16.07.2020

Nowy Napis Co Tydzień #058 / Poezja jako bicie po ryju (w masce)

Zapraszamy do obejrzenia całości nagrania

0. Wstęp 

Zaczęłam zajmować się poezją po tym, jak w pierwszej gimnazjum przeczytałam *** [jestem Julią] Haliny Poświatowskiej. Miałam wtedy trzynaście lat i mocno dostałam tym wierszem po ryju, chyba pierwszy raz byłam tak oczarowana, zachwycona i zmotywowana do tego, by sama zacząć pisać. Nie miałam jednak żadnego pojęcia o poezji ani żadnych narzędzi formalnych służących dobremu pisaniu, dlatego od tamtego czasu przeszłam długą i żmudną drogę od podejścia „wiersz nie musi się rymować, nie musi mieć rytmu, nie musi dobrze brzmieć, nie musi być ładny, nie musi być dopracowany, nie musi być nowatorski, nie musi robić niczego z językiem, brzmieć to sobie może jakaś tam kiepska piosenka, wiersz ma płynąć z serduszka spontanicznym a mrocznym strumieniem” do podejścia, któremu hołduję obecnie i które postaram się pokrótce i niewyczerpująco przedstawić, eksponując jedne elementy, a inne pomijając.

1. Narzędzia

Metrykalnie mam dwadzieścia sześć lat, emocjonalnie jakieś piętnaście, a mentalnie momentami około siedemdziesięciu, zwłaszcza kiedy siadam do pisania. Myślę w tej chwili o tym, że piszę ręcznie, tanim długopisem na tanim drukarkowym papierze. Zaczynałam ręcznie jako trzynastolatka, mimo że miałam wtedy nieskrępowany dostęp do komputera i edytorów tekstu, i wciąż nie umiem zacząć procesu pisania stukaniem w klawiaturę. Co więcej, najczęściej piszę ciągiem, bez dzielenia na wersy i strofy, bo wers bywa dłuższy niż szerokość formatu A4. Roboczą wersję (przepisuję kolejne robocze wersje przez kilka-kilkanaście kartek, wygląda to tak, jakbym pasażowała linie hodowli komórkowych) przepisuję na komputerze i dopiero wtedy dzielę, przycinam i modeluję, nadając ostateczny kształt.

2. Liryka maski

Liryki maski nauczył mnie Marcin Świetlicki. Było to tak: w wieku siedemnastu lat podupadłam na zdrowiu w stopniu znacznym, przez co musiałam jeden semestr spędzić na nauczaniu indywidualnym. Program tegoż nauczania obcina liczbę obowiązkowych godzin o połowę, więc musiałam ten znienacka zdobyty nadmiar wolnego czasu zagospodarować. Zagospodarowałam pracowitym drukowaniem kolejnych egzemplarzy zestawów wierszy, które posyłałam ręką mojej matki (sama na pocztę pójść nie mogłam) na liczne ogólnopolskie konkursy poetyckie. Jednym z takich konkursów był Konkurs o Złoty Karton III LO we Wrocławiu. Wysławszy wiersze, zdobyłam pierwsze miejsce (co nie było równe wygranej, bo powyżej pierwszego miejsca było jeszcze Grand Prix). W nagrodę dostałam wiele cennych artefaktów, wśród nich: bilety na operę, na którą nie mogłam pójść, karnet do kina, którego nie mogłam wykorzystać, oraz potężną książkę Biura Literackiego pod tytułęm Rozbiórka. Był to mój drugi kontakt z Biurem Literackim. Kilka miesięcy wcześniej, jeszcze nie będąc podupadłą na zdrowiu, odwiedziłam targi książki w Krakowie, a wracając z targów – Empik w Galerii Krakowskiej. O, błogosławione czasy, kiedy w Empikach łatwo było o współczesną poezję. Tąż współczesną poezją, którą odnalazłam na empikowej półce, była pierwsza antologia Biurowego Połowu. Nabyłam ją, a nabywszy przeczytałam pobieżnie i pomyślałam sobie „aha, to tak wygląda najnowsza poezja”.

Wróćmy do Rozbiórki. Jest to książka składająca się z zestawów zmontowanych w następujący sposób: czarno-białe zdjęcie poety + jeden wiersz poety + wywiad z poetą na temat tego jednego wiersza. Dobór nazwisk pozwolił siedemnastoletniej mnie na zapoznanie się z szerokim wachlarzem osiągnięć współczesnej polskiej poezji. Niektóre wywiady mnie zanudziły, inne zachwyciły (przykłady w obu przypadkach sobie podaruję). Niemniej jednak w wywiady wczytywałam się z dużo większą uwagą niż w same wiersze, a z perspektywy czasu najważniejsze było dla mnie chyba to, co mówiła Marta Podgórnik, Miłosz Biedrzycki i wspomniany już Marcin Świetlicki. Ten ostatni zaprezentował wiersz Karol Kot, a w wywiadzie omawiał praktycznie każdy wers, opowiadając, jak zdobywał informacje z życia Karola Kota, które pozwoliły mu na napisanie go. Dostałam tym wierszem po ryju nie mniej niż Julią Haliny Poświatowskiej. No bo jak to? Można napisać wiersz w cudzym imieniu, z jego punktu widzenia, wcielając się w jego osobę? Można wejść w buty seryjnego mordercy, wczuć się w niego, udzielić mu głosu? To olśnienie otworzyło mi bramy do bezkresnej łąki, po której od tamtej pory nieustannie pląsam. Liryka maski to mój ulubiony (choć, wiadomo, nie jedyny) sposób pisania wiersza, od niej często wychodzę, na niej często kończę.

Co mnie pociąga w liryce maski?

Poczucie władzy. Kontrola nad bohaterem, którego ustami poruszam. Wolność kreowania tego bohatera, ale w zarysowanych jego biografią ramach. Morze materiału wyłaniające się z tych biografii i innych elementów, na które natykam się podczas researchu do wierszy. Mnożenie historii dużo ciekawszych niż te, które mogłabym snuć, bazując na własnym życiu. Sprytne przemycanie siebie pod otoczką nie-siebie. Swoiste ćwiczenie z empatii powtarzane za każdym razem, kiedy na przestrzeni wiersza próbuję być kimś innym. Wciąż kolejne i kolejne sposoby na powiedzenie tego samego, bo pisanie wiersza czasami jest dla mnie przelewaniem cieczy w nowe naczynia.

3. Temat

Wiersz musi być o czymś. Nie widzę i chyba nigdy nie widziałam innego wyjścia. Wiersze krążące wokół abstrakcyjnych pojęć automatycznie mnie odrzucają, odczuwam wobec nich organiczny wstręt, odczuwam również wstręt wobec samej siebie, kiedy napisze mi się wers, który jest pod względem tematu mglisty.

Z tego powodu pisanie wiersza bardzo często zaczyna się u mnie od określenia tematu. Krótko, prosto, w jednym zdaniu. „Napiszę wiersz o Łajce rozmawiającej z Elonem Muskiem”. „Wiersz o kobiecie, która zjadła własne dziecko podczas Hołodomoru”. „O zdjęciu indyjskiego słoniątka obrzucanego smołą”. „Śmierć Paula Celana”. „Morderstwa bałtyckich fok”. „Muzeum anatomiczne”. I tak dalej, i tak dalej. Rzadko zdarza mi się zaczynać od pojedynczych fraz, które przypływają bez wiedzy na temat tego, o czym ma być wiersz. Przy czym wiadomo, że wiersz jest konstrukcją wielowarstwową (jak cebula, sklejka, lazania, papier toaletowy, nabłonek wyścielający wiele powierzchni wewnątrz ciała), więc mówiąc o Łajce/Musku/słoniątku/Celanie mówię o innych rzeczach, które świadomie czy nieświadomie przeczuwam, a które krytycy wygrzebują sobie z wierszy pisząc recenzje.

Z pojęciem tematu ściśle wiąże się pojęcie researchu. Lubię wiedzieć, o czym piszę. Ba, zawsze powinno się wiedzieć, o czym się pisze. Wiersz koniec końców często bierze się tego, że intensywnie przebodźcowuję się informacjami dotyczącymi tematu i kuleczki zderzają się w głowie jak cząstki elementarne w Wielkim Zderzaczu Hadronów, dając frazy.  

4. Poezja z serduszka

Ogromnie mierzi mnie uskuteczniane przez część ludzi zainteresowanych poezją forsowanie dychotomii w rodzaju istnieją tylko dwa typy wierszy: emocjonalne, a niedopracowane, pisane z serduszka vs. Porządne, a wycyzelowane, pisane na chłodno. Dychotomie zazwyczaj służą mi tylko do tego, by siadać okrakiem na granicy, toteż nigdy nie postrzegałam poezji w ten sposób. Nie widzę problemu w tym, by dobry warsztatowo wiersz był wierszem pisanym z emocji. Ba, uważam, że najlepsze wiersze to wiersze, które są po pierwsze dopracowane pod względem technicznym, a po drugie wypracowane na emocjach i które tymi emocjami emanują (biją po ryju), które poruszają, niepokoją czy w jakikolwiek inny sposób dotykają. 

5. Lektury 

Pisanie zaczyna się od czytania. Nie widzę innej drogi i nawet wtedy, kiedy wiersz według mnie miał od początku do końca wypływać z wnętrza i nie ulegać naciskom zewnętrznym nawet na poziomie podstawowej pracy warsztatowej, do samego pisania popchnęło mnie przecież czytanie. Nic nie bierze się z wnętrza.

Przez kilka pierwszych lat głównym i chyba jedynym punktem odniesienia była dla mnie wspomniana już w tym tekście Halina Poświatowska, której bardzo dużo zawdzięczam i która wiele mnie nauczyła. Czytałam w kółko jej wiersze, kilka (jeśli nie kilkanaście) razy przeczytałam jej autobiografię (krótkie ustępy mogłabym cytować z pamięci), głęboko fascynowało mnie jej życie. Nigdy wcześniej ani później żaden twórca ani twórczyni nie pochłonęli mnie z taką siłą.

Prócz tego na różnych etapach życia i pisania ważne były dla mnie takie zmarłe już nazwiska jak: Stanisław Grochowiak, Rafał Wojaczek, Elizabeth Bishop, Seamus Heaney, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Andrzej Falkiewicz, Tomasz Pułka, a także wciąż żywe nazwiska jak: Jacek Dehnel, Justyna Bargielska, Joanna Mueller, Katarzyna Fetlińska, Dawid Mateusz, Radosław Jurczak, Ilona Witkowska, Konrad Góra, Maria Cyranowicz i tak dalej, i tak dalej.

Ważność może się brać z jednego wiersza, który da po ryju dostatecznie mocno. Nie ma nic poza biciem po ryju. 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Anna Adamowicz, Poezja jako bicie po ryju (w masce), „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 58

Przypisy

  1. https://marginesy.com.pl/podcast/14?slug= [dostęp: 31.05.2020].
  2. G. Tomicki, „Po obu stronach lustra. O poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego”, Szczecin 2015.
  3. E. Tkaczyszyn-Dycki, „Liber mortuorum”, Lublin 1997.
  4. G. Tomicki, „W centrum nowoczesnej podmiotowości. O poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego” [w:] E. Tkaczyszyn-Dycki, „My się chyba znamy. 111 wierszy”, Warszawa 2018, s. 157–164.
  5. E.W. Said, „O stylu późnym. Muzyka i literatura pod prąd”, Wrocław 2017.
  6. Tamże, s. 11.
  7. Tamże.
  8. D. Czaja, „Gramatyka bieli. Antropologia doświadczeń granicznych”, Kraków 2018, s. 17.
  9. Por.: L. Pareyson, „Estetyka. Teoria formatywności”, Kraków 2009. „Formatywność” to takie ujęcie, w którym forma traktowana jest jako „organizm żyjący własnym życiem, posiadający własne wewnętrzne prawodawstwo, […] całość niepowtarzalna w wyjątkowości, niezależn(a) w swojej autonomii […]”. Dodajmy, że chodzi tu o analizę doświadczenia estetycznego, o człowieka, który sztukę robi, „człowieka w akcie robienia sztuki”, s. 18. „«Treść» to całe życie artysty, to jego działająca osobowość […], także «sposób formowania», czyli styl. Treść jest w dziele obecna właśnie jako styl”, s. 19.
  10. Por.: S. Porzuczek, „Mapowanie bólu. Lektura. Spojrzenie. Afekt”, Kraków 2020.
  11. Tamże, s. 24.
  12. L. Pareyson, „Estetyka. Teoria…”, dz. cyt., s. 19.
  13. Według J. E. Cirlota glina symbolizuje nie tylko zjednoczenie receptywnej zasady ziemi z transformacyjną mocą wód, lecz także, ze względu na plastyczność iłu, wiąże się ze sferą biologii i narodzin. Por.: Tenże, „Słownik symboli”, Kraków 2012, s. 137.
  14. T. Drewnowski, „Walka o oddech. O pisarstwie Tadeusza Różewicza”, Kraków 1990.
  15. A. Irek, Selfie ze światem, Bydgoszcz 2015, s. 54.
  16. Tamże, s. 56.
  17. A. Irek, Myśli walentynkowe i inne piórka, Wąbrzeźno 2013.
  18. A. Irek, Espresso, Bydgoszcz 2016.
  19. Zob.: Sto tomów na stulecie 1918–2018, „Topos” 2019, nr 4 (167), s. 29.
  20. http://poecipogodzinach.blogspot.com/ [dostęp: 24.05.2020].
  21. A. Irek, WIO! sny, Wąbrzeźno 2019, s. 51–52.
  22. „Akant” 2004, nr 5 (83), s. 8.
  23. Zob.: A. Irek, WIO! sny, Wąbrzeźno 2019. Wszystkie kolejne cytowane wiersze pochodzą z tego tomu.
  24. „Akant” 2004, nr 5 (83), s. 5–8.
  25. Za: A. Robiński, My w objęciach drzew, „Tygodnik Powszechny” 2019, nr 17–18, s. 18.

Powiązane artykuły

16.07.2020

Nowy Napis Co Tydzień #058 / Dziewczyna z krwi i kości. O poezji Zuzanny Ginczanki

Poezje zebrane (1931–1944) Zuzanny Ginczanki w opracowaniu Izoldy Kiec to kolejne wydanie wierszy tragicznie zmarłej poetki, swoiste przypieczętowanie jej powrotu do kanonu polskiej literatury i świadomości czytelniczej. Kiedy kilka miesięcy temu zostałam poproszona o przygotowanie recenzji książki Cień w cień. Za cieniem Zuzanny Ginczanki, nie przypuszczałam, że z ulotności tegoż cienia tak szybko powstanie prawdziwa dziewczyna. Że tak szybko wkroczy ona na ulice naszych miast, by swoim urokiem zachwycać nie tylko tych, którzy z pewnych względów nie chcą albo nie potrafią spojrzeć głębiej, mając przed oczami jedno i to samo przedwojenne zdjęcie Ginczanki (można chyba powiedzieć, że zrobiło furorę), ale i tych dużo bardziej ostrożnych w definiowaniu piękna. „Muszę siebie tutaj rozproszoną znaleźć” – pisze Ginczanka w jednym z wierszy. W istocie, wszystko wskazuje na to, że wróciła, wtargnęła w dwudziesty pierwszy wiek i uporczywie czegoś szuka. Czym to jest i czy w świecie wyraźnie wypłowiałych wartości poetka ma szansę to odnaleźć? Czy powinniśmy i potrafimy zrobić jej miejsce? 

Rosnąca popularność Ginczanki – o ile w odniesieniu do niej wypada użyć tak wyświechtanego określenia – każe przypuszczać, że poetka nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa, że dopiero teraz – oswoiwszy się z naszą pokrętną rzeczywistością – coraz śmielej wychodzi nam na spotkanie i coraz częściej ukrywa swoje piękne oczy za takim czy innym wierszem.

Izolda Kiec zdecydowała się ująć twórczość Ginczanki w ramy czasowe – między rokiem 1931, kiedy to poetka zadebiutowała w gimnazjalnym piśmie Echa szkolne, a rokiem 1944, datą jej tragicznej śmierci. Jak literaturoznawczyni sama zaznacza we wstępie, wszelkie operacje na liryce Ginczanki przeprowadza bardzo ostrożnie, zdając sobie sprawę, że poetka wymyka się wszelkim próbom zaszufladkowania. Książka została podzielona na trzy części: Szkatuła (1931–1936), Przed Trybunałem (1936–1939)Ucieczka (1939–1944). Każdą z nich opatrzono wstępem ułatwiającym zrozumienie kontekstu powstawania wierszy i proponującym – choć nie narzucającym – ich odautorską interpretację. Właśnie to – wyraźne uznanie mnogości odczytań twórczości Ginczanki w połączeniu z poszanowaniem odmiennych spostrzeżeń czytelniczych i prawa do osobistej lektury – stanowi jeden z głównych atutów książki, odmiennej pod tym względem od opracowań wymuszających jednotorową analizę. Warto podkreślić, że omawiane wiersze nie zostały ocyzelowane tudzież wymodelowane na wzór oczekiwań współczesnej polszczyzny, co czyni ów zbiór jeszcze bardziej autentycznym. Co ciekawe, niektóre z zebranych w opracowaniu utworów to wiersze, które Ginczanka – z sobie tylko wiadomych pobudek – przekreśliła w rękopisie albo opatrzyła dopiskiem „Do luftu!”. Izolda Kiec pozwala im wrócić z literackich zaświatów, gdzie – jak ośmielam się przypuszczać – trafiły pochopnie i niesłusznie osądzone.

Zdradzona przez urodę

Warto w tym miejscu przypomnieć, że autorce zbioru, przez niektórych zasłużenie zwanej „ginczankolożką”, zawdzięczamy również bodaj najbardziej kompletną biografię poetki, o której autorka opowiada w wywiadzie udzielonym Wydawnictwu Marginesyhttps://marginesy.com.pl/podcast/14?slug= [dostęp: 31.05.2020].[1]. Badaczka wspomina w nim między o innymi o przywracaniu pamięci, o postępującym odpominaniu Ginczanki, którą trzeba wydobyć z zapomnienia i z niewoli jej własnego uroku, przez pryzmat którego zwykło się oceniać wiersze poetki jako lekkie, krotochwilne czy przesadnie kobiece. Podkreśla jednak, że rozmowa o Ginczance w oderwaniu od jej osobistego uroku tylko połowicznie przybliży nam jej postać, ponieważ to właśnie nietuzinkowa – obca, nietutejsza – uroda dziewczyny przez całe życie wpływała na jej losy, by ostatecznie obrócić się przeciw niej, zdradzając ją najokrutniej.

Autorka opracowania podkreśla również, że największą próbą dla tak zwanej „wielkiej poezji” jest możliwość odnalezienia w niej samego siebie, nawiązania więzi z podmiotem lirycznym, spotkania z nim, choćby tylko po to, żeby wymienić porozumiewawcze spojrzenia, jakby się mówiło: „Wiem coś o tym”. Wiersze Ginczanki – dzięki prawdzie w nich zawartej – potrafią sprostać tej próbie. Prawda natomiast – rozumiana przez Izoldę Kiec jako „wizerunek pogłębiony” – tym różni się od legendy, która rodzi się z samego patrzenia w piękne i utrwalone na zdjęciach oblicze poetki, że trzeba po nią sięgnąć, a więc ją wyczytać. Z wierszy, które pozwoliły Ginczance najpierw mocno zarysować swoją obecność na dość monochromatycznym tle literackiej bohemy lat trzydziestych dwudziestego wieku, a później – głównie za sprawą współczesnych interpretacji – zupełnie się od niego odciąć.

