłacz, członek konspiracyjnego ugrupowania Powstańcza Armia Krajowa, przy próbie zdobycia broni śmiertelnie postrzelił sierżanta MO Zdzisława Karosa i ranił innego pasażera tramwaju, w którym miało miejsce zajście. Wszystkich członków ugrupowania aresztowano i osądzono. Chechłacz został skazany na 25 lata więzienia.
  4. Zob. http://wsm.gdynia.pl Archiwum Solidarności WSM w Gdyni – stan wojenny w WSM.
  5. A. Tarnawa [M. Łopuski], Proces trwa, Warszawa, 1986, s. 76.
  6. M. Wyka, Brzozowski i jego powieści, Kraków 1981, s. 202.
  7. W. Holewiński, Pogrom 1907, Warszawa 2020, s. 153.

Powiązane artykuły

31.03.2021

Szesnastu. Poemat dygresyjny (osiem pierwszych pieśni)

I.

Wieś Szczęśliwice, pustki na peronie,

Mężczyźni w płaszczach czekają na pociąg.

Po chwili miejsca zajmują w wagonie.

Dzień już się dawno porachował z nocą,

Jest ósma rano, świat za oknem tonie

W promieniach słońca, kałuże się pocą.

Ten opis może za bardzo się dłuży,

Lecz muszę tutaj mieć motyw podróży.

 

Droga na szafot. Mężczyźni nie wiedzą,

Co będzie, chcieliby wrócić do dzieci,

Mieć zwykłe życie, dlatego wciąż siedzą

W pociągu, pociąg do Pruszkowa leci.

Nazwiska pewnie nic wam nie powiedzą:

Jankowski, Pajdak, Pużak – ten był trzeci.

Bazyli, Traugutt, Doktor to ich pseudonimy.

Niech sobie jadą. Tak ich zostawimy.

 

II.

Jest w domu Ojca mieszkań wiele, zadba

Batiuszka dobry o każdego. Wierzę,

Że kurs historii orientację dał wam

I wiecie, kto zacz. O tym bohaterze

Śpiewało wielu. Dziś znacznie opadła

Fala zachwytów – ktoś inny przy sterze,

Inne pozory, inne procedury.

Batiuszka wysłał generała, który

 

Miał wziąć pod skrzydła wędrowców z pociągu

I wielu innych z różnych części kraju

Pieścić i głaskać (tu myślę o drągu),

Więc doń gremialnie wszyscy przybywają

I w sieni dworu jego drżą w przeciągu.

Generał czuły zowie się Iwanow

Lub Sierow. Z drewna dwór, podmurowany,

Uszy w nim własne wszystkie mają ściany.

 

III.

W progu Gospodarz wita ich i wiedzie

W komnaty dalsze, szczęśliwcy więc krzesła

W krąg zasiadają (za chwilę czaj wjedzie).

Gadają długo, godzina niewczesna,

Chcą wstawać, iść już, lecz Gospodarz wie, gdzie

Dziś być powinni – gdzie przestrzeń bezkresna

Nieb. Woła: „Druzja, tu potrzeba czynu,

Otóż samolot, lećmyż do Londynu!”.

 

Przystają. Sierow lata zachwycony.

Na zawilgłego przestwór nieboskłonu

Wpływają. W dole pola, drogi, domy,

Wędrówka ludów. Fale Acheronu

Lśnią krwawo. „To Bug – rzekł Bień – niech Bóg broni!

Zdrada!” Lecz Sierow do głosu nikomu

Więcej dojść nie dał, a Iwanow dzielny

Śmiał się. Dodajmy: śmiech to był piekielny.

 

IV.

Płaskim, nie leda skrzydłem opatrzony

Samolot zniżył lot swój i podchodził

Do lądowania od zachodniej strony,

Potem jak żuraw w kopnym śniegu brodził,

Wył silnik, pilot, mocno już zdrożony,

Pot otarł z czoła niczym sternik łodzi,

Gdy się sztormowej wymknie zawierusze

I szepnie: „Żywot ocaliłem”. Muszę

 

Powieści akcję pchnąć na nowe tory,

Bo mnie narracja taka bardzo męczy.

