11.09.2023

Tango Argentina

Hotelowy portier poinformował mnie przez telefon, że za około pięć minut przyjedzie samochód, by zabrać mnie do Tango Argentina. W zasadzie byłem już gotowy, więc zaraz windą zjechałem na dół. Po kilku zdaniach zamienionych z portierem do recepcji podszedł młody człowiek z jakąś listą. Był to kierowca niewielkiego busika, który przyjechał po mnie. W następnym hotelu zgodnie z listą dosiadło się małżeństwo ze Szwajcarii, a w następnym kierowca zabrał jeszcze dwie Amerykanki, bo ich mężowie mieli czekać przy wejściu Tango Argentina. W tej krótkiej kilkunastominutowej trasie zdążyliśmy się już zaprzyjaźnić i każdy wiedział, kto jest skąd. Z opinii, głównie moich współpasażerek, wynikało, że jedziemy na wspaniały spektakl do takiej perełki Buenos, którą będąc tu koniecznie należy zaliczyć. Dla jakby trochę rozeznanego w realiach zacytowałem słowa kuzyna: „Tango Argentina jest tym w Buenos, co karnawał w Rio de Janeiro”. Amerykanki ochoczo to potwierdziły.

Dojechaliśmy na miejsce. Z rozpiski kierowcy wynikało, że siedzimy wspólnie, bo po zakończeniu imprezy łatwiej będzie nas razem pozbierać i odwieźć do sąsiednich hoteli. Wyglądało na to, że na cały wieczór będę miał do rozmowy to towarzystwo, w którym wiekowo byłem raczej dinozaurem.

Przed okazałym budynkiem z wielką nazwą „Tango Argentinabyło już tłoczno. Mimo że słońce ledwo coskryło się za sąsiednimi budynkami, działały iluminacje świetlne. Mężowie moich amerykańskich sąsiadek pojawili się elegancko ubrani i „pod muchami”. Dużo par wchodziło też w eleganckich kreacjach. Znaczna część była jednak ubrana tak jak ja – turystycznie i po sportowemu.

Do wejścia, gdzie sprawdzano dokumenty rezerwacyjne listy gości podeszliśmy całą naszą grupką. Amerykanom obecność odhaczyli, Szwajcarom też, a mnie zatrzymali. Na liście byłem, ale wpłaty w papierach nie mieli odnotowanej i zażądali, bym zapłacił sto kilkadziesiąt dolarów.

– Ja tę sumę zapłaciłem w hotelu – odparłem.

– Nie jest zapłacone i  albo pan płaci, albo nie wejdzie.

Moi znajomi przysłuchiwali się rozmowie i przez chwilę na mnie czekali. Widząc ich miny zwątpienia poczułem się upokorzony i wściekły. Zażądałem, by natychmiast zadzwonili do hotelu. Chcąc nie chcąc powstała afera. Do „bramkarzy” podszedł jakiś facet z kierownictwa. Wyjaśniłem mu sytuację i powiedziałem, że to dla mnie upokorzenie i obelga, bo moje międzynarodowe towarzystwo weźmie mnie za krętacza i człowieka, któremu nie można ufać.

Po telefonie do hotelu zostało potwierdzone, że taką sumę zapłaciłem.

– I’m very sorry if „Tango Argentina” upset youZ ang. „Bardzo przepraszam, że Tango Argentina pana upokorzyło”.[1].

Należę do niepokornych ludzi, więc te urzędowe przeprosiny mi nie wystarczyły.

– Ale co pomyślą o mnie Amerykanie i Szwajcarzy, z którymi przyjechałem?

– Nadrobimy to i przeprosimy – padła odpowiedź.

Zostały odnotowane moje dane, które podałem w mix-języku: Jozef Franczesko Wojcik, Polaco.

Przywołana stewardesa zaprowadziła mnie do towarzystwa, z którym tu przyjechałem. Opowiedziałem im o tej pomyłce i w zasadzie nadal wszystko było w porządku. Siedziałem z Amerykanami przy dużym stole na sześć osób, a obok przy mniejszym byli Szwajcarzy.

Na ogromnej sali zastawione stoły, wino, muzyka i pierwsze występy. Profesjonalni tancerze prezentowali argentyńskie tango, śpiewali soliści i grali wirtuozi na narodowych instrumentach. Po prostu muzyka, taniec i śpiew przy suto zastawionych stołach. Po prezentacji profesjonalistów za chwilę miał się odbyć krótki kurs nauki argentyńskiego tanga. Przez mikrofony na tej wielkiej sali padły słowa: „w przeproszeniu za nieporozumienie z biletem na scenę zapraszamy: Jozef Franczesko Wojcik, Polaco” (cytat z pamięci).

Wstałem i pokazałem się, gdzie jestem. Tancerka zbiegła ze sceny i podeszła, by mnie tam ze sobą zabrać. Amerykanki aż otwarły buzie z wrażenia, co sfotografował Szwajcar. Szkoda, że te zdjęcia przepadły, gdy w Internecie padł fotoalbum.eu, ale na szczęście kilka zdjęć jeszcze się zachowało.

Nie spodziewałem się tak oficjalnych przeprosin. Przyznam, że gdy znalazłem się w reflektorach na dużej scenie, przed wielką międzynarodową publicznością, jako adept do nauki argentyńskiego tanga, to w pierwszej chwili zwątpiłem w słuszność tych przeprosin. Na szczęście tancerz „mojej partnerki” poprosił jakąś dziewczynę z sali, więc nie byłem sam do tego tanecznego eksperymentu.

I zaczęło się! Najpierw wyjaśnienie rytmu: – wolny, wolny, szybki, szybki, wolny, szybki, szybki, wolny. Na całość liczenia składają się trzy takty.

Profesjonalna para tancerzy w zwolnionym rytmie zademonstrowała kroki. Początkowo nie mogłem tego liczenia załapać, ale obserwując moją partnerkę starałem się dostosować. I chyba zaskoczyłem, bo dziewczyna kręciła ewolucje „to tu, to tam”, a ja wcale nie deptałem jej po nogach, a wręcz odwrotnie. Tancerka kokietowała mnie swoimi wdziękami i umiejętnościami, a ja w ekspresji zauroczenia jakbym zastanawiał się, gdzie ją porwać. Nie dostrzegałem już dziesiątków oczu na wielkiej sali.

Prezentacja nauki się skończyła. Przy rzęsistych brawach tancerka odprowadziła mnie do stolika.

– Ja bym chyba posikała się z wrażenia przy takiej publiczności – pierwsze słowa przy stoliku usłyszałem od pyskatej Amerykanki – Ta dziewczyna z sali całkiem się pogubiła, a ty pokazałeś klasę naszego stolika.

– Jak to możliwe, że światła reflektorów i występ przed tak liczną publicznością potrafiłeś opanować? – zapytał mąż drugiej Amerykanki.

– Hmm – uśmiechnąłem się, bo rzeczywiście byłem bardzo zadowolony z tego, co się stało. – Jestem kapitanem marynarki handlowej. Teraz wracam do domu po trzech wyprawach na Antarktydę, gdzie jako staff captain na kanadyjskim statku pasażerskim w ekstremalne warunki wiele razy musiałem występować na różnych imprezach w observation lounge przed międzynarodową publicznością pasażerów. Czasem również tańczyć...

– Łał! – tak mogę przetłumaczyć to, co usłyszałem od Amerykanów i Szwajcarów, którzy już dostawili krzesła do naszego stołu.

Tak naprawdę to dopiero teraz zaczynały się główne występy w Tango Argentyna. Występowali soliści z przepięknymi głosami, wirtuozi gry na tradycyjnych instrumentach, a przede wszystkim były popisy grup tanecznych z różnymi wersjami tego narodowego tańca. Na scenie można było odczytać taneczne kłótnie małżonków i namiętne tańce kochanków, którzy szukali miejsca, gdzie by tu oddalić się w zapomnienie. Na sali co rusz odzywały się wielkie, wielkie brawa.

Suto zastawione na początku stoły nie wymagały, by jeszcze coś donosić do jedzenia. Kelnerska obsługa dbała jednak, by nie brakowało wina i przekąsek w myśl zasady – wino, taniec, muzyka i śpiew. Nasze towarzystwo z racji mojego występu było jakby pod specjalnym nadzorem. Jeden z naszych Amerykanów zachwycony sytuacją doszedł do wniosku, że tak wspaniały wieczór należy uczcić czymś mocniejszym i ekstra zamówił butelkę z najwyższej półki.

Gdy grubo po północy wracaliśmy busikiem do naszych hoteli, wszyscy mieli szampańskie nastroje i lekko w czubie.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Józef Franciszek Wójcik, Tango Argentina, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. Z ang. „Bardzo przepraszam, że Tango Argentina pana upokorzyło”.

Powiązane artykuły

11.09.2023

Rybacy dziś

Tak był zatytułowany spektakl teatru faktu, który odbył się w holu Filharmonii Kaszubskiej w Wejherowie. Wiedziałem wcześniej, że będzie to sztuka reżyserowana przez Jolantę Juszkiewicz, zgodnie z tytułem poświęcona problemom dzisiejszych rybaków, w której to Pani Jolanta będzie też odtwórczynią głównej roli. Długo zastanawiałem się, czy to w ogóle  możliwe, by jedna zawodowa aktorka i kilku amatorów „rybaków” było w stanie przedstawić ten trudny problem tak, by spektakl był interesujący i trzymał w napięciu. Jakich środków wyrazu, słów, scenerii i dźwięków użyje Pani Juszkiewicz do budowy dramaturgii i wrażenia? – zastanawiałem się kilkakrotnie. – Czy da się zrobić sztukę ze współczesnych uwarunkowań polityczno-ekonomicznych rybaków i w dodatku przedstawić to wszystko w interesujący sposób w filharmonii? Jak Jolanta Juszkiewicz to zrobi? – rozmyślałem, jadąc samochodem do Wejherowa. 

Parking przyległy do Wejherowskiego Centrum Kultury był już zastawiony, więc z trudem zaparkowałem samochód trochę dalej i przy padającym deszczu pobiegłem w stronę wejścia. Do czasu rozpoczęcia spektaklu brakowało siedem minut, ale prawie wszystkie miejsca na siedzeniach ustawionych w podkowę w obszernym holu były już pozajmowane. Dla siebie znalazłem jeszcze jedno wolne na samym skraju.

Rozpoczęło się. Zabrzmiała muzyka i wkomponowane w nią różne dźwięki, pojawiła się główna bohaterka. Była boso, w dziwnym szaro-ciemny stroju, z przyczepionymi kłębkami zwiniętych sznurów. W wyszukanych ruchach i gestach od razu przykuła uwagę widzów. Z boków wkroczyło kilkunastu starszych mężczyzn,  w czarnych spodniach i białych koszulach i jakaś młoda kobieta ubrana w biel, z charakteryzacją ducha lub Białej Damy. Mężczyźni brali kłębki sznurów i rozwijali je rozchodząc się na schody po jednej i drugiej stronie od głównej aktorki przedstawienia. Weszli na taras powyżej, a część pozostała na schodach dzierżąc promieniście  rozchodzące się białe linki, które niczym sznury rybackiej sieci opasywały uwięzioną w niej aktorkę. Poruszające słowa, niezwykłe gesty, dziwna muzyka całkowicie mnie zaabsorbowały. Z uwagą i z wielkim napięciem śledziłem rozwój sytuacji. Czy Jolanta Juszkiewicz utożsamia sytuacje gospodarki morskiej? Czy jest symbolem dzisiejszego losu rybaków? Może jest głosem sumienia? A może jest po prostu rybą złapaną w sieć – pośpiesznie rozważałem, całkowicie pochłonięty śledzeniem narastającej dramaturgii.

Z tarasu na górze rozwinęły się w dół dwie plastikowe płachty, takie jakich używa się do zakrywania brudów podczas malowania.

Hm, do zakrywania brudów! – przemknęło mi przez myśl.

Z jednej strony usidlonej w sznurach aktorki ciemna folia, z drugiej jasna i przeźroczysta. Folie potrząsane na górze drgają i szumią, falują niczym morze. Dlaczego ta woda morska z jednej strony jest czarna, a z drugiej jasna? – znów przemknęło mi przez myśl. Kobieta w bieli podeszła do falującej jasnej folii i w rytm dźwięku i słów uderzała w nią rękami, jakby przeorać morskie fala. Jasna folia dudniła przy uderzeniach, pękała. Rozdzierała się jasna strona morza. Tylko ta ciemna, po drugiej ręce Jolanty Juszkiewicz łopotała bez przeszkód i spokojnie falowała.

Z boku głównego miejsca spektaklu, gdzie Pani Jolanta ciągle zaskakiwała ruchem, gestami i słowem, dostrzegłem trzecią kobietę, która grała, obsługiwała jakąś aparaturę i czasem coś śpiewała z niewielkim chórkiem. Na scenę – taką umowną, bo faktycznie była to przecież tylko część holu – wychodził niekiedy jakby „człowiek z ulicy”, narrator.

