07.12.2023

Nowy Napis Co Tydzień #232 / Piekło

Na przerwie wybiegaliśmy ze szkoły. Robiliśmy rundę wokół ogrodzenia dębu na środku placu przed kościołem, by w jego orbicie nabrać rozpędu i wpaść na plac targowy. Tam rozjeżdżone błoto schło w twarde grudy kolein. Pomiędzy nimi, jak kopczyki kretowin, sterczały kupki końskiego łajna, dopóki nie sprzątnął ich placowy. Rozżarzone słońce nagrzewało plac, tak, że parował z niego kwaśny zaduch jarmarcznej uryny. Nieprzyjemna woń unosiła się do pięter budynków oddzielających targowisko od Placu Grunwaldzkiego, zanim od Dunajca z rozpędem wpadł świeży powiew wiatru i przegonił smród handlowego poniedziałku. Wbiegaliśmy na rynek. Kocie łby już dawno wyschły z porannej rosy. Musieliśmy jednak uważać, bo zdarzało się, że w spoinach stały jeszcze resztki końskiego moczu.

Przechodziłem wzdłuż domów, mijałem drzwi z tabliczkami mecenasów, lekarzy oraz kraty i żaluzje żydowskich sklepów. Czy w ich mrocznych wnętrzach na klienta wyczekiwali właściciele? Nie wiem. Już nie stali w wejściach, jak przed wojną i nie zachęcali przechodzących do kupna. Cofnęli się zastraszeni, opieczętowani sześcioramienną gwiazdą. Na murze wisiało okupacyjne obwieszczenie. Brunatne litery groźnie szczerzyły kły, wściekały się, chciały kąsać i gryźć. Z czeluści sieni narożnego domu na plac wpadał chłodny podmuch. Zawsze obawiałem się, że wyjdzie z niej żarłoczny smok. Dudniło tam czasem, przewalało się głucho, jakby uporczywa czkawka szarpała trzewiami potwora, który po chwili wypluwał stamtąd dębowe beczki.

Wychodziłem na główną ulicę. U jej początku chyliło się kilka drewnianych domów, przeważnie krytych papą. Na narożnym budynku dach załamywał się niebezpiecznie i osuwała się dachówka.  Liczne szopy i dobudówki od strony podwórzy wyglądały jak szalupy przycumowane do statku. Daszki i okapy porośnięte mchem to wznosiły się, to opadały. Płynęły w morzu traw i podwórkowego rumianku. Zagracone ganki, a w nich wykoślawione drzwi otwierały nory nagromadzonego przez lata nieporządku. Na schodach siedziały kobiety. Świdrowały mnie ciemnymi oczami. Nie mogłem wytrzymać ich wzroku, spuszczałem oczy, a one patrzyły na moją jasną czuprynę.

Skaranie boskie z tymi moimi włosami. Zanim jeszcze poszedłem do szkoły, już przezywali mnie Białas. Ksiądz bezbłędnie rozpoznawał mnie wśród ciemnowłosych chłopców, kiedy kradliśmy mu w sadzie malinówki. Nawet pomiędzy drzewami byłem widoczny z daleka, jakbym niósł nad sobą latarnię. Klęczałem potem w kącie, bo nie chciałem wydać kolegów.

Odprowadzały mnie wzrokiem te żydowskie kobiety i dzieci patrzące przez brudne szyby niskich okien. Dopiero nieco dalej zaczynały się murowane domy bogatszych Żydów. Przebiegałem skrzyżowanie na ukos, na wprost kościoła żegnałem się pobożnie i wpadałem do szkoły. W drzwiach czekał surowy belfer i każdemu wymierzał razy drewnianą linijką, aż dłoń zapalała się żywym płomieniem bólu. Ale to na nic. Gdy na rynku coś się działo, znowu wymykaliśmy się ze szkoły.

Karabinowe wystrzały głuchym trzaskiem przerwały szmerliwą nudę lekcji. Litery z wyrazów wypisanych kredą na tablicy zaczęły spadać, osuwać się do drugiej linijki. Niektóre przekręciły się do góry nogami i już nie mogliśmy za żadne skarby odczytać znaczenia słów. Nauczycielka stanęła zatrwożona, nagły skurcz przebiegł jej po twarzy i zaczęła głośniej mówić, chodzić wzdłuż ławek, by zagłuszyć odgłosy wydarzeń. My wytężaliśmy słuch, patrzyliśmy w okna i nie mogliśmy doczekać się przerwy, by pobiec i zobaczyć, co się stało. Równo z dzwonkiem wypadliśmy na dwór. Pędziliśmy w kierunku gestykulujących ludzi przed domem Chaskela Appla. Oni, zatrwożeni, bezradni, ale pełni ciekawości, roztrząsali to zdarzenie. Ci, którzy przyszli później, pytali o szczegóły. Ktoś mówił, że niemieccy żandarmi zastrzelili Appla, gdy porcjował cynamon. Osunął się na podłogę, tarasując drzwi do pokoju, w którym była jego córka Miriam. Podobno wyskoczyła przez okno i biegła w dół podwórza. Tam ją zastrzelił gestapowiec. Rozwścieczony żandarm wpadł do sąsiedniego domu. W izbie był chory Żyd. Gestapowiec strzelił mu w głowę i pobiegł za innymi chwytać dwóch synów Chaskela Appla w zaroślach za cegielnią Kurkowskiego.

Przecisnąłem się do sieni domu Appla. Pachniało przyprawami, które wypełniały wnętrze jakąś dziwną, korzenną wonią. Tyle tylko zapamiętałem, bo czyjeś mocne ręce wyciągnęły mnie za kołnierz na zewnątrz. Wtedy wszedłem za kolegami do domu Cymmera. Stary Żyd leżał w łóżku. Jakby spał, tylko ta mała dziura w jego czole. Przeszył mnie chłód. I ta dziwna cisza. Coś niedookreślonego unosiło się w izbie. Jakby dym z paleniska uchodził, sadowił się pod sufitem, to znów spływał do podłogi. Stawał, przechadzał się, przenikał sprzęty, przybierał kształt ludzkiej postaci, ale nie miał twarzy, tylko sino-żółta plama wyginała się w grymasach i minach przedziwnych. Cofnąłem się przerażony, nagle od stołu samo odsunęło się krzesło, a ciało astralne usiadło na nim, przybierając kształt mnicha. Ktoś wszedł. Promienie słońca wpadły przez otwarte drzwi i pokroiły mrok izby błyszczącymi strunami jak nożem. Po drugiej stronie stołu zobaczyłem Cymmera…ale przecież nie może tu siedzieć? „On leży w łóżku bez życia” – pomyślałem. A jednak był. Klingi światła, jak błyskawice przecinały go na wylot. Po chwili śmierć zawinęła go w swój ciemny habit i zaraz wyszli oboje.

Spojrzałem na łóżko. Dalej na nim był stary Żyd. Miał długie siwe włosy, a rozłożysta broda przykrywała mu całą pierś. Ręce miał położone wzdłuż ciała, otwarte dłonie skierowane w górę. Moi koledzy stali porażeni, milczący z oczami wybałuszonymi, zadziwieni tym wszystkim. Śmierć jeszcze było czuć, jakby dalej siedziała za stołem. Mój ojciec zmarł, gdy miałem dwa lata, ale tak świadomie nigdy jeszcze nie widziałem czyjejś śmierci aż do tego dnia. Gdy patrzyłem na twarz Cymmera, przypomniały mi się obrazki z katechizmu przedstawiające Stwórcę. „Zabili Boga?” – zamigotało mi w głowie. Potem ktoś nas przegonił.

Wróciliśmy do szkoły. Już nie biegliśmy. Nauczyciel na nas nie czekał z linijką w drzwiach. Powiedział tylko, że jest niebezpiecznie chodzić po mieście, gdy dzieją się takie rzeczy i prosił nas, żeby na przerwach ze szkoły nie wychodzić.


Coś wisiało w powietrzu, schodziło do ziemi i czaiło się za rogiem każdego budynku. Więcej niemieckich żandarmów, a zwłaszcza przyjazd gestapowca Rommelmanna z Tarnowa zawsze zwiastował tragedię. Ten zwyrodnialec wpadał na kilka dni, brał kwaterę u notariusza Kszysztofowicza przy ulicy Kolejowej i wtedy warta ustawiała tam rogatki. Żandarmi sprawdzali wszystkich przejeżdżających w stronę stacji. Dzieci nikt nie kontrolował, ale do szkoły mało kto tamtędy szedł. Ja skręcałem za budynkiem doktora Rąpały i przechodziłem obok domów Kurkowskiego, mijając posterunek. Udzielał mi się niepokój miasta. Szerzej otwierały mi się oczy i widziałem w ludziach strach.

Mieszkańcy zamierali w bezradnym oczekiwaniu na coś niedobrego. Nieszczęście zbliżało się jak gradowa chmura, jak wichura. Trwożliwość ogarniała ludzi i czuć było przerażenie spotęgowane uczuciem bezsilności. Bo kto zatrzyma czarne obłoki, ciężkie od grozy, obłaskawi błyskawice, pochwyci wicher? Kto nie musiał, nie szedł do sklepu. I targ był skromniejszy w takie dni, mijał szybko, bez zbędnych ceregieli. Kto nie był wezwany, nie udawał się do Urzędu Gminy, a wezwany truchlał, żegnał się z rodziną, jakby tam czekała na niego szubienica. W gminie urzędnicy też strachem podszyci, bo przecież nikt nie wiedział, co takiemu bandycie strzeli do łba. Miał przecież nie od parady trupią czaszkę na czapce. Widziałem gestapowca, jak ze śmiercią szedł pod rękę przez miasto. Ta śmierć jemu była tylko posłuszna, na jego skinienie tańczyła wokoło, podskakiwała, kosą wywijała kostucha okrutna. Na kogo Rommelmann popatrzył groźnie, już nią szczuł. Biedak malał, zapadał się w sobie i do mysiej dziury by się schował, żeby wyrwać się z jej szponów, bo wtedy to nie gestapowiec do Żabna przyjeżdżał, a sama śmierć w czarny całun okryta. Upominała mnie mama, bym uważał, a zwłaszcza, gdy coś się będzie działo, poskromił swoją ciekawość.

Któregoś wrześniowego przedpołudnia nie poszedłem do szkoły. Odwołano lekcje, bo w klasach przez kilka dni mieli kwaterować niemieccy żandarmi.

Wyszedłem na podwórze. Siąpił drobny deszcz. Głuszył odgłosy miasteczka. Już od kilku dni zanosiło się na zmianę pogody. Ostatnie dni były rześkie, pełne słońca poprzeplatane osnową babiego lata. Poranna mgła opadała rosą na trawy i liście. Perlił się świat, dopóki nie wyparowała wilgoć. Słońce zachodziło coraz bardziej pomarańczową łuną za pagórki tuż za Wisłą. Szare jak zgrzebne płótno chmury rankiem przesłoniły niebo i żaden podmuch wiatru ich nie przeganiał. Szeleściło dookoła od drobnych kropli spadających na drzewa, dachy i ziemię.

Spuściłem psa z łańcucha. Biegł obok mnie i szczekał wesoło. Wyrywał się w ogrody, ale przywoływałem go i posłusznie wracał. Był to kundel o sierści koloru słomy, z brązową łatką na lewym oku i uchu, jakby ktoś w to miejsce przyfastrygował kawałek ciemnego sukna. Miał zaledwie dwa lata. Brat przyniósł go jako kilkutygodniowego szczeniaka od kolegi. Ta brązowa łatka zwróciła jego uwagę, że niby to takie rzadko spotykane, stad też jego imię, Łatka. Może ono gramatycznie do psa nie pasowało, bo to tak jakby na chłopa mówić Kowalska, ale mama powiedziała, że różne są nazwiska. Łatek wołać? Tak jakoś dziwnie. Takiego słowa nie ma. Jest Łata, mieszka nawet na sąsiedniej ulicy, ale jakże psa zwać ludzkim nazwiskiem? Chociaż ludzie czasem od wilków są gorsi, pies musi mieć psie imię, a że mały jest, to i zdrobniale do niego trzeba. Tak więc Łatka został, choć czasem Łatek też mu mówiłem i rozumiał, i ogonem merdał.

Kiedy minęliśmy stodołę, krowa Jagoda swój ogromny łeb odwróciła w naszą stronę i łypnęła wielkim okiem. Dostrzegłem w jej źrenicy siebie powiększonego. Cofnąłem się, ona schyliła głowę i dalej skubała trawę. Klucz dzikich gęsi zwielokrotnionym gęganiem otwierał południowe izby nieba. Zadarłem głowę i odprowadzałem je wzrokiem, aż zniknęły daleko. Łatka zaczął niespokojnie ujadać i biegł na koniec łąki. Nie było już w tym szczekaniu słychać żadnej radości, zabawy i dokazywania. Spojrzałem za nim i wtedy zobaczyłem idących ludzi. Szli powoli za ogrodami naszych zabudowań polną drogą biegnącą od ulicy Tarnowskiej aż do kolejowej stacji. Stałem i patrzyłem zdziwiony, że nie śpiewają pieśni maryjnych, bo skojarzyłem ten pochód z odporyszowską pielgrzymką. Dochodził mnie tylko głuchy odgłos ich kroków, szmery rozmów, wśród nich płacz dziecka wwiercał się w deszczowe niebo. Łatka szczekał dalej, a ja wpatrywałem się w tę procesję.

Przed kolumną pieszych jechał na motocyklu kosmaty pająk. Spod hełmu błyskał czarnymi wyłupiastymi oczami. Jednymi odnóżami wspierał się na kierownicy, a w drugich trzymał karabin maszynowy. Cztery pary nóg obutych w wysokie oficerki opierał na podnóżkach. Motocykl błyszczał metalicznie, warczał i kołysał się na wyboistej drodze. W przyczepie przypiętej do motoru podskakiwał kogut. Rozpościerał skrzydła i piał wniebogłosy. Zadzierał dziób ponad ogromnymi wolami. Małą głowę na tyczkowatej szyi zwieńczała korona krwistego grzebienia.

Procesja szła powoli. Ludzie zmęczeni, zrezygnowani, z zgaszonymi od smutku oczami. Szli krok za krokiem. Wszyscy coś nieśli, jakieś toboły, walizki, teczki, siedmioramienne menory. Paliły się w nich płomyki, choć nie wszystkie, pewnie gasił je deszcz. Chłopczyk z jasnymi kosmykami pejsików płakał, bo nie płonęła jego skręcona hawdala. Starsi chłopcy ściskali pełne naręcza pergaminowych zwojów z Chederu, inni nieśli książki. Jakiś Żyd w długim płaszczu dźwigał posążek lwa, obok inny na ramieniu wspierał gwiazdę Dawida. Kobiety niosły wiązanki lilii i gałęzie palm. Starzec z siwą brodą nabożnie dzierżył wielką księgę Talmudu. Sędziwy rabin trzymał rulon Tory. Wiekowy lewita uginał się pod ciężarem dzbana. Dwóch starców taszczyło wielostrunną harfę. Potykali się, trącali struny i wtedy dźwięki instrumentu potargały ten szum, ten szmer na strzępy. Nie mogłem zebrać ich w żadną melodię. Rwała się, wybuchała basem, to znów, jak świst karabinowej kuli, cięła przestrzeń albo gasła nagle jak pisk przestraszonej myszy. A może to, co widziałem i słyszałem, było tylko w mojej głowie? Dziwny sen? Przywidzenie? Nie, bo przecież polną drogą podążali ludzie. Stare kobiety chanukowymi świecznikami oświetlały drogę tym, którzy zamykali pochód. Szło kilku starozakonnych, ubranych w tradycyjne stroje chasydów, a każdy z nich niósł na swoich plecach macewę. Pochylali się aż do ziemi, jakby tuż pod nogami chcieli znaleźć swój grób. Futrzane sztrajmele zsuwały się im na oczy, spadały z głów. Obok brązowo-szare wilczury szły na dwóch łapach z karabinami i bagnetami na sztorc. Spod niemieckich hełmów wystawały im szpiczaste uszy. Szczekali, warczeli groźnie w języku niezrozumiałym i poganiali tych z macewami. Starcom osuwały się kamienne płyty z pleców, przechylały na boki i wtedy mogłem na nich dostrzec kliny hebrajskich liter i wyryte symbole żydowskiej wiary.

Łatka przestał szczekać, ja stałem zaciekawiony, poruszony dziwnym widokiem. Patrzyłem, słuchałem jęków harfy i ludzi. Nagle jakiś lament zagłuszył wszystko, zgasły płomyki menory i harfa z rzężeniem osunęła się do przydrożnego rowu, a starozakonni padli przygnieceni ciężarem grobowych płyt. Wyciągnąłem rękę, chciałem pomóc, lecz biała pomroka zasnuła widok. Jeszcze słychać było tylko milknący warkot motocykla i groźne szczekanie wilczurów, a z kłębów mgły wyłaniały się włochate odnóża pająka. Po chwili wszystko znikło.

Wracaliśmy do domu. Po drodze zbierałem grzyby. Świeże pieczarki, co tylko wyskoczyły z poszycia traw. Miały różowe podbicie kapeluszy. Łatka podbiegał do każdego grzyba, jakby to on je znajdował. Może po trosze tak było, bo zanim ja z wysokości swoich dziewięciu lat zobaczyłem biały punkcik w zieloności łąki, pies już tam był. Upychałem grzyby w zanadrze. Ziębiły mnie i moczyły koszulę. Wróciłem z Łatką na podwórze. Ucieszony, że będzie smaczny sos z pieczarek, w kuchni wysypałem je na stół. Były czarne. Wychodziły z nich całe roje robaków, tylko purchawki świeciły bezczelnie zdrową białością.

– Coś ty, chłopaku, przyniósł? – mama spytała z wyrzutem – Posprzątaj to szybko, bo się robactwo po całej izbie rozlezie!

Sprzątałem.

– A tam drogą za stodołami wilczury prowadziły Żydów do kolejowej stacji – rzuciłem mimochodem.

Mama spojrzała wymownie na krzyż Pana Jezusa i dalej skrobała ziemniaki.

Wieczorem brat opowiadał, że Niemcy zlikwidowali getto w Żabnie. Kilkuset Żydów wywieziono samochodami do Dąbrowy Tarnowskiej i Tarnowa, a kilkudziesięciu zaprowadzono do pomieszczeń tartaku Jaśkiewicza naprzeciw kolejowej stacji. Tam ich przetrzymano, aż wieczorem nadjechał pociąg z Dąbrowy Tarnowskiej. Wsadzono wszystkich do towarowych wagonów i powieziono w stronę Tarnowa. W getcie pozostało tylko kilkunastu Żydów ze służby porządkowej.

Minął tydzień, może dwa, szedłem drogą obok żydowskich zabudowań od strony podwórzy. Jakieś nędzne przybudówki, podparte dachy. W niektórych domach, tych drewnianych tuż od ulicy Tarnowskiej, drzwi były otwarte na oścież, a w oknach wybite szyby. Na podwórkach walały się jakieś miednice, krzesła, rozdarty siennik i sterty rupieci. Przy płotach kępy łopianu rozsiadły się w szerokich spódnicach. I nigdzie żywej duszy, jakby wszyscy bawili się w chowanego. Jednak pod dachami zielonych liści znalazł sobie miejsce inny świat. Byłem w nim nieraz. Odsłaniał mi swoje tajemnice. W zielonym mroku nasłuchiwałem odgłosów, szmerów. Patrzyłem w obrazy, które malowała moja wyobraźnia.

Teraz przyglądam się mu schowany za płotem. Widzę ludzi, ich domy, ulice, całe miasto. Krzątają się wokół swoich spraw. Nie ma kosmatego pająka. Śmierć, inaczej niż zwykle nie usypia człowieka, ale budzi każde stworzenie do życia. Starcy przychodzą ze śmierci i żyją, z dnia na dzień młodniejąc, aż stają się dziećmi w plecionych kołyskach. Ich wnuki i dzieci są od nich starsze. W tym świecie pod liśćmi łopianu czas się cofa. Jest to naturalne, bo innego czasu tam nie znają, więc śmierć to początek wszystkiego.

Wyobrażałem sobie taki świat pod naszym słońcem, pod kocem z puszystych liści wielkich łopuchów. Nagle obok coś zaszeleściło, stuknęło i wszystko prysło w mojej głowie. Znowu patrzyłem na opuszczone budynki niedawnego getta, ogrodzone jeszcze kolczastym drutem. Nieco dalej na podwórzu murowanego domu dwóch żandarmów stało odwróconych tyłem do drogi. Szedłem powoli i patrzyłem w ich stronę. Dwóch Żydów kopało dół. Zawodzili, prosząco jęczeli i wychylając się z tego dołu, próbowali objąć rękami żandarmów za nogi. Ci odpychali ich długimi lufami karabinów i kazali kopać szybciej. Minąłem ich może o trzydzieści kroków. Nie wiem, co myślałem, czy coś dochodziło do mnie zza kolczastego drutu, który oddzielał tamte resztki getta od naszego świata. Szedłem ścieżką za kuźnią Dydyńskiego. Obok rosło kilka drzew. Skusiły mnie czerwone jabłka. Patrzyłem w górę, niezdecydowany, które by zerwać. I wtedy powietrze rozdarły dwa wystrzały. Z gałęzi drzew zerwały się czarne ptaki i uleciały w niebo. Przystanąłem, spojrzałem za siebie. I nawet nie wiem, czy wtedy zrozumiałem, że ci Żydzi dla siebie ten dół kopali.

Wśród drzew zauważyłem jakiś ruch. Pomiędzy pniami jabłoni przebiegł ktoś skulony i ukrył się za krzakami mirabelek. Przestraszyłem się. Serce waliło mi jak młotem i podchodziło do gardła, jakby chciało się wyrwać i ulecieć jak te czarne ptaki. Stałem dalej. Z gęstwiny gałęzi patrzyło na mnie dwoje oczu. Nie wiem, dlaczego podszedłem bliżej. Był tam Dawid Keiner. Patrzył na mnie wystraszony, niepewny, a przecież był starszy ode mnie. Miał chyba siedemnaście lat. Po chwili odszedł w stronę pól.

Znałem go. Ukrywał się u ludzi, raz tu, raz tam. Spał w stodołach i szopach. Długo jego schronieniem przed zimnem i deszczem była komórka u Lasockiej. Starał się ludziom odwdzięczyć za przygarnięcie na kilka dni. Rąbał drewno, nosił wodę. W oczy żandarmom nie wchodził, choć oni wiedzieli, że w mieście się ukrywa. Uciekł z getta. Wydostać się stamtąd nie było trudno, wystarczyło tylko tuż za starymi szopami niepostrzeżenie przejść pomiędzy kolczastymi drutami rozciągniętymi na sosnowych żerdziach. Tak niektórzy przechodzili, by zdobyć coś do jedzenia, a kiedy pewnego dnia jednego Żyda zastrzelili, inni bali się wychodzić z getta. Wtedy do nich zaczęli przychodzić różni handlarze. Przemykali się obładowani żywnością tuż za kuźnią Dydyńskiego w okolice żydowskiego domu modlitwy i dalej od strony podwórzy przekraczali granicę getta, a wracali z zapłatą. Dawid już do getta nie wrócił, ale też daleko nie uciekł. Został w mieście, a jeżeli gdzieś dalej odchodził, do Otfinowa czy Siedliszowic, zawsze do Żabna wracał. Tu przecież znał każdy kąt i ludzi. Jednak bał się, ciągle chyłkiem przebiegał pomiędzy domami. Kaszkiet miał naciągnięty mocno na głowę, nie chciał go chyba zgubić albo krył pod jego daszkiem swoją żydowską twarz?

Wróciłem do domu. Po podwórzu biegał Łatka. Przywitał mnie podwójnym szczeknięciem. Pogłaskałem go po grzbiecie i podrapałem za uchem. Pies położył się na plecach, chciał się bawić, machał w powietrzu nogami i gryzł delikatnie moje dłonie.

Potem przyszła zima. Świat się zmienił. Bure błoto, szare płoty, dachy budynków i nagie gałęzie drzew przykrył śnieg. Co kilka dni kładł się ponową na koleiny wozów i sań. Tak ładnie jest chyba w niebie. Anioły latały w pióropuszach jasnych skrzydeł, siadały na kalenicy dachów, a co znalazły jeszcze brudnego, malowały na biało. Śnieg różową poświatą odbijał niskie słońce, zaś nocą przybierał barwę srebra. Miasteczko jakby spało pod pierzyną śnieżnego puchu, tylko czasem słychać było dzwonki sań i szczeknięcie psa. Łatka patrzył w niebo, wodził oczami za lotem aniołów. Ruch większy zrobił się też w kuźni, bo gospodarze przyprowadzali konie do podkucia na ostro.

Wychodziłem z Łatką w ogrody. Szliśmy polami aż do pierwszych domów w Łęgu lub w Niedomicach. Śnieg skrzył się w słońcu. Cienie wierzb i głogów barwiły go na niebiesko tak, że ta część wyglądała jak toń oceanu. Wyobrażałem sobie, że te skiby okryte kocem zmrożonego śniegu to morskie fale, a nagi skrawek czarnej ziemi, to łopata żarłocznego rekina. Łatka wypłoszył czasem zająca spod miedzy czy krzaków łoziny lub głogów. Biegł za nim, gonił go, ale cienka warstwa zmarzliny łamała się pod nim. Zapadał się w śniegu po brzuch, więc zasapany wracał do mnie ze spuszczonym łbem i wywieszonym jęzorem. Pewno się wstydził, że szarak pokazał mu omyk. Po chwili już węszył, czegoś szukał. Na śniegu, jak ściegi wyszywane na płótnie, biegły tropy kuropatw. Chyba były blisko, bo Łatka zastrzygł uszami, postawił ogon i nadsłuchiwał, łapał zapach. Z kępy suchych traw wyleciały w niebo kuropatwy jak grudy ziemi. Pies wyskoczył w górę, usiłował złapać jedną łapami. Odleciały, a on zapadł się w śnieg. Wygramolił się i oniemiały rozglądał wokół, kręcąc za własnym ogonem. Roześmiałem się i podrapałem go za brązowym uchem. Dalej wchodziliśmy w bezkres białej połaci równiny z rzędami rosochatych wierzb, strzegących czarnymi jamami po wybranym próchnie tajemnicy polnej drogi. Wpatrywałem się w otwarte brzuchy drzew. Wyłaniały się stamtąd ręce o długich palcach uzbrojonych w szpony, chciały mnie złapać i połknąć jak wieloryb biblijnego Jonasza. Gałęzie szumiały, nachylały się do mnie, syczały jak jadowite żmije. Łatka zaczynał niespokojnie szczekać i jeżyć sierść. Wołałem go, oddalaliśmy się co prędzej od tych miejsc strachliwych. Wracaliśmy do domu.

Nigdy nie brałem go ze sobą do miasta. Biegał po podwórku. Dzień i noc na karonce. Może bym go z łańcucha spuścił na kilka godzin, ale nie pozwalała mama. Łatka od małego był niepokorny. Gdy jeszcze nie był wiązany, szukał dziury w płocie i zawsze ją znalazł. Wracał po kilku godzinach i kładł się pod okapem kuźni. Nigdy nie szczekał na sąsiadów i tych, którzy przychodzili z końmi lub inną robotą do kowala. Usuwał się wtedy spod kuźni i szedł pod ganek stodoły. Wtedy też myszkował po sąsiekach w poszukiwaniu kurzych jaj. Gdy tylko kura gdakaniem oznajmiła, że zniosła jajko, Łatka energicznie wstawał i szedł do stodoły. Mama później znajdowała tylko skorupki w kurzym gnieździe. Bolkowi kazała zastawić żelaza na kunę. On zwlekał, więc poszła do stodoły, jak tylko usłyszała gdakanie. Wtedy przyłapała Łatkę na gorącym uczynku. Zębami rozbijał jajko i chłeptał je ze smakiem. Od tej pory był wiązany. Brat przytwierdził drut od słupa stodoły aż do jesionu przy wjeździe na podwórze. Łatka dreptał po swojej ścieżce. Koniczyna i rumianek w tym miejscu już nigdy nie kwitły. Zawsze były stłamszone i przydeptane. Pies przybiegał do wrót ogrodzenia, gdy tylko usłyszał skrzypienie wozu, klaskanie kopyt w ubitym śniegu. Czasem szczekał na przywitanie lub dla porządku i patrzył za odjeżdżającymi, kładł się przy płocie albo wracał na swoje leże. Mundurowe osoby wyczuwał z zadziwiającą precyzją i już nie biegł normalnie, i nie szczekał tak dla porządku, ale rwał do drogi jak oszalały. Z drutu sypały się iskry. Zamieniał się wtedy w prehistorycznego potwora, legendarnego gada plującego ogniem i jeżył się dziesiątkami kolców. Zanim nadjechali żandarmi samochodem, czy granatowy policjant na rowerze, on kilkoma susami dobiegał do płotu. Koniec łańcucha zatrzymywał go gwałtownie w tym biegu, aż wylatywał w górę i spadał o kilka kroków wstecz. Ujadał tak hałaśliwie, że patrzyliśmy w okno ciekawi, co się dzieje. Brat sprzed kuźni przywoływał go do porządku, uspokajał, ale to nic nie dało. Żandarmi nawet nie zwrócili uwagi zajęci rozmową i zagłuszeni silnikiem samochodu. Tymczasem granatowi policjanci patrzyli złowrogo i zaciskali szczęki. Pies szczekał tak długo, aż ochrypł, potem już tylko charczał ośliniony. Szedłem do niego, trzymałem go, bo dalej się wyrywał, mimo że mundurowi już przejechali i psy z dalszych domów ich witały. Mówiłem do niego, on się uspokajał, łagodniał. Łuska sierści miękła, znów robiła się ciepła i miła w dotyku. Wracał na swoje miejsce i pił wodę łapczywie, a w zimie jadł śnieg.

Zawsze tak reagował na żandarmów i policjantów. Nawet woźnego z gminy, który najpierw bębnieniem przywoływał do płotów mieszkańców, by im obwieścić jakieś rozporządzenie, nieprzyjaźnie obszczekiwał. Może wyczuwał w nim zapachy psów z całego miasteczka?

Nie wiem, czy Łatka tym swoim zachowaniem, co tylko na żandarmów zęby szczerzył, a do innych merdał ogonem, był dobrym stróżem naszego gospodarstwa? Może wyczuwał zamiary i naturę człowieka? Kiedyś znów zaczął szczekać agresywnie i podbiegł do furtki. Jeszcze nic nie było słychać, ale on już swoimi zmysłami wyczuwał żandarmów i słyszał ich szczekliwą mowę. Wyszedłem za nim, by go uspokoić i wtedy zobaczyłem jak mój brat chwyta za rękę Dawida Keinera i z drogi wciąga go za ogromny jesion i w zarośla za rowem. Od strony rynku już słychać było warkot samochodu. Wiem, że od tego dnia Dawid spał czasem w naszej stodole, bo znajdywałem wygniecione miejsce w sianie.

Wracaliśmy raz z polnej przechadzki i zauważyłem w śniegu ślady prowadzące do naszych zabudowań od strony ogrodów. Przy winklu stodoły nagle się urywały. Odchyliłem deskę, pierwszy wbiegł Łatka, szczeknął dwa razy na przywitanie. Ja ruszyłem za nim. W jamie wygrzebanej w stercie siana leżał Dawid Keiner. W dłoni trzymał kromkę chleba i patrzył przelękniony na mnie. Łatka tulił się do niego i lizał mu dłonie. Zdziwiłem się, ale pomyślałem, że pewnie od dawna są w dobrej komitywie. Zawołałem psa i wtedy Dawid powiedział do mnie błagalnym głosem:

– Nie mów o mnie nikomu. 

Lubiłem zimę nie tylko dlatego, że mogłem iść z psem w pola, ale z kolegami umawiałem się w szkole na popołudniowe dokazywanie na sankach w „Piekle”. Tak mówiliśmy na głęboki pewnie na dziesięć metrów dół po wybranym piasku. Nieopodal była górka, nazywaliśmy ją „Górką obok Włocha”. Czasem osypywał się z niej piach i można było znaleźć w nim kości, lub ze szczytu do dołu sturlała się ludzka czaszka, zapewne przed wiekami grzebano tam zmarłych.

Ciągnęliśmy za sobą sanki i mijaliśmy to wzniesienie. Dalej było „Piekło”, pewnie dlatego tak nazwane, że jeszcze parę sztychów i dokopaliby się ludzie do piekła. Może czuli już jakieś opary siarki i wyziewy topionej smoły. A zawsze tam cieplej było, bo bliżej wnętrza ziemi. To nic, że nieco dalej o kilkadziesiąt kroków już zaczynał się cmentarz katolicki. Piekło było po drodze. Może tak ludzie nazwali, żeby było jak w pacierzu: „Wstąpił do piekieł, trzeciego dnia zmartwychwstał” i „Piekło” miało być nadzieją na zmartwychwstanie zmarłych? Nie wiem. Tak sobie myślałem i zjeżdżałem po stromej skarpie do „Piekła” aż na samo dno. Dół był własnością miasta, ale nawet w czasie wojny żaden Cerber nie pilnował tego miejsca. Zjeżdżaliśmy i te kilka sekund radości kończyło się nagłym wbiciem przodu sanek w dno, aż spod warstwy śniegu w górę bryzgały grudy piachu. Starsi chłopcy zjeżdżali z „Górki Włocha”, przecinali ulicę Warszawską i wpadali na Szpitalną, i dalej jechali hen do dołu w pola za miastem. Radości mieliśmy co niemiara, a wojna była gdzieś obok nas z całym swoim złem.

Potem już przeszła wiosna i wczesne lato zapachniało kwiatem lipy. Idąc ulicą, lubiłem słychać tego szumu pszczelego roju. Zieloność liści, pręciki kwiecia obsypane żółtym pyłkiem otulały mnie zapachem miodu. Czułem się jak w ulu pełnym nektaru i słodyczy. W taki dzień wracałem z rynku do domu. Drogę w kilku susach przeskoczył niemiecki żandarm z karabinem gotowym do strzału. Przystanąłem zaciekawiony, co się dzieje. Żandarm pobiegł wzdłuż płotu i zniknął za winklem stodoły. W kierunku ogrodów ktoś uciekał. Poznałem go, był to Dawid Keiner. Z łanu żyta wyszedł mu naprzeciw drugi Niemiec. Dawid stanął, zdjął z głowy czapkę i trzymał ją w dłoni. Wyprostował się.