Pędźmy w Maskwu, już czynią tam honory

Gościom iz Polszy. Car nad mapą ślęczy,

Ołówkiem nowe zajętych kontury

Państw kreśli. Łuna odeń na kształt tęczy

Bije. (Jak twierdzi świadków grupa liczna,

Postać to była wielce bajroniczna.)

 

V.

Przybyszom cele sposobią strażnicy,

Wnoszą chleb, wodę, lampą świecą w oczy,

Spać im nie dają, budzą po próżnicy,

Bywa: pokrzyczą. Ktoś się z pryczy stoczy.

Tego, owego wtrącą do ciemnicy,

Ten i ów łzami (mówię: łzami!) broczy.

Cóż, gdy w ruiny wali się świat stary,

By wykuć nowy – potrzeba ofiary.

 

Po dniach czterdziestu mają ich zeznania:

Na naszych tyłach urządzali jatki,

Z Germańcem knuli, proces wyzwalania

Chcieli powstrzymać, Zeitgeistu pariadki

Kwestionowali. Śledczy więźniów skłania

Do podpisania, protokół z odsiadki

Pod nos podtyka – Generallissimus

Ugodę ceni wyżej niźli przymus.

 

VI.

Był w Moskwie krasnej pałac, co się zowie.

Miejscowi wdzięcznym mianem go Łubianka

Ochrzcili. W nim to siedzieli więźniowie,

Strażnicy liczni tkwili wciąż na blankach,

Wieżycach, w bramach kwitli dozorcowie

W czerwonych, reprezentacyjnych wdziankach.

Zresztą, nie pałac był to, lecz gotycki

Zamek, budynek zgoła azjatycki.

 

Stamtąd to właśnie wiozą ich karocą

Albo… kibitką? Pamięć figle płata!

W ławach sadzają. W sali lampy kopcą

Naftowe. Sędzia skinął wnet na kata.

Zaraz! A wyrok?! Mówią: ciemną nocą

Zapadł był. Brawa. Wzywają sołdata.

Wuj Sam w fotelu ruszył się i jęknął,

Zakwilił, westchnął, prychnął, machnął ręką

 

VII.

Umytą. Dalszy ciąg? Powracających

Znany przyjął hotel. Gazety grzmiały.

Podpisano układ. Faktów jątrzących

Nie było. Stygło. Liście opadały

Z drzew. Raz Opolski, niedomagający,

We drzwi wszedł cały i nie wrócił cały.

Kurz grubą warstwą epokowe czyny

Przykrył. U kraty puchły pajęczyny.

 

Świat się odmienił, dążyły pochody,

Z chorągwią, śpiewem, na świetlane szlaki,

Zmieniał się język, upływały wody.

Poeta pisał wierszyk lada jaki:

O świecie, że się zmienia, że pochody,

Że z werwą, z śpiewem, że na nowe szlaki.

Skamieniał język. Ty do drzwi kamienia

Zastukaj. Słyszysz co? Nic prócz milczenia.

 

VIII.

Wigilia, śnieży, w drzwiach celi Niedźwiadka

Klucz zgrzyta. Ściana zatrzymuje głosy.

Szamotanina, coś jak płaczu ślad. Tka

Sieć siwą pająk – to anielskie włosy.

Od krzyku cała drży drewniana klatka,

Wigilia. Śnieży. Zorza. Płoną stosy.

Głuchymi ciosy dudni martwa ściana

(Z dębowych desek, lecz podmurowana).

 

Jest gdzieś, za mglistą linią rozumienia,

Miasto przedziwne, miejsce czaszki, stary

Matecznik krzyku, jęku, snu, cierpienia.