Kobieta w bieli rozmawiała z narratorem, z krzykiem rozpaczy, co da jeść dzieciom, gdy łodzie nie wypłyną w morze, pobiegła w stronę schodów. Dla rybaków nie ma limitów połowowych, jak żyć, gdy rybackie łodzie uwięzione w portach. Rozbrzmiała rzewna pieśni kobiety w bieli o cięciu na pół rybackich łodzi.

Jaki piękny i wzruszający wokal tej Białej Damy – rozważałem dogłębnie poruszony. – Słowa świadczą, że jest to żona rybaka. A może jest to dobry duch wszystkich rybackich żon? – zadawałem sobie pytanie. – Szkoda, że akustyka jest tu taka słaba i dużo słów trudno zrozumieć.

Opadły folie morskich wód. Zwolniły się promieniste linki. Jolanta Juszkiewicz leżała na granitowej posadce niczym ryba wrzucona z sieci. Przylgnęła do zimnych kamieni. Potem owinęła się w spadnięte z góry morze z folii.

Boże takie ziąb, przeziębi się. Jest boso i tak zwiewnie ubrana – martwiłem się w duchu. – Co za determinacja i zacięcie aktorskie – nie mogłem wyjść z podziwu.

Dojrzali wiekiem mężczyźni w białych koszulach i czarnych spodniach zeszli ze schodów. Teraz już wszyscy aktorzy byli na dole. Rozlegały się słowa rybaków jak ludzi z ulicy. Nie były to narzekania lecz wygłaszane odczucia płynące prosto z serca. Były to zwykłe słowa jakie możemy usłyszeć wśród znajomych zatroskanych stanem naszej gospodarki morskiej i rybołówstwa: – czasem szorstkie, czasem wypowiadane z oburzeniem, a czasem drwiące.

Tak, to są prawdziwe rozmowy naszych rybaków – potwierdzałem w myślach z przekonaniem.

Jedni rybacy dalej wypowiadali swoje kwestie, a inni podchodzili do widzów i wręczali wąskie zadrukowane skrawki papieru. Otrzymałem dwa. Na jednym było napisane:

Raport wspólnotowej agencji kontroli rybołówstwa ‘07–‘11

Polska–10 832 kontroli–790 statków–123 uchybień

Dania–1 719 kontroli–2 789 statków–76 uchybień

Szwecja–1 580 kontroli–1 390 statków–117 uchybień

Niemcy–884 kontroli–1 584 statków–28 uchybień

Finlandia–51 kontroli–3.332 statków–8 uchybień

Na drugim pasku było:

Program operacyjny nie pozwala wykorzystać dopłat na podniesienie stanu technicznego polskiej floty jak i innych krajów wschodnich, zachęca natomiast likwidować jednostki pływające bez względu na ich stan. Sytuacja wygląda inaczej wśród krajów zachodnich. Te floty były już na wyższym poziomie technicznym i sukcesywnie wzbogaca się je ze środków europejskich.

Wymieniłem się karteczkami z widzami obok, bo na paskach papieru były różniące się treści dotyczące dzisiejszych problemów rybołówstwa.

Tymczasem spektakl trwał dalej. Marmurowe czworokątne oczko wodne znajdujące się w holu Filharmonii Kaszubskiej do połowy było wypełnione wodą. Obok w wielu miejscach stały litrowe słoiki też pełne wody. „Ryba wyrzucona z sieci” wczołgała się do wodnego oczka. Odżyła. Jolanta Juszkiewicz brodząc po sadzawce rozpoczęła jakieś pląsy. Rybacy przysiedli na krawędziach marmurowej sadzawki. Gdy aktorka w dziwnym tańcu jakby opadała z sił,  biały duch rybackich kobiet, Biała Dama, nakazywała gestem i dotykiem, by tańczącą polewali wodą.   

Znów gesty, ruch, słowa, muzyka i rzewna  pieśń. Pani Jolanta leży i trzepocze się. Rybacy owijają ją w czarną i białą folię, które na początku spektaklu falowały jak morze.

O Boże, przecież takie zimno – znów westchnąłem pełen podziwu dla tak wielkiego poświęcenia. – Może chociaż podgrzali wodę w tej sadzawce.

Końcowa dominanta spektaklu chyba u wszystkich wywołała jeszcze większe napięcie i zainteresowanie. Gdy nasi rybacy dzielili się swoimi troskami, gorzkimi uwagami, a nawet szyderstwem z gospodarczych poczynań władz dotyczących ich losu, powstała nasza rybka. Zaskakujące gesty aktorki, mimika, słowa, okrzyki lub śmiech  niczym głos sumienia przenikał wypowiedzi dotyczące rybackich trosk i bolączek.

Spektakl się skończył. Ludzie wstali z miejsc. Rzęsiste i długie brawa. Pani dyrektor Wejherowskiego Centrum Kultury, Jolanta Rożyńska, dziękuje aktorom, wręcza kwiaty Jolancie Juszkiewicz. I znów bardzo rzęsiste i długie brawa.

– Wspaniałe i piękne przedstawienie – komentują sąsiedzi z tyłu i z boku.

Ktoś krzyknął:

– Dajcie odetchnąć dziewczynie, niech się przebierze, bo cała jest mokra! Jeszcze się rozchoruje. Wszyscy byli poruszeni.

Gdy pani dyrektor Rożyńska przechodziła obok, pani na wózku inwalidzkim, sąsiadka obok, zawołała:

– To przedstawienie zasługuje na najgłówniejsze sceny w Polsce. Dlaczego daliście na nie tylko hol filharmonii o tak słabej akustyce.

– Pani Juszkiewicz została potraktowana tak jak nasi rybacy – dodałem z goryczą.

Dyrektor zatrzymała się i zapewniała, że dawała dla spektaklu główną scenę, ale hol został wybrany przez samą Juszkiewicz i że była to jej suwerenna decyzja. Twierdziła, że akustyka dalej i na wprost sceny była znacznie lepsza, niż u nas na samym skraju.

Gdy pani dyrektor oddaliła się, zrobiło mi się trochę głupio, za ten mój pochopny osąd. Najpierw podszedłem do marmurowego oczka z wodą i po włożeniu tam ręki stwierdziłem, że woda jest całkiem zimna. Odszedłem dalej. Sceneria schodów i widoczna konstrukcja Filharmonii przypominająca dziób statku w rzeczywistości bardzo pasowała do całości przedstawienia.

Przy szumie morza też często trudno jest coś dosłyszeć. Całość spektaklu po mistrzowsku została wyreżyserowana dla tej właśnie scenerii – rozważałem. –  Ta słaba akustyka to też swoisty prezent dla rządzących notabli, bo przynajmniej będą mieć wymówkę, że znów nie słyszeli głosu rybaków i zwykłych ludzi. Na pewno jednak poruszy ich sumienie i zdopinguje do troski o los rybaków i wszystkich  pracujących dla morza – rozmyślałem dogłębnie poruszony wracając do samochodu.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Józef Franciszek Wójcik, Rybacy dziś, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. Z ang. „Bardzo przepraszam, że Tango Argentina pana upokorzyło”.

Powiązane artykuły

11.09.2023

Zderzenie z żółwiem

W Dżibuti zaraz po skończonej o godzinie ósmej wachcie wybrałem się na poszukiwanie muszli i koralowców. Po doświadczeniach w Adenie przed kilkoma laty wiedziałem, że tutejsze wody są bardzo bogate w duże ilości ciekawych okazów. Studiowałem wcześniej mapę i najdogodniejszy do tego celu wydał mi się półwysep, na którym była rozlokowana Legia Cudzoziemska. Ich plaże, niedostępne dla tubylców, dodatkowo stwarzały najlepsze zabezpieczenie przed rozbojem i kradzieżami. Mając zapewnienie od legionistów, że na bramie mnie wpuszczą i dodatkowo wizytówkę sierżanta pełniącego właśnie służbę, nie musiałem się niczego obawiać. Ale nie chciało mi się iść po rozgrzanym asfalcie rozwleczonego portu.

– Pójdę na skróty wzdłuż brzegu – postanowiłem.

Była to dobra decyzja. Przy niezwykle dokładnie kontrolowanym wejściu na teren portu i przy niedostępnym dla tubylców obszarze Legii Cudzoziemskiej przejście wzdłuż wody z jednego miejsca na drugie było prawie odludne. Nikt tu nie chodził, mimo że rozgraniczenie nie nastręczało większych trudności, by go ominąć. Dla czarnych tubylców pracujących w porcie wejście na teren bazy wojskowej było zbyt ryzykowne, a dla legionistów kawałek przyportowej plaży był zupełnie nieatrakcyjny.

Po ciężkim pobiciu na mieście trzech legionistów, z których jeden zmarł po dwóch miesiącach nie odzyskawszy przytomności, wojskowi wzięli srogi odwet i „spacyfikowali” wszystkie knajpy w mieście. W pojedynkę jedni obawiali się drugich, ja natomiast nie bałem się ani jednych, ani drugich. Bez obaw wszedłem na teren Legii.

Skończyła się woda wysoka i morze obniżało się, odsłaniając coraz  większe obszary dna dużej i płytkiej zatoki. Z każdą godziną przybywały setki metrów odsłoniętego piachu i kamieni. Odkrywany w dole obszar, poniżej ogrodzenia składów i magazynów, był zupełnym pustkowiem. Bo co za idiota by tu wchodził dla szukania muszli?

Daleko na plaży jednostki ledwo majaczyły nieliczne sylwetki ludzi. Wśród ogromnych głazów zostawiłem swoje rzeczy i zabrałem się za poszukiwania. Nie było z tym żadnych trudności. Cofające się morze zostawiało przepiękne okazy.

Były tu muszle niespotykane na naszych wodach. Piękne duże porcelanki, kolorowe stożki i grube powywijane muszle różnych ślimaków. Szukałem tych pustych, porzuconych przez właścicieli lub zamieszkanych wtórnie przez niewielkie kraby dające łatwo się usunąć.

Koło południa upał stawał się nie do zniesienia. Brodząc w wodzie coraz częściej decydowałem się na kąpiel w głębszych miejscach, by po chwili znów wyjść na płyciznę. Niespodziewanie wychodząc właśnie z takiej kąpieli zapędziłem na płytką wodę ogromną langustę. Znalazła się na rozległej płyciźnie i dziwnie się poruszała pływając między kamieniami .

„Ale jak ją upolować?” – zastanawiałem się gorączkowo. Nie miałem nic stosownego pod ręką. Nie mogłem się zdecydować, by chwycić ją gołymi rękami. Krabów i ich szczypców się nie obawiałem, łapałem je już nieraz, ale langusty?

Moje niezdecydowanie zostało szybko wykorzystane przez uwięzionego na płyciźnie dziesięcionoga, który odnalazł przejście między kamieniami i jak odrzutowiec poszybował w głębiny.

Już było po obiedzie, gdy obładowany jak wielbłąd wróciłem na statek z trofeami rannej eskapady.

– Gdzie ty się podziewasz? Czas na kawę – usłyszałem w drzwiach głos Gienka chwilę po wejściu do kabiny.

Opowiedziałem, gdzie byłem, pokazałem dwa wiadra z muszlami i koralowcami. Potem przy kawie zastanawialiśmy się, gdzie warto byłoby pójść. Upał i opowieści o wspaniałej wodzie i kilometrach odsłoniętego odpływem piachu zachęcił bosmana Stankiewicza do wycieczki. Gienek nie musiał zbyt mocno mnie namawiać na ponowny powrót nad wodę. Wyszliśmy niezwłocznie, by zastać jeszcze wodę niską.

Po częściowo osuszonym dnie zatoki szliśmy daleko aż do cypla półwyspu, kąpiąc się po drodze w głębszych zalewach. Pod koniec do brzegu dochodziliśmy wraz z przybierającą wodą. Mimo wcześniejszej opalenizny i odporności na upały dawały mi się we znaki trudy całodniowego pobytu na słońcu w tym , jak niektórzy twierdzą, najgorętszym miejscu Afryki.

Na półwyspie oprócz architektury koszarowej, potężnych radarów i innych obiektów wojskowych były całe ulice luksusowych willi i pięknych ogrodów. Nie zatrzymywani przez nikogo przeszliśmy wszystkie bramy, mając za jedyną przepustkę kolor naszej skóry. Musieliśmy jednak  wyglądać na bardzo poważnych legionistów, skoro na głównej bramie sprawdzający kogoś wartownik wyprężył się, zasalutował i przepuścił nas bez słowa.

– Très bien, mon vieux! – pochwaliłem go za to dobrodusznie.

Przez miasto przeszliśmy spacerem spotykając po drodze grupki naszych studentów i kilka osób z załogi. Już dobrze po ciemku wróciliśmy na „Dar” solidnie kontrolowani na bramach portowych.

Na statku wieści rozchodzą się szybko i trudno cokolwiek ukryć. O moich porannych trofeach już wszyscy wiedzieli. Nic więc dziwnego, że kilku kolegów przyszło zobaczyć, co to ja znalazłem. Amatorów wyprawy na osuszone odpływem dno zatoki było wielu. Niektórzy ubolewali tylko, że mają jutro służbę lub zajęcia i nie będą mogli pójść. Zebrała się i tak spora grupa.

