13.07.2023

Nowy Napis Co Tydzień #211 / Manekin

„Ubierać to stwarzać” – mówił pewien krawiec i dla mnie to prawda oczywista. Któż lepiej ją potwierdzi niż manekin, który przy takim akcie stworzenia obecny jest od początku do końca. Stojąc spokojnie z boku, widzę jak metr krawiecki powoli lecz konsekwentnie przesuwa się po kliencie, zaczynając od góry, od ramion i szyi, owijając go niewidzialnymi splotami niczym wąż dusiciel ofiarę. Teraz mydło krawieckie kreśli na materiale proste i łukowate linie, nożyce zaś krają uważnie materię wedle pozostawionych znaków. Pora na fastrygi, pierwsze szwy. Przychodzi czas, gdy wkraczam ja, z obserwatora zmieniam się w uczestnika spektaklu. Materia układa się na mnie zrazu niechętnie, z czasem coraz bardziej posłusznie, szpilki łaskoczą przyjemnie, czuję, jak unoszę się i opadam, to tu, to tam, jestem raz grubszy, to znów szczuplejszy, dłuższy albo krótszy, materiał krąży, tam i z powrotem, manekin-klient-maszyna do szycia, ostatnia przymiarka, ostatni oddech żelazka, ostatnie spojrzenie w lustro i… dzieło skończone. Przecież prawdą jest, że tylko Stwórca czynił rzeczy doskonałymi pierwszym tchnieniem, że wszyscy następni rodzą swoje światy w pocie i mozole, a bez skwapliwych, wiernych pomocników nie osiągają niczego (jeśli jest inaczej, mają naturę bliską bogom). Krawiec, prawdziwy krawiec nie istnieje zaś bez manekina. Czyli beze mnie.

Teraz, gdy mój żywot zdaje się dobiegać końca i już nic ponad noszenie wypłowiałych mundurów i liberii mnie raczej nie spotka, a pewna i rychła przyszłość to wysypisko śmieci lub ogień – co na jedno wychodzi – postanawiam opowiedzieć wam moje losy, bo manekińska dusza więcej widziała niż niejeden człowiek i wiem, że częstokroć te płomienie bardziej należą się wam ludziom niż nam manekinom.

Na świat przyszedłem w manufakturze pewnego śląskiego Żyda, która oprócz drewnianych, skórzanych i tekturowych manekinów produkowała jeszcze tysiąc innych rzeczy potrzebnych krawcom, szewcom, modystkom, fryzjerom i innym upiększaczom ludzkiego żywota. Nieprawdą jest bowiem, że człowiek woli żyć nago niż paradnie, jeśli mu godność lub nawet życie zabierają. Zawsze paradnie – nawet gdy są to jego ostatnie godziny. Uczyniony z wyprawionej skóry bydlęcej prezentowałem się dobrze. Ta moja lekka a mocna skórzaność była sprawczynią dalszych przypadków, a także jest przyczyną mej długowieczności. Z początku nikt się jednak mną nie interesował poza córką owego fabrykanta, której, przebrany za angielskiego dżentelmena czy może gwiazdora z Hollywood, służyłem jako partner do nauki fokstrota, charlestona i shimmy. Płaska jak deska do prasowania, z krótko obciętymi włosami, w indiańskiej opasce na głowie, kusych sukienkach z obniżonym stanem, paląca bez ustanku papierosy jakby dla równowagi wetknięte w długą lufkę nieznośna ta garçonne byłaby mnie zupełnie wykończyła, ale w końcu uciekłem. Przez pośrednika-handlarza trafiłem bowiem do kolejnego Żyda, który był krawcem męskim. Czasy były już przeddrugowojenne, zawierucha wisiała nad światem, który jeszcze cieszył się swobodą, nie wiedząc, że to jej ostatnie podmuchy. Pan mój był rzemieślnikiem cenionym i człowiekiem zacnym, nie to co jego młodszy brat, który był leń i nieuk, a zarabiał szyjąc cajgowe spodnie i sprzedając je na okolicznych, głównie zagłębiowskich, targowiskach. O nie, Hermann Jacoby to był Meister Schneider, Majster, Mistrz, Maestro, którego pracownia w centrum Katowic szyła na zamówienie smokingi i fraki, przede wszystkim jednak garnitury, trochę tych „London drape” podpatrzonych przez szefa na Savile Row, a najwięcej à la amerykański mafioso Capone. Marynarka dwurzędowa, z szerokimi ramionami, z fałdami na plecach, spodnie na zakładkę. Do tego dodawano co lepszym klientom, którymi byli tak Niemcy, jak Polacy i bogaci Żydzi, kapelusz trilby z wygiętym rondem i szeroką wstążką, szelki, a nawet parę jedwabnych poszetek i krawatów. Ślicznym ich dzieciom szyto biało-granatowe marynarskie stroje. Nasza krawiecka hałastra miała u Mistrza dobre, spokojne, choć pracowite życie. Nikt więc nie narzekał.

Przyszła jednak wojna. Niemcy włączyli nasze miasto i całą okolicę do Rzeszy. Herr Schneider i jego młodszy brat wraz z rodzinami pojechali razem do niedalekiego Auschwitz i wszelki słuch o nich zaginął. Garnitur à la Capone i cajgowe spodnie spotkał chyba jednakowy los. Wszystkie sprzęty pracowni Hermanna Jacoby, a także resztka świeżo uszytych i ledwo co zaczętych ubrań zostały uczciwie wyprzedane na licytacji. Ja i jeszcze jeden drewniany manekin, wielkie nożyce, dwa ciężkie żelazka i trochę krawieckiej drobnicy trafiliśmy do wyzwolonego na czeladnika rzemiosła krawieckiego Erwina Dutschka. Przed wojną: Duczka. Niemieccy urzędnicy wpisali go na jakąś listę o numerze 3, co bardzo martwiło Erwina i jego młodą żonę. Jak się miało okazać – obawy były słuszne. Tymczasem na swym wysłużonym singerze szył spodnie, marynarki i płaszcze, ale więcej naprawiał, nicował, łatał i cerował – to już były inne czasy.

Minął rok. W kolejnej odsłonie wojny brał już udział mój Erwin, a jak się miało okazać niebawem, ja także. Erwin dostał powołanie do Wehrmachtu, najpierw na szkolenie, gdzieś w centralnej Rzeszy, potem do regularnego wojska. Jak to się udało, pozostaje jego tajemnicą, ale kończąc dwutygodniowy urlop udzielany przed wyjazdem na front, Erwin zabrał mnie ze sobą. Musiał naopowiadać, jaki to z niego świetny fachowiec i dlaczego do pracy niezbędny mu jest – poza nożycami, nićmi oraz igłami - manekin. Lekki i mocny. Który można przewieźć na półciężarówce, którego nie zniszczy upał ani mrozy, nie rozmoczą deszcze ni śniegi, a dużo miejsca nie zajmie. Na którym można ładnie dopasować wyjściowy mundur oficera piechoty Waffenrock, bez kieszeni, z kołnierzykiem-stójką, z gapą nad prawą piersią, w kolorze feldgrau lub weiss, z galowymi akselbantami, noszony zarówno do bryczesów, jak długich, wąskich u dołu spodni. O zwykłej Feldbluse nie wspominając. Który, jak się okazało już później, miał pomóc krawcowi zwęzić lub poszerzyć złowrogi esesmański czarny mundur lub skórzany płaszcz (cóż, takie zlecenia też nam się czasem zdarzały, wojna krawca o zdanie nie pyta). Trzeba wam bowiem wiedzieć, że z sortami mundurowymi różnie w armii niemieckiej bywało, a na początku wojny oficerowie i zwykłe zupaki bardzo się o swój wygląd troszczyli. Potem już mieli inne kłopoty na głowie. Ale wtedy, w kwietniu roku 41, na defiladzie z okazji urodzin Führera, każdy chciał wyglądać jak najlepiej. Robili sobie zdjęcia w dopasowanych przez mojego Erwina mundurach, z tymi ich Wehrmacht Erikami albo Mädchen z variété i posyłali fotografie do domu, do Mutter und Vater. Śpiewając radośnie „heidi heido”.

Erwin dostał niestety przydział na Wschód. Z rezerwami ruszyliśmy na Ruska i już nie było mowy o krawiectwie. Niewiele z tych ponurych miesięcy pamiętam. Mój udział w wojnie właściwie się skończył. Razu jednego ktoś wyciągnął mnie z auta i rechocząc ustawił na polnej drodze. Znałem tę kurtkę, widziałem już taką czapkę z trupią główką. „Manekin! Co tu robi ten śmieszny manekin?! No, Żydki, kiwać się i modlić do tej kukły. To teraz wasz Adonai. Bo tyle on może, co i ten wasz Bóg”. Niemiec podniósł twardą grudkę ziemi i coś na mnie nabazgrał. Odjechaliśmy, z oddali doszła do nas seria z karabinu maszynowego. Oko w trójkącie wykruszyło się po paru dniach.