I oni idą tam, w głąb puszczy, w jary.

Nikt ich nie woła, nikną w strefie cienia,

Wsysają ich mokradła, mdłe obszary.

Kiedyś odemknie się ta przestrzeń niema.

Bo jest gdzieś kraj. Jest lub go nie ma.

 

31.03–04.04.2012

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Przemysław Dakowicz, Szesnastu. Poemat dygresyjny (osiem pierwszych pieśni), Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

  1. Zjazd odbywał się w dwóch turach, od 5 do 10 września oraz od 26 września do 7 października 1981 roku w Gdańsku. W czasie jego trwania dyskutowano o programie, a także przeprowadzono wybory przewodniczącego związku (wygrane przez Lecha Wałęsę). Zjazd był uznawany za festiwal wolności i pokaz siły. Czwartego dnia uchwalono jeden z najbardziej znanych dokumentów zjazdowych Posłanie do ludzi pracy Europy Wschodniej. Radziecka agencja TASS nazwała zjazd „Solidarności” antysowiecką orgią.
  2. Konfederacja Polski Niepodległej, ugrupowanie polityczne założone 1 września 1979 roku przez Leszka Moczulskiego. Pierwsza partia o charakterze antykomunistycznym powstała w Europie Środkowo-Wschodniej w okresie postalinowskim. W 1989 roku dystansowała się od porozumień Okrągłego Stołu. W sejmie reprezentowana w latach 1991–1997. Funkcjonowała do 2018, z przerwą w latach 2003–2007
  3. 18 lutego 1982 roku w Warszawie Robert Chechłacz, członek konspiracyjnego ugrupowania Powstańcza Armia Krajowa, przy próbie zdobycia broni śmiertelnie postrzelił sierżanta MO Zdzisława Karosa i ranił innego pasażera tramwaju, w którym miało miejsce zajście. Wszystkich członków ugrupowania aresztowano i osądzono. Chechłacz został skazany na 25 lata więzienia.
  4. Zob. http://wsm.gdynia.pl Archiwum Solidarności WSM w Gdyni – stan wojenny w WSM.
  5. A. Tarnawa [M. Łopuski], Proces trwa, Warszawa, 1986, s. 76.
  6. M. Wyka, Brzozowski i jego powieści, Kraków 1981, s. 202.
  7. W. Holewiński, Pogrom 1907, Warszawa 2020, s. 153.

Powiązane artykuły

31.03.2021

Opowieść zimowa

Jankone de Czarnekow,

archidiakon gnieźnieński,

stary safanduła i konfabulant

opowiada taką historię

(aż się wierzyć nie chce):

 

książę mazowiecki Siemowit

powziął podejrzenie że jego żona

piękna Ludmiła dopuściła się zdrady

(dziewczyna rzeczywiście z kimś

się przespała ale epizod ten

nie należy do naszej opowieści)

porwał więc żonę za włosy

po czym powiódł ją

czy też uwiódł (to nielogiczne

przecie była jego własną żoną)

do zamku w Rawie Mazowieckiej

tam po niejakim czasie

namyśliwszy się rozważywszy

wszystkie za i przeciw

odwiedził ją w alkowie

i udusił zresztą Janko

 

nie jest pewien czy była

to aby na pewno żona

może był to polski generał

(co kogo obchodzi polski

generał Polska czyli nigdzie

polski generał czyli nikt

jedna z miliarda cyferek

na cyferblacie historii)

którego ujęto w czasie walk

a może sam się poddał

oddając się w ręce najeźdźców

w każdym razie mówi archidiakon

 

zamknięto go w więzieniu

na Zamarstynowie albo też

w Brygidkach i traktowano go tak

jak powinno się traktować nieistniejącego

generała nieistniejącego państwa

czyli tak jakby nie istniał

nie dawano mu jeść nie dawano

mu pić okno w jego celi było wybite

wchodził przez nie wschodni mróz

minus trzydzieści generał leżał

powiada magister Jankone

 