– Uciekaj! Uciekaj! - krzyczałem bezgłośnie.

Ruszył w bok, jeszcze kilka kroków, może doskoczyłby do drogi i potem zasłoniłyby go budynki, i pewnie uszedłby z życiem, ale ten żandarm przy stodole przymierzył z odległości kilkudziesięciu kroków i Dawid padł tuż przy rowie.

Zbliżyłem się. Jeszcze żył. Kaszkiet przyciskał do piersi. Spod niej ciekła krew, jeszcze pulsowała. Nagle targnęło nim, butami zarył ziemię i zgasło w nim życie. Jego twarz jaśniała, bladła. Oczy miał otwarte szeroko, jakby patrzył w niebo. Nie było już w nich tej ciągłej trwogi. Świeciły pod czupryną czarnych włosów. Grymas bólu na jego ustach załagodził się w spokojny uśmiech.
Biały namiot otulił jego ciało i Dawid w nim unosił się do góry. Zadarłem głowę. Z jasnego obłoku wyłaniał się pochód. Szli ludzie weseli. Mężczyźni tańczyli żydowski taniec. Ktoś grał na harfie. Roześmiane kobiety patrzyły zadowolone. Dzieci pląsały i dokazywały po dziecinnemu beztroskie, a szczęśliwi starcy kościstymi dłońmi czesali długie brody. Hirsch Cymmer podobny do Pana Boga niósł księgę Dawidowych psalmów. Uśmiechał się do mnie przyjaźnie i szeptał: „Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego…”. Paliły się jasnymi płomykami menory i świeczniki chanukowe. Inni nieśli wszystkie swoje żydowskie symbole. Nad nimi świeciła szczerozłota gwiazda Dawida. Już im nie ciążyły te dzbany i misy, i wielkie księgi ani odlane w brązie pelikany, gołębie, lwy, jelenie, korony, ani zwoje świętej Tory nawinięte na mahoniowych wałkach, ani nawet kamienne tablice dekalogu i płyty nagrobnych macew. Śpiewał chór kantorów i grała klezmerska muzyka, szames kłaniał się każdemu w pas, a młodzi chłopcy tańczyli radośnie wokoło, trzymając się za ramiona. Brodaty szojchet wlókł się noga za nogą, a za nim procesja zwierząt, którym kiedyś podciął gardła. Tak szli w chmurze obłoku ku Ziemi Obiecanej. Dawid podążał za nimi. Jakaś kobieta i mężczyzna wyszli mu na spotkanie. Ona zapaliła lampkę w świeczniku menory, a on na głowę ubrał mu koronę. Zanim biały obłok skrył ten radosny orszak, w oddali błysnęły mury Jeruzalem. Jeszcze słyszałem śmiech, dźwięki harfy i wtórujące im skrzypce, i przysiągłbym, że usłyszałem również szczeknięcie Łatki, takie podwójne, na przywitanie.
Straciłem przytomność. Przykrył mnie czarny całun. Pełzły do mnie węże, ziębiły mnie swoim oślizgłym ciałem i napełniały strachem. Zamarłem w trwodze tak wielkiej, że nie mogłem się ruszyć. Czarne pijawki zaczęły wysysać mi białka oczu. Tłuste ślimaki i glisty wchodziły mi do nosa i uszu. Jeszcze tylko zaciskałem zęby, by nie krzyczeć nawet wtedy, gdy ogromny wilczur doskoczył do mnie i kąsał mi nogi. Naraz wilczur siadł naprzeciw i szczerzył kły, buchał parą i toczył krwawą pianę, bo ze stropu ciemnych chmur, na linie grubszej od tej, co trzyma prom na Dunajcu, zsunął się do mnie ogromny pająk. W moich jasnych włosach uwił sobie gniazdo i włochatymi mackami wyrywał mi z oczu nabrzmiałe pijawki, i z nosa wyciągał mi wstrętne ślimaki. Pożerał je i rozrastał się, aż ja stałem się mały. I wtedy otworzył się pode mną wielki dół. Spadałem. Myślałem, że to „Piekło”, ale nie, bo nie było ani śniegu, ani nie zjeżdżaliśmy na sankach. Na dnie leżał Łatka. Zabity kilka miesięcy wcześniej przez granatowego policjanta, gdy urwał się z obroży i pobiegł za nim. Ujadał i łapał go za cholewę oficerek. Policjant zatrzymał się, zdjął z pleców karabin i przyłożył Łatce do łba. On schwycił lufę zębami. Padł strzał. Rozerwało Łatce szczękę, zawisła jak urwana podeszwa starego buta. Jeszcze chciał szczekać, ale już tylko charczał i wtedy żandarm przetrącił mu kręgosłup. Pies biegał w kółko i skamlał. Wybiegłem, wziąłem go na ręce i zanim doszedłem do domu, Łatka skonał. Brat za stodołą wykopał dół i tam go pochowaliśmy. Chciałem płakać, ale nie mogłem. Nawet nie zakiełkowała we mnie żałość, tylko wielka niemoc i zdziwienie, że wystarczyła chwila i już leży zakopany w dole. Usiłowałem sobie przypomnieć nasze wspólne zabawy, jego szczekanie; to radosne i to złowrogie ujadanie. Nic. Pustka jakaś w mojej pamięci, czarna dziura. Przestraszyłem się, że tak już zostanie, że Łatka odszedł i jest tak, jakby go nigdy nie było. Dopiero po kilku dniach zaczął do mnie przychodzić. Odwiedzał mnie. Znowu głaskałem mu sierść koloru słomy, drapałem za brązowym uchem i wtedy po nim zapłakałem.

Pomyślałem, że umarłem i już leżę w ciemnym grobie i płaczą nade mną. „Ale skoro myślę, to chyba jeszcze żyję?” – zamigotało mi w głowie. Otworzyłem oczy. Leżałem w rowie. Nade mną szumiał rój pszczół, brzęczało jednostajnym rytmem ich pracy i wibrowało powietrze pełne lipowej woni. Przez gałęzie i liście drzew sączyły się sople słonecznego światła, to znów migotały pocięte na cętki. Spuściłem wzrok. Przy drzewie stało dwóch niemieckich żandarmów. Odwróciłem głowę. Obok leżało ciało martwego Dawida Keinera. Krew rozlana szeroko na jego piersiach już krzepła.

***

Czasem nagle dopada mnie wspomnienie. Nie muszę się wysilać, zamykać oczu, przywoływać na siłę obrazów z przeszłego życia. Same do mnie przychodzą coraz częściej i jestem wdzięczny losowi, że doczekałem takich sędziwych lat. Te wspomnienia i sceny z przeżytych chwil zapełniają mi coraz szczelniej czas. Już im brakuje dnia, więc noc otwiera się dla nich jak film. Bywa, że jestem w nim głównym aktorem, ale przeważnie statystuję lub oglądam z widowni. Odsłania się białe płótno i widzę taką scenę: w jamie wygrzebanej w stercie siana leży Dawid Keiner. W dłoni trzyma kromkę chleba i patrzy przelękniony na mnie. Łatka tuli się do niego i liże mu dłonie. Zdziwiony patrzę i myślę, że pewno są w dobrej komitywie. Wołam psa i wtedy Dawid mówi do mnie błagalnym głosem:

– Nie mów nikomu.

Teraz mówię, żeby wszyscy wiedzieli, że Dawid Keiner żył w naszym mieście.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Adam Tomczyk, Piekło, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 232

Przypisy

  1. – Jak dobrze znasz język angielski? – Myślę, że całkiem nieźle. Dobrze mówię i czytam. – Mamy zagranicznych kontrahentów, więc sama rozumiesz. – Mogę mieć jedynie problemy z terminami technicznymi, ale nauczę się ich szybko. – Zobaczymy. Będziesz miała tygodniowy okres próbny.

Powiązane artykuły

04.12.2023

Wodopój

Jesień jest tak piękna, tak urokliwa w swoich pastelach prześwietlonych słońcem, że radłowski las zdaje się płonąć ognistą barwą liści. Płomień u poszycia się żółci, rozżagwia i w gałęziach drzew wybucha czerwienią. Poranne mgły niczym dymy snują się i rzedną rozgrzane ognistą kulą słońca. Jęzory przeskakują z drzewa na drzewo, zajmują całe kwartały lasu od linii do linii. Jedynie wśród jodeł i sosen przygasają na chwilę, by znowu za drogą nad jeziorem śródleśnym rozżarzyć, rozbuchać ten jesienny pożar lasu. W zwierciadle wody odbija się białe runo rzadkich chmur. Para łabędzi płynie jak weneckie gondole do przeciwnego brzegu. Tam drzewa jakby wchodzą w mleczną toń. Słońce swoim jesiennym blaskiem maluje taflę jeziora w impresjonistyczne plamy zieloności, żółci, brązów i czerwieni. Leciutki wiatr marszczy płótno obrazu. Gdy promienie już rozgrzały opary, przeźroczysty werniks wydobywa szczegóły, kolory i desenie pejzażu.

Nieco dalej młodnik świerków i zielonych jodeł zbity gęsto nie dopuszcza do siebie nikogo. Na obrzeżach jest porośnięty krzakami derenia, ostrężyny, dzikiego bzu i koralowej kaliny. Za nim las sosnowy przepuszcza już więcej światła w swoje poszycie, gdzie plemionami rozścieliły się krzewinki jagodzin i pióropusze leśnej paproci.

Drzewa i krzewy zrzucają pod swoje stopy kolorową łuskę liści. Drogi i ścieżki są zasłane kobiercem utkanym jak z baśni tysiąca i jednej nocy. Spadają liście do Kisieliny, która w tym lesie zbiera większość wód, mężnieje. Rów przechodzi w fosę, by z boru wypłynąć wreszcie rzeczką. Liście dębów, brzóz, buków i igiełki modrzewi bejcują wodę na rudy kolor mahoniu. Babie lato snuje się leniwie wzdłuż ścieżek i dróżek. W stawach i jeziorach przegląda się niebo. Za tymi jeziorkami trakt nagle się urywa. Trudno dalej iść i oczy też więzną w gęstwinie. To zanurzone w mroku tajne ostępy radłowskiego lasu. Mokradła, zwały i wykroty, mchem porośnięte powalone drzewa. Tam już nie las, a bór, knieja prastara. Inaczej szumi. Mruczy jakąś pieśń odwieczną. Sosny i jodły wysokie refren jej powtarzają. Brzozy ze starości pomarszczone, siwe i kruche słuchają w zadumie. A dęby rosochate olbrzymie na paciorkach żołędzi czas swój kilkusetletni liczą. Dominuje cisza niezmącona żadnym odgłosem zwierzęcego bytowania, a przecież zwierza w tym lesie nie brakuje.

Ma odbyć się zebranie. Takie wieści przekazywały sobie od wielu dni zwierzęta te duże i małe, powtarzały przelatujące ptaki, nawet na obrzeżach lasu kukały o tym kukułki. Szeptały dęby dębom, bukom buki. I tam, gdzie las skrywa swój matecznik, owo miejsce tajemne, gdzie już wszelkie formy cywilizacji nie mają dostępu, bo to już rezerwat rządzony prawami natury, tam na leśnej polanie zbierali się jego mieszkańcy.

Przybywali na zebranie. Pod konarami rozłożystego buka wpisywali się na listę obecności. Stadami rozsiedli się na trawie, w niskich zaroślach trzmieliny przycupnęły rzesze drobniejszego zwierza, chmary ptaków sfrunęły na gałęzie drzew i krzewów. Zwierzęta większe stały w dostojnej postawie w dwóch gromadach.
Zarząd Wodopoju stanął w odosobnieniu od innych uczestników walnego zebrania. Przy powalonych kłodach starych dębów zajął miejsce Żubr, który od kilku kadencji jest naczelnikiem. Przywykł już do tego włodarzenia tak mocno, że urząd naczelnika puszcz i lasów będzie piastował chyba dożywotnio. Sam się w takim myśleniu utwierdzał. Co kadencję stawał wprawdzie do elekcji, ale jak sam mówił, nie miał z kim przegrać. Było to poniekąd prawdą, gdyż w ostatnich dwóch wyborach nie miał kontrkandydatów. Stały żelazny elektorat, bezkrytycznie popierał jego politykę. Przecież on uosabia majestat lasu. Tak już wrósł w tę gęstwinę, w tę brunatność kory, że sam stawał się jak pień dębu. Żubr głos zabierał rzadko, ale jak coś powiedział, stawało się to wykładnią dla wszystkich podległych mu organów władzy wykonawczej puszcz i lasów.

Kłody, już porośnięte zielonym suknem mchu, posłużyły za prezydialny stół. Gwar rósł. Jakieś porykiwania, chrząkania, piski, trele, gulgoty i ćwierkania wypełniły przestrzeń polany. Nadeszła godzina rozpoczęcia obrad. Jeszcze z furkotem przyleciało kilku skrzydlatych członków spółdzielni. Przybyła też rodzina Łasic i para Wydr z leśnej straży ogniowej. 

Prezes zarządu, stary Dzik, potarł szable, jakby sprawdzał ich ostrza przed walką. Zbyt wiele uchybień, kumoterstwa i nawet malwersacji było za jego prezesowania w Wodopoju. Będzie musiał odeprzeć sporo ataków i zarzutów. Zadarł szczeciniasty ryj do ucha Żubra, jakby chciał pokazać wszystkim zebranym jakiego ma patrona. Ten kiwnął ciężkim łbem, coś wymruczał, tylko para mu poszła dwoma strumieniami z nozdrzy i dalej patrzył w zielone sukno prezydialnej kłody. Nie znosił takich sytuacji, kiedy w podległych mu strukturach wykrywano nieprawidłowości. Musiał świecić oczami, wytężać swoją wolę, odrywać się od zadań ważniejszych, by przebrnąć przez procedury walnego zebrania, wysłuchać słów krytyki, a cały czas być ponad te swary. Nauczony doświadczeniem wielu lat trwania na urzędzie, wiedział, jak tym wszystkim pokierować, by twarzy nie stracić i swój wpływ w Wodopoju utrzymać.

Prezes Dzik chrząknął kilkakrotnie, wsparł przednie biegi racicami na pniu i zaczął zagajać zebranie:

– Proszę o spokój, czas zaczynać. Witam państwa na walnym zebraniu Spółdzielni Wodopój. Witam pana Żubra, włodarza naszego lasu – dzik uśmiechnął się przymilnie do Żubra i głowę skłonił uniżenie, bowiem wiedział, pod którym dębem żołędzi szukać – Czy z polany są kandydatury na prowadzącego zebranie? – rozejrzał się wokoło, chrząknął i ciągnął dalej – Nie ma. Wobec tego proponuję Wilka Basiora. Ma charyzmę i posłuch. Już niejedno zebranie prowadził, to pójdzie mu sprawnie – ryj skrzywił cynicznie – Kto za? Kto przeciw? Kto się wstrzymał? Nie widzę. Jednogłośnie przewodniczącym zebrania został Wilk Basior. Proszę do nas do stołu.

Wilk stał już za plecami Dzika, jakby na tę funkcję czekał, zrobił tylko krok i już był na miejscu.

Bardzo dziękuję za zaufanie – powiedział. Głos miał trochę chrapliwy i zaciągał nieco – Zebranie postaram się poprowadzić sprawnie. W pierwszym punkcie wybierzemy sekretarza zebrania, znaczy się protokolanta. To może ja zaproponuję Dzięcioła Zielonego. Pisać umie, na klawiaturze bez opamiętania stuka, wiersze układa. O, już przy stoliku siedzi, bo listę obecności prowadził – łapą wskazał w stronę rozgałęzionego buka –  Dla formalności tylko zapytam, kto za? Dziękuję. – odsapnął, za uchem się podrapał i mówił dalej – W punkcie następnym: Wybór Komisji Mandatowej, potem wybór Komisji Uchwał i Wniosków. Z kolei prezes Wodopoju przedstawi sprawozdanie z działalności za minione lata. Po nim Szop Pracz, rewident Wodopoju przedstawi rozliczenie finansowe. Potem dyskusja i głosowanie nad udzieleniem absolutorium dla ustępującego zarządu Wodopoju. Na koniec, szanowni zebrani, wybory. Wtedy szczegółowo objaśnię tryb wyborczy, a teraz proponuję przyjąć przedstawiony porządek obrad.

Żubr znowu coś zamruczał pod nosem. Prychnął. Wilk Basior przytaknął. A jako że z łąki nikt dodatkowego punktu nie zgłosił, porządek zebrania przegłosowano. Basior spoczął. Ci, którzy jeszcze stali, też poszli w jego ślady. Nie wszyscy. Jeleń stał, ponieważ inni usiedli, położyli się czy kucnęli w pozie dwuznacznej. Teraz mógł się w całej okazałości prezentować. W jesiennej poświacie grały mu mięśnie, błyszczała sierść. Piękny. Sprężysty, dostojny i powabny. Ciacho. Ten błysk w ślepiach młodzieńczy, a już dojrzały. Trochę bezczelna mina, łobuzerska. Król rykowiska. Rozpłodnik. I to poroże ósmaka. Patrzcie łanie, bójcie się rywale, samiec alfa idzie. 

Łoś zaś czochrał się o drzewo. Łeb uniósł i przekrzywił w filozoficznej zadumie. Nie przystoi przecież takiej personie na zadzie siedzieć. Pozycja komiczna u takiego zwierza. Patrzył w stronę Wilka Basiora i tarł żuchwą ze złości. W swojej szczerej naturze nie mógł pojąć, że czasy się zmieniają, a Wilk ciągle blisko władzy.

– Stary prokurator ma widać do tego wyuczone predylekcje, a może w swoim legowisku jakieś kwity trzyma? – tak skonstatował Łoś i ciężki łeb schylił.

– Słucham propozycji do Komisji Mandatowej – Basior powiedział donośnie i uszu nadstawił.

– Proponuję Zimorodka – ktoś z traw zaterkotał.

Ten z sosnowej gałęzi w sekundzie przyfrunął. Na pniu wylądował. Złożył zielono-niebieski płaszcz skrzydeł, ale dalej świecił w oczy ponurego Żubra i drwalo-seksualnego Dzika rudym sweterkiem podbrzusza. Wilk jeszcze o dwie kandydatury poprosił. Z krzewu dzikiej róży zaskrzeczała Sójka:

– Proponuję panią Srokę i pana Puszczyka.

Sroka się zgodziła, ale Puszczyk nic nie odrzekł. Zwróciły się w jego stronę oczy wszystkich zebranych. On siedział na konarze przytulony do pnia sosny. Opadały mu powieki. Postanowił się nie odzywać. Po co? Gdy głos zabierze, może niechcący komuś dni policzyć. Ma swój tryb życia nocny, swoją filozofię, przemyślenia. Woli samotność. Teraz zdany jest na ten tłum, rwetes. Wtargnęli w jego terytorium śródleśnej polany. Milczał.

– Dla Puszczyka za wcześnie – oznajmił przewodniczący zebrania. Może pan Mysikrólik dołączy do towarzystwa?

Mysikrólik zatrzepotał skrzydełkami i już oliwkowa kulka zakończona dzióbkiem dosiadła się do Sroki i Zimorodka.

– Zamykam listę. Kto jest za?

Wilk rozejrzał się po polanie, zadarł głowę, ślepiami zlustrował gałęzie krzewów i drzew wokoło.

– Wszyscy za. Dziękuję. A teraz jacyś chętni do Komisji Uchwał i Wniosków!?

– Jenota proponuję – lis zaskamlał, a może się tylko zaśmiał złośliwie i trójkąt łba odwrócił, bowiem pełen był obłudy.

Jenot pomyślał, że wnioski zapisze i zredaguje je do przegłosowania, a przy tym posiedzi obok Żubra przy prezydialnej kłodzie. Nobilitacja nie lada, tym bardziej, że on tutaj od niedawna zasiedlony.

– Cieszę się, że Jenot się zgadza. Jeszcze zasili Jenota pani Wilga i znowu poproszę pana Dzięcioła Zielonego. Zamykam listę kandydatów. Dla formalności kto za? Dziękuję panom. O przepraszam, są z nami panie. Miło. Wasza obecność łagodzi obyczaje. Szanowni państwo, w tym punkcie proszę ustępującego prezesa zarządu Spółdzielni Wodopój, pana Dzika o przedstawienie sprawozdania z działalności za całą kadencję. Proszę bardzo prezesie – stary Basior skłonił się uniżenie, jakby spod ostrzy szabel uchodził, odsunął się od kłody. Prezes Wodopoju z zanadrza wyciągnął zwój zapisanego łyka, zaczął czytać.  

– Szanowni zebrani, obecny zarząd przejął we władanie Wodopój po ustąpieniu dawnego prezesa. Poprzedni prezes poprzeczkę postawił wysoko. Robiliśmy wszystko, aby Wodopój utrzymać w należytym stanie. Ktoś może zarzucić nam zaniedbania. Jeżeli tak uważacie, nie doceniacie wysiłku tych wszystkich szarych członków spółdzielni. Mojej pracy możecie nie doceniać, nie dbam o to. Wobec obiektywnych trudności ten stan Wodopoju, to na dzień dzisiejszy szczyt możliwości naszej spółdzielni, tak ze względów kadrowych jak i ekonomicznych. Wśród problemów, jakie z powodzeniem zarząd rozwiązał, było przezwyciężenie kłopotów związanych z dwukrotną powodzią za naszej kadencji. Dwa razy wody powodzi zanieczyszczały Wodopój. Pomosty zostały zerwane, a ścieżki i dojścia zaniesione mułem. Trzeba było korzystać z wody pitnej w innym miejscu.

– Dlaczego nikt wody pitnej do lasu nie przywoził w beczkach, tak jak to robiła spółdzielnia w Dąbrowie? – skrzekliwie miauknął Zając spod krzaka koralowej kaliny. Ale zaraz położył słuchy po sobie, jakby się sam tej swojej odwagi przestraszył. Dziwić się nie ma czemu, serce ma przecież zajęcze. Dzik tylko błysnął fajkami, świeczki złości w oczach zaświecił i sprawozdawał dalej:

– Tylko dzięki pomocy Zarządu Lasu woda w Wodopoju nadaje się do picia. Kosztowało to wiele pracy i zabiegów różnych. Dziękuję Naczelniku i podziękowania dla całego Zarządu Lasu za pomoc w tym zakresie. Potem przyszły lata chude, więc zmuszeni byliśmy zrezygnować z nowego ujęcia wody pitnej. Brakło mocy. Szanowni Państwo, powiem tak: jest susza, czy ktoś to dostrzega, czy nie. Wszyscy liczą się z groszem. Z pomocy spółdzielni wycofał się od czerwca główny sponsor, pan Orzeł Bielik. To nam podcięło skrzydła, ale dzięki staraniom zarządu wyszliśmy na prostą. Społeczna robota wymaga wielkiego poświęcenia. Ja jako prezes robiłem wszystko dla dobra Wodopoju. Ofiarowałem swój czas, a z zarządem odwaliliśmy kupę roboty.

– No właśnie, kupę – zaskrzeczała Sójka i przeszedł śmiech przez łąkę.

Dzik jakby tego swojego lapsusu nie zauważył i ciągnął dalej:

– Oprócz przezwyciężenia skutków dwukrotnej powodzi, została zrobiona dalsza część pomostu. To prawie tak jak molo w Sopocie. Zamontowaliśmy na nim dwadzieścia poidełek. Została zakupiona również piła spalinowa Bobrom do budowy kładek, mostów i przepustów. Dużym wyzwaniem było dla zarządu zorganizowanie obchodów okrągłej dwudziestej piątej rocznicy powstania spółdzielni w naszym lesie. Mimo kryzysowych czasów zarząd podjął trud zorganizowania skromnych obchodów. Wielu z was było zaproszonych. Powiem tylko tyle, że wszystkie wydatki na ten jubileusz pokryli sponsorzy. Kończąc, chciałbym powiedzieć wszystkim pracownikom, sympatykom i członkom Zarządu Wodopoju dziękuję.

Prezes Dzik chrząknął, machnął chwostem i spojrzał w stronę przewodniczącego zebrania. Wilk Basior poprosił o wystąpienie rewidenta Szopa Pracza.

Szop, szara eminencja o oczach wyrazistych i przenikliwych, wstał niechętnie i z jakiegoś szpargału zaczął czytać:

– Szanowni zebrani, na walnym zgromadzeniu zarządu i członków przedstawiam sprawozdanie rewidenta Wodopoju za cały okres działalności od lipca 2023 do lipca 2028 roku. Komisja stwierdziła, że wszystkie środki finansowe pozyskiwane z dotacji Zarządu Lasu i od sponsorów przez Wodopój zostały należycie rozliczone. Na wszystkie wydatki są pokwitowania w fakturach i rachunkach. Księgowość była prowadzona należycie. Komisja nie stwierdziła żadnych zaległości w płatnościach na rzecz innych podmiotów. Podpisali Przewodniczący i członkowie rewidenci – szop Pracz usiadł skwapliwie, wyraźnie już zmęczony.

I znowu Wilkpodziękował za sprawozdanie i zaproponował.

– Mam pomysł, aby zapisywać się u sekretarza do głosu w dyskusji nad obydwoma sprawozdaniami. Proponuję, aby jedna osoba zabierała głos tylko jeden raz. Chodzi o porządek, bo nie będzie wtedy chaosu i przekrzykiwania się. Na podsumowanie pozwolę sobie oddać głos włodarzowi naszego lasu – tu skłonił się w stronę Żubra z należytym szacunkiem – Proszę się zapisywać.

– A po co się zapisywać? Jak można z miejsca powiedzieć o co chodzi. Ma być dyskusja, to niech będzie, a nie jakieś reglamentowanie głosu! – zagrzmiał jakiś zwierz z zarośli.

To była tylko propozycja porządkowa, ale jeśli wolicie państwo z miejsca. Proszę, kto pierwszy…no, tylko nie jeden przez drugiego – powiedział ironicznie Wilk, bo przez chwilę nikt się nie kwapił do zabrania głosu – Poszło dotychczas sprawnie i widzę, że i ten punkt też przejdzie szybko. Zagai ktoś dyskusję? O, pan się zgłasza – Wilk wskazał łapą na Piżmaka.

– Chciałem się dowiedzieć, jakie były przyczyny wycofania się Orła Bielika, głównego sponsora Wodopoju? Może prezes Dzik to wyjaśni.

– Panie prezesie, proszę – pospieszył z uprzejmością Wilk.

– Pierwszą przyczyną wycofania się głównego sponsora jest kryzys. Są jeszcze osobiste względy, o których mówić nie chcę. To tyle na to pytanie.

– Panie prezesie – odezwał się Czarny Dzięcioł – dobrze pan wie, że główny sponsor  wycofał swoją pomoc na znak protestu przeciw niegospodarności w spółdzielni. Wtedy zaczęły się kłopoty z płatnościami. Nie twierdzę, że spółdzielnia nie wychodzi na prostą, ale jakim kosztem? I czemu tyle wokół tego złej krwi? Może i jest kryzys, ale główny sponsor rozwija z powodzeniem swoją działalność. W ostatnich miesiącach wszedł z usługami swojej firmy ochroniarskiej na rynek sąsiedniej puszczy. Takiego sponsora trzeba hołubić, dmuchać i chuchać na niego, a nie robić mu afronty.

– Ale o czym pan mówi? – żachnął się Dzik.

– Już pan dobrze wie, o czym mówię. Takie były przyczyny wstrzymania sponsorowania Wodopoju. Powtarzam, wstrzymania, nie zaprzestania, gdyż pan Orzeł Bielik publicznie obiecał, że z chwilą poprawy sytuacji w spółdzielni, a zwłaszcza tej złej atmosfery, na rzecz Wodopoju wpłaci zaległe kwoty i jeszcze tytułem premii coś dorzuci. Taka jest prawda.

– To jest pana prawda – Dzik ze złości zmarszczył gwizd.

Tu czujny Wilk wkroczył:

– Są dwa stanowiska i na tym zakończmy spór. Zebrani sami sobie wyrobią pogląd. Czy ktoś chce jeszcze zabrać głos? – rozejrzał się – Proszę.

 Wgałęziach leszczyny Rudy Wiewiór zamachał miotłą rzadkiej kity.

Mam pytanie do rewidenta Wodopoju. Proszę podać kwoty wpływów za poszczególne lata na rzecz Wodopoju od Zarządu Lasu i od sponsorów. A także wydatki na działalność bieżącą i na inwestycje – Wiewiór się zadyszał i oddychał łapczywie. Spośród liści leszczyny błyszczały mu dwa przednie siekacze.

„To kpina. Rudy Wiewiór znany przecież jest ze swojej pazerności, co to do każdego orzecha laskowego w lesie, ma pretensje i szuka praw własności po sądach. A ile razy miejsce ukrycia swojej spiżarni zapomni? Wtedy do banku leśnego przychodzi i pożyczkę pod zastaw na te niby jego krzaki leszczyny chce dostać. Nie dostaje, to teraz się mści. Sklerotyk jeden” – tak pomyślał Szop Pracz i wstał niechętnie.

Tak jak już mówiłem, wszystkie środki zostały należycie rozliczone. Komisja nie stwierdziła uchybień. Wpłaty były różne, od sponsorów. W większości było płacenie rachunków, w fakturach wszystko. A tak dla jasności, szanowni Państwotu ożywił się nieco –wszystkie sprawozdania finansowe za poprzednie lata zostały przez Zarząd Lasu przyjęte. Jest dobrze, nie trzeba psuć.

– Ale kwoty! Kwoty! Ile rocznie od Zarządu Lasu, a ile od sponsorów? Czy to takie trudne? – dopytywał Wiewiór.

Rozliczenie za ostatnie półrocze nie jest jeszcze przez Zarząd Lasu przyjęte, ten ostatni rok, rozumiecie państwo, nie jest jeszcze zamknięty. Październik dopiero. Trudno wobec tego jednoznacznie…

– Tuż przed zebraniem została wystawiona faktura do zapłacenia przez sponsorów. Jeszcze nie jest zapłacona. Nie można, na dzień dzisiejszy, wliczać fakturowaną kwotę jako wpływy na rzecz Wodopoju – Dzik przyszedł z pomocą specowi od finansów.

Zawarczało, zapiszczało na polanie. Zebrani dość głośno rozmawiali pomiędzy sobą, wymieniali uwagi i nie kryli oburzenia. Bóbr siedział i niecierpliwie obgryzał paznokcie. Postawił muszelki małych uszu, nadsłuchiwał i patrzył czarnymi oczkami. Nie czuł się winny tego stanu Wodopoju, chociaż można powiedzieć, że jest jego gospodarzem. Tamuje wodę, grodzie plecie. Kokosów z tego nie ma. Postanowił coś powiedzieć i zaczął sapać:

– Daruj sobie pan już to półrocze, ale podaj wpływy za ostatnie trzy lata.

Takiej wiedzy nie mam – Szop odwrócił się do kłody prezydialnej i spytał –Panie naczelniku, ile rocznie od zarządu?

– Rocznie? Dużo – burknął Żubr.

A ile od sponsorów? – dopytywał Wiewiór.

Połowę tej kwoty – odparł Szop Pracz.

Nie tak powinno takie sprawozdanie wyglądać. Mówię o tym, bo się na tym znam. Pełniłem trochę funkcji, przy władzach byłem i obeznany jestem w tych kwitach.

Lis mordę skrzywił, ślepia przymrużył i do Daniela zaskowyczał złośliwie:

 – Wiewiór zna się na finansach, kilka lat temu okrągłą sumkę z targu runa leśnego zgubił i kwity też.

– Pana sprawozdanie nadaje się do śmieci, panie rewidencie. Jak banki robią takie sprawozdania, to winszować – Bóbr się wtrącił.

Z łąki do prezydialnej kłody doszły piski i rechoty.

– Che, che. Szop w banku brudną kasę pierze. Che, che, che.

– Twoją tamę, Bobrze, pierwsza powódź zniosła – Szop Pracz się odgryzł.

– Ty mnie tu ciesiółki robić nie ucz. Ja na tym zęby zjadłem. Papiery mistrzowskie mam. Uczni kilku do zawodu sposobię. Tylko żeby robotę tu mieli, bo w obce strony wyjadą.

– Dość już tej kłótni i uszczypliwości – zawył Wilk i wyszczerzył ostre kły – Do rzeczy gadać! Widzę, że Myszołów chce coś powiedzieć.

– A ja chcę powiedzieć, że nie zgadzam się na finansowanie zabaw na jeziorku z Zarządu Lasu. To jest nasz las, nasz Wodopój i z naszych podatków wszystko. Jak chcą się chlapać, to niech założą klub pływacki, niech sobie składki płacą i sponsorów znajdą, wtedy mogą się w jeziorku pławić. Za moją krwawicę z Wodopoju basen robią, jacuzzi jakieś. A w spółdzielni, słyszę, stajnia. Nie zgadzam się! Panie Naczelniku na budowanie pomostów, kładek, jakby już ważniejszych potrzeb nie było. Ja się na to nie zgadzam! Rozumie pan, panie Żubrze. A jak nie, to mi wieżę widokową wybudujcie i lornetkę kupcie. A może jeszcze motolotnię. Co się będę męczył, kominów powietrznych w niebie szukał. Kupcie mi motolotnię za runo leśne czy drewno z wyrębu. Latać lubię.  Chcę powiedzieć, że najwyższy czas coś zmienić, bo żadnego postępu nie będzie. Bagno, stęchlizna. Rzęsa wodna zarośnie wszystko. Tylko Dziki będą się babrać. Nawet Bobry odpłyną. Młodych do władzy dopuścić. Rada starców rządzi. Dość już tego kumoterstwa! – zgłosił swoje pretensje Myszołów. Patrzył w dół zasępiony. Dziób jego zawisł w groźnej pozie jak rzeźnicki hak.

– Panie Myszołowie, ja nie jestem adresatem pańskiego sprzeciwu. Takie były uchwały zarządu spółdzielni. Gdyby pan założył Towarzystwo Motolotniarzy, też pewnie Zarząd Lasu jakieś środki musiałaby na to przeznaczyć. Takie są realia. A do władz Wodopoju kandydować pan może. Demokracja jest.

