RAPSA: Tytułowe Morskie Inspiracje – Number 2
W Seulu miałam Sen nad morzem. Poruszam się jak zbłąkany
pies. W utraconej Przestrzeni Skaleczone miasto. Siedzę na
gruzowisku Ostatniej Wieczerzy, witam apostołów, których nie ma.
Za mną krzyczy czarna ściana ciszy.
(Przyjaciel) Judasz wydaje drugiego Judasza, trzeci Judasz Głosem
z zaświatów przypomina, w Labiryncie życia bez srebrników
i nitki Ariadny każdy jest Przegrany. Oko Cyklonu nie jest Okiem
Opatrzności.
Morze traci swój kolor. W tafli lustra Senne przestrzenie odbijają
Pejzaż miejski. Szukam siebie na brzegu cienia. Znajduję Spód
Parasola, zawieszam nad sobą. Mam dach nad głową. Nie jestem
bezdomna. Wszędzie jestem u siebie, chociaż świata wokoło już nie ma.
W Mieście nocą, zamykam bramę, W Morskich pejzażach Rapsy
zatrzymuję ludzi, potem przerywam dialog morskich inspiracji, których
nie było. W Klubie Pacyfik Blue kolejny obraz podaje łapę – mnie,
bezdomnemu psu z Wozem Drzymały nad głową.
PS
Tancerka z Moulin Rouge, której Zawsze śniła się koreańska
pomarańczowa jesień, nie wróciła do swojego kraju.
Ona
Nie znała zwykłej ziemi
Pokrytej mleczem i chichotem
Wulkanów Dla niej było to tylko
Światło – kaleki ranek
Przywołany szałem i
Gniotący nagie ciało
Obudziła się jak mrok
Z bajki o niewinnych
Dziewczynkach spod numeru
Siedem Spałem jeszcze
I nie wiedziałem co to
Demon a co Bóg
Śniło mi się piekło
Strąceni ze stołków
Przetrząsali mi kieszenie
Licząc na resztę z
Obola Chyba mnie opuścili
Bo bolała mnie głowa i
Jej palce kreśliły
Koło gdzieś w okolicy
Moich włosów
Bałem się Ratował mnie
Uniwersalny banał
Wymalowany jej szminką
mam swoje loopy
mam swoje loopy
i raczej zjazdy
a spanie twardsze
niż twoje upadki.
jeżdżę z powrotem i tam
gdzie wschodzi fatum.
to tylko moje boczki
miększe niż narkotyk
masaż dłońmi i usta
kończące w nadmiarze.
Ty
Twa postać na tle szyby czystej
czy przypomnienie wiarołomstwa
Nie wiem jak mógłbym Cię obmyślić
Pójdę i zdążę
Dotrę
Z tej chwili kiedy narodził się dramat
tylko niepokój wynika pąkami
Ale już wiem że jesteś ze mną
że nigdy nie będziemy sami
O nie lękam się tego że
nie zdążę zadzwonić do Boga
po śmierć po wytchnienie
Jeśli jesteś aniołem
anioły mają wbitą
pod żebra wulgarną metaforę
czy symbol transcendencji
A my nie przekraczamy siebie
Nie docieramy nigdy
Chyba że do źródeł
do wspomnień własnych
parszywych jak sny
W człowieku najbardziej nieuchwytny jest moment refleksji
Oczekiwanie sennie dźwięczy jak preludium
W człowieku najbardziej śmiały jest bój
Zanim otrzymam klucze do miast i poddanych
stoczę ten bój o Ciebie
legnę w tryumfie
A może zalegnę
Później nadejdzie nuda
i wspólne kłopoty
a wspólne tylko z nazwy
Ileż ważkich chwil
ileż żył rozcinanych
przez histerię smutku
a tylko w marzeniach
Nie jesteśmy bogaci
w nagły radykalizm
Obcy nam nawet smutek filozofów
Z konkretu przechodzimy lekko w hipostazę
Tam już anioły szumią
swoimi śrubami
wściekłość wre
Nie mogę ciebie inaczej obmyślić
Skrócić dystans
Psychiczny
Na dzisiaj dość żartów
Wiem że oboje stoimy przed szybą
która pochłania wszystko
nie odbija
I naszych innych postaci tam nie ma
A nasza wrażliwość jest jeżem
Bo jednak warto podjąć próbę lata