poruszał się z trudem dostawał

wrzodów na całym ciele chudł

marniał w oczach (ale to nic

na co komu nieistniejący

generał) z każdym dniem coraz

bardziej opadał z sił kiedy prowadzono

go na przesłuchanie poruszał się

o kulach niechcący strącano go ze schodów

i nie podnoszono żądał właściwego

traktowania tzn. zgodnie z międzynarodową

konwencją dotyczącą jeńców wojennych

(lecz kto by się przejmował wojną

w kraju Nigdzie) ale oni go nie słuchali

puszczali mimo uszu zresztą nie

rozumieli po polsku nawet kiedy

mówił do nich po rosyjsku

więc – ciągnie swoją narrację

tamten ksiądz z Czarnkowa

 

któregoś dnia albo nocy

(nie bawmy się w detalistów)

wstawili mu do celi wiadro

z wodą ale może to nie była

woda tylko lód wiadro lodu

 

zresztą może

to była

Ludmiła

(albo puchlina wodna)

stwierdza Janicjusz

 

27.03.2012

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Przemysław Dakowicz, Opowieść zimowa, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

  1. Zjazd odbywał się w dwóch turach, od 5 do 10 września oraz od 26 września do 7 października 1981 roku w Gdańsku. W czasie jego trwania dyskutowano o programie, a także przeprowadzono wybory przewodniczącego związku (wygrane przez Lecha Wałęsę). Zjazd był uznawany za festiwal wolności i pokaz siły. Czwartego dnia uchwalono jeden z najbardziej znanych dokumentów zjazdowych Posłanie do ludzi pracy Europy Wschodniej. Radziecka agencja TASS nazwała zjazd „Solidarności” antysowiecką orgią.
  2. Konfederacja Polski Niepodległej, ugrupowanie polityczne założone 1 września 1979 roku przez Leszka Moczulskiego. Pierwsza partia o charakterze antykomunistycznym powstała w Europie Środkowo-Wschodniej w okresie postalinowskim. W 1989 roku dystansowała się od porozumień Okrągłego Stołu. W sejmie reprezentowana w latach 1991–1997. Funkcjonowała do 2018, z przerwą w latach 2003–2007
  3. 18 lutego 1982 roku w Warszawie Robert Chechłacz, członek konspiracyjnego ugrupowania Powstańcza Armia Krajowa, przy próbie zdobycia broni śmiertelnie postrzelił sierżanta MO Zdzisława Karosa i ranił innego pasażera tramwaju, w którym miało miejsce zajście. Wszystkich członków ugrupowania aresztowano i osądzono. Chechłacz został skazany na 25 lata więzienia.
  4. Zob. http://wsm.gdynia.pl Archiwum Solidarności WSM w Gdyni – stan wojenny w WSM.
  5. A. Tarnawa [M. Łopuski], Proces trwa, Warszawa, 1986, s. 76.
  6. M. Wyka, Brzozowski i jego powieści, Kraków 1981, s. 202.
  7. W. Holewiński, Pogrom 1907, Warszawa 2020, s. 153.

Powiązane artykuły

20.01.2021

bhp

Między nami: musisz być ostrożny,

biuro jest więzieniem

zaprojektowanym przez Benthama.

Okna mają oczy z obu stron.

 

Między nami, taka jedna wychodziła ostatnia

i sprawdzała: drzwi, czy zamknięte, kran,

czy zakręcony, światło, czy nie świeci, wracała

i sprawdzała, sprawdziła i wracała. Była ostrożna,

 

a napisała tytuł Najwyższego małymi literami,

już jej nie ma między nami.