Z „Daru Młodzieży” wyszliśmy przed wodą niską. Oprócz naszej wczorajszej dwójki był Piskórz, Tymański, dr Jakusz i sanitariusz Wieteska. Woda ciągle jeszcze odpływała, więc spokojnie skierowaliśmy się w stronę otwartego Oceanu Indyjskiego. Morze pozostawiło za sobą całe kilometry osuszonego piachu aż po horyzont.

Gdzieniegdzie w obniżeniach pozostała woda tworzyła jakby jeziorka, z których płynęły małe rzeczki tak gorące, że aż parzyło w nogi. Idąc wzdłuż strumyków natrafialiśmy na największą ilość odkrywanych przez wodę muszli. Jeden z nich wpływał do głębokiej zatoki połączonej z otwartym Oceanem. Ta głębia wyryta wśród płycizn i morza piachu, który teraz podczas wody niskiej rozciągał się bardzo daleko, była niesamowita. Byliśmy w środku od odległych teraz plaż i ledwo co widocznego oceanu. Ta zatoka wśród osuszonego odpływem morskiego dna okazała się niezwykle interesująca. W wodzie były widoczne skały porośnięte koralowcami, pionowo opadające w dół. Kamienie, wśród których poruszały się złowrogo czarne jeżowce, straszące swymi jadowitymi kolcami. Były też miejsca, w których spływające z łach piachu strumyki tworzyły podwodne wydmy miękkiego piachu. Czysta, wspaniała woda przynosiła ulgę rozgrzanej skórze i była znacznie chłodniejsza od tej pozostałej wyżej w zagłębieniach.

Wybraliśmy dogodne podejście do głębokiej wody, bez złowrogich jeżowców nie opodal wpływającego strumyka parzącej wody. Po wczorajszej podwójnej eskapadzie na osuszone dno odczuwałem pieczenie skóry nawet przez koszulę, której już nie zdejmowałem. Najgorzej odczuwałem jednak pieczenie nóg. Każde przymusowe przejście przez płytkie bajorka lub gorący strumyk, niosący resztki pozostawionej po odpływie wody, stawał się coraz większą katorgą.

Głęboka woda zatoki przynosiła prawdziwą ulgę. Kąpaliśmy się, chłodząc rozgrzane ciała, rozglądaliśmy się za ładnymi niewielkimi koralowcami i kolorowymi rybkami. Przy okazji udało mi się wyrzucić na piach dwa duże kraby, które polowały na pożywienie niesione przez gorący strumyk.

Wspaniałą wodą najbardziej zachwycał się Krzysztof Piskórz. Chwaląc eskapadę, nurkował za koralowcami, których już cały zbiór spoczywał na rozgrzanym piachu.

Nasza służba medyczna odłączyła się już na łachach koło strumienia, ale teraz całkowicie straciliśmy ich z oczu. My natomiast postanowiliśmy pozostać jak najdłużej w tym pięknym miejscu.

Idąc później wzdłuż brzegów zatoki po pozostawionym przez odpływ dnie, wyszukiwaliśmy ciekawe obiekty podwodnego życia. Zatoczyliśmy duży łuk. Przelewająca się woda wskazywała na początek przypływu.

– Musimy wracać do swoich rzeczy i pomału kończyć imprezę – powiedziałem do kolegów.

Gienek stwierdził jednak, że woli płynąć w poprzek zatoki. Ponieważ każdy z pozostałej trójki miał w ręku jakieś trofea, więc bosman płynął sam. Gdy był w połowie drogi, usłyszeliśmy jego krzyk.

– Żółw! Żółw! Ale mnie nastraszył. Widzicie go? – wrzeszczał w wodzie Stankiewicz.

Pomimo sporej odległości jeszcze było widać tuż przed Gienkiem pancerz  wielkiego żółwia pośpiesznie zanurzającego się w wodzie. Trudno powiedzieć, kto w tym spotkaniu był bardziej wystraszony, bo od żółwia nikt nigdy się tego  nie dowie, ale Gienek po dopłynięciu miał niezbyt tęgą minę. Bądź co bądź najpierw zobaczył wynurzający się tuż przed nim dziwny łeb, prawie prehistorycznego potwora, a dopiero potem pancerz żółwia. Jak na taką zjawę, to i tak jego reakcja była spokojna. 

Wszystkim pozostało po tej wycieczce sporo morskich okazów, ale Gienkowi zderzenie z żółwiem utkwiło w pamięci do końca życia.

Ja również przez wiele następnych dni zbierałem owoce tej wyprawy. Spalona słońcem skóra, szczególnie na nogach, piekła jak nigdy dotąd. Opuchły mi całe stopy i okolice kostek aż po kolana. Na dodatek na jednej z nóg zrobiła się jakaś rana, która długo nie chciała się zagoić. Nie wiedziałem, czy był to wynik ukłucia przez jeżowca, jakieś ugryzienie, czy też poparzenie parzydełkami przy brodzeniu po płyciznach. Doktor Jakusz twierdził jednak, że było to zapalenie żył.

Długo jeszcze trwało porządkowanie trofeów z Dżibuti. Należało je starannie oczyścić, wytrawić w sodzie kaustycznej lub fosolu i dokładnie wysuszyć na słońcu. Długie przejście do Singapuru stwarzało ku temu wiele możliwości, a dla doktora Piskórza zajęcie to okazało się bardzo pasjonujące.

Mimo tej pracy i nawału sprawdzianów z matematyki Krzysztof znalazł jeszcze czas na „logiczne sprawdzenie” pierwszych czterech rozdziałów „Siódmego morza”, całkowicie przekonując mnie do słuszności powiedzenia – „z dobrego matematyka zawsze może być dobry humanista, ale odwrotnie nie zawsze”.

Nim jednak Krzysztof i Klemens wyjechali do kraju, zapamiętałem jego jedną regułę matematyczną bardzo przydatną na statku i w życiu: – „Czy to książę, czy podstoli, gdy jest głupi, to nawet gdy opierdoli, to nie boli”.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Józef Franciszek Wójcik, Zderzenie z żółwiem, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. Z ang. „Bardzo przepraszam, że Tango Argentina pana upokorzyło”.

Powiązane artykuły

10.09.2023

Zakazana choinka

W Wigilię Bożego Narodzenia miałem służbę oficera dyżurnego okrętu 894. Był to rok 1969. Wcześniej odczytano rozkaz zastępcy dowódcy brygady do spraw politycznych, który zabraniał wnoszenia i ubierania choinek na okrętach.

– Niesamowite! To na okrętach w Wigilię nie wolno było mieć nawet choinki? – z niedowierzaniem przerwała Kasia.

– Dokładnie tak. Rozkazem zabronione było na okrętach posiadanie choinki i uroczyste obchodzenie Wigilii. Załoga zapytała mnie, co sądzę o tym rozkazie. Zgodnie z przekonaniem odparłem, że jest to najgłupszy rozkaz, jaki mógł być wydany. Rozkaz sprzeczny z polską tradycją.

– A co pan porucznik zrobi, gdy będzie na okręcie choinka? – drążył któryś z marynarzy.

– Nic. Dokładnie nic. Będę tylko przekonany, że zgodnie ze skrótem ORP, okręt jest rzeczywiście polski – odparłem.

Około osiemnastej delegacja załogi zaprosiła mnie do pomieszczenia marynarskiego, gdzie czekało na mnie ponad dwudziestu marynarzy. W rogu pomieszczenia wisiała niewielka choinka, chyba przyniesiona ukradkiem pod pazuchą. Była ozdobiona dwoma bombkami, kolorowymi gałgankami i wycinankami z kolorowego papieru. Opłatka było za to dużo, bo wszyscy w listach go otrzymali. Połamaliśmy się opłatkiem. Ten zawsze nastrojowy wieczór, tym razem wielu ściskał za gardło. Niektórym grzązł gdzieś głęboko w piersi głos przy składaniu sobie życzeń. Większość pierwszy raz w życiu, i ja też, spędzała Wigilię poza domem. Była zakazana choinka i zakazane łamanie się opłatkiem, a na uroczystą kolację był jedynie najzwyklejszy bigos, bo taki jadłospis był odgórnie na ten dzień zatwierdzony.

Kończyliśmy właśnie jeść, gdy cztery natarczywe dzwonki trapowego informowały o przybyciu ważnej osoby z dowódczego szczebla, nakazujące zgodnie z tradycją, wyjść oficerowi dyżurnemu na powitanie. Któryś z marynarzy złapał za choinkę, by ją  ukryć.

– Proszę ją zostawić! Choinka jest i będzie, bo taka jest polska tradycja – zakomenderowałem zdecydowanie.

Pośpiesznie ruszyłem w stronę trapu. Na okręt wchodziła właśnie inspekcja politruków, z zastępcą dowódcy brygady na czele. Kontrolujący skierowali się prosto na pomieszczenie marynarskie. Starszy pomieszczenia recytował służbowy meldunek, a okrętowa choinka dumnie tkwiła na widocznym miejscu. Wydawało się, jakby jeszcze urosła. Na pewno, mimo swych niepozornych wymiarów,  była wielka, potężna i najważniejsza. 

– Obywatelu poruczniku, tu jest choinka – zwrócił się do mnie najgłówniejszy z kontrolujących, z miną wskazującą zdziwienie i oburzenie.

Stanąłem na baczność i trzasnąłem „kopytami” najgłośniej jak potrafiłem i jeszcze głośniej ostro zameldowałem:

– Tak jest, obywatelu komandorze! Zgodnie z polską tradycją!

Nastąpiła konsternacja, którą przerwał politruk.

– Chodźmy do mesy oficerskiej, obywatelu poruczniku – rozkazał.

Szedłem tuż za nim, a dopiero za mną dwie lub trzy dalsze osoby z kontrolujących. Gdy drzwi mesy się zamknęły, usłyszałem:

– Był rozkaz zabraniający wnoszenia choinek na okręty, a u was jest choinka...

Nie czekałem na dalsze wywody, lecz gwałtownie wszedłem w słowo:

– Obywatelu komandorze, część załogi wyjechała do domów i tam ma choinkę. Dla tych, którzy pozostali, domem jest okręt. Nie widziałem, jak choinka była wnoszona, ale teraz jest i będzie, bo ja nie wydam rozkazu, żeby ją zdjąć – meldowałem szybko, głośno i zdecydowanie. – Dziś w każdym polskim domu jest choinka. Pan ją też ma!

Zrobiłem małą przerwę. Kontrolujących mój gwałtowny atak prawie zamurował. Na chwilę zaniemówili. Nie czekając, aż dojdą do siebie, już trochę łagodniej kontynuowałem:

– Niech obywatel komandor nie protestuje. Dziś choinka jest w każdym polskim domu, bo taka jest narodowa tradycja, niezależnie od tego, czy ktoś jest wierzący, czy  nie, ma taki czy inny światopogląd. Jutro ta choinka może być rozebrana, ale nie dzisiaj, chyba że obywatel komandor sam pójdzie i wyda rozkaz, by ją zlikwidować.

Po gwałtownym i gniewnym wystąpieniu młodego podporucznika o bardzo zdecydowanej postawie, kontrolujący niewiele mieli już do powiedzenia. Podniesiony głos podporucznika mimo zamkniętych drzwi mesy było słychać na całym okręcie.

Chyba zdryfowali, bo mówiąc o niesubordynacji dzisiejszego wieczoru główny politruk powiedział:

– Jutro skontrolujemy, czy choinka jest, czy nie.

Kontrolujący opuścili okręt. Wróciłem na pomieszczenie marynarskie.

– Panie poruczniku, ale pan im dał popalić. Całkiem zbaranieli!

– To wyście wszystko słyszeli?

– Przecież pan na nich ryczoł – odpowiedział starszy pomieszczenia ze Śląska. Drzwi na dole majo krotki wentylacyjne, więc wszystko było słychać. Uciekali jak zmyci. Jutro na pewno przyjdo i bedo chcieli pana ujaić. Natną się, bo choinkę skoro świt rozbierzemy – przekrzykiwał jeden drugiego.

Po przygnębieniu samotnością na początku Wigilii, teraz zapanowała euforia radości. Legalnie mieliśmy choinkę, która piękniała z każdą chwilą. Niektórzy zaczęli kłaść na niej i pod nią zdjęcia najbliższych i sympatii. Rozpocząłem kolędę „Wśród nocnej ciszy”.

Później ktoś zapytał:

– Wypije pan z nami lampkę wina, panie  poruczniku?

– Lampkę tak, bo to też tradycja, ale nie więcej. Mam przecież służbę.

Wrócił trapowy, którego podmienił ktoś z kolegów.

– Panie poruczniku, choinka jest tylko na naszym okręcie! Koledzy z innych okrętów w to nie wierzą. Czy może wejść do nas kilku marynarzy z innych okrętów?

– Dlaczego nie. Przecież teraz mamy ją legalnie. Ale winem się nie chwalcie, bo niektórym byłoby to być może bardzo na rękę.