Przyszła kolejna jesień, zbliżała się następna okrutna zima, Schütze Erwin kopał rowy w zmarzniętej glinie i strzelał, a głównie w powietrze (nie bardzo to się zgadzało ze słowami złożonej przysięgi), ja leżałem w kącie auta, którym przewożono materiały sanitarne. Waliły w nas katiusze, bombardowały kukuruźniki, które Niemcy zwali „Nähmaschinen” – maszynami do szycia, a to przez ich monotonny szum silników. Maszyny do szycia... W czasie nalotu straciłem drewnianą nogę, Erwinowi odłamek okropnie poharatał rękę. Gdy jęczał w lazarecie, usłyszał od pielęgniarza: „Nie jęcz – ten obok jest cicho, a wybuch oderwał mu głowę”. Dzięki tym wypadkom ominął nas Stalingrad i skończyliśmy wojaczkę. Ein schönes Märchen geht zu Ende. Piękna baśń się kończy.

Szpital, potem drugi, trzeci. Ręka zagoiła się w końcu, ale z prawej strony ciała Erwina sterczał przykry kikut i o dalszej służbie nie mogło być mowy. Odesłano nas do domu. Nas, bo Erwin jakimś cudem wyciągnął mnie z frontu i zawiniętego w papier przemycał potem pod okiem czujnej żandarmerii. Nie wiem, co im opowiadał. Któregoś dnia zobaczyliśmy przecież znajome kominy i wyciągowe wieże szybów. Co teraz? Nie ma chyba jednoręcznych krawców. Mój los był również niepewny.

Było jeszcze gorzej. W maju Niemiec skapitulował, a w czerwcu polscy żołnierze wywlekli Erwina w nocy z ciepłego łóżka. Prezentowali się nieźle w czapkach rogatywkach, butach z cholewami i gdyby nie te okoliczności… Czekaliśmy z niepokojem na wieści. Wrócił po paru miesiącach wychudzony i roztrzęsiony. Ze strzępków rozmów, które docierały do mnie, wiem, że trafił do obozu dla Niemców i folksdojczów. Na słowa „Salomon Morel” kulił się i bladł. Brak ręki uchronił go od pracy w kopalni, gdzie wysyłano większość Ślązaków. Szczęściem nie zachorował na tyfus, który latem zdziesiątkował obóz. Coś tam jeszcze podpisał i jego wojna skończyła się na dobre. Przeżył i to się liczyło. Szwagier zmajstrował zgrabną protezę i Erwin zatrudnił się jako stróż w niewielkiej fabryce. Z takim przymuszonym życiorysem lekko mu nie było. Postanowiono też o moim losie. Dorobiono mi ładną bukową nogę i wymieniono mocno już sfatygowane lniane poszycie, po czym któregoś dnia odstawiono do niedużego sklepu z odzieżą, gdzie stanąłem w oknie wystawowym. Erwin pomachał kikutem. Wyglądało na to, że moja przygoda krawiecka właśnie się skończyła.

Czym może zajmować się manekin, jeśli nie pracuje u krawca? Stać na wystawie. Pokazywać ubrania, które ktoś uszył. Nie muszę tego kogoś znać, wystarczy, że ubrania są dobrze skrojone, zszyte rzetelnie i nie muszę się ich wstydzić. To brzmiało logicznie, co więcej, rysowała się przede mną przyszłość spokojna i raczej przyjemna. Wygląd miałem przyzwoity, dwa inne manekiny, które obok mnie postawiono, były w dużo gorszym stanie, jeden wręcz – opłakanym. Z moją stabilną, polakierowaną nogą, czystym płótnem, zgrabną drucianą główką wyróżniałem się in plus. Jestem manekinem męskim, a że w tamtych ciężkich czasach trudno było zdobyć manekin damski, ubierano mnie więc i w marynarki, i w sukienki, wówczas nieco dodając mi kształtów. To, że marynarki mają ramiona wypchane luźną watą, a szmizjerki są z taniego kretonu przestało mi z czasem przeszkadzać. Minęło kilka leniwych lat. Ulica, przy której mieścił się nasz sklep, powoli nabierała blasku. Naprawiono tory kolejowe, załatano dziury w chodnikach, ustawiono nowe lampy, kilku starym kamienicom przywrócono ładne fasady.

I nagle: bum! Nasz sklep, jak i wiele innych, postawiono w stan likwidacji. Sklepikarz płacząc zdejmował nas z witryny. „Wkrótce będzie tu skład z wyrobami czekoladowymi. »22 lipca«, dawny »E. Wedel«. Im manekiny są niepotrzebne. Ale weźmie was Powszechny Dom Towarowy, PDT, który otwierają niebawem. Ja zajmę się ogrodnictwem. Żona, która jest ze wsi, bardzo mnie do tego namawia. Państwo ludowe kwiatami nie będzie się zajmować, a na nowalijki zawsze znajdę chętnych”. Cóż było począć? Manekin może narzekać, że mu się coś nie podoba, ale i tak zrobi to, co mu każą. Zaczęła się epoka handlu uspołecznionego i państwowego. Jako manekin „z wyglądem” stanąłem na parterze, w dużym oknie wystawowym przy wejściu. Rozejrzałem się wkoło. Ściany pomalowano w „pikassy”, panie sprzedające, w niebieskich jednakowych fartuchach, były młode, ładne i uprzejme. Nie wyglądało to źle. PDT był największym sklepem odzieżowym w mieście, więc nie narzekałem na nudę. Czasem zasłaniano nas dużymi płachtami czerwonego materiału z białymi literami z brystolu. Z megafonów puszczano polskie i rosyjskie pieśni. Szyby dzwoniły, ziemia dudniła miarowo. Wtedy mieliśmy wolne, o ile nie przyszło zamówienie na górnika z piórami i śląską dzieweczkę.

W połowie lat 50. w świecie i mieście coś się działo, podziało się i u mnie. Któregoś słonecznego popołudnia dwóch ludzi zdjęło mnie z wystawy. Mężczyzna z wdowim szpicem na głowie obejrzał mnie uważnie. „Nada się, trzeba tylko oczyścić płótno. Wezmę jeszcze drugi, damski. Oddamy w stanie nienaruszonym”. Tak oto otwarł się przede mną świat Wysokiej Kultury, tak zaczęła się kariera artystyczna, która niestety nie rozkwitła, jak bym tego pragnął. Młody reżyser przygotowywał w naszym teatrze sztukę dyplomową, a scenograf (ów człowiek z włosami w szpic) potrzebował do spektaklu kilka manekinów krawieckich. Niedawno w foyer naszego teatru pokazano zdjęcia z tamtego przedstawienia. Dekoracje oszczędne, scena podzielona swobodnie jasnymi przepierzeniami i kotarami, z prawej strony drzwi, z lewej drewniane schody, z sufitu zwisają długie lampy. Widać zastygłe sylwetki ludzi, z tyłu na niewielkim podwyższeniu stoję j a. Może i jest to manekin damski, wszystko jedno – byliśmy tam razem. Bal manekinów grano cały sezon, a może i dłużej, i był to prawdziwy sukces – reżysera, zespołu i nasz. Autor od niespełna dwudziestu lat nie żył, nie dane mu było obejrzeć polskiej prapremiery dramatu. W kolejnym sezonie Bal zszedł z afisza, a ja wróciłem do Domu Towarowego. Byłem przecież wypożyczony.

Z początku czułem smutek, a nawet żal. Życie artystyczne ma swoje uroki. Szczególnie lubiłem późnowieczorne chwile, gdy przedstawienie się skończyło, widzowie poszli do domów, a na scenie zostali aktorzy, inspicjenci, oświetleniowcy, sufler. I my – manekiny. Ktoś odbijał butelkę wódki, ktoś wyjmował z teczki pęto wiejskiej kiełbasy. Wtedy zdawało mi się, że to ja w czasie paryskiego karnawału wymykam się z balu, nakładam człowieczą głowę i wkraczam do świata ludzi, w wir interesów i intryg. Że to ja udaję człowieka i mówię: „Cóż za rozkosz poruszać się”… Manekiny jak ludzie, ludzie jak manekiny. Czyż nie to oglądałem, odkąd powołano mnie przed laty na świat w pewnej niewielkiej manufakturze? Gaszono w końcu światła, teatr zasypiał, a my wraz z nim.