Wielu badaczy Ginczanki zwraca uwagę na jej stosunek do nurtów literackich okresu międzywojnia. Otóż nie sposób jednoznacznie zaklasyfikować wiersze poetki, przypisując je do takiej czy innej postawy twórczej, choć można w nich znaleźć mniej lub bardziej widoczne ślady obowiązujących tendencji, a nierzadko i aluzje do wierszy innych poetów epoki. Ginczanka potrafiła i nie bała się polemizować z wierszami, które czytała, nie ulegając przy tym żadnej sztucznej konwencji literackiej. Można by rzec, że poetka z kośćca wiodących nurtów – skamandryckiego i awangardowego – wybierała dla siebie najbardziej plastyczną tkankę, którą następnie urabiała swoją młodzieńczą, niezwykle wprawną ręką. Bodaj najgłębszy wyraz sprzeciwu wobec panujących i na wzór ciasnego gorsetu skrojonych mód, nie tylko literackich, ale i społecznych, znaleźć można w wierszu Spleen, w którym czytamy: „Potłukłabym na drobne szkło pobladłych markiz główki, / rozbiłabym na miałkość drzazg brzuchate osramówki”. Poetka brzydzi się formą, fasadowością ludzkich zachowań. Nie uznaje masek i skrywania pod nimi swojego prawdziwego „ja”, a podział ludzi na dobrych i złych uważa za fałszywie upraszczający, przez który społeczeństwu odmawia się prawa do życia w „ścisłym poplocie radości z krzykiem”.

Radosny prorok

Jednym z głównych tematów wierszy Ginczanki – odpowiadającym także obecnym nastrojom społecznym, bo choć od czasów drugiej wojny światowej kobiety wywalczyły sobie szereg praw, wciąż jeszcze w wielu środowiskach i dziedzinach życia pozostaje sporo do zrobienia – jest stereotypizacja kobiet i mozolne, ale wyraźne dążenie do oswobodzenia ich z tradycyjnych konotacji. Podobnym staraniom daje poetka wyraz w wierszu Kobieta, w którym pisze, że kobiecość, jak również świadomość własnej cielesności i powołanie do bycia matką, to zarazem największe błogosławieństwo i najsurowszy grzech. „A teraz otwórz oczy i babą mnie okrzyknij” – kwituje Ginczanka i tylko z pozoru poddaje się powszechnej stygmatyzacji. W rzeczywistości, co Izolda Kiec potwierdza własną interpretacją, pod pojęciem „baby” kryje się ideał nowej kobiety, wyzwolonej z okowów fałszu i dwulicowości. Poetka niejako uwalnia „babę” od negatywnych i umniejszających przymiotów, przez które ta ostatnia od wieków żyje „w milczeniu i niebycie”. Poetka ustanawia nowy porządek świata, stawiając w jego centrum kobietę. Z nieskrywaną ironią wypowiada się o wysublimowanym i zakłamanym świecie, do którego przynależy, choć nie rozumie i nie akceptuje rządzących nim prawideł i takiego rozdziału ról, który zakłada podrzędność i uległość „baby” wobec rządzących tym światem mężczyzn.

„Radosny prorok – dziewczyna” – czytamy z kolei w innym wierszu. Poetka jest prorokiem, ponieważ dostrzega Boga we własnej maluczkości, w okruchach życia lub też – jak powiedziałaby Jolanta Brach-Czaina – w szczelinach istnienia. Mesjanizm Ginczanki wyrasta z iście dziecięcego zachwytu nad światem, którego porządek zostaje zachwiany przez siły tendencyjnych konwenansów. Poetka tropi więc pierwotne ślady życia, które wydeptała Matka Natura – największa z kobiet, duchowa przewodniczka poetki. Życiowe zwycięstwo – jak czytamy w wierszu La-lita zdobywa świat – zaczyna się chociażby od spostrzeżenia roju motyli, a jedynym sposobem na tytułowe zdobycie świata jest zbieranie sepiowych, zwiędłych listków, bez strachu przed kryjącymi się w zaroślach padalcami.

„Ja” liryczne juweniliów Ginczanki to dziewczyna, która chłonie świat, gotowa się nim zachłysnąć, „tyle przeżyć – tyle zobaczyć – tyle posiąść – tyle zwyciężyć”. Przegląda się w drzewach czy kwiatach i widzi w nich podobieństwo, ten sam rozkwit i tę samą uwiędłość. Rozkłada więc materię świata na części pierwsze – na pojedyncze źdźbła trawy i nici pajęcze, a z pochwyconych w locie cudów, które „w wieczność zolbrzymia”, tworzy kategorie absolutne. W wierszu Panateistyczne – jednym z wielu utworów wykorzystujących aluzje biblijne – poetka przypomina, że człowiek nie potrzebuje objawień, gorejących krzewów i rozstępujących się mórz, że cuda – te prawdziwe – są „nadrożne” i „naszlaczne”, a my potykamy się o nie przekonani, że to kamienie. Jeśli ubogacający człowieka zachwyt nad światem bierze się z jego niedoskonałości, to najpiękniejszym z cudów jest dokonująca się na powierzchni wiersza przemiana krwi w atrament.

Fenomen literacki

Tym, co szczególnie urzeka w poezji Ginczanki mnie osobiście – i dotyczy to wszystkich jej wierszy bez wyjątku – jest pozorna przypadkowość, „przytrafność” słów, z których poetka we właściwy dla siebie sposób wyłuskuje sens. Sens, którego te słowa – każde w innym zasiedziałe kontekście – nigdy przedtem nie miały. Metaforyka jej wierszy, z uwagi na ciekawe słowotwórstwo i niecodzienne asocjacje, pozwala mi mówić o poezji Ginczanki w kategoriach fenomenu literackiego. Przedrostki i przyrostki przypominają narośla, które jednakowo szpecą i upiększają daną sytuację poetycką. Nie ma takiego słowa, którego Ginczanka – dla pełniejszego wyrażenia swoich uczuć – nie potrafiłaby wywrócić do góry dnem, po czym owinąć je wymyśloną przez siebie treścią tak szczelnie, że zaczynają nią przesiąkać. W wielobarwnym świecie Ginczanki po zimie zakwitają „wiosen przedprzebiśniegi”, a ludziom – kiedy radość rozpryska „przegwiezdno” i „przesłoneczno”, skrywając za mgłą ostatnią „bezprzystań” – zaczyna doskwierać „przedkwietniowa samotność”. Poetka miała przy tym poczucie ogromnej odpowiedzialności za wyrazy, które poddawały się jej zabiegom. I jeśli „każde słowo jest właśnie tyle warte / ile jest warte dla każdego z ludzi”, Ginczanka czyniła zeń wartość samą w sobie.wierszu Proces ośmiela się wręcz odwrócić wywiedziony z Księgi Rodzaju porządek stworzenia. Oto słowo wraca do Boga, na powrót staje się siłą sprawczą. „Oto / ciało / stało się / słowem”.

Filozofię życia poetki najłatwiej jest porównać do znanego na całym świecie wiersza Dezyderata Maxa Ehrmanna. Liryk Ginczanki, zatytułowany Przepis na prostotę życia, musiał powstać z tęsknoty za spokojem i harmonią. Autorka przeciwstawia im uliczną kakofonię i przewlekłe zaślepienie ludzi, którzy, zamiast „liczyć wrony i łykać teraźniejszość”, bezustannie coś wspominają albo za czymś gonią. Czyż życie nie byłoby prostsze, gdybyśmy potrafili „łapać muchy i ziewać szeroko”, a wieczorami „zasypiać w prostocie”, niczego więcej nie pragnąc niż to, co zostało nam dane, nie pytając Boga, czy to już wszystko?

Ilekroć wracam do poezji Ginczanki, zastanawiam się też, czy ona naprawdę była tak boleśnie samotna, jak wynika to z jej wierszy? Liryk Wieści od obcych ludzi martwi mnie szczególnie – przywodzi na myśl piosenkę Szyba z musicalu Metro. W obu tekstach odnajduję tę samą metaforę okna, przezroczystej tafli, za którą żyją wszyscy i życie toczy się tak, jakby nas – bezimiennych i zaokiennych” – po tej stronie w ogóle nie było. W kilku innych wierszach Ginczanki odnajduję ten sam smutny obraz dziewczyny podróżującej pociągiem z nosem przytkniętym do szkła. Dziewczyny, która pogrążona w głębokiej zadumie przegapia kolejne stacje swojego życia i nie zauważa, że oto właśnie minęła „na swoim torze zwrotnicę czyjegoś losu”. Myślę nawet – a Izolda Kiec zdaje się potwierdzać mój domysł – że w niektórych utworach pobrzmiewają echa Dziewczyny Juliana Tuwima, iluzorycznej postaci łkającej za murem, a kiedy ten w końcu legł, brzmieniu bezdusznych młotów odpowiedziała „zgroza nagłych cisz”, przerażająca i bezdenna próżnia.

Bodaj najbardziej pesymistycznym z wierszy Ginczanki jest utwór Fizjologia, w którym poetka sprowadza piękno swoich fascynujących oczu do pustych, ziejących smutkiem oczodołów, a sobie samej wróży nieuchronną śmierć. W podobnym tonie utrzymany jest wiersz Obcość, w który poetka wpisała swoje przekonanie o niewzruszoności świata wobec jednostkowych dramatów. Cokolwiek po sobie zostawiamy, czymkolwiek próbujemy ten świat oczarować, i tak przeminiemy bez echa. Żaden z pozostawionych przez nas śladów nie opowie naszej historii, każdy będzie co najwyżej błyszczeć jak „ciężki epos z brokatu”. I nawet wiersz Ucieczka, w którym „ja” liryczne czepia się życia, jakby widziało w nim jedyne remedium na śmierć, nie odpędza tej ponurej wizji.

Zuzanna Ginczanka, skazana przez współczesnych jej mężczyzn na konieczność tłumaczenia się z każdego niemalże słowa, dziś – korzystając ze swobody, jaką wywalczyły sobie kolejne pokolenia kobiet – nareszcie staje się w pełni zrozumiała. Okazuje się postacią z krwi i kości, która porusza sprawy aktualne, bo ponadczasowe. Poetka wychodzi z cienia, a tym wszystkim, którzy ośmielili się ją uprzedmiotowić, odmawiając jej prawa do bycia artystką, spogląda głęboko w oczy i mówi: Przeżyłam”, uśmiechając się przy tym z przekąsem.

Zuzanna Ginczanka, Poezje zebrane (1931–1944), wstęp i opracowanie Izolda Kiec, Marginesy, Warszawa 2019.

Okładka zbioru poezji Zuzanny Ginczanki

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Agata Joanna Kornacka, Dziewczyna z krwi i kości. O poezji Zuzanny Ginczanki, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 58

Przypisy

  1. https://marginesy.com.pl/podcast/14?slug= [dostęp: 31.05.2020].
  2. G. Tomicki, „Po obu stronach lustra. O poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego”, Szczecin 2015.
  3. E. Tkaczyszyn-Dycki, „Liber mortuorum”, Lublin 1997.
  4. G. Tomicki, „W centrum nowoczesnej podmiotowości. O poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego” [w:] E. Tkaczyszyn-Dycki, „My się chyba znamy. 111 wierszy”, Warszawa 2018, s. 157–164.
  5. E.W. Said, „O stylu późnym. Muzyka i literatura pod prąd”, Wrocław 2017.
  6. Tamże, s. 11.
  7. Tamże.
  8. D. Czaja, „Gramatyka bieli. Antropologia doświadczeń granicznych”, Kraków 2018, s. 17.
  9. Por.: L. Pareyson, „Estetyka. Teoria formatywności”, Kraków 2009. „Formatywność” to takie ujęcie, w którym forma traktowana jest jako „organizm żyjący własnym życiem, posiadający własne wewnętrzne prawodawstwo, […] całość niepowtarzalna w wyjątkowości, niezależn(a) w swojej autonomii […]”. Dodajmy, że chodzi tu o analizę doświadczenia estetycznego, o człowieka, który sztukę robi, „człowieka w akcie robienia sztuki”, s. 18. „«Treść» to całe życie artysty, to jego działająca osobowość […], także «sposób formowania», czyli styl. Treść jest w dziele obecna właśnie jako styl”, s. 19.
  10. Por.: S. Porzuczek, „Mapowanie bólu. Lektura. Spojrzenie. Afekt”, Kraków 2020.
  11. Tamże, s. 24.
  12. L. Pareyson, „Estetyka. Teoria…”, dz. cyt., s. 19.
  13. Według J. E. Cirlota glina symbolizuje nie tylko zjednoczenie receptywnej zasady ziemi z transformacyjną mocą wód, lecz także, ze względu na plastyczność iłu, wiąże się ze sferą biologii i narodzin. Por.: Tenże, „Słownik symboli”, Kraków 2012, s. 137.
  14. T. Drewnowski, „Walka o oddech. O pisarstwie Tadeusza Różewicza”, Kraków 1990.
  15. A. Irek, Selfie ze światem, Bydgoszcz 2015, s. 54.
  16. Tamże, s. 56.
  17. A. Irek, Myśli walentynkowe i inne piórka, Wąbrzeźno 2013.
  18. A. Irek, Espresso, Bydgoszcz 2016.
  19. Zob.: Sto tomów na stulecie 1918–2018, „Topos” 2019, nr 4 (167), s. 29.
  20. http://poecipogodzinach.blogspot.com/ [dostęp: 24.05.2020].
  21. A. Irek, WIO! sny, Wąbrzeźno 2019, s. 51–52.
  22. „Akant” 2004, nr 5 (83), s. 8.
  23. Zob.: A. Irek, WIO! sny, Wąbrzeźno 2019. Wszystkie kolejne cytowane wiersze pochodzą z tego tomu.
  24. „Akant” 2004, nr 5 (83), s. 5–8.
  25. Za: A. Robiński, My w objęciach drzew, „Tygodnik Powszechny” 2019, nr 17–18, s. 18.

Powiązane artykuły

16.07.2020

Nowy Napis Co Tydzień #058 / Debata o twórczości Anny Adamowicz

– Jako autorka nie mam wpływu na krytyków, więc to co oni robią z wierszem i z książką to już nie jest w mojej mocy i gestii – deklaruje w trakcie debaty Anna Adamowicz.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Anna Adamowicz, Debata o twórczości Anny Adamowicz, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 58

Przypisy

  1. https://marginesy.com.pl/podcast/14?slug= [dostęp: 31.05.2020].
  2. G. Tomicki, „Po obu stronach lustra. O poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego”, Szczecin 2015.
  3. E. Tkaczyszyn-Dycki, „Liber mortuorum”, Lublin 1997.
  4. G. Tomicki, „W centrum nowoczesnej podmiotowości. O poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego” [w:] E. Tkaczyszyn-Dycki, „My się chyba znamy. 111 wierszy”, Warszawa 2018, s. 157–164.
  5. E.W. Said, „O stylu późnym. Muzyka i literatura pod prąd”, Wrocław 2017.
  6. Tamże, s. 11.
  7. Tamże.
  8. D. Czaja, „Gramatyka bieli. Antropologia doświadczeń granicznych”, Kraków 2018, s. 17.
  9. Por.: L. Pareyson, „Estetyka. Teoria formatywności”, Kraków 2009. „Formatywność” to takie ujęcie, w którym forma traktowana jest jako „organizm żyjący własnym życiem, posiadający własne wewnętrzne prawodawstwo, […] całość niepowtarzalna w wyjątkowości, niezależn(a) w swojej autonomii […]”. Dodajmy, że chodzi tu o analizę doświadczenia estetycznego, o człowieka, który sztukę robi, „człowieka w akcie robienia sztuki”, s. 18. „«Treść» to całe życie artysty, to jego działająca osobowość […], także «sposób formowania», czyli styl. Treść jest w dziele obecna właśnie jako styl”, s. 19.
  10. Por.: S. Porzuczek, „Mapowanie bólu. Lektura. Spojrzenie. Afekt”, Kraków 2020.
  11. Tamże, s. 24.
  12. L. Pareyson, „Estetyka. Teoria…”, dz. cyt., s. 19.
  13. Według J. E. Cirlota glina symbolizuje nie tylko zjednoczenie receptywnej zasady ziemi z transformacyjną mocą wód, lecz także, ze względu na plastyczność iłu, wiąże się ze sferą biologii i narodzin. Por.: Tenże, „Słownik symboli”, Kraków 2012, s. 137.
  14. T. Drewnowski, „Walka o oddech. O pisarstwie Tadeusza Różewicza”, Kraków 1990.
  15. A. Irek, Selfie ze światem, Bydgoszcz 2015, s. 54.
  16. Tamże, s. 56.
  17. A. Irek, Myśli walentynkowe i inne piórka, Wąbrzeźno 2013.
  18. A. Irek, Espresso, Bydgoszcz 2016.
  19. Zob.: Sto tomów na stulecie 1918–2018, „Topos” 2019, nr 4 (167), s. 29.
  20. http://poecipogodzinach.blogspot.com/ [dostęp: 24.05.2020].
  21. A. Irek, WIO! sny, Wąbrzeźno 2019, s. 51–52.
  22. „Akant” 2004, nr 5 (83), s. 8.
  23. Zob.: A. Irek, WIO! sny, Wąbrzeźno 2019. Wszystkie kolejne cytowane wiersze pochodzą z tego tomu.
  24. „Akant” 2004, nr 5 (83), s. 5–8.
  25. Za: A. Robiński, My w objęciach drzew, „Tygodnik Powszechny” 2019, nr 17–18, s. 18.

Powiązane artykuły

09.07.2020

Nowy Napis Co Tydzień #057 / Medytacja nad kruchością. O tomiku poetyckim „Niteczka” Macieja Bieszczada

Skromny, niepozorny, stawiający na prostotę języka, a przy tym nad wyraz głęboki i niosący moc ludzkiego doświadczenia – taki jest najnowszy zbiór poetycki twórcy z Wielunia.

Zaczynając refleksję nad tomem poetyckim Niteczka Macieja Bieszczada, warto zatrzymać się nad otwierającym ten zbiór wierszem, zresztą o identycznym tytule.