– Bez obawy, panie poruczniku! – odkrzyknęło naraz kilka osób.

Zostałem jeszcze chwilę w marynarskim pomieszczeniu, bo sam byłem również ciekaw, co jest na innych okrętach. Przyszło kilku obcych marynarzy, meldując się służbowo, ale nasza swojska atmosfera szybko im się udzieliła. Bez skrępowania opowiadali, co się dzieje na innych jednostkach.

– U nas kontrola znalazła choinkę w szafie u marynarza. Będzie stawał do raportu służbowego razem z podoficerem dyżurnym okrętu.

– U nas nic nie znaleźli, bo oficer wcześniej choinkę zarekwirował – mówił inny.

– A u nas choinkę znaleźli pod łóżkiem i też będą stawiać służbę do raportu służbowego – informowali marynarze z sąsiednich okrętów.

– Na naszym okręcie choinka stoi i będzie stać, i nikt nie staje do raportu. Prawda, panie poruczniku? – chełpili się moi podwładni.

Obcy patrzyli z niedowierzaniem.

– Tak, to prawda – potwierdziłem. – I prawidłowo, że waszych przełożonych chcą ukarać. Stają do raportu za to, że choinę chowali do szafy lub pod łóżko, bo zgodnie z polską tradycją ona powinna być na honorowym miejscu, tak jak u nas – odpowiedziałem z uśmiechem i wkrótce wróciłem do swojej kabiny.

– Trafnie odpowiedziałeś, ale czy później nie miałeś za to nieprzyjemności – dopytywał się Franek.

– Wyobraźcie sobie, że nie. Kontrola rzeczywiście była następnego dnia, ale choinki już nie było. Marynarze sami ją wcześniej rozebrali. Na innych okrętach były raporty i kary dyscyplinarne.

– Chyba nie powiesz, że się ciebie bali? – wtrącił Stan.

– Nie, tego nie powiem. Albo uszanowali moje zdecydowanie, albo może rzeczywiście w głębi duszy uważali, że choinka nie powinna być chowana pod łóżko. Tak czy inaczej, w ten pamiętny wieczór, by na własne oczy zobaczyć legalną choinkę, na nasz okręt tłumnie przychodzili marynarze z kilkunastu okrętów stojących w porcie wojennym w Świnoujściu.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Józef Franciszek Wójcik, Zakazana choinka, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. Z ang. „Bardzo przepraszam, że Tango Argentina pana upokorzyło”.

Powiązane artykuły

10.09.2023

Przylot do Buenos

Wracając z Antarktydy wylądowałem w Buenos, był wczesny wieczór. Gdy tylko odebrałem bagaże i przeszedłem przez kontrolne bramki, od razu dostrzegłem wywieszkę: „Józef Wójcik zgłoś się do Biura Informacji”. Była też strzałka, gdzie iść. Dziś już nie pamiętam, czy było to po polsku, czy po angielsku. Na pewno nie było to po hiszpańsku.

Szedłem we wskazanym kierunku. Po drodze widziałem jeszcze kilka tych samych ogłoszeń, było również przy samym biurze. Podszedłem do okienka i wskazując na ogłoszenie powiedziałem, że ja jestem tą wymienioną osobą. Ponieważ przedstawiłem się po angielsku, również w tym języku otrzymałem odpowiedź:

– Wszystko wiem. Zadzwonię po kierowcę, który na pana czeka.

Po krótkim czasie zjawił się jegomość w dostojnej, służbowej liberii. Po kilku słowach z panią z offisu przedstawił się, że jest kierowcą prof. Jose Skowrona i że ma zawieźć mnie do hotelu. Nie pozwolił, bym niósł swoje bagaże, wziął je i poszliśmy do samochodu. Była to elegancka limuzyna.

Z lotniska do hotelu jechaliśmy ponad pół godziny. Po drodze w rozmowie z kierowcą dowiedziałem się reszty:

Boss przysłał mnie po pana z Montevideo, bo sam nie mógł przyjechać. Mam teraz zawieźć pana do hotelu i wracam z powrotem do Urugwaju. Boss ma zarezerwowany apartament obok i przyjedzie jeszcze dziś koło północy lub najpóźniej jutro z samego rana.

Przyznam, że byłem tym wszystkim zaskoczony od samego początku. Najpierw te wywieszone informacje na lotnisku, gdzie mam się zgłosić, potem kierowca w dostojnej liberii i luksusowa limuzyna, ale najbardziej zdziwiło mnie, że samochód przyjechał po mnie aż z Urugwaju.

– To wcale niedaleko – wyjaśniał kierowca. – Trzeba tylko przejechać promem przez La Platę.

– Ale to jest z dwieście kilometrów – zauważyłem.

– Trochę więcej, bo po skosie – uzupełnił kierowca kuzyna. – W Buenos miałem jeszcze kilka spraw do załatwienia.

To ostatnie stwierdzenie trochę mnie uspokoiło, bo nigdy nie lubiłem przysparzać komuś kłopotów.

*

Portier w hotelu był uprzedzony o moim przyjeździe. Z wielką uprzejmością zabrał prawie wszystkie moje bagaże i windą podwiózł do pokoju i dał mi klucze. Zanim zjechał na dół, wskazał sąsiednie drzwi i wyjaśnił, że tuż po sąsiedzku apartament w hotelu na stałe wynajmuje Jose Skowron i że będzie tu przed północą. Spojrzałem na zegarek; było dopiero po dziewiątej, więc miałem jeszcze sporo czasu.

Najpierw się rozlokowałem, powyciągałem z bagażu to, co będzie potrzebne i wziąłem prysznic. Wieczorne widoki z okna, z palmami i bujną zielenią, w rozświetlonym iluminacjami wielkim mieście, po trzech kolejnych wyprawach na Antarktydę wprost nie pozwalały usiedzieć w hotelowym pokoju. Nadal do spodziewanego przyjazdu kuzyna było trochę czasu, więc nie chciałem go marnować na czekanie.

Zjechałem windą na dół. Po krótkiej rozmowie z portierem w recepcji, jak to w zwyczaju bywa, chciałem zostawić klucz, ale portier poradził, bym go miał przy sobie.

– Jakże mógłbym zapomnieć, że kuzyn José Skowrona wyszedł na miasto. Gdy tylko pan profesor przybędzie, natychmiast go o tym powiadomię – uprzejmie informował pan z recepcji. – U nas po angielsku ciężko się dogadać, ludzie Anglików nie lubią, więc na breloczku klucza jest nazwa hotelu. Gdyby się pan zgubił, lepiej zaznaczyć: „I am Polaco. Where is this Hotel?”

– Oki doki – uśmiechnąłem się do życzliwego Argentyńczyka – Na wszelki wypadek w nocy będę się pytał o drogę najpierw po francusku.

– Niech pan najpierw zaczyna po polsku, bo śp. papieża Jana Pawła II wszyscy u nas poważają, a Polaków lubią. Potem to już język nie ma znaczenia.

Po wyjściu przed hotel najpierw rozglądnąłem się w około, by zapamiętać miejsce. Utwierdziłem się, że nazwa na breloczku zgadza się z tą nad wejściem. W prawo trochę pod górę biegła gęsto zabudowana ulica, raczej boczna. Z kolei w lewo, lekko w dół, tuż za rogiem biegła szeroka aleja z rzęsiście oświetlonym placem. Tam się skierowałem. Po ponad dwóch miesiącach w klimacie subarktycznym i arktycznym, który też mnie zachwycał czymś niezwykłym, czymś, czego trudno sobie wyobrazić, teraz oddychałem letnim polskim powietrzem. Nawet palmy nie wydawały mi się obce. Z zadowoleniem odetchnąłem pełną piersią.

Rzeczywiście jest tu takie dobre, jakby europejskie powietrze. Nie na darmo nazwa Buenos Aires – pomyślałem – takie prawie polskie wieczorne powietrze w pełni lata.

Ale u nas jest już grudniowa zima – zaskoczyłem po chwili.

Mój wieczorny spacer nie był jednak zbyt długi. Mimo że przed wyjściem podałem portierowi hotelu mój numer komórki, by natychmiast dzwonił po przyjeździe Józefa Skowrona, to jednak byłoby nietaktem z mojej strony szwendać się w tym czasie po mieście. Po około pół godzinie byłem z powrotem w recepcji. Pod nieobecność innych hotelowych gości portier był skory do rozmowy. W zasadzie to ja mu odpowiadałem skąd, co i w jakich okolicznościach tu się znalazłem, ale sam również wiele się dowiedziałem. Portier dobrze znał mego kuzyna i był pewien, że za kilkanaście minut powinien już być.

Z Józefem Skowronem do tej pory nigdy się nie spotkałem. Wprawdzie mama mówiła, że kilka razy był w Polsce na Targach Poznańskich i w Książnicach, ale dziwnym trafem mnie wtedy nie było. Wiedziałem tylko, że to najmłodszy syn wujka Antoniego. Michała już wcześniej poznałem i to do niego dzwoniłem z Ushuai, że odwiedzę go w Buenos. Z dawnych rozmów zapamiętałem, że Michał miał tu jakiś herbaciany biznes. Dokładnie nie wiedziałem, czy było to przetwórstwo herbaty, składy, czy jakieś biura. Zapamiętałem jedynie, że na dachu tej herbacianej firmy było lądowisko śmigłowców i że Michał jako pilot latał helikopterem między Buenos i Campo Viera, gdzie miał dużą hacjendę. Przyznam, że ten przelot helikopterem gdzieś tam do miejscowości w okolicy Obera był dla mnie mocno kuszący. Michał podał mi numer telefonu i adres mailowy do brata Józefa i powiedział, że to właśnie brat odbierze mnie po przylocie. Po niespodziankach na lotnisku, informacjach od kierowcy i portiera hotelu z ciekawością oczekiwałem na to spotkanie. Koło jedenastej najpierw zadzwonił hotelowy telefon:

– Józef, nie śpisz jeszcze?    po głosie poznałem kuzyna.

– Jakbym mógł spać, czekałem na twój przyjazd.

– Jestem na dole w recepcji i zaraz będę u ciebie...

Po kilku minutach po raz pierwszy bezpośrednio twarzą w twarz poznałem drugiego kuzyna urodzonego w Argentynie. Jose przyniósł butelkę dobrego wina i jak się wkrótce okazało, był nie tylko znawcą w tej branży, ale też eksporterem win na cały świat z Argentyny, Urugwaju i Brazylii. Po raz kolejny od wylądowania w Buenos byłem zaskoczony, bo wcześniej o tym nic nie wiedziałem. W rozmowie na odległość tysięcy kilometrów najczęściej nie wiadomo, o co pytać, a ja nie lubiłem być wścibskim. Teraz przy butelce wina w spokoju można było porozmawiać i nawzajem się poznać.

– Byłem profesorem historii na Uniwersytecie w Buenos, początkowo nawet lubiłem tę pracę, ale gdy Michał pozrywał kontrakty z Angolami i ich sojusznikami, gdy zgłosił się jako pilot w wojnie o Malwiny, postanowiłem mu pomóc i wesprzeć go albo nawet na jakiś czas zastąpić w biznesie herbaty. To było znacznie więcej pieniędzy niż na Uniwersytecie. Tak się zaczęło, a potem już do pracy na uczelni nie wróciłem...

– To podobnie jak ja. Przez siedemnaście lat byłem wykładowcą w Akademii Morskiej, a potem za dobre pieniądze poszedłem pływać pod obce bandery...

Długośmy jeszcze rozmawiali, aż w końcu doszliśmy do wniosku, że z rana wypoczęci powrócimy do rozmowy.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Józef Franciszek Wójcik, Przylot do Buenos, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. Z ang. „Bardzo przepraszam, że Tango Argentina pana upokorzyło”.

Powiązane artykuły

10.09.2023

Schron dla władzy teatr dla ludzi

Nie wszyscy wiedzą, że w podziemiach Dworca Gdynia Główna od jesieni 2013 ma siedzibę Teatr Gdynia Główna. Dziwne i tajemnicze lokum. Dziwne jest też to, że dziś teatry często się zamyka, a w Gdyni otwiera. Teatr na dworcu kolejowym to już zupełny ewenement. Nie wiem, czy jakikolwiek dworzec kolejowy może poszczycić się w świecie tym, że jest też siedzibą teatru? Proszę mnie oświecić, jeśli ktoś zna taki przypadek. Nim przejdę do podstawowej funkcji teatru, jego programu, indywidualności i ducha – czy może nie być ducha teatru – parę słów o samym lokum. Przyznam, że mnie to bardzo zafrapowało.  Dobrze poinformowany kolega – pracował w telewizji Gdynia – powiedział:

– Gdy robili remont dworca, skuwano posadzki. Młot pneumatyczny nagle gdzieś wpadł. Okazało się, że pod dworcem był tajny schron dla władzy, nie wiadomo hitlerowców czy władz radzieckich. Podobno są też jeszcze niższe poziomy, ale żadnej dokumentacji nie ma.