Wróciłem i od razu poczułem zmianę. Mniej było czerwieni i szarości, pojawiły się nowe kolorowe materiały, nowe kroje. Ubierano mnie w loden, flausz, gabardynę, ortalion, non-iron, elanę, dżins, sztruks, zielony wojskowy drelich (do którego przypinano ruchliwy metalowy znaczek). Przebierałem się za skromnego urzędnika, motocyklistę i rockendrolowca z gitarą. Buty męskie dostały obcasów, ostrych nosków i klamer. Potem te buty poleciały do kosza (zauważyłem, że wszystko tam w końcu ląduje). Spodnie, zrazu wąskie, odsłaniające kostki, nagle nadmuchano jak balony i oparto o ziemię, sukienki zaś skurczyły się jak po upraniu w zbyt gorącej wodzie i ledwo, ledwo przysłaniały opalone uda (w tych długościach i szerokościach potem się pogubiłem). Koszulę zastąpiło polo, które zastąpiła koszula. Op-art i pop-art – nazwy mi niewiele mówiły, ale czułem, że nadeszły inne czasy. Hermannie Jacoby – twój świat odszedł na zawsze. Nie ma też miejsca dla skórzanego manekina męskiego. Na wystawach wabiąc, kusząc przechodniów, wyginają się na wszystkie strony białe, chude androgyniczne istoty, w nielicznych już pracowniach krawieckich poliestrowy regulowany manekin, z pianką zamiast płótna, wyparł zupełnie swego przodka. Czyli mnie i takich jak ja.

Cóż więc? Trafiłem z powrotem do teatru. Znajomości się na coś przydają. Tu jeszcze jestem potrzebny, stoję w kącie magazynu i dźwigam kilka ciężkich starych uniformów. Nie przejmuję się zanadto, przecież „nagość to nicość, natura, chaos, barbarzyństwo". Więc chyba lepiej tak. Czasem coś ze mnie zdejmują, wiem wtedy, że zaczynają pracę nad nowym spektaklem. Jest podniecający ruch i hałas. Słyszałem, że Bal manekinów wystawiano później jeszcze kilkakrotnie, w innych teatrach, i były świetne recenzje. To mnie cieszy. Jestem przecież częścią tej małej historii. Większej zdaje się też.

(Cytaty z Krawca Sławomira Mrożka i Balu manekinów Brunona Jasieńskiego)

(Z cyklu Nowe opowiadania, 2018)

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Ryszard Lenc, Manekin, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 211

Przypisy

  1. T.S. Eliot, Wydrążeni ludzie, w tłumaczeniu Czesława Miłosza.
  2. Tamże.
  3. K. oczywiście zna ten fragment w oryginale. W tłumaczeniu Andrzeja Sobola–Jurczykowskiego brzmi to tak: „Każdego ojca obchodzą losy dzieci, które powołał do życia”. Jorge Luis Borges, Kuliste ruiny, z tomu Fikcje, Warszawa 2003.
  4. Leniwakobieta.
  5. Tchórz.
  6. Zwariowałam.
  7. Zaprawdę godne to jest, błogosławić Ciebie, Bogarodzico, zawsze błogosławioną i nieskalaną i matkę Boga naszego. Czcigodniejszą od Cherubinów i bez porównania chwalebniejszą od Serafinów, któraś bez zmiany zrodziła Boga Słowo, Ciebie, prawdziwą Bogurodzicę, wysławiamy.
  8. Anton, jako małe dziecko, też bał się burzy. Gromnica zawsze pomaga.

Powiązane artykuły

13.07.2023

Nowy Napis Co Tydzień #211 / Chimera

Chimera (biol.) – organizm złożony z komórek odmiennych genetycznie.

 

– Ogród założył ojciec, gdy po ślubie sprowadzili się z matką do tego domu. „Dom jest, gdzie zaczynamy”, czyż nie tak pisał T.S.E.? Mnie ogród, taki ogród nie interesuje. – Zanurzył konewkę w zbiorniku i zaczerpnął wodę. – Lustra wody mają ciekawe właściwości, warto w nie czasem zaglądać. Teraz jedynie zraszam, do większego podlewania, raz na tydzień, używam węża. Woda musi stać kilka dni. Nie idzie wprost na rośliny – one tego nie znoszą – a przez system rynien do podstawek. Trochę to prymitywne, ale wciąż zdaje egzamin. Czasem, z rzadka, rozpuszczam w beczce pastylkę nawozu. Najlepsze są czeskie. Czesi byli i są najlepsi. Frič, Říha, albo taki Kníže. Cintia knizei, mam ją, mam, a jakże. Jedna tabletka nawozu, nie więcej. Moi ulubieńcy są wymagający, ale nie znoszą nadmiaru czułości. Podobnie jak ja. W pana tekstach też jest tego sentymentalizmu zbyt wiele. Chyba że mylę pana z kimś innym. Tyle się tego czyta. Każdy teraz pisze – niechże pan tylko spojrzy na ten cały artzin. Trzeba próbować ogarnąć. A nas nie przybywa. Krytyk, rasowy krytyk z krwi i kości to rzadki okaz. Jak Cintia. Bo wymagania duże. Nie może ulegać wszechmocnym mediom i tak zwanej opinii publicznej. Z drugiej strony – czapkować profesorskim mandarynom. Nie powinien pracować ad usum Delphini. Historyk literatury… – K. skrzywił się kwaśno. – O, ten ma łatwiej, ten dostaje gotową, już przesianą mąkę… Nawóz jest specjalny, bez azotu, azot nadmiernie je pobudza i w rezultacie wykoślawia. Chyba że nam specjalnie zależy na wzmocnieniu deformacji. Pokażę panu potem, co natura i człowiek mogą razem uczynić. Wystarczy na przykład zabrać im słońce, wtedy gdy najbardziej go potrzebują. To jakby ludziom odebrać pojęcie Boga. Wcześniej była tu podmokła łąka. – Wrócił do przerwanego wątku i zrobił szeroki ruch ręką. – Proszę sobie nalać soku z dzbanka tam na stole i ostrożnie iść za mną. Matka zaparzy nam potem herbatę. Pije pan po południu herbatę? Ja zawsze wypijam dwie, trzy filiżanki. Angielskiej, mocnej i czarnej jak smoła. O tej porze czytam już tylko dla przyjemności – któż nie zna poglądów Barthesa? – i wtedy aromatyczny napar z liści jest nie do zastąpienia. Niczym niezmącona rozkosz. Rano na stół wędruje kawa, bo kawa jest dobra do pracy. Pomaga nie zasnąć. Ale czuję, że kiedyś wykończy mi nerki. Rodzice urządzali kwietniki, sadzili krzewy i drzewa, od początku bezładnie, bez planu i, jak teraz widać, zbyt gęsto. Trochę drzewek owocowych, jakieś jałowce, świerki, modrzewie, oczywiście róże, azalie, magnolie, kilka egzotycznych roślin; do dnia dzisiejszego przetrwało niewiele. Ogród zdziczał całkiem, gdy ojciec umarł, a matka zapadła na zdrowiu. Od kiedy znów tu mieszkam, ogrodnik powoli, systematycznie przywraca mu jaki taki wygląd. Przecina, prześwietla, przesadza. Dekonstruuje, można by rzec. Robię to wyłącznie ze względu na matkę. – Machnął ręką. – Ale ona nawet nie jest w stanie tego ocenić. Mnie, poza tą jedną rabatą… – Wskazał okazały wzgórek pod płotem. – …ogród nie interesuje. Nie interesuje – powtórzył. – Ach ta natrętna perseweracja. To wasz wpływ – młodych pisarzy. Wciąż i wciąż to samo, o tym samym, tak samo. Skatologia i pornografia. „Dokładnie, dokładnie”. Pan też tak mówi? A mnie to obrzydza. No, idziemy pod pierwszą folię. Podoba mi się idea folii, szklarni. Nie ma centrum, nie ma środka, wszystko równoprawne, bez hierarchii, po kolei, jedno za drugim, linearnie, z ledwie zachowanym porządkiem. To jak nasza literatura współczesna. Bez wielkich dyskursów, narracji, bez Wielkich Tematów, bez Autorytetów. Jak cała kultura. Niby wielka rzeka płynąca równiną. Mnie to odpowiada. Uwaga na głowę. Gorąco i wilgoć panu nie przeszkadzają? Termometr przy wejściu pokazuje najwyższą i najniższą temperaturę dnia. Czterdzieści pięć stopni! Pomimo podniesionych burt. Czterdzieści pięć stopni we wrześniu. Ależ mamy upalny koniec lata. A oto i kaktusy, moje summa rerum. Uwaga na głowę. Czy pan rozróżnia pojęcia sukulentkaktus? Areole, areole, drogi panie, w nich jest cały sekret, ot co. Źródło tajemnicy ukryte jest w szczególe. Zawsze.

Weszli pod folię.