Niteczka

 

Tup, tup, tup
– odgłosy
kroków na strychu
nie zapowiadają tańca.
Klap, klap
– kogoś tam
oklaskują.
Sprzątają krzesła
po przedstawieniu.
Biegnie tamtędy
kłusem,
rozciągnięta od widowni
do sceny,
naprężona w garderobach
i graciarniach.
Nie trać z nią
kontaktu, dbaj o wzajemny
dotyk. Będą ci
w przyszłości
wmawiać, że
wkrótce się zerwie –
„to nic nie warta
pajęcza przędza”.
Złap ją, chwyć
koniuszkami palców
Zdolna jest cię
poprowadzić
przez hale, rynki,
pokoje, muzea,
po piaszczystych traktach
Resztką sił
wypatrzysz ją
na OIOM-ie,

znajdziesz ją
przywiązaną do
nieruchomej kołyski.
Kłębek dokądś
poleci,
poturla się
przed siebie
albo wstecz –
do promiennych
początków

Kruchość, ulotność – to pierwsze słowa, jakie przychodzą na myśl w zetknięciu z tym wierszem Macieja Bieszczada. Poetycki obraz malowany przez niego w utworze jest z jednej strony prosty w formie, a z drugiej złożony i enigmatyczny. Tytułowa niteczka przejawia się w odmiennych sytuacjach, stając się każdorazowo synonimem przemijania, końca, odchodzenia. Sprzątanie krzeseł po przedstawieniu, czy odgłosy tupania na strychu niezapowiadające tańca to wizje, zdawałoby się, niezbyt pozytywne, wskazujące na smutek, świadomość temporalności, kruchości egzystencji. Niteczka to „pajęczyna, która wkrótce się zerwie”, wypatrzyć ją można na OIOM-ie, a więc miejscu kojarzącym się z chorobą, cierpieniem, nierzadko umieraniem. Czy Niteczka to więc utwór o delikatności życia i jego nieuchronnym końcu? Na to wskazywałyby te obrazy. Na to wskazywałby też tytuł. Zauważmy, że nie mamy tu do czynienia z nicią, czy nawet nitką. Zdrobnienie użyte przez Bieszczada jest jeszcze bardziej wymowne, w pełni podkreśla ulotność niesioną przez wykorzystywany przezeń symbol.

A jednak ujmowanie tego wiersza jedynie jako wyrazu smutku i rozpaczy poety wobec nieuchronności końca to zbyt wielkie uproszczenie. Egzystencjalne spojrzenie na ludzki żywot i rzeczywistość jest tu głębsze i zawiera w sobie nie tylko smutek i mrok, ale także pewnego rodzaju światło i nadzieję. Niteczka, owszem, jest delikatna, łatwo może się zerwać, ale zarazem zdolna jest poprowadzić wędrowca „przez hale, rynki, pokoje, muzea”. A w finale jej kłębek może poturlać się „do promiennych początków”. Dostrzegamy tu nie tylko doświadczenie temporalności istnienia, ale także poczucie wartości egzystencji. Jej kruchość nie zaprzecza tej wartości, choć zarazem nie zdejmuje z człowieka odium bólu i cierpienia niesionych przez zerwanie nici. Te przeciwstawne porządki – życia i śmierci, światła i ciemności – mieszają się ze sobą w całym tomie Bieszczada. Nie bez przyczyny powyższy wiersz stał się dla tego zbioru wierszem otwierającym i tytułowym.

Refleksja nad życiem, jego delikatnością i przemijaniem pojawia się nie po raz pierwszy w twórczości pochodzącego z Wielunia poety. Dziś po przeszło dekadzie i kilku wydanych zbiorach można rzec, że duchowa podróż przez doświadczenie życia i śmierci to jeden z głównych motywów jego poezji. Urodzony w 1978 roku Bieszczad zadebiutował w 2010 roku tomem Elipsa. Kolejne zostały opublikowane w dwuletnich odstępach – Okolice Gerazy w 2012 roku i Arnion w 2014 roku. Swoje wiersze Bieszczad publikował także w „Akcencie”, „Kresach” czy „Toposie”. To właśnie w serii poetyckiej dwumiesięcznika literackiego „Topos” ukazały się jego dwa ostatnie zbiory – Pogrzeby wróbli (2017) i Kołatanie (2018). Jak przyznawał sam Bieszczad w wywiadzie dla serwisu wielun.naszemiasto.pl, Niteczka może być odczytywana jako odrębna kompozycja poetycka, ale także jako zwieńczenie ostatnich trzech tomów, swoistego „tryptyku toposowego” wedle określenia samego poety.

Niteczka to tomik bardzo skromny, a zarazem głęboki. W trzydziestu dwóch zawartych w nim utworach Bieszczad z jednej strony stosuje proste środki, a w prezentowanych obrazach i poetyckich alegoriach zazwyczaj wykorzystuje zwyczajne sceny z życia, a z drugiej strony nasącza nieskomplikowane wydarzenia tajemnicą, egzystencjalnym niepokojem, czy wręcz religijnym doświadczeniem. Widać to doskonale w otwierającym tom wierszu, gdzie żywioły śmierci i życia zderzają się ze sobą splecione za pomocą niepozornej nici. Sama forma utworu – złożonego z wielu bardzo krótkich, często dwuwyrazowych wersów, bez podziału na strofy – przypomina zresztą taką właśnie nić.

Bieszczad podobną kompozycję wykorzysta jeszcze w kilku innych utworach w tomie. W wielu skupi się na pozornie błahych sytuacjach, by ukazać poprzez nie egzystencjalny dramat. Jak w wierszu Osnowa, w którym przedstawiona zostaje para siedząca do późna w restauracji. Przeżywająca jakiś dramat. Jaki? Nie wiadomo. W scenie, w której para zostaje sama w opustoszałym lokalu, pojawiają się wspomnienia „odwiecznej struktury dyskretnej jak jej wynalazca”, która niechybnie „usuwa ich na drugi plan”. Czy to doświadczenie umierania, choroby? Ostatecznych boskich wyroków? Czy wyroki te przewyższają miłość?

Innym przykładem krótkiej lirycznej prezentacji prostej sceny jest wiersz Wigilia 1941. Tu Bieszczad sięga po doświadczenie historyczne, wojenne, co również w Niteczce przydarza mu się parokrotnie. Wigilijna wieczerza, lecz stół jest częściowo pusty. Dzieci jedzą barszcz, lecz wcale im nie smakuje. To wszystko, ten obraz zawiera poeta zaledwie w kilku wersach, jakby przeczuwając, że doświadczenie zagłady można najpełniej opisać ciszą. Takiej ciszy i skromności formy jest w jego zbiorze bardzo dużo, utwory często stanowią zaledwie parowersowe obrazki, jakoby prozę zdekomponowaną przez poetę i przekutą w liryczny przekaz. Przekaz odnoszący się do odchodzenia, umierania, kruchości…

Absolutne apogeum tej strategii obserwujemy w wierszu 3 maja 2019, w którym obecny jest tylko jeden jedyny wers: „Przeszłaś przez ucho igielne”. Ileż znaczeń można zawrzeć w jednym wersie. Apostrofa „do niej” wskazująca na utratę bliskiej osoby, motyw przejścia wskazujący na zmianę stanu, najpewniej przejście z życia ku śmierci, wreszcie biblijny symbol ucha igielnego nadający całości wymiar eschatologiczny. Przejście przez ucho igielne to coś niemożliwego, niewyobrażalnego. Takie też jest zmaganie poety ze sprawami ostatecznymi. Skromność formy utworów, a zwłaszcza tego, podkreśla świadomość niemocy wobec ostateczności i absolutu, skromność, z jaką poeta oddaje się refleksji nad kruchością bytu. Ten i inne utwory w naturalny sposób skłaniają też do zastanowienia się nad osobistą inspiracją autora. Jednak nawet gdy zupełnie pominiemy ten aspekt, Niteczka nie traci nic z mocy przekazu, jawiąc się jako oryginalny przykład subtelnej poezji egzystencjalnej.

Egzystencjalnej czy religijnej? To kolejne pytanie, jakie może zadać sobie czytelnik tomu Bieszczada. Motywów biblijnych znajdziemy w Niteczce przecież więcej. Często niosą one nadzieję oraz zdumienie życiem, śmiercią, ostatecznością. Wiersz Ciemnia poprzedzony jest cytatem z Księgi Liczb, a cierpiący, „złamany jak deska” poeta wypatruje w nim źródła wody żywej. W Odmowie obserwujemy liryczny zapis kontrastu między materią a sferą sacrum, gdy poeta pochyla się nad fizycznymi właściwościami światła, zauważając, że może ono uczynić wszystko z wyjątkiem „włożenia palca w bok”, co jest oczywistym nawiązaniem do postawy niewiernego Tomasza i zmartwychwstania Chrystusa. W Rydwanach Bieszczad skupia się z kolei na starotestamentowej scenie unicestwienia wojsk egipskich, konkludując, że obraz ten powinien być „przedstawiany w klinikach i hospicjach”.

W istocie Niteczka to spotkanie egzystencjalnej refleksji nad kruchością życia z religijnym doświadczeniem pomagającym odnaleźć sens w tej kruchości. Chyba najsilniej widać to w Przykładzie, w którym oglądamy scenę, w której mąż obserwuje ciało zmarłej żony w szpitalu, zauważając, że to ciało to nie ona, to nie ta osoba. W wierszu tym jak w soczewce skupiają się techniki stosowane przez Bieszczada i różne wymiary wierszy z jego zbioru – prostota formy i języka, skupienie na ukazaniu konkretnej sceny, temat eschatologiczny i duchowa refleksja. Refleksja jak zawsze z jednej strony wyjątkowo szczera, a zarazem ani trochę nienachalna.

W nocie autorskiej na końcu tomiku Niteczka zostają przywołane słowa Zofii Zarębianki, która pisząc o poezji Bieszczada zauważała, że wyłamuje się on z dotychczasowego idiomu poezji religijnej, wypracowując własny oryginalny język i tworząc zupełnie nowy typ tego rodzaju wierszy. Określała ona przy tym jego twórczość jako poezję doświadczenia wewnętrznego, co miało oznaczać, że właśnie to doświadczenie jest fundamentem, na którym buduje się świat poetycki Bieszczada. Tak jest w istocie. Choć możemy dostrzec w tych utworach doświadczenie wiary, przede wszystkim jest to poetycka medytacja nad przeżywaniem rzeczywistości. Jest to poezja religijna, ale w żadnym wypadku nie płaska czy oczywista, lecz niosąca głębię przeżyć i refleksji.

Przy tym niech nikt nie pomyśli, że wszystkie tajemnice Niteczki zostały tu zdradzone. Nic z tych rzeczy. Tom Bieszczada, pełen zaskakujących alegorii i metafor, pełen ciszy, a zarazem przepełniony egzystencjalną treścią, przynosi o wiele więcej niespodzianek. Jest to ten rodzaj poezji metafizycznej, z którą każdy powinien się zapoznać.

Maciej Bieszczad, Niteczka, Sopot 2020.

Okładka książki "Niteczka"

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Maciej D. Woźniak, Medytacja nad kruchością. O tomiku poetyckim „Niteczka” Macieja Bieszczada, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 57

Przypisy

  1. https://marginesy.com.pl/podcast/14?slug= [dostęp: 31.05.2020].
  2. G. Tomicki, „Po obu stronach lustra. O poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego”, Szczecin 2015.
  3. E. Tkaczyszyn-Dycki, „Liber mortuorum”, Lublin 1997.
  4. G. Tomicki, „W centrum nowoczesnej podmiotowości. O poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego” [w:] E. Tkaczyszyn-Dycki, „My się chyba znamy. 111 wierszy”, Warszawa 2018, s. 157–164.
  5. E.W. Said, „O stylu późnym. Muzyka i literatura pod prąd”, Wrocław 2017.
  6. Tamże, s. 11.
  7. Tamże.
  8. D. Czaja, „Gramatyka bieli. Antropologia doświadczeń granicznych”, Kraków 2018, s. 17.
  9. Por.: L. Pareyson, „Estetyka. Teoria formatywności”, Kraków 2009. „Formatywność” to takie ujęcie, w którym forma traktowana jest jako „organizm żyjący własnym życiem, posiadający własne wewnętrzne prawodawstwo, […] całość niepowtarzalna w wyjątkowości, niezależn(a) w swojej autonomii […]”. Dodajmy, że chodzi tu o analizę doświadczenia estetycznego, o człowieka, który sztukę robi, „człowieka w akcie robienia sztuki”, s. 18. „«Treść» to całe życie artysty, to jego działająca osobowość […], także «sposób formowania», czyli styl. Treść jest w dziele obecna właśnie jako styl”, s. 19.
  10. Por.: S. Porzuczek, „Mapowanie bólu. Lektura. Spojrzenie. Afekt”, Kraków 2020.
  11. Tamże, s. 24.
  12. L. Pareyson, „Estetyka. Teoria…”, dz. cyt., s. 19.
  13. Według J. E. Cirlota glina symbolizuje nie tylko zjednoczenie receptywnej zasady ziemi z transformacyjną mocą wód, lecz także, ze względu na plastyczność iłu, wiąże się ze sferą biologii i narodzin. Por.: Tenże, „Słownik symboli”, Kraków 2012, s. 137.
  14. T. Drewnowski, „Walka o oddech. O pisarstwie Tadeusza Różewicza”, Kraków 1990.
  15. A. Irek, Selfie ze światem, Bydgoszcz 2015, s. 54.
  16. Tamże, s. 56.
  17. A. Irek, Myśli walentynkowe i inne piórka, Wąbrzeźno 2013.
  18. A. Irek, Espresso, Bydgoszcz 2016.
  19. Zob.: Sto tomów na stulecie 1918–2018, „Topos” 2019, nr 4 (167), s. 29.
  20. http://poecipogodzinach.blogspot.com/ [dostęp: 24.05.2020].
  21. A. Irek, WIO! sny, Wąbrzeźno 2019, s. 51–52.
  22. „Akant” 2004, nr 5 (83), s. 8.
  23. Zob.: A. Irek, WIO! sny, Wąbrzeźno 2019. Wszystkie kolejne cytowane wiersze pochodzą z tego tomu.
  24. „Akant” 2004, nr 5 (83), s. 5–8.
  25. Za: A. Robiński, My w objęciach drzew, „Tygodnik Powszechny” 2019, nr 17–18, s. 18.

Powiązane artykuły

02.07.2020

Nowy Napis Co Tydzień #056 / Niemoc i niezgoda

Daleki od krawieckich kręgów zdumiałem się brzmieniem i znaczeniem słowa „poszetki”, lecz słownik języka polskiego szybko sprowadził mnie na ziemię. Ziemię poety, który tym razem (w swojej trzeciej, jeśli liczyć poprzedzający właściwy debiut arkusz poetycki) wypełnił ją sporą ilością nieznanych mi słów. Od czego było blisko do uogólnienia typu „nieznany” (bądź „nowy”) Szeremeta, jednak nie to było w odbiorze tego tomu najistotniejsze. Owszem, wchodzi poeta na nową ziemię, odkrywa dla siebie i dla nas coś nowego, ale nie w tym prywatnym i swoistym „awangardyzmie” upatrywałbym istotę tej książki i mojego przeżycia czytelniczego. Te wszystkie nowe słowa, wzięte także z kręgu korporacyjnej nowoczesności, delektowanie się i „ironizowanie” nimi (oraz z nich) są częścią szerszego planu, dotyczącego takiej opowieści, która miałaby walor kroniki zanurzonej jednocześnie w tradycyjnym rytmie i nowoczesnym brzmieniu. Za tym planem stoi niepokój i wewnętrzny konflikt rozpisane na głosy typu: kim jestem i co ja tu robię? Tych głosów jest więcej, lecz dla uproszczenia wywodu zaczynam od nich, podminowujących niemal każdy wiersz melancholijnym naddatkiem. Jeżeli więc zaglądamy do czyjegoś życia, przyglądamy się rozłożonym na straganie zwierciadełkom, to i życie, jak i jego odbicia, są przedstawione w chwili wyjątkowej, ważnej, przełomowej. Jakby na zakręcie. Człowiek ogląda się za siebie i jednocześnie wykonuje skręt głową na wprost, zaciekawiony tym, jak wejdzie w ów zakręt i co za nim zobaczy. Chcę powiedzieć, że tu w każdej inteligentnej, błyskotliwej i często śmiesznej historyjce jest jakiś niesamowity smutek. Coś się wypaliło i nie wiadomo, czy warto to zapalać od nowa. Robi się wysiłki, by udowodnić tego konieczność, ale owemu „robieniu” towarzyszy dziwny cień. Nazwanie tego poczuciem bezcelowości i bezsensu też nie rozwiązuje sprawy. Przyznam, że brak mi tym razem precyzji nazywania. Oczywiście, uwaga ta dotyczy czytającego, a nie piszącego. To musi być dobry tomik – a pisałem wcześniej o każdej książce Szeremety – skoro tak jest. Przy dobrej książce wyzwala się spory ferment. Określając go, zazwyczaj rozmijamy się z istotą rzeczy. Najciekawsze jest jednak poczucie, że i autor chcąc nazwać to, co go w tej chwili boli, w zaskakujący sposób też się z nią rozmija. W tej niedosłowności i polifonii, w tej „szarpanince” cały sekret, ale i przyjemność.

Przyjemności lektury dobrze brzmiących, nienagannie skomponowanych wierszy towarzyszy zagadka doznawanych po drodze „nieprzyjemności”. Kto wie, czy nie są głównie pochodną rozpływania się hierarchii, czy nie wiążą się z naiwnością czytelnika oczekującego w miarę uporządkowanych i jasnych przesłań. Czytelnika, który już był przekonany, że opowieść żegnającego się z dzieciństwem i pierwszą młodością będzie dobrze mu znaną, podobną do jego doświadczeń, historią. Otóż nie. Opowieść Szeremety jest tak wieloznaczna i skomplikowana, że żadnych tego typu znaków pojednania i wspólnoty (oraz innych pocieszeń) nie podsuwa. Odwrotnie: problematyzuje owe znaki i pocieszenia, jątrzy do niemożliwości. Do tego stopnia, że można pytać o charakter uniwersalizacji ukazanych przeżyć i doświadczeń. Na ile są podobne, wspólne, pokoleniowe, a na ile intymne, prywatne, neurotyczne i hermetyczne. W tę ślepą uliczkę nie dam się jednak zepchnąć, bo mnie interesuje ulica, która przebiega obok. Na niej odbywa się przykuwający uwagę ruch. Po pierwsze: ruch zużytych historyjek; po drugie: dynamika zmiennych rytmów i wewnętrznych rymów; po trzecie: meandry zabawnie prowadzonej konfesji.

Książka zaczyna się przywołaniem powszechnie znanej bajki o trzech świnkach. Z dalszej lektury wynika, że aluzje z nią związane zakreślać mają strukturę toczącej się opowieści. Szczególnie takie jej elementy, jak „nietrwałe budowanie”, rozpad, „zamki z piasku”, ucieczka, utrata. Ta zużyta (jak się okazuje, nie do końca) historyjka spotyka się z innymi „znaczącymi”, mocno osadzonymi w kulturze narracjami. Jedna z nich jest hieratyczna i dotyczy ojców pustyni, inna popkulturowa nawiązuje do Gwiezdnych wojen, na przykład do Skywalkera i jego piaszczystej planety. Jeszcze inna ujawnia związki tej wyobraźni z konwencją fantasy, z figurami króla, wojowników, hobbitów i wędrującej drużyny, zaludniających świat dziecięcych wyobrażeń. Ironizowanie z konwencji też jest oznaką żegnania się z młodością, z niegdysiejszą wiarą w siłę tych prastarych narracji. To powątpiewanie zaczyna przenikać jeszcze głębiej, sugerując uwiąd bądź tylko chwilowe osłabnięcie wiary religijnej. Wszystkie stare opowieści dziwnie bledną w tej książce, a nadziei na nowe, równie silne i porywające, nie widać. Być może to jest źródło pokrywanego żarcikami smutku, takiej melancholii, która zostaje na całe życie. Wydaje mi się, że bohater Szeremety konstatując to i przeżywając, nie godzi się z tym, a utratę różnie rozumianych wiary i ufności ma za słabość, może nawet „grzech”, w związku z czym energia tych wierszy próbuje sprostać wyznaczonemu sobie zadaniu „podtrzymywania starego ognia”. Gdy się dociera do takiego wrażenia przy kolejnej lekturze tomu, człowieka przenika dreszcz. Wie się razem z bohaterem, że to na nic, ale też wie się razem z nim, że inaczej się nie da. Mimo wszystko trzeba podtrzymywać to, co na dalszą metę (i w świetle nabytej świadomości) podtrzymywać się nie daje.