To tyle o tajemniczym miejscu. Nie jest jednak przesadą, że dawny tajny schron dla władzy, jest dziś lokum teatru dla zwykłych ludzi.

A teraz trochę o Teatrze Gdynia Główna. Światowy Dzień Teatru dla naszego Teatru zapewne też był wyzwaniem. 28 marca byłem tam pierwszy raz. Repertuar zachęcający – „Zasmakuj teatru!”. I dalej „słodko-gorzki, kwaśno-słony, z nutą goryczy, ostry, delikatny, wykwintny, zniewalający, łechcący podniebienie – taki jest teatr”.

Hm – pomyślałem – nic dodać, nic ująć. A co będzie w rzeczywistości?

Przybyłem trochę wcześniej, by znaleźć wejście do „podziemi” i w miarę możliwości rozeznać się w sytuacji. Po zejściu na poziom -1 od razu zaskoczenie. Podziemie, czy piwnica, najczęściej kojarzy się z niskim sufitem, a tu pomieszczenia są całkiem wysokie, jakby były zaprojektowane dla wielkoludów chodzących na szczudłach. Szeroki korytarz z afiszami teatralnymi utwierdził mnie, że idę we właściwym kierunku.

– Pan z zabukowanym biletem, czy na zaproszenie? – uprzejmie zapytał mnie jakiś młody człowiek stojący obok stolika na końcu korytarza.

– Z zaproszeniem, Puls Kaszub – odpowiedziałem.

Już zamierzałem wyciągnąć zaproszenie, ale młody pan i jakaś dziewczyna, która podeszła z boku, wcale tego nie żądali.

– Tam jest szatnia, gdzie można zostawić płaszcz, a tu można poczekać, nim zacznie się spektakl.

Obszedłem w koło poczekalnię, a przez uchyloną kotarę w rogu utwierdziłem się, gdzie będzie odbywał się spektakl. Ludzi przybywało, więc usiadłem na jeszcze wolnym miejscu.

Coraz więcej widzów. Zza kotary wyszedł młodzieniec na wysokich szczudłach i zwiewnie ubrana tancerka. Tańczyli wśród ludzi, a wielkolud  nawet unosił w górę tą małą istotę i brał ją w ramiona. Taka ciekawa scenka taneczno-sentymentalna na zabawienie nadchodzącej publiczności. Po chwili ta sama para prezentowała krótki taneczny utwór bez szczudeł, by zakończyć czas oczekiwania pokazem żonglerki.

Ciekawy sposób na zapewnienie czasu oczekiwania przede spektaklem – pomyślałem. 

W międzyczasie otrzymałem kartę: – MenuZasmakuj teatru.

Dziewczyna, która mi ją wręczała zażartowała:

– Dziś wszystkie nasze dania są lekkostrawne i gwarantujemy, że żadnych dolegliwości żołądkowych nie będzie. Lekarz nie potrzebny.

Zerknąłem do menu: aperitif – Virginia Woolf, przystawka – Stanisław Ignacy Witkiewicz, zupa – Sofokles, pierwsze danie – Serge Kirbeau, Hainrich Boll, Drugie danie – Ryszard Kapuściński, Luis Paul Boon, deser – Wiliam Szekspir, Marian Pankowski.

A więc jakaś składanka – zastanawiałem się.

Pani w sukni w odcieniach czerwieni (zawsze miałem problem w precyzyjnym określaniu kolorów) zdecydowała, że można już wchodzić i zajmować miejsca. Rozpoznałem ją, bo była to Ewa Ignaczak (parę dni wcześniej w Ratuszu Staromiejskim w Gdańsku Renata Wierzchołowska, pracownica Departamentu Kultury Urzędu Marszałkowskiego, powiedziała mi, że była na premierze w Teatrze Gdynia Główna u Ewy Ignaczak i stąd moje zainteresowanie główną reżyserką). Zgłębiłem problem, bo trochę było mi wstyd, że ja, człowiek kultury, niewiele wiem o Teatrze Gdynia Główna.

Wszedłem na widownię spektaklu jako jeden z pierwszych. Nie bardzo wiedziałem, gdzie zająć dobre miejsce. Te pierwsze były tuż przy bardzo długim stole, na którym w dziwnych pozach leżało oddalonych od siebie pięć osób. Wybrałem drugi rząd, na podwyższeniu, by mieć lepszą perspektywę.

I zaczęło się. Z leżących na stole podniosła się kobieta. Choć była w halce zaczęła rozważania o stroju, który charakteryzuje ludzi. Przechadzała się pośród nadal leżących na stołach i mówiła. Mówiła dużo i sugestywnie, tak jakby mówiła do mnie i do ciebie, tak z bliska i bezpośrednio. Myśli i słowa chyba trafiały do wszystkich, bo do mnie na pewno. Aktorka jakby chodziła wśród widzów, bezpośrednio zdawała się zaglądać każdemu w twarz. Jej słowa i wypowiadane kwestie zmuszały do refleksji i zastanowienia. Do takich naszych refleksji.

Słynna ze swoich mów Virginia Woolf ustami aktorki, Izy Bocian, wygłaszała najbardziej znane stwierdzenia: „Mężczyzna ma dłoń swobodną, by w każdej chwili chwycić za miecz, kobieta używa swojej, by nie zsunęły się jej z ramion satyny. Mężczyzna patrzy światu prosto w twarz, jakby świat ten został stworzony ku jego potrzebom i urobiony ku jego upodobaniom. Kobieta zerka na świat z ukosa, pytająco, a nawet podejrzliwie. Gdyby nosili te same stroje, możliwe że i spojrzenie na świat mieliby to samo”. Aktorka przytaczała też inne powiedzenia Virginii, ale chyba słynna pisarka nigdy tak sugestywnie nie trafiała w serca Polaków, jak zostało to zaprezentowane w Teatrze Gdynia Główna. Ten aperitif chyba był najmocniejszą nalewką z ziół i korzeni zebranych z ogrodu  Virginii Woolf, a na pewno było w nim więcej % destylatu, bo aż zaszumiało mi w głowie. Przystawkę, zupę, dania i deser, gdy ze stołu wybudzali się inni aktorzy, łykałem jednym tchem.

Słowa aktorów były inspiracją bym spieszył się by dorosnąć, bym rozmyślał do jakiego świata należę, bym rozważał czy mam się wstydzić, że jestem człowiekiem. Było dużo pytań. Nawet takich prozaicznych: – Dlaczego Paulina jest ładna, a Marysia nie? Były też inne: – Co to jest intelekt i czy upadek może stać się twórczym zwrotem naprzód?

Dużo kwestii: –  połowiczna demokracja, snob wyższego rzędu, rozmowy zaczynają się ale nie kończą, nie ważne jaki cel ale ja pracuję. Mężczyzna jest jak księga, błogosławiona nie garnie się do rozmowy. Ja również należę do tego świata, ja nie mam wyboru! A wy?

Po zakończeniu spektaklu długie stoły nakryto białymi obrusami i poproszono do nich widzów. Obsada Teatru Gdynia Główna i widownia świętowali Światowy Dzień Teatru. Była kawa, ciasta, tort i lampka wina. Ewa Ignaczak i Iza Bocian kameralnie, na żywo i sympatycznie, przedstawiły wszystkich aktorów i współpracowników.

Każdy teatr ma swego ducha – pomyślałem. – Dla Teatru Gdynia Główna duchem jest pasja i zaangażowanie. Bezinteresownego zaangażowania nie zastąpi żaden pieniądz. To możliwe tylko w Gdyni!

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Józef Franciszek Wójcik, Schron dla władzy teatr dla ludzi, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. Z ang. „Bardzo przepraszam, że Tango Argentina pana upokorzyło”.

Powiązane artykuły

10.09.2023

Wspomnienie wigilijne

Ten najbardziej w całym roku rodzinny dzień pięć razy spędzałem daleko od domu i najbliższych, i za każdym razem w innych okolicznościach. Była Wigilia z zakazaną choinką na polskim okręcie, była choinka bez kolacji wigilijnej wśród Murzynów i Wigilia z choinką wśród fiordów na Kręgu Polarnym.

Ten niezwykły dzień utrwalałem na taśmie wideo i pisałem o nim w  książce, ale Wigilia bez choinki z Wieczerzą utrwaliła się sama.

Było to w roku 1987. Cały tydzień spędziłem w luksusowym apartamencie w Bombaju, nie mając nic innego do roboty oprócz włóczenia się po mieście. W tej ogromnej aglomeracji tylko ludność slumsów oceniana jest na cztery miliony mieszkańców. Dla przeciętnego  Polaka obraz nędzy, jaki można tam spotkać, jest niewyobrażalny. Najgorsza polska psia buda, trochę powiększona, mogłaby uchodzić w slumsach za komfortową willę.

Po tygodniu oglądania kontrastów niezwykłej biedy i luksusu, przez sześć godzin, zmieniając po drodze motorówki, płynąłem do stojącego daleko na redzie greckiego tankowca. Załogę stanowiło dwudziestu dwu Polaków i dwóch Greków. Niestety, nikogo tam wcześniej nie znałem.

Statek był duży. Mostek o wymiarach 8 na 26 metrów, zatłoczony automatyką i urządzeniami, mieścił się na siódmym piętrze i był obsługiwany przez jedną osobę. Było to miejsce mojej przyszłej pracy. Następnego dnia, dzień przed Wigilią, zacumowaliśmy przy terminalu na wyspie odległej o pół godziny drogi motorówką od Bombaju. Załoga w wolnym czasie mogła płynąć do miasta, gdzie motorówka miała przystanek przy Bramie Indii. Po tygodniu wałęsania się po tym mieście odczuwałem już przesyt. W wolnym czasie, właśnie w przeddzień Bożego Narodzenia, po rannej wachcie i obiedzie postanowiłem spędzić czas na łonie przyrody.

Asfaltowa droga wzdłuż rurociągów prowadziła na drugi koniec wyspy do ogromnych tanków na ropę i jej produkty. Po obu stronach drogi rozciągała się tropikalna dżungla. Wyspa była niezamieszkana. Pracowników terminalu  i załogi statków dowożono na ląd motorówkami.

Co kilka kroków tabliczki ostrzegały: „uwaga kobry”. Wszędzie było widać kopce, podobne do krecich i obok nich ich nory. Przy jakiś ruinach zboczyłem z drogi. Przeszedłem splątane lianami zarośla i koło skalistego pagórka, z którego bujnych traw sterczały ogromne kamienie i nagie skały, doszedłem na kamienistą plażę. Wracając wdrapałem się na jedną z wyższych skałek pagórka. Wysepka była niewielka, ale jednak za duża by ją obejść dookoła. W jej środku, na wzgórzu, widać było jakieś budowle z wieżyczkami.

Gdy tam doszedłem, przeciskając się przez plątaninę zarośli, zobaczyłem niezwykły widok. Wśród tropikalnej roślinności, na zboczu niewysokiej góry, stały koło siebie trzy świątynie: buddyjska pagoda, meczet i katolicki kościółek. Wszystko zadbane, czyste, z pięknymi alejkami wijącymi się wśród egzotycznych roślin i przepięknych kwiatów. Droga łącząca terminal z tankami biegła poniżej. Oglądnąłem wszystko. Pomodliłem się w kapliczce Madonny Fatimskiej i postanowiłem wyruszyć w drogę powrotną.

Dookoła nie było żywej duszy. Alejki kipiały od kwiatów, przesycając powietrze  różnorodnym, niezwykłym aromatem. 

Chyba jestem w raju – pomyślałem.

Z pobliskiego krzewu o  długich zielono-czerwono prążkowanych listkach, z drobnymi  białymi kwiatuszkami na długiej łodyżce ułamałem niewielką gałązkę.

„To będzie moja tropikalna choinka” – zdecydowałem. 

Po wieczerzy wigilijnej, po łamaniu się opłatkiem, ale bez statkowej choinki, na krótko przed czekającą mnie jeszcze wachtą, wróciłem do mojej przestronnej kabiny. Miałem tam przecież swoje żywe drzewko. Było już wiadomo, że statek płynie w rejon wojny w Zatoce Perskiej, gdzie kilka miesięcy wcześniej został trafiony  rakietą. Zginęły wtedy trzy osoby. Usiadłem przy swojej choince. Myślami byłem daleko w Polsce, wśród rodziny. Obrazki z domu mieszały się z wrażeniami ostatnich dni, a było ich niemało. Wyleciałem z Polski 13 grudnia, w samolocie nad Himalajami, na moich rękach zmarł człowiek, któremu wcześniej robiłem sztuczne oddychanie. Później niezwykły tydzień w Bombaju i teraz w samotności ta prywatna tropikalna choinka. Stałem nad moim drzewkiem i kładąc pod nie zdjęcia najbliższych, byłem mocno roztkliwiony. Płynąca po policzku łza upadła na małą odnóżkę gałązki.