Monstrualnie gruby, kręcił się, wirował, prawie nie dotykał ziemi, to podnosił konewkę, to ją opuszczał, obracał w prawo, w lewo, kierował to tu, to tam, przeskakiwał od jednego stołu do drugiego, jak wcześniej skakał z tematu na temat, wychylał się akrobatycznie, chwiał jak linoskoczek, wyciągając rękę, sięgał do oddalonych od głównego przejścia miejsc, do każdej najmniejszej doniczki, sprawdzał uważnie, czy deszcz z jego ogromnego kropidła dociera do wszystkich ulubieńców. Wyglądał jak dwa złożone podstawami stożki i Piotrowi zdało się naraz, że K. jest jedną z tych okrągłych, cylindrycznych lub kulistych, obcych i bezimiennych – dla niego, Piotra – roślin, jakie stały tu wszędzie, na półkach, stołach i stolikach, tylko daleko od nich większy, masywniejszy, że to on jest jednym z tych dziwolągów, maszkaronów, które wynaturzyły się, bo ktoś im coś zabrał, odebrał albo – odwrotnie – dał czegoś za dużo.

 

„Pana opowiadania mają jedną recenzję pozytywną, jedną negatywną. «W sam raz Biblioteki i mitów». «Za mało rzeczywista, za mało korzenna». W takiej sytuacji prosimy o opinię rozstrzygającą i w szczególnie wahliwych przypadkach zwracamy się do K. Od jego wyroku nie ma odwołania. Ostatnio niestety jest ostry jak brzytwa. Niedawno zjechał nową powieść G. A poprzednią chwalił… Dla niego nie ma znaczenia, że pana pierwsza książka tak się podobała. Liczy się tu i teraz. Ale on ma sporo obowiązków, poza tym pracuje – delikatnie mówiąc – dość wolno, jest kapryśny, szybko się nudzi, więc to może potrwać. Niech się pan uzbroi w cierpliwość. Jeżeli nie odezwie się w ciągu – powiedzmy – dwóch następnych miesięcy, a nasze ponaglenia nie będą skutkować, dam panu telefon do niego. Proszę jednak zanadto nie naciskać. Nie lubi tego i można sobie zaszkodzić. Dlaczego mówimy na niego «K.»? Bo to – panie Piotrze – krytyk przez duże «K». Ale nie tylko dlatego, może będzie pan miał okazję sam to wyjaśnić”...

„K.” przez parę dni nie odbierał telefonu. Przy kolejnej próbie Piotr usłyszał jego zasapany, nerwowy głos. „Coś tam chyba czytałem. Tyle się tego czyta. Nie, nie mam jeszcze wyrobionej opinii. Cóż, niechże pan po prostu do mnie przyjedzie – powiedzmy – w sobotę po południu, podyskutujemy. Tak, dlaczego nie? Piękny koniec lata nastraja mnie dobrze do świata i ludzi. Zna pan adres? Zaraz za kościołem trzeba skręcić w małą uliczkę i jechać do końca. Proszę mi jeszcze przypomnieć, jakie wydawnictwo”.

 

– Na tych stołach, po prawej i po lewej stronie jest Meksyk. Po kolei: mamilarie – to te kule z białymi włosami. Bardzo, bardzo piękne. Dalej ferokaktusy – potrafią wytrzymać cały rok bez wody. Ja ich, oczywiście, tak nie męczę. Niech pan zobaczy, jakie ten okaz ma masywne ciernie. Uwaga: mówimy „ciernie”, a nie: „kolce”. Niech pan spojrzy na moją rękę – oto co potrafi zrobić kaktus swojemu hodowcy… – K. podwinął ostrożnie rękaw koszuli. – …gdy ten nie jest dość uważny. To uboczny efekt szczepienia moich ulubieńców. Ale i ja potrafię teraz hodować bezchlorofilowca. Za gest Midasa trzeba płacić. – Zarechotał. – Nigdy nie byłem zbyt skromny. Poza tym… – Przystanął na chwilę. – Liczą się tylko one. Hodowca, jak twórca, schowany jest za swoim dziełem. Zgodzić się muszę z Derridą. Oprócz tekstu nic nie ma. Te wszystkie historyczno-socjologiczno-kontekstowe analizy to wierutne bzdury. Jestem funkcją mojej wypowiedzi. Foucault. Jestem funkcją moich roślin. Ja. Język posługuje się człowiekiem. Brodski. Moje rośliny posługują się mną. Znowu ja. Tu są escobarie, tam stenokaktusy, tu echinocereusy i liczne awatary echinokaktusa, a to ów słynny „fotel teściowej”. Te mięsiste, niby–skórzane to astrofyty… W innej folii też mam ich kilka, coś niebywałego, pokażę panu później. Płaskie, charakterystyczne to oczywiście opuncje, powinien pan je znać z westernów. W ogrodzie widzieliśmy rabatę właśnie z opuncjami. Niektóre odmiany są odporne na niskie temperatury, ale gdy zimą nie ma śniegu, trzeba okrywać matami. Któregoś roku wyjechałem na kongres, już nie pamiętam: literacki czy kaktusowy, przyszedł wielki mróz i wiele roślin odeszło. Teraz się zabezpieczam. Dalej jest Argentyna, tam Boliwia i Peru. Że wszystkie do siebie podobne? Na pozór, tylko na pozór. Gdy się z nimi obcuje codziennie, nie ma kłopotów z odróżnianiem. Poza tym ja lubię taką plątaninę rodzajów, gatunków, tę niesłychaną różnorodność, rozmaitość. Oglądane z daleka zdają się być podobne, z bliska okazują się odmienne. Czy ta mozaika czegoś panu nie przypomina? Bo mnie tak. Zdarza się… – Oparł się o wystającą półkę i otarł czoło ręką. – …że nawet znawcy mają wątpliwości, do którego gatunku zaliczyć nowo odkryty okaz… kaktusa. Ale teraz badania genetyczne rozstrzygają wszystkie spory. Tak, specjaliści są temu światu nieodzowni. Ktoś przecież musi nam ten świat wyjaśniać. A propos, niedawno w Andach znaleziono – Piotr nie dosłyszał nazwy – prawdziwe arcydzieło natury. A ja – czytając was – wciąż na takie czekam. Na razie bezskutecznie. Niechże się już skończy ten pozorny przełom. No, chodźmy teraz na herbatę. Już piąta.

Odwrócił się w progu:

– Niektórzy twierdzą, że wszystko już było, że wyczerpaliśmy wszystkie warianty, wszystkie możliwości, że teraz już tylko powtórki. A tu u nas raz za razem coś nowego. Niezła zabawa, co?

Na stole w altanie stała porcelanowa zastawa i patera z ciastkami. K. nalał herbatę do filiżanek, zaproponował mleko, cytrynę, cukier. Rozsiadł się wygodnie.

– Matka unika spotkań z obcymi. Ma sclerosis multiplex i to ją krępuje. Czy pan wie, że ona w młodości pisała całkiem dobre wiersze? Oczywiście, pod wpływem. Jeden zbiorek nawet opublikowano. Lepiej że nie wie, jak i o czym piszą teraz młode damy. – Wydął usta i potarł palcem nos. – A więc chce pan być pisarzem. Ten tylko nim jest, kto pisze systematycznie. Czy można nazwać hodowcą amatora, który od czasu do czasu kupuje roślinkę do swojej „wspaniałej unikalnej kolekcji”? Kogoś, kto ją podlewa raz na tydzień lub rzadziej i czasem przestawia z parapetu na szafę? Czy to można nazwać sztuką hodowli, uprawy? Zatem, jakże to jest z panem? Czy wkłada pan w to swoje pisanie – poza czasem – także serce, rozum? Jeszcze herbaty? Ta z Cejlonu jest wyśmienita. Odkryłem ją niedawno. Pachnie dymem jesiennego ogniska. A jesień już blisko. Pan może uważa, że to jeszcze lato. Starsi ludzie mają ten wątpliwy przywilej, że widzą zmarszczki na wodzie, zanim pojawi się wiatr, który je wywoła.

Słońce zniżyło się, ogród stał teraz w łagodnym, przedwieczornym cieniu.