Zwróćmy uwagę, że na przecięciu wzniosłości i tandety, czegoś hieratycznego i popkulturowego, odwołującego się do archetypu drużyny i szlachetnej walki, skontrastowanego z pospolitością i sprzedajnością (à la „pasmanteryjny” kapitalizm) pojawia się kolejny symbol – do wykpienia i nie – żegnania się z bezkrytyczną wiarą młodości. Jest nim futbol. Zebranie wszystkich aluzji z nim związanych tworzy niezwykle bogatą przestrzeń (od MKS-u do „otyłego stopera”), uzupełniającą wszystko to, co do tej pory zostało powiedziane. Fraza „dałem się niegdyś porwać” może dotyczyć także i tej fascynacji. Nasuwa się myśl o dojrzewaniu jako utracie pasji, wygaszaniu żaru, ustatecznianiu się buntu oraz innych emocji. Nie wiem, dlaczego nagle przypomina się Eliot i te wszystkie frazesy-niefrazesy o wypalonej czy raczej „jałowej” ziemi, „wydrążonych” ludziach i tak dalej. Chyba jesteśmy gdzieś blisko podobnych klimatów kojarzonych z przełomowymi i krytycznymi momentami dojrzewania.

I nie ma tu spodziewanego dydaktyzmu wynikającego z przesłania opowieści o świnkach. Pamiętamy, że jednej się udało. Ona nie budowała ze słomy, paździerza czy innego badziewia. Jej budowli wilk nie zniszczył. Odnoszę wrażenie, że w „pikantnej” wersji Szeremety nie ma takiego nauczyciela i mistrza, nie ma zwyciężczyni, która mogłaby pozostałym świecić przykładem. U niego wszystkie świnki dały się zmieść z powierzchni i ponieść fali piachu. Jakkolwiek by się budowało, i tak efekty tej pracy zaistnieją tylko na chwilę. Bohater Szeremety przygląda się temu procesowi, obserwując, ile już piasku wydostało się z rozbitej klepsydry. Żadna bajka nie jest w stanie dać oparcia na zawsze, ponieważ jest efektem narracyjnej działalności terapeutycznej o charakterze doraźnym. Zbyt wiele i zbyt nagle dotkliwych „doraźności” dosięgło bohatera, żeby milczeć. Prywatnie nazywam to ogarnianiem przestrzeni (mniej topograficznej, bardziej ideowej) między Prudnikiem a Krakowem, zaś oficjalnie – demaskacją przyjętego planu rozwoju, kariery i życia, zderzeniem z „fikcją dorosłości” (określenie Adama Leszkiewicza z noty na skrzydełku książki).

Zatem nie ma tu żadnej triumfującej w walce z czasem świnki. Na każdą spada topór tej samej melancholii (taka odbywa się permanentna rzeź), pokazując iluzoryczność dosłownego i wyimaginowanego „domu”. Powiedzieć, że chodzi o tęsknotę za „prawdziwym” domem i ufnością dzieciństwa, to niewiele powiedzieć. W co drugiej poezji o to chodzi. Trzeba podkreślić kunszt tego, w jaki sposób Szeremeta o tym mówi. I tu pojawia się kwestia frazowania i rytmizowania, czyli ostatniej ufności, jaka pozostała – wiary w język dźwigający to wszystko z dźwiękiem i z nieustającą gotowością. Nawet kiedy się plącze w szeregach neosemantyzmów (z nieodłącznym angielskim w tle), to jednak coś w tańcu wyraża, nawet kiedy w ten sposób upada, to i tak coś „podnosi”, urzeczywistnia. A jeszcze kiedy nim (językiem) „didżejsko” czy operetkowo zakręcimy, zaśpiewamy, zatętnimy dość ryzykownymi rymami, to już możemy mieć powody stwarzania ciągłości między starym a nowym, przeżytym a tym zmierzającym do przeżycia. Wtedy i te nieszczęsne „poszetki” nad podziw pasują, bo i szeleszczą złowrogo, i brzmią niczym symbol czegoś, co z czasem pojawia się w miejsce serca. Taka geometryzacja egzystencji według Krzysztofa Szeremety, takie przetasowanie wśród emotikonów: w miejsce czerwonego serduszka czarny kwadrat. „Marynarki ojców” powoli zaczynają pasować – własnym ciałem i życiem wypełniamy niegdyś kontestowane formy, zdaje się nam mówić poeta.

Nie znaczy to, że rozgrywa się to bez komentarza i koniecznych (oskarżycielskich?) pytań. Pokaźna ich liczba wypełnia tę książkę, przydając jej dodatkowego blasku. W końcu rzecz nosi tytuł Czarne poszetki, a nie Trzy świnki czy Szkiełka z rozbitych klepsydr. A jeżeli tak, to tytułowy wiersz wybija na plan pierwszy pytanie o tych, którzy manipulują i „gmerają”, organizując taki a nie inny społeczny układ. Kim są i do czego dążą? Czym są? Może instytucjami życia do spraw pozbawiania złudzeń, korporacjami od odzierania z marzeń i ideałów. To z ich kłopotliwą, a konieczną dla funkcjonowania systemu, obecnością walczy bohater, nie chcąc przy okazji dać się zgorzknieniu i zwątpieniu, poczuciu, że wszystko ustalono poza nim, mecz został sprzedany i pozostaje już tylko kwestia sprawiedliwego podziału łupu. Tak często przewijający się w tych wierszach romantyczno-groteskowy „chłopiec” wciąż nie wyraża na to zgody. I to przede wszystkim decyduje o wiarygodności jego głosu.

Krzysztof Szeremeta, Czarne poszetki, Łódź 2019.

Okładka książki "Czarne poszetki"

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Karol Maliszewski, Niemoc i niezgoda, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 56

Przypisy

  1. https://marginesy.com.pl/podcast/14?slug= [dostęp: 31.05.2020].
  2. G. Tomicki, „Po obu stronach lustra. O poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego”, Szczecin 2015.
  3. E. Tkaczyszyn-Dycki, „Liber mortuorum”, Lublin 1997.
  4. G. Tomicki, „W centrum nowoczesnej podmiotowości. O poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego” [w:] E. Tkaczyszyn-Dycki, „My się chyba znamy. 111 wierszy”, Warszawa 2018, s. 157–164.
  5. E.W. Said, „O stylu późnym. Muzyka i literatura pod prąd”, Wrocław 2017.
  6. Tamże, s. 11.
  7. Tamże.
  8. D. Czaja, „Gramatyka bieli. Antropologia doświadczeń granicznych”, Kraków 2018, s. 17.
  9. Por.: L. Pareyson, „Estetyka. Teoria formatywności”, Kraków 2009. „Formatywność” to takie ujęcie, w którym forma traktowana jest jako „organizm żyjący własnym życiem, posiadający własne wewnętrzne prawodawstwo, […] całość niepowtarzalna w wyjątkowości, niezależn(a) w swojej autonomii […]”. Dodajmy, że chodzi tu o analizę doświadczenia estetycznego, o człowieka, który sztukę robi, „człowieka w akcie robienia sztuki”, s. 18. „«Treść» to całe życie artysty, to jego działająca osobowość […], także «sposób formowania», czyli styl. Treść jest w dziele obecna właśnie jako styl”, s. 19.
  10. Por.: S. Porzuczek, „Mapowanie bólu. Lektura. Spojrzenie. Afekt”, Kraków 2020.
  11. Tamże, s. 24.
  12. L. Pareyson, „Estetyka. Teoria…”, dz. cyt., s. 19.
  13. Według J. E. Cirlota glina symbolizuje nie tylko zjednoczenie receptywnej zasady ziemi z transformacyjną mocą wód, lecz także, ze względu na plastyczność iłu, wiąże się ze sferą biologii i narodzin. Por.: Tenże, „Słownik symboli”, Kraków 2012, s. 137.
  14. T. Drewnowski, „Walka o oddech. O pisarstwie Tadeusza Różewicza”, Kraków 1990.
  15. A. Irek, Selfie ze światem, Bydgoszcz 2015, s. 54.
  16. Tamże, s. 56.
  17. A. Irek, Myśli walentynkowe i inne piórka, Wąbrzeźno 2013.
  18. A. Irek, Espresso, Bydgoszcz 2016.
  19. Zob.: Sto tomów na stulecie 1918–2018, „Topos” 2019, nr 4 (167), s. 29.
  20. http://poecipogodzinach.blogspot.com/ [dostęp: 24.05.2020].
  21. A. Irek, WIO! sny, Wąbrzeźno 2019, s. 51–52.
  22. „Akant” 2004, nr 5 (83), s. 8.
  23. Zob.: A. Irek, WIO! sny, Wąbrzeźno 2019. Wszystkie kolejne cytowane wiersze pochodzą z tego tomu.
  24. „Akant” 2004, nr 5 (83), s. 5–8.
  25. Za: A. Robiński, My w objęciach drzew, „Tygodnik Powszechny” 2019, nr 17–18, s. 18.

Powiązane artykuły

02.07.2020

Nowy Napis Co Tydzień #056 / Ten jeden wiersz… Zaledwie jeden. Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki

1. 

Myślenie o poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego budzi w piszącym niejakie obawy. Gry, które poeta toczy z czytelnikiem – załóżmy nawet optymistycznie, są po części mimowiedne – wzmacniają w próbującym je opisać poczucie daremności. Powoli dociera do mnie, że jednym z imion i znamion tej poezji jest jej swoista implozywność, gotowość do natychmiastowego chowania się w sobie na każdy impuls dochodzący z otoczenia, uznany za próg bólu. 

Nie chodzi tu nawet o arogancję lub impertynencję tak zwanego „krytyka”. Idzie o naturę kreowanych zdarzeń lirycznych, jej podatną na zniszczenie delikatność. Pisałem kiedyś o tych wierszach – niejako wbrew temu, co powyżej – że są tworzone z wnętrza wyrafinowanej i przemyślanej estetyki, w najmniejszym zaś stopniu nie są ekshibicjonistyczną wiwisekcją człowieka prosto poddanego rozpaczy, liczącego na empatyczne zrozumienie (nad)wrażliwego czytelnika. Podtrzymuję ów sąd, ale ze wskazanym na początku zastrzeżeniem. Ostatnio wydany tom – Gdyby ktoś o mnie pytał – jeszcze raz podejmuje owe strategie i kontynuuje naturalne dla Dyckiego inklinacje liryczne, uwydatniając jednocześnie obie owe podatności.

2.

Tom, o którym mowa, jest tak naprawdę mini-antologią. Szukam teraz pierwotnego umiejscowienia wierszy z Gdyby ktoś…, by sprawdzić autorski zamiar oraz intencje. I tak na przykład wiersz XVIII (incipit: jesteś czysty wierszu) pochodzi z książki Grzegorza Tomickiego Po obu stronach lustra. O poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego (2015)G. Tomicki, „Po obu stronach lustra. O poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego”, Szczecin 2015.[1] – Dycki umieścił w niej dziesięć wcześniej niepublikowanych wierszy z cyklu jasnowidzenie. Z kolei wiersz XIX pod tytułem Gwiazdy w obrotach to trzydziesty czwarty utwór z tomu Nie dam ci siebie w żadnej postaci (2016). Wiersz I zaś to tekst pochodzący z książki Liber mortuorum (1997)E. Tkaczyszyn-Dycki, „Liber mortuorum”, Lublin 1997.[2]. Sprawdzam jeszcze wiersz przedostatni, XXV, zatytułowany List. Znajduję go w antologii wydanej w 2018 roku pod tytułem My się chyba znamy jako ostatni wiersz w wyodrębnionym minicyklu 11 nowych wierszy. Z tego samego cyklu pochodzą jeszcze inne teksty zamieszczone w najnowszej książce: Piosenka o gżegżółkach, (incipit: nigdy nie miałem ciała), Fragment modlitwy (incipit: niech zatem będzie że mój), liryki o incipicie przysięgam na kamień że chodzę oraz o incipicie grzech uprawia się z braku. Autorem wyboru wierszy oraz posłowia do antologii jest wspomniany wcześniej Grzegorz TomickiG. Tomicki, „W centrum nowoczesnej podmiotowości. O poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego” [w:] E. Tkaczyszyn-Dycki, „My się chyba znamy. 111 wierszy”, Warszawa 2018, s. 157–164.[3]. 

Zostaje jeszcze jeden wiersz, ostatni, XXVI – Podryw. Dycki traktuje go wyjątkowo, umieszcza nagłówek Od autora i opatruje komentarzem. Szczególnym, naznaczonym swoistą artystyczną, że tak napiszę, ambiwalencją. Przeczytajmy ów zapisek: 

Nie mam zbyt wielu dobrych wierszy. Z trudem wybrałem zestaw dwudziestu pięciu tekstów, uwzględniając i dołączając w ostatniej chwili jeden utwór spoza książek. Wyobrażam sobie, że ów niepublikowany wiersz coś załatwi, coś osiągnie

Jeden wobec dwudziestu pięciu… To zaiste dramatyczna dysproporcja i treści lirycznych, i sensów. Każe myśleć o tym geście w kategoriach nie tylko postępującego braku pewności autora, co mnie szczególnie nie dziwi, przeciwnie, porusza, lecz także w porządku nieco innej logiki. Skupionej na budowaniu radykalnych gestów konfrontacyjnych, nie tylko wobec w specyficzny sposób odbieranej rzeczywistości, lecz także wobec tego, co jest próbą zajęcia stanowiska w obliczu owej rzeczywistości – to znaczy również wobec własnych wierszy. Owa ambiwalencja tym bardziej doskwiera w opisie krytycznym, im bardziej podejrzewamy Dyckiego o prowokację, a nie o zwykły gest rezygnacji, zawieszenie wiary w sens przedsięwziętych do tej pory literackich działań. Drwinę z nas i siebie samego oraz formy odniesień ironicznych – załóżmy, że tymczasowo – wykluczamy z pola oglądu.

3.

Czego więc dotyczy ów wiersz ostatni? Co może załatwić? Co osiągnąć? 

Można go przedstawić, choć Tkaczyszyn przesadnie stary nie jest, jako przykład stylu późnego, o którym tak zajmująco pisał Edward W. SaidE.W. Said, „O stylu późnym. Muzyka i literatura pod prąd”, Wrocław 2017.[4]. Cechą stylu późnego jest sianie niepokoju, a nie dążąca do harmonii kontemplacja; także na przykład „celowo nieproduktywna produktywność pod prąd” oraz ostra świadomość chwili obecnejTamże, s. 11.[5]. Ów wiersz – patrząc nań „spoza książek” – jest właśnie przejawem wyjątkowo intensywnie odczuwanego „tu i teraz” z ich najbardziej traumatycznymi przypadłościami. Ciekawy jest w nim sposób oglądu, skalpel służący poetyckiej wiwisekcji. Liryczne „ty”, fingowane przecież w wierszu, daje namiastkę dystansu, buduje iluzję obiektywizmu, który jest niczym więcej niż koniecznym znakiem konwencji, próbą zachowania pozorów przez dawnego młodzieńca o wzorowych obyczajach. Wszak:

kiedy kończą się możliwości
zaczyna się opowieść
kiedy stajesz się jeszcze bardziej
bezradny i niczego już

nie ukryjesz zaczyna się poezja.

Nieskrytość – oto poetycki cel. Jawność wynikająca z ogołocenia. Opowieść, której początkiem jest przeczucie upadku oraz bezradność; dojmująca świadomość nadchodzącej klęski. On, poeta, tamten „ty” z wiersza, wie, że bez względu na ambicje i złudzenia, poezja jest tworem na wskroś solipsystycznym: spotkać się tu można tylko ze sobą samym. Dawnym sobą. 

Jest tu jednak coś jeszcze. Znaczące rozróżnienie na „poezję” i „ciało wiersza”. O ile ta pierwsza może zawieść, ciało wiersza nie zawiedzie nigdy. Zawsze młodsze od – przepraszam za terminologię, ale to konieczne – podmiotu czynności twórczych, daje (może dawać) namiastkę nadziei. Wciąż bowiem pragnie się podobać, wciąż jest atrakcyjne – „wyrusza na podryw”. Niech nas nie zwiedzie ostentacja zacytowanego wyrażenia, jego stylistyczna dezynwoltura. W tym miejscu zbiegają się linie rozumowania dotyczące przeznaczeń tegoczesnej poezji, następuje moment poetyckiego odczarowania, dekonstrukcja skrywanych marzeń większości piszących wiersze. Jakkolwiek, powiedziało się to wcześniej, ciało wiersza nigdy nie zawiedzie i wciąż na nowo wyrusza na podryw, czeka je – w odautorskim komentarzu – ostateczne rozczarowanie. Optymistyczny początek kończy bowiem podsumowujący sąd, mocna koda: „nikt nas nie chce”. 

„Tylko nieliczni artyści i myśliciele cenią swoje rzemiosło w takim stopniu, by przyznać, że ono również się starzeje i musi stawić czoło śmierci wraz z ich ułomnym czuciem i pamięcią”Tamże.[6]. To ciągle Edward Said. W opisie Dariusza Czai późny styl charakteryzuje jeszcze – wciąż za Saidem – nieskrępowany niczym subiektywizm oraz lekceważący ton przybierany także wobec swoich osiągnięćD. Czaja, „Gramatyka bieli. Antropologia doświadczeń granicznych”, Kraków 2018, s. 17.[7]. Owa dezynwoltura oraz maskowane, więc tym bardziej odczuwalne, intensywne zajmowanie się sobą – poetą i sobą – introwertyczną egzystencją, wydaje się być tym, co Dycki „załatwia” przy użyciu owego wiersza. Czy osiąga coś jeszcze? Sprawdźmy. Mamy przecież do dyspozycji inne teksty.

Na przykład wiersz I. Wkraczanie w ciemność. Języka, biblijnego archetypu, oraz własnej, Dyckiego, jaźni. Wielu piszących o tej poezji podkreśla, że jej charakterystyczną cechą jest wkraczanie w obszary ciemności, radykalnego zanegowania kryteriów pozwalających zakotwiczać się w jakiejkolwiek kulturowej i poznawczej stabilności. Tkaczyszyn żyje w obszarach nieciągłości, zerwania, niepewności i uwięzienia. Mówi: „wszystko to są rzeczy niepewne ziemia / i niebo to są wszystko rzeczy niepewne”. I jeszcze:

ta ciemność teraz
i ta ciemność potem jakiej nie próbuj
zawczasu dotknąć to zaiste dwa
przeróżne światy do których nie przykładaj 
ręki […]

z którymi niechaj nic cię nie łączy chyba że jest
coś o czym nie wiem. 