– Panie naczelniku, przyszedłem na to zebranie, by się zapytać czy zarząd przez ostatnie miesiące miał prawo podejmować uchwały i rządzić Wodopojem? Pytam, bo sobie o cztery miesiące włodarzenie przedłużyli. Czy byli w prawie? – znowu dało się usłyszeć sapanie Bobra.

– Na to pytanie odpowiem na końcu, gdy przewodniczący zebrania da mi głos – prychnął Żubr.

Jastrząb Gołębiarz przelatywał nad lasem. Ruch wielki, niecodzienny zauważył na polanie i spadać zaczął jak kamień, ale nad sosną gonną, jak maszt wysoką, wyhamował. Na konarze przysiadł w pozie posągowej. Piękny, dostojny i niebezpieczny. Znał swoją wartość. Z zaciekawieniem w dół patrzył, można powiedzieć, że z dystansu, bo wzrok ma przecież wyśmienity. Sójka opuściła kolczasty krzak dzikiej róży, podfrunęła zakosem do sosny i siadła ufnie na niższej gałęzi.

– A cóż to za zgromadzenie? – udał zdziwienie Jastrząb i przeszywająco popiskiwać zaczął. Kłuł słowami, piorunami z oczu strzelał w stronę prezydium – Cała czteroletnia kadencja przeszła, coroczne zebrania miały się odbywać, a żadnego nie było. To tak chcecie zbudować społeczność obywatelską? Ale wy nie chcecie tego. Po co ma wam ktoś na ręce patrzyć? Dokumentów żądać? O swoje prawa się upominać? W tej waszej ciężkiej służbie przeszkadzać? Leśna brać potrzebna jest wam tylko do wyborów, byście potem mogli się chełpić, że z ich woli władzę sprawujecie. Najchętniej sami byście się mianowali, stołki dzielili, apanaże i immunitety, a nawet dziedzicznie byście chcieli. Gęby macie pełne frazesów o demokracji i równości, o służbie. A, słów brakuje na wasze nieprawości. Kuna Leśna zdobyła się na odwagę, zza pnia wychynęła i zamiauczała:

– Szanowni zebrani, przysłuchując się tej dyskusji dochodzę do wniosku, że w takim środowisku nie da się pracować. Mieszkałam w wielu krainach, w wielu miejscach starałam się być aktywną, coś wnieść do środowiska, ale nigdzie nie było tak jak tutaj. Mają rację ci, którzy mówią, że ten las jest specyficzny, każdą społeczną działalność kontestują i zaprzeczą każdej nawet najszczytniejszej idei. Ja już nie dziwię się tym pytaniom i pretensjom. Zgoda, chcecie wiedzieć. Ale dziwi i obraża mnie taka atmosfera podejrzliwości i napastliwości. To co? Zarząd jest stowarzyszeniem złodziei? – rzuciła pytanie jak ksiądz z ambony. W milczeniu po zebranych wzrokiem przeciągnęła – Szanujmy się. Wszyscy jesteśmy przecież jak z arki Noego. Jest sterta dokumentów, faktur, rachunków, umów i rozliczeń za każdy rok, i każdy ma zadania. Tylko przyjść do siedziby spółdzielni, zapytać, zainteresować się – i znowu się rozsierdziła – Do krytyki wielu. Nikogo nie było do pomocy, a pracy społecznej przecież nie brakuje. Nie, najłatwiej krytykować, insynuować. Nawet powstała tak zwana grupa inicjatywna. Po co powstała? Żeby pomóc? A co zrobiła? Ktoś z tej grupy spotkał się z głównym sponsorem Wodopoju i namawiał go, by nie wspomagał Wodopoju. Więc wstrzymanie finansowania też było z podpuszczenia kogoś z tej grupy? Wasza działalność tylko poróżniła środowisko. Ja się pytam, czy tak się godzi?

Za takie słowa Kuna dostała brawa od zarządu. Wydry i Łasice zrobiły stójkę i wiwatowały jak oszalałe. Na to podniosły się głosy opozycji z łąki śródleśnej o kilka tonów wyżej. Słychać było prychanie, kwiki, świsty i porykiwania. Kuna wycofała się i przycupnęła bliżej pnia. Wyciągnęła szyję i patrzyła z zaciekawieniem, co też z tego wyniknie.  

– To już się zapytać nie wolno? – zabeczał młody koziołek.

Nikt w rewizora się bawił nie będzie, po to jest zebranie, by było tu czarno na białym wyłożone – gwizdnął Bóbr.

Rudy Wiewiór nie wytrzymał. Buzowała w nim złość, że osła z niego robią, w żywe oczy kłamią.

– Działalność publiczna podlega publicznej ocenie, czy wam się to podoba, czy nie. Macie jeszcze jakieś dawne nawyki. Ale co się dziwić, jak w lesie stajnia, to i tu gnój. Mam pytanie do Kuny Leśnej. Jakiego jest wyznania?

– To nie ma nic do rzeczy. Proszę tego nawet nie protokołować. To niedopuszczalne – Wilk żachnął się wzburzony.  

Daniel, sympatyk zarządu, już nie mógł wytrzymać, z nogi na nogę przestępował, kopytkiem trawę targał, łbem strojnym w poroże bogate zarzucał na boki i wreszcie bekać zaczął głosem donośnym:

– Nadszedł czas, by sobie kilka słów prawdy powiedzieć. Mówił będę konkretnie. Mam żal do Czarnego Dzięcioła. Grupa inicjatywna, którą zorganizowałeś z krytyków obecnego zarządu, nie powstała, by pomóc. A takie miałem pierwsze wrażenie. Niestety, było to tylko wrażenie. Już sama forma przedstawienia problemów Wodopoju była nie do przyjęcia. Dlaczego, jak ci tak leży na sercu dobro Wodopoju i jego pracowników, nie przyszedłeś, nie zapytałeś w czym wesprzeć? Zacząłeś stukać, pukać, wszędzie robaków szukać. A w Gazecie Leśnej oszczerstwa i pomówienia, a potem w Ptasim Radiu Info zaczęli ćwierkać, kwilić i trajkotać. Wiesz, to jest chwyt poniżej pasa. To nie jest przyjemne, gdy za społeczną działalność dostaje się taką zapłatę i jeszcze te oskarżycielskie tezy grupy inicjatywnej przybite do pnia Świętego Dębu w środku lasu. Mógłbyś już sobie darować.

Tu Daniel trochę odsapnął, nabrał powietrza i jeszcze wyżej uniósł ogromne poroże.

– Powiem ci tylko tyle. Ta grupa zrobiła wiele złego. Poróżniła społeczność naszego lasu. Tak zohydziła wszelką działalność społeczną, że już z tego zarządu nikt nie będzie się angażował w żadne projekty, w żadną społeczną robotę. O to ci chodziło? Chyba tak. A robiliśmy jako zarząd dużo dla tego Wodopoju, dla środowiska. No proszę, powiedz tym wszystkim z zarządu, że ich wysiłek był psu na budę. Robili to za marną dietę. Tak rozsławiali nasz las.

Na polanie już mało kto tej jego przemowy słuchał. W dalszych rzędach szła rozmowa:

– Dudek narobił dziadostwa i za granicę czmychnął.

– Nigdy mi się ten jego czub na głowie nie podobał. Co to jest? Irokez jakiś? Z amerykańskich prerii będzie nam tu zwyczaje sprowadzał.

– Kłuje w oczy tym czubem. Pokory trochę. Jak zima, to on w ciepłe kraje pryska.

– I to ma być patriota?

– No, ale wraca. Zawsze na wiosnę wraca, jak Bocian. To chyba dla nich ta nasza ziemia ważna.

– Aaa, Bocian, to inna sprawa. On taki skromny. W bagnie na jednej nodze stoi i nikomu to nie wadzi. No chyba, że Żabom – zaśmiał się rozmówca.

– Jaki skromny? Na najwyższym drzewie gniazdo ściele i z góry na świat patrzy.

– E tam, każdemu można łatkę przypiąć – tak zakończyli rozmowę.

Daniel dalej opozycji dokładał:

– Krytykujecie ich, że zapuścili Wodopój. Napuszczacie jednych na drugich. To przecież nieetyczne. Powinniście pomagać, a tylko ploty szły przez knieję, że zarząd źle gospodarzył, a jeden to nawet do ciepłych krajów wyfrunął. Ale wróci! Będziecie go mogli spytać, jak było. W ostatnim tygodniu była w spółdzielni przeprowadzona kontrola finansowa. Mam podstawy sądzić, że ktoś ją nasłał. Ale muszę was zmartwić. Wodopój wypadł pomyślnie. Nic nie znaleźli. Na koniec mam do ciebie, Dzięciole, pytanie. Jaką działalność społeczną prowadziłeś wcześniej? Co zrobiłeś społecznie dla lasu, dla zwierząt, dla środowiska? Nic nie zrobiłeś! Nikt o twojej żadnej inicjatywie nie słyszał. Teraz zacząłeś od krytyki, od psucia. Tak się nie robi! Najpierw trzeba społecznie samemu popracować, potem ma się prawo innych oceniać.

Można by powiedzieć, że Daniel skończył, lecz łeb dalej w górze trzymał i wszystkim się zdawało, że beka jeszcze, a to echo bekało. I nagle wystrzeliły oklaski od zarządu i jego sympatyków. Niosły się po polanie i odbijały zwielokrotnione jak salwa z kałasznikowa. Ale ledwo brawa ucichły, Puszczyk huknął zdenerwowany:

– A ty żeś działał?

– Trzy funkcje w spółdzielni pełniłem sumiennie. Doradca prawny, rzecznik prasowy i specjalista do spraw promocji Wodopoju.

Za to swoje łanie tam poisz. A przedtem?

– Też.

– Co też? Korzyści żeś miał. Filantrop się znalazł. Cały las pełen społeczników za pieniądze.

Nie kłócić się. Do rzeczy, do rzeczy – włączył się Wilk.

To on od rzeczy gada!! – Puszczyk huknął.

– Przestań hukać, Puszczyku – dobrotliwie zaskrzeczała Sroka – tu z armaty huknąć trzeba. Narobili dziadostwa, jeszcze sobie medale na okrągłą rocznicę przyznali. Towarzystwo wzajemnej adoracji.

– Dzięcioł Czarny ma głos. Ad vocem, ma się rozumieć – zawyrokował Wilk Basior.

– Byłem tutaj zaatakowany imiennie – spojrzał Dzięcioł w stronę Daniela, tak jakoś ostro, jakby chciał go dziobem do drzewa przyszpilić – Nie dbam o to, nie będę się odnosił do imiennych zaczepek. Mówił będę o sprawie, bo o sprawę tutaj chodzi. Mówiłeś Danielu wiele, ale merytorycznie mało. Jak już wspomniałem, główny sponsor wstrzymał finansowanie po niepokojących sygnałach o kondycji Wodopoju. Nie rozmawiałem z nim wcześniej na ten temat, dopiero na zebraniu grupy inicjatywnej, czego byli świadkami ci, którzy przyszli. Dobrze wiecie, jak było z finansami, tylko teraz chcecie zakłamać prawdę, bo jest dla was niewygodna. W artykule na temat sytuacji w Wodopoju nie ma zarzutów o żadnym sprzeniewierzeniu środków, choć są takie podejrzenia, ale najpierw musimy sprawdzić kwity. Owszem, artykuł w gazecie miał zainicjować dyskusję, dlaczego jest tak źle i jak sytuację poprawić. Co to za gospodarzenie? Żadnej wizji rozwoju, żadnej dyscypliny finansowej. Na każdym zebraniu zarządu uchwalacie przesunięcia w budżecie, pożyczki jakieś zaciągacie, a na nowy rok jest zawsze prezent! Opłaty za wodę większe. Są pytania o sprawy finansowe w kontekście wiadomości, jakie docierały do mieszkańców lasu, że są zaległości w płaceniu rachunków, a nawet, że na finanse Wodopoju wszedł komornik. Za tymi kłopotami, których nie ujawnialiście, szła degradacja Wodopoju. Woda była coraz gorsza. Odchodzili pić w stawach sąsiednich. Artykuł, to pytanie o stan Wodopoju po powodzi. Mówisz, że moje działanie jest nieetyczne. A kto sprywatyzował drzewo z lasu? Przez trzy dni cięli, rąbali, piłami rżnęli dęby i buki. Susza nastała, rów zamierzali kopać, by świeżą wodę z rzeczki do Wodopoju wpuścić. Pomyślałem, że ktoś wreszcie po gospodarsku pomyślał. I co? Ani drzew, ani rowu. Okazało się, że woda do stawu miała pod górkę płynąć, melioranci z bożej łaski. Poprzedni zarząd zostawił środki na przepompownie. Pompę mieliście zakupić. Dwa przetargi unieważnione i pieniędzy nie ma, a projekty były, zezwolenie na budowę przepompowni już dawno nieaktualne. To jest wasza gospodarność i zarządzanie teoretyczne. Kadencja waszego zarządu upłynęła na początku lipca. Było zasadne spytać, dlaczego zarząd przedłużył sobie kadencję, tym bardziej, że były kłopoty. Czyżby chciał je ukryć? Dzik zamiast do roboty się zabrać, dalej w ściółce żołędzi szukał i w błocie się babrał.

Na takie słowa prezes powietrza nabrał, zacharczał, chrząknął, kłami błysnął.

A ja chcę dodać, panie Żubrze, że najpiękniejsze dęby i buki wycięli – wtrąciła Kukułka – Nawet Ptasie Radio zamilkło, taki był huk i harmider. I to wszystko w porze wysiadywania jaj. Biedne ptaki latały jak opętane. Gniazda zniweczone, a dziupli ile zrujnowanych? To jedynie Dzięcioły, Sowy i Dudki wiedzą.

– Mam nadzieję, że pani ze swoim gniazdem problemu nie miała? – Lis uprzejmie zapytał.

– Za to drewno można było przepompownię sprawić – Dzięcioł Czarny jeszcze dopowiedział.

Żubr sierść najeżył, łbem zarzucił, brwi zmarszczył, rozparł się szeroko i spojrzał na Dzika. Taki namysł całą swoją fizjonomią wyrażał, jakby coś wiekopomnego miał oznajmić.

– Pierwsze słyszę – powiedział – o jakimś wycięciu drzew. W rezerwacie? To niemożliwe! Budowa kanału zasilającego Wodopój? Nie ma na to żadnych śladów w dokumentach. Z urzędowego punktu widzenia tego nie było.

– Jak nie było? Trzy dni jakaś brygada obcych Bobrów drzewa ścinała. Od razu wszystko gdzieś wywozili. Wszyscy widzieli!

– Rozumiem, że ci, co widzieli, złożyli doniesienie do Wielkiego Strażnika Puszcz i Lasów? – Żubr zapytał. Rzucił w ślepiach błyskawice w kierunku Dzika. Ten ryj podwinął między przednie biegi, jakby w ściółce pod prezydialną kłodą żeru szukał.

Na polanie zaległo milczenie.

O wycince drzew nic nie wiem – Dzik zaczął nieśmiało – Ja za Wodopój odpowiadam, a nie za cały las. Co się tyczy Wodopoju, to zależało nam, by roboty dokończyć, zorganizować jubileusz i doprowadzić wszystko do porządku. Co nam się udało. A że mało zwierząt z Wodopoju korzysta? Proszę spojrzeć w statystki o ile zmniejszyło się pogłowie. Zrób pan, panie Dzięcioł, kilkoro Dzięciołków. Ja w jednym miocie mam ośmioro. Jeść trzeba temu dać. O swoje warchlaki dbam.

– To było świńskie! – zakukała kukułka i odleciała obrażona.

Szlachetny Łoś Badylarz słuchał cierpliwie. W sobie rozważał, co by tu powiedzieć i zaczął wolno cedzić słowa.

– Miałem się nie odzywać, ale widzę, że idziecie w zaparte. Upieracie się, że jest dobrze. A nie jest. Woda brudna. Zaległości w płaceniu faktur i Bóbr też za swoją pracę pół roku na zapłatę czeka. Z Wodopoju tylko garstka korzysta, a przy innych stawach życie kwitnie. Nie jest w porządku i trzeba się do tego, prezesie, umieć przyznać.

– A wy żeście wszystkie rozumy zjedli! Potrafię się do błędu przyznać. Nie jestem alfą i omegą, nie wszystko wiem i za błędy płacę ze swojej kieszeni. Zapłaciłem mandat w Urzędzie Rachmistrza. Zawiniłem, zapłaciłem. Ale mam żal do pana, Łosiu, że po wizycie u rachmistrza, pobiegł pan od razu do Zarządu Lasu z plotką. Tak rozsiewał pan ploty, buczał pan jak na bukowisku, że zarząd ma zapłacić zaległy podatek. Skąd takie wiadomości? Czyżby rachmistrz panu takie dane podał? To urzędnicza tajemnica. Toż to granda!

– O nie, tak nie było – zabuczał groźnie Łoś Badylarz, aż Mysikrólik ze strachu przeskoczył na wyższą gałąź i jeszcze bardziej się skulił.

Dzik szczeć postawił na sukni i szable już do fechtunku sposobił.

– Ale plota poszła od pana, że dług jest. Panie naczelniku, no niech pan powie, jak było, kto do pana z taką sensacją przyszedł?

Później, na końcu zabiorę głos - Żubrmruknął tylko trochę jakby zażenowany, że każą mu zająć stanowisko w sporze o źródło plotki.

– Udzielam głosu członkowi zarządu – Wilk wskazał łapą włochatą Lisa, który tonem mentorskim zaczął pouczać:

– Widzę tu wśród zebranych wielkie pomylenie pojęć i niezrozumienie, bo materia finansowa jest skomplikowana. Moi uczniowie wiedzą, o czym mówię, jaki to temat szeroki i wymagający rozeznania, a rzecz dotyczy płatności. Znają te niuanse ekonomii ci, którzy prowadzą działalność biznesową. Otóż, szanowni państwo, płatności dzielimy na…

Puszczyk znowu nie zdzierżył i pohukiwać zaczął jakby do siebie, ale tak by go siedzący obok Wiewiór słyszał.

– Ekonomii będzie uczył. Profesor od siedmiu boleści.

Lisnie przerywając, mówił dalej:

–…wymagalne z upływem terminu płatności i zalegające. Można te płatności ugodą odroczyć, a nawet płacić ratalnie. Jest to kwestia negocjacji. Na końcu wchodzą płatności windykowane, lecz i tu jest podział na windykacje polubowną i sądową. Potem dopiero następuje windykacja komornicza, a na końcu karna. Tak widzicie państwo, że w tym temacie trzeba mieć rozeznanie, a potem dopiero zarzuty czynić.

– Pod dębem stał i żołędzie liczył, a teraz profesor ekonomii. A kończ już ten wykład – Sójka zaskrzeczała.

Pozwólmy się wypowiedzieć do końca – Wilk zainterweniował przytomnie.

Otóż nigdy nie było tak, by następowała windykacja należności od Wodopoju. Owszem, były opóźnienia, ale uzgadniane. Tak bywa w każdej działalności – powiódł wzrokiem po zebranych nauczycielskim wzrokiem – Mam nadzieję, że trochę rozjaśniłem te zawiłości ekonomiki.

Kończyć to gadanie. Wieczór już się robi, ile tu będziemy siedzieć? A jeszcze przecież wybory. Łupanie pustych orzechów.         

– Dajcie panowie już spokój tym rozliczeniom, ile było, ile wydane. Jest rozliczone, nie ma zaległości, to dla zgody temat zamknąć. Pokłócimy się i co z tego będzie? Czy na pretensjach można coś zbudować? Tu o Wodopój idzie. O nasze być albo nie być. Wiem, czego potrzeba. Zgody! Ważna jest dobra atmosfera, wtedy i sponsorzy się znajdą – zaćwierkał Wróbel.

– A wiceprezesa Kuny to nigdy u Wodopoju nie widziałem. Co on robił przez te lata? Gdzie był? Teraz mędrkują, a wcześniej żadnego zebrania nie zrobili, jak zaradzić. Jak pawy chodzili. Jak indory nadęte. Owinie se taki szalik koło szyi i myśli, że im bardziej tym szalikiem omotany, tym szycha większa, artysta z bożej łaski, a do roboty nikogo – Bóbr się uniósł i ze złości walnął pluskiem o ziemię, aż jaszczurka zwinka odskoczyła w przestrachu pod kłodę zwalonej sosny.

Myszka Szara widząc, że to zwyczajne młócenie słomy, ziarenka z tego żadnego nie ma, zapiszczała przenikliwie:

– Panie Wilku składam wniosek formalny o zakończenie dyskusji.

– Cieszy mnie ten wniosek z ust pani. A zatem oddaję głos panu naczelnikowi.

Żubr podniósł ciężkie powieki, spojrzał przed siebie już trochę znudzony i chruczeć zaczął:

– Przysłuchuję się temu zebraniu, słyszę tu wiele pretensji jednych do drugich. Po to jest walne zebranie, by sobie wszystkie sprawy wyjaśnić i zarząd rozliczyć. Nie ma się co obrażać na trudne pytania. Jest demokracja, jest niestety jawność wszystkiego co publiczne i trzeba się temu podporządkować. Dzięcioł Czarny miał prawo pytać o te wszystkie sprawy. Myślę, bo znam pana Dzięcioła, że to z troski o dobro spółdzielni. Wodopoje nie znikną. Pić się chce. Statut mówi, że zwołać zebranie może jedynie zarząd z własnej inicjatywy, na żądanie rewidenta i na wniosek co najmniej piętnastu członków spółdzielni. Tyle statut, a że przeciągło się to o kilka miesięcy, to już ocenicie sami. Co roku w Zarządzie Lasu mamy kontrolę Wysokiego Rachmistrza Puszcz i Lasów. Takie czasy. Trudno mi powiedzieć, czy zaplanowane środki w całości zostaną przeznaczone na Wodopoje. Mogą pojawić się inne potrzeby. Gdy zechce pan kandydować, panie Dzięcioł i zostanie pan wybrany, liczę na współpracę. Ale powiem jeszcze, że do działalności społecznej trzeba mieć grubą skórę. Sami widzicie, że jest to praca, która podlega ocenie publicznej. No cóż, takie czasy. Należy dążyć jednak do jednomyślności i porażkami się nie zrażać.

Żubr skończył. Odsapnął z ulgą i wielkim łbem dostojnie poruszył.

Dziękuję panu naczelnikowi. Przechodzimy do głosowania nad udzieleniem absolutorium ustępującemu zarządowi. Potem przystąpimy do wyboru nowego zarządu.

Czarny Dzięcioł ze zdumienia dziób rozdziawił. „Żubr oferuje współpracę? Trzeba przyznać, że to rasowy polityk. Z każdej strony żłobu umie się ustawić. Hm, może rzucić to wszystko w cholerę, a na koniec im wygarnąć, że na leśnym wikcie się tuczą, w sadło obrastają…” – taka myśl bezkompromisowa przyszła mu do głowy, ale jej zaniechał.

„Szkoda nerwów. Z drugiej strony przecież na tym Wodopoju mi zależy. Temat zacząłem, to skończyć go wypada. Muszę wejść do władz Spółdzielni i pokazać innym, że można coś zrobić. Skuteczność się liczy. Jeśli się uda, będzie to wstęp do dalszej kariery. Kto wie? Może w Zarządzie Lasu, może wyżej?” – Czarny Dzięcioł się rozmarzył – „Na naczelnika nie ma co pluć, bo wyżej siedzi. Plwocina spadnie i na mojej głowie się rozleje. Trzeba ślinę przełknąć i z oferty Żubra skorzystać. Pewnie i w jego interesie jest, by stary zarząd skwitować. To co było, w niepamięć puścić. Niech już odejdą. Pies ich drapał.”

Tak postanowił i po łące się rozglądać zaczął. Inni na niego patrzyli. Żeby choć w pień stuknął, czy głosować tak, czy nie. Chcieli się porozumieć, coś uzgodnić. Dzięcioł żadnego znaku nie dał, a przecież słychać było szybkie pytania o jakieś instrukcje.

– A co to jest to absolutorium? – Kos gwizdnął z zieleni.

– Jak będziemy przeciw, to co? – ktoś spytał.

– To pewnie stary zarząd dalej zostanie. Nie wiem. Nie znam się na tych procedurach.

 To jak głosujemy? – Myszka zapiszczała.

Nim coś zaradzili, już trzeba było się określić. Ptasia menażeria skrzydła podniosła, trzymano łapki w górze i kopyta, aż Sroka z Sójką obleciały całą polanę, na drzewa pobliskie zajrzały, wszystkie głosy policzyły skrupulatnie.

– Dziękuję. Za pięćdziesiąt dwa głosy, przeciw nikt, wstrzymało się sześciu. Ogłaszam, że ustępujący Zarząd Wodopoju został skwitowany – oznajmił Wilk wszem i wobec tak głośno, jakby swoją watahę na łowy zwoływał.

Na ryju Dzika ulga zadowolenia zakwitła. Daniel łbem zarzucił. Kuna Leśna z radości podskoczyła, a Lis się wąsko uśmiechnął, zaś Szop Pracz minę miał pokerową. Cisza trwała na polanie, ale krótko. Wilk popędzał, bo dzień się nachylił i słońce już stało czerwoną kulą jak płomień świecy na wierzchołkach sosen. Po tej długiej dyskusji, praniu brudów i skakaniu sobie do oczu, zaczęły się wybory nowego zarządu. Z trudem sklecono skład Komisji Wyborczej. Jakoś nikt nie chciał brać w tym udziału. Napięcie opadło. Sroka się znowu zgodziła. Ktoś, pewnie dla hecy, Żółwia Błotnego zaproponował do liczenia głosów, ale śmiechy na polanie wybuchły.

– On by tydzień liczył.

Puszczyka albo Sowę Uszatą podać chcieli, ale gdzieżby ich szukać. Na żer gdzieś poleciały, bo to ich pora. I gdy już się wydawało, że Wilk sam siebie wyznaczyć musi, z kniei para Borsuków nierozłącznych wychynęła. Nadeszły na polanę lekko chwiejnym krokiem, oczkami małymi świecąc przed siebie. Chyba tylko z nieśmiałości nie odmówiły, sumitując się jeszcze, że owszem, o zebraniu wiedziały, ale zwyczajnie zapomniały.

Ustalono gremialnie, że wybory będą jawne. Czasu szkoda. Wilk wyjaśnił, że Zarząd Wodopoju musi się składać z co najmniej pięciu członków, a może być i dziewięciu.

– Proszę podawać kandydatury!

Ktoś podał Łosia Badylarza w pierwszej kolejności.

– Dzięcioł Czarny! – Sójka krzyknęła.

Łoś przekazał Wilkowi oświadczenie Orła Bielika, w którym zgadza się na podanie swojej kandydatury. Statut takiej okoliczności nie przewidział, jednak Wilk uznał, że co nie jest zabronione, jest dopuszczalne.

– Żaba Ropucha – Derkacz wrzasnął z łąki.

Ropucha zdziwiona oczy wybałuszyła na taką propozycję. Zarechotała tylko pod nosem:

– Nie, ja na zimę w hibernację zapadam.

– Może kogoś z większą charyzmą? – Wilk zapytał.

– Bobra proponuję – Myszka zapiszczała.

– Ja tam kandydatować nie chcem. Ja od roboty jesdem.

– To może Pan Jeleń się zgodzi – Wilk Basior się skłonił.

Jeleń głowę piękną w jego stronę odwrócił:

– A po co mi to? W bagnie się babrać? Ze źródełka kryształowej wody się napiję. Mnie nie w kwitach siedzieć, sponsorów o kasę prosić. Mnie łanie dymać – łbem zawinął, jakby niewidzialnego rywala chciał tyką dźgnąć w podbrzusze. „Rykowisko mi dzisiaj przez to zebranie na mojej polanie spieprzyli” – pomyślał zły. Potarł porożem o sosnę i odszedł dostojnie.

Bóbr spojrzał za nim i żal się mu siebie zrobiło, że taki brzydki jest. Monogamicznie w norze siedzi, śmierdzącym strojem futro naciera. Tak od tego jeziorka, tego bagna zależny. Za wszelką cenę chce wodę zatrzymać. Drzewa ścina, tamy z gałęzi plecie, kosze wiklinowe, zapory i żeremia. „Ech, być tak jak Jeleń Ósmak niezależny i harem mieć” – łzy jak grochy spadły mu z oczu. Płakał jak bóbr.

Nadszedł wieczór. Słońce zaszło, a miesiąc jeszcze nisko wisiał, blady rogal, za krzakami głogów i tarniny. W oddali dało się słyszeć jakiś hurgot. Coś jakby się osunęło. Trzaski łamanych gałęzi, głuche stęknięcia walących się drzew i chlupot wody. Zatrzęsły się sosny, buki i dęby. Spadały na ziemię kolorowe liście i klaskały o ściółkę żołędzie. Ptaki odfrunęły z gałęzi. W powietrzu nad polaną zataczały koła. Wiewiórki zeskoczyły na ziemię. Z norek wyprysły przestraszone myszy i inne gryzonie. Większe zwierzęta stały zaniepokojone. Postawiły uszy, zjeżyły sierść i nadsłuchiwały skąd takie osobliwe odgłosy. Co znaczą? Trwało to może kilkanaście sekund i uspokoiło się zupełnie.

– Jeszcze dwie kandydatury – Wilk łagodnie poprosił.

Stary zarząd stał w odosobnieniu. Oni już rozliczeni. Spokojni. Walne przeżyli. Było ciężko. Niech się teraz inni martwią. Oni nie myślą już ani kandydować, ani żadnych kandydatur zgłaszać. Żubr wielkimi oczami przestał łypać, powieki spuścił i ciężkim łbem kręcił. Sierść miał jeszcze zjeżoną na grzbiecie. Czymś się trapił.

„Może niepotrzebnie o tej grubej skórze powiedziałem” – wyrzucał sobie – „Teraz trudno będzie do Wodopoju zarząd sklecić. Do krytyki wielu. A, może i lepiej, że tu się wykrzyczą, ponarzekają, niżby mieli do Zarządu Lasu z pretensjami przychodzić. Taki Wiewiór, wszędzie go pełno. Do mnie bezczelnie wpada, jakichś kwitów i rozliczeń żąda. Mam prawo! – Powiada. – Obywatelskie prawo! A co tam, nieszkodliwy wariat. Niech sobie skrzeczy. Co innego Bóbr, poczciwy, robotny i taki zaangażowany. No, od tej strony go nie znałem. Trzeba mu jakąś premię dać, docenić. Może medal. Niech się tej goryczy pozbędzie. Z Dzięciołem Czarnym będzie trudniej. Jego blaszką nie przekupi. Inaczej z nim trzeba. Mam nadzieję, że jest rozsądny. Za absolutorium jednak zagłosował. Dogadamy się.”

Wtem z wysokiego konaru zleciał Myszołów i głośno zakwilił:

– Rysia proponuję i Puszczyka, bo właśnie przyleciał. Na Wodopój w nocy będzie miał baczenie.

Ryś propozycję przyjął. Puszczyk na znak zgody głową kilka razy kiwnął. Wilk jeszcze o jakieś kandydatury prosił, by się głosowanie odbyło. Nikt nikogo nie zgłosił, wobec tego sam Myszkę Szarą zaproponował.

Głosy policzono. Myszka odpadła. Nawet biedna sama na siebie nie zagłosowała. Już się niektórzy rozchodzić zaczęli, Wilk ich zatrzymał, gdyż Komisję Rewidentów jeszcze trzeba było wybrać. Jastrząb Gołębiarz podał Wiewióra, a ten się mu odwrócił tym samym. Nie zgodził się Jastrząb w rewizora bawić. Czarny Dzięcioł zaproponował Piżmowego Szczura. Ktoś z łąki Kukułkę w komisji chciał widzieć, że niby dobrze liczy. Znowu Wilk Myszkę Szarą podał, lecz ta odmówiła i obrażona do norki uciekła. Nikt już kandydować nie chciał. Tak bez głosowania rewizorzy mandaty dostali. Zebrali się na skraju polany wszyscy wybrani, by się ukonstytuować, pomiędzy sobą podzielić różne funkcje w zarządzie i w komisji rewizyjnej. Po chwili podeszli bliżej prezydialnej kłody. Łoś Badylarz szedł pierwszy. Zamyślony. Minę miał nietęgą. Zamienił z Wilkiem kilka słów. Wilk zaczął mu gratulować wyboru. Łoś gratulacje przyjął bez entuzjazmu. Rzadko kiedy się uśmiechał, zawsze starał się być poważny. Czasem dopadała go melancholia i nastrój zadumy. Tak i teraz nad czymś rozmyślał, co sprawiało mu niewątpliwie trudność, gdyż czoło marszczył, nozdrzami jakiegoś kierunku szukał i żuchwą tak młynka kręcił jak starzec bezzębny, gdy chce przed połknięciem twardy kęs na miazgę zetrzeć.

Już wszyscy się domyślili, że Łoś Badylarz został nowym prezesem Spółdzielni Wodopój. Wilk Basior tę nowinę wszem i wobec oznajmił. Jakieś brawa nieśmiałe się odezwały, ale zaraz umilkły. Zastępcą prezesa wybrano Orła Bielika w nadziei na liczne korzyści dla spółdzielni. Puszczyk skłonił się nisko. Przypadła mu funkcja sekretarza zarządu. Był zadowolony, ma wreszcie etat. Czarny Dzięcioł uśmiechał się jakoś tak sztucznie, pazurkami czerwoną czapeczkę poprawiał, wykrzywiał dziób, jakby był dyplomatyczną personą. Pewno ćwiczył pozę. Dopiero, gdy od Żubra powinszowanie przyjmował, minę zrobił bardziej naturalną i głową kiwał z należytą atencją. Rola skarbnika jest wdzięczna do wydawania publicznego grosza, a gdy trzeba najpierw taki grosz pozyskać, tu już karku nagiąć wypada, czasem trudne słowa bez szemrania wysłuchać, a nawet insynuacje przełknąć. Już wiedział o tym Czarny Dzięcioł i mentalnie się do takiej roli sposobił.