– Hoduję je od ponad dziesięciu lat. Takie moje passe-temps. Sam nie wiem, skąd mi się to wzięło. Może zresztą i wiem. Od Robbe–Grilleta? Folie zaprojektowałem, parę rzeczy nawet sam zrobiłem. Ziemię też ja przygotowuję. Kompozycja keramzytu, piasku, torfu, gliny. Każdy z nas, kaktusiarzy, ma swoje sposoby. Jest z tymi moimi ulubieńcami sporo zachodu. Jesienią pakuję wszystkie – oprócz melokaktusów – do skrzynek i zanoszę do piwnicy, gdzie zimują w chłodzie i ciemności. Potem – kierunek odwrotny. Pokłuty jestem wtedy niemiłosiernie. Trzeba uważać, żeby po powrocie do życia nie przypiekło, nie ugotowało ich ostre wczesnowiosenne słońce, ale – z drugiej strony – żeby tego słońca im nie brakowało, gdy go w czasie intensywnej wegetacji bardzo potrzebują. Uważać, by nie przelać wodą, bo zgniją im korzenie i wda się grzybica, ale i nie przesuszyć, bo chociaż doskonale umieją gromadzić wodę – przecież od czasu do czasu muszą się napić. Szczególnie wiosną i jesienią. Jak dziwne wyobrażenia mają ludzie o sukulentach, jak mylne. „Tutaj kraina nieżywa / Kraina kaktusowa”T.S. Eliot, Wydrążeni ludzie, w tłumaczeniu Czesława Miłosza.[1] . Nic bardziej fałszywego. Niektóre z nich wymagają specjalnej troski, opieki i trzeba pomagać: szczepić, zapylać, przesadzać, przycinać. Nieskromnie powiem, że mam na tym polu niejakie osiągnięcia. One przecież nie są egoistami, potrafią się odwdzięczyć – pięknymi kwiatami. Na niektóre kwiaty trzeba, co prawda, czekać latami, ale opłaca się. Agawa, która notabene nie jest kaktusem, ma je tylko raz w życiu. Tak ją to wyczerpuje, że nawet liście więdną. „Babcia”, czyli Mammilaria hahniana – widział ją pan przed chwilą pod folią – ma wiosną na swej siwej głowie prawdziwie królewską koronę. „Więc okrążajmy kaktus nasz. Kaktus nasz kaktus nasz”Tamże.[2]… − zanucił na melodię dziecięcej piosenki.

Wstał, wszedł do domu, po dłuższej chwili wrócił z plikiem kartek. Piotr rozpoznał kopię swojej książki. Promienie słoneczne, odbite od szyb okien domu, oświetlały teraz głowę K., tworząc coś na kształt aureoli. „Niewiele brakuje, by wyrosły mu kwiaty. Lub kolce. Ciernie”. – Piotr wzdrygnął się.

Asystent odłożył nie tam, gdzie powinien. Och, Cezar, ten roztrzepaniec. Ale ma dużo uroku, mon César. Proszę skosztować ciasteczek. Wypiek domowy. Są świetne, a ja nie mogę się im oprzeć. Co, niestety, widać. Nie widać? Więc nie jest aż tak źle . Te ciastka to wyraz prawdziwej sztuki. Schönberg uważał, iż to, co jest użyteczne, nie może być sztuką. Te ciasteczka są bardzo użyteczne, czyż nie? – Parsknął śmiechem. – Ale sztuką jednak pozostają i basta. Nudzę od godziny, a pan czeka na moją opinię. Cierpliwości, panie… panie Piotrze. Piotr panu na imię? Są dwie możliwości. Jeśli dam pozytywną ocenę – wydrukują to panu ładnie za rok, może nawet za pół roku, w jakimś przyzwoitym nakładzie. To dobre wydawnictwo, dba o swoich autorów, zorganizują panu spotkania autorskie, włożą do przyzwoitych księgarni, podrzucą tu i tam informację o książce, wyślą na konkursy. Ktoś napisze parę słów, ludzie to kupią lub nie. Jeśli kupią, może się zdarzyć, że niektórzy także przeczytają. Pana myśli, pana obserwacje, pana wrażliwość, język, idiom wpadną w kulturową glebę i jeśli dopisze szczęście – zakiełkują tu i tam jak moje siewki kaktusów. Kogoś to wzruszy, kogoś zmusi do refleksji, kogoś zirytuje, podrażni. Coś się podzieje, przez krótką lub dłuższą chwilę.

Podszedł do beczki, wyciągnął z niej dwa żółte liście i nałożył pokrywę.

– Niechże pan siedzi. Ale jeśli moja ocena będzie „na nie”, wtedy… – K. zawiesił teatralnie głos. – No właśnie, co wtedy? Niechże pan nie sztywnieje. To luźne dywagacje. Wtedy – K. sam sobie odpowiedział – pana pisanie pozostanie ukryte dla świata. I… – Znów zawiesił głos. – Pojawia się problem: czy takie niedostępne ludziom, światu dzieła są, czy nie są częścią naszej kultury? Czy ją wzbogacają? Czy wnikają jakoś – mimo wszystko – w tkankę świata, w przestrzeń cywilizacji? Nie myślę tu o grafomańskich tekstach, ważnych tylko dla piszącego i nikogo więcej, jakich wkoło mnóstwo. Czy takich, co mizdrzą się i pudrują jak tania dziwka. Albo takich, co grzebią wciąż w tych samych kilku dołkach, tych paru antropologiach, mitologiach, semiologiach. Proszę się nie dziwić – to doksa, to rozterki recenzenta-krytyka. Który feruje wyroki i czasem coś, kogoś skazuje na niebyt. I nad tym niebytem czasem się zamyśla. Bo ma wciąż wątpliwości. Amicus Plato, sed magis amica veritas. Więc, gdy te pańskie, schowane głęboko w szufladzie, opowiadania zostaną kiedyś odkryte, gdy zdobędą uznanie po latach – bo ja się mogłem mylić – i zostaną opublikowane, wydane, wówczas dopiero – będą. A do tego czasu? Są czy też ich nie ma? I co z tego dla nas wynika? Co zatem z setkami napisanych książek, których nikt nigdy nie czytał, obrazów, których nikt nie oglądał, skomponowanych melodii, których nikt nie słuchał? Co z Wenus neolitycznymi, ukrytymi pod warstwą ziemi, gruzu, szlamu, co z nimi? Spytam trochę przekornie: co z Bachem i jego Kunst der Fuge, gdyby jednak Händel i Telemann, a nie Mendelssohn i Mozart? Czy pan mnie słucha, Piotrze?

Ruszył w stronę małej folii, opartej o boczną ścianę domu. Postawił na stole niedużą owalną donicę.

– Te kozie bobki to Yavia cryptocarpa. Nie to ładne, co ładne, a ładne, co modne. Yavia jest modna, chociaż wygląda, jak wygląda. Teraz każdy ma szansę, wszystko jest na swoim miejscu, takie czasy. Po-mo. Mnie to nie przeszkadza. W naturze pewnie by jej pan w ogóle nie zauważył, myśląc, że to kamienie lub jakieś odchody. Znamy jak na razie tylko jedno naturalne stanowisko tej endemicznej rośliny, w Argentynie, w prowincji Jujuy, na wysokości czterech tysięcy metrów. Znaleziono ją zupełnie niedawno. Wcześniej jej nie było. Dla nas. W naszych dawnych spisach, encyklopediach, zielnikach ani słowa o niej. A przecież Yavia była zawsze, rosła cicho w argentyńskich górach, schowana przed okiem człowieka. Co to za forma bytu? To byt–poza–cywilizacją, byt–poza–kulturą. Jak ów sławny syberyjski tygrys, nim pojawił się człowiek. Jak ta pana książka, po – ewentualnej – mojej miażdżącej recenzji. Ale ta książeczka jest przecież cały czas ukryta w autorze, w twórcy, który sam jest częścią społeczności, cywilizacji. Jest więc poniekąd jej potencjalną częścią. Jak moja Yavia, ukryta do któregoś tam roku wśród nieprzyjaznych ostępów. Była potencjalną Yavią. A teraz nią jest. A propos, czy nie wydaje się panu, że jednak daleko ważniejsze jest odkrycie takiej nowej rośliny, niż wydanie jeszcze jednej książki? Przy czym krąg osób zainteresowanych jednym i drugim jest równie liczny. Nieliczny.

Podniósł doniczkę do oczu:

– W naturze ma podobno kwiaty nie wcześniej niż po dwudziestu latach. Tak przynajmniej sądzi Kiesling, a ja mu wierzę. Rozmnażamy ją teraz z nasion i niektórzy hodowcy szczepią potem Yavię na Pereskiopsis. Ale ja znalazłem inną podkładkę i… mam rezultaty. Cicho sza, na razie to sekretna wiedza, gnoza. – Pogłaskał brzeg donicy. – Ale jest jeszcze coś, co nam tu pasuje. – Zachichotał K. – Otóż słowo „cryptocarpa”’ oznacza roślinę o zadziwiających zdolnościach. Podobną cechą obdarzone są też niektóre mamilarie. Theresae, sabotae. W środku kaktusa, w jego wnętrzu latami dojrzewa owoc. Który objawia się, wypełza na powierzchnię rośliny tylko w bardzo sprzyjających okolicznościach. Czasem nie pojawia się nigdy, obumiera, zanika. Więc jest czy też go nie ma? Dwu-byt. A teraz idziemy do najciekawszej folii. Najciekawszej dla pana. Gdzie dam panu odpowiedź.