 

(Z tomu Układ scalony)

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jan Baron, bhp, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

  1. Zjazd odbywał się w dwóch turach, od 5 do 10 września oraz od 26 września do 7 października 1981 roku w Gdańsku. W czasie jego trwania dyskutowano o programie, a także przeprowadzono wybory przewodniczącego związku (wygrane przez Lecha Wałęsę). Zjazd był uznawany za festiwal wolności i pokaz siły. Czwartego dnia uchwalono jeden z najbardziej znanych dokumentów zjazdowych Posłanie do ludzi pracy Europy Wschodniej. Radziecka agencja TASS nazwała zjazd „Solidarności” antysowiecką orgią.
  2. Konfederacja Polski Niepodległej, ugrupowanie polityczne założone 1 września 1979 roku przez Leszka Moczulskiego. Pierwsza partia o charakterze antykomunistycznym powstała w Europie Środkowo-Wschodniej w okresie postalinowskim. W 1989 roku dystansowała się od porozumień Okrągłego Stołu. W sejmie reprezentowana w latach 1991–1997. Funkcjonowała do 2018, z przerwą w latach 2003–2007
  3. 18 lutego 1982 roku w Warszawie Robert Chechłacz, członek konspiracyjnego ugrupowania Powstańcza Armia Krajowa, przy próbie zdobycia broni śmiertelnie postrzelił sierżanta MO Zdzisława Karosa i ranił innego pasażera tramwaju, w którym miało miejsce zajście. Wszystkich członków ugrupowania aresztowano i osądzono. Chechłacz został skazany na 25 lata więzienia.
  4. Zob. http://wsm.gdynia.pl Archiwum Solidarności WSM w Gdyni – stan wojenny w WSM.
  5. A. Tarnawa [M. Łopuski], Proces trwa, Warszawa, 1986, s. 76.
  6. M. Wyka, Brzozowski i jego powieści, Kraków 1981, s. 202.
  7. W. Holewiński, Pogrom 1907, Warszawa 2020, s. 153.

Powiązane artykuły

12.11.2020

Nowy Napis Co Tydzień #075 / Kilka zdań o immersji i empatii

Trzytomowy cykl powieściowy Wacława Holewińskiego: Pogrom 1905, Pogrom 1906 i Pogrom 1907, trzeba by kiedyś porównać z wcześniejszymi literackimi relacjami dotyczącymi wydarzeń z 1905 roku. Dla Stanisława Brzozowskiego rewolucja 1905 była doświadczeniem o największej historycznej randze, którego doświadczył za życia. Napisała o tym Marta Wyka w monografii Brzozowski i jego powieściM. Wyka, Brzozowski i jego powieści, Kraków 1981, s. 202.[1]. Jego proza, a także twórczość Berenta, Żeromskiego i Struga należą jednak do diametralnie odmiennej kultury literackiej niż współczesne publikacje – samo ich słowo uruchamiało wyobraźnię. Historycznoliteracka i historyczna analiza Pogromów wymagałaby z pewnością obszernego studium. Dość sobie uprzytomnić, że antologia pod redakcją Stefana Klonowskiego 1905 w literaturze polskiej liczy bez mała 750 stron.

Ostatnia powieść Holewińskiego bazuje na dokumentach – tekst opatrzono dokładnie opisanymi fotografiami oraz kilkudziesięcioma przypisami, dzięki czemu fikcja została zakorzeniona w faktach historycznych ważnych dla polskiej wspólnoty, zarówno w aspekcie politycznym, jak kulturowym. Ponadto na końcu ostatniego tomu widnieje lista ofiar egzekucji na stokach Cytadeli warszawskiej.