Ryś stał trochę z boku. Pełnił będzie jedynie obowiązki nieetatowego członka zarządu. Trochę żałuje, że zgodził się kandydować.

„Trudno, od czasu do czasu na zebranie pójdę, do Wodopoju zajrzę. Może uda mi się przeforsować pomysł budowy kładki przez Wodopój, bym go nie musiał obchodzić wokoło, gdy od swojej Rysi będę wracał” – tak pomyślał. Przyjął wyrazy uznania od Żubra i ustąpił Wiewiórowi miejsce przy kłodzie. Ten wszedł dostojnie, wyliniały ogon nad małą główką trzymał jak baldachim. Rola rewidenta Wodopoju, to coś o czym od dawna marzył. Znał się na tym, w różnych władzach był. Miał przerwę ostatnio, ale teraz i dla niego zaświeciło słońce.

– Wszystkim gratuluję wyboru – Wilk już ochrypł – Oddaję głos nowemu prezesowi Spółdzielni Wodopój. Proszę panie prezesie o exspose.

Łoś Badylarz dolną wargę wystawił, jęzorem ją zwilżył i w głowie słów właściwych szukał. Miał już przemówienie przygotowane, ale teraz wszystko zapomniał. Wyparowały mu myśli, którymi się od południa karmił. Słowa uciekły, pogubiły się i jak je teraz tam w wielkim łbie znaleźć. Szukał je i już wydawało mu się, że znalazł, ma na końcu języka, a to tylko ślina. Przełknął ją. Próbował jeszcze oczy zamknąć, może w ciemności słowa do niego przyjdą. Znowu nic. Przestał szukać i wtedy normalnie zaczął:

– Dziękuję. Jakby tu powiedzieć, za zaszczyt. Wiem jaka to praca, bo przed kilkoma latami prowadziłem Wodopój. Przyznacie państwo, że oddałem go bez zarzutu. Jaszcze dziś przed walnym zastanawiałem się, w głowę zachodziłem, czy startować w wyborach. Mówią przecież, że nie wchodzi się do tej samej wody. Kandydatura Orła Bielika mnie przekonała i od niego teraz w spółdzielni będę miał pomoc, to się zgodziłem. Od ustępującego zarządu dużo mnie nieprzyjemnych sytuacji spotkało. Na temat tego co było, nie będę teraz głosu zabierał. Dużo wiem, ale nie chcę tego, póki co, ruszać. Jakby tu powiedzieć, musimy się zabrać do roboty już teraz, żeby to wszystko naprawić. Sanacja jest konieczna. Wodopój służy wszystkim, ale my teraz nim zarządzamy. Już niedługo będzie pełen czystej wody. Zrobimy wszystko, by każdy był zadowolony i nikt nie miał innego zdania. Mogę nawet przyrzec, szanowny panie naczelniku, że za lat kilka Wodopój będzie klejnotem puszcz i lasów okolicznych.

Prezes zakończył taką obietnicą. Głowę skłonił przed Żubrem. Coś jeszcze powiedział do Dzięcioła, a Puszczykowi polecił zabrać od starego zarządu wszystkie kwity.

Zebrani podnieśli się, ruszyli z miejsca. W szum rozmów i szelest ściółki pod nogami wychodzących wdarło się złowieszcze krakanie nadlatującego Kruka. Rozdygotany z rozcapierzonymi skrzydłami stanął w rozkroku pochylony do przodu, prawie podpierał się mocarnym dziobem i łapczywie wciągał powietrze. Jak upiór. Oczy mu krwią zaszły, wzrok miał iście diabelski. Wszyscy spojrzeli na niego w oczekiwaniu, że z czymś wyskoczy.

„Pewno znowu się blekotu najadł i w swoim pijanym zwidzie coś zobaczył albo ze starości się mu we łbie pomieszało” – pomyślał niejeden.

Kruk odsapnął, rozejrzał się po zebranych i zakrakał głosem chrapliwym:

– O rety! O rety!

– Co się stało? – ciekawska Sójka zapytała.

– Wodopój się zapadł. O Boże. Dziura w ziemi. Jak rąbnęło, kra kra, nie ma wody, dół pusty.  

 

Adam Tomczyk

Żabno, 12.12.2014

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Adam Tomczyk, Wodopój, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. – Jak dobrze znasz język angielski? – Myślę, że całkiem nieźle. Dobrze mówię i czytam. – Mamy zagranicznych kontrahentów, więc sama rozumiesz. – Mogę mieć jedynie problemy z terminami technicznymi, ale nauczę się ich szybko. – Zobaczymy. Będziesz miała tygodniowy okres próbny.

Powiązane artykuły

07.12.2023

Nowy Napis Co Tydzień #232 / Majówka

Kilkanaście osób z błogością i poczuciem zaspokojenia wewnętrznej potrzeby odchodziło od figury Najświętszej Marii Panny. Sama figura postawiona na betonowym postumencie była odnawiana rok wcześniej. Nic wielkiego, żadna gruntowna renowacja pod kierunkiem konserwatora zabytków, tylko odnowienie polichromii staraniem tych, którzy mieszkają najbliżej. Matka Boża w kremowej sukni i płaszczu błękitnym niczym majowe niebo ze złotą lamówką stoi bosa na ziemskim globie i depcze węża-kusiciela. Rozkłada ręce, jakby chciała wszystkich przywołać do siebie, cały świat objąć. Patrzy z wysokości postumentu na swój lud ulubiony i chyba się uśmiecha. Intensywnie czerwone begonie w donicach obok cokołu kwitną, a rabata wielobarwnych irysów przełamuje tę dominację czerwieni. Stanisław Kuś, mężczyzna już pod pięćdziesiątkę, odchrząknął po śpiewie.

– Ma się ten głos – chwalił się. Rzeczywiście głos miał dźwięczny i doniosły. – Jak ktoś śpiewa, to tak, jakby dwa razy się modlił. Na meczu też trzeba krzyknąć, zaśpiewać, w trąbę dmuchnąć. Niech nasi wiedzą, że jesteśmy z nimi. Chciałem jechać jutro na Śląsk, kibicować naszym, gdy będą grać o wszystko. Wystarczy im tylko remis, żeby się w ekstraklasie utrzymali, ale dopingować ich trzeba, wiernie kibicować. Moja nie chce mnie puścić, mówi: „Denerwujesz się na tych meczach, drzesz się, potem gardło cię boli”. „Bo wspierać ich trzeba, po to chcę jechać”. „Ale pić nie musisz!,” ona do mnie. „No jakże, zwycięstwo oblać trzeba”. „Tak, tak. A czasem i przegranych pocieszyć”. „Nie kracz, kobieto. Ta opcja nie wchodzi teraz w rachubę”. „Nie puszczę cię!”, uparła się. „To jedź ze mną!”, tak mówię do niej. „No chyba żebyś mi tysiąca dopłacił”. „Za tysiąc złotych to busa sobie z kolegami najmiemy i jeszcze się skrzynkę wódki kupi”. Cha, cha, cha. Stanęło na tym, że meczyk w telewizorze obejrzymy ze szwagrem. Bronek, kibic zawołany. Tylko browar dla zwilżenia gardła. Cha, cha, cha.

Andrzej Kozyra skinął głową, że tak też można, a zresztą… co mu do tego. Sportem się nie interesował. Czasem coś obejrzał w telewizji, bardziej jako widowisko, może też z potrzeby bycia w tej wspólnocie narodowej, z powodu zwykłego patriotyzmu. Takie mecze ligowe to dla niego sztucznie wywoływane emocje. Andrzej często powtarzał, że gdy on chce zażyć sportu, siada na rower i jedzie kilkadziesiąt kilometrów. Sam sobie rower kupił, z własnej kieszeni płaci za jego przeglądy. Kask i koszulkę też ma swoją, nie klubową. Sponsorów nie potrzebuje. Jedzie spokojnie, kontempluje okolice, policja nie musi go konwojować, bo maczety ani siekiery ze sobą nie wozi i o żadnych ustawkach z innymi cyklistami nie myśli.
– To może jutro majówka pół godziny później, bo jest mecz? – bardziej spytał niż zaproponował Stanisław Kuś.

Andrzej Kozyra już odszedł kilka kroków dalej. Inni chyba też nie słyszeli, rozmawiali pomiędzy sobą. Ktoś się obejrzał, powiedział „do widzenia” i skręcił w boczną dróżkę.

Kolejny dzień był majowy, nie dlatego że w maju, ale ciepły i wilgotny jak w tropikach. Przed południem pokropiło rzęsiście przez pół godziny, a potem niebo zalała złota poświata słońca. Ciepła para unosiła się z ziemi, a powietrze stało nieruchomo jak w słoju. Szumiało w krzewach i konarach drzew. Życiodajne soki szły do listków, kwiatów i zawiązków owoców. Zieleniła się trawa, rosło wszystko bujnie dookoła, puszczało pędy i kłącza. Szczebiotały ptaki, dzięcioł wybijał seriami jakieś „trrr” jak z kałasznikowa, na to wszystko od czasu do czasu krzyknął bażant z zarośli. Chmara szpaków przeleciała jak tatarski zagon w poszukiwaniu łupu, bo już dojrzewały wczesne czereśnie, a kosy szły w zawody, kto piękniej i głośniej zawoła.

Była sobota, więc każdy kończył wcześniej jakieś prace w domu czy w ogrodzie, by przygotować się do niedzielnego odpoczynku, a niektórzy by w spokoju obejrzeć transmisję meczu ekstraklasy miejscowej drużyny z klubem ze Śląska. Dla kilkunastu osób w tym rejonie miasteczka majowy wieczór to przede wszystkim półgodzinne spotkanie przed figurą Najświętszej Marii Panny i odśpiewanie maryjnych pieśni i pozdrowień. Zwyczaj stary, o rodowodzie przedwiecznym, uświęcony odpustami i papieskim błogosławieństwem, integrował ludzi. Wyzbywali się nagromadzonych żalów i sąsiedzkiej zawiści. Szli tam przecież z potrzeby serca, więc jakże mogli mieć złość na sąsiada? „On tak serdecznie śpiewa, czci Matkę Boską tak jak ja” – myślał niejeden.

Ktoś zaintonował pieśń na rozpoczęcie majówki, reszta podchwyciła i niosły się modły w podwórka, uchodziły w ogrody i pola. W przerwie na oddech przed kolejnym uwielbieniem Marii nagły podmuch wiatru przywiewał zaśpiew od innej kapliczki. Dawniej przed laty, jeszcze w czasach dzieciństwa i młodości najstarszych osób zgromadzonych dzisiaj przed figurą, majówka była wytchnieniem duchowym, podziękowaniem za łaski i miłym zakończeniem dnia. Ludziom na pożytek, a Bogu na chwałę. Była też pewnie jakimś twórczym i artystycznym spełnieniem dla wielu. „Ile dzisiaj z tego zostało? Pewnie niewiele. Już tak ludnie nie jest przed figurą, jest zaledwie kilkanaście osób. Ale tradycja przetrwała i jest u tych ludzi potrzeba majowych śpiewów, choćby był to tylko powrót do dzieciństwa i czasów młodości”– myślał Andrzej. Porzucił te rozważania, bo już dochodził do figury. Zaczęli litanię. Wyśpiewywali atrybuty, cnoty i przymioty Marii.

– Wieżo Dawidowa, módl się za nami.

– Wieżo z kości słoniowej, módl się za nami.

– Sędzia, ty matole!

­ …módl się za nami.

– Arko przymierza, módl się za nami.

– Ślepy na jedno oko, debil.

­ …módl się za nami.

To przez otwarte okno pokoju Stanisława i Zofii Kuś uchodziły złe emocje, wdzierały się okrzyki, mieszały z modlitwą przy figurze. Jakaś walka dwóch mocy ludzkiej natury dokonywała się w tym miejscu.

– Królowo pokoju, módl się za nami. Królowo Polski, módl się za nami.

– Wybijaj! Wybijaj! O kurwaaaa! – Ten krzyk zawiedzionych kibiców przeorał podwórka i przywarł do ziemi.

Kobiety i dwóch mężczyzn spod figury z zakłopotaniem spojrzeli po sobie i śpiewali dalej: „Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, zmiłuj się nad nami”. Było to chyba potrzebne, bo mecz nie szedł po myśli miejscowych kibiców. Niestety ich ukochana drużyna nie podjęła walki. Dała się zepchnąć do głębokiej defensywy, a gracze przeciwni kąsali jak chmara szerszeni. Do przerwy dwa do zera przegrywała drużyna Stanisława Kusia. On patrzył na ekran telewizora i miotał się, rwał włosy z głowy, targał brodę. Jego szwagier patrzył w telewizor z narastającą agresją. Lewą dłoń zaciskał w pięść, a prawą na puszce z piwem. Nie tak miało być. Przecież wystarczyłby tylko remis.

– Naszymi prośbami racz nie gardzić w potrzebach naszych, ale…

– Nie! Nie! Patałachy! Trzy do zera. – Była siedemdziesiąta trzecia minuta meczu – Już pozamiatane – jęknął z bólem Kuś.

– Do dupy z taką grą – dodał Bronek.

Maryjne pieśni i suplikacje dawały modlącym się uspokojenie, budziły ufność. Złe emocje, złość, gniew i zawód już nie miały tutaj dostępu. Gnieździły się teraz w pokoju Stanisława Kusia. Kilka minut dodatkowego czasu gry nie dawało nawet teoretycznej nadziei na wyrównanie. Taki cud nigdy się nie zdarzy. Wiedzieli już o tym wszyscy kibice miejscowego klubu. To ostatnie chwile tej drużyny w ekstraklasie. Na tę konstatację Kuś wlał w siebie resztę piwa. Patrzył dalej w ekran telewizora. Skulił się w sobie, jakby się postarzał. Spoglądał spode łba zrezygnowany. Już nie miał złudzeń. Był fanem tej drużyny, odkąd weszła do ekstraklasy. Miał wykupiony karnet na wszystkie mecze na miejscowym stadionie. Nosił szalik w barwach i z nazwą klubu, i koszulkę z  logiem. Wierny kibic. Aktywny, a że głos miał jak dźwięk kowadła, to jego opinię usłyszał już niejeden sędzia, trener czy zawodnik. Spojrzał smutno na szalik, który teraz wisiał przerzucony przez oparcie fotela i jeszcze zerknął na telewizor.

– O kurwa! Wy buce! – zawył jak raniony byk.

Było cztery do zera. Sędzia odgwizdał koniec meczu.

Zofia zajrzała z kuchni zaniepokojona.

– Co się stało? – spytała.

– W ostatniej minucie dali se jeszcze gola strzelić, chuje – podsumował Bronek i otworzył kolejne piwo.

– Jakże to! Przecież nasi mieli być górą?! – W głosie Zofii słychać było ironię.

– No górą, górą – prychnął Bronek. – Z takimi zawodnikami? Pewnie kupują ich na Allegro. Patrzą tylko: o, ten ma fajną fryzurę, a tamten zajebisty tatuaż, i już ich biorą. Nawet nie licytują, kurwa, tylko „kup teraz” klepią i kontraktują dziada. Dwa razy taki boisko przeleci i z jęzorem na wierzchu sapie. A, do dupy. – Machnął ręką Bronek, aż mu trochę piwa z puszki chlapnęło na podłogę. – Cześć, Stachu – burknął i poszedł ogrodami do swojego domu.

Zawiedziony Kuś kiwnął nieznacznie głową.

– No widzisz, a chciałeś jechać. I po co? Denerwować się i jeszcze za to płacić.

­ Chodźmy lepiej na majówkę, inni już są – powiedziała Zofia.

Ta propozycja wydała mu się zbawienna. Chyba nagle poprawił się mu nastrój, bo gdy zbierał się do wyjścia, nucił pod nosem:„Mario słuchaj jak cię błaga lud. / Wróć ekstraklasę – uczyń taki cud”.

– Głupi. – Zofia spojrzała na niego z naganą.

Śpiew go uspokajał, czyścił ze złych emocji, rozluźniał i dawał ukojenie. Przed figurą kończyli już śpiewać ostatnią pieśń:

Zasypia świat piosenką kołysany,
odpłynął dzień, by jutro wrócić znów.
Uśmiecham się do Ciebie na dobranoc,
Piastunko moich najpiękniejszych snów.

Zofia Kuś usłyszała tę pieśń. Zdziwiła się. Jakby jeszcze nie wierzyła w to, co słyszy, z obawą spytała:

– Już po majówce?

– Już. Wszystkie pieśni żeśmy odśpiewali.

– Dzisiaj miała się zacząć o ósmej, bo mecz – obruszył się Stanisław Kuś. – Mówiłem wczoraj.

– Ale przecież nic konkretnego żeś nie powiedział – odezwał się Andrzej Kozyra.

– Jak nie! Mówiłem, że po meczu.

– Mówiłeś, że masz jechać, że skrzynkę wódki kupisz, śmiałeś się, że cię żona nie chce puścić, to kto myślał, że ty na poważnie?

– Zostajecie na majówkę czy nie? – stanowczo spytała Zofia i spojrzała na sąsiadki.

– No my już po majówce – odrzekły nieśmiało. Uciekały ze wzrokiem, jakby czemuś zawiniły. – Ale przecież nikt nie broni nikomu śpiewać. Co pół godziny można majówki odprawiać – spojrzały po sobie i odeszły od figury.

– Tak!? – oburzyła się Zofia. – Ja już na majówki chodzić nie będę. – Zawróciła spod figury Najświętszej Marii Panny i pociągnęła męża za łokieć. – Chodź do domu! Umawiać się, prosić, a nikt nie ustąpi, jakby te pół godziny miało kogo zbawić – mówiła sama do siebie, ale tak, by wszyscy wokoło słyszeli.

Dziwowały się sąsiadki, że z głupstwa, zwykłego nieporozumienia kłopot taki, gniew i obraza Najświętszej Panienki.

– Jakiś Belzebub ogonem majtnął i te złe z meczu tu przywlekło. Diabeł ją opętał, czy co? Jeszcze we wtorek sto lat żeśmy jej śpiewali i składaliśmy życzenia imieninowe. Ona nas na ciasteczka zaprosiła. Taka miła i dobra była, że do rany przyłóż. Nie tak się ten dzień powinien skończyć. – Poszły do domów markotne.

Na drugi dzień wieczorem znowu zebrali się przed figurą Marii Panny. Tym razem było więcej ludzi niż zwykle. Stanisław i Zofia Kusiowie przyszli uśmiechnięci. Głośno śpiewali. Po majówce Stanisław rozprawiał o wczorajszej porażce swojej ulubionej drużyny.
– Takie rzeczy w sporcie się zdarzają. Przegrać też trzeba umieć. Kto umie przegrać, ten się umie też podnieść po upadku, wnioski wyciągnąć i grać dalej. Ja swojemu klubowi w pierwszej lidze też będę kibicował i karnet na mecze se kupię. Za rok znowu będą w ekstraklasie.

 

Adam Tomczyk

Żabno, 28 maja 2018 rok

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Adam Tomczyk, Majówka, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 232

Przypisy

  1. – Jak dobrze znasz język angielski? – Myślę, że całkiem nieźle. Dobrze mówię i czytam. – Mamy zagranicznych kontrahentów, więc sama rozumiesz. – Mogę mieć jedynie problemy z terminami technicznymi, ale nauczę się ich szybko. – Zobaczymy. Będziesz miała tygodniowy okres próbny.

Powiązane artykuły

04.12.2023

Curriculum vitae

Nie miałam ochoty iść na to spotkanie. Nie obiecywałam sobie za wiele po ogłoszeniu w internecie na lento.pl, ale skoro jestem już umówiona z PREZESEM – pójdę.
Przed dwoma tygodniami skończyłam staż w małej kilkuosobowej firmie. Właściwie pracowały tam tylko dwie osoby i właściciel. Że on pracował, to dużo powiedziane, bo pojawiał się rzadko, wpadał na godzinę, dwie. Włączał swój komputer, podpisywał jakieś papiery, pracownikom zadysponował coś do wykonania i zmykał. Budował dom, więc gonił w piętkę. Miałam wrażenie, że czasem nie ogarnia wszystkiego. Katarzyna, która pracowała już trzeci rok, układała wszystko we właściwe tory i wtedy praca nabierała sensu. Piotr, choć pracował tylko rok, też miał głowę na karku. Dziwiłam się, że nie odejdzie i założy swojej firmy.
Trafiłam do nich, bo niecierpliwie szukałam pracy. W internecie znalazłam kontakt. Ucieszyłam się, bo była blisko mojego mieszkania. Zadzwoniłam. Spotkałam się z nimi w czasie ich przerwy obiadowej w restauracji na moim osiedlu. Siedzieli we trójkę przy stoliku. Okazało się, że to cały personel. Właściciel firmy, Mateusz był młodym człowiekiem. Pytał o moje doświadczenie zawodowe, co mnie zdziwiło, bo przecież napisałam w swoim CV wszystko. Jeżeli chodzi o doświadczenie, to rzeczywiście go nie miałam. Dopiero pół roku wcześniej ukończyłam uniwersytet. Licencjat zrobiłam z kulturoznawstwa, a studia magisterskie z zarzadzania mediami i instytucjami kultury. Mateusz pytał o znajomość pracy na komputerze. Tu mogłam się pochwalić. Kazał sobie mówić po imieniu, był miły. Firma zajmowała się organizowaniem eventów, wyjazdowych szkoleń, spotkań integracyjnych i rekreacji. Mateusz planował rozwój firmy, poszerzenie działalności. Umiał przy tym liczyć pieniądze, gdyż szukał do pracy stażystki. Zawsze to taniej.
„Dobry i staż” – pomyślałam. Chciałam pracować w takiej firmie. Byłam pewna, że polubię tę pracę i na pewno się czegoś nauczę.
– Od kiedy przychodzisz? – zapytał.
– Muszę w Urzędzie Pracy wszystko pozałatwiać – odparłam.
– To załatwiaj. Ja tymczasem kupię dla ciebie biurko i komputer.
Znaczyło to, że ma wobec mnie szersze plany zawodowe. Tym mnie ujął. Miałam nadzieję, że będę mogła w jego firmie zostać po półrocznym stażu, jeżeli będą tylko możliwości rozwoju.
Dużo się nauczyłam przez te sześć miesięcy. Nie mogę powiedzieć, że Mateusz mnie nauczył. On tylko stawiał przede mną zadania i musiałam sobie radzić. Znaleźć, załatwić, umówić, zarezerwować. Telefonu z ręki nie wypuszczałam, ślęczałam przed komputerem, by dopracować oferty. Gdy już umówiłam mu spotkanie, on szedł dogadać szczegóły i negocjował cenę. Czasem kazał mi, na wczoraj, sporządzić scenariusz pikniku dla załogi jakiegoś przedsiębiorstwa. Robiłam to wieczorami po pracy. Kosztowało mnie to dużo wysiłku i czasu. Dawałam mu gotowy program, a wtedy jego przedsiębiorstwo eventowe zamieniało się w jakiś upiorny call center.  Kazał mi telefonicznie szukać firm i namawiać je na takie wydarzenie.  Raz nawet wydzwaniałam do działów marketingu i reklamy kilku przedsiębiorstw, oferując im wycieczkę, której w ogóle nie miał.
– Mam komuś sprzedawać kota w worku? – spytałam.
– Będą chętni, to się wycieczkę zorganizuje. A na razie zbadaj rynek. Coś tam wymyśl. Najlepiej wycieczkę do Francji albo Hiszpanii – rzucił już prawie w drzwiach.
– Ale jaka cena od osoby? – dopytywałam.
– Znajdź w Internecie.
Marzyło mu się organizowanie wypraw do Ameryki Południowej, do Azji. Był fanem programu telewizyjnego Azja Express.        

Uczyłam się, byłam przecież na stażu. Urząd Pracy płacił mi pensję, niecałe tysiąc złotych, a Mateusz obiecał premię, tak by wyszła mi najniższa krajowa. Teraz już wiem, że obiecać można wszystko. Nikt ci nie może tyle dać, ile biznesmen może ci obiecać.
Był event dla gaziarzy. Dwa dni weekendu zabawiałam ich dzieci. Mamusie szczebiotały, sączyły drinki. Przechwalały się.
– Dopiero tydzień temu wróciliśmy z Majorki. Dziesięć dni wspaniałych wakacji. All inclusive cały dzień, drinki za darmo. A wieczorami balanga do północy, melanż na plaży. Ach, miłe wspomnienia. I to hiszpańskie wino – rozanieliła się farbowana blondyna na wysokich koturnach. Rzucała przy tym rękami dookoła, jakby tańczyła jakieś iberyjskie flamenco, a długie tipsy kosiły powietrze niczym lanca pikadora.
Koleżanki spojrzały na nią z lekką niechęcią, ale dalej podtrzymywały rozmowę.
– My jedziemy dopiero we wrześniu, jak się trochę przeludni i nie będzie tak gorąco – powiedziała inna.
– We wrześniu też jedziemy, tym razem do Bośni – dalej chełpiła się farbowana na koturnach. 
– Ale to przecież po wakacjach! – wyraziła obawę brunetka w słomkowym kapeluszu.
– Wzięłam rok urlopu dla poratowania zdrowia. Przy tej reformie szkolnictwa takie zamieszanie – machała tipsami – Gdy koleżanka za rok pójdzie na emeryturę, wrócę na cały etat.
– A można u was tak? – dziwiła się brunetka.
– No oczywiście. W naszym zespole szkół co rok któryś z nauczycieli korzysta z takiego urlopu. Krtań podleczyć i nerwy koniecznie podreperować.
– To oczywiście jest urlop bezpłatny? – pytała dalej brunetka.  
– Ależ płatny! – żachnęła się blondyna.
Mamusie spojrzały po sobie i wydęły usta. Farbowana na koturnach zauważyła tę niechęć i dodała:
– Takie mamy uprawnienia z karty nauczyciela. To jak nie skorzystać?
Słyszałam tę rozmowę, bo właśnie rozkładałam stół do gry planszowej dla dzieci. „Jedni dostają urlopy płatne za nic nierobienie, a inni odpowiedniej pracy znaleźć sobie nie mogą” – pomyślałam z goryczą.
Mamuśki podeszły do swoich pociech i zaczęły im kibicować, a tatusiowie poszli w tango. Gdy tylko Piotr rozstawił kasynowe stoły, ci zasiedli przy nich i zaczęli grać. Licytowali jeden przez drugiego, podbijali stawki, a whisky dodawała im animuszu. Po chwili już niejeden w swoim urojeniu był w Las Vegas, czy w Monte Carlo i wiele mógł. Gdy patrzyłam na nich, miałam wrażenie, że z takim gestem szerokim każdy z nich był co najmniej członkiem zarządu, a nawet prezesem gazowej firmy. Jeden z nich, już łysawy, choć dopiero dobiegał czterdziestki, podszedł do mnie z drinkiem w dłoni.
– Proszę, to dla ciebie – powiedział z miłym uśmiechem.
– Dziękuję, w pracy jestem.
– A tak się starałem go skomponować. Zmarnuje się? – zrobił smutną minę.
– Proszę wypić – odpowiedziałam.
– Wypiję, ale za nasze spotkanie. Sławek jestem – podniósł szklaneczkę do góry.
– Ola – przedstawiłam się, choć wcale nie zamierzałam zawierać z nim znajomości.
– O której dzisiaj kończysz? – spytał z uśmiechem i oczy już zrobiły mu się maślane.
– Jak wy pójdziecie spać – wypaliłam dość niegrzecznie, pokazując ruchem głowy na grupę jego kolegów kłębiących się przy ruletce.
Piotrek robił za krupiera. Mrugnął do mnie porozumiewawczo, uśmiechnęłam się.
– To ja dzisiaj spać nie będę – oznajmił Sławek – Zapraszam cię do klubu Raz-Dwa-Trzy. Przyjdziesz?
– Przyjdę, przyjdę ze swoim chłopakiem.
Uśmiech mu spełzł. Stanął w pół kroku jak łowczy pies i patrzył w szklankę z zielonym drinkiem.
Po dwóch godzinach ta grupka mężczyzn przedstawiała widok godny pożałowania. Na drugi dzień organizacją ich czasu wolnego zajmował się zawodowy wodzirej. Zdzierał gardło, namawiał na jakąś aktywność, a oni leczyli kaca zimnym piwem.
Dwudniowa impreza dla gaziarzy wyszła korzystnie. Wtedy Mateusz dał mi pięćset złotych premii. W kolejnych miesiącach rzucał mi po dwieście złotych na odczepne. Musiałam się o tę dopłatę upominać. Nie darowałam mu, choć mogłam te pieniądze rzucić z powrotem na biurko. Chciałam widzieć, jak się wije, kręci i jakie robi uniki, by coś z tych obiecanych pięciuset złotych urwać. Przypominałam mu, że przecież obiecał mi dopłacać do wysokości najniższej krajowej, wyglądał wtedy jakby zjadł cytrynę. W zamian za ten mój upór i bezkompromisowość wymyślał mi różne zajęcia. Robiłam plan wycieczki po słonecznej Italii. Dopytywałam telefonicznie o ceny noclegów w hotelach i alternatywnie w hostelach, liczyłam koszty przejazdów, ubezpieczenia, bilety do muzeów i ceny posiłków. Musiałam poznać zabytki i historię planowanych do odwiedzenia miast, żeby coś wycieczkowiczom przekazać na wypadek, gdyby przewodnika nie było lub okazał się za drogi. Mateusz mówił, że to na już. Myślałam, że ma konkretne zlecenie. Głupia łudziłam się, że jak dobrze zrobię, to jako przedstawiciel operatora zwiedzę Włochy. Ślęczałam dwa wieczory w domu przed komputerem, a gdy w kolejnym dniu dałam mu cały plan wycieczki i kosztorys, nawet nie przejrzał tych papierów. Położył gdzieś na swoim biurku, a mnie wysłał do urzędu miasta bym zapoznała się z procedurami zarejestrowania biura podróży. Znowu telefony, rozmowy z urzędnikami. Robiłam notatki. Przynosiłam Mateuszowi wszelkie potrzebne papiery, wypełniałam druki. Dałam mu spis dokumentów, które musiał podpisać i przedstawić w poszczególnych urzędach. Informowałam go jakie zgody musi uzyskać do prowadzenia takiej działalności. Zabrał wszystkie papiery i pojechał do Urzędu Marszałkowskiego zarejestrować biuro podróży. Po pół godziny zadzwonił do mnie z pretensjami, że nie powiedziałam mu, by zabrał również pieczątkę firmy. Wrócił po dwóch godzinach. Biura podróży nie zarejestrował, a teczkę z wypełnionymi drukami wpiął w segregator i włożył do szafy. Na drugi dzień rano kazał mi przejąć obowiązki Piotra, a jego zabrał na dwa dni do układania kostki brukowej na podjeździe do swojego garażu. „Jak tak dalej pójdzie, to ja będę zamiatać piasek na tym podjeździe” – pomyślałam.
Po kilku miesiącach stażu miałam wrażenie, że to ja bardziej orientuję się w tym jego biznesie niż on. Katarzyna prowadziła biuro, czasem utyskiwała, ale zaciskała zęby i pod jego nieobecność sama decydowała o wielu sprawach. Organizowała różne szkolenia i firmowe imprezki, wyszukiwała mu klientów. Była w firmie Mateusza jako wspólnik na procencie.
Mateusz miał nam płacić dziesiątego, ale trzeba było zawsze czekać kilka dni, bo akurat nie pomyślał, że musi mieć pieniądze na wypłaty. Gdy ja już z Urzędu Pracy miałam na koncie ten tysiąc złotych, Piotr i Katarzyna byli bez grosza. Nie wiem, dlaczego dawali się tak traktować. Przyjęłam ten staż, bo miałam nadzieję, że zostanę dłużej, takie Mateusz roztaczał perspektywy, rozścielał przede mną dywan kariery. Cieszyłam się, że wreszcie będę miała pracę, którą mogę polubić. Nie wyszło. Sama mu powiedziałam po pięciu miesiącach stażu, że nie zostanę w jego firmie. Nawet nie spytał, dlaczego. Przyjął to dość obojętnie i pewnie z zadowoleniem. Chciał mnie jeszcze na cały weekend do jakieś imprezy, ale odmówiłam.
– Przyjdź przed wyjazdem załadować na przyczepę głośniki i sprzęt – powiedział, świdrując mnie wzrokiem.
– Co ty! A Piotrek? Jarek jeszcze dochodzi na imprezy, niech załadują – odparłam i odwróciłam się na pięcie. Siadłam za biurkiem i przekładałam papiery.
Nic nie odpowiedział. Później pytałam się Piotra, co sobie szef wyobraża, że ja w wolnym dniu będę sprzęt ładować. Jarka na imprezy zatrudnia, niech ładuje.
– Jarkowi za każdą godzinę musi płacić.
Ostatni miesiąc przepracowałam w miarę spokojnie. Mateusz był tydzień na urlopie, a jak wrócił, to z biura też się często urywał. Wszystko zostawiał na głowie Katarzyny. Okres wakacyjny jest raczej martwym okresem, jeżeli chodzi o eventy firm i urzędów, to sezon urlopowy. Przejmują ich biura podróży. Prawdziwe żniwa dla takich firm jak Mateusza zaczynają się we wrześniu.
Skończę staż i będę szukać konkretnej pracy, by znowu nie wylądować w jakimś supermarkecie. Nie po to na UJ obroniłam się na piątkę, by biegać od półek do kasy, od magazynu do lodówek, metkować, układać towar, a po zamknięciu sklepu sprzątać jeszcze przez godzinę. Mam za sobą dwa miesiące takiego doświadczenia. Pracowałam na jakąś tam umowę zlecenie. Nic mi się nie należało, nawet bluzkę (uniform firmowy w kolorze blue) musiałam sobie kupić sama. Ciągle na nogach. Klienci brali czekoladki i zostawiali je przy konserwach, ciastka przy lodach, a pastę do zębów wśród kaskad butelek z napojami, jakby mi chcieli pracy dołożyć, albo na złość zrobić. Czasem to nawet wierzyłam, że robią to specjalnie, bo wiedzą swoim instynktem, że mnie to wkurza. Później już przywykłam. Teraz jak idę do sklepu, towar, z którego rezygnuję, odnoszę na swoje miejsce. Wcześniej tego nie robiłam. Sklep nieduży jakieś dwieście metrów kwadratowych. Cztery osoby obsługi, a ja najmłodsza płaciłam frycowe przez pierwszy miesiąc. Jechałam szmatą posadzkę na całym sklepie po jego zamknięciu. Kasjerki liczyły utarg, Łukasz wyskoczył na papieroska. Z nim mogłam jedynie porozmawiać, gdy wykładaliśmy towar. Skończył wychowanie fizyczne na jakiejś wyższej szkole zawodowej i wylądował w sklepie. Biega pomiędzy regałami już piąty rok za najniższą krajową. Ale przepraszam, skłamałabym, bo w najlepszych miesiącach przed świętami Bożego Narodzenia i Wielkanocy dostają premię – dwieście pięćdziesiąt złotych. Czekają na te miesiące jak na zbawienie. Ileż sobie obiecują za tę premię. Już na to konto Łukasz kupił sobie buty najki. Obliczył, że za dwa miesiące budżet sobie znacząco podreperuje, więc stać go na taki wydatek już teraz.
Dziwiłam się, że jest bez ambicji. Jakie tu ma perspektywy rozwoju? Zmywałam posadzkę, tańczyłam z płaskim mopem pomiędzy regałami i szlag mnie trafiał. Gorycz ze mnie wychodziła, bo nie byłam na swoim miejscu. Survival, jakaś upiorna szkoła przetrwania.