 

Z zielonego, nakrapianego białymi plamkami miąższu, pokrytego rzadkimi, bladymi cierniami wyrastały długie, wąskie, kręte pędy również znaczone jasnymi cętkami.

− Chimera czy też hybryda, nie jestem biologiem. Dla niektórych takie mieszańce są niestosowne, nie dla mnie! Podkładka to Astrophytum ornatum, a pędy to Digitostigma caput-medusae, która pochodzi z meksykańskiego stanu Nuevo León, ma żółte kwiaty i także zaliczono ją ostatnio do rodzaju astrofytów. Digitostigma to całkiem świeże odkrycie. Szczepiona na ornatum daje taką dziwną, niepokojącą roślinę. Wychodzący spod ziemi potwór wyciąga do nas swe macki. Prawdziwa z niej Homerowa Chimera. Lew, koza i wąż w jednym. Ta tutaj jest moim dziełem. Dalej stoją różne monstra, dewianci, formy przerośnięte, wydłużone, grzebieniaste, jakby zrakowaciałe. Raj teratologów. Nie hoduję ich specjalnie, nie jestem miłośnikiem wynaturzeń, ale skoro powstały – niechże sobie będą. A todo padre le interesan los hijos que ha procreadoK. oczywiście zna ten fragment w oryginale. W tłumaczeniu Andrzeja Sobola–Jurczykowskiego brzmi to tak: „Każdego ojca obchodzą losy dzieci, które powołał do życia”. Jorge Luis Borges, Kuliste ruiny, z tomu Fikcje, Warszawa 2003.[3]… Jednak przyszliśmy tu specjalnie dla tej chimery. Ponowoczesność – proszę pana – także tworzy dziwy. Nie ma co protestować, takie czasy. Nie idzie o to, by każdy był frywolnym postmodernistą, ale literatura jednak oddycha rzeczywistością, a ta jest, jaka jest. Ktoś napisał, że prawdziwi twórcy pracować będą na wyspach otoczonych morzem kultury masowej. To morze jest przecież ponowoczesne i takimi falami obmywa plaże owych wysp. Dlatego akceptuję pana pisanie, choć widzę w nim może pewne niedostatki. Tak, pana twórczość jest chimerą. Nie żyjemy w czasie wojen kulturowych, przeciwnie – to okres łagodnego współistnienia, swobodnego przepływu myśli, idei, pomysłów. Pana sposób postrzegania świata odpowiada mi, jest autentyczny, dlatego dam książce pozytywną opinię. Inaczej musiałbym także wyrzec się tej mojej ślicznej, okropnej roślinki.

(Z cyklu Daimonia, 2012)

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Ryszard Lenc, Chimera, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 211

Przypisy

  1. T.S. Eliot, Wydrążeni ludzie, w tłumaczeniu Czesława Miłosza.
  2. Tamże.
  3. K. oczywiście zna ten fragment w oryginale. W tłumaczeniu Andrzeja Sobola–Jurczykowskiego brzmi to tak: „Każdego ojca obchodzą losy dzieci, które powołał do życia”. Jorge Luis Borges, Kuliste ruiny, z tomu Fikcje, Warszawa 2003.
  4. Leniwakobieta.
  5. Tchórz.
  6. Zwariowałam.
  7. Zaprawdę godne to jest, błogosławić Ciebie, Bogarodzico, zawsze błogosławioną i nieskalaną i matkę Boga naszego. Czcigodniejszą od Cherubinów i bez porównania chwalebniejszą od Serafinów, któraś bez zmiany zrodziła Boga Słowo, Ciebie, prawdziwą Bogurodzicę, wysławiamy.
  8. Anton, jako małe dziecko, też bał się burzy. Gromnica zawsze pomaga.

Powiązane artykuły

11.07.2023

Pan Bóg z Czeremchy

C ------------------------------------------------

Problemem Józefa Morawca była jego liczna i wciąż powiększająca się rodzina. Ożenił się z Hanką w czasie pobierania nauk w studium organistowskim w Kielcach i jeszcze zanim je ukończył, na świat przyszła Danusia. Potem Pan Bóg obdarzył rodzinę Morawców Krystianem, wkrótce potem Wojtusiem, dalej: Mariankiem, Franią i w końcu małą Justysią. Wojtuś zmarł na zapalenie płuc jeszcze w kołysce, tyle co go odstawili od piersi. Ponieważ Frania była słaba na umyśle od chwili, gdy spadła z zastronia w stodole, a Marianek od urodzenia słaby i w rękach, i w nogach, do pracy w domu, obejściu i polu była ich piątka. Do roboty piątka, do wykarmienia siódemka, chociaż Hanka, zwana przez Józefa pieszczotliwie Hanulką, sama potrafiła zjeść tyle, co reszta mniejszych i większych Morawców. Drapał się Józef w łysiejącą głowę i szukał przez lata parafii, która zapewniłaby jako tako znośny byt im wszystkim. O to zaś nie było łatwo. Na zarobek organisty w tamtych czasach składało się to, co ugodzili po cichu z proboszczem, co wpadło ze ślubów, z chrzcin i pogrzebów, co zostało z podziału datków opłatkowych zbieranych w czasie kolędy i wypominków na Wszystkich Świętych i co wskoczyło z nauki muzykowania udzielanej akordeonistom, a potem także gitarzystom (nuty są jednakie, a tabulatura podobna).I dzisiaj nie jest inaczej. Jeśli ksiądz dobrodziej był łaskawy, dorzucał krowę, parę kóz i kury, psa, kota, kawałek kościelnego pola, który organista i jego rodzina mogli obrabiać, i ogród z warzywnikiem, jeśli takowy przynależał do organistówki. Łatwo obliczyć, że zadowolenie było tym większe, im więcej dusz liczyła parafia, im więcej należało do niej okolicznych wiosek i przysiółków. Taka z jedną, dwoma to była lichota-marnota, niewarta starania o posadę, takie z dziesięcioma, czy nawet piętnastoma zdarzały się rzadko. Ale jednak i one mogły nie wyżywić licznej gromadki, jeśli trafił się kutwa proboszcz albo wokół plebana ktoś inny rozciągnął gęstą sieć. Tułał się więc Józef Morawiec po całej diecezji, która w połowie tamtego wieku obejmowała województwo kieleckie i północną część ziemi krakowskiej. Skała, Niedźwiedź, Łany, Klucze i Kluczewsko. Były jeszcze inne? Może tak, spamiętać trudno i wszystko się miesza. Po parę lat, czasem tylko jeden rok, albo nawet i krócej, gdy od razu widać, że trzeba uciekać i byle przed siebie, gdzie oczy poniosą. Ładował więc − jak ten Cygan − na wynajęte wozy dobytek całego życia i jechał dalej szukać swego miejsca. A wraz z nim Hanka, jego Hanulka, coraz grubsza i grubsza, Danusia, Krystian, z roku na rok bardziej zaradni, samodzielni, rośli i silni, co cieszyło Józefa, jednak coraz bardziej i bardziej głodni, co już nie było wesołe, dalej biedna, głupia Frania i lichy Marianek, w końcu rozpieszczana przez wszystkich, nie taka już mała Justysia. Tak wędrując, to tu, to tam, śpiewając i grając, godzinki, nieszpory, anioły pańskie, gorzkie żale, fatimskie, majowe i czerwcowe, roraty, sumy i wszystkie zwykłe, dotarł Józef Morawiec do parafii Czeremcha Wielka. A był rok 1966.

Rok to był całkiem niezwyczajny. W dalekim Rzymie skończył się właśnie wielki sobór, który tak już namącił ludziom w głowach, a tyle miał jeszcze pozmieniać, poprzestawiać. I tam w Rzymie, w Watykanie, i tu, w parafii Czeremcha. Zwyczajne, ludzkie Ojcze nasz zamiast czcigodnego, boskiego Pater Noster. Jasne, proste Wierzę w miejsce tajemniczego, dostojnego Credo. Nasz, swojski Baranek Boży, a nie wasz na wysokościach Agnus Dei. Pokój z wami, Hanko, Józefie, przekażcie sobie znak pokoju. Pax, pax vobiscum. I z duchem twoim. Et cum spiritu tuo. Idźcie, ofiara spełniona. Ite, missa est. Celebrans wśród nas, przed nami, tuż obok i widać mu wszystkie dziury w zębach. Tuż obok? Tak, bo równy nam – wiernym, prostemu ludowi bożemu. Zgorszenie to czy chwała? Takie zmiany, takie nowości. Dobrze, że nie wszystko od razu. Józef drapał się w łysą już prawie głowę. Nowe teksty, nowe nuty, nowe obyczaje, tam w dole i tutaj na chórze. Kiedy klękać, kiedy wstawać, kiedy można usiąść. Kiedy grać, kiedy śpiewać, a kiedy słuchać ciszy.