Zwraca uwagę wzmianka o Vlastimilu Hofmanie (1881–1970) – polskim malarzu symboliście, który w 1907 roku jako pierwszy Polak został członkiem Secesji Wiedeńskiej. Historia jego życia oraz recepcji twórczości składa się na szczególny splot nostalgii, cierpień i wizji duchowego przezwyciężenia klęsk. Neoromantyzm w znacznym stopniu określał wrażliwość estetyczną epoki Młodej Polski. Kiedy Sienkiewicz i Reymont cieszą się najszerszym uznaniem, dziennikarz Olkuski myśli o ówczesnych nowatorach, czyli Prusie oraz Żeromskim:

[Olkuski] Cenił Reymonta i to najlepsze z jego dzieł, które drukowali od ponad pięciu lat. Zachwycał się umiejętnością budowy postaci, narracją, zdolnością do operowania wieloma językami: od chłopskiej gwary do młodopolskiej opowieści o śmierciW. Holewiński, Pogrom 1907, Warszawa 2020, s. 153.[2].

Sposób opowiadania historii sprawia, że mimo różnic w stylu życia, krojach sukien czy fryzur, dzisiejszy czytelnik prozy Wacława Holewińskiego czuje się kompletnie zanurzony w świecie przedstawionym powieści. Pisarz odwołuje się także do środków pozawerbalnych, wyzwalając efekt zbliżony do immersji znanej graczom komputerowym. Mowa pozornie zależna stwarza złudzenie wniknięcia w myśli poszczególnych bohaterów będących jednocześnie narratorami kolejnych rozdziałów. Wielostronności obrazu sprzyja zastosowanie techniki różnych punktów widzenia, czyli ukazywania lub rekonstruowania (konstruktywiści powiedzieliby raczej budowania) minionej rzeczywistości tak, jak doświadczaliby jej uczestnicy zdarzeń. Poszczególne rozdziały powieści przypominają gotowe sceny scenariusza filmowego. Tytuły kolejnych rozdziałów są jednocześnie datami konkretnych wydarzeń opatrzonymi fotografiami z epoki.

Artystyczny zamysł powieści zdaje się polegać na wyjściu naprzeciw oczekiwaniom odbiorców kultury, którzy obecnie chętniej sięgają po dzieło filmowe niż literackie. Jak pisał Maciej Urbanowski, Holewiński opowiada: „w sposób nielinearny, migawkowy, quasi-filmowy”. Sam autor (były więzień polityczny, podziemny wydawca) ma podstawy, by ze szczególną empatią ukazywać postaci wolne od egoizmu, a także kontrastujące z nimi otoczenie karierowiczów, prowokatorów i ludzi złamanych po aresztowaniu. Sytuacje ekstremalne przesądzają o ich losie, tragizm utraty honoru zakrawa na diaboliczną metamorfozę psychiki ludzkiej, utratę tożsamości, rozpad „ja”.

Modelową postacią, która zdaje się z entuzjazmem działać na rzecz zaborcy, jest Michalina Zaborowska. Przesłuchiwana po zatrzymaniu przez policję, oferuje współpracę. Donosi i prowokuje, manipulując rosyjskim kochankiem – przedstawicielem zaborczej władzy. Michalina uosabia demoralizację agentury, ponadczasowego zjawiska, którym stopniowo zaraża się infiltrowane społeczeństwo. Skoro triumfują donosiciele, cóż prostszego niż zrezygnować z dostarczania im materiału, podporządkowując się tym samym imperium? Na przykładzie Zaborowskiej obserwujemy pewną prawidłowość psychologiczną. Oto posłuszny niewolnik odczuwa coś w rodzaju intelektualnej wyższości w stosunku do swoich ofiar. Chociaż wie, że jest zdrajcą, utrzymuje iluzoryczną kontrolę nad sytuacją. Podczas gdy pokrzywdzeni naiwnie wpadają w zastawioną przez niego pułapkę.