Moja siostra mówi, że i tak mam dobrze. Nie powinnam narzekać. W sklepie mam ciepło w zimie, a chłodno w lecie i co najważniejsze, bez przeciągów. Otaczają mnie zapachy jedzenia. Przejdę obok regału z czekoladą, od razu mi endorfiny pod sufit skaczą albo na dziale gospodarczym pachnie mydełkiem toaletowym.
– U mnie – siostra opowiada – tak dobrze nie ma nikt, choć to zakład pracy chronionej. Nawet ja, co w biurze siedzę i te wszystkie zestawienia produkcji robię, zamówienia zbieram i gdy z nimi idę do magazynu, to uszy zatykam, jak przez halę maszyn przechodzę. Tłuką się te wtryskarki okropnie. Tylko łup, łup, metal o metal dzwoni i pneumatyka dyszy. A jakby tego mało było, kilka maszyn węże peszla z siebie wypluwa i tnie co dziesięć metrów. Szeleści to przy zwijaniu, syczy i chrzęści jakby ci ktoś je przez środek głowy przesuwał. W pomieszczeniu sąsiednim młyn miele te wszystkie wybrakowane elementy z plastiku i odcięte nadlewki. Kurzy się, w oczy jakiś chemiczny syf szczypie, że trzeba je zamknąć, nos i usta zatkać, bo w gardle drapie jakbym kwas piła. Gdy idzie produkcja na wysoką jakość, to granulat polipropylenu i barwniki są pierwszego sortu. Gorzej, gdy są elementy barwione na czarno, to wtedy z takiego tworzywa jest smród na hali jak w czeluściach tartarskich. Pewnie dla niejednego skończy się to jakąś chorobą. Sprowadzają to cholerstwo z Chin bursztynowym szlakiem albo krajowe z przemiału tych wszystkich zakrętek, które dzieci zbierają w szkołach dla wspomożenia kogoś w nieszczęściu choroby czy niepełnosprawności. I tak w zakładzie pracy chronionej chorzy znowu to przerabiają. Przebiegam przez halę najszybciej jak potrafię, prawie że na bezdechu i dopiero za drzwiami łapię powietrze. A obsługa tych maszyn musi przez osiem godzin to wszystko wdychać w hałasie okropnym. Niby ci z orzeczeniem o niepełnosprawności mają prawo pracować tylko siedem godzin dziennie, ale przy przyjęciu do zakładu kierownik im oznajmia, że owszem, jest praca, tylko na osiem godzin. Zgoda jest warunkiem zatrudnienia, czy kolejnej umowy. Czasem Państwowa Inspekcja Pracy przyjedzie sprawdzić warunki, bo tu ludzie są pod szczególną ochroną. Liczy się Człowiek. To brzmi dumnie. Dwa tygodnie wcześniej już z inspekcji przysyłają zawiadomienie, że przyjadą skontrolować zakład. Wtedy jest pospolite ruszenie, naprawy sprzętu, usuwanie maszyn, które robią nadmierny hałas. Słowem, robi się wszystko by kontrola dobrze wypadła. Inspektorzy najpierw meldują się u prezesa, potem z dyrektorem gadu, gadu i dopiero wychodzą na halę i rozglądają się dookoła. Te wtryskarki co tak tłuką się niemiłosiernie, są wyłączone, stoją ciche niby w naprawie, bo formy są z nich zdjęte. Pracują wtryskarki najnowsze. Hałas w normie, zapylenia nie ma i prawie że nie śmierdzi, bo granulat prima sort. Załoga paraduje w roboczych bluzach z napisem POL-DOM i wszyscy w butach ochronnych. Raz starosta przyjechał. Skoro starostwo powiatowe wydaje orzeczenia o niepełnosprawności, to starosta jest zainteresowany jak o ludzi się dba w takim zakładzie. O jak wtedy miło, jak dobrze, jak w rodzinie. Prezes z dyrektorem nawijają staroście makaron na uszy, oprowadzają, pokazują, do pracowników podchodzą z uśmiechem i taką empatią, że aż słodziutko się robi.          
– „A jakże, u nas o załogę się kierownictwo troszczy. Ludzie to nasza największa wartość. Nawet ośrodki wczasowe mamy dla załogi. Jeden w górach z widokiem na Giewont, a drugi nad morzem. Pracownicy mogą pojechać, odpocząć, na nartach poszusować, świeżego powietrza zażyć, kwaśnicy góralskiej skosztować i gulaszu z baraniny, bo ośrodek ma swoją kuchnię” oznajmia prezes z uśmiechem, a starosta już ślinę przełyka, bo oskoma go bierze na samo wspomnienie góralskiego jadła. „Nad morzem spacery, plażowanie, kąpiel i jod na okrągło, bo do Bałtyku tylko trzysta metrów, panie starosto.”
– „I taka postawa jest budująca” kiwa głową starosta i na papieża się powołuje. „Przecież święty Jan Paweł II powiedział: Człowieka trzeba mierzyć miarą serca. Tak trzymać, tak trzymać, panie prezesie. Sam miałem na plakacie wyborczym hasło „Liczy się Człowiek” mówi i uśmiecha się szeroko, pokazuje cały garnitur mocnych zębów. Jakoś nikt z pracowników nie pojechał ani w góry, ani nad morze. Każdy tu za najniższą krajową robi. Na początku owszem, pojechali w kilku, ale do roboty. Trawę kosić, po budowie sprzątać, plac równać, ogrodzenie malować. Na stolarnię też czasem zajdę, tam szum, jęk i harmider. Wszyscy wkoło maszyn się kręcą; ten hebluje, tamten przycina, inny znowu klei i składa, któryś szlifuje i wygładza gotowe elementy, a Grześ biega, te różne listewki i deseczki przynosi. Plączą się mu nogi, jakby pomiędzy tymi maszynami tańczył. Aż mnie trwoga zdjęła, że się potknie i podeprze dłonią o heblarkę czy piłę i nieszczęście gotowe. A przecież on jest pod ochroną w naszym zakładzie. Musi być, bo to zakład pracy chronionej. Miliardy na to idą. Ale dobra zmiana jeszcze się temu nie przyjrzała. Obstawili się zaradnie właściciele takich zakładów politykami. To zakłady z misją skierowaną na człowieka. Nawet biskup wizytował nasz zakład. Prezes chwalił się swoją dobroczynnością. Szedł obok biskupa pełen empatii, jak miłosierny samarytanin. Biskup ufny w ludzką dobroć, słuchał go i kiwał głową. A co myślał? Trudno zgadnąć. Na kazaniu nic nie powie bezpośrednio, tylko wszystko ewangelicznie przytacza. Gdyby coś konkretnego wytknął, zaraz by się jazgot zrobił, że do polityki się wtrąca, a w kruchcie powinien siedzieć. Nie wiem, czy biskup uwierzył prezesowi w te wszystkie zapewnienia. Na pewno wierzy, że dobro zwycięży. Inaczej cóż z jego posługi? Grześ chory jest od kilku lat na stwardnienie rozsiane. Serce mi truchleje, gdy patrzę na niego. Pamiętam go ze szkoły, jak biegał za piłką po boisku i w kosza grał. Żal mi i złość mnie bierze, że nic zrobić nie mogę, choroba nieuleczalna. Pewnie chciał tu jakiś azyl znaleźć, od swojego nieszczęścia się oderwać, pomóc sobie i o tej chorobie zapomnieć. Winna się czuję. Ja w biurze obok dyrektora, choć nic mi nie jest. Orzeczenie o niepełnosprawności mam, bo inaczej tu nikogo nie przyjmą. Patrzy na mnie Grześ, który na chwilę przystanął i w jego spojrzeniu widzę jakieś zażenowanie, może winę niezawinioną i niepokój jakiś. Ty nie narzekaj, siostrzyczko, masz możliwości.
– To czemu nie załatwisz Grzesiowi pracy w innym dziale? On powinien na siedząco coś robić, zawijać w sreberka. Kolega twój ze szkoły przecież – powiedziałam do siostry.
– Chciałam, ale Grzesiu w szpitalu wylądował. Wyszedł po tygodniu i z pracy w Pol-Domie zrezygnował. Żeby u nas pracować, trzeba być zdrowym jak tur.
Musiałam te dwa miesiące wytrzymać, by coś zarobić. Nie, nie zarobiłam na życie. Po opłaceniu mieszkania zostawało mi czterysta złotych. „Jak żyć? Jak żyć? To chyba jakaś współczesna forma niewolnictwa” – doszłam do takiego wniosku. Ten świat reklam, butików, sklepowych witryn, telewizyjnych seriali był nieosiągalny. Dla kogo? Jak to się kręci? Nie studiowałam ekonomii. Moje kulturoznawstwo nie dawało odpowiedzi na takie pytania. Coraz bardziej zazdrościłam koleżance Agacie pobytu w Anglii. Wyjechała zaraz po licencjacie, ma się dobrze. A ja ambitnie poszłam na UJ robić magistra i mam się gorzko, jakbym żuła piołun.
Jeszcze przed stażem u Mateusza miałam krótki epizod w firmie typu call center. Pomyślałam, że przycupnę tam ze dwa tygodnie do miesiąca, podzwonię, ale będę też szukać coś konkretnego dla siebie, najlepiej w jakimś urzędzie w dziale promocji i reklamy. Do call center pełno jest ogłoszeń i przyjmują bez problemu, z marszu. Nie trzeba im przedstawiać żadnych CV.
Pierwszy dzień przeznaczony był na przyuczenie.
– Grzecznie trzeba. Nie jakieś tam dzień dobry, ale witam serdecznie. Zainteresować rozmową, że specjalnie do pani (pana) dzwonimy z naszej firmy Meda Veg. Mamy szeroką ofertę pościeli i różnych wyrobów z wielbłądziej wełny i specjalny prezent dla pani (pana). Do przerwy słuchałam, jak te wszystkie laski ściemniają i robią w konia tych z docelowej grupy 60+. Przyszła call menadżer, klepnęła mnie w plecy.
– No Ola, do roboty! Będziesz umawiać spotkania dla Radka.

– Dzień dobry – odezwałam się, gdy ktoś podniósł słuchawkę telefonu.
– Ola! Mówiłam, że mówi się „witam serdecznie”. Masz tu na kartce, po kolei, jak prowadzić rozmowę – wtrąciła się call menadżer.
Pierwszy rozmówca nie był zainteresowany. Na moje słowa, że mamy dla pana specjalny prezent usłyszałam:
– Ja nic od was nie chcę – i rzucił słuchawkę.

– Witam pana serdecznie. Tu firma Meda Veg. Dzwonię specjalnie z dobrą wiadomością. Czy mógłby pan poprosić panią Genowefę Kozibąk?
– Gienkę – usłyszałam zdziwienie w zachrypłym głosie rozmówcy.
– Tak, z panią Genowefą bardzo proszę – powtórzyłam.
– Gienka już pięć lat nie żyje.
                       
– Witam serdecznie – staram się przybrać ton głosu miły i zachęcający do rozmowy.
– Kto mówi?
– Dzwonię z firmy Meda Veg, specjalnie do pani. Oferujemy szeroki asortyment pościeli z wielbłądziej wełny. Idą jesienne chłody, ciepły pled, koc czy pościel sprawi, że będzie pani miło i przytulnie – postanowiłam trochę ten scenariusz rozmowy zmodyfikować, mając nadzieję na dobry skutek.
– Wy już mnie na nic nie namówicie – usłyszałam.
– Ale mamy dla pani specjalny prezent – ratowałam sytuację.
– Jaki?
– Myślę, że poduszeczkę.
– Już nie dzwońcie, nie dzwońcie, pani. Emerytury mi dają 1150 złotych, to jaki ja sobie koc z tych pieniędzy kupię? Na lekarstwa mi brakuje. Jak mój Henryk żył, to było łatwiej, a umarł i na gregorianki zbieram, bo jakże tak bez gregorianek. Na wypominki też muszę dać, bo do kościoła chodził, to wspomnieć go trzeba. Nie dzwońcie, pani, nie dzwońcie. Szkoda paniniego gadania, jak i tak nie kupię.
           

– Witam serdecznie. Specjalnie dla pana Czesława…
– A kto dzwoni? – spytał kobiecy głos.
– Dzwonię z firmy Meda Veg, mamy specjalny prezent dla pana Czesława. Może go pani poprosić do telefonu?
– Cześka nima. Przez takich jak wy w długi popadł. Dzwonili, namawiali. Kupował, głupi, pożyczki brał, kupował, a oddać nie było z czego. W więźniu siedzi. Przez was. Telefony i telefony, a kup i kup. Roboty szukał, to nikt nie zadzwonił. Z głupotami dzwonią, ludzi naciągają. Oszuści jedne.

– Witam serdecznie. Tu firma Meda Veg.
 – Co, z gazowni?
– Nie. Firma Meda Veg. Oferujemy pościel z wielbłądziej wełny. Mógłby pan poprosić panią Krystynę Zych do telefonu?
Usłyszałam przeciągłe sapnięcie, rozmówca nabierał powietrza.
– Wy ciule! Już ja was znam, chuje. Naciągacie ludzi. Kupiła, głupia, u was koce, do dziś je spłaca. Do sądu was, kurwa, podam. Spierdalaj! – zawył przeciągle.
Trzask słuchawki. Skończona rozmowa.
           
Nie mogłam tego słuchać spokojnie. Już tych ludzi ktoś oszukał. Jak ich na coś namawiać, wciskać im rzeczy, których w tej chwili najmniej potrzebują? Bardziej potrzebne jest im wsparcie, dobre słowo pocieszenia. Siedziały we mnie te rozmowy jeszcze długo po pracy. Po trzech dniach zadzwoniłam do call menadżer, że rezygnuję.  
Znowu szukałam pracy. Miałam szczęście. Wysłałam swoje CV na ofertę zatrudnienia i po dwóch dniach poproszono mnie na rozmowę. Firma zajmowała się pośrednictwem w zakupach sprzętu medycznego dla szpitali, przychodni, sanatoriów, hospicjów i prywatnych osób. Najczęściej w obrocie mieli wszelkiego rodzaju inhalatory i różne urządzenia do pulmonologii, również je wypożyczali. Właścicielem był Niemiec. Mówił mało i takim gardłowym głosem, patrzył spode łba. W oczach miał ogniste hakenkrojce, a usta w podkowę jak buldog. Stereotyp niemieckiego bauera. Przyjęła mnie jego żona. Miła taka i sympatyczna Helenka po angielsku do mnie:
– How well do you know English language?
– Quite well, I think.
I can speak and read quite well.
– We have foreign contractors, so you know.
– I can only have some problems with technical terms but I am sure I will learn them quickly.
– We will see.
You are going to get one week trial period– Jak dobrze znasz język angielski? – Myślę, że całkiem nieźle. Dobrze mówię i czytam. – Mamy zagranicznych kontrahentów, więc sama rozumiesz. – Mogę mieć jedynie problemy z terminami technicznymi, ale nauczę się ich szybko. – Zobaczymy. Będziesz miała tygodniowy okres próbny.[1]. Oczywiście umowa o pracę będzie po tym okresie próbnym. Bo widzi pani, tę prace trzeba poznać, bo do klienta wychodzi się z informacją, a za to bierze się odpowiedzialność. Co który nowy przyjdzie, kilka dni popracuje i odchodzi. To dla mnie koszty. Młodym na pracy nie zależy. Wszystko by chcieli mieć, a pracować nie chcą. Mam nadzieję, że pani u nas znajdzie swoje miejsce. Zapraszam jutro na godzinę ósmą. Acha, muszę dodać, że trzeba być dziesięć minut wcześniej. To ze względów organizacyjnych – uśmiechnęła się i odprowadziła mnie do drzwi.
Spółka wynajmowała pierwsze piętro kamienicy, zaledwie kilka pomieszczeń. Szefowa usadziła mnie przy biurku. Komputer miałam podłączony do komputera pracownika obok.

Przedstawiłam się.
– Dzień dobry, jestem Ola.
Oni nawet nie drgnęli. Ten obok kiwnął głową i dalej patrzył w ekran komputera. Przebierał palcami po klawiaturze jak mistrz gier komputerowych. Szefowa na początek poleciła mi odbierać telefony i tłumaczyć kontrahentom zalety działania medycznych urządzeń.
Nie miałam o nich zielonego pojęcia, więc czytałam z instrukcji obsługi przymioty tych inhalatorów, spirometrów, odsysaczy, dozowników, nebulizatorów, pikflometrów, testów alergologicznych i zestawów do tlenoterapii. Gdy ktoś chciał zamówić jakiś sprzęt spisywałam dane i kierowałam do działu sprzedaży. Tych telefonów nie było znowu tak dużo, więc szefowa pokazała mi jak wypełniać karty dyspozycji dla kuriera. On fakturę na sprzedaż, czy umowę na dzierżawę urządzeń brał od szefowej.
O dziesiątej pomyślałam, że będzie przerwa, ale nie. Wszyscy w biurze dalej pracują. Na pewno przerwa będzie o jedenastej, bo praca od ósmej. Znowu nie. Nikt nic nie je, nic nie pije. Nawet do toalety nie chodzą. Co oni w pampersach siedzą? O jedenastej trzydzieści wyjęłam kanapkę, bo tak mnie już ssało w żołądku, zabrałam się za jedzenie.
– Gdzie tu można wodę zagotować na herbatę? – spytałam.
Nikt się nie odezwał, a tak na mnie spojrzeli jakby szaleńca zobaczyli.
„Gdzie ja trafiłam?” – pomyślałam. Kubek schowałam do torebki, bo gdzie będę czajnika szukać? Zjadłam na sucho, ale już bez smaku. O szesnastej wszyscy kończyli pracę. Każdy wstawał od swojego biurka i bez słowa odchodził. W milczeniu ani cześć, ani do jutra. Niemowy czy co? Na drugi dzień już idę do pracy z postanowieniem, że zrezygnuję, ale Helenka tak się do mnie miło uśmiechnęła, że próbuję wytrzymać. Może się coś odmieni. Mam ze sobą butelkę wody i kanapki. Przerwę robię sobie o dziesiątej trzydzieści. Głupio mi tak samej jeść, więc łykam szybko. Po pięciu minutach znowu patrzę w monitor komputera. Coś komuś czytam z instrukcji, zalety terapeutyczne sprzętu. Obok siedzi dziewczyna, może trzydziestoletnia. Mężatka, bo ma obrączkę na palcu serdecznym. Trusia taka ani się nie odwróci ani nie odezwie słowem. Coś tam cichutko do mikrofonu mamrocze, po klawiaturze palcami biega. Wystraszona czy co? Przychodzi szefowa i zaczyna na nią buczeć. Taka miła ta Helenka, a warczy jak owczarek niemiecki. Ślepia wybałuszyła, jak esesmanka powarkuje na tę trusię, a ta skulona odpowiada:
– Ale ja dobrze wszystko zrobiłam. Ja tej informacji im nie przekazywałam do szpitala. Ja dobrze, proszę pani.
Dziwni ci ludzie w biurze byli, jacyś ubezwłasnowolnieni, ograniczeni jakąś niemocą. Zaprogramowane roboty. Gdy szefowa wyszła, w biurze dalej została ciężka atmosfera. Trudno było oddychać. Zadzwonił telefon. Odebrałam. Tak jakoś było w tej firmie przyjęte, że w sytuacjach wymagających wyjaśnienia zawsze mówiło się, że danej osoby chwilowo nie ma, że wyszła i trzeba się wywiedzieć w czym problem, a szefowa odzwoni. Tak zrobiłam. Dzwonili z Państwowej Inspekcji Pracy. Gdy szłam do toalety, usłyszałam, jak szefowa mówiła do tego swojego Helmuta, że któryś z pracowników podał ich do sądu o mobbing.
Ja już wiem, że to nie jest miejsce dla mnie. Na trzeci dzień specjalnie spóźniam się do pracy.
– Pani się spóźniła, a pracy dużo – warknęła do mnie Helga.
– Właśnie przyszłam złożyć rezygnację – powiedziałam.
– A co się stało? – Helenka już do mnie miło.
– Nic się nie stało. Atmosfera mi nie odpowiada.
Oczy wybałuszyła, a Helmut na mnie łypnął znad okularów. Wyszłam. Za te dwa dni nikt mi nie zapłacił. Nie upominałam się. Dobrze, że się nie wyrejestrowałam z bezrobocia, w razie czego mam ubezpieczenie. Oni mi żadnej pracy nie znajdą, nawet staż sama sobie poszukałam. Teraz też muszę szukać. W Urzędzie Pracy tylko same call center wiszą na tablicy. Trafi się też zapotrzebowanie na kasjerkę do sklepu, ale to już przerabiałam. Szkoda, że do budowlanki się nie nadaję, bo szukają też murarzy i dość dobrze obiecują płacić.
           
Już mnie dołuje to ciągłe szukanie pracy. Tata mówi ewangelicznie „szukajcie, a znajdziecie”. Mam do niego pretensje, że nie ma odpowiednich układów. Odpowiada:

– Już na szczęście minęły te czasy, kiedy wszystko się załatwiało. Nawet kiełbasę kupowało się po znajomości. Sznurka do snopowiązałki też nie dostało się bez koneksji. Niektórzy tak już w ten system wrośli, że szukali dojścia do totolotka, by skreślić odpowiednie cyfry – śmieje się –Młoda jesteś, kilka razy się sparzysz, ale doświadczenie zdobędziesz. Najważniejsze, to wiedzieć czego się chce.  Znajdziesz pracę i zawdzięczać to będziesz tylko sobie. Głowa do góry – dodaje mi otuchy.
           

Idę teraz z podniesioną głową na spotkanie z PREZESEM. Przeczytałam w Internecie treść ogłoszenia:  

„Zatrudnię od zaraz (KOBIETA) na bardzo dobrych warunkach finansowych MENADZERKĘ w salonie rehabilitacji i masażu. Wymagania: dyspozycyjność, wysoka kultura osobista. mila aparycja i nienaganny wygląd. CV wraz ze zdjęciem prosze wysłać na podanego e-maila Więcej informacji na spotkaniu z PREZESEM Nie udzielam zadnych informacji poprzez e-maila”

Już samo ogłoszenie dawało dużo do myślenia. Nie wiem, czy było pisane w pośpiechu, bo interpunkcja nie za bardzo, za to PREZES zadbał o prestiż, pewnie dla swojej wysokiej samooceny. Dla równowagi: KOBIETA i MENADŻERKA też dużymi literami. Widać, że PREZES szanuje osoby w swoim otoczeniu. Wysłałam na podany adres mailowy swoje CV ze zdjęciem.
Ubieram się na elegancko. Gorąco na dworze, a ja w bluzce z długim rękawem. Bluzkę mam w kolorze lodu Arktyki, nie w ciapki, spódnicę w jasnej szarości przed kolano, jak na MENADŻERKĘ przystało. Robię makijaż lekko na niebiesko, by ten arktyczny pejzaż miał też trochę nieba. Stoję przed lustrem. „Wygląd nienaganny, miła aparycja” – pochlebiam sobie i staram się być dobrze nastawiona, bo mam nadzieję, że trafię w gust PREZESA, co jest warunkiem zatrudnienia. Jadę autobusem i próbuję sobie wyobrazić, co mogę robić w salonie rehabilitacji i masażu. Zarządzać? Może planować i podejmować decyzje. Może organizować pracę innym, motywować ich i kontrolować. „Z pewnością musi to być duży salon, może ma wiele oddziałów na mieście. PREZES już nie ogarnia, więc szuka kogoś do pomocy. Kilkanaście osób zatrudnionych” – tak sobie myślę. Już się boję, czy podołam. Jak sobie poradzę zielona w tym wszystkim? Pracownicy zwalą na mnie wszystkie swoje problemy w pracy, a chyba za bardzo rozgarnięci nie są, sądząc po formie ogłoszenia. „Trudno, sama chciałam. Głowa do góry” – powtarzam sobie. Zadzwoniłam na podany numer w ogłoszeniu i asystent PREZESA umówił mnie na spotkanie.
– Jeśli jest pani zainteresowana, umówię panią na osobiste spotkanie z PREZESEM, który będzie jutro w Urzędzie Marszałkowskim. Proszę być o szesnastej na rogu Żeromskiego i Traugutta. Jest tam taka mała knajpka, McDonald.
– Dobrze – odpowiedziałam. McDonald nie kojarzy mi się z knajpką. To jakaś osobna kategoria lokalu – Będę o szesnastej – dodałam.
– Proszę zadzwonić pół godziny wcześniej, by potwierdzić spotkanie. PREZES czekał nie będzie, jego czas jest zbyt cenny.
„Okej” – pomyślałam zdegustowana. Jakiś niepokój gasił mój entuzjazm, ale uznałam, że może jestem zbyt przewrażliwiona.

Zadzwoniłam przed wyjściem z domu.
W autobusie tłoczno i duszno, ale już dojeżdżam. Patrzę na zegarek, mam jeszcze pięć minut. Już widzę napis „McDonald”. Od strony parkingu Urzędu Marszałkowskiego idzie przystojny mężczyzna, brunet, wysoki w białej koszuli i jasnej marynarce. Kolorowa poszetka wystaje mu z butonierki jak ogromny motyl. Dodaje mu jeszcze zwiewności i trochę ekstrawagancji do jego czterdziestu lat. Jest na luzie. Lubię takich mężczyzn. „A może to PREZES?!” – dopada mnie taka myśl i już nic co racjonalne się nie liczy. Ale czad, mieć takiego szefa. Czuję ekscytację. Zaczynam się zastanawiać, czy jestem odpowiednio ubrana do takiego gościa. „Mogłam ubrać buty na wyższym obcasie” – wyrzucam sobie. Tak, to na pewno on. Rozmawia przez telefon. Prezesi nawet w przejściu z parkingu do biura czy restauracji rozmawiają przez telefon. Chyba dzwoni do asystenta w sprawie spotkania. „To on” – utwierdzam się w takim przekonaniu – „w drugiej dłoni trzyma jakąś kartkę, z pewnością moje CV”. Wysiadam z autobusu i dalej go obserwuję. Mężczyzna mija McDonalda i wchodzi do budynku obok. O słodka naiwności! To nie ten. Stoję jeszcze przez chwilę, aż to rozczarowanie ze mnie spłynie i dopiero wtedy wchodzę do środka restauracji. Siadam przy stoliku. Ludzie wchodzą i wychodzą. Co chwilę spoglądam w drzwi. Gdy widzę mężczyznę myślę, że to PREZES, ale znowu nie. Po chwili wchodzi starszy facet już pod sześćdziesiątkę, ale na jego twarzy widać jakąś fatygę i zniszczenie bardziej życiem niż metryką. Ubrany jest jak traktorzysta do zwózki siana, ma na sobie t- shirt bez rękawów i nie pierwszej świeżości. Krótkie spodenki bojówki z mnóstwem kieszeni, spod których wystają owłosione nogi i jakieś znoszone klapki. Pod nosem ma siwą kępę wąsów. Włosy na skroniach ma krótko ostrzyżone, a na czubku już łysa glaca. Burak. Odwracam wzrok, bo to nic ciekawego patrzeć się na takie indywiduum. Kątem oka jednak widzę, że idzie w moim kierunku. O Boże! Podchodzi do mnie.
– Pani z ogłoszenia? – pyta.
– Tak – odpowiadam zdumiona, jakbym sama nie wierzyła w to, że przyszłam na spotkanie z ogłoszenia.
– PREZES „Oazy Relaksu” – rzuca pod nosem i siada – No fajnie. Widzę, że pani będzie się nadawać – mówi lustrując mnie wzrokiem.
Jego głos wydaje mi się znajomy, by wydobyć się spod jego spojrzenia, pytam:
– Ja z panem rozmawiałam?
– Nie, z moim asystentem. Ma podobny głos.
Przytakuję. Rozglądam się wokoło, czy nie ma tu przypadkiem moich znajomych. Nie chcę by mnie ktoś z takim typem zobaczył. Też sobie wybrał miejsce. Ale lepiej tu niż w jakiejś piwnej mordowni. Mężczyzna siada obok mnie i mówi:
– Wiesz, będziesz mi pomagać ogarniać mój biznes. Zajmuję się wieloma sprawami. Domy zamieniam na mieszkania i odwrotnie, zależy co kto chce i za ile, rzecz jasna. Najszybsze pieniądze mam jednak z handlu samochodami. Zajmowałabyś się też marketingiem, na Lento będziesz dawała ogłoszenia sprzedaży używanych samochodów.
– W ogłoszeniu było o pracy z salonie rehabilitacji i masażu.
– A tak. Do tego mam jedną Ukrainkę. Do ludzi jeździ z łóżkiem do masażu.
– A umowa o prace i ubezpieczenie? – dopytuję.
– No nie. Umowy nie daję, płacę do ręki. Żadne przelewy na konto. Taką mam dewizę w biznesie. Za samochody też czysta gotówka, nie jakieś tam karty płatnicze. Ukraińcy płacą i dostają samochód. Sami nimi do siebie jadą, ja tam do nich jechać nie potrzebuję.
– Czy to wszystko legalnie? – pytam.
– No tak. U mnie praca jest nie na etat, a na godziny. Zrobisz wszystko w dwie godziny, pójdziesz do domu. Trzeba czasem zostać dużej, zostaniesz. Zarobisz tysiąc dwieście czy dwa tysiące, zależy jak się będziesz starać. Miałem kiedyś taką jedną, to mnie wyrolowała, ale już się nie dam – spojrzał na mnie tak jakoś ostrzegawczo, aż mnie zmroziło –  Ja często w interesach muszę wyjeżdżać do Niemiec, to ty byś była na miejscu i to wszystko koordynowała. Przyjadę i spytam się: „No i jak, kochanie?” Ty mi raport zdasz. Powiesz tak i tak, panie PREZESIE, bo do mnie PREZESIE będziesz mówić.
– No skoro pan nie daje umowy, to nie mogę przyjąć takiej oferty – tak mu odpowiadam i wstaję od stolika. On został. Chyba go to nie obeszło, bo zaraz wyciągnął z kieszeni telefon i gdzieś dzwonił.
Zostałam jeszcze chwilę w restauracji przy innym stoliku. Przyszedł mój chłopak. Pracował nieopodal i miał akurat przerwę w pracy. Zamówiliśmy kawę.  
– To jest ten PREZES – pokazałam ruchem głowy. Sprawdzał teraz kwalifikacje kolejnej kandydatki na MENADŻERKĘ.
Po kilku dniach znowu szłam na spotkanie w sprawie pracy. Wysiadłam z autobusu i wtedy zadzwoniła Agata. Mieszka w Londynie.
– Cześć. Długo nie dzwoniłam, bo przeprowadzałam się.
– Cześć Agata. Myślałam przed chwilą o tobie. Chyba ściągnęłam cię myślami.
– Przyjechałabyś. Pracę mam dla ciebie.
– Wiesz, że tu w kraju pracy szukam.
– To już rok szukasz. Jakbyś ze mną przyjechała po licencjacie, już byś trzy lata robiła w Anglii karierę.
– A co u ciebie, Agata?
– No mówię, że właśnie mieszkanie zmieniłam. Teraz mieszkam w lepszej okolicy. Stacja metro pod nosem i centrum blisko. Ale dzwonię, bo praca jest. Z twoim angielskim dasz sobie radę w księgarni. Jest miejsce, tylko musisz się szybko zdecydować.
– Pamiętasz jak w liceum czytałam Szekspira w oryginale?
– No właśnie po to, by jego dzieła sprzedawać w Londynie.
– Tak myślisz? Ale nie mogę sama. Marek ma pracę tutaj.
– To z nim przyjedź. Co on tam zarobi? Niech to w diabły rzuci. Tu cztery razy tyle zarobi jako elektryk.
Usiadłam na ławce przy skwerku naprzeciw budynku tej firmy, która ogłaszała rekrutację. Siedziba firmy wyglądała dość okazale. Tylko dwa piętra, ale elewacja odnowiona i pełna sztukaterii. Budynek niewątpliwie jeszcze z końca dziewiętnastego wieku. Przy nim parking. Przez ciężkie dębowe drzwi zdobione snycerską robotą wchodziły dziewczyny, pewnie na tę rekrutację. Jeszcze przez chwilę rozmawiałam.
– To pogadaj z Markiem i przyjeżdżajcie – powiedziała Agata na koniec rozmowy.
Siedziałam jeszcze kilka minut niezdecydowana, ale w końcu pomyślałam rozsądnie, że skoro już tu jestem, pójdę na to spotkanie. Oferta jest dość kusząca. Zawsze chciałam pracować w dziale marketingu i reklamy. Dostać taką pracę po tylu niepowodzeniach w poszukiwaniach, to uśmiech losu. Losowi jednak trzeba pomóc. Udało się.
Po kilku miesiącach odebrałam telefon:
– Dzień dobry, czy pani Aleksandra?
– Tak. Słucham.
– Z tej strony PREZES „Oazy Relaksu”. Mam tu pani podanie o pracę na stanowisku menadżerki salonu masażu.
– Ale ja już mam pracę – odpowiedziałam zaskoczona tym telefonem.
– Nie chce pani być menadżerką? To po co przysłała mi pani CV? – spytał zdziwiony.
– Przecież to było trzy miesiące temu – nie chciałam mu przypominać, że zrezygnowałam z tej oferty, gdy przyszedł na spotkanie w krótkich bojówkach i poplamionym podkoszulku.
– No nie wiem, mnie dopiero teraz ten mail się wyświetlił. To w takim razie ja panią skreślam z listy – odrzekł PREZES i rozłączył się.
            .                                                                                     
Adam Tomczyk
Żabno 27.09.2017

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Adam Tomczyk, Curriculum vitae, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. – Jak dobrze znasz język angielski? – Myślę, że całkiem nieźle. Dobrze mówię i czytam. – Mamy zagranicznych kontrahentów, więc sama rozumiesz. – Mogę mieć jedynie problemy z terminami technicznymi, ale nauczę się ich szybko. – Zobaczymy. Będziesz miała tygodniowy okres próbny.