zaczętą w grudniu w lutym w zapomnieniu
Mówisz Widziałam jak ze snu wzrastały
motyle które całowały śpiących
Zawsze lubiłem przejrzystość
i garść twych włosów pośrodku lasu
ścięta w ferworze liści
w zamęcie wzrastania
I sam bór nie udźwignął twojej tajemnicy
Oto ludzie są nagle zbędnie przyodziani
Ten dramat niedorzecznie wieczny
Nam przypadnie w udziale
by zasiedlić miasta
w posiadanie brać swoje emy i cyferki
Nam przypadną udziały w odwiecznym dramacie
Jak ciągle ścigać przebieractwo myśli
subtelną bieliznę naszych bujnych oczu
Z narodzin lwa jako korzeń wyciągnie pustynia
Kobiety schylone wzdłuż rzek wstępujące
w grę nurtu i zwierciadeł z ludowych kantylen
Chciałbym cię zrywać garściami po szept
po szept który kobieta każda ofiaruje
sytości swoich rysów
miękkości swych pragnień
Ogród
a tyle jeszcze trwa niedopowiedzeń
I niby owce w stadach całopalnych
są Twoje przejścia wśród zim i nasturcji
Wciąż stoimy przed szybą
a może na grani
Chciałbym byś dla mnie zdjęła swą dawną sukienkę
tę sprzed laty dwudziestu i została lalką
z wypalonymi snów oczodołami
Jest okrucieństwo cierpliwością bogów
O godna wyprawy do stu smutnych kolchid
Z kości twych wzniósłbym pałac jedwabiem bez końca
jedwabiom twoich ruchów ciągle zamykanych
To mrówka przeszła z wieścią zatopioną w igle
Los ludzie jest inny
Gdy staną przed szybą
I w grę ich nie wciągną przejrzyste anioły
muszą nie ufać sobie
a marzyć o drugich
muszą marzyć o drugich tzn. o pierwszych
i mówić Ta kobieta jest godna pochodu
horyzontów gasnących i zorzy tak małej
że aż cień ziarna piasku może ją zasłonić
Czerwienią sutek zeschłą krew ożywia
a bielą rąk wygładza nierówności śniegów
Warszawa – Olsztyn, 17–18 VI 77
Sen
W świat nasz wchodzą tysiące snów
I złote okowy pękniętych szyb
Para huczy i pieką oczy
To step dopomina się o swoje prawa
Kodyfikacje zamierzchłe lampiony drgań
A poprzez sytość archaniołów
jak na klepisku czy polu musztry duchowej
wędruje głośne: hosanna
Sen nie da się wyjąć z szyb
Mówimy Śniłem kiedyś
Czy ten brak oddechu
można przyrównać do śmierci
Pod jakim kątem wpadają podziemne rzeki
Wynająłem procarza który strzelał w tankietki
druzgocąc je na masło
Entuzjaści założyli klub
i pieczątki filistynów wskazywały na bezsens
żwawej pracy archeologów
Żuawi paradowali z kobiałkami pełnymi gór
Jakże przejrzyste jest pismo miasta:
Zamtuzy kloaki parki
Oddech minionych cywilizacji w naszym westchnieniu
zmarł prawodawca z Ur
Gilgamesz posiwiał
Słowa kabały talmudu cyfry na pewno znaczące
zaplątały się między kiście pajęczyn
Korsarze wyparowali
więc we wszystkich portach głoszono chwałę wolnej redy
a przychylnie witano każdego nuncjusza
Ilu jest namiestników ziemi wśród prądów stygnących
Z ilu tkanek jakich postrzegań składa się sen
Nie znamy wielu znaczeń
i coraz mniej znaczymy w chaosie świata
Dopada nas bezsenność
jak chart trosk przeinaczonych
przez bezwład woli
Tyle wieków okrętami szarpaliśmy sól morza
Kronikarze wspominali o morzu oceanicznym
i w kasztelu łowili szczury
admirałów niewdzięczność zdobiła w kajdany
Czy ze snu zdobywców podnosi się proch
i skazanie na marność
Magio snów chełpliwych
Po wykonaniu 12 prac
zapłakał Herakles bo zrozumiał
że trzynastą będzie
powieszenie judasza w cieniu wiązu
Odtąd żył długo ale niespokojnie
Szczekał Przerażony kolejnym zmierzchem
przecierał czerwone oczy
Daremnie kąpał się w mleku wspomnień
bo sen nie nadchodził
25–27 VI 78
Budzę się na dobre
Śniło mi się (a może wmówiono mi to),
że całkiem spłonęła Amazonia i Australia,
że zbliża się do nas wielki meteoryt,
który za chwilę powie nam "gud myrning",
że buldożery rozjechały puszcze,
że nie będzie zimy, już nigdy – never,
że plastikowe sztućce podchodzą pod nasz dom,
że Zenon nagrał nowy hymn Polski,
że wszyscy grają w zabijanki na konsolach,
oglądają horrory i mordobicia,
że w smartfonach na fejsach i instagramach
uprawia się zło,
że smog nocą udusił mnie poduszką,
że Wisłą płynie wielka kloaka,
tak jak internetem tylko syf, seks,
fake newsy i patoblogi, no i pan Paweł,
że nikogo nie obchodzi poezja,
że Bóg to sprawa prywatna,
a nadzieja będzie wygaszana,
że miłość żałosna jak romantyczne komedie,
że nie ma już po co jechać w Bieszczady,
że nie istnieją życzliwość, pomoc i etyka,
są tylko interes, grzech i złodzieje kamienic,
że jestem pożytecznym idiotą wierząc w ludzkość,
że to właściwie koniec, jeźdźcy apokalipsy,
dwa dni po końcu świata. A ja tymczasem –
budzę się na dobre i dobre przychodzi.
*** Ojciec płakał przez sen i obudził matkę...
Ojciec płakał przez sen i obudził matkę.
To nie syn, który żyjąc w grzechu od lat
siedmiu pisze doktorat (ojciec napisał w rok), mu się śnił,
ale że pod jego nieobecność żona przerobiła
łazienkę, i sedes jest, gdzie wanna – lub odwrotnie.
Ojcze nasz, byłeś bliski płaczu, kiedy żona
pod twoją nieobecność połączyła chlew
z kuchnią, w której w rok, siedząc przy piecu na schodku,
napisałeś doktorat (twój syn pisze od lat).
Zastałeś kuchnię w chlewie. Lepiej niż chlew w kuchni.
(Z tomu Układ scalony)
„Burłacy na Wołdze” pędzla mistrza Riepina
ziemia o barwie sierści martwego wielbłąda
nie dryfuje smugami w ruchomym szkle Wołgi
– to pokruszone światło
bawi się wodną wstążką: chwieje się, drwi, oddycha.
obtargani mężczyźni podobni do koni
gniotą piach brudną stopą – wpisani w skrzyp skórzanych
holowniczych pasów nie wbiegną
w rewiry snu. ich pot roztarmosi kojące powietrze
nocy, której nie będzie. jednak nie wiedzą o tym
ani tamci, co gną się w wiecznej katatonii ani chłopiec
w czerwieni.
poza linią widzenia – brzemienna kobieta: za nic ma plany, tło,
irytację Riepina. stoi ciekawa światła, przywabiona przeciągłym
gwizdem parostatku albo zwierzęcą wonią
ogorzałych burłaków. kiedy nasyci oczy, wstąpi
w przestrzeń obrazu, by się schylić po koszyk. i odejdzie
osobna.
to jej będzie ziszczona łaska snu, balsamiczność
wieczornego powietrza.
lokomotywa
śniło mi się, że ktoś przeciągnął tory
w moim dzikim ogrodzie i wielki, sapiący pociąg
przejechał pod samym oknem.
widziałam go tylko chwilę, tylko z jednej
strony – zatem jakby naprawdę.
co prawda nie wspominam o tym nikomu,
no bo, jakby nie patrzeć, po co się czepiać snu? – jest zaledwie projekcją
mózgu – jak użądlenie
światła z kosmicznej bajki.
jedynie nie rozumiem, dlaczego od tamtej pory czegoś szukam
w ogrodzie. i skąd to zastanowienie,
czy w tej dawno nieczynnej, cembrowanej studni
zmieści się lokomotywa…?