Wiersz staje się formą językowego, poetyckiego odczyniania uroku, zagadywania lęku, na poły serio, na poły żartobliwym. Podkreślmy jednak, że i w żarcie („chyba że jest / coś o czym nie wiem”) skrywa się pewna obawa. Można ją nazwać także formą nadziei, która każe przypuszczać, iż wejście w strefę ciemności może być formą wtajemniczenia. To, że jest pierwszy w kolejności spośród dwudziestu pięciu w miarę udanych wierszy każe przypuszczać, że wspomniane wyżej ciemności, pisanie o nich, jest rodzajem preludium, wprowadzeniem w temat.

4.

A więc – Bóg (wiersz III): „Ty jesteś Panie w gniewie swym nieskory / i powściągliwy jest Twój gniew”. Taki jest pierwszy – teologiczny zaśpiew przedstawiony w zbiorze. Później melodyjność (rytmiczność) gdzieś się gubi; wkracza inna linia intonacyjno-wokalna: „i na wodach morskich wzywasz nas na jeszcze / na większą głębię wciąż bliżej siebie”. Wymykanie się rytmom i determinizmom składni wiersza numerycznego nie jest zabawą płochą; jest opisem rozdarcia, pokazaniem teologicznej rany. Jest przede wszystkim liryczną teodyceą: 

codziennie umiera ponad tysiąc chorych
i jutro drugie tyle pójdzie w dym […]

codziennie umiera ponad tysiąc chorych
i jutro na drugie dwa tysiące spadnie 
Twój wszystek deszcz ognia a to
nie to samo co deszcz i ogień z osobna.

Później również pojawia się Najwyższy. Myślę o wierszu IX. Jest on w dwójnasób uciążliwy. Kim bowiem jest adresat formalny? Do kogo persona liryczna się zwraca? Kim jest „ty” liryczne w ten sposób językowo powołane do istnienia?

daj mi słowa abym kres
nazwał umiejętnie kresem
i w nim tańczył (żebym
z radością zatoczył koła

które będą kołami nicości
i moimi kresami)  

Z pewnością nie jest to Muza zsyłająca natchnienie. Kim jest więc ten trzeci, który pełni rolę „Du-Lyrik”? Gdy patrzymy na wiersz w zakresach najbardziej rudymentarnych, widzimy dwie istotne persony: podmiot czynności twórczych oraz ostatecznego gwaranta egzystencjalnej i poetyckiej stabilności, to jest Pana Boga. Czytamy wszak: 

[…] i abym pojął
abym szalony nie wybiegł
z domu bo i dokąd zawiedzie mnie

natchnienie jak nie do Pana Boga.

Ciekawe podejrzenia budzi ów wiersz. Słowem kluczowym wydaje się tu być „natchnienie”. W opisywanym stanie spraw poetyckich może oznaczać radosne wytyczanie granic poprzez trafny dobór słów. Wytyczonymi przez taniec słów umownymi kołami, które pozwalają coś zrozumieć, są dwie podstawowe zmienne: kres oraz nicość. Ich pojęcie, zrozumienie wydaje się być zadaniem najważniejszym, ową „wiedzą radosną” – podobną tej, jaką posiadł kiedyś „człowiek oszalały” Nietzschego. 

To jednak zaledwie część prawdy dotyczącej owego wiersza. Sprawy mają się jeszcze bardziej intrygująco. Otóż w swej istocie „natchnienie” wydaje się zagrażać rozumieniu egzystencjalnych przeznaczeń i artystycznych zobowiązań wyznaczanych sobie przez poetyckie alter ego Tkaczyszyna. Pojawia się tu nieoczekiwanie – znów postnietzscheański – nihilistyczny w swych zasadniczych obrysach, zakres odniesień. I on ustala hierarchię celów. 

Otóż „natchnienie” wydaje się być czymś, czego poeta pragnie najmniej. Fałszuje ono bowiem istotne poetyckie zamiary: opis nihilistycznej szansy, która zbliżyć może do istotnej prawdy o nas samych i naszej rzeczywistej sytuacji. Natchnienie wiedzie do Boga. Skoro jednak „Bóg umarł” – owa droga wydaje się nie mieć sensu… 

Kim wobec tego jest owo „ty” liryczne, od którego oczekuje się podarunku ze słów właściwych i adekwatnych? Nie wiadomo.

5.

„Boży dramat” tkwi w tych wierszach na wielu poziomach. Na przykład w wierszu XVII. Antyświryna jest to opis marzenia o zadowalającym poziomie pisania poezji. Wszystkie zamiary, by napisane już wiersze były jak modlitwa lub przynajmniej jak kołysanka śpiewana Bogu, spełzają na niczym. Po zażyciu pernazyny (ów lek wspomina Dycki w innym tomie) urojenia zostają wyciszone, sama jednak myśl, że jest się ojcem wierszy, które „nie chcą być ciut / lepsze”, każe pisać następujące słowa:

choć po antyświrynie mam kłopoty 
z nietrzymaniem moczu pewnie skończą
wraz ze mną w pieluchomajtkach
[…] 

Z kolei wiersz XXII (Fragment modlitwy) odwraca całą rzecz, biorącą swój początek z wątpienia, z poczucia niepewności i wyobcowania. Jest to jeden z niewielu wierszy budujących jakąś formę artystycznej nadziei. Pisany w trybie przypuszczenia („niech zatem będzie że mój / najlepszy nienapisany / wiersz jeden z wielu”), mimo wszystko próbuje ustanowić warunki brzegowe swojego potencjalnego zaistnienia i „bycia poezji”. W oryginale brzmi to następująco:

[…] choć podobno
poezja niczego nie zapewnia
oprócz schronienia w samym sobie

w samym słowie niech zatem
będzie słowo które przylega
do rzeczy i staje się modlitwą
czymś co nas przetrwa.

Przypomnę jeszcze, że ów najlepszy nienapisany wiersz zaczyna się tak: „jesień już Panie a ja nie mam domu”. Znamy dobrze ów refren, czytaliśmy go nie raz. Poetycka sugestia wskazuje, iż warunkiem pisania wierszy istotnych, „przylegających do rzeczy”, jest stan bezdomności, bycia w drodze, braku zakorzenienia. Znamy dobrze również i te stany oraz rodzaj wyborów. 

Bycie w samym sobie jest niemalże tożsame z byciem w słowie, które jest w stanie docierać do rzeczy, przylegać do nich. Przyznajmy, w dobie postępującej poznawczej nieufności wobec języka, który – jak się powtarza – jest tworem wysoce sformalizowanym i konwencjonalnym, podobne wyznanie brzmi bardzo donośnie i dobitnie. Tęsknota za współczesną odmianą realizmu pojęciowego jest w gruncie rzeczy tęsknotą religijną, broniącą metafizycznej pewności dawnych mistrzów. Przetrwać może tylko to, co – jak czasem wierzymy – ma swe substancjalne zakorzenienie i dlatego może być modlitwą: pochwałą istnienia w jego różnorodności i konkrecie. Emanacji Bożego zamysłu. 

6.

A jest jeszcze stary problem: „czym jest poezja, która…” W Gdyby ktoś o mnie pytał znajdziemy wiersze w liczbie odpowiedniej, by owo zagadnienie mogło stać się jednym z najważniejszych pól myślowych, które poeta w sposób mniej lub bardziej stylistycznie otwarty uprawia. Pytania: „po co jest wiersz?”, „po co poeta i poezja?”, „czy można znaleźć dobre racje dla ich istnienia?”, „jakie są egzystencjalne skutki bycia poetą?”, „co znaczy poezja czysta?” co i rusz pojawiają się w obszarze zatrudnień estetycznych czegoś, co nazwać można wehikułem wiersza, to jest tekstu mającego na względzie również jakości estetyczne jako temat.

Ze względu na to, że w udostępnionych lirycznych światach Dyckiego dystans pomiędzy pracą przy gnoju i przy wierszu bywa niewielki, wspomniane wyżej pytania nie mają cech przesadnego zblazowania; są elementem wypowiedzi pisanych ze względu na ścisły splot tego, co estetyczne, z tym, co najbardziej egzystencjalnie nie tyle dokuczliwe, ile przyziemne, rudymentarne, narażające na ciągłe ranienie.   

Ten, kto przychodzi prosto od wideł, wcale nie musi być ojcem. Może za to zniszczyć nie tylko młodzieńcze teksty. Wiersz XXI rysuje taką właśnie nieoczekiwaną sytuację (liryczną). Zaskakująco brzmi w nim wyznanie otwierające: 

nigdy nie miałem ciała
chyba że w młodzieńczym wierszu
ale przyszedł ojciec prosto 
od wideł i zniszczył wszystkie

moje pierwociny […]

„Nabieranie ciała” kojarzyć się musi w tym przypadku z pisaniem wierszy. Powiedzmy mocniej: warunkiem bycia w sensie egzystencjalnym, zakotwiczenia się w rzeczywistości, staje się dla młodego twórcy zaistnienie w tekście poetyckim. Tekst uobecnia poetę, daje mu ciało. Dycki z całą pewnością nas nie nabiera – pisze za to wstrząsającą dla mnie relację o tym, co dla niego oznacza pierwotna inicjacja: popadanie w poetyckie, a więc jednocześnie egzystencjalne, kłopoty. 

Inaczej rzecz całą traktuje liryk XVIII. Napisany w dzień Bożego Ciała, wprowadza dyskusję o jego naturze w obszar świeckiego sacrum. Tkanka wiersza, jego substancja, okazuje się być czymś najprawdziwszym i najczystszym, z czym – w jakiś sposób naznaczony brudem poeta – się zetknął. Co ważne, drogą do stworzenia tak czystej materii, jaką jest wiersz, okazuje się być upadek samego poety jako akt istotnej miłości do tekstu; akt ofiarowania siebie. Końcowy wers wydaje się być zapisem relacji niemal ofiarniczej. Skoro poeta jest zakładnikiem wielkiej miłości do wiersza / poezji, skoro właściwie bez przerwy upada pod ciężarem owej miłości, decyduje się na wyznanie dramatyczne: „przynajmniej dziś zechciej się odwzajemnić”. W święto Bożego Ciała akt miłości wiersza może być aktem założycielskim, nową komunią istnień tak odległych jak upadający poeta i jego czysty wiersz.

Istnieje jednak odwrotna, mniej idealistyczna, strona zatrudnień poetyckich. Ta, którą wzbudza ketrel lub „antyświryna”. W poetyckim Liście (wierszu XXV), zapisie rozszczepień świadomości na Dyckiego oraz Ilnickiego, jeszcze raz pojawia się ważne wyznanie: „nie dam ci siebie w żadnej / postaci”. Relacje między piszącym wiersze i samymi wierszami nie potrzebują świadków uczestniczących, są do końca wsobne, hermetyczne, introwertyczne. Ci, którym zdarzyło się obserwować owe zdarzenia, zostaną odpowiednio potraktowani; tak zresztą, jak na to zasługują: szyderstwem, ujęciem skatologicznym, niezbyt wyrafinowanym rymem. Niech nie mają złudzeń:

na setce ketrelu pisze mi się w natchnieniu
(nie myślę wówczas o zamuleniu

któremu podlegam) na czterech setkach ketrelu
jestem poeta wielki siusiam do butelki. 

Poezja jest bowiem nie tylko światłem, które przychodzi z góry (wiersz XXIV), lecz także bagażem, kamieniem, formą noumenalną, zamkniętą na jakikolwiek kontakt, estetyczną wiwisekcję. Chodzenie koło wiersza-kamienia w liryku XXIII jest jak:

kręcenie się przystawanie niedowierzanie

zajmuje mi coraz więcej czasu ale i tak
kamień pozostaje górą nie daję już rady.

Dochodzi do tego pytanie o fenomen języka poezji. Co może język jednocześnie jako medium i jako sposób artystycznego wyrażania, formowania / formatowaniaPor.: L. Pareyson, „Estetyka. Teoria formatywności”, Kraków 2009. „Formatywność” to takie ujęcie, w którym forma traktowana jest jako „organizm żyjący własnym życiem, posiadający własne wewnętrzne prawodawstwo, […] całość niepowtarzalna w wyjątkowości, niezależn(a) w swojej autonomii […]”. Dodajmy, że chodzi tu o analizę doświadczenia estetycznego, o człowieka, który sztukę robi, „człowieka w akcie robienia sztuki”, s. 18. „«Treść» to całe życie artysty, to jego działająca osobowość […], także «sposób formowania», czyli styl. Treść jest w dziele obecna właśnie jako styl”, s. 19.[8]? Myślę, że jednym z kryteriów podstawowych, które sprawdzają wydolność estetyczną wiersza, jest to, jak uzewnętrznia się w nim „mapowanie bólu”Por.: S. Porzuczek, „Mapowanie bólu. Lektura. Spojrzenie. Afekt”, Kraków 2020.[9]. Wiersz II na przykład może być potraktowany jednocześnie jako zapis biograficznego zdarzenia przywołującego to, co najbardziej traumatyczne (chorobę matki i jej „odziedziczenie” przez syna) i jako próbę stworzenia możliwości „ekspresji cierpienia w polu praktyk estetycznych”Tamże, s. 24.[10]. W tym drugim przypadku liryk przybiera kształt zdystansowanego oglądu, kodowanego poprzez użycie wszystkich form czasu: teraźniejszego, przyszłego i przeszłego. Opowieść o cierpieniu w przywołanym tekście przybiera również formy groteski, która uobecnia się w porównaniach (wspólny garb choroby niesiony niczym piłka) i metaforach (kula ognista ze szpitalnych szmat, kopana przez słońce i lekarza). Czytamy tam:

siedzimy trzymając się za ręce […]
będę ją jeszcze widział
długo w zakratowanym oknie

z ulicy dam jej znak by odpoczęła […]
powiedziałem jej że przyjadę jutro
i pójdziemy na boisko i będziesz niosła

swój garb niczym piłkę […]
kopią przeciwko nam jedną i tę
samą kulę ognistą ze szpitalnych szmat. 

Podobnie trzeba pisać o wierszu IV – Tumor linguae. To, co egzystencjalnie jawi się jako najbardziej traumatyczne (śmierć matki), ma swe natychmiastowe przełożenie na zakres opowieści – na „robienie w słowie”. Jedno i drugie odbywa się równocześnie i owa równoczesność trwa w wierszu, odsłaniając nowe plany, pokazując skutki wspomnianych wyżej powiązań. Wiersz bowiem nie powstaje na kartce papieru, powstaje – w zależności od rozwoju sytuacji – w pokoju dolnym lub górnym, albowiem „fizyczność i duchowość są tym samym”L. Pareyson, „Estetyka. Teoria…”, dz. cyt., s. 19.[11]. Tytułowy „obrzęk języka” jest zaś kolejną próbą stylu:  

proszę państwa pochylam się nad zmyśloną kartką
papieru jak nad samym sobą i spływa na mnie
natchnienie migotliwe światło zapalam je raz

po raz w ciemnym pokoju dolnym bądź górnym
w zależności od rozwoju sytuacji […]. 

Jest również łączeniem tego, co eschatologiczne, z tym, co stanowi namysł poety nad wierszem, jego sformalizowanym i steoretyzowanym modelem:

nie mam stosunku proszę państwa do napisanego
i skończonego wiersza do widzenia moja najdroższa.

W wierszu XII opisane zostało to, czym jest język. Powiedziane w sposób poetycko niebudzący wątpliwości. „[Z] językiem trzeba twardo d/ jest jaki jest” – mówi poeta. Niech nas nie dziwi ów potoczny zwrot; niech nas też nie denerwuje sposób budowania innych porównań. Są koherentne, udanie dobudowują do tego, co już wiemy o strategiach Dyckiego jeszcze jedną, bardzo mocną, sugestię: język jest jak kostur, którym się podpieramy, nie zawsze szczęśliwie, w naszych życiowych przypadkach. 

Początkowo, pozornie konfrontacyjny, wiersz XII przekształca się jednak w przypowieść, budując ze znanych kulturowych powszechników ciekawy, a nawet poruszający, porządek przesłań. Okazuje się bowiem, że „bycie twardym” wobec języka ma swoje podteksty biblijne, każe właśnie w nich szukać racji elementarnych dla wiersza (poezji) i sprzęga dwie perspektywy: teologiczną i egzystencjalną w symbolu glinyWedług J. E. Cirlota glina symbolizuje nie tylko zjednoczenie receptywnej zasady ziemi z transformacyjną mocą wód, lecz także, ze względu na plastyczność iłu, wiąże się ze sferą biologii i narodzin. Por.: Tenże, „Słownik symboli”, Kraków 2012, s. 137.[12]. Język:

jest jaki jest i nie ma
cienia wątpliwości że to glina
udręczona tchnieniem

Pana Boga i przez każdego 
z nas gdy brak tchu.

Warto pamiętać tę relację; jest bowiem ludzka, arcyludzka. Język, słowo stwarzające rzeczywistość są Bożym darem z rodzaju tych najbardziej fatalnych. Trudno tu szukać duchowości i wolnej mocy kreacyjnej. Wszystko odbywa się w innych relacjach – jest, powtórzmy za autorem monografii poświęconej Tadeuszowi Różewiczowi – nieustanną „walką o oddech”T. Drewnowski, „Walka o oddech. O pisarstwie Tadeusza Różewicza”, Kraków 1990.[13]. Cierpią podwójnie, rozdarte pomiędzy doskonałością Boskiej iskry a mozolnością ludzkich możliwości.  

7. 

Rekapitulacji raczej nie będzie. Nie ma powodów. Kurtyna wciąż jest w górze, spektakl przecież trwa; aktorzy – językowe (poetyckie) larwy – wciąż są na scenie. Dramatowi daleko do finału. Gdybyśmy próbowali szukać kulturowych aluzji w świecie poza poezją, tom Gdyby ktoś o mnie pytał przypomina odrobinę suitę: szereg fragmentów dobieranych według tej samej lub bardzo podobnej tonacji emocjonalnej i stylistycznej. Nie są to jednak formy taneczne; przeciwnie – składane z pewnym wysiłkiem (przypomnijmy: poeta przyznaje, że nie ma zbyt wielu dobrych wierszy) dążą do finału – kulminacji w postaci jednego, niepublikowanego wiersza. Dobitnej pointy. 

Czy owa pointa jest wystarczająco mocna? A czy powinna być? Dycki wydaje się tworzyć komunikat wynikający raczej ze słabych przesłanek. Ostatni wiersz niczego bowiem nie rozstrzyga i niczego nie załatwia. Gra – jak się powiedziało – toczy się nadal. To zestaw i układ wierszy wcześniejszych coś załatwia i coś rozstrzyga. 

Wiersz XXVI powinien być wstępem do całości.