Po kilku dniach, na wojennych wodach Zatoki Perskiej, odłamałem tę małą odnóżkę z mojego drzewka i wsadziłem do słoika z wodą. Po kilku tygodniach miała już niewielkie korzenie. Na pustyni w okolicach Bahrajnu znalazłem trochę zeschłej ziemi, gdzie po przygotowaniu wsadziłem mój zroszony wigilijną łzą zaszczepek. Mały krzewik jedenaście miesięcy wędrował ze mną przez dwadzieścia osiem państw na czterech kontynentach nim samolotem z Wysp Kanaryjskich, przez Madryt, dotarł do Rumi.

Do dziś stoi w salonie, wypuszczając przed Świętami Bożego Narodzenia niepozorne białe kwiatuszki, które przypominają w wigilijny wieczór odległe kraje. Tylko długie, wąskie listki, z braku tropikalnego słońca  przebarwiły się na jednolity zielony kolor.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Józef Franciszek Wójcik, Wspomnienie wigilijne, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. Z ang. „Bardzo przepraszam, że Tango Argentina pana upokorzyło”.

Powiązane artykuły

10.09.2023

Śmierć Mamusi

Są zdarzenia niezwykłe i nie do wytłumaczenia. Śmierć Mamy też to potwierdza.

Przez mój umysł przeleciało wspomnienie pamiętnej nocy na Zatoce Biskajskiej wiosną 2008. Były to dziwne słowa, które dźwięczą mi w uszach do tej pory.

– Matko boleściwa – usłyszałem, gdy ze snu poderwał mnie sygnał telefonu komórkowego.

Te dziwne słowa smutnym głosem wypowiadała moja Mama. Nie miałem wątpliwości, że to Ona. Zapytałem odruchowo:

– Mamusia?

– Matko boleściwa – bardziej ciężkim głosem padła ta sama odpowiedź. Zatrwożyłem się trochę, bo Mama nigdy w ten sposób nie mówiła. Pomyślałem, że Mama może słabo mnie słyszy.

– Mamusiu, bardzo dobrze Cię słyszę! Mów, co u Ciebie. – zapewniałem głośno. – Jak się czujesz?

– O Matko Boleściwa – ze smutkiem westchnęła Mama i rozmowa się urwała.

Chciałem od razu oddzwonić na ten sam numer, ale gdy zacząłem poszukiwać go w komórce, moje palce przebierały tylko w powietrzu, bo przy uchu wcale nie miałem telefonu. Dopiero teraz to sobie uzmysłowiłem. Rozglądnąłem się po kabinie. Światło z przedsionka do toalety delikatnie rozświetlało półmrok. Siedziałem na swojej koi balansując rękami w powietrzu za telefonem, który spokojnie leżał na biurku. Byliśmy tak daleko od brzegów, że o zasięgu sygnału nie mogło być nawet mowy. Sprawdziłem, która godzina i zapisałem ją na kartce.

Potem zacząłem się modlić. Ocierając łzy odsuwałem z myśli „wieczne odpoczywanie”, które ciągle w głowie się kotłowało. Modlitwa o zdrowie nie wiadomo dlaczego, wydała mi się jakoś nie na miejscu.

– Pani Jasnogórska, Mateńko kochana, miej w opiece moją biedną Mamę, szeptałem, a łzy kapały na podłogę. – W Twojej intencji modlę się, Mamusiu. Bądź dzielna – wybrałem między „wieczne odpoczywanie” a prośbą o zdrowie, bo to wydało mi się najbardziej właściwe.

Po przyjściu na wachtę opowiedziałem o tym wydarzeniu. Podczas obiadu dyskutowała o tym już cała załoga, bo wszyscy wiedzieli, że kilka dni wcześniej moją Mamę, gdy jechała na rowerze, potrącił pijany kierowca i że czeka ją operacja.

Po trzech dniach zbliżaliśmy się do Gibraltaru. Z niepokojem wyczekiwałem na wejście w zasięg komórki. Było już po południu, gdy w telefonie pojawił się słaby sygnał z Maroka. Był coraz mocniejszy i po chwili dodzwoniłem się do siostry w Mielcu.

– Co u Mamy? – zacząłem od pytania.

Siostra powiedziała, że godzinę temu właśnie zakończyła się ceremonia pogrzebowa.

– Mama zmarła trzy dni temu. Byłeś na oceanie, nie było z tobą kontaktu, więc nie przesuwaliśmy pogrzebu...

Byłem zdruzgotany tą wiadomością, bo jeszcze się łudziłem, że ten dziwny telefon mógł oznaczać wybudzenie się z pooperacyjnej narkozy.

– O której Mama zmarła?

– Nad ranem. Powiadomili nas przed ósmą...

– Ja wiedziałem wcześniej przed wami. Dokładnie o trzeciej siedemnaście...

– Skąd wiesz?

– Mama skontaktowała się ze mną na pożegnanie. Zadzwoniła do mnie.

– Niemożliwe! Przecież była w śpiączce...

– A jednak możliwe – odparłem przez łzy.

Łamiącym się głosem pokrótce opowiedziałem siostrze o tym dziwnym telefonie. Rozkleiłem się na dobre i niewiele mogłem już więcej powiedzieć.

– Przecież Mamusia nigdy nie była na oceanie. Jak Ona znalazła mnie na Biskajach? – łkałem wtedy, nie mogąc powstrzymać wzruszenia.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Józef Franciszek Wójcik, Śmierć Mamusi, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. Z ang. „Bardzo przepraszam, że Tango Argentina pana upokorzyło”.

Powiązane artykuły

27.07.2023

Nowy Napis Co Tydzień #213 / Uchodźcy i my. Moja opowieść

Pracuję na pół etatu w Miejskim Ośrodku Pomocy Społecznej. Od dwudziestu lat jestem w nim koordynatorem wolontariatu. Latem dwa tysiące pierwszego roku gościliśmy w naszym ośrodku przedstawicieli samorządów z Ukrainy. Chcieli się dowiedzieć, jak funkcjonuje u nas pomoc społeczna, interesował ich również wolontariat. Odbyło się spotkanie, na którym uczestnicy wizyty studyjnej wzięli udział w panelu dyskusyjnym na tematy związane z funkcjonowaniem usług społecznych w mieście. Poruszane problemy cieszyły się dużym zainteresowaniem strony ukraińskiej. Już wówczas padła propozycja dalszej współpracy. Materializuje się ona w początkach dwa tysiące drugiego roku, w postaci projektu programu wymiany młodzieży. Program wymaga zaangażowania się nie tylko naszego ośrodka, ale też władz samorządowych oraz jednej z naszych szkół. Wymiana młodzieży miałaby dojść do skutku latem dwa tysiące dwudziestego drugiego roku. Kiedy już prawie wszystko jest dopięte i przychodzi termin złożenia projektu do konkursu, nadchodzi dwudziesty czwarty lutego. Szok, niedowierzanie, strach. Wojna!

Kolejne dni przynoszą nowe niepokojące informacje. Nam, normalnym ludziom, żyjącym z dala od wielkiego świata wydaje się, że to wszystko zaraz minie, że to niemożliwe, aby w dwudziestym pierwszym wieku można było bezkarnie najechać na jakiekolwiek państwo i mordować niewinnych ludzi. Niestety, mija dzień za dniem, a sytuacja za naszymi granicami robi się coraz bardziej tragiczna.

Dzięki poznanym podczas wizyty studyjnej koleżankom i kolegom z Ukrainy, z którymi utrzymujemy kontakt przez Internet, wiemy, co się tam naprawdę dzieje. Pierwszym działaniem naszego ośrodka jest zbiórka niezbędnych produktów dla naszego partnerskiego miasta. Proszą o śpiwory, agregaty prądotwórcze, piły do metalu, latarki akumulatorowe, latarki czołowe, lampy led, różnej wielkości koce zwykłe i termiczne (folia NRC), lekarstwa przeciwbólowe i przeciwgorączkowe, środki medyczne ratujące życie, środki hemostatyczne, materiały opatrunkowe (bandaże, gazy), opaski i opatrunki uciskowe i ogólne do blokowania krwotoków, opatrunki przeciw oparzeniom, opatrunki ze srebrem, płyny infuzyjne, środki do dezynfekcji, powerbanki i baterie, karimaty, wodę butelkowaną (duże i małe butelki), butelki z filtrem, krótkofalówki, palniki gazowe, chusteczki nawilżane, rękawiczki. Codziennie do miejsca zbiórki docierają dostawy z najróżniejszych źródeł; dzięki pomocy i ogromnemu zaangażowaniu rzeszy ludzi gromadzimy wiele różnorodnych i niezbędnych mieszkańcom Ukrainy produktów. Łącznie dwadzieścia cztery palety. Nikt nie liczy godzin pracy, nie ma znaczenia, czy załadunek jest w dzień powszedni czy w weekend. Po około dziesięciu dniach od rozpoczęcia zbiórki otrzymujemy informację, że transport dotarł do celu.

W tym samym czasie zaczęli do nas przybywać pierwsi uchodźcy wojenni. Brakuje wszystkiego: środków chemicznych, produktów kosmetycznych, ubrań dla dzieci i zabawek, ubrań i butów dla dorosłych. Niektórzy mają tylko to, co na sobie. Uciekali zimą, tymczasem zrobiło się ciepło i trudno wytrzymać w zimowych kurtkach i ubraniach. Dzieci poszły do szkół, potrzebne są przybory szkolne, stroje sportowe, buty. Mieszkańcy naszego miasteczka i pracownicy miejskiego ośrodka pomocy społecznej stają na wysokości zadania organizując zbiórkę wśród mieszkańców. Odzew jest spory, jednak, jak to z darami bywa, jednych produktów jest zbyt dużo, część jest zupełnie niepotrzebnych, część to po prostu rzeczy zalegające w domach, które powinny trafić do pojemników na odpady, innych nie ma w ogóle. Organizujemy wśród naszych pracowników zbiórkę pieniędzy i kupujemy brakujące produkty.

Na terenie Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej uruchamiamy punkt konsultacyjny dla uchodźców z Ukrainy. Ci mieszkający na terenie naszego miasta zostają włączeni do programu dożywiania z Banku Żywności. Oczywiście nie wszystkim naszym dotychczasowym podopiecznym się to podoba. Pracownicy socjalni nierzadko słuchają nieprzychylnych komentarzy.

Podczas bezpośrednich kontaktów często dochodzi do nieporozumień z powodu różnic językowych. Najpierw ratujemy się u „wujka Google”, drukując podstawowe słowniki polsko – ukraińskie. Kiedy pojawia się potrzeba wypełniania dokumentów oraz robienia wywiadów, zatrudniamy tłumacza. Nie wszystko da się przekazać „na migi”, a język rosyjski zna niewielu młodych pracowników. Powstaje potrzeba zorganizowania nauki języka polskiego dla uchodźców. Umieszczamy ogłoszenia w Internecie, informujemy o takiej możliwości w trakcie osobistych kontaktów. Oczywiście nie mamy w naszej instytucji funduszy na zapłatę dla nauczycieli. Zwracam się z prośbą do znajomych polonistek i rusycystek o pomoc na zasadach wolontariatu. Robię to z wielką nieśmiałością, gdyż wiem, że wszystkie mają czas zajęty, mnóstwo obowiązków i moc swoich problemów. Zostaję mile zaskoczona, gdyż każda z nauczycielek, do których kieruję prośbę o pomoc, reaguje pozytywnie. Obawy dotyczą jedynie skonstruowania programu nauczania oraz własnych możliwości w jego realizacji. Wkrótce mam siedem wykwalifikowanych lektorek. Chętnych do nauki jest bardzo wielu, codziennie zgłaszają się nowe osoby, tworzymy początkowo trzy grupy językowe po piętnaście osób. Są to zajęcia dla osób dorosłych. Dzieci i młodzież uczą się języka polskiego w szkołach, które otrzymały fundusze na ten cel. Dlatego część mieszkańców miasta uważa, że nasze lektorki zarabiają na szkoleniu Ukraińców spore pieniądze. Często przychodzi mi tłumaczyć różnym ludziom, że nauczycielki robią to zupełnie bezpłatnie. Widzę niedowierzanie w oczach rozmówców.

– Przecież nauczyciele w szkołach, na nauce polskiego dla dzieci ukraińskich, zarabiają więcej niż za godzinę lekcyjną – słyszę.

– Być może. Nie wiem, jak jest w szkołach. U nas uczą za darmo – odpowiadam.

W każdej utworzonej przez nas grupie zajęcia prowadzi polonistka i rusycystka. Zajęcia odbywają się raz w tygodniu, trwają po dwie godziny lekcyjne, tzn. półtorej godziny zegarowej. Prowadzące same ustalają przerwy, w zależności od stopnia trudności i zaangażowania uczestników w grupie. Ze względu na różne oczekiwania uchodźców związane z godzinami zajęć, uwarunkowane odprowadzaniem i odbieraniem dzieci ze szkoły czy pracą zawodową, ustalamy je od dwunastej do siedemnastej.

Wkrótce okazuje się, że chętnych jest coraz więcej i grupy stają się zbyt liczne. Zachodzi potrzeba utworzenia jeszcze jednej grupy. Organizujemy ją w inny dzień, w środku dnia, od dwunastej trzydzieści, gdyż na ten czas jest największe zapotrzebowanie. 