Powiązane artykuły

23.11.2023

Nowy Napis Co Tydzień #230 / Siekiera

Podobno w każdym wieloletnim związku pragnie się zabić partnera przynajmniej raz. Zabiję go w nocy, gdy będzie spał, postanawiam, gdy rozwieszam pranie na sznurach na podwórzu. Pościel, ręczniki, majtki i piżamy. Będzie pachniało wiatrem i słońcem, czyli tak, jak powinno.

Zabiję go siekierą. Nie rąbałam wcześniej drewna, lecz widziałam po wielokroć, jak robił to mój ojciec. Wisiała siekiera w przybudówce, ale stary nigdy jej nie używał. Raz nie mógł znaleźć młotka, to wziął tę siekierę i obuchem wbił gwóźdź w ścianę. Więcej nie widziałam, by się do siekiery dotknął. Nawet kury nie umiał zabić. Nie to, co mój ojciec. Gdy miałam sześć lat, ojciec siekierą odrąbał kogutowi łeb na pniu i to była pierwsza śmierć, jaką ujrzałam. Kogut, a wołaliśmy na niego Wojownik, bo podejść do siebie nie pozwolił, z pazurami doskakiwał, że oko mógłby wydrapać, wyrwał się ojcu z rąk i bez głowy biegał po podwórzu.

– Cholera, zachlapie farbą cały chodnik – krzyknął ojciec, a ja nie wiedziałam, o jakiej farbie mowa.

Potem Wojownika zjedliśmy na niedzielny obiad. Śnił mi się ten kogut po wielokroć. Oto biegnie wprost na mnie, a ja uciekam, lecz nogi mam jak odlane z ołowiu i biec mi trudno. Czy to przed śmiercią uciekałam w tym śnie? Czy oswoiłam ją w końcu, że sny odeszły mnie zupełnie? Lecz śmierć nie pies, nie można jej oswoić, choć człowiek by chciał.

Mamy z mężem kilka kokoszek i jednego koguta. Biegają po wygrodzonej części podwórza, a gdy się ściemnia, same wchodzą do kurnika. Gotuję im ziemniaki z otrębami, dorzucam warzywa i resztki z obiadu. W sezonie zbieram koniczynę, pokrzywę i mniszka lekarskiego. Suszę to wszystko na słońcu, by zimą dodawać do paszy. Kupuję od sąsiada ziarno i sypię go kurom obficie. Napełniam miski z wodą. Moje kury nigdy nie były głodne. Odwdzięczają mi się jajami z żółtkami w kolorze ciemnopomarańczowym. Gdy się je wybije, przypominają brzoskwinie z puszki. Raz na jakiś czas rano, zanim wypuszczę kury, wchodzę do kurnika. Kurnik jest niski tak, że muszę się schylać. W tej pozycji moje oczy znajdują się na wysokości kurzych. Kury dotykają mnie swoim wzrokiem nie gorzej niż ludzie, może nawet bardziej potrafią się człowiekowi przyglądać. Nie są zaskoczone ani zaniepokojone. Ufają mi tak, jak niemowlę polega na rodzicu. Za każdym razem wybieram jedną. Tę, która przestała nieść jaja. Albo z przetrąconym skrzydłem. Taką, co porusza się niemrawo. Albo cichą i znieruchomiałą na grzędzie jak posąg. Młode, zdrowe i silne oszczędzam. Gdy już upatrzę sobie tę jedyną, gaszę światło i z pomocą latarki chwytam ptaka w ręce. Zwykle kura nawet nie próbuje się wyrywać. Przyciskam ją do boku, prawie sadzając sobie jak dziecko na biodrze i ruszam do sąsiadki. Rabiejowa nie słyszy dobrze i gdy się do niej mówi, patrzy człowiekowi prosto na usta. Marszczy przy tym czoło, co przydaje jej twarzy srogości. Od tego marszczenia zrobiła jej się pionowa lwia zmarszczka. Gdy wysiada z autobusu przy huśtawkach, dzieci rozbiegają się, bo krążą we wsi słuchy, że topiła koty w rzece. Ale ja wiem, że to nieprawda. Mojemu kotu podrzuca czasem kawałek pasztetowej.

– Dobrze, że ma pani tego kota. Gdzie kot, tam myszy nie ma. U mnie czasem i mysz do domu wleci. Tak to jest, jak nie ma gospodarza – powiedziała mi kiedyś przez płot. Nie wiedziałam, czy ten gospodarz to ma być kot, czy mężczyzna. Chłop jej zmarł dawno na raka płuc i od tamtej pory cały dom na jej głowie został.

Przy wysokim i zwalistym ciele Rabiejowej czuję się jak mysz przy szczurze. Za każdym razem otwiera mi drzwi, a ja nic nie muszę tłumaczyć. Pójdę tylko po fartuch, mówi i znika na krótką chwilę w głębi domu. Potem patrzę, jak szorstkimi dłońmi o grubych palcach przejmuje ode mnie kurę, która pasuje do jej ręki, jakby od zawsze do niej należała. Ściska ptaka mocniej ode mnie, tak przynajmniej mi się wydaje. Idzie z tą kurą pod pachą w kierunku drewutni, a ja zostaję na ganku i czekam.

– Pani Rabiejowa, pokazałaby mi pani, jak się zabija kurę – poprosiłam tamtego dnia.

Spojrzała na mnie tak, że chciałam cofnąć pytanie. Jestem pewna, że z samego tylko patrzenia na moje usta wyczytała podstęp.

– Żadna sztuka łeb kurze odrąbać. Albo indykowi czy kaczce. Do tego nie trzeba specjalnych nauk. Albo się człowiek do tego nadaje, albo nie.

Nie powiedziała, że ja się nie nadaję, ale obydwie wiedziałyśmy, jaka jest prawda. Od lat noszę jej kury do zabicia i nigdy wcześniej przez myśl mi nie przeszło, żeby samemu kurze łeb odrąbać.

– Może mogłabym chociaż popatrzeć, jak pani to robi?

– Jak pani chce – rzuciła i ruszyła z kurą w kierunku pnia.

Gdy w odległości trzech kroków ode mnie Rabiejowa odrąbywała kurze łeb, nie patrzyłam. Zamknęłam oczy i zasłoniłam dłońmi uszy. Byłam na powrót małą dziewczynką, która chce wierzyć, że jeśli czegoś nie widać i nie słychać, znaczy to, że tego nie ma.

Miałam trzydzieści dwa lata, kiedy umarł mój ojciec. Jednego kata mniej, pomyślałam i nie zawstydziła mnie tamta myśl. Przyjmowałam kondolencje jak gratulacje. Kwiaty, które przynieśli ludzie, najchętniej zabrałabym do siebie. Udekorowałabym nimi parapety i stoły. Nawet anturium, którego zapachu nie znoszę, cieszyłoby mnie, przypominając dzień, na który czekałam. Na pogrzebie w kościele może się komuś coś zabawnego przypomniało albo zobaczył u kogoś przyczepioną przez dziecko kolorową naklejkę, albo z torebki wypadł komuś pluszowy miś. W każdym razie ktoś na moment zaśmiał się w głos, a ja pomyślałam, że mogłabym to być ja. Właśnie wtedy, kiedy ciało mojego ojca leżało przede mną w trumnie jak zdechły chomik.

Ciało drugiego kata postanowiłam zakopać w lesie. Muszę się pośpieszyć, żeby zdążyć do zimy. Za cholerę nie poradzę sobie ze zmarzniętą ziemią. Połamię łopatę tylko. W Dłuszycach kobieta zadźgała chłopa nożem kuchennym, a trupa wrzuciła do jeziora. Oczywiście, że lepiej zatopić ciało w wodzie. Nie trzeba brudzić się ziemią, a jak dobrze pójdzie, to woda wszystko zmyje. Ale do jeziora jest od nas jakieś dwadzieścia pięć kilometrów. Za daleko, a las mam pod ręką. Nocą nie sposób spotkać tam człowieka. Ludzie się boją umarłych, co leżą na cmentarzu po sąsiedzku. Ja się nie boję ani nocy, ani cmentarzy.

Bywa dla mnie miły. Stawiam na stole kluski śląskie z sosem grzybowym, a on się zachwyca. Zrazy z młodymi ziemniakami potrafią wprawić go w doskonały nastrój. Powiedział, że mój rosół jest lepszy niż jego matki i babki i w ogóle najlepszy. Lubi, gdy kupuję sobie nowe sukienki i gdy w tych sukienkach chodzę z nim w każdą niedzielę do kościoła. On zakłada wtedy uprasowaną przeze mnie koszulę i wypastowane przez siebie buty. Latem zrywa kwiaty z ogrodu i przynosi mi. Stawiam na stole w wazonie złocienie, mieczyki albo tulipany. Zdarza się, że wracając z pracy, kradnie kilka gałązek bzu.

Tamtego dnia odcinam nożem skrzydełka i udka i wrzucam je do wielkiego gara. Zalewam obficie wodą i stawiam garnek na najmniejszym ogniu. Obieram warzywa i myślę, że może kiedyś, lata temu i taka Rabiejowa nie umiała zabijać kur, że może dopiero z czasem tak jej się zrobiło. Jak żył Rabiej, to tylko on zwierzynę bił. Siadał potem na ławce przed domem. Wyjmował drewnianą fajkę i tytoń. Napełniał fajkę powoli, dokładnie ubijając tytoń palcem kilka razy. Potem w poplamionej koszuli, z jedną nogą założoną na drugą, zaciągał się jak aktor z hollywoodzkiego filmu.

Odlałam pierwszą wodę z szumowinami i ponownie napełniłam garnek. Włożyłam na stopy plastikowe klapki i ruszyłam w stronę ogródka. Dochodzą mnie dźwięki takie, jak gdyby ktoś polerował papierem ściernym ściany. Odwracam głowę. To Rabiejowa polewa wodą z wiadra schody, a potem szoruje je wielką szczotą na drewnianym kiju. Chlust, kolejne wiadro wody na betonie i znowu szuranie szczotką. W ogródku zrywam lubczyk i natkę pietruszki. Spoglądam na niebieskawe powojniki przy ogrodzeniu i fioletowe hortensje. Teraz sąsiadka tą samą szczotką czyści betonowy chodnik, który ciągnie się kilka metrów od furtki. Może krew kury go poplamiła, myślę i wracam do kuchni.

Siekam natkę pietruszki i zastanawiam się, czym zmyję krew. Na pewno będzie jej dużo, znacznie więcej niż tej z zabitej kury. Odkładam nóż. Podchodzę do szafy i otwieram sosnowe drzwiczki. Uderza mnie zapach naftaliny i krochmalu. Wkładam dłoń pomiędzy złożone poszwy i prześcieradła. Szorstkie i sztywne jak mój stary. Dała mi je matka, gdy wyszłam za mąż. Wszystkie białe z wyhaftowanymi okienkami pośrodku albo z falbankami na brzegach. Dziwne, że nie pożółkły przez tyle lat bezczynności. Świadomość, że spali pod nimi ojciec z matką, że ich ciała ocierały się o siebie na tych prześcieradłach i pod tymi poszwami, sprawiła, że nigdy ich nie użyłam. Są z grubej bawełny, o jaką dzisiaj trudno. Nadadzą się.

Do garnka dodaję warzywa i zioła i natychmiast czuję silny zapach lubczyku. Bez lubczyku szkoda rosołu gotować, mawiała moja matka i to jedna z nielicznych kwestii, z którymi się z nią zgadzałam. Czasem myślę, co by było, gdyby była inna, to znaczy silna. Gdyby któregoś dnia spakowała nasze walizki i zabrała nas w ciche i spokojne miejsce. Bez ojca. W jednej chwili współczuję jej jak córka matce, a zaraz potem nią pogardzam. Wtedy jest mi odległa jak jedna z bezimiennych kobiet, których historie znam jedynie z telewizji. Przed moim ślubem cieszyła się. Michał jest inny, powiedziała mi, gdy wspólnie przekręcałyśmy przez maszynkę mięso na kotlety. Nie pije, nie pali i pracuje. To dobry człowiek, podsumowała, jak gdyby na mężczyznę składały się tylko te trzy elementy. Nie mam o to do matki pretensji. Jej mąż pił, palił, a z pracy wyrzucali go dwa razy.

Zaglądam do garnka. Lubię patrzeć, jak rosół „mruga” do mnie cicho pyrkocząc, a ciepła para unosi się w górę jak jesienna mgła. Kładę dłoń nad parą, jednocześnie wdychając w siebie opary bulionu. Kłujący zgrzyt szczotki ustał. Wyglądam przez okno. Rabiejowej nie ma. Na powrót przykrywam garnek pokrywką, wkładam buty i wychodzę. Klucze do szopy ukryliśmy w desce, w dziurze po wypadniętym sęku. Wkładam tam rękę i czuję piekący ból. Może to osa, szerszeń albo jakiś inny owad właśnie mnie użądlił. Patrzę na dłoń. Jest mocno zaczerwieniona, jakbym dopiero co wyjęła ją z wrzątku. Dopiero teraz dociera do mnie, że za długo trzymałam rękę nad gorącą parą. Odkąd pamiętam, byłam odporna na ból. W podstawówce z koleżankami i kolegami zapalaliśmy długą żółtą świeczkę. Potem każdy po kolei wkładał palec wskazujący w płomień, a reszta na starym budziku z głośnym sekundnikiem liczyła czas. Zaciskałam zęby i oczy, wstrzymywałam oddech. Patrzyłam na białą tarczę zegarka. Byłam najlepsza. Podobnie, gdy dentysta wwiercał się w mój ząb. Niewidzialny oszczep przebijał mi głowę, by następnie przejść przez korpus, nogi i stopy. Wbijałam ostry paznokieć kciuka w drugą dłoń i wyobrażałam sobie, że wiertło usuwa coś złego, czarnego i paskudnego, kawałek gorzkiej i spróchniałej mnie. Schodziłam z fotela z ulgą i satysfakcją.

Było za późno na wkładanie ręki do zimnej wody. Mogło być gorzej, pocieszyłam samą siebie i drugą ręką otworzyłam pordzewiałą kłódkę. Czasami myślałam, że gdyby kłódka była też z tej drugiej strony, mogłabym uciec. Zamknąć się tutaj i przeczekać jak ranne zwierzę w zaroślach. W powietrzu dostrzegam unoszące się drobinki kurzu. Zapach smarów i trocin przypomina mi warsztat dziadka. Dziadek był dla mnie dobry i pachniał olejem do drewna. Z plasteliny lepiłam blat stołu, a potem wszystkie cztery nogi, krzesło z wygiętymi oparciami i szafkę z półkami. To jest tylko dla chłopców, protestował dziadek, gdy deklarowałam, że ja też zostanę stolarzem. W czasach dziadka kobiety nie były stolarzami ani nie używały siekiery.

Patrzę na hak i dociera do mnie, że nie wisi na nim choćby cień siekiery. Nie rozumiem tego, bo nikt tu nie zaglądał od miesięcy. Czyżby sam Bóg nie chciał pozwolić mi na zbrodnię i w sobie tylko wiadomy sposób pozbył się siekiery? Widziałam ją na pewno, gdy jesienią chowałam tu drewniane skrzynki po jabłkach. Teraz zakurzone stoją i czekają na swoją porę roku.

Jednak Bóg jest po mojej stronie, stwierdzam, gdy na brudnych deskach dostrzegam siekierę opartą o lichą ścianę. Podnoszę ją szybko, jakbym kradła batonik ze sklepowej półki. Jest cięższa, niż sądziłam, a drewniany trzonek znacznie dłuższy od tego, który widziałam u Rabiejowej. Aby wziąć zamach, będę musiała użyć obydwu rąk. Stawiam jedną z drewnianych skrzynek na środku. Ostrze jest nierówne, lekko pofalowane i niesymetryczne. Przejeżdżam po nim palcami i czuję przyjemny chłód. Na moment staję się okapturzonym katem, góralem z ciupagą i powstańczym halabardnikiem, każdym z nich po trochu. Przykładam poparzoną dłoń do zimnej stali i czuję ulgę. Obie dłonie zaciskam na trzonku jak na tłuczku do ubijania masła w maselnicy. Drewno okazuje się gładkie i miłe w dotyku. Uginam lekko nogi, unoszę siekierę w górę. Potem jest już po wszystkim. Drewniana skrzynka, która jeszcze chwilę temu mogła unieść kilogramy jabłek, teraz nadaje się już tylko na opał. Biorę kolejną skrzynkę. Zamach. Dźwięk rozłupanych deszczułek jest jak łamiąca się wielka zapałka. Ręce mam lepkie od potu. W skupieniu odkładam siekierę na podłogę. Opieram ją o ścianę, odtwarzając jej poprzednie położenie. Gdyby nie połamane skrzynki, nie sposób zauważyć, że ktoś tutaj, w starej drewnianej szopie o powierzchni małej łazienki, ćwiczył się do zbrodni. Kiedy zakładam kłódkę i zaciskam ją, na powrót czuję piekący ból dłoni. Do wesela się zagoi, tak mówiło się u mnie w domu na pocieszenie, gdy byłam dzieckiem. Lecz już za późno, dwadzieścia cztery lata po czasie.

W domu namydlam dłonie jak chirurg, nie omijam nadgarstków i przestrzeni pomiędzy palcami. Wyobrażam sobie, że tak robią nożownicy, snajperzy, truciciele, myśliwi i tak robi Rabiejowa po każdej zabitej kurze.

Jest wpół do piątej i wiem, że niedługo stary wróci z roboty. Podnoszę pokrywkę garnka. Rosół mruga do mnie, jakby chciał mi coś powiedzieć, a ja uśmiecham się trochę do siebie, a trochę do niego. Wlewam wodę do innego garnka i zapalam płomień na drugim palniku. Z szafki wyjmuję makaron. Gdy suszyłam go na kuchennych ścierkach, wyglądał jak cienkie anielskie włosy na choince. Teraz jego żółty kolor przypomina mi żółciaka siarkowego, którego kilka lat temu zobaczyłam na korze brzozy przy polanie. Niedawno, gdy tamtędy przechodziłam, drzewo było powalone, całkowicie przegniłe w środku. Pasożyty należy usuwać możliwie szybko. Inaczej skończy się jak ta brzoza.

Ugotowany makaron odcedzam na durszlaku i odstawiam. Jego zapach jest niepodrabialny, tak samo, jak zapach ciasta drożdżowego albo suszonych grzybów. Mój mąż lubi zalewać zimny makaron gorącym rosołem. Kiedy kluski są gorące, niecierpliwi się i czeka, aż się schłodzą. Patrzę przez okno, ale starego nie ma. Powinien być kilkanaście minut temu. Zwykle przy bramie szczeka na niego pies Rabiejowej i po tym poznaję, że nadchodzi. Może mu kierownik kazał dłużej zostać. Albo autobus ma opóźnienie. Zgubił klucze i szuka ich w zakładzie. Pojechał do miasta, bo musi kupić nowe okulary do czytania. Ugryzł go pies i dochodzi się z właścicielem.

Wycieram blaty w kuchni, chociaż zrobiłam to już pół godziny wcześniej. Czy może mu się coś stało? Nogę złamał? A może coś jeszcze gorszego? Najczarniejsze rzeczy stają mi przed oczami. Napadli go i pobili. Miał zawał i leży przy drodze przez ten zawał powalony. Przerywa to wszystko szczekanie psa i wyglądam przez okno. Stary idzie. Po jego sztywnym kroku mogłabym poznać go z bardzo daleka, a nawet bez okularów bym go rozpoznała.

Wchodzi i widzę, że nie zdjął butów i mówię mu, że zapomniał, że przecież podłogę umyłam, niechże zdejmie te zabłocone buciory. Staję przy kuchence i nakładam na talerz zimny makaron, niech zje. On staje wyprostowany i dopiero teraz dostrzegam, jaki jest potężny, gdy się nie garbi. Twarz ma poważną jak żołnierz na apelu. Butów nie zdjął, więc chcę go upomnieć po raz drugi.

– Wyprowadzam się – mówi poważnie, a potem milczymy, jakby ktoś umarł.

Może gdyby wtedy Rabiejowa zaczęła kosić trawę. Pies zaszczekał. Jastrząb wleciał w kury. Karetka przejechała na sygnale. Wiatr strącił łopatę opartą o płot. Może wyrwałyby mnie z obrazów, które ujrzałam i wszystko potoczyłoby się inaczej. A tak stoję w tej ciszy przy kuchence i zamykam oczy. I widzę naraz kurę, co ją zabiła Rabiejowa, i porąbane kawałki skrzynek na jabłka, i swoją bliznę na wardze, i matkę, jak ojcu masuje opuchnięte nogi. Otwieram oczy. Rosół znów do mnie mruga. Lecz tym razem jakby inaczej. On się ze mnie śmieje. Na moment nie czuję bólu poparzonej dłoni. Chwytam wielki gar. Chlust jest taki sam, jak rano, gdy Rabiejowa myła schody. Mój mąż nie krzyczy, nie mówi. Kapie z niego tłusty rosół. Spływa po koszuli, wlewa się do butów. Dom pachnie lubczykiem.

Chcę dzwonić po pogotowie, chwytam za telefon.

– Zobaczysz, kiedyś cię zabiję – odgraża się stary, idąc do łazienki. Wtedy dociera do mnie, że zupa była zimna.

Wyciągam z szafy poszwy, które przeglądałam rano. Rozrzucam je po ciemnozielonej podłodze i patrzę, jak wsiąka w nie rosół. Kawałek mięsa leży pod oknem jak trup. Szkoda mi tej kury. Zawijam ją w worek foliowy. Dam psu, niech ma.

Siadam przy stole i myślę o starym Rabieju. Żałuję, że nie mamy w domu fajki i tytoniu, zapaliłabym. Przypominam sobie o bieliźnie, którą rozwiesiłam rano na sznurze. Trzeba będzie zdjąć pranie przed wieczorem, bo w radio zapowiadali deszcz.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Aleksandra Wotlińska-Łazor, Siekiera, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 230

Przypisy

  1. – Jak dobrze znasz język angielski? – Myślę, że całkiem nieźle. Dobrze mówię i czytam. – Mamy zagranicznych kontrahentów, więc sama rozumiesz. – Mogę mieć jedynie problemy z terminami technicznymi, ale nauczę się ich szybko. – Zobaczymy. Będziesz miała tygodniowy okres próbny.

Powiązane artykuły

26.10.2023

Nowy Napis Co Tydzień #226 / Misia

No ja nie wiem, krzyczał na mię ten człowiek, ten z magazynu. Krzyczał strasznie, bardzo niemiły był, ba-ardzo. Znowu niemiły człowiek na magazynie, ja tak nie lubię. I poszedłem do Janka, coby mię pocieszył, Janek młody jest, bardzo dobry chłopak, ba-ardzo. Tylko już poszedł sobie, Janek. Bez Janka jest okropnie na magazynie i ponuro.

Tak ciemno było, jak ja wychodziłem do domu, teraz to już jest ciemno prawie cały dzień. Zmęczony taki byłem i zły przez tego z magazynu, okrutny człowiek. Bardzo na mię nakrzyczał i niemiłe to było naprawdę. Nie lubię, jak zimno jest i już zęby mię bolały. Bo wiedziałem, że jak wyjdę, to w zimnie będę musiał do domu iść. A jeszcze ten człowiek.

Chciałem już tylko wyprowadzić Misię na spacer i spać. Misia to dla mię wszystko. Misia wdzięczna jest, Misia taka kochana jest. Bardzo taka urocza jest, ba-ardzo. Dużo bardziej ją lubię niż ludzi.

I jeszcze przed wejściem do mieszkania kolejny człowiek mię zdenerwował, ta taka młoda mroczna, co muzykę zawsze głośno puszcza. Powiedziałem dzień dobry, a ona nic. A tak naprawdę to powinienem jej kazać muzykę ciszej puszczać, a tego nie zrobiłem. Chciałem miły być, a ona i tak takie o. No ja nie wiem.

***

Jak wychodziłem do pracy następnego dnia to ten mój współlokator, że się wyprowadza. A to skomplikowane jest. Mamy wspólną umowę jak kumple. Bo właściciel powiedział, że jak podpiszemy wspólnie na całe mieszkanie, to taniej. A to i tak żadna umowa, taki świstek, że w każdej chwili można nas wyrzucić. I on, że przeprasza, ale musi. Pracę w Niemczech dostał. Już nie chce w Polsce. Rząd zamknął mu kiedyś firmę i on już nie chce. No więc chyba całą umowę musimy zerwać i nie wiedziałem, czy właściciel dla mię znajdzie jakiego współlokatora nowego, czy każe mi się wynieść.

W pracy byłem normalnie i pracowałem. Jestem sprawiedliwy człowiek i pracuję jak trzeba. A tutaj podchodzi do mię szef zmiany, że musimy porozmawiać. Bo znowu problemy są, jak przychodzą ci zewnętrzni z dostawą na magazyn. Ze mną są. Więc ja mu, że to niemili ludzie są, a on, że to jest praca i chodzi o zrobienie dobrze inwentaryzacji, nie o bycie miłym. I przeklął. A ja nie lubię, jak ktoś przeklina. Boję się wtedy.

I ja go przeprosiłem, a on, że nie chodzi o przepraszanie, że same problemy ze mną są i ma dość płacenia mi w gotówce. A jak się zatrudniłem, to poprosiłem, żeby w gotówce, bo komornik znał moje konto w banku i musiałem zamknąć je.

Komornik mi zabierał pieniądze, bo tatko miał dług. Za duży kredyt wziął i spłacić nie mógł, i odsetki miał, i jeszcze jakiś fajny bank chciał pomóc i drugi kredyt mu dał, mimo że miał ten pierwszy, ale to też odsetki bardzo długo. I tatko miał to spłacić, ale jakaś firma oszczędnościowa go okradła. No i zmarł mój tatko, bardzo chory był, ba-ardzo. A jeszcze młody był.

No i Misię przygarnąłem, jeszcze taką małą, bo tak samotnie mi bez tatka było. A teraz Misia wszystkim była, co miałem. Bo w pracy kolegów nie mam, nie wiem czemu. Są jak ta moja sąsiadka, ta młoda, jakbym nie istniał. A ja dalej pracowałem, bo trzeba pracować, żeby żyć. No i się stresowałem jeszcze tym szefem zmiany i cały czas się stresowałem, nawet rano jak wychodziłem do pracy.

***

Właściciel dzwoni, że mogę zostać miesiąc, jak zapłacę 3/4 całego czynszu. Czyli za mój pokój i pół drugiego. No a ja nie miałem tyle pieniędzy, bo ja mało zarabiam. Od lat tyle samo. No i on, że muszę się wynieść. Chciałem coś wymyślić, może opłacić to jednak jakoś, ale no jak. Misię musiałem do weterynarza zabrać i całkowicie pieniędzy już nie miałem, ale nie było wyboru, Misia jest dla mnie wszystkim. Słodka taka jest i przywraca mi nadzieję, że jest co dobrego na tym świecie. A ludzie mi ją odbierają.

Sąsiada, co też wychodzi codziennie z psiakiem swoim, zapytałem, czy by mi 50 złotych nie pożyczył. Powiedziałem od razu, że na jedzenie. I że ciężko, bo potrzebuję w ogóle 600 dodatkowo, jeśli chcę zostać kolejny miesiąc w tym mieszkaniu. Pan sąsiad miły bardzo, ba-ardzo. O numer mieszkania tylko zapytał i mi te 50 dał. A tak to chwilówkę mi polecił, to te 600 bym dostał, a coś potem mogę znaleźć dorywczo na spłatę. To ja mu, że chwilówki nie mogę chyba, bo konta w banku nie mam. A on, że może to sprawdzić, że jak zadzwonię jutro i się przypomnę, to sprawdzi. Tylko mam telefon na kartę i nie doładowałem, bo nie miałem jak, więc poprosiłem, żeby sam do mię zadzwonił. A on, że żaden problem. Dobry człowiek, naprawdę.

Coraz zimniej się robiło, gdzie ja teraz miałbym szukać mieszkania. Błoto wszędzie i wieje, i zęby bolą. Nie lubię, jak tak zimno jest, a musiałem jeszcze kupić Misi wdzianko, żeby nie marzła. Cztery lata nosiła poprzednie, ale teraz to już takie stare było po tych czterech latach, że marzła na pewno, wychodzić nie chciała, szkoda mi jej było.

Tego współlokatora chciałem zapytać, czy byśmy się nie dogadali z tymi pieniędzmi jakoś, skoro tak mię załatwił. Ale nie. Rzeczy spakował, wyjechał. Do pracy wyszedłem zmęczony taki, apetytu nie miałem, tam to nikt by mi nie pożyczył pieniędzy, tacy to oni są. Nawet nie pytałem.

A właściciel w ogóle słyszeć o tym nie chciał, nic go nie obchodziło, że drożyzna jest i że musiałem kupić Misi wdzianko. Nie jego problem. Mógłbym zostać tylko, gdybym zapłacił 3/4 czynszu.

***

Mam dwie opcje. Ten fajny sąsiad zadzwonił dzień później, że mogę pożyczkę w gotówce prywatnie wziąć z ogłoszenia, ale to gangsterzy mogą być. Ale z gangsterami to bym nie chciał mieć do czynienia. Druga opcja, że mogę założyć konto w banku i wziąć pieniądze dla właściciela, zanim komornik się dowie. Że nawet z telefonu mogę, ale ja mam za stary ten telefon, to może pójdę do banku, byle z tymi gangsterami nie musieć nic.

To chyba lepsze. Z gangsterami na pewno nie. Jak chodziłem do technikum, tatko oglądał filmy o gangsterach. Zawsze któryś gangster bardzo głośno krzyczał, ba-ardzo. Mój tatko śmiał się często, jak to widział, ale ja się bałem, bo potem kogoś bili, jak bili to się bałem.

Nie wiedziałem, gdzie tu jest bank. Szedłem po ciemku i niedobre to było, tak po ciemku to wciąż nie widziałem banku. No i nie wiedziałem, który jest dobry. Zapytałem młodego człowieka wychodzącego z baru, czy mi doradzi, ale spojrzał na mnie i bez słowa się odwrócił, nie wiem dlaczego. I jeszcze włożył do uszu słuchawki, które wyglądały jak ogromne kleszcze. Tak bardzo rozmawiać ze mną nie chciał. To dalej szedłem. Śmieci rozrzucone na drodze były, całe pokryte czymś lepkim i jakaś fabryka z cegły stała niedaleko, czarny dym jej z kominów leciał. To nie wyglądało, jakby tu zaraz miał być bank. Jak szedłem jeszcze dalej, przez tory, to bardzo śliskie były, ale przeszedłem tamtędy i znalazłem. Szczęście miałem tego dnia, że był tam jakiś.

W banku powiedzieli, że nie mogą założyć mi konta, bo mam popękany dowód osobisty. Popękał, bo kuleję, i jak ciasno było, jak jechałem na magazyn i wysiadałem, przewróciłem się i upadłem. Na pupę upadłem. Nic się mię nie stało, ale dowód miałem w kieszeni i popękał. Taśmą go skleiłem.

To z banku do domu chciałem wrócić, bo długo ba-ardzo szedłem, nie chciałem biletu kupować, bo i tak te 50 od sąsiada prawie się skończyło. Zmarzłem strasznie i pomyślałem, że jakieś cieplejsze ubranie powinienem kupić, bo już takie zdarte mam, ale to kosztuje, a teraz nie mam pieniędzy.

Późno już było, wyprowadziłem Misię i śpiący ba-ardzo byłem. Mogłem coś zjeść albo już spać i zjeść rano. Może spałbym lepiej, jakbym zjadł wtedy, ale za to tak miałem więcej jedzenia na rano. Takie miałem dwie opcje.

***

Najgorzej, że nie wiedziałem, dokąd mógłbym pójść. Z sąsiadem przez telefon rozmawiałem, że nie chcieli mi założyć konta w banku, więc chyba będę musiał się wynieść. Chyba że mi pracę dodatkową znajdzie, ale to przecież zajmuje czas. Bo gdzie tu pracę. Dni mijają, a właściciel krzyczy. Gdyby nie Misia, to dawno bym się załamał chyba. Ona, gdyby mogła, to wszystko by dla mnie zrobiła, naprawdę.

Przyjechałem do magazynu, ciemno jakoś było i pomyślałem, że gdyby było jaśniej, to nie czułbym tak bardzo, że mi tak zimno. Ale trudno. Tylko zrobiłem kilka kroków i usłyszałem, że trzech ludzi zwolniono. Jeden chłopak ze zmiany powiedział, że w takim razie będzie więcej pieniędzy dla nas. Ja go zapytałem ile, a on rozejrzał się po pozostałych i że muszę iść do szefa zmiany i zapytać, bo skąd on ma wiedzieć.