Gdyby ktoś o mnie pytał 

E. Tkaczyszyn-Dycki, Gdyby ktoś o mnie pytał, Stronie Śląskie 2020.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Mariusz Kalandyk, Ten jeden wiersz… Zaledwie jeden. Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 56

Przypisy

  1. https://marginesy.com.pl/podcast/14?slug= [dostęp: 31.05.2020].
  2. G. Tomicki, „Po obu stronach lustra. O poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego”, Szczecin 2015.
  3. E. Tkaczyszyn-Dycki, „Liber mortuorum”, Lublin 1997.
  4. G. Tomicki, „W centrum nowoczesnej podmiotowości. O poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego” [w:] E. Tkaczyszyn-Dycki, „My się chyba znamy. 111 wierszy”, Warszawa 2018, s. 157–164.
  5. E.W. Said, „O stylu późnym. Muzyka i literatura pod prąd”, Wrocław 2017.
  6. Tamże, s. 11.
  7. Tamże.
  8. D. Czaja, „Gramatyka bieli. Antropologia doświadczeń granicznych”, Kraków 2018, s. 17.
  9. Por.: L. Pareyson, „Estetyka. Teoria formatywności”, Kraków 2009. „Formatywność” to takie ujęcie, w którym forma traktowana jest jako „organizm żyjący własnym życiem, posiadający własne wewnętrzne prawodawstwo, […] całość niepowtarzalna w wyjątkowości, niezależn(a) w swojej autonomii […]”. Dodajmy, że chodzi tu o analizę doświadczenia estetycznego, o człowieka, który sztukę robi, „człowieka w akcie robienia sztuki”, s. 18. „«Treść» to całe życie artysty, to jego działająca osobowość […], także «sposób formowania», czyli styl. Treść jest w dziele obecna właśnie jako styl”, s. 19.
  10. Por.: S. Porzuczek, „Mapowanie bólu. Lektura. Spojrzenie. Afekt”, Kraków 2020.
  11. Tamże, s. 24.
  12. L. Pareyson, „Estetyka. Teoria…”, dz. cyt., s. 19.
  13. Według J. E. Cirlota glina symbolizuje nie tylko zjednoczenie receptywnej zasady ziemi z transformacyjną mocą wód, lecz także, ze względu na plastyczność iłu, wiąże się ze sferą biologii i narodzin. Por.: Tenże, „Słownik symboli”, Kraków 2012, s. 137.
  14. T. Drewnowski, „Walka o oddech. O pisarstwie Tadeusza Różewicza”, Kraków 1990.
  15. A. Irek, Selfie ze światem, Bydgoszcz 2015, s. 54.
  16. Tamże, s. 56.
  17. A. Irek, Myśli walentynkowe i inne piórka, Wąbrzeźno 2013.
  18. A. Irek, Espresso, Bydgoszcz 2016.
  19. Zob.: Sto tomów na stulecie 1918–2018, „Topos” 2019, nr 4 (167), s. 29.
  20. http://poecipogodzinach.blogspot.com/ [dostęp: 24.05.2020].
  21. A. Irek, WIO! sny, Wąbrzeźno 2019, s. 51–52.
  22. „Akant” 2004, nr 5 (83), s. 8.
  23. Zob.: A. Irek, WIO! sny, Wąbrzeźno 2019. Wszystkie kolejne cytowane wiersze pochodzą z tego tomu.
  24. „Akant” 2004, nr 5 (83), s. 5–8.
  25. Za: A. Robiński, My w objęciach drzew, „Tygodnik Powszechny” 2019, nr 17–18, s. 18.

Powiązane artykuły

18.06.2020

Nowy Napis Co Tydzień #054 / Wiersze

Zapraszamy do obejrzenia nagrania

Z okazji pierwszych urodzin Instytutu Literatury w dniach 26–29 lutego 2020 roku w Krakowie zorganizowany został festiwal rocznicowy „Dziś są nasze urodziny”. Podczas pierwszego dnia festiwalu w Salonie Literackim przy ul. Smoleńsk 20 odbyło się spotkanie poetyckie z autorami krakowskiego oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Z publicznością spotkali się: Bożena Boba-Dyga, Jadwiga Malina, Beata Szymańska, Elżbieta Wojnarowska, Zofia Zarębianka, Zygmunt Ficek, Piotr Lamprecht, Stanisław Stabro oraz Michał Zabłocki.

Poniżej prezentujemy nagranie, na którym Stanisław Stabro czyta swoje wiersze: Idzie za mną piosenka, Pamięci Piaf piosenka i Bez tytułu.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Stanisław Stabro, Wiersze, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 54

Przypisy

  1. https://marginesy.com.pl/podcast/14?slug= [dostęp: 31.05.2020].
  2. G. Tomicki, „Po obu stronach lustra. O poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego”, Szczecin 2015.
  3. E. Tkaczyszyn-Dycki, „Liber mortuorum”, Lublin 1997.
  4. G. Tomicki, „W centrum nowoczesnej podmiotowości. O poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego” [w:] E. Tkaczyszyn-Dycki, „My się chyba znamy. 111 wierszy”, Warszawa 2018, s. 157–164.
  5. E.W. Said, „O stylu późnym. Muzyka i literatura pod prąd”, Wrocław 2017.
  6. Tamże, s. 11.
  7. Tamże.
  8. D. Czaja, „Gramatyka bieli. Antropologia doświadczeń granicznych”, Kraków 2018, s. 17.
  9. Por.: L. Pareyson, „Estetyka. Teoria formatywności”, Kraków 2009. „Formatywność” to takie ujęcie, w którym forma traktowana jest jako „organizm żyjący własnym życiem, posiadający własne wewnętrzne prawodawstwo, […] całość niepowtarzalna w wyjątkowości, niezależn(a) w swojej autonomii […]”. Dodajmy, że chodzi tu o analizę doświadczenia estetycznego, o człowieka, który sztukę robi, „człowieka w akcie robienia sztuki”, s. 18. „«Treść» to całe życie artysty, to jego działająca osobowość […], także «sposób formowania», czyli styl. Treść jest w dziele obecna właśnie jako styl”, s. 19.
  10. Por.: S. Porzuczek, „Mapowanie bólu. Lektura. Spojrzenie. Afekt”, Kraków 2020.
  11. Tamże, s. 24.
  12. L. Pareyson, „Estetyka. Teoria…”, dz. cyt., s. 19.
  13. Według J. E. Cirlota glina symbolizuje nie tylko zjednoczenie receptywnej zasady ziemi z transformacyjną mocą wód, lecz także, ze względu na plastyczność iłu, wiąże się ze sferą biologii i narodzin. Por.: Tenże, „Słownik symboli”, Kraków 2012, s. 137.
  14. T. Drewnowski, „Walka o oddech. O pisarstwie Tadeusza Różewicza”, Kraków 1990.
  15. A. Irek, Selfie ze światem, Bydgoszcz 2015, s. 54.
  16. Tamże, s. 56.
  17. A. Irek, Myśli walentynkowe i inne piórka, Wąbrzeźno 2013.
  18. A. Irek, Espresso, Bydgoszcz 2016.
  19. Zob.: Sto tomów na stulecie 1918–2018, „Topos” 2019, nr 4 (167), s. 29.
  20. http://poecipogodzinach.blogspot.com/ [dostęp: 24.05.2020].
  21. A. Irek, WIO! sny, Wąbrzeźno 2019, s. 51–52.
  22. „Akant” 2004, nr 5 (83), s. 8.
  23. Zob.: A. Irek, WIO! sny, Wąbrzeźno 2019. Wszystkie kolejne cytowane wiersze pochodzą z tego tomu.
  24. „Akant” 2004, nr 5 (83), s. 5–8.
  25. Za: A. Robiński, My w objęciach drzew, „Tygodnik Powszechny” 2019, nr 17–18, s. 18.

Powiązane artykuły

18.06.2020

Nowy Napis Co Tydzień #054 / Rdza na niezapominajkach

Czy liczenie autorowi kolejnych książek ma sens, skoro każda jest osobnym światem we wszechświecie literatury? Oto leży przede mną dziesiąty tomik poetycki Arkadiusza Irka WIO! sny. Napisałem „poetycki”, chociaż w większość jego zbiorów oprócz wierszy znajdują się aforyzmy. Tak było już we wcześniejszych tomach, na przykłada w Selfie ze światem (2015). Przypomnijmy dwie myśli z tamtej publikacji:

Dbajmy o nasze
kręte drogi
bo to najpiękniejszy
podpis naszego życiaA. Irek, Selfie ze światem, Bydgoszcz 2015, s. 54.[1]

oraz

To zadziwiające
jak świat
potrafi dostrajać się
do naszych humorówTamże, s. 56.[2]

Z kolei w dwóch innych miniaturowych publikacjach Irka – Myśli walentynkowe i inne piórkaA. Irek, Myśli walentynkowe i inne piórka, Wąbrzeźno 2013.[3] (2013) oraz EspressoA. Irek, Espresso, Bydgoszcz 2016.[4] (2016) – w ogóle trudno było rozróżnić, co jest wierszem, a co aforyzmem. Potwierdzeniem mojej intuicji, że aforyzmy bronią się jako poezja, jest jednak umieszczenie przez Piotra Michałowskiego w rozpisanej przez „Topos” ankiecie Sto tomów na stulecie 1918–2018, a zatem na liście najważniejszych tomów poetyckich, Myśli nieuczesanych Stanisława Jerzego LecaZob.: Sto tomów na stulecie 1918–2018, „Topos” 2019, nr 4 (167), s. 29.[5].

Choć myśli Irka niekiedy nie są wolne od dosadności, składają się na ciepłą medytację o życiu codziennym. Są też oryginalne formalnie – przypominają cytaty wyjęte z wierszy, bo poeta zapisuje je w kilku wersach bez przecinków i kropek na końcu.

Arkadiusz Irek pochodzi z Jabłonowa Pomorskiego. Urodzony w 1961 roku, z pierwszą publikacją zdążył przed pięćdziesiątką. Debiutował tytułem Ku liczbom niewymiernym (Bydgoszcz 2008). Jest poetą luźno związanym z bydgoskim „Akantem”. Przez parę lat wspierał młodych twórców, redagujących dodatek do tego miesięcznika „Cudne manowce”. Można go także spotkać w gronie twórców współtworzących grupę „Poeci Po Godzinach”. Oto wyimek z ich programu zamieszczonego na blogu grupyhttp://poecipogodzinach.blogspot.com/ [dostęp: 24.05.2020].[6]:

[…] trochę jak w wierszu Bursy, poetą jest się po 16:00, „po godzinach” zaczyna się prawdziwe życie poezji. Spotykają się u nas „poeci rasowi” i „poeci con amore” (klasyfikacja frywolna, choć nie pozbawiona zaczepienia w historii literatury). Fuzja różnych doświadczeń życiowych i artystycznych, ogromna pasja i chęć współtworzenia offowego życia literackiego – to potencjał grupy, która spotyka się na blogu, jak i realnym świecie.

Z tego samego środowiska pochodzi Maria Kuczara, autorka opracowania graficznego najnowszego zbioru Irka – WIO! sny. Krakowska autorka zajmuje się fotografią i grafiką komputerową. Ma w swoim dorobku ilustracje do tomików między innymi Ewy Włodarskiej, Łucji Dudzińskiej, Ewy Pietrzak, Jerzego Hajduki czy Krzysztofa Micha. W ilustracjach do WIO! sny „nienaga” nagość postaci stworzonych przez Kuczarę odsłania bardziej duszę niż ciało. Widać, że artystkę interesuje człowiek i jego emocje. Motto twórcze artystki brzmi: „Ze skorupek codzienności sklejam moje Światy Niemożliwe” – w tym wydaje się podobna do Arkadiusza Irka.

„Sklejanie” przywodzi wszak na myśl historię opisaną przez poetę w zamieszczonym w tomiku WIO! sny wierszu ArterapiaA. Irek, WIO! sny, Wąbrzeźno 2019, s. 51–52.[7]. Liryk ma dwóch bohaterów – Stanisława Swena Czachorowskiego i jego przyjaciela Lecha Emfazego Stefańskiego. Na łamach „Akantu” Irek opisał kiedyś spotkanie z tym drugim. Było to u stóp Świętego Krzyża. Stefański wspominał wtedy między innymi Czachorowskiego. Jak pisze Irek,

zaczął cytować Czerwony odpust – utwór, którym Swen „powalił znajomych na kolana”, a który „na dobitkę” w sposób niemal magiczny recytował. Nastąpiła jednak chwila niezwykła, kiedy to podczas kolejnego popisu Czachorowski… rzucił rękopis na podłogę, warknął, że to wszystko nie ma sensu i wyszedł. Utwór podniósł Lech Emafazy. Przechował…„Akant” 2004, nr 5 (83), s. 8.[8].

W wierszu Irek przedstawił to tak:

jego kolega
podarł publicznie
swój poemat
w jedynym egzemplarzu

on pozbierał
i
składał ukradkiem
ponad 40 latZob.: A. Irek, WIO! sny, Wąbrzeźno 2019. Wszystkie kolejne cytowane wiersze pochodzą z tego tomu.[9].

Kiedy Czerwony odpust„Akant” 2004, nr 5 (83), s. 5–8.[10] został opublikowany – po latach, już po śmierci autora – nie wspomniano o roli Stefańskiego i sklejaniu skrawków rękopisu. Irek uznał, że znane mu okoliczności należy „ocalić od zapomnienia”. Dlatego napisał Arterapię.

Z „leczeniem”, choć innym, spotykamy się też w wierszu Wyprawa. Znajduje się w nim opis ostatniej wspólnej wyprawy na „Mont Everest życia” ojca poety. Są tam wspominanie, rozmowy i wyznanie:

mogę dla niego
niewiele

mogę przytulić
prawie stuletni
kasztan.

Julia Hartwig napisała, że

ze wszystkiego też, co istnieje na ziemi, człowiek najchętniej porównuje się do drzewa. Przypisuje drzewu charakter, obdarza je duszą. Jest bowiem w drzewie szlachetność postawy, dzielność w cierpliwym znoszeniu chłodów i huraganów, przypominająca wytrwałość ludzką na przeciwności losuZa: A. Robiński, My w objęciach drzew, „Tygodnik Powszechny” 2019, nr 17–18, s. 18.[11].

Świat poezji Irka także jest pełen przyrody i jej żywiołów. Na pewno jest Irek poetą jesieni. Dowody na to znajdziemy we wszystkich jego zbiorach – wystarczy wspomnieć tytuły Jesienny flirt z archetypami i Z głogiem zbierane. Stąd nie może dziwić aforystyczne motto poety:

Stan kwitnienia
to nasz jedyny stan posiadania

żeby to docenić
potrzeba jesieni.

Wyznanie wiary w doniosłość trzeciej pory roku złoży Irek także w wierszu Jesienny:

Nie powiem
nic złego
o jesieni

i doda:

kiedy jej nie ma
jestem jesienią.

U Irka jesień jest pełna życia, raczej wrześniowa i październikowa niż listopadowa. Oczywiście pojawia się też w jego wierszach jesień życia. Obraz przemijania znajdziemy w Ofercie. To zaproszenie do ogrodu

między niezapominajki
dzikie
i stokrotki.

Zobaczymy tam

opony zimowe
i kwitnącą rdzę
na karoserii.

Rdza sprawdza się jako symbol przemijania – nie tylko starych samochodów, lecz także kwiatów, które, kiedy więdną, brązowieją, „rdzewieją”.

Arkadiusz Irek nie jest poetą religijnym, ale wątki tego rodzaju pojawiają się w każdym jego tomie. Utwory z WIO! sny nie roszczą sobie prawa do miana poezji metafizycznej, jednak szczypta sacrum dodana do profanum w poezji czyni życie strawniejszym. Okruchy dydaktyzmu w tych wierszach zdradzają zresztą, że ich autor był nauczycielem. W najnowszej książce Irek wprowadza nas w „historię stworzenia”. Pisze, że:

Prawdziwego człowieka
lepi się
z dobra
nie z gliny.

Do Nowego Testamentu nawiązuje z kolei w Kazaniu:

wysokie góry
mogą nie wystarczyć

nawet duża odległość
od cymbałów brzmiących
miedzi brzęczących
[…] nie stroić się
nie bogacić

nawet echem szczęścia
nawet pokorą
zejścia w doliny.

Wiersze Irka charakteryzują się z krótkimi wersami – jedno, dwa, trzy słowa, rzadko cztery, kiedy pojawiają w nich się zaimki, przydawki. Nierówne i różne mogą być w jednym wierszu zwrotki – od dwóch do kilkunastu wersów. Poeta nie boi się zdrobnień, a podmiot liryczny często wypowiada się w pierwszej osobie liczby mnogiej. Czy Irek chce, żeby jego wiersze były czytane, odbierane jako nasze, czytelnicze? Wydaje się, że tworzy także w imieniu tych, którym jego liryka się podoba, którzy podobnie jak on postrzegają świat, życie, zmagania się z nim.

Tom WIO! sny jest bardzo osobisty. Składają się na niego tylko powroty do dzieciństwa, wspomnienia o śmierci ojca czy sprawy do załatwienia, jak ta z Lechem Emfazym Stefańskim. Jest takich wątków więcej. Zapewne opinię, że życie jest poezją jest łatwo podważyć, ale z pewnością nie ma poezji bez życia. Arkadiusz Irek pływa przeważnie po morzu spokojnym, ale nie zapomina, że sztorm może nadejść i trzeba uważać, żeby nie wypaść za burtę. Dziesiąta książka poetycka, choć stanowi niewielki jubileusz, raczej niczego w tej poezji nie zamyka.

A. Irek, WIO! sny, Wąbrzeźno: Wydawnictwo Wąbrzeskie Zakłady Graficzne, 2019.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Mirosław Roman Kaniecki, Rdza na niezapominajkach, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 54

Przypisy

  1. https://marginesy.com.pl/podcast/14?slug= [dostęp: 31.05.2020].
  2. G. Tomicki, „Po obu stronach lustra. O poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego”, Szczecin 2015.
  3. E. Tkaczyszyn-Dycki, „Liber mortuorum”, Lublin 1997.
  4. G. Tomicki, „W centrum nowoczesnej podmiotowości. O poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego” [w:] E. Tkaczyszyn-Dycki, „My się chyba znamy. 111 wierszy”, Warszawa 2018, s. 157–164.
  5. E.W. Said, „O stylu późnym. Muzyka i literatura pod prąd”, Wrocław 2017.
  6. Tamże, s. 11.
  7. Tamże.
  8. D. Czaja, „Gramatyka bieli. Antropologia doświadczeń granicznych”, Kraków 2018, s. 17.
  9. Por.: L. Pareyson, „Estetyka. Teoria formatywności”, Kraków 2009. „Formatywność” to takie ujęcie, w którym forma traktowana jest jako „organizm żyjący własnym życiem, posiadający własne wewnętrzne prawodawstwo, […] całość niepowtarzalna w wyjątkowości, niezależn(a) w swojej autonomii […]”. Dodajmy, że chodzi tu o analizę doświadczenia estetycznego, o człowieka, który sztukę robi, „człowieka w akcie robienia sztuki”, s. 18. „«Treść» to całe życie artysty, to jego działająca osobowość […], także «sposób formowania», czyli styl. Treść jest w dziele obecna właśnie jako styl”, s. 19.
  10. Por.: S. Porzuczek, „Mapowanie bólu. Lektura. Spojrzenie. Afekt”, Kraków 2020.
  11. Tamże, s. 24.
  12. L. Pareyson, „Estetyka. Teoria…”, dz. cyt., s. 19.
  13. Według J. E. Cirlota glina symbolizuje nie tylko zjednoczenie receptywnej zasady ziemi z transformacyjną mocą wód, lecz także, ze względu na plastyczność iłu, wiąże się ze sferą biologii i narodzin. Por.: Tenże, „Słownik symboli”, Kraków 2012, s. 137.
  14. T. Drewnowski, „Walka o oddech. O pisarstwie Tadeusza Różewicza”, Kraków 1990.
  15. A. Irek, Selfie ze światem, Bydgoszcz 2015, s. 54.
  16. Tamże, s. 56.
  17. A. Irek, Myśli walentynkowe i inne piórka, Wąbrzeźno 2013.
  18. A. Irek, Espresso, Bydgoszcz 2016.
  19. Zob.: Sto tomów na stulecie 1918–2018, „Topos” 2019, nr 4 (167), s. 29.
  20. http://poecipogodzinach.blogspot.com/ [dostęp: 24.05.2020].
  21. A. Irek, WIO! sny, Wąbrzeźno 2019, s. 51–52.
  22. „Akant” 2004, nr 5 (83), s. 8.
  23. Zob.: A. Irek, WIO! sny, Wąbrzeźno 2019. Wszystkie kolejne cytowane wiersze pochodzą z tego tomu.
  24. „Akant” 2004, nr 5 (83), s. 5–8.
  25. Za: A. Robiński, My w objęciach drzew, „Tygodnik Powszechny” 2019, nr 17–18, s. 18.