Rok to był całkiem niezwyczajny. W pobliskiej Częstochowie rozpoczęły się obchody Millenium. Tysiąc lat pod opieką Maryi Królowej. Cudowny obraz, który peregrynował po kraju, zaaresztowali i zawrócili z drogi. Odtąd wożono już kopię. Zgorszenie czy chwała? Józef drapał się w łysą już prawie głowę.

Rok to był całkiem niezwyczajny. Także i dla Morawca. „Dobrze, żeście przyjechali. Dłużej już czekać nie mogę. Stary organista chorował, chorował, aż umarł, a jego pomocnik nijak nie pasuje ludziom. Że wicher ma w głowie, że niewyraźnie śpiewa i całe wyrazy połyka, że nie zna połowy pieśni, że lubi sobie wypić i zagląda do knajpy jeszcze przed ostatnią mszą, że bałamuci dziewuchy. Mszyce czeremchy nie dają mi żyć. ‘Wyrzucić, wygonić, przepędzić’. Już tego słuchać nie mogę. O was zaś, Józefie, słyszałem dobre słowa. Mówią, że spokojny z was człowiek, pracowity i organista rzetelny. A zagrajcie mi na tej fisharmonii i zaśpiewajcie ‘Wszystkie nasze dzienne sprawy’. Dobrze. Ładny macie głos, wysoki, czysty. To jeszcze ‘Gloria in excelsis Deo’, rozumie się: ‘Chwała na wysokości Bogu’. Połapać się ciągle trudno. A podgrywać mi będziecie? Bo wiecie, ja czasem nie łapię tonacji. Nie każdy jest Kiepura. Co do warunków… To duża, bogata parafia, ziemia tu urodzajna, ludzie chętnie na tacę dają, na złość komunistom. Nie będziecie sobie krzywdować, dogadamy się. Mieszkać będziecie wedle kościoła, po tamtej stronie drogi, drugą połowę domu zajmuje kościelny. Budynek murowany, z piwniczką, z tyłu obora i chlew. W sadzie takie papierówki, że sam bym podkradał. To jak, Józefie, zgoda? Możecie zacząć od razu? Nasz Jan Chrzciciel czeka. Jest tylko mały kłopot”.

----------- c -------------------------------------

Kłopot nie taki był mały, jak mówił ksiądz jegomość. Krętymi, wąskimi schodkami, czując na plecach wilgotny oddech wieży, Józef wspiął się na chór, usiadł za kontuarem. Jeden manuał i pedał. Klawiatura niedługa, C do c3 . Zdyszany rozpiął kurtkę, zdjął szalik, rozejrzał się. Prospekt nieduży, ale ładnie rzeźbiony, widać, że snycerka to stara, szlachetna robota. Przeżegnał się i nacisnął klawisze. Przemaszerował po pedale. Tam i z powrotem. Skrajna belka wpadła gdzieś do środka, a noga wraz z nią. Strzyknęło w kolanie. Przeżegnał się po raz drugi. Niektóre klawisze nie grały wcale, dźwięki były rozstrojone, kwintowały, syczały. Włączył kolejno kilka rejestrów. Flet otwarty − jasny, przyjemny. Flet kryty − przytłumiony, ciepły. Pryncypał, czwórka − donośny, solidny, ale Salicet nie gra w ogóle. W pedale tylko świszczący Oktawbas. Tremola oczywiście nie ma, a powinno być. Dyspozycja na czternaście głosów − całkiem nieźle jak na nieduży kościół − ale czynnych jest może połowa. Więc to dlatego w prezbiterium postawili fisharmonię. Stary organista miał jakieś sumienie. Na organach można od biedy podawać „amen”, ale dobrze grać na nich nie poradzi nikt. Zaszedł do kancelarii. Więc tak: albo ksiądz dobrodziej zarządzi w trymiga remont kościelnych organów, albo on, Józef, tej pracy nie bierze. Wstyd to dla organisty nie móc grać na chórze. Wstyd i dla parafii. Na razie, przez parę miesięcy może być fisharmonium, trudno. To zresztą całkiem dobry instrument, Lindholm. Znajdziemy organmistrza − jest taki jeden specjalista w Krakowie, Lipiński − ten sprawi się dobrze, wymieni co trzeba, naprawi, zintonuje, nastroi. Trza tylko zapytać, czy nie ma innej roboty w tym czasie. On, Józef, wszystkiego dopilnuje i zadba, żeby proboszcz nie zapłacił za dużo, a robota była wykonana w terminie. Powiedzmy, na Wielkanoc. Przysporzy się chwały Panu i zasług słudze bożemu. Sufragan będzie rad. Więc jak, księże proboszczu? Jeśli tak, to umowa stoi.

„W szafie organowej jest data: rok 1752. Stary barokowy instrument. Traktura piękna, mechaniczna, ale uszkodzona. Większość piszczałek wykonano z blachy cynowej, niektóre głosy zrobione są z drewna. To zwyczajna praktyka. Najsampierw był to pozytyw. Z zapisków na Subbasie wynika, że w XIX wieku dodano sekcję pedału − w ten sposób powstały organy. Pedałowa wiatrownica stożkowa pochodzi prawdopodobnie z innych, większych organów − tu ją dopasowali i trochę skrócili. Wtedy też, księże proboszczu, rozbudowano instrument z krótkiej oktawy, o czym świadczy ścisk w szafie organowej. Kolejny remont był na początku tego wieku, o czym mówią listy na nazwisko ‘Franciszek Podgórski’, które temu Franciszkowi posłużyły jako uszczelnienie miecha. Teraz mamy instrument, a raczej to, co z niego zostało, nadgryziony, jak to mówią, zębem czasu, a najbardziej przez drewnojada kołatka. Niektóre drewniane piszczałki są tak zżarte przez robaki, że wypadły ze swoich miejsc! Niedobrze, bardzo niedobrze. Szkoda, bo to zacne, czcigodne organy. Niedobrze, bardzo niedobrze”. Krakowski majster pokasływał i kręcił z dezaprobatą głową. Kręcił nią nieustannie, gdy wraz z pomocnikami podmieniali zniszczone piszczałki, nasączali drewno trującą robactwo żywicą, lutowali pęknięcia, usuwali zbutwiałą skórę i wytarty filc, wymieniali i podklejali klawisze, naprawiali trakt i manubria, ustawiali połączenie manuału z pedałem, odnawiali polichromię prospektu. Marianek przychodził codziennie na chór i nie odstępował organmistrza na krok. Długa piszczałka daje dźwięk niski, krótka − wysoki. Dźwięk powstaje, gdy powietrze z komory wpada do piszczałki po otwarciu zaworu, to zaś dzieje się, jeśli organista naciska klawisz. Ale musi być włączony odpowiedni głos, czyli rejestr. Może kiedyś i on, Marianek, będzie naprawiał organy? Jak tylko nabierze siły w rękach. Tymczasem wraz z wikarym służyli pomocą jako kalikanci przy próbach rozruszania miecha. Wysłużoną i hałasującą dmuchawę zastąpiono cichobieżną, niemiecką, z jakiegoś katowickiego kościoła. Dodano wałek crescendo. Remont trwał do końca zimy, teraz organy czekała jeszcze żmudna intonacja i wreszcie strojenie. Mistrz Lipiński stukał w piszczałki swoimi młotkami, podpiłowywał końce, doginał blaszki i przesuwał szpunty. Złościł się przy tym bardzo − chyba tylko nieruchomy, zimny wzrok Józefa powstrzymywał go przed jakimiś strasznymi w tym świętym miejscu słowami − zatykał uszy, zamykał oczy, schodził z chóru, wybiegał z kościoła, wracał, wdrapywał się mozolnie po schodach, zaglądał do szafy, coś poprawiał, coś zmieniał, i tak przez okrągły miesiąc. Jednak w Niedzielę Wielkanocną, z pierwszymi podmuchami ciepłego, wiosennego wiatru, organy w „Janie Chrzcicielu” odezwały się jak chyba nigdy dotąd. Święci z kościelnych obrazów i nawet sam Patron z ołtarza spojrzeli w stronę chóru. Józef włączył wszystkie głosy − tutti. Alleluja!