Panie wolontariuszki tworzą autorskie scenariusze zajęć, pomagamy w drukowaniu i kserowaniu pomocy na poszczególne lekcje. Są bardzo przejęte, ponieważ stanęły przed trudnym i poważnym zadaniem. Odpowiedzialnie i solidnie szkolą uchodźców przez ponad trzy miesiące, do wakacji. Sali, w której jest tablica, użycza nam zaprzyjaźniona miejska biblioteka publiczna, mająca nowy, dobrze wyposażony budynek. Udostępnia również prowadzącym własną kserokopiarkę i drukarkę. Materiałów potrzeba sporo, gdyż dwie godziny w tygodniu to niedużo. Panie wolontariuszki nie mogą poświęcić więcej czasu, wdzięczni jesteśmy za ten, który już ofiarowują. Trzeba zatem pracować w domu aby utrwalić przerobiony na lekcjach materiał i go zapamiętać. Kawę, herbatę i wodę kupujemy z własnych funduszy. Potrzebne są zeszyty i długopisy dla uczestników. Zwracamy się z prośbą do miejscowej hurtowni, której właścicielka bez słowa przynosi z półki potrzebne produkty. Daje je nam za darmo. Kserowanie materiałów zajmuje dużo czasu i kosztuje sporo. Pomagają nam w tym panie z urzędu miasta. Nie ma osoby, która odmówiłaby jakiejkolwiek pomocy.

Rotacja uczestników podczas zajęć jest duża. Wynika to z różnych przyczyn. Niektórzy zatrzymują się w naszym miasteczku na krótko. Są to szczególnie osoby dobrze wykształcone, młode, z zawodem, który mogą wykonywać wszędzie, np. lekarze, dentyści, pielęgniarki, rehabilitanci, architekci. Na ogół mają oni środki finansowe i jadą dalej, do większych miast w Polsce lub za granicę, gdzie znajdą lepsze mieszkania i szansę na dobrą pracę i dostatnie życie. Widzę to wyraźnie, kiedy w jedną z niedziel podjeżdżamy z mężem do hoteliku przyjmującego bezpłatnie uchodźców, aby zawieźć szklanki i kubeczki, których zaczęło brakować. Stojące tam „wypasione” samochody oraz sami ludzie, z którymi się spotykamy, świadczą o zamożności. Osoby te nie mają również barier językowych, gdyż wszyscy bardzo dobrze władają językiem angielskim. Wiedzą doskonale gdzie się kierować, skąd można uzyskać pomoc.

Część osób zamożnych przyjeżdża z ludźmi zajmującymi się „przerzutem” spod granicy do miast i miasteczek. Pewnego dnia, przechodząc korytarzem, mam okazję usłyszeć rozmowę takiego pana ze znajomym urzędnikiem w urzędzie miasta.

– Słuchaj, żebyś widział ile oni mają przy sobie pieniędzy! Wczoraj wiozłem jakąś kobietę, jak wyjęła portfel, to mówię ci! Wypchany cały dolarami! Pękaty!

- Hmmm…. Gdybym zmuszona była uciekać z domu w pośpiechu, co bym ze sobą zabrała? – myślę – Na pewno przede wszystkim wszystkie pieniądze, jakie bym miała. Cóż więc dziwnego jest w tym, że część tych osób je ma? Przecież w pierwszej kolejności uciekają bogaci i przedsiębiorczy ludzie.

Są też inni uchodźcy. Zagubieni, przestraszeni, przywiezieni do naszego miasta przez przypadkowego przewoźnika, któremu oddali dużo pieniędzy za tę usługę. Oto starsza pani, jej córka i wnuczęta. Wysadzeni na ulicy w środku nocy znaleźli nocleg w przypadkowym domu. Właściciel pobrał zapłatę z góry za miesiąc czasu. Pieniędzy zostało niewiele. Dom trochę ogrzewany, jednak na pościeli nie ma nawet powłoczek. Brakuje koców, ręczników, papieru toaletowego, kapci, ubrań, jedzenia – wszystkiego. Całe szczęście, że wreszcie ktoś ich skierował do naszej instytucji. Tutaj znajdują wszechstronną pomoc.  

Inną przyczyną wyjazdów jest brak pracy. Uchodźcy chcą pracować i zarabiać na utrzymanie swoje i dzieci. W naszym mieście możliwości znalezienia pracy są bardzo ograniczone. Jadą więc do dużych miast z nadzieją, że tam praca będzie.

Część uchodźców nie odnajduje się poza własnym krajem. Tęskniąc za domem i rodziną, podejmują decyzje o powrocie pomimo zagrożenia życia.

Są też patrioci, którzy za wszelką cenę chcą walczyć z najeźdźcą. Przywożą do Polski swoje rodziny: starsze osoby lub pełnoletnie potomstwo, pod których opieką zostawiają dzieci, a sami wracają. Wzywa ich ojczyzna.

Jedni wyjeżdżają, przyjeżdżają nowi. Tym większy jest wysiłek naszych wolontariuszek. Z tymi, którzy przychodzą od początku, trzeba przecież pracować inaczej niż z nowymi, zaczynającymi naukę. Są również osoby tak zaangażowane w naukę języka polskiego, że po akceptacji prowadzących przychodzą na zajęcia do wszystkich grup. Jak najszybciej chcą poznać język aby podjąć pracę i się usamodzielnić.

Nasi sąsiedzi z Ukrainy są bardzo wdzięczni za okazywaną pomoc. Zajęcia z języka polskiego przebiegają w życzliwej i ciepłej atmosferze. Uchodźcy okazują wdzięczność nie tylko w słowach. Zdarzają się kwiaty wręczone prowadzącym, które z kolei rewanżują się czekoladami. Przed Świętami Wielkanocnymi na stole nauczycielek gości drożdżowa babka z ukraińskiego przepisu, a w maju jedna z uczestniczek przynosi własnoręcznie upieczone piernikowe serca, udekorowane barwami narodowymi Polski i Ukrainy. Wręcza je prowadzącym. Największą nagrodą są zdania wypowiadane po polsku, z przejęciem i staraniem, aby wymowa była poprawna, by niczego nie przekręcić i jak najwięcej zapamiętać.

Najwięcej o naszych sąsiadach można się dowiedzieć w czasie przerw. Pewnego dnia jedna z Ukrainek opowiada z przejęciem:

– Dzwonię do babci, która mieszka w Rosji z moim bratem i jego rodziną. Mówię jej: „Babciu, jestem w Polsce! Musiałam uciekać, bo u nas jest wojna! Putin przysłał wojska, które zabijają ludzi i wszystko niszczą” i słyszę w odpowiedzi:

– Co ty opowiadasz jakieś bzdury! To nieprawda! To wojska z zachodniej Europy rozpoczęły tę wojnę, a my musimy się bronić aby nie najechali na Rosję!

– Co ja miałam jej powiedzieć? Ona mi nie wierzy!- mówi zrozpaczona, ze łzami w oczach.

Takich opowieści można wysłuchać wiele. O problemach z adaptacją w nowym środowisku, o ludziach życzliwych i pomocnych ale też o takich, którzy nie szczędzą uszczypliwości i celowo chcą sprawić przykrość. Skomplikowana jest natura człowieka.

Pod koniec czerwca 2022 roku burmistrz naszego miasta wraz z dyrektorem MOPSu podziękowali wolontariuszom – nauczycielom, którzy prowadzili zajęcia z języka polskiego dla uchodźców wojennych z Ukrainy. Spotkanie odbyło się przy kawie, a dzień był wyjątkowo upalny. Gorący, tak jak serca naszych wolontariuszek. Skromne dyplomy i różyczki miały symboliczny wymiar. Trzy miesiące sumiennej, bezpłatnej pracy, na dodatek twórczej, bez żadnych gotowych programów nauczania ani pomocy dydaktycznych, z których można byłoby bez korekty skorzystać. Zaiste godne podziwu.

Czy na jesieni będziemy kontynuować zajęcia? Nie wiem. Zależy to od zbyt wielu czynników i osób. Większość spośród uchodźców znalazła pracę i uczy się języka w praktyce. Ci, którym zależy na dobrej znajomości języka polskiego, wynajmują prywatnych lektorów. Ukraińcy wtopili się w naszą rzeczywistość, nie dziwi nikogo pracownik zaciągający śpiewnym akcentem. Są pracowici, spokojni, lecz smutni. Prawda jest taka, że zaczynamy przyzwyczajać się do wojny rosyjsko – ukraińskiej i nie budzi ona w nas takich emocji, jak na początku. Setny dzień wojny, sto pięćdziesiąty, dwusetny… Ktoś to jeszcze liczy?

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Anna Beata Juklaniuk, Uchodźcy i my. Moja opowieść, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 213

Przypisy

  1. Z ang. „Bardzo przepraszam, że Tango Argentina pana upokorzyło”.

Powiązane artykuły

13.07.2023

Nowy Napis Co Tydzień #211 / To mnie szukacie

Wpisuje: trzydzieści siedem, kluczyk, jeden, dwa, dwa, dziewięć, ulica Długa osiem przez czternaście, mieszkania trzydzieści siedem, zero, zero, dwa, trzy, osiem, Warszawa, Warszawa Śródmieście oraz składa czytelny podpis wraz z dzisiejszą datą. Słyszy dwóch mężczyzn stojących po drugiej stronie drzwi. Śmieją się, mówiąc, że jak mogli się tak pomylić, na to nie wpadliby nigdy. Nie pomyśleliby, że to mogłaby być kobieta, a co dopiero taka, dopowiada jeden z nich. Nie, no ja to bym nigdy nawet nie wylegitymował, mówi tamten, a drugi odpowiada, że nawet gdyby mu się bardzo chciało, wiesz, o co chodzi, to by mu nawet przez myśl nie chciało przejść, i śmieje się rechotliwie. Słuchaj, ja to bym nawet nie, podłapać chce ten pierwszy, ale ręka prześlizguje się między ich głowami, otwierając szerzej drzwi. Do środka wchodzi nieumundurowana kobieta i siada naprzeciwko.

Ona mówi, że, słuchaj, sytuacja wygląda kiepsko. Dramaturgii dodaje trzaśnięcie drzwi, spowodowane uchylonym oknem, zza którego słychać krzyki osób z solidemo. Liczna grupa odłączyła się od czoła przemarszu i stoi pod komendą, skandując hasła pełne wsparcia – można odnieść jednoznaczne wrażenie, że bardzo chcieliby pomóc w natychmiastowym zwolnieniu zatrzymanej aresztantki. Ona zdenerwowana wstaje i zamyka okno, krzycząc do stojących po drugiej stronie drzwi mężczyzn, że dopiero co udało im się dokonać zatrzymania, a już popełniają takie błędy jak otwarte okno. Stłumiona odpowiedź, że w futrynach są grube kraty, nie wybrzmiewa, ponieważ ona wraca do rozpoczętego wcześniej wątku.

Od ścian pokoju przesłuchań odbija się treść formułki wyrecytowanej przez śledczą dla protokolantki znajdującej się po drugiej stronie weneckiego lustra. W tym czasie na stole pojawiają się teczka za teczką, a następnie notatnik oraz ołówek. Ona mówi, że teraz sytuacja będzie wyglądała następująco, pójdzie do socjalnego zjeść obiad, a tu trzeba wypisać zeznanie własnymi słowami.

Zaczyna zapisywać.

Jestem w sytuacji w momencie

Wyrywa kartkę z notatnika. Orientuje się, że do zapisywania otrzymała ołówek, więc wystarczyłoby, gdyby wygumowała. Myśli, że znów zrobiła coś jak nieudacznica. Zastanawia się, czy ktoś będzie mógł wygumować jej słowa. Rozumie, że musi mocniej przyciskać ołówek, i wtedy na pewno nikomu nie uda się niczego niepostrzeżenie wymazać. Zaczyna jeszcze raz. Jestem w tym momencie w tej sytuacji

Przerywa. Uświadamia sobie, że nie może przycisnąć czubka ołówka zbyt mocno do kartki papieru – jeśli nie będzie precyzyjna, to główka pęknie, a w sali nie ma żadnej temperówki. Jest sparaliżowana tą myślą. Odkłada ołówek, jakby widząc w nim na chwilę coś takiego, jak że to ostatnia szansa, a ta sytuacja czy też moment stał się dla niej tym ołówkiem. Przechodzi do przeglądania zgromadzonych teczek, żeby dowiedzieć się, co właściwie tutaj robi. Otwiera pierwszą z nich. Widzi, że na samej górze jest karteczka, którą zostawiła w Komendzie Stołecznej Policji w pałacu Mostowskich nie dawniej niż przed trzydziestoma godzinami.

grafika

Trzyma w ręku swój skromny list. Nie zwraca uwagi na pozostałe dokumenty. Przypomina sobie, co chce zapisać, i wie już, z jaką siłą dociskać ołówek do papieru.

Zaczyna.