Dlaczego próbując upamiętnić ofiary zbrojnych zmagań w latach 1905–1907, pisarz w centrum cyklu powieściowego umieścił prostytutki? Nie sądzę, aby chodziło o epatowanie konserwatywnych czytelników. Prześledzenie losu prostytutki (Yvette), zwłaszcza tej, która padła ofiarą deklasacji, sprzyja uruchomieniu pewnego typu empatii – oto wyobrażamy sobie grozę beznadziejnej sytuacji życiowej, nieodwracalnej klęski. Jedność z ludźmi sprzed stu lat wyraża się przedstawieniem człowieka w sytuacji granicznej, co nadaje powieści uniwersalny wymiar. Wszystko po to, żeby podkreślić ciągłość wysiłków emancypacyjnych swojego pokolenia (Solidarności, podziemnego ruchu wydawniczego, NZS) z generacją urodzonych niedługo po militarnej klęsce powstania styczniowego. Nawiązanie do poprzedników to uobecnienie ich wrażliwości. To ukazanie człowieka w jego najgłębszej tajemnicy – upokorzeniach, bezradności, doświadczeniu przemocy. Co więcej, zupełnie inaczej waloryzuje się etycznie los bezbronnych, młodych kobiet w domu publicznym niż luksusowej utrzymanki-agentki (Michalina).

Niskie motywacje konfidentów, napięcie między instynktem samozachowawczym a wolą walki, misją, honorem, udręką ludzi uwikłanych w przerastające ich próby. Wszystko to milknie wobec ostateczności śmierci. Przez powieść jak refren przewijają się pytania, czy warto poświęcić osobiste bezpieczeństwo lub karierę dla Polski. Odwieczne „Bić się czy nie bić?” – komplementarność postaw romantycznych i pozytywistycznych. Zdania o bojowcach z pierwszych lat XX wieku można by spokojnie odnieść do innych momentów historycznych. Jeśli warto pasjonować się literaturą, to taką właśnie – poważną, bliską człowiekowi w sytuacjach granicznych oraz działającą na wyobraźnię w taki sposób, aby pokonać granice czasu i przestrzeni. Żeby móc obcować z tymi, którzy nie powinni pozostać zapomniani.

W. Holewiński, Pogrom 1907, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2020.

okładka książki

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Dorota Heck, Kilka zdań o immersji i empatii, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 75

Przypisy

  1. Zjazd odbywał się w dwóch turach, od 5 do 10 września oraz od 26 września do 7 października 1981 roku w Gdańsku. W czasie jego trwania dyskutowano o programie, a także przeprowadzono wybory przewodniczącego związku (wygrane przez Lecha Wałęsę). Zjazd był uznawany za festiwal wolności i pokaz siły. Czwartego dnia uchwalono jeden z najbardziej znanych dokumentów zjazdowych Posłanie do ludzi pracy Europy Wschodniej. Radziecka agencja TASS nazwała zjazd „Solidarności” antysowiecką orgią.
  2. Konfederacja Polski Niepodległej, ugrupowanie polityczne założone 1 września 1979 roku przez Leszka Moczulskiego. Pierwsza partia o charakterze antykomunistycznym powstała w Europie Środkowo-Wschodniej w okresie postalinowskim. W 1989 roku dystansowała się od porozumień Okrągłego Stołu. W sejmie reprezentowana w latach 1991–1997. Funkcjonowała do 2018, z przerwą w latach 2003–2007
  3. 18 lutego 1982 roku w Warszawie Robert Chechłacz, członek konspiracyjnego ugrupowania Powstańcza Armia Krajowa, przy próbie zdobycia broni śmiertelnie postrzelił sierżanta MO Zdzisława Karosa i ranił innego pasażera tramwaju, w którym miało miejsce zajście. Wszystkich członków ugrupowania aresztowano i osądzono. Chechłacz został skazany na 25 lata więzienia.
  4. Zob. http://wsm.gdynia.pl Archiwum Solidarności WSM w Gdyni – stan wojenny w WSM.
  5. A. Tarnawa [M. Łopuski], Proces trwa, Warszawa, 1986, s. 76.
  6. M. Wyka, Brzozowski i jego powieści, Kraków 1981, s. 202.
  7. W. Holewiński, Pogrom 1907, Warszawa 2020, s. 153.

Powiązane artykuły

Loading...