------------------------ c1 ------------------------

Cóż rzec? Nie był to może Raj prawdziwy, ale Ziemia Obiecana na pewno. Nawiedzał Józefa sen, w którym jako Jozue wkracza do Kanaanu, a mury Jerycha pękają od potężnych dźwięków czeremchowych organów. Ludzie go polubili. Hanka z lubością słuchała, jak wiejskie baby w spółdzielni chwalą jej Józefa. „Wasz tak pięknie śpiewa, że aż serce ściska, a czasem łzy lecą. To dar od Pana Boga, macie w domu prawdziwy skarb, kumo”. Pleban go szanował, pytał o zdrowie, jego, żony, o naukę dzieci. I płacił sumiennie. Choć pracy było niemało, bo i przy kościele, i przy domu, i w polu, miał teraz Józef spokojną, lekką głowę, więc po raz pierwszy od czasów kieleckich zabrał się za „prawdziwe granie”. Talentu mu kiedyś nie brakowało, chęci do nauki także, ale życie tak się potoczyło, tak go ustawiło w szeregu, że był tylko wyrobnikiem, choć dobrym. Teraz wertował stare skrypty, przeglądał pożółkle szkolne zeszyty nutowe − że też uchowały się mimo przeprowadzek. W ciągu dnia, gdy kościół stał pusty, brał od kościelnego klucz, włączał organy i próbował coś zagrać. Coś innego niż zwykle. Szło mu niesporo, ale nie poddawał się. Któregoś razu, gdy męczył „Małe Preludia”, zaszedł do niego kościelny. „Dla kogo tak, Józefie, gracie? Przecież w kościele nikogo teraz nie ma”. Poskrobał się organista po brodzie. „W kościele zawsze Ktoś jest. A nie przeszkadzaj, Leonie”.

Pierwszy raz zdarzyło się to w dzień świętych Piotra i Pawła. Józef skończył grać nieszpory i drzemał, czekając na początek mszy, gdy z dzwonnicy odezwał się „Maciej”. Bum-bum. I znów: bum-bum. Ludzie wybiegli z kościoła, bo to przecież nie pora na dzwon, czyli, ani chybi, coś się wydarzyło we wsi i, ani chybi, coś złego. Józef narzucił kubrak – czerwcowe wieczory potrafią być chłodne − i wyszedł przed kościół.

− Jezu, mój Jezu, utopiła się, nasza Marysia utopiła się w stawie. − Kobieta, której Józef nie znał, klęczała przed krzyżem i zawodziła głośno.

Organista podszedł do Leona, który pojawił się na kościelnym placu.

– Ciała nie znaleziono, ale ci, co się z nią kąpali, widzieli, że szła pod wodę. Jak kamień. To mamy topielca w pierwsze dni wakacji. – Leon pokiwał głową. – Milicja już tam jest. Ciągle jej szukają. Mają łódź i długą żerdź. Nic tam po nas, starych.

– A czy to pewne, Leonie?

– Jak amen w pacierzu, Józefie. No, wieczornej mszy nie będzie. Idźcie ludziska do domu. Pomódlmy się jeszcze za spokój duszy. Wieczny odpoczynek racz jej dać Panie…

Jak amen w pacierzu. Morawiec wrócił na chór wyłączyć organy i pogasić światła. Usiadł za kontuarem. Czasami jest pacierz bez „amen”. Rozprostował palce. „Panie Jezu przyjm”. Grał tylko, nie śpiewał. A potem krótkie preludium, to, które ćwiczył przez ostatni tydzień. Nie wiedzieć czemu, nie czuł wcale smutku. Kadencja, koniec.

Spał jeszcze, gdy ktoś zastukał w okno. Odsunął firankę. Świtało. Leon, w łapciach, na piżamę narzucił kapotę.

− Otwórzże okno, Józefie! No, wiem, wiem, że ziąb. A mnie, myślisz, nie zimno? Nie do wiary, odnalazła się żywa. Wypiła chyba pół stawu, ale jakoś dopłynęła do brzegu i tam zemdlała. Całą noc tak leżała, aż znalazł ją plutonowy. Ludziska gadają, że cud.

Drugi raz we żniwa. Takiego deszczu nie widział nikt żyjący. Lało i lało bez przerwy. Psiakrew, wszystko w polu zgnije. Za co ich tak Pan Bóg pokarał? Bieda na Czeremchę i okoliczne wsie spadła i trzyma za gardło. Zadusi. Dali na mszę. Jeszcze jedną. Proboszcz wystawił Sakrament. Lało jakby mocniej. Wicherek w telewizji nie dawał nadziei, stary od Michaliny, co zawsze przepowiadał pogodę, bo miał przewlekły gościec, także. Józef modlił się ze wszystkimi, codziennie chodził w pole, brał kłosy w ręce i rozcierał palcami. Coraz cięższe i słabsze. Na zatracenie ten rok. Rano wstał wcześniej niż zwykle, otworzył kościół (wieczorem nie oddał klucza), zapalił wszystkie światła. Deszcz siekł wściekle o dach. „Kto się w opiekę” zabrzmiało tak, że aż zaczęły dzwonić szyby. Chwalcie Pana niebios. Chwalcie go na cytrze. Chwalcie Króla świata. Bo on Bogiem jest. Światła przygasły i znów się rozjarzyły. A teraz toccata. Sam początek. Panu Bogu każda muzyka miła. Trzask! Jedna z szyb na chórze wypadła. W południe przestało padać.

I trzeci raz jesienią, gdy zachorowała Hanka. Był początek wykopków, gdy jakiś okropny ból wszedł jej w dół brzucha i nie chciał odejść, choć parzyli zioła, przykładali to ciepłe, to zimne okłady. Lekarz kręcił głową i kazał do szpitala brać, ale krzyk podniosła. „Już lepiej w domu umrzeć, wśród swoich, z różańcem w rękach i gromnicą przy łóżku”. W nocy wyła z bólu. Brzuch jej spuchł jak balon. Zawołali starą Michalinę. Odczyniła, spaliła kadzidło, przyłożyła plastry z gorczycy, przystawiła pijawki. Hanka przestała jeść i zaczęła na śmierć się szykować. Danusia kupiła jej czarną sukienkę, czarne pończochy i czarne półbuty. Wtedy Józef wstał od stołu i zrobił to, co już dawno zrobić powinien. Cicho, cichutko śpiewały tego wieczora organy, kołysząc złe moce do snu. A zaśnijcie, zaśnijcie, o mojej Hance zapomnijcie na razie. Cyt-cyt. Graj fleciku łagodną, rzewną pieśń. A śpijcie, śpijcie, od mojej Hanulki odstąpcie. Luli-luli-la. Rano Hanka obudziła się pierwsza, głodna że strach. „A dajcież mi zacierki. A co to? Do trumny mnie już ubieracie? O, niedoczekanie wasze! Danka, Krystek, pomóżcie mi wstać, bom słaba”.

----------------------------------- c2 -----------

Dawało do myślenia. Może prawda, a może nieprawda. Bo niby dlaczego on, Morawiec Józef, i dlaczego organy we wsi Czeremcha Wielka, gdzieś w diecezji kieleckiej, chyba na krańcu świata. Ani to organy szczególne (choć udatne i całkiem ładnie grają), ani wieś wyjątkowa (choć ludzie bogobojni i skromni). Czy one miały tak zawsze, czy dopiero teraz po remoncie, tego nie dowie się nikt. Cóż począć, trzeba spróbować. Od czego tu zacząć? Jeśli dziś wieczorem na Introit zagra solo i nic nie zaśpiewa, to jutro sypnie śniegiem, a… a jeśli zaśpiewa na wejście, cokolwiek − jutro śnieg nie spadnie. Zaśpiewał, śnieg nie spadł. Ee, to głupie przecież. Jeśli przy Alleluja, przed Ewangelią, włączy Oktawę, a wyłączy Gedackt, to ksiądz jegomość jutro da mu niewielką, niedużą podwyżkę. Choćby całkiem małą. „A co byście powiedzieli, Józefie, na parę złotych więcej? Powiedzmy − dwie stówki? A niech będą trzy. Dobrze się sprawujecie, bardzo jestem rad. Ksiądz biskup przysłał list pochwalny, żeśmy nasze organy tak pięknie wystroili. ‘Bo w Kościele łacińskim należy mieć w wielkim poszanowaniu organy piszczałkowe jako tradycyjny instrument muzyczny, którego brzmienie ceremoniom kościelnym dodaje majestatu, a umysły wiernych podnosi do Boga i spraw niebieskich’. Tak napisał! Podobno sam wojewódzki konserwator zabytków do biskupa dzwonił”. Trzy stówki… Więc jeszcze taka próba. E x p e r i m e n t u m  c r u c i s, jak mówi wikary. Lidka od Michaliny nie może zajść w ciążę. Czy ona temu winna, czy raczej jej chłop, wszystko jedno, nie mają dzieci i tyle. I u lekarzy byli, i na pielgrzymce w Świętej Lipce, która jest bardzo pomocna w tych sprawach