Jestem. Tą osobą, która zostawia ślady z potu na poręczy w tramwaju niezależnie od pory roku. Tą osobą, która gdy uśmiecha się serdecznie, to mimowolnie kieruje kąciki ust w dół, tak żeby nie było widać brakującej szóstki. Tą osobą, która przy pochylaniu się po zakupy ma wystający pasek od bielizny z dziurką w materiale, a w niej pojawia się kilkucentymetrowy fragment pleców niechlujnie zasłaniany podczas prostowania. Tą osobą, która nie wie, dlaczego ma przetłuszczone włosy, mimo że myła je rano, a jest dopiero południe. Tą osobą, która wychodząc z Pepco, zawsze aktywuje czujki, nawet jeśli poprawnie skasowała wszystkie swoje produkty, korzystając z kasy samoobsługowej.

Teraz, kiedy już trochę mnie znacie, chciałabym zostawić część siebie na tym dokumencie państwowym, który zostanie ostemplowany, zarchiwizowany oraz zdigitalizowany i stanie się częścią domeny publicznej, jaką stanowią pisemne materiały procesowe w sprawach karnych prowadzonych przez prokuraturę Rzeczypospolitej Polskiej.

Próbuję sobie przypomnieć, kiedy pierwszy raz zauważyłam, że się rozpływam. Jest taki moment pomiędzy szkołą podstawową a średnią – wspomina się o nim podczas spotkań klasowych, na które takie osoby jak ja nie są zapraszane. Podczas tych spotkań jest ten moment, w którym podczas rozmowy grupa przypomina sobie, że o kimś zapomniała. Ale to jeszcze nie o mnie. Dopiero po tych spotkaniach są takie sytuacje, gdzie ktoś, będąc już sam, pomyśli: ciekawe, dlaczego jej nie było. Mniej więcej wtedy ktoś przypomina sobie o tej osobie, jak siedzi w ławce lub jest przy tablicy. Natomiast jeśli o mnie chodzi, to w tym wspomnieniu siedzę obok tej osoby, o której się zapomniało, lub zmywałam tablicę przed lekcjami. Mniej więcej tak daleko jestem od przyjścia komuś do głowy w tej jednej sytuacji, która wprost opiera się na wspomnieniach i wspominaniu – bez tego nie mam co liczyć na przyjście komuś do głowy.

Tak czy inaczej, trafia się taka właśnie chwila, po której jest już tylko moment zauważenia, że już się rozpłynęło. Pierwsze symptomy są najtrudniejsze do rozpoznania, właściwie nieuchwytne w chwili, gdy się wydarzają. To są momenty, gdy stoisz w kolejce przy kasie, a ktoś po prostu wchodzi przed ciebie i nikt nie zwraca na to uwagi. Przytrafiało mi się to tak często, że zaczęłam korzystać wyłącznie z miejsc ze stanowiskami samoobsługowymi. Wydaje mi się, że w następnej kolejności zauważyłam, jak często ktoś mnie szturcha, popycha lub potrąca – niby mimochodem i przez przypadek – ale nikt nie zwraca na to uwagi, a osoba po prostu odchodzi, nie przepraszając. Jak teraz o tym pomyślę, to pierwsze spostrzeżone siniaki na ramionach i barkach powinnam odebrać jako alarmujące. Później zaczęłam zauważać, że nie jestem w zasięgu niczyjego wzroku. I to nie jest tak, że czułam się samotna i teraz to wyolbrzymiam. Mam tutaj na myśli poczucie, które zrozumie tylko ktoś, kto je przeżył. Niebycie w niczyim polu widzenia na zatłoczonej ulicy lub przepełnionym tramwaju – na samo wspomnienie czuję, że się skurczam. Kierowcy autobusów zatrzaskujący drzwi na moim plecaku lub łydce, ponieważ nie zauważyli, że jeszcze wsiadam, czy też notoryczne upominanie się o odpowiedzi na maile, które rzekomo wpadły do spamu – to stało się po prostu częścią mojej rzeczywistości. Przez długi czas myślałam, że każdy tak ma i generalnie to świat jest w ten sposób urządzony

Pewnego dnia po prostu przestałam schodzić ludziom z drogi. Polecam przejść się chodnikiem i nie ustępować nikomu, i spróbować powtórzyć to dziesięć razy. Jeśli się uda, to znaczy, że jeszcze nie jest się osobą rozpłyniętą. Kiedy leżałam na izbie przyjęć, do której oczywiście musiałam sama dotrzeć tuż po tym, jak ocknęłam się na chodniku ze wstrząśnieniem mózgu – to właśnie wtedy pomyślałam sobie, że teraz to już muszę w to iść. Zorientowałam się, że nie uwolnię się od tego poczucia, że coś jest nie tak, a ja nie chcę się dłużej tak czuć.

Pracowałam wtedy jako sprzątaczka – to było pole mojego pierwszego eksperymentu. Byłam bardzo dobra w swoim zawodzie. Kiedy kończyłam pracę, mieszkania wyglądały tak, jakby nikogo wcześniej w nich nie było. Dzięki temu miałam pewność, że moje małe sabotaże powinny zostać zauważone. W różnych losowo wybranych miejscach codziennego użytku zostawiałam swój jeden włos łonowy. Nie rozumiem dlaczego. Po prostu. Tak poczułam. Może chciałam w jakiś sposób zaznaczyć swoją obecność. Nie wiedziałam jeszcze, co to do końca znaczy, ale robiłam to. Nie widząc większych skutków, postanowiłam pójść krok dalej.

Nie potrafię dokładnie określić, jak często płakałam w transporcie publicznym – zawsze mniej więcej w godzinach szczytu. Kompletnie nikogo nie obchodziło, co się ze mną dzieje. Czasami wykorzystywałam to na swoją korzyść i po prostu, gdy czułam się źle, to zaczynałam łkać i wyrzucać z siebie tyle łez, ile tylko potrzebowałam, ponieważ byłam pewna, że nikt mi w tym nie przeszkodzi i nikogo tym nie obciążę. Czasami wygadywałam się ludziom, którzy mieli założone słuchawki. Opowiadałam im, jak minął mi dzień, czym planuję się dzisiaj zająć, co akurat czytam albo jak planuję wydać zaoszczędzone pieniądze.

Od pewnego momentu nie miałam już żadnych innych pomysłów, które nie byłyby związane ze złamaniem prawa. Rozumiem seryjnych morderców i dokładnie wiem, co to znaczy, że tak naprawdę podświadomie mordują po to, żeby zostać złapani. Wiem też, co bezpośrednio skłoniło ich do tak generalnie nieakceptowanej społecznie ostateczności. Teraz myślę, że w zasadzie to jestem seryjną morderczynią, tylko bez ofiar śmiertelnych – chociaż takie zeznanie pewnie mi nie pomoże w tym, czymkolwiek jest to, za co mnie tutaj trzymają. Mam tylko nadzieję, że nie będą mnie oceniać z literackiej perspektywy.

Nieważne. Ważne, że mój liścik zadziałał. Chociaż to miał być żart. W chwili bezwzględnej bezradności, które przytrafiały mi się od czasu do czasu, starałam się zwizualizować możliwie najbardziej absurdalną sytuację, w jakiej może znaleźć się człowiek. Poza moją oczywiście. I wyobraziłam sobie seryjnego mordercę, który jest tak dobry w tym, co robi, że nikt nie może go złapać. Ostatecznie podłamany złoczyńca przychodzi na posterunek i zostawia na nim informację o adresie, pod którym można go znaleźć. Wyciągnęłam wtedy karteczkę i napisałam na niej następujące słowa – „to mnie szukacie”.

I to nie jest tak, że jestem osobą niedoreprezentowaną. Gdybym tylko mogła, chciałabym być osobą nieheteronormatywną czy też trans albo po prostu niebinarną, nieuprzywilejowaną, nieneurotypową albo ciałopozytywną z aspiracjami do wyższej społecznej klasy.

Natomiast jestem po prostu osobą niewidzialną.

Teraz, kiedy już każdy będzie mógł to przeczytać i nikt nigdy nie będzie mógł zaprzeczyć albo zapomnieć, że byłam, ponieważ dostałam numer sprawy, pieczątkę oraz pokwitowanie do rejestru spraw, mogę wreszcie

Ona wchodzi do sali przesłuchań i siada naprzeciwko. Zauważa zapisaną kartkę, po czym zabiera ją i przegląda pobieżnie. Mówi: to nie może być jakaś historia życia, to ma być zeznanie, dlaczego to, co się stało, miało miejsce. Dodaje, że chyba nie zdaję sobie sprawy, jak poważne brzmią skierowane zarzuty. Kontynuuje, bo teraz, kiedy daliśmy mediom fotografię, z zasłoniętymi oczami oczywiście, okazuje się, jak naprawdę daleko sięgały macki. Za oknem można dostrzec delikatne smugi dymu, które po chwili zmieniają się w czerwone łuny rac. Dźwięki skandujących uczestników zgromadzenia usiłują przebić szyby okna z coraz lepszym skutkiem. Ona mówi, że nie pomoże potajemne organizowanie grup wsparcia z Ordo Iuris, którego rzecznicy zidentyfikowali – ze zdjęcia w mediach – swoją członkinię. Nie pomoże również solidemo Czarnego Protestu, które w ten sam sposób rozpoznało w aresztantce aktywistkę wspierającą kobiety w poszukiwaniu osób wykonujących zabieg przerwania ciąży. Zwołani w szybkim tempie mieszkańcy dzielnicy Śródmieście, których uczestnicy zebrani w pochody wierzą w niewinność oskarżonej, również będą zawiedzeni wynikami naszego postępowania – mówi. Wróciłam właśnie, dodaje, ponieważ dostałam informację, że mamy twardy i definitywny dowód spajający sprawy wszystkich dwunastu morderstw, dokonanych na białych mężczyznach po czterdziestce aspirujących do klasy średniej. Czarne tenisówki New Balance, rozmiar buta trzydzieści osiem, znalezione w mieszkaniu przy ulicy Długiej, potwierdzają nasze ustalenia. Odcisk podeszwy i wielkość stopy są zgodne i łączą ze sobą wszystkie miejsca zbrodni. Ona dodaje, że co prawda nie wiedzieliśmy o flircie z praktycznie wszystkimi od prawa po lewa, zaczynając od lokalnych społecznych organizacji pozarządowych, ale teraz już widzimy pełne spektrum, a przede wszystkim – mamy cię.

Zadziwiające, na ile drobnych fragmentów może pęknąć szyba – one właśnie wplątują się we włosy aresztantki i nieumundurowanej funkcjonariuszki. Ona chwyta przesłuchiwaną, kiedy do pomieszczenia wpadają race, i okręca opaskę zaciskową wokół rąk zatrzymanej.

KARTKA, krzyczy tamta, ale ona odpowiada, rusz się i tak musisz napisać jeszcze raz, rusz się, idziemy, wpada następna raca, prawie uderza ją w głowę, tamci funkcjonariusze otwierają drzwi, pomagają wyjść, starają się wyrzucić te race za okno, są gorące, do budynku wtargnęli jacyś ludzie, idźcie drogą ewakuacyjną, poucza jeden z nich, one już są na schodach, tędy, tędy, krzyczy protokolantka, którą taranują właśnie jacyś łysi mężczyźni trzymani za ramiona przez kobiety z transparentami, dlaczego oni wszyscy tu są, co to za dziwna maź ludzka, ruszcie się, ona spycha oskarżoną gdzieś niżej po schodach, trzeba stąd wyjść jak najszybciej, w końcu są drzwi blaszane, otwierają się, od drugiej strony wchodzą do garażu, tam czeka już radiowóz, ten z tych większych, rozsuwają się drzwiczki, wchodzą do środka, ona pochyla głowę zatrzymanej i wrzuca zatrzymaną do środka, już są wewnątrz, furgonetka rusza, kierowca krzyczy: nie patrzcie za okno teraz i chwyćcie się czegoś, i od razu rusza z piskiem opon, gwałtownie hamuje przed dosłownie morzem ludzkim zalewającym wąską uliczkę wyjazdową z pałacu, teraz musi ruchem przód, hamowanie, przód, hamowanie, przeciskać się przez nich, oni w tym czasie malują farbami w sprayu znaki rozpoznawcze oraz rzucają przedmiotami, które mają pod ręką, również tymi transparentami skrajnie różnymi, wewnątrz pojazdu te syreny są naprawdę bardzo głośne, poza nimi nic nie słychać, metr po metrze pokonują zgromadzenie, słuchajcie, co oni tu robią, co, krzyczy ona, co się dzieje, pyta kierowca, to przez nią, ona odpowiada i mówi: widzisz, to przez ciebie, to ciebie szukają –

Patrzę przez okno furgonetki i widzę tych wszystkich pięknych ludzi.

Opowiadanie pochodzi z Kwartalnika Kulturalnego „Nowy Napis. Liryka, Epika, Dramat” nr 16 (2022). 

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Paweł Sablik, To mnie szukacie, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 211

Przypisy

  1. Z ang. „Bardzo przepraszam, że Tango Argentina pana upokorzyło”.

Powiązane artykuły

Loading...