Powiązane artykuły

18.06.2020

Nowy Napis Co Tydzień #054 / Norwid syntetyzuje różnorodności

Andrzej Mirek: Jakie były kryteria wyboru wierszy – próbowałeś być obiektywny, czy postawiłeś na subiektywny, osobisty wybór?

Artur Grabowski: Oczywiście subiektywne, bo taki jest cel tej serii. Chodzi o to, żeby poeta wybierający niejako określił siebie poprzez wybór wierszy z twórczości poety wybieranego. To też ma chyba na celu wskazanie jakichś żywych tropów tradycji poetyckiej. Poeci współcześni zawsze są takimi naturalnymi selekcjonerami zasobów poetyckiego dziedzictwa. Bo w każdej sztuce może się pojawić nowe wtedy, kiedy ktoś inaczej niż dotychczas, inaczej niż inni, odczyta znane utwory, na których uczył się tego, co to w ogóle jest poezja. A zarazem w ten sposób odświeżamy kolekcje i wietrzymy magazyny. Cieszę się, że wydawca tę serię zainicjował, bo w tym jest cały sens publikowania, czyli upubliczniania; chodzi o świadomą aktywizację kultury. Zresztą to się stało jakąś modą ostatnio, bo takie serie podwójne robią i inni wydawcy poezji. Mamy czas wietrzenia magazynów. Nie jest to więc wybór reprezentatywny, raczej osobista interpretacja. Jeśli nie wręcz interwencja. Myślę, że poeci, którzy się tego podejmują, do których przecież nieprzypadkowo zwraca się wydawca, mają świadomość tej interwencyjności, dlatego nasze wybory zawsze zawierają jakąś, mniej lub bardziej uświadomioną, intencję.

Od początku wiedziałeś, jaka była Twoja intencja?

Zabierałem się do tego nie wiedząc, czego chcę. Oczywiście znałem i lubiłem, ceniłem Norwida, właściwie chyba odkąd zacząłem samodzielnie czytać poezję, czyli we wczesnej nastoletniości. Ale potem, na studiach, zacząłem go poznawać „profesjonalnie”, co zwykle psuje odbiór, jednak też człowieka uczy to czytania znaków, które idą od tekstu, a nie od siebie. Więc zaczynasz coś rozumieć przez nierozumienie, które pobudza do pracy nad tekstem, a wtedy ćwiczysz sobie aparat obcowania z poetyckością. Nie zajmuję się jednak akademicko romantyzmem, więc już nie czytałem Norwida potem przez długi czas; nosiłem go co najwyżej w pamięci, trochę więc mi w głowie mityczniał. I chyba ten mit jakoś zrósł się z moją samowiedzą pisarską. Wybrałem siebie w nim.

No dobrze, ale wypada zapytać – dlaczego właśnie Norwid?

Mógł to być równie dobrze Słowacki, albo Sęp-Szarzyński, ale pomyślałem, że Norwid właśnie jakoś mi te moje różnorodności ulubione syntetyzuje. No i zacząłem czytać z intencją znalezienia ścieżki, tropu do źródłowego doświadczenia poezji, do tamtego mojego czasu z młodości, kiedy odkrycie poezji wiązało się z odkryciem własnej odrębności. Norwidowska metafora „wierności wobec źródeł” (nota bene, stosowana równie chętnie przez Herberta, poetę, który chyba najmocniej na mnie wpłynął) silnie do mnie przemawiała, podpowiadała mi, do czego powinienem użyć tej szansy, jaką daje mi ta robota. No, bo to jest jakiś gest dogrzebywania się do archetypu, kiedy poeta zabiera się za „edytowanie” poety z kręgu swojej własnej tradycji. To jest działanie odwrotne od tego, co robi naukowy edytor tekstu, bo tu nie chodzi o jak najwierniejsze oddanie głosu autorowi, lecz o znalezienie czegoś, co przed poetyką, co ukształtowało nas obu jako poetów. Więc czytając, myślałem cały czas o tym, jak wiersz zdradza swoje pochodzenie. Innymi słowy: jaki sens odsłania się w doświadczeniu, które stało się impulsem wiersza.

Chciałeś, żeby Norwid mówił w Twoim imieniu?

Raczej ja jego głosem, ale tylko na własny użytek. Z drugiej strony, czułem odpowiedzialność, że to się stanie przeze mnie, więc to nie ja od niego, ale on ode mnie teraz coś dostaje. Oczywiście miałem w tej robocie własny interes, tyle że był on zbieżny z interesem szukania istoty Norwidowego pisania. To jest trochę tak, że samo pisanie ma źródła intymne, ale w trakcie pisania coś ujawnia się, co już prywatne nie jest; czuję, że to samo się wpycha przez kanaliki wersów. Nie zawsze tak jest, czasem wiersz daje się wykorzystać mocom jakiejś pragmatycznej celowości; i Norwidowi to się dość często zdarza, wtedy jest banalny, ale w najlepszych wierszach właśnie wydarza się coś odkrywczego. I to coś nie jawi się precyzyjnie, przeciwnie, to coś jest sugestywne przez swoją zagadkowość. Moje profesjonalne długie doświadczenie w rozkładaniu wierszy na znaki nauczyło mnie, że to się dzieje zwykle wtedy, kiedy poeta nie zupełnie wie, dokąd zmierza, raczej ucieka od czegoś i coś goni. A to coś biega po słowach, po składni. To się zdarza, tu już przywołuję własne wspomnienie twórcze, w takich momentach, kiedy poddaję się językowi, samej dynamice formy, presji komponowania się wiersza. Wtedy taki wiersz jest zanotowanym wydarzeniem zrozumienia świata, ale zrozumienia tylko tak, w tej jedynej formie. To się nie da uzasadnić, to się nie chce uzasadnić inaczej niż samo przez się. Takie wiersze wybierałem, odrzucając te jednoznaczne, łatwe, nawet jeśli sprawne, błyskotliwe, zawierające jakąś niewątpliwie mądrą myśl. W ogóle, chyba szczególnie lubię tę Norwidową „ciemność”, bo ona zawiera w sobie ślad procesu wmyślania się w przedmiot, w obraz, w doświadczenie. Takie zapisy warte są czytania, a nie przeczytania tylko. W końcu przyszedł czas na układanie kolejności, a wtedy zaczął mi się wyłaniać jakiś pokawałkowany poemat, jakiś łańcuch następstw, jakby etapów myślenia, które przecież odczuwamy jako presję pewnej konsekwencji. Z tej kompozycji wyszedł chyba traktat o… No, właśnie, narzuca mi się Herbert: o płynięciu pod prąd w kierunku źródeł.

Jaki jest zamysł układu wierszy w tomie?

Ograniczałem się w zasadzie do krótkich wierszy, z kilku poematów wyciągnąłem fragmenty, traktując je jak samodzielne teksty, czasem nawet pozwalając sobie na kompilacje. Są cztery rozdziały, poniekąd etapy procesu postępującej samowiedzy. Wydaje mi się, że tutaj Norwid jest bohaterem mojego poematu, w którym używam jego słów. I chyba powstaje coś jakby traktat poetycko-filozoficzny. Ale zrozumiałem to dopiero, kiedy zamknąłem kompozycję. No więc zaczyna się od eksploracji własnej kondycji egzystencjalnej, pochodzenia, przygód życiowych, w końcu losu. Tutaj, trzeba przyznać, Norwid jest najbardziej romantyczny, bo to była romantyczna metoda, związana z pewną filozofią sztuki. Dla romantyka, wydarzenia jego własnego życia mają znaczenie uniwersalne, są swoistym materiałem podarowanym mu przez Boga do zagospodarowania artystycznie. Dlatego romantyczny poeta czyta siebie. W tej pierwszej części są wiersze intymne, autobiograficzne. W części drugiej mamy wiersze o tożsamości, szukanie odpowiedzi na pytanie już nie tylko, kim jestem, ale i z kim jestem, i z czego jestem, w co zostałem wstawiony, a więc do czego chce mnie użyć Stwórca w swoim planie urządzenia świata. Na poziomie ontogenezy to jest chyba etap dojrzałości, w którym człowiek uświadamia sobie, że pozostając autonomiczną jednostką, nie jest samodzielny i nie jest autarkiczny, a więc, że rekapituluje się w nim filogeneza gatunku, a w końcu każdy dociera do samej istoty swojej formy jako swojej entelechii. Wiem, wymądrzam się. Teraz wypada uśmiechnąć się autoironicznie. Ale używam tych sformułowań świadomie, bo sam Norwid tak właśnie rozumował, przytomnie używał języka historii cywilizacji do opisu historii idei, którą uznawał za spełniający się w dziejach Boży zamysł. Posługiwał się językiem klasycznej filozofii w przeciwieństwie do innych romantyków, którzy dosyć dowolnie wymyślali sobie terminy, uznając je za filozoficzne. Tak jak Słowacki uważał, że historię, a wcześniej naturę, wypełnia działanie Ducha, tak Norwid widział ten ruch jako morfogenezę duchowości ludzkiej, która utrwala się w dziełach kultury. Dlatego tu jest też miejsce na ojczyznę, na polskość rozumianą jako pewien kształt, który nas, tu wychowanych od dziecka, formuje od wewnątrz. W sławnej Mojej piosnce, a więc lekko, dziecinnie, Norwid opowiada o tym, jak polski krajobraz, język, obyczaj wywołuje Polaka w każdym z osobna. Ale to jest też prosty wiersz o tęsknocie za domowym poczuciem bezpieczeństwa. Część trzecia to właśnie owo tytułowe człowieczeństwo, czyli Norwidowa antropologia filozoficzna. To część bodaj najdłuższa. To było moje centralne odkrycie! Zauważyłem mianowicie, że Norwid pisze, żeby odkryć w sobie Człowieka jako uniwersalny projekt, który zobowiązuje go do realizowania określonej egzystencji. Taki jest jego cel roboty poetyckiej. A bycie po ludzku to, najprościej mówiąc, etyczna powinność. Jej treścią główną jest powołanie do kreatywności. Dlatego część czwarta zawiera wiersze odnoszące się do twórczości, do pisania. To kolejne moje odkrycie, które wzięło się z tego genialnego sformułowania „kolebka pieśni”, w którym słyszę coś domowo dziecinnego i zarazem ono zdradza, że u źródeł poezji jest czysty rytm, romantyk powiedziałby pewnie „rytm serca”, który bije w samej istocie człowieczeństwa, od poczęcia. Potrzeba wsłuchania się w ten rytm wraca u każdego artysty, szczególnie dojrzałego. Taką autoanalityczną skłonność ma prawie każdy artysta, a Norwid był, pamiętajmy, również malarzem i rzeźbiarzem. Ale u Norwida to się pojawia nie dlatego, że wodzi go na pokuszenie pycha, ale dlatego, że on upatruje w swoim twórczym działaniu spełnienia się człowieczeństwa. Dlatego właśnie jako ostatni umieszczam ten korpus wierszy. Na koniec pojawiają się tam wiersze religijne, modlitwy. To idzie zaraz za wierszami o sztuce, bo granice sztuki przekracza. I tak z jedenastu tomów „utworów zebranych” zostało mi 200 stron.

Jeżeli ponowne czytanie Norwida było dla Ciebie taką przygodą duchową, to powiedz jeszcze, czy jego poetyka przekłada się jakoś na Twoją twórczość?

No, pewnie jakoś się przekłada… Teraz, jak to powiedziałeś, to przyszło mi do głowy, że każda twórczość jest przekładem, bo zaczyna się od fascynacji wierszami, cudzymi wierszami, i od poczucia – jakże bezczelnego! – że ja też bym chciał tak, a więc zawsze trochę na podobieństwo. Norwid to był jeden z tych poetów, dzięki którym urodził się poeta we mnie. Ta propozycja, żeby zająć się Norwidem, przyszła w momencie, kiedy sam wydałem swoje „podsumowanie” trzydziestu lat pisania. Więc siłą rzeczy zacząłem patrzeć wstecz.

Opowiesz o tym, co zobaczyłeś?

Ale nie za wiele… To było gdzieś około czternastego roku życia. Na szczęście nie zniechęciła mnie szkoła, bo nie pamiętam, żeby mnie tam jakoś tym Norwidem katowali. Wtedy nie lubiłem Mickiewicza, Kochanowskiego, Krasickiego, za to czytałem Stachurę i Barańczaka, i Herberta, potem Miłosza, bo byli „na indeksie”, a czytanie spod ławki zawsze jest bardziej ekscytujące. W pierwszej klasie liceum strasznie dużo chodziłem na wagary. To była moja szkoła czytania! Skulony na różnych ławkach, albo leżąc na nowohuckich łąkach czytałem wiersze. Z książki do polskiego! Odkryłem wtedy Norwida, pamiętam, że był to Bema pamięci…, który mnie wciągnął swoim rytmem, i tym jakimś patosem. A czasy były patetyczne: stan wojenny, manifestacje, msze za ojczyznę. Na to wszystko nakładało się buzowanie hormonów i wybujałe ambicje rozbudzonego intelektualnie aroganckiego chłopaka. Norwid robił na mnie wówczas wrażenie kogoś niesłychanie samodzielnego, imponował mi tak jak Herbert, a przy tym czułem, że rozumiem go lepiej niż Mickiewiczów i Kochanowskich, wtedy czytanych bardzo jednoznacznie, grzecznie, lekturkowo. Fascynowało mnie też jego życie. To cholerne nieszczęście, ten wieczny pech, który go prześladował, a który właśnie pozwolił mu pozostać niezależnym. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że takie przygody mają też negatywny wpływ na życie duchowe, a w rezultacie na twórczość. I to, że pisał pod prąd. Dziś wiem, że przecież umiał pisać tak jak podobałoby się ówczesnej publice, ale nie robił tego, tylko trwał przy swoim, narażając się na potworne upokorzenia. Pamiętam, jak bardzo się ucieszyłem, kiedy przeczytałem w jakiejś biografii o jego dandysowskiej młodości. Nareszcie nie był starym dziadem z brodą świętego! Ja jeszcze wtedy nie pisałem takich skomplikowanych i oryginalnych formalnie wierszy, pisałem naśladowcze banały. Ale chciałem pisać tak, jakbym każdym wierszem zaczynał całą literaturę. I widziałem, że Norwid tak pisze, potem polubiłem awangardzistów, lingwistów i Witkacego, zresztą Norwidowego krewniaka duchowego. Podobało mi się jego jawne, nie wstydzące się siebie, „myślenie”. W tamtych czasach, jak ktoś chciał mnie obrazić albo obśmiać, to nazywał mnie filozofem, bo ja faktycznie czytałem Nietzschego i Platona; i to w tej kolejności. Ale pisałem wiersze. Zawsze chciałem to jakoś połączyć, myśleć wierszem. Może teraz to tak racjonalizuję, nie wiem. Ważna też dla mnie była ta ostentacja w korzystaniu z materii wiersza, szukanie w etymologiach, nawet w typografii. Widziałem w tym chyba jakąś totalność tworzenia, o której marzyłem. Potem całe moje pisanie zawsze zaczynało się od tego, z czego pisanie się robi, od jakiegoś pochylenia się nad gliną.

Pamiętasz jakiś swój wiersz szczególnie Norwidowy?

W pewnym sensie cały tom Pojedynek, mój drugi, a pierwszy dojrzały, wziął się z fascynacji barokiem i awangardą, ale u źródeł był chyba Norwid, jako ktoś maksymalnie inwencyjny. Wtedy tak po Norwidowsku chciałem używać wiersza do formalnego uchwycenia sensu moich kolejnych etapów gwałtownego duchowego rozwoju, jakoś przyłapać to, co się we mnie działo.

Norwid to klasyka – przeszłość, do której wracają filologowie i adepci sztuki. Dlaczego warto po raz kolejny i kolejny wracać do raz przeczytanych wierszy?

Poeta, szczególnie młody, zawsze odczytuje starego na nowo, bo robi to egotycznie. Może w ogóle nie warto czytać inaczej niż we własnym interesie. W przeciwieństwie do czytania wierszy poeciątek nowonarodzonych, wiersze dawno zmarłych przodków dają poczucie bezpieczeństwa obcowania z czymś odziedziczonym, ale dlatego właśnie bardziej własnym. Jak dostaję tomik od poety współczesnego, który na dodatek najczęściej jest moim kolegą, to wiem, że on czy ona, oczekują, że jeśli nie pochwalę, to przynajmniej powiem im coś na ich użytek. A starzy poeci mnie do tego nie zmuszają, oddają mi wszystko. A nawet więcej, bo jeszcze i to, czego sami w wiersz nie włożyli, bo to narosło w ich wierszach z czasem. Takim moim odkryciem był właśnie wiersz Człowiek, napisany, kiedy autor miał 36 lat, a więc na Dantejskiej „połowie życia”, w którym Norwid z niesamowitą jasnością uświadamia sobie jedność trzech sposobów istnienia, jakby trzech kręgów człowieczej tożsamości. W centrum jest krąg zarodkowy, w którym jestem tylko sobą w swoich cielesnych i świadomościowych granicach, dalej jest krąg historyczny, w którym jestem osobą cywilizowaną, oraz krąg obejmujący mnie z zewnątrz, kiedy jestem sobą w oczach innych, począwszy od spojrzenia moich rodziców aż po podejrzliwość moich wrogów. Te kręgi jakoś rozpoznaję, ale jest jeszcze krąg niewidzialny, bo krąg patrzenia Tego, którego obecność tylko czuję. Norwid powiada, że to czucie bycia „dzieckiem Bożym” to jest rezonans tych trzech kręgów. Piękna jest w tym wierszu początkowa scena narodzin, domowa scena, zadziwiająco prawdziwa jak na kogoś, kto nie miał szczęścia być ojcem, scena jakby pisana z perspektywy niemowlęcia. I jeszcze z użyciem tych zdrobnień, które jakże są polskie! A tymi słówkami infantylnymi nazywa Norwid dzieciątko w kolebce „królem” i „władcą”, więc imionami Chrystusa. Pisze o świecie widzianym z perspektywy przedświadomości, kiedy jeszcze nic nas nie dziwi, wszystko jest akceptacją. Ta zdolność w dalszym życiu nas opuści bezpowrotnie. Drogą bardzo śmiałych skojarzeń Norwid dochodzi do tego, że człowiek, w maleńkości swojej, jest „Boga sąsiadem”, bo urodził się w gospodarstwie z Nim współdzielonym. Tym gospodarstwem jest ludzka cywilizacja, w której Bóg się objawił. Ale w dalszym ciągu wiersza staje się jasne, że poeta mówi do dziecka w sobie, do tego najintymniejszego „ziarna”, które za chwilę będzie miało przeciw sobie cały świat.