Bardzo spocone ręce miałem i trudno mi się pracowało, ba-ardzo. Ale pod koniec dnia zobaczyłem szefa zmiany, jak wchodził do swojej komórki. Wszedłem za nim, bo już późno się robiło, a on, żebym nie zawracał mu głowy, chyba że to ważne. To ja do niego, że ważne. To znaczy, chciałem zapytać, czy skoro tych trzech chłopaków zwolnili, to będzie więcej pieniędzy dla nas, bo ja to potrzebuję na mieszkanie, a mało dostaję. On wstał z krzesła, oparł się o biurko i do mnie, że chyba żartuję. I dalej, że tamtych wylali, bo tną koszta, a koszta tną, bo brakuje pieniędzy. Więc już na pewno do mnie żadne pieniądze nie trafią, a jeśli dalej będę zadawał głupie pytania, on coraz głośniej, to że będę kolejny do odstrzału. I coś, że czeka na automatyzację, to już nie będzie się musiał z nami użerać, coś o dronach transportowych i smart magazynach, które będą jakiś interfejs miały i święty spokój. I znowu przeklął. A ja nie lubię, jak ktoś przeklina. Boję się wtedy.

No więc z pracy nie mogłem dostać więcej pieniędzy. No i co tu dalej zrobić. Jeszcze gdybym wiedział, że gdzieś jest wolne mieszkanie, to co innego, ale najgorzej, że nie wiedziałem, dokąd mógłbym pójść.

***

Bałem się. O Misię się bałem najbardziej, bo mię to jeszcze aż tak nie zabolałoby, jakbym musiał nie jeść, ale Misię na pewno. Jest delikatna i kochająca, i bardzo lubi jeść. A moje jedzenie nie ma znaczenia. Muszę zjeść tyle, żeby mieć siłę na pracę i to wszystko.

Na magazynie jeden mój kolega bardzo kaszlał. Powiedział, że to jakaś choroba, ale nie może teraz wziąć wolnego, bo za mało ludzi jest do pracy. A potem przyszedł szef zmiany i co on tak kaszle. To on, że go chrypie w gardle, bo ma aninę. To szef zmiany, jak to usłyszał, okropnie przeklął. Nie chcę cytować, bo to nieładnie, ale tak naprzekliknał, że nie wiem, jak to opisać. I groził mu. Taki okropny był szef zmiany.

To ja uznałem, że nie mogę pracować z tym kolegą, jak on tak zaraża. Ale on, że zostało jedno zamówienie z już zapowiedzianych i że idziemy, bo klient się zdenerwuje. Nie chciałem znowu zdenerwowanego człowieka, żeby krzyczał. Bo miałem być kolejny do odstrzału. Czyli jeśli ktoś coś źle zrobi, to nie zwolnią go, ale jak ja zrobię, to zwolnią mię. I dopiero potem kogoś innego, jak zrobi źle. To musiałem uważać.

Poszedłem z nim i we dwóch nosiliśmy z jednej długiej ciężarówki kartony. Takie lekkie były, ale chodzenia dużo i duszno było w środku i się zgrzałem. Do tego ten kolega wziął mój skaner i myślał, że to swój wziął, to jeszcze musiałem iść za nim, żeby go odzyskać. A on mię zignorował, jak mu to powiedziałem i musiałem potem szukać jego skanera, że niby to mój. Bo on oddał mój, jak do domu szedł.

Późno do domu wróciłem, a jeszcze chciałem podpytać tego pana z piętra niżej, czy wie, skąd mogę dostać pożyczkę prywatnie. I przy okazji pożyczyć jeszcze 20 złotych. Ale zadzwonić nie mogłem, bo nie miałem za co telefonu doładować. To poszedłem prosto pod jego drzwi i dzwoniłem dzwonkiem, i znowu. Chyba słyszałem, jak rozmawiał z kimś. I muzykę, ale nie tak głośno, jak u tej mrocznej, co mieszka obok mię. I w końcu drzwi się otwarły i on, jak może mi pomóc. Bardzo głośno i wyraźnie. To ja do niego, czy wie, gdzie dostanę pożyczkę prywatnie. I czy ma póki co jeszcze 20 złotych pożyczyć. To poszedł, a potem te 20 złotych mi dał i że sprawdzi w internecie, czy są gdzieś jakieś bezpieczne pożyczki.

To bardzo dobry człowiek, ba-ardzo, ale nie wiedziałem, czy coś wymyśli. I bałem się.

***

Jak jechałem do pracy, to było mi zimno, a na twarzy miałem mokro, jakbym się pocił. Zobaczyłem na balkonie czyimś żółty taki plakat z napisem „wynajmę”. I pomyślałem, że podejdę i zadzwonię, bo gdzie miałem mieszkania szukać. To wpuściła mnie taka wysoka kobieta, wyższa z pół metra ode mnie i czy byłbym w stanie terminowo płacić, co miesiąc. To ja, że tak, mam pracę. A ona, czy kaucję mogę wpłacić. To ja, że wolałbym bez kaucji, bo chwilowo nie mam pieniędzy. Ale że może dopłacę potem. I ona, że zależy, jak to by miało wyglądać. To ja, jaka stawka. A ona podała tę stawkę, no i to było dużo. Prawie tyle, jak teraz miałem zapłacić właścicielce, czyli za mój pokój i pół drugiego, to tutaj co miesiąc za sam pokój. No to podziękowałem jej.

I do pracy biegłem na autobus potem, bo nie chciałem się spóźnić, a już bardzo spóźniony byłem, ba-ardzo. Jak przyjechałem to szef zmiany do mnie, że ja chyba żartuję, a ja wcale z niczego nie żartowałem, tylko mieszkanie musiałem sprawdzić, ale on tego nie rozumiał. Jako szef zmiany jest pewnie bardzo bogaty i ma dużo mieszkań. Ale kazał mi iść i pracować i już potem siedział w swojej komórce.

Tego dnia, jak szedłem z Misią na spacer, a bardzo chciałem iść z nią już na spacer, tak dużo myślałem o przeprowadzce, że prawie zgubiłem Misię. Odpiąłem jej smycz na chwilę, coby pohasała z innymi pieskami i szedłem wzdłuż skweru, ona hasała na środku i jak potem szedłem z drugiej strony, to jej nie było. To podszedłem do jednej pani, która takiego dużego puchatego białego pieska ma, czy widziała Misię, a ona, że ciemno jest i żebym sam opiekował się moim psem. To ja cały zgrzany się zrobiłem i krzyczę na głos, jak mogę, krzyczę do Misi, a ona nie przybiega, tylko ktoś na trzecim piętrze otwarł okno i krzyczał, bo bardzo mu się nie podobało, że ja krzyczę, ba-ardzo. Nie wiedziałem, czy ten ktoś nie zejdzie i mnie nie pobije.

I biegłem potem wzdłuż skweru, aż tam, gdzie robią się z niego takie patyki wystające z jeziora i błota i znowu biegłem, a Misia była na placu zabaw. Chwyciłem ją i do niej, że ma mi nigdy więcej tak nie robić, bo wiem, że jest dobra i nie chciała źle, ale nie może tak robić.

Jak następnego dnia wstałem, to dalej zgrzany byłem, jakbym wciąż biegł i tak mi zimno było strasznie, i na twarzy miałem mokro, jakbym dalej był spocony taki.

***

Coraz mniej czasu było. Żeby obejrzeć następne mieszkanie, musiałem jechać pod miasto pociągiem szybkiej kolei, a on spóźniony był. Była sobota po południu, a już ciemno było. I peron cały w błocie.

Pojechałem i właścicielka, że ma już dwóch zainteresowanych. Bo mało mieszkań jest, ja rozumiem. I że mogę ich przebić, jeśli zapłacę na przykład za dwa miesiące z góry. To ja do niej, czy jakoś inaczej mogę wygrać z nimi, a ona, że nie ma innego pomysłu. I coś grzebała w torbie. No to wróciłem do domu. Ostatnie osiem złotych na bilety wydałem i nic.

Potem bardzo kaszlałem, ba-ardzo. Miałem jeszcze kilka torebek herbaty, to zaparzyłem herbatę i piłem ciepłą taką, jak tatko radził kiedyś, na gardło. A i tak wszystko mnie bolało, nie tylko gardło, i chciałem spać.

Najpierw obudziłem się, bo ta mroczna grała muzykę, ryki takie i trzaskanie, jak popsuta pralka jakaś i leżałem taki cały w łóżku i całe mokre było. Potem miałem jakieś sny, ale tak jakby na żywo, chyba do końca to nie były sny. A potem właścicielka mię obudziła, przyszła osobiście i w drzwi waliła, to jej otworzyłem. I ona, żebym spojrzał jej w oczy i czy do jutra zapłacę 3/4 całości za ten miesiąc. A ja jej, że się postaram. Okropnie ciemno było za oknem i całe mieszkanie się pomarańczowe zrobiło, jak zaświeciła światło i że błoto jest na podłodze, może raczyłbym czasem umyć. I tak źle mi było i Misia też się obudziła, bo pewnie czuła, że mi źle było.

A potem ona, że chciałaby jutro komuś pokazać to mieszkanie. I że mam być o 18, żeby nie było, że pod moją nieobecność mi coś dotyka. Takie były jej warunki.

I nic nie mogłem zrobić, a coraz mniej było czasu.

***

No i nic. Kaszlałem i ciężko mi się myślało, i wymyśliłem tylko, że pójdę ostatni raz do tego fajnego sąsiada niżej, czy coś wymyślił z pożyczką jakąś od ręki. I może jego jeszcze poproszę. On wyglądał też jak bardzo poważny człowiek i pewnie też był jakimś szefem zmiany i miał duży majątek.

A jak otworzył drzwi, to spojrzał w bok, chyba czegoś szukał, ale nie. Podobno nie znalazł nigdzie nic takiego. Może hostel jakiś. I że mu przykro, ale nie miał za dużo czasu, bo w jego życiu też nie ma róż. Coś, że nie dostał dywidendy w tym roku, wszystkie pieniądze zamroził niepotrzebnie i że jego syn jest transem, że on sam już ma dość, że wszystko to nie jest nic warte, że ta planeta jest piekłem jakiegoś lepszego świata i on jest tego pewien. A ja chciałem szybko, bo kaszlałem i źle mi było. No i nic.

***

To musiało być dziwne dla Misi, że tak bardzo kaszlałem od rana. Ale wyszedłem o czasie i dojechałem do pracy. Myślałem tylko, żeby ci, co przyjdą, nie chcieli brać tego mieszkania, i normalnie pracowałem, chociaż bardzo chory się czułem. Aż Janek zapytał mnie, czy przypadkiem sam nie mam agniny. To dobry, troskliwy chłopak. To ja mu, że musiałem po mieście jeździć i nie miałem wyboru, i że herbatę piłem na gardło. A on, że jeśli to jest z bakterii, to jak nie doleczę dobrze, to będę miał do końca życia takie bóle w gardle.

Jak z Misią wyszedłem, to czułem, że może to być ostatni spacer tu i szedłem z nią, aż mię brzuch rozbolał. Ale chciałem, żeby Misia się dwa razy wysiusiała przed powrotem. Jakaś nieswoja była i nie chciała długo. Ona czuła.

No więc właścicielka kazała mi zmyć tę podłogę, a jak ci państwo przyszli, młodzi tacy, trochę jak Janek, to dużo pytali, chodzili od pokoju do pokoju. Trochę im się łazienka nie podobała i czy można by przemalować na jaśniej i czy przymocowałaby kibelek, bo trochę chwiejny, na co właścicielka, że spróbuje, ale muszą wziąć od ręki, bo ma więcej chętnych. Na co oni, że dobrze, odpowiada im. Tak. To mają jutro o dziesiątej przyjść, podpisać umowę.

Jak wyszli, to ona mi, że mam zabierać swoje rzeczy w tej chwili. Ale jak to tak, w tej chwili. No bo do północy mam umowę, to ona chce, żeby o północy już nic mojego tu nie było. Że ona jutro o siódmej będzie z mężem i jak coś zastanie w środku, to wyrzuci. To ja do niej, czy wie, gdzie tu jest najbliżej jaki hostel. Ale to nie jej problem. Ona chce ode mnie klucze teraz, moje rzeczy mogę zostawić na schodach pod blokiem i wtedy mogę sobie chodzić i szukać.

Wszystko, co miałem wyniosłem na schody, bardzo lepko było tego dnia, bo jakoś tak padało trochę. I na początek wziąłem w torbę z Carefur sweter, i koszulkę, i majtki, i skarpetki, i szedłem tak przed siebie.

Przewróciłem się na śniegu, bo kuleję i wtedy jeszcze bardziej mię rozbolało gardło. Jakbym się uderzył w gardło, mimo że na nogi upadłem. I wtedy przypomniałem sobie Janka, że jak choroby nie wyleczę, to już nie przejdzie ten ból.

Hostel był na drugim końcu miasta, za 40 złotych za noc. I może być zastaw. Czyli że na przykład telefon można dać, jeśli nie może się dzisiaj zapłacić.

W obie strony trzy razy szedłem, bo musiałem jeszcze zabrać resztę skarpetek, książkę kryminalną, krótkie spodnie jedne, co miałem, no i Misię i rzeczy Misi, czyli miskę, smycz, posłanko. I jak ostatni raz przyszedłem, to właściciel do mnie, że już zaraz koniec meldunków na dziś, bo już 23. I żebym był w miarę cicho, jeśli mogę. A ja wcale nie chciałem być głośno, ja tylko kaszlałem i Misia trochę wyła, bo to wszystko musiało być dla niej dziwne, bardzo.

***

Ja już nic nie rozumiałem z tego. Rozumiałem tylko, że nie mogę za zastawienie telefonu zostać w tym hostelu kolejny dzień, bo to stary telefon jest i niedużo warty. I że jak oddam te 40 złotych za noc, to mogę wziąć go z powrotem. Ale nie miałem teraz tych pieniędzy.

A teraz nie wiedziałem dokąd iść. Dostałem duży worek od właściciela, bo w tę torebkę z Carefur to niedużo się mieściło, nie. A we worek mogłem wszystkie moje rzeczy spakować i iść. Tylko nie wiedziałem gdzie pójść, żeby tak nie wiało. A strasznie wiało i błoto było.

I szedłem niedaleko pracy mojej. I widziałem jej drzwi. I nie wiedziałem, czy mogę tam spać, a musiałem gdzieś spać. I widziałem, że zamknięte były te drzwi, bo to dzień bez pracy. I cały mokry byłem na twarzy, kaszlałem okropnie, a Misia bardzo się bała, ba-ardzo. I tak mnie bolało od tego kaszlenia, że już sam nie wiedziałem, co dalej. Czy zemdleć mogę od takiego bólu, czy co. Nigdy tak mię nie bolało, nigdy.

A nawet herbaty nie miałem gdzie dostać. Bo w mieszkaniu zostawiłem herbatę. A zimno było okropnie nawet tam, gdzie nie wiało i byłem sam na ulicy, wszyscy mieli gdzie mieszkać, nawet taka niemiła mroczna dziewczyna, co tak głośno muzykę puszcza, a ja nie, ja i Misia nie, a taka kochana jest. Niesprawiedliwe to. Nic już nie rozumiałem z tego.

***

Ja nie wiem, nie mogłem już tego wytrzymać. Szumiało mi w uszach, od tego bólu chyba, i słabo widziałem. Przywiązałem smycz Misi do mię, żeby nie uciekła. Położyłem się na przystanku niedaleko magazynu i spać próbowałem, ale ciężko było. Jak się obudziłem, to nie wiedziałem nawet, która godzina. A bardzo przez noc zmarzłem, ba-ardzo.

Misi szkoda było najbardziej. Bo skoro ja marzłem, to ona nawet w nowym wdzianku na pewno też marzła. Wyła bardzo, więc ja do niej, że będzie dobrze, że potem będzie słońce, ale dalej wyła, tylko ciszej.

Przyszedłem do pracy z Misią i workiem, ale chłopaki ze zmiany od razu do mnie, że nie mogę pracować w takim stanie. To ja, że chcę tu zostać i nie pracować, skoro mają coś przeciw. Nie, mam iść, bo nie chcą, żebym ich zarażał. I że szefowi zmiany doniosą. To ja, że nie mam gdzie iść. Tak to przecież bym poszedł. Już zmęczony byłem tą rozmową, bo wszystko mnie tak bolało. Chciałem tylko spać gdzieś, nawet w toalecie. Co im przeszkadza. Ale nie.

Naprawdę naskarżyli szefowi zmiany. A on od razu, że nie uzna mi wpisu za dziś. Że mam się wynosić, dopóki tak kaszlę. Zabrałem Misię i worek i poszedłem, a na zewnątrz dalej było tak ohydnie. Pomyślałem, że usiądę na stacji kolejowej, tej, co ją przejeżdżałem kiedyś, tam w tej wiacie takiej z betonu, to przynajmniej nie będzie tak padać na nas.

Tylko wiało dalej, a jak tak siedziałem, to było tylko gorzej. Bardzo chciałem, żeby przeszło, ba-ardzo. Ale tylko jak zasypiałem na chwilę, to było lepiej. A budziłem się po chwili. I patrzyłem na tych ludzi, co wysiadali co godzinę z tych pociągów. Oni dobrze zaopiekowaliby się Misią.

Strasznie już szumiało mi w tej głowie, na pewno od tego bólu, co był nie do zniesienia, a wiedziałem, że dobrze zaopiekowaliby się Misią, bo wdzięczna jest i kochana, i urocza. I jak przywiązałem Misię do ławki tak, żeby na nią nie padało, to wiedziałem, że ktoś się nią zaopiekuje. Inaczej bym tego nie zrobił, inaczej bym nie skoczył. Skoczyłem tylko dlatego, że ktoś się nią zaopiekuje, a ja już nie mogłem z tym bólem. Chociaż do końca nie wiem, to było okropne, kiedy taki wielki metalowy pociąg rozjechał moje kości – i musiałem wyglądać jak to błoto, które już było na torach – i rozsmarował wszystko, co ze mnie wypadło jak wielki glut, rozciągnięty pewnie jak guma do żucia, a ja pozwoliłem mu na to, nie wiem, chyba, bo nie mogłem już wytrzymać.

Opowiadanie wyróżnione w konkursie Snuj Story 2023.

O autorze:

Krzysztof Kwintkiewicz (ur. 1995) – absolwent polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim, autor prozy i poezji, laureat i finalista konkursów poetyckich, w tym m.in. Turnieju Jednego Wiersza im. P. B. Greca (2022), OKP im. Władysława Broniewskiego (2021, 2022), czy OKP im. Dionizego Maliszewskiego (2021). Publikował m.in. w „Epei. Piśmie Literackim”, „Helikopterze”, „Stronie Czynnej”, „Tlenie Literackim”, „Zakładzie”, „Trytytce”, „Szortach”, „Składce”, oraz na blogu Wydawnictwa J. Stale wraca do tych samych kilkudziesięciu powieści i tomików, chociaż ciągle czuje, że nie nadąża z czytaniem nowych rzeczy. Mieszka w Warszawie. 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Krzysztof Kwintkiewicz, Misia, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 226

Przypisy

  1. – Jak dobrze znasz język angielski? – Myślę, że całkiem nieźle. Dobrze mówię i czytam. – Mamy zagranicznych kontrahentów, więc sama rozumiesz. – Mogę mieć jedynie problemy z terminami technicznymi, ale nauczę się ich szybko. – Zobaczymy. Będziesz miała tygodniowy okres próbny.

Powiązane artykuły

05.10.2023

Nowy Napis Co Tydzień #223 / Szkatuła ze św. Teresą

Laureatka drugiego miejsca w konkursie prozatorskim Snuj Story 2023, Marta Maciejewska, czyta fragment nagrodzonego opowiadania.

Przedstawiamy laureatkę drugiego miejsca w konkursie prozatorskim Snuj Story 2023: Martę Maciejewską.

Wyjątkowo plastyczna opowieść Marty Maciejewskiej utrzymana została w tonacji buffo, z lekką, ale głęboko ironiczną tęsknotą za sferą sacrum. Za światem pojemniejszym, zapewne mniej wymiernym, na pewno mniej oczywistym, nie każdemu dostępnym, gdzie to, co uniwersalne, a więc wielokrotnie pojawiające się w literaturze, łączy się z tym, co indywidualne – z życiem człowieka, który pragnie ów świat na swój sposób okiełznać i nazwać. Nazywa go z ogromną błyskotliwością, z wciągającą czytelnika nieprzewidywalnością, z humorem wyzbytym cynizmu i nihilizmu, nie wpada także w patos ani w moralizowanie. Jednym z najbardziej interesujących wymiarów tego brawurowo napisanego i znakomicie skomponowanego utworu jest jego autentyczność. Opowieści tego rodzaju nie zdarzają się w polskiej prozie zbyt często, są śmiertelnie poważne, a równocześnie bezbrzeżnie komiczne, ponieważ śmiech jest subtelnym i wszędobylskim bohaterem świata opisywanego przez Martę Maciejewską, a jej słowa – dają wielką radość z lektury.

– z laudacji Jury konkursu.

Szkatuła ze św. Teresą

 

Jedna rzecz nie dawała mi spokoju. Tkwiła na mnie jak zjełczały zapach z miejsca, o którym każdy wolałby zapomnieć i najczęściej zapomina. Z czasem nieswój naskórek stał się naturalnym elementem, stał się częścią lipidowej siatki. Jego niechciane przybłąkanie wyłaziło w momentach przerwy, w chwilach, gdy supełki zmysłów wiązane czyimś głosem, jakimś zdaniem czy dotykiem ulegały rozluźnieniu. Działo się to podczas nocnych wędrówek do toalety, gdzie z prędkością światła dopadałam włącznika, czy podczas krótkich pauz w kościele, gdzie każdy był pozostawiony na pastwę samemu sobie. Pojawiało się jedno zdanie. Zdanie napomnienie, zdanie wydrwienie, zdanie elektryczny języczek, zdanie zmora, które wskazywało palcem i ze szczerbatym uśmiechem mówiło, tupiąc z podekscytowania nogami – A gdzie pierwsze piątki miesiąca?

 

Jakoś do piątego było nawet dobrze. Myślałam, że uda mi się dobrnąć do końca i dołączyć do tych szczęśliwców, którym dane będzie zaznać ostatniej spowiedzi przed śmiercią. Zaliczyć level, zebrać odpowiednią liczbę punktów, której żadna późniejsza wpadka mi już nie odbierze, bo przydrałowałam do gwarantowanego pułapu, wbiłam w niego pazury i teraz mogę na nim trochę odpocząć. Chciałam mieć pewność, że w momencie przejścia mego na tamten świat, nieważne, w jakim miejscu będę się znajdować, zza rogu wyłoni się ksiądz w komży wyszywanej pękatymi owocami winogron, w dłoniach – gładkich jak tafla wody i bladych jak woskowe ciało gromnicy – będzie trzymał złotą monsterę, a w niej białe oko, na którym osiądzie promień słońca wpadający przez szybę. A obok pulchni ministranci czystymi jak łza głosami będą słać pieśni przebłagalne przed tron samego Boga. Ja, z której siły ziemskie zaczną wypełzać jak powietrze z przebitej dętki, skinę nieznacznie głową na znak, że czas wypowiedzieć ostatnie słowa, pozbyć się ostatnich grzechów, które mnie jeszcze trzymają na tym padole. Po szczerym wyznaniu win, przyjęciu hostii, miałabym ciężko westchnąć. Pozwolić, by ostatni oddech okrążył całe moje ciało i wraz z wydechem odejść. Wtedy jakaś drobna kobieta, która do tej pory siedziała na drewnianym krześle, niemalże zlewająca się z szarością ściany, podeszłaby do okna, otworzyła je i pozwoliła ulecieć mojej duszy.

 

Ale nie. Nie mogło być tak pięknie. Mój własny ojciec skazał mnie na piekło albo co najwyżej na czyściec co i tak nie było alternatywą wielce satysfakcjonującą. Nawalił akumulator – tak mówił, zdejmując maskę z haczyka. Nie dojedziemy na czas. Ładowanie trochę potrwa. Samochód nie ma energii. Muszę go podpiąć – tłumaczył się i rozkładał ręce ze skruchą, czego nie przyjęłam dobrze. Nie wyczaruję ci – wkurzył się na moją obombaną minę, ale potem złagodniał i myślami był z powrotem przed „Sensacjami XX wieku”. Idź się pomódl do pokoju. Przed Bogiem się wyspowiadasz. Bóg mi podpisu akurat nie zostawi – wymamrotałam przez nadęte policzki, wtedy on się zamachnął, ja zrobiłam unik i zwiałam kilka metrów dalej, a on pogroził mi pięścią. W niedzielę pójdziesz. Wtedy też można się wyspowiadać – przetarł palce ścierką, którą zwędził mamie z kuchni i zostawił mnie płacząca ze złości pod garażem.

Marta Maciejewska – polonistka, promotorka kultury, copywriterka i social media managerka. Od 4 lat pracuje w poznańskiej instytucji kultury w dziale promocji, w której zajmuje się komunikacją wydarzeń, w tym międzynarodowych projektów i festiwali. Angażuje się w literackie przedsięwzięcia m.in. poprzez przygotowywanie planów marketingowych dla dwóch największych festiwali literackich, które odbywają się na terenie Poznania – Poznań Poetów oraz Festiwal Fabuły. Ponadto tworzy strategie marketingowe dla innych podmiotów – wydawnictw, fundacji i inicjatyw społecznych. Zadebiutowała opowiadaniem Bal, które zostało nagrodzone pierwszym miejscem w konkursie „Wolność jest w nas” organizowanym podczas Festiwalu Fabuły w Poznaniu. Autorka recenzji literackich, a także eseju biograficznego Wysoka góra. O tym, dlaczego Goethe, pisząc o kolorach, napisał o Boznańskiej opublikowanego w antologii Nieprzyzwoicie młody esej

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marta Maciejewska, Szkatuła ze św. Teresą, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 223

Przypisy

  1. – Jak dobrze znasz język angielski? – Myślę, że całkiem nieźle. Dobrze mówię i czytam. – Mamy zagranicznych kontrahentów, więc sama rozumiesz. – Mogę mieć jedynie problemy z terminami technicznymi, ale nauczę się ich szybko. – Zobaczymy. Będziesz miała tygodniowy okres próbny.

Powiązane artykuły

28.09.2023

Nowy Napis Co Tydzień #222 / Życie i czasy piórolotka śnieżynki

Przejdź do nagrania z Hubertem Sulimą

Zwycięzcą konkursu SNUJ STORY 2023 został Hubert Sulima, autor tekstu Życie i czasy piórolotka śnieżynki.

W swojej opowieści, intrygującej i napisanej poruszająco i dojrzale, a także niezmiernie zmysłowej, Hubert Sulima prowadzi czytelnika przez świat myśli i świat nocy. W obydwu światach autor Życia i czasów piórolotka śnieżynki staje wobec archetypicznej ciemności, wszechobecnej i niepojętej, a także wobec osobistego osamotnienia, nieustająco porusza się na nieuchwytnej granicy snu i rzeczywistości. Spośród żywiołów wybiera ziemię – może to symbol niezaspokojonej tęsknoty za życiem wiecznym, może śmierć, a może wyobraźnia.

W opowieści Huberta Sulimy każde słowo ma zapach i wagę. Noce przeważają w niej nad dniami, ciemność nad światłem, niemniej ukazany w niej człowiek mimo ułomności własnej natury okazuje się wytrzymały; pozostały mu myśli i zmysły. I to właśnie nimi opisuje siebie i swój świat, mimo że i one także mogą okazać się niewystarczające wobec niewyrażalnego. Zwłaszcza wówczas, gdy pozostaje – jak zapisał autor – „wymykający się zrozumieniu cień”. Hubert Sulima przywołuje ów cień. Piękna to opowieść i piękna ciemność.

 – fragment laudacji Jury konkursu.

Życie i czasy piórolotka śnieżynki [fragment]

5.

Wstałem bardzo późno, słońce było wysoko, wypalało wszystko na biało. Byłem słaby, myśli mi się rozbiegały, trudno było mi wygrzebać się z posłania. Chwilę krążyłem po schronie bez celu. Woda smakowała mułem, a fasola miała jego konsystencję. Wszystko, czym próbowałem się zająć, rozpadało mi się w rękach. Wyszedłem na zewnątrz i wspiąłem się na szczyt dębu. Mimo że już dawno obiecałem sobie, że nigdy więcej tego nie zrobię. Siedziałem na wysokiej gałęzi i patrzyłem na horyzont. gdzieś tam są otoczone murami obozy dla małżeństw z dziećmi. Obozy dla tych, którzy stracili nadzieję. Obozy dla głuchych. Obozy dla ambitnych i pracowitych. Obozy dla szukających ratunku. I toczących wojny. Obozy dla osób przeciwnych obozom. Fasola przewróciła mi się w żołądku. Już od dawna żyłem poza czasem, tylko według wschodów i zachodów słońca. Wszystko, na co patrzyłem i co sobie przypominałem, wydawało się coraz dziwniejsze, obce. Niezrozumiałe połączenie atomów. Nie można w horyzont wejść, nie można z nim porozmawiać, on nie ma nic do powiedzenia. To, co ważne ukrywa przede mną. Zakręciło mi się w głowie i musiałem złapać się mocniej gałęzi. Czułem tęsknotę za czymś, czego nie umiałem nazwać, co było tylko obietnicą, nieokreślonym czymś więcej. Ale czy horyzont po prostu nie jest właśnie tęsknotą? I zawsze nią był? Wystarczy wspiąć się odpowiednio wysoko, a one zawsze tam będą. Jak bóstewko o podwójnej naturze z syrenim ogonem i przydymionym wzrokiem.
 

„Klaunada!” – rzuciłem w końcu na głos, nie wiem czy bardziej do siebie, czy do tych wszystkich bożków, i zszedłem na dół. Nie chciałem być zauważony.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Hubert Sulima, Życie i czasy piórolotka śnieżynki, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 222

Przypisy

  1. – Jak dobrze znasz język angielski? – Myślę, że całkiem nieźle. Dobrze mówię i czytam. – Mamy zagranicznych kontrahentów, więc sama rozumiesz. – Mogę mieć jedynie problemy z terminami technicznymi, ale nauczę się ich szybko. – Zobaczymy. Będziesz miała tygodniowy okres próbny.

Powiązane artykuły

14.09.2023

Nowy Napis Co Tydzień #220 / Aresztowanie roweru

W Maroku ziemniaki sadzi się późną jesienią. Tysiące ton sadzeniaków drogą morską przywozi się głównie z Francji. Na niemieckim statku „Lark” przydarzył mi się właśnie taki ładunek.

Ziemniaki były francuskie, firma eksportująca i właściciel z Francji, ale załadunek dla odmiany odbywał się w Antwerpii. Belgijscy dokerzy jak zwykle pracowali sprawnie i dokładnie. Palety z poukładanymi na nich workami ładowali szczelnie jedna przy drugiej, żeby w razie przechyłów przy sztormowej pogodzie nie przesuwały się w ładowni.

Przewoziliśmy około pół miliona worków,  więc i palet były tysiące. Układano je w kilku warstwach. Francuzi do swego towaru odnosili się z wielkim szacunkiem. Pod ich czujnym okiem belgijscy dokerzy ładowali wyjątkowo ostrożnie uważając, by nie uszkodzić palet i nie porozrywać worków. W przeciągu doby statek załadowano, zostawiając w wierzchniej warstwie jeden rząd palet ze slingami (zawiesiami) dla ułatwienia początku rozładunku. Zostawili dodatkowo cztery paczki jutowych worków, na wypadek jakiegoś uszkodzenia w trakcie rozładunku.

Ponieważ kapitan Kustak – Niemiec z byłej NRD – niewiele mi pomagał w załadunku, bo w żaden sposób nie mógł się dogadać z Francuzami, mówiącymi tylko w swoim języku, więc stale przebywałem na pokładzie. Obiecałem właścicielom ziemniaków, że w morzu będę starał się wentylować ładownie i jak tylko pozwoli na to pogoda, to nawet pootwieram do nich zejściówki dziobowe i rufowe. Zadowoleni z dobrej współpracy Francuzi obdarowali mnie na pożegnanie kilkoma butelkami wina Beaujolais i wyszliśmy w morze.

Pogoda nam sprzyjała. Rejs do Casablanki minął bez kiwania, nie zapomniałem też o dobrej wentylacji przewożonych ziemniaków. Ładunek został odebrany w idealnym stanie i wkrótce po tym rozpoczęto rozładunek.

– Coś nieprawdopodobnego! – oburzaliśmy się.

Na pokładzie i w ładowni pojawiło się dziesiątki ludzi. Jeden przeszkadzał w pracy drugiemu. Całkowity bałagan!

Stałem z Francuzem, który był przedstawicielem właściciela ziemniaków przy komiksie ( zrębnica ładowni) obserwując przebieg pracy. Już na wstępie, przy podciąganiu palety na zostawionym przez Belgów slingu, operator źle wychylił ramię dźwigu, szarpnął i rozerwał paletę, uszkodził przy tym kilka innych. Mimo to usiłowano jednak podnosić ją do góry dodatkowo nie zabezpieczając. Próba okazała się fatalna w skutkach. Część worków spadła od razu, a reszta z dwu– trzech metrów, przy czym dwa całkowicie się porozrywały, dodatkowo uszczelniając wolne miejsca między paletami.

Podczepiono sąsiedni sling, ale przy próbie podniesienia do góry blokada porozrzucanych worków i uszkodzenia przez pierwszą paletę okazały się tak poważne, że i ta się rozsypała. Po naszej interwencji dostarczono nowe podkłady i rozpoczęto przekładać na nie blokujące worki.

Dwa inne ganki ( zespoły przeładunkowe ) rozpoczęły pracę z przodu i  z tyłu ładowni. Tam również wystąpiły problemy z podkładaniem slingów pod palety, więc przeszliśmy z Francuzem sprawdzić co się dzieje.

Mój sąsiad aż pobladł! Na dziobie dwie osoby usiłowały wkładać pod palety taśmy zawiesi, a kilkanaście stało wokół wykrzykując coś po arabsku i dając wskazówki pracującym. Niektórzy trzymali w rękach ostre haki do chwytania worków i rozrywali nimi każdy, który tylko przeszkadzał w swobodnym przekładaniu slingu między paletami. Operator podnosił porozpruwane chwyty, z których wysypywały się ziemniaki, znacząc drogę  przesuwania się ramienia dźwigu.