Uff… Filozofia, teologia, antropologia, a więc erudycja, a zarazem ludzkie uczucia i twórcze ryzyko, innowacyjność formalna. Twój Norwid to klasyk czy awangardzista?

Zdecydowanie awangardzista! Wieczny awangardzista, wbrew awangardowej z definicji momentalności i jednorazowości. W tym myśleniu o wierszu jest cała polska poezja nowoczesna. Głownie ta skupiona na języku. Powiedziałbym nawet, że jej drugie narodziny, od czasów aktu założycielskiego w wierszach Kochanowskiego, który odkrył poetycką polszczyznę jako taką. Norwid należy do tych poetów, którzy odkryli poetycki potencjał samego języka, a nie tylko poetycką możliwość jego użycia. Norwid ma większe znaczenie w poezji europejskiej od Baudelaire’a, którego był rówieśnikiem, i którego czytał z uwagą. Oczywiście wpływ jego był tylko na polszczyznę, ale porównywalnie znaczniejszy, bo Baudelaire odsłonił tylko pewną nową wrażliwość, nie nową techne. Najkrócej mówiąc, Norwid odkrył, że proces pisania jest skutkiem procesu czytania znaków, które pojawiają się jako coś, co chce być zanotowane tym jedynym wierszem, i tak tylko, wraz ze wszystkimi składowymi zapisu, które wyłażą po drodze od inspiracji do ostatecznego tekstu. Najważniejszą ideą awangardowości ogólnie pojętej jest bowiem tworzenie przez analizowanie samego aktu twórczego i z materii powstającego dzieła. Przy czym tym aktem jest całość doświadczenia życiowego artysty, a tą materią cała rzeczywistość. Dzięki temu dzieło nie koncentruje się na samym sobie, nie odrywa się ani od świata innych ludzi, ani od konkretnego życia, lecz zagłębia się w istotę tego złożenia, pomijając to, co przypadkowe, nieważne, zakłócające. Tu nie chodzi o to, żeby napisać wiersz, tylko żeby zostawić ślad pewnego wysiłku. Ale w przeciwieństwie do modelowego awangardzisty, który bardzo chce zaczynać za każdym razem od zera, Norwid ma świadomość, że do naszego doświadczenia należy również tradycja, i że ona nas jakoś wobec świata ustawia, chcąc nie chcąc. Stąd jego erudycyjne autoanalizy siebie jako bytu wspólnotowego.

Piszesz we wstępie, że aforyzmy Norwida są natrętnie cytowane przez polityków przeciwnych obozów. Rozumiem, że chodzi o Polskę. Czy zatem istnieje jakaś Norwidowa idea polskości?

Przyznam, że pociąga mnie przeczucie, że Norwid myśli o każdej narodowości jako doczesnej, w istocie politycznej, formie spełnionego człowieczeństwa. To znaczy takiego, kiedy w indywidualnej egzystencji dochodzi do zrealizowania się projektu uniwersalnego. Wówczas wszelkie partykularyzmy narodowe to byłyby tylko historyczne uwarunkowania, jakby metamorfozy tej jednej idealnej postaci. I one muszą się pojawiać, bo idea nie ma postaci własnej. Romantycznym językiem mówiąc, idea człowieka jest tworem czysto duchowym, a więc ma postać raczej hermeneutyczną i performatywną, działa jako wiara, która pcha do czynów. Wzorzec człowieczeństwa jest zdaniem Norwida, zgodnie zresztą z chrześcijańskim dogmatem, jakoś nam tajny, ale źródłowo wieczny, bo stworzony przez Boski Logos, działa jednak w czasie, w historii, egzystuje. Historia jest zresztą dana nam właśnie po to, żeby się ten wzorzec w nas klarował. Dlatego „ludzkość” historycznie przyjmuje postać kultury, cywilizacji. A cywilizacje, jak wiemy, są śmiertelne. Ale tylko dlatego, że przenoszą się w inne miejsce, jakimś wiatrem niesione zasiewają się gdzie indziej. Dzieje narodów, rozmaite narodowe tożsamości, to coś na podobieństwo mitycznych scenariuszy, które musimy sobie wzajemnie opowiadać, bo żadna postać kanoniczna mitu nie istnieje, są tylko wersje; a nawet muszą być, bo to ich permanentne kreowanie jest warunkiem życia ludzkiej wspólnoty. Naród to więc nie rasa, nie krew i terytorium, lecz wspólnota wiary i doświadczenia. Norwid nie znosił „scjentystów”, nie wierzył w biologiczne, materialne uwarunkowania duchowości, ani też nie wierzył w jakieś wcielanie się Ducha w materialne twory. Duchowość to jest wedle niego kreacyjna możność człowieka. To, nawiasem mówiąc, różniło jego cywilizacyjny projekt od różnych systemów genezyjskich, metempsychicznych, gnostyckich, ale i od heglowskiej konieczności dziejowej. A to były poglądy w dziewiętnastym wieku niezwykle popularne, to wisiało w powietrzu. Wiek dziewiętnasty był strasznie zadufany w sobie, przekonany o własnej rozumności i wynikającej z tego wyższości. Ta cała „naukowość” zwykle popadała w elokwentne bałamuctwo. Ale wówczas bardziej niż w naszym stuleciu, rozkoszującym się swoją stabilizacją, wierzono w postęp. Norwid z tej nowoczesności drwił bezlitośnie, kpił głownie z salonowych elit, karykaturyzował intelektualne mody. A sam był na wskroś człowiekiem współczesnym; zaprzeczeniem nostalgii Słowackiego, staroświeckich nawyków Mickiewicza, lęków Krasińskiego. Jeśli wyciągał wzorce z przeszłości, to po to, żeby pokazać, jak to kiedyś dążyło się do wielkości, nie do nowości.

Podjąłbyś się określić, jakie miał poglądy polityczne? Czy on sobie jakoś wyobrażał wolną Polskę?

Oczywiście republikańskie, bliżej Słowackiego, ale chyba bardziej indywidualistyczne. To był jakiś solidaryzm społeczny, ani wspólnotowy socjalizm, ani rywalizacyjny liberalizm. Naród to wspólnota wartości, a państwo to projekt cywilizacyjny, który realizuje się za pomocą instytucji. Norwid opowiada się za projektem przeciw systemowi. I na dodatek motywuje ten wybór moralnie, jako przypisaną człowiekowi powinność tworzenia, nie zaś poddawania się prawom. Była w tym też pokusa anarchii, jako nie-rządu. Bo jeśli ktoś zrozumie sens danej mu wolności, to zrozumie też swoją powinność, a wtedy nie trzeba mu niczego nakazywać. Oczywiście to nie od razu się stanie, ale jednak powinniśmy mieć to stale na uwadze. Państwo nie było jego ulubieńcem, raczej gromada. Coś na kształt kościoła niehierarchicznego. Jeśli już państwo, to programowo niestabilne, doskonalące się. Raczej państwowość jako wehikuł kultury.

Był chyba dość krytyczny wobec Polaków?

Rodakom zarzucał głównie małostkowość, czyli że nie dają z siebie wszystkiego, żeby rozwinąć talenty, które im dano jako zadanie. Postrzegał dzieje Polski jako ciąg straconych szans. Zarzucał polskim elitom gnuśność, brak ambicji, nieoryginalność, za to skłonność do samooszukiwania się. Ten wątek podejmie później Wyspiański. Uznawał „patriotyzm” za obowiązek przekraczania siebie, nie za wyraz miłości do siebie. Polska nie miała być Chrystusem uciemiężonym, lecz gorliwym apostołem.

Widzę, że masz to wszystko przemyślane… Czy to nie są po prostu przemyślenia samego Artura Grabowskiego, pod pretekstem myślenia Norwidem?

Ja już nie do końca wiem, czyje to jest! Ale dobrym prawem następcy jest wykorzystać poprzednika. Poeci nie cytują jak akademicy, lecz kradną, konsumują i trawią!

Na koniec powiedz jeszcze coś o samej serii „Poeci do kwadratu”. Kto wybiera, kogo wybierają, jak widzisz jej ewolucję?

Rewitalizację Państwowego Instytutu Wydawniczego w nowej formule, jako instytucji kultury, uważam za jeden z najfortunniejszych pomysłów polityki kulturalnej obecnej władzy. Taki wydawca może myśleć tylko o jakości. To jest załoga znakomitych redaktorów pod kapitanem, który naprawdę lubi ambitną literaturę, a w szczególności poezję. Nie ukrywam, że wystawiam laurkę osobie znanej mi osobiście. Serię „Poeci do kwadratu” redaguje na dodatek znakomita poetka, Anna Piwkowska, która zna środowisko, więc wie, co komu zaproponować. W pierwszym okresie wszyscy rzucili się na poezję ostatniego stulecia. I trudno się dziwić, bo ona jest nam najbliższa, wciąż żywa czytelniczo. Ale przecież to nie jest cała polska poezja! Dlatego teraz słusznie idzie to w głąb. Do źródeł! Dzięki temu wybory i komentarze współczesnych poetów odsłaniają ich samych, ale też mimowolnie projektują przyszłość naszej poezji. Dostrzegamy jej różnorodność, jej potencjał. Chciałbym, żeby to prowokowało radykalne wybory, radykalne ingerencje w tradycję. Mam wrażenie, że większość kolegów i koleżanek tymi wyborami ujawnia pewien związek osobowości raczej niż poetyk, bo to zawsze jest jakiś powrót do siebie jako poety. Generalnie artyści nie lubią analizować własnej techniki, bo czują, że wytrącają sobie narzędzia z ręki. Ja widzę w tym układający się ciąg metamorfoz archetypu polskiego poety. Jeśli ktoś to kiedyś przebada, to napisze nową historię literatury polskiej! A ta jest nam bardzo, ale to bardzo potrzebna! Bo taka historia nie została napisana po transformacji; podejrzewam, że ze strachu przed utratą bezpiecznych złudzeń, jeśli nie po prostu zatrzymana w sieci dziedzicznych towarzyskich koneksji. Potrzeba nam też rewitalizacji poezji. Bo chociaż wychodzi masa tomików, to dzisiaj poezja jest chyba w odwrocie, nie ma tej siły oddziaływania, co jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Nie jest słabsza, mamy wciąż jedną z najwyższych średnich w Europie, ale znormalniała, a więc i spowszedniała. Nie ma dziś poetów wiodących, bywają efemeryczne gwiazdki i krótkotrwałe wybuchy oraz lokalne kulty. To norma czasów przejechanych walcem globalizacji. A takie kolorowe, poręczne tomiki ktoś sobie kupuje, kierując się osobistą sympatią, a więc odnawia się intymna potrzeba kontaktu z poezją jako taką, bo zarazem tradycyjną i najnowszą. I wtedy następuje moment odkrycia nieoczekiwanych powiązań, jakieś nitki się ciągną, wyciągają coś z ukrycia. Z tych odkryć mogą narodzić się nowe spojrzenia na świat, bo w końcu do tego, do tej zmiany zapatrywania, służy sztuka. Zajadli obrońcy wszelkich „normalizacji” i „stabilizacji” powinni zacząć się bać…

 Cyprian Kamil Norwid, „Człowiek”

C. K. Norwid, Człowiek, wybór i wstęp A. Grabowski, PIW, Warszawa 2020.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Artur Grabowski, Andrzej Mirek, Norwid syntetyzuje różnorodności, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 54

Przypisy

  1. https://marginesy.com.pl/podcast/14?slug= [dostęp: 31.05.2020].
  2. G. Tomicki, „Po obu stronach lustra. O poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego”, Szczecin 2015.
  3. E. Tkaczyszyn-Dycki, „Liber mortuorum”, Lublin 1997.
  4. G. Tomicki, „W centrum nowoczesnej podmiotowości. O poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego” [w:] E. Tkaczyszyn-Dycki, „My się chyba znamy. 111 wierszy”, Warszawa 2018, s. 157–164.
  5. E.W. Said, „O stylu późnym. Muzyka i literatura pod prąd”, Wrocław 2017.
  6. Tamże, s. 11.
  7. Tamże.
  8. D. Czaja, „Gramatyka bieli. Antropologia doświadczeń granicznych”, Kraków 2018, s. 17.
  9. Por.: L. Pareyson, „Estetyka. Teoria formatywności”, Kraków 2009. „Formatywność” to takie ujęcie, w którym forma traktowana jest jako „organizm żyjący własnym życiem, posiadający własne wewnętrzne prawodawstwo, […] całość niepowtarzalna w wyjątkowości, niezależn(a) w swojej autonomii […]”. Dodajmy, że chodzi tu o analizę doświadczenia estetycznego, o człowieka, który sztukę robi, „człowieka w akcie robienia sztuki”, s. 18. „«Treść» to całe życie artysty, to jego działająca osobowość […], także «sposób formowania», czyli styl. Treść jest w dziele obecna właśnie jako styl”, s. 19.
  10. Por.: S. Porzuczek, „Mapowanie bólu. Lektura. Spojrzenie. Afekt”, Kraków 2020.
  11. Tamże, s. 24.
  12. L. Pareyson, „Estetyka. Teoria…”, dz. cyt., s. 19.
  13. Według J. E. Cirlota glina symbolizuje nie tylko zjednoczenie receptywnej zasady ziemi z transformacyjną mocą wód, lecz także, ze względu na plastyczność iłu, wiąże się ze sferą biologii i narodzin. Por.: Tenże, „Słownik symboli”, Kraków 2012, s. 137.
  14. T. Drewnowski, „Walka o oddech. O pisarstwie Tadeusza Różewicza”, Kraków 1990.
  15. A. Irek, Selfie ze światem, Bydgoszcz 2015, s. 54.
  16. Tamże, s. 56.
  17. A. Irek, Myśli walentynkowe i inne piórka, Wąbrzeźno 2013.
  18. A. Irek, Espresso, Bydgoszcz 2016.
  19. Zob.: Sto tomów na stulecie 1918–2018, „Topos” 2019, nr 4 (167), s. 29.
  20. http://poecipogodzinach.blogspot.com/ [dostęp: 24.05.2020].
  21. A. Irek, WIO! sny, Wąbrzeźno 2019, s. 51–52.
  22. „Akant” 2004, nr 5 (83), s. 8.
  23. Zob.: A. Irek, WIO! sny, Wąbrzeźno 2019. Wszystkie kolejne cytowane wiersze pochodzą z tego tomu.
  24. „Akant” 2004, nr 5 (83), s. 5–8.
  25. Za: A. Robiński, My w objęciach drzew, „Tygodnik Powszechny” 2019, nr 17–18, s. 18.

Powiązane artykuły

04.06.2020

Nowy Napis Co Tydzień #052 / Wiersze

Zobacz nagranie

Z okazji pierwszych urodzin Instytutu Literatury w dniach 26–29 lutego 2020 roku w Krakowie zorganizowany został festiwal rocznicowy „Dziś są nasze urodziny”. Podczas pierwszego dnia festiwalu w Salonie Literackim przy ul. Smoleńsk 20 odbyło się spotkanie poetyckie z autorami krakowskiego oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Z publicznością spotkali się: Bożena Boba-Dyga, Jadwiga Malina, Beata Szymańska, Elżbieta Wojnarowska, Zofia Zarębianka, Zygmunt Ficek, Piotr Lamprecht, Stanisław Stabro oraz Michał Zabłocki.

Poniżej prezentujemy nagranie, na którym Zygmunt Ficek czyta swoje wiersze: Jestem gdzie nie maUcieszenie*** Dźwiga się z kolan czas teraźniejszy…Ja tu jestem stawem.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Zygmunt Ficek, Wiersze, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 52

Przypisy

  1. https://marginesy.com.pl/podcast/14?slug= [dostęp: 31.05.2020].
  2. G. Tomicki, „Po obu stronach lustra. O poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego”, Szczecin 2015.
  3. E. Tkaczyszyn-Dycki, „Liber mortuorum”, Lublin 1997.
  4. G. Tomicki, „W centrum nowoczesnej podmiotowości. O poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego” [w:] E. Tkaczyszyn-Dycki, „My się chyba znamy. 111 wierszy”, Warszawa 2018, s. 157–164.
  5. E.W. Said, „O stylu późnym. Muzyka i literatura pod prąd”, Wrocław 2017.
  6. Tamże, s. 11.
  7. Tamże.
  8. D. Czaja, „Gramatyka bieli. Antropologia doświadczeń granicznych”, Kraków 2018, s. 17.
  9. Por.: L. Pareyson, „Estetyka. Teoria formatywności”, Kraków 2009. „Formatywność” to takie ujęcie, w którym forma traktowana jest jako „organizm żyjący własnym życiem, posiadający własne wewnętrzne prawodawstwo, […] całość niepowtarzalna w wyjątkowości, niezależn(a) w swojej autonomii […]”. Dodajmy, że chodzi tu o analizę doświadczenia estetycznego, o człowieka, który sztukę robi, „człowieka w akcie robienia sztuki”, s. 18. „«Treść» to całe życie artysty, to jego działająca osobowość […], także «sposób formowania», czyli styl. Treść jest w dziele obecna właśnie jako styl”, s. 19.
  10. Por.: S. Porzuczek, „Mapowanie bólu. Lektura. Spojrzenie. Afekt”, Kraków 2020.
  11. Tamże, s. 24.
  12. L. Pareyson, „Estetyka. Teoria…”, dz. cyt., s. 19.
  13. Według J. E. Cirlota glina symbolizuje nie tylko zjednoczenie receptywnej zasady ziemi z transformacyjną mocą wód, lecz także, ze względu na plastyczność iłu, wiąże się ze sferą biologii i narodzin. Por.: Tenże, „Słownik symboli”, Kraków 2012, s. 137.
  14. T. Drewnowski, „Walka o oddech. O pisarstwie Tadeusza Różewicza”, Kraków 1990.
  15. A. Irek, Selfie ze światem, Bydgoszcz 2015, s. 54.
  16. Tamże, s. 56.
  17. A. Irek, Myśli walentynkowe i inne piórka, Wąbrzeźno 2013.
  18. A. Irek, Espresso, Bydgoszcz 2016.
  19. Zob.: Sto tomów na stulecie 1918–2018, „Topos” 2019, nr 4 (167), s. 29.
  20. http://poecipogodzinach.blogspot.com/ [dostęp: 24.05.2020].
  21. A. Irek, WIO! sny, Wąbrzeźno 2019, s. 51–52.
  22. „Akant” 2004, nr 5 (83), s. 8.
  23. Zob.: A. Irek, WIO! sny, Wąbrzeźno 2019. Wszystkie kolejne cytowane wiersze pochodzą z tego tomu.
  24. „Akant” 2004, nr 5 (83), s. 5–8.
  25. Za: A. Robiński, My w objęciach drzew, „Tygodnik Powszechny” 2019, nr 17–18, s. 18.

Powiązane artykuły

Loading...