Na szczęście moje zaangażowanie emocjonalne było niewielkie. Statek miał podpisane dokumenty – „ładunek został przyjęty bez uwag, w dobrej kondycji. Uszkodzeń nie stwierdzono”. Nie mogłem jednak patrzyć na marnotrawione dobro. Wielokrotne wchodzenie do afrykańskich i arabskich portów nauczyło mnie, że grzecznością nic się tu nie wskóra.

– Stop! Stop! Ty pieprzony leniuchu, dlaczego rozrywasz ten worek? – wrzasnąłem na najbliższego z hakiem. – Stop wszyscy! Natychmiast zawołać tu formena.

Okazało się, że nadzorujący brygadę był w „tłumie robotników”.

– Kto będzie płacił za te porozrywane worki? Ty, czy twój szef? Kto? – pytałem ostro udając złość większą niż to było faktycznie.

Słysząc awanturę, na dziobie pojawi się Kustak i począł nas wspierać. Oczywiście, Arab zarzekał się, że tego nie widział i obiecywał, że będzie bardziej uważał.

– Ja w dokumentach mam ładunek przyjęty bez uszkodzeń i zaraz pójdę ze skargą na ciebie do twojego szefa. Zobacz ile worków jest już porozrywanych? Będziesz płacił! – straszył Niemiec brygadzistę, który nie widział żadnego problemu iż worki się „czasem rozrywają”.

– Same się nie rozrywają, bo widziałem jak ten je rozrywał – wskazałem na Araba z hakiem.

Winowajców było znacznie więcej, ale ten oberwał kilka ciosów i kopniaków od swego pryncypała, chyba bardziej na pokaz, niż było to w rzeczywistości. Przy dźwigu środkowym i rufowym  w międzyczasie również przybyło uszkodzonych worków. Zastopowaliśmy rozładunek do nadejścia głównych szefów.

Zobaczyli, upomnieli formenów i jeszcze raz podpisali statkowe dokumenty, tym razem z naszą uwagą, że uszkodzenia powstające w trakcie rozładunku są z winy rozładujących.

Sytuacja poprawiła się jednak na krótko.

Wydałem dwie paczki nowych worków dostarczonych w Antwerpii, do których tłumy robotników rozpoczęły zbierać rozsypane ziemniaki i układać je na paletach. Gdy jednak trzeba było podnieść pełny worek ziemniaków, który albo wpadł między sztaple w trakcie pierwszych unosów, albo został osunięty przez gromady chodzących po wierzchu pracowników, to haki nadal szły w ruch by go rozerwać.

Dwóch Arabów, łapiąc jeden  pięćdziesięciokilogramowy worek, wolało go najpierw rozerwać, by tylko połowę podnieść o kilkadziesiąt centymetrów wyżej. Nic dziwnego, że w tej sytuacji podkładanie slingów sprawiało coraz większe kłopoty, a stopniowo stawało się zupełnie niemożliwe.

– Chief, nie przejmuj się tym. Nie nasz cyrk i nie nasze małpy – skomentował Kustak.

Niezależnie od całodobowej wachty marynarzy, któryś z nas cały czas przebywał na statku, ale zarówno Niemiec jak i ja nie braliśmy sobie zbytnio do serca pracy tutejszych robotników. W Casablance staliśmy jeszcze dziewięć dni.

Obraz nabrzeża koło statku stawał się coraz bardziej makabryczny. Wszystko było zasłane ziemniakami. Na drodze do pobliskiego magazynu jeździły po nich samochody. Koło statku rozgniatały się pod butami. Arabowie raz je zbierali, gdy ktoś z ich szefów ich do tego pogonił, a za chwilę beztrosko patrzyli jak się rozsypują, z zapewne porozrywanych wcześniej hakami worków.

– To są wasze ziemniaki i wasze nabrzeża, ale na burcie nie mogą leżeć pod nogami, bo za to my odpowiadamy i na taki bałagan nie pozwalamy – ostro zaprotestowaliśmy.

W efekcie tego burty statku wyglądały w miarę porządnie. Jakiś robotnik co pewien czas je zbierał do worka, lub nogą kopał za burtę.  

Ładownia wewnątrz wyglądała jak po tajfunie. Gdzie były wcześniej sztaple, gdzie palety trudno było się rozeznać. Całkowity bałagan z tłumem ludzi, w którym  jedni zbierali rozsypane ziemniaki, a inni rozpruwali pełne worki nie chcąc się przemęczać ich podnoszeniem.

Pierwszego dnia wybrałem się wieczorem na przejażdżkę rowerem. Tak bez celu, dla zwykłego relaksu, by odpocząć od zgiełku i rozsypywanych ziemniaków.

Mój wehikuł był wyjątkowo charakterystyczny. Kupiony przed paroma miesiącami w Anglii za pięć funtów wyglądał prawie jak złom. Na statku zalewany słoną wodą i poobijany gdzie się tylko dało zardzewiał całkowicie. Z wyjątkiem opon, siodełka i plastykowych uchwytów na kierownicy wszystko było czerwone od rdzy. Aż dziw, że jeszcze jeździł. Często smarowany chodził jednak nadal wyjątkowo lekko. Miał jeszcze tą zaletę, że nie był pokusą dla złodziei, co w tej części świata było wyjątkowo istotne, ale i tak dwa razy ledwo się udało udaremnić jego kradzież.

Po minięciu bramy portowej skierowałem się w szeroką aleję, z rzędami palm i szerokim spacerowym deptakiem pośrodku. Aleja palmowa nieznacznie pięła się w górę. Na jej końcu było duże rondo, obszerny plac porośnięty klombami i ozdobną, gustownie dobraną, tropikalną roślinnością. Na wszystkich ulicach z lewej strony placu znalazło swą siedzibę wiele banków, luksusowych hoteli i nowoczesne biurowce. W prawo natomiast bazary, wyroby ze skóry i dziesiątki różnych straganów, coraz uboższych w miarę oddalania się od ronda.

Pojechałem lekko w prawo, w uliczkę na skraju bazaru. Ostatnie promienie słońca oświetlały tłumy ludzi w pośpiechu kończących zakupy.

Przede mną powstało jakieś zamieszanie. Trzech mężczyzn  mocno biło jakiegoś faceta. Zatrzymałem się kilka kroków przed nimi. Jeden z napastników pchnął napadniętego nożem.

Arab upadł trzy kroki przed moim rowerem. Krwawił z ust i z rany po ciosie. Widać, że już nie żył.

Stałem chwilę oparty o kierownicę, patrząc na leżącego i obchodzących go przechodniów. Napastnicy zmieszali się z tłumem.

Odsunąłem się trochę na bok nadal obserwując zajście.

Ludzie omijali denata, by na niego nie nadepnąć. Okoliczni sprzedawcy pośpiesznie zamykali swoje stragany. Pojawiła się policja.

Zawróciłem przygnębiony w stronę ronda i skręciłem na plac z parkowymi alejkami. Prowadziłem mój wehikuł.

Jakiś malec podbiegł do mnie coś szczebiocąc i pokazywał na mój rower. Po doznaniach sprzed kilku minut  radość dziecka sprawiła mi wielką przyjemności, była ukojeniem. Pozwalała chociaż na chwilę zapomnieć koszmary dzisiejszego dnia.

Dwie młode, dobrze ubrane Arabki uśmiechając się zapewne tłumaczyły zachowanie dzieciaka.

– Pewnie chcesz się przejechać? – zagadnąłem i zapytałem jego opiekunki czy mogę posadzić malca na siodełku.

Siedział krótko podtrzymywany przeze mnie i swoją mamę. Rozpromieniona buzia dziecka i przyjazne zachowanie jego opiekunek powoli zamazywały twarz leżącego przy straganach. Odchodzili w stronę ronda machając wesoło na pożegnanie.

Przeszedłem jeszcze parę kroków i zatrzymałem się w miejscu z najlepszym widokiem. Zapadający zmrok, tropikalna roślinność, zapach kwiatów mieszały się z odgłosami czteromilionowego miasta. Stałem oparty o kierownicę.

Z zadumy wyrwał mnie głos jakiegoś człowieka. Krótka rozmowa po francusku szybko przeszła na angielski, w którym czułem się znacznie pewniej. Mój przygodny znajomy doskonale znał oba języki. Przedstawił się, że jest inżynierem telekomunikacji.

Rozmowa przebiegała dość przyjemnie. Wyjaśniał mi marokańskie realia, tłumaczył dlaczego Casablanca jest stolicą ekonomiczną, a Rabat administracyjną i sam był również ciekaw polskich spraw.

– Dobrze mi się z tobą rozmawia, może pójdziemy na piwo? – zaproponował Ażdi. 

– Nie mam ochoty. Wybrałem się tylko na spacer, tak dla relaksu. Nawet nie zabrałem z sobą pieniędzy – odparłem.

– Jesteś moim gościem, ja cię zapraszam i ja płacę – odpowiedział obruszony, wyciągając na potwierdzenie plik pieniędzy.

– Ja naprawdę wybrałem się tylko na przejażdżkę. Może innym razem – powiedziałem dla świętego spokoju.

– Jest już ciemno. Skoro jeszcze długo będziecie stać, to jutro możesz wpaść do mnie do pracy i do domu. Zobaczysz jak się u nas żyje. Przecież na chwilkę możemy usiąść. Kawiarenka jest tuż obok.

Wskazał na drugą stronę placu, na przedłużeniu palmowej alei. Duża reklama fanty nad wejściem i ruchliwość miejsca całkowicie uspokoiły moją podejrzliwość. Ażdi rzeczywiście wyglądał na wykształconego człowieka.

W portach afrykańskich byłem świadkiem wielu kradzieży i zawsze wychodząc wieczorem, zabierałem z sobą niewiele pieniędzy. Przy sobie miałem dwadzieścia szwedzkich koron, co w zupełności wystarczyłoby na cztery piwa, które w Maroku były w butelkach o pojemności 0,25 litra. Nie miałem się więc czego obawiać.

Weszliśmy do zupełnie przyzwoicie wyglądającej knajpki. Większość stolików na dole była zajęta, ale na półpiętrze było ich jeszcze sporo. Mojego kompana znali po imieniu, serdecznie go witając.

– Siądziemy na półpiętrze. Stamtąd jest ładny widok na cały plac – grzecznie zaproponował, polecając kelnerowi, by zwracał uwagę na mój rower zamknięty na kłódkę nieopodal wejścia.

Ażdi zamówił dwa piwa. Towarzyska rozmowa nadal przebiegała bez jakiegokolwiek niepokoju.

– Jestem numizmatykiem, nie masz jakichś monet? – zapytał Arab.

– Mam, ale na statku. Dam ci jutro.

– A może masz? Sprawdź.

Nie musiałem sprawdzać, bo wiedziałem co mam w kieszeniach. Stałem się jednak bardziej podejrzliwy.

– Zobacz! Mam tylko dwadzieścia koron i nic więcej.

Wsadziłem ręce do kieszeni wyciągając pieniądze. Było dokładnie tyle, a wiedziałem, że nie jest to kusząca suma. Piwo kończyło się, więc „inżynier telekomunikacji” przywołał kelnera prosząc o dwa następne.

– Kelner jeszcze po jednym, ja płacę.

„A może jestem zbyt podejrzliwy” – zastanawiałem się przez chwilę słysząc zdecydowaną deklarację wobec kelnera. – „Tak czy inaczej, to na cztery jeszcze mi wystarczy”.

– Banknoty też zbieram. Mogę zobaczyć?

– Proszę bardzo. Skoro płacisz piwo, to możesz nawet sobie wziąć.

Siedzieliśmy jeszcze chwilę spokojnie rozmawiając. Ażdi wyciągnął papierosa i zaczął szukać zapałek.

– Nie masz ognia? – zapytał, wiedząc wcześniej, że nie palę. Gdy zaprzeczyłem postanowił wyjść i kupić tuż obok.

– Nie obraź się! Wiesz, że jestem doświadczonym człowiekiem, który zna twoich rodaków. Ty jesteś inżynier, te dwadzieścia koron jest twoje, ale dam ci je dopiero po powrocie. Tak na wszelki wypadek. Gdyby kelner koniecznie chciał zapłaty nim wrócisz, bo nic więcej nie mam.

– Ależ nie ma problemu. Zaraz wracam.

Siedziałem dopijając swoje piwo. Butelka Ażdiego była prawie nietknięta, a on więcej się nie zjawił. Przyszedł natomiast kelner i domagał się zapłaty, ale nie za cztery piwa, w dodatku zamówione przez swojego kumpla, lecz za osiem.

– O nie! Za nic nie będę płacił, bo ja nic nie zamawiałem. Nie będziesz mnie naciągał. Gdzie twój szef?

Teraz musiałem już pójść na całość. Nie mogłem się pogodzić, że Arabowie chcą mnie oszukać, na wszystko nie miałem pieniędzy, a gdybym nawet miał, to nie wiadomo, czy rachunek znów się nie podwoi. Byłem zły, że dałem wciągnąć się w pułapkę.

Awantura rozpoczęła się dopiero na dole. Gdy przy barze głośno domagałem się rozmowy z szefem, okazało się, że obsługiwał nas nie kelner, lecz barman. Przy sali pełnej gości szef musiał się pojawić i udając uprzejmego wysłuchiwał relacji co się stało. Barman kłamał jak z nut:

– Ten klient z kolegą ze statku wypili osiem piw i  nie chce za to zapłacić.

Nie byłem gorszy:

– To nie mój kolega, lecz  kolega barmana Ażdi, który wziął ode mnie sto koron na zapłacenie rachunku – prostowałem stosując arabską metodę.

Osoby siedzące przy stoliku naprzeciw barku były już tam, gdy wchodziliśmy do lokalu. Byłem pewny, że widzieli jak Ażdi witał się z barmanem mówiąc sobie głośno po imieniu. Spostrzegłem, że całe towarzystwo nam się wtedy przyglądało.

Zwróciłem się do nich:

– Ten kolega barmana wziął na zapłacenie za cztery piwa sto koron,
to jest około czternastu dolarów i ulotnił się. Barman z czterech, zrobił osiem i w dodatku twierdzi do swego bosa, że to mój kolega.

Rozróba zaczęła się na całego. Jakaś kobieta stwierdziła, że Ażdi to kolega barmana. Jeden z mężczyzn przyznał mi rację, ale szef zmienił język na arabski i przestałem rozumieć o czym mówią.

– To jednak twój kolega ze statku, który tu już wcześniej był i dlatego barman go znał. Musisz zapłacić – ponownie po francusku odezwał się szef. Odniosłem jednak wrażenie, że wolałby już sprawę zakończyć.

„No to Arabi mnie załatwili” – pomyślałem.

– To skandal! Nie chcę mieć z wami nic do czynienia, bo jesteście złodzieje i kłamcy. Wypiłem dwa piwa, mogę jeszcze raz zapłacić za cztery i do widzenia. Nie mam poza tym, ani grosza więcej.

Sprawa prawdopodobnie na tym by się zakończyła, bo szef już wyciągał rękę po dwadzieścia koron, ale barman mówiąc coś po arabsku wskazał na mój rower.

– Zarekwirujemy rower. Jak przyniesiesz pieniądze to ci go oddamy – powiedział bos, aprobując wstawianie pojazdu na zaplecze.

– Zawołam policję, bo dodatkowo kradniecie mój rower.

– To zawołaj – odpowiedział właściciel nie przejmując się moimi pogróżkami.

Kilkanaście kroków od lokalu zobaczyłam policjanta i wróciłem razem z nim. Niewiele to jednak dało, bo właściciel i barman przekonali go do swojej wersji.

– Trzymasz stronę naciągaczy! Jaki jest twój numer służbowy? Złożę skargę na ciebie  i barmana na Główną Komendę Policji! – odgrażałem się wściekły z bezradności. Nie zamierzałem się jednak poddawać.

Koło ronda stało dwóch młodych policjantów, rozmawiając przez radiotelefon. Najpierw ich zapytałem, gdzie się mieści Główna Komenda Policji, a następnie opowiedziałem, co się stało.

Ponownie wracałem do kafejki, tym razem w towarzystwie dwóch policjantów, a po chwili zobaczyłem poprzedniego stróża porządku.

– To ten policjant trzyma stronę naciągaczy – wskazałem zaskoczonego obrotem sprawy stójkowego, który zaczął się tłumaczyć, że źle zrozumiał czyim kolegą jest Ażdi.

Gdy wchodziłem z trójką policjantów, lokal szybko pustoszał, a nawet rozpoczęto zaciągać żaluzje. Dwójka młodszych wyraźnie nie trzymała strony naciągaczy, a znacznie starszy stójkowy bał się o własną skórę.

Pokazałem miejsce mojego roweru na zapleczu i kluczykiem wyjętym z kieszeni otwarłem kłódkę przy tylnim kole. Policjanci wezwali radiowóz, który zjawił się niebawem.

Zakuty w kajdanki barman został pchnięty mocno do samochodu. Pierwszy policjant, przepraszając mnie za nieporozumienie pomagał włożyć rower do radiowozu. Z ciężko wystraszonym barmanem i z dwoma płaczącymi kobietami, które wewnątrz były wcześniej, jechałem złożyć zeznania na Główny Komisariat Casablanki.

Był to ogromny gmach, z holem jak wnętrze dużego dworca kolejowego. Eskortujący policjant, który nas przywiózł, przekazał straży barmana i kobiety, którzy popychani wkrótce znikli za bocznymi drzwiami. Jakiś mundurowy wyprowadził rower, kierując się z nim do jeszcze innego wejścia. Poproszono mnie bym poczekał.

Rozglądałem się z zainteresowaniem. Długą ścianę holu wypełniały przeszklone kabiny, jak okienka na poczcie, jedna przy drugiej. Funkcjonariusze po cywilnemu dokonywali tam przesłuchań świadków i zatrzymanych. Zdziwiłem się. Około osiemdziesiąt procent zatrzymanych to kobiety! Wiele z nich płakało.

Nie czekałem długo. Złożyłem zeznanie, spisali moje dane z Książeczki Żeglarskiej i przeprosili za doznane przykrości. Funkcjonariusz z rowerem czekał na mnie przy wyjściu.

Wracałem zadowolony jak nigdy nucąc sobie wesoło. Miałem przecież powody.

Nie tylko, że nie dałem się Arabom naciągnąć na straty, ale  wręcz odwrotnie, to oni je ponieśli. Barman wylądował za kratkami, Ażdi chciał mnie oszukać, to sam został oszukany, bo wątpię, by mu szef uwierzył, iż nie wziął stu koron, a jeszcze musiał zapłacić za dwa piwa, na które mnie zaprosił.

Komenda Główna była gdzieś na końcu miasta. Kilka razy pytałem napotkanych policjantów o drogę do portu. Do ronda i palmowej alei dojechałem dopiero koło pierwszej w nocy. Przy zejściu do podziemnego przejścia zobaczyłem „inżyniera telekomunikacji”. Stał z dwoma kumplami. Zwolniłem.

– Ażdi! Twój kolega jest już za kratkami! Policja teraz ciebie poszukuje! – krzyknąłem w jego stronę.

Uciekał po schodach ile sił w nogach. Chyba do końca życia będzie pamiętał, razem z barmanem, jeśli ten jeszcze nim będzie, żeby Polaków więcej nie naciągać.

Po powrocie na statek nikt z załogi nie chciał jednak do końca pobytu w Casablance pożyczać mojego roweru. Był za bardzo znany i niebezpieczny. Następnego dnia na bazarze owocowym poznał mnie jakiś Marokańczyk.

– Dobrze im zrobiłeś, bo to szajka złodziei  – mówił patrząc na rower. – Chcieli ci go ukraść? – zapytał, po czym zaczął opowiadać coś po arabsku do kumpli stojących obok. Domyślałem się, że komentowali wczorajsze zajście.

Rowerowi przejażdżka do aresztu wyszła na dobre. Mirek, który najczęściej z niego korzystał dla niepoznaki solidnie go odmalował, ale Niemiec i tak się obawiał jeździć nim po Casablance.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Józef Franciszek Wójcik, Aresztowanie roweru, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 220

Przypisy

  1. – Jak dobrze znasz język angielski? – Myślę, że całkiem nieźle. Dobrze mówię i czytam. – Mamy zagranicznych kontrahentów, więc sama rozumiesz. – Mogę mieć jedynie problemy z terminami technicznymi, ale nauczę się ich szybko. – Zobaczymy. Będziesz miała tygodniowy okres próbny.

Powiązane artykuły

14.09.2023

Nowy Napis Co Tydzień #220 / Zsyłka na Sybir

(Fragment drugiego tomu trylogii „Powrót na Kresy” więc krótko, kto jest kto: Helena i Michał Pogoda to dziadkowie autora Józefa Franciszka Wójcika, Stefcia – siostra ojca. Dopiero w 1990 roku autor po raz pierwszy poznał w Anglii większość swojej rodziny. Oprócz tego niezwykłego zdjęcia swej babci przywiózł do Polski wiele innych wręcz niewiarygodnych rodzinnych dokumentów oraz książkę wydaną w Londynie, której współautorem i sponsorem był stryjek Jan Pogoda. Pamiętniki cioci Władzi Pogody (kuzynka ojca) zamieszczone w trylogii zostały przywiezione później. […] Z najbliższej rodziny 10 lutego1940 r. zostało zesłanych na Sybir aż 24 osoby, 9 osób Syberii nie przeżyło)

 

Naraz rozległo się straszne walenie do drzwi i okien. Dobijają się i dobijają […].  Stefcia ocknęła się na dobre. Zobaczyła, że ojciec klęczy w kalesonach na podłodze, a nad nim stoi enkawudzista i wymachuje pistoletem. Potem przystawił mu go do głowy i zaczął wrzeszczeć:

– Dawaj arużje! Dawaj zbroju!

Do córki jeszcze nie bardzo dotarło, o co tu chodzi z tą bronią, ale tak samo jak reszta domowników szybko zaczęła się ubierać. Odpowiedzi ojca, że nie ma broni, ledwo do niej docierały.

– Wszyscy ubierajcie się ciepło, pakujcie, co dacie radę wziąć do rąk, bo zaraz wyjeżdżacie! – zakomunikował starszy z Rosjan, najwyraźniej dowódca żołnierzy, na pewno najważniejszy po komenderującym ubeku.

– Jak to? Gdzie wyjeżdżać? Za co? – niewyraźnie labiedziła matka, ciągle w nocnej koszuli.

– Tam gdzie pozostali Polacy. Będziecie przesiedleni na północny wschód.

Teraz nie było już żadnych wątpliwości. Mimo że o zsyłce na Sybir od dawna przebąkiwano, teraz te słowa czerwonoarmisty  zmroziły do szpiku kości. Nagle cały świat zdawał się pogrążać w białą otchłań.

[…]

Helena coś tam zarzuciła na siebie i z niepokojem patrzyła, co żołdak zrobi z Michałem. W dalszym ciągu wymachiwał nad nim pistoletem, odgrażał się i nadal wypytywał, gdzie ukrył broń. Na polecenie enkawudzisty sołdaci zaczęli przewracać wszystko, zaglądając do każdej dziury.

Stłoczona izba  zaczęła wyglądać, jakby przez nią przeszedł największy tajfun. Trzeba pakować się i ubierać, a tu wszystko wywrócone do góry nogami, tajniak poszturchuje Michała i pogania swoich żołnierzy do jeszcze większej aktywności.

Helena nic nie wiedziała o żadnej broni, była tylko pewna, że nie ma jej w domu. W rozpaczy sama zaczęła błagać rozwścieczonego tajniaka, byle tylko zostawił męża w spokoju.

– Paszła, blad’! – warknął enkawudzista i gwałtownie machnął w jej stronę ręką z pistoletem, ale zamiast pchnięcia wyszło z tego głuche uderzenie stali w skroń.

Kobieta zachwiała się i zaczęła osuwać. Z pewnością runęłaby jak długa, ale w locie zdążyła ją złapać pomocna dłoń jednego z sołdatów. Amortyzując upadek, Rosjanin położył delikatnie nieprzytomną Helenę na podłodze.

Michał zerwał się na równe nogi. Już chciał skoczyć na oprawcę, ale drogę zagrodził mu inny sołdat z pepeszą. Dostrzegł również, że tajniak wodzi pistoletem to po żonie, to po dzieciach. Złowrogie syknięcie „budu strielat’” unieruchomiło go do reszty. Po chwili ponownie pokornie usiadł na ziemi, błagając, by pomogli żonie. Starszy z sołdatów nachylił się nad kobietą, której strużki krwi sączyły się z nosa i ucha.

Izba Pogody przedstawiała teraz jeszcze bardziej makabryczny widok. Wszystko powywalane i porozrzucane, nieprzytomna matka, struchlałe ze strachu dzieci i  nadal trzymany na muszce ojciec, ciągle jeszcze w gaciach i koszuli siedzący w kucki na podłodze.

– Broń i tak nikomu się już nie przyda. Wszystkich za pół godziny na drogę, a ta niech tu zdycha – lodowatym głosem zakomenderował enkawudzista.

Oburzenie, rozpacz, wściekłość i gniew niemocy szarpnęły sercem Michała.

Dowodzący akcją zostawił do wykonania polecenia dwóch sołdatów i Ukraińca, a sam z pozostałymi poszedł do Wojciecha, Franka i dalej, „by im również obwieścić ranną nowinę”. Właśnie nastawał dzień, już dniało.

[…]

Helena jakby odzyskiwała przytomność, ale nic nie powiedziała, ani nie mogła się ruszać, a po chwili znów leżała bezwładnie. Starszy z sołdatów, który pozostał do egzekwowania polecenia, zapominając o rozkazie, jak mógł pomagał Michałowi, byle tylko ocucić jego żonę, która w tak bestialski sposób została potraktowana. Dopiero gdy kobieta na dobre otworzyła oczy, delikatnie przenieśli ją do łóżka.

– Budiet  żyt’ – głęboko odetchnął Rosjanin.

Pogodzie jakby kamień spadł z serca i dopiero teraz zaczął się ubierać. Gorączkowo rozglądał się za swą odzieżą, ale wszystko było tak porozrzucane, że z trudem mógł cokolwiek znaleźć. Gdy nachylił się po marynarkę, na podłodze dostrzegł kilka zdjęć rozsypanych z wywalonej szuflady. Wśród nich na wierzchu było stare zdjęcie Heleny. Podniósł je i ze wzruszeniem schował do kieszeni.

– Pakujcie się – ponaglał sołdat. – Ubierajcie się ciepło, bo czeka was ciężka droga. Żoną zajmie się ktoś ze znajomych, pomogę to załatwić lub powiadomić. Adiewajties’, takoj prikaz!

Wstrzymywana długo niepewność o matkę i zastraszenie dopiero teraz  znalazło ujście. Łkanie Stefci pociągnęło za sobą rzęsiste łzy pozostałych domowników.

Rosjanin podszedł do dziewczyny i zaczął ją pocieszać.

– Mat’ budiet zdarowa, nie wałnujsa. Kak tiebia zawut?

Dziewczyna nie była w stanie nic odpowiedzieć.

– Stefania, Stefcia – podpowiadał Ukrainiec.

– Znaczit Steszeczka. Steszeczka nie płacz. Adiewajsa, idti nada.

– Nie zostawiaj mamy! – z rozpaczą krzyknął ojciec.

Stefcia błagalnie spojrzała na rosyjskiego żołnierza. Zobaczyła, że po jego twarzy również spływają łzy.

[…]

Przygotowanie do zsyłki w domu Michała trwało już znacznie dłużej, niż przykazał kamandir enkawudzista i niewiele posunęło się do przodu. Spocony Rosjanin chyba ze trzy razy nakładał na dziewczynę futrzany płaszcz, próbując ją ubrać i przygotować do strasznej drogi, ale ta ciągle odrzucała go z powrotem na czerwonoarmistę.

– Steszeczka, adiewajsa – prosił sołdat. – Tak nie nada.

Po każdej szamotaninie z ubieraniem Stefcia natychmiast ściągała płaszcz, a po chwili ponownie lądował on na głowie Rosjanina.

– Steszeczka, takoj prikaz. Mienia nielzia jewo mieniat’ –  prawie błagał.

Stefcia jednak z zapamiętaniem realizowała krzyk rozpaczy ojca – „Nie zostawiaj mamy!”

Ocierając pot z czoła Rosjanin  pytająco spojrzał na Ukraińca.

– Szto zdiełat’? U mienia prikaz jejo wziat’.

– Niech zostanie. Przy takich tłumach ludzi komandir nie zamietit.

Jakoś  przemycimy – wahanie sołdata rozwiał miejscowy urzędnik z gminy.

[…]

Po wyjściu z tobołkami na drogę Michał po raz ostatni spojrzał na swój dom, ale zamiast swoich bliskich zobaczył przy nim jedynie dzieci Bondychy. Trzej synowie stali obok niego, tak samo jak on przygnieceni straszliwym ciężarem niepewności i tak samo zdruzgotani.

– Bieri wieszczi. Idiom – zabrzmiało polecenie jak z zaświatów.

Przez moment mignęła w szybie zapłakana twarz Stefci.

Co z Heleną? – przemknęło przez myśl Michała i kilka gorzkich kropel potoczyło się z nieskorych do płaczu oczu. Prawie odruchowo dotknął kieszeni, jakby chciał się jeszcze upewnić, czy jest w niej zdjęcie ukochanej żony.

(Zdjęcie zostało zrobione przed rokiem 1925. Przewędrowało zmarzlinę północy, stepy Uzbekistanu, piaski pustyni i dopiero w 1991 roku ponownie wróciło do Polski. Zostało przywiezione z Anglii przez wnuka Heleny, który nigdy nie nazywał się Pogoda. Autor odnalazł je wśród starych zdjęć u wnuczki dziadka  Michała, Helen Crutchfield.)

*

Piętrowa szkoła w Jasionowie pękała w szwach, co rusz pod strażą sołdatów doprowadzano nowych Polaków. Najczęściej były to całe rodziny, nawet matki z niemowlętami. Tobołki na plecach, torby i walizki w ręku były wszystkim, co można było zabrać z dorobku całego życia. Ludzie na ogół zabierali jednak żywność, odzież  i najpotrzebniejsze rzeczy, które mogą być użyteczne na zesłaniu.

Ścisk, natłok pakunków, płacz dzieci i krzyki matek stworzyły niesamowite zamieszanie. Po doprowadzeniu wszystkich wytypowanych do zsyłki miał się odbyć ostateczny spis, a potem wyjazd. Po zesłańców zaczęły podjeżdżać furmanki i sanie, by odtransportować ich na oddaloną o 10 km stację w Zabłoćcach.

– Teraz jest dobra sytuacja do ucieczki. Spróbujcie  – zachęcał Michał swych najmłodszych synów Adasia i Stefana. – Powiedzcie, że do ubikacji, a jeśli się uda, to nie do domu, ale schrońcie się u Ukraińców.

Chłopcy posłuchali ojca, lecz wyjście do ubikacji, która mieściła się na szkolnym podwórku o kilkanaście kroków od  budynku, nie było proste. Szkolnych drzwi strzegli sołdaci, a do „przybytku” można było przejść tylko pod strażą. W dodatku był on teraz zastrzeżony wyłącznie dla dorosłych. Dzieci mogły załatwiać się zaraz pod ścianą, na widoku pilnujących. Z dwójką braci wyszedł również ruski żołnierz i gdy sikali, stanął zaraz za nimi. 

Adaś i Stefan  wrócili bezradnie rozkładając ręce.

– Spróbujcie przemycać się pojedynczo, bez pytania, gdy będzie jakieś zamieszanie lub dogodna sytuacja – nie rezygnując pouczał Pogoda.

Sprzyjające okoliczności nadarzyły się wkrótce. U wyrwanych ze snu ludzi, zabieganych i wystraszonych błyskawicznym pakowaniem, coraz częściej zaczęły się odzywać potrzeby fizjologiczne. Uczniowskie ubikacje stawały się za ciasne dla  zatłoczonego po brzegi budynku. Prowadzenie wszystkich z „aniołem stróżem” stwarzało niesamowite zamieszanie i napięcia.

– Teraz – szepnął Stefan  do młodszego brata. – Najpierw za róg, a potem  do Drzeków.

Gdy Adaś przekradał się poza plecami jakiejś kobiety, Stefan z niepokojem śledził sytuację, gorączkowo rozważając, jak w razie czego odwrócić uwagę strażnika. Po chwili był pewny, że bratu się udało, jednak powrót sołdata, który niedawno wyprowadzał ich razem, zmusił go do czasowego odłożenia własnej próby. Pojawienie się większej ilości żołdaków z bronią na razie całkowicie ją wykluczyło. Koncentracja środków transportu zapowiadała szybki odjazd.

Ledwo Stefan wrócił i powiadomił ojca o ucieczce Adasia, zaraz zaczęli sprawdzać listy obecności i pod eskortą wyprowadzać do wozów i sań.

– Pogoda, jeśli jeszcze jeden twój rebionok stąd ucieknie, mocno pożałujesz –  przy sprawdzaniu listy odgrażał się ukraiński aktywista.

Przed opuszczeniem szkoły upewnili się jeszcze, czy każdy ma swój bagaż, a rzeczy Adasia na wszelki wypadek zabrali po połowie Michał z Jankiem.

– Musimy trzymać się razem i cały czas zwracać uwagę, by być blisko dziadków i wujków – przestrzegał ojciec.

 

(Babcia Helena Pogoda po tym brutalnym uderzeniu w głowę przez enkawudzistę została sparaliżowana. Nie mogła mówić i nie chodziła. Wyniesiona na rękach z płonącej Ukrainy i przetransportowana w okolice Mielca na Podkarpaciu przez syna Stefana(ojca autora), któremu jednak udało się uciec przed załadunkiem do wagonu na Sybir,  zmarła 15 sierpnia 1945 r. Gdzie znajduje się jej grób, wnuczek dowiedział się mając kilkanaście lat).

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Józef Franciszek Wójcik, Zsyłka na Sybir, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 220

Przypisy

  1. – Jak dobrze znasz język angielski? – Myślę, że całkiem nieźle. Dobrze mówię i czytam. – Mamy zagranicznych kontrahentów, więc sama rozumiesz. – Mogę mieć jedynie problemy z terminami technicznymi, ale nauczę się ich szybko. – Zobaczymy. Będziesz miała tygodniowy okres próbny.

Powiązane artykuły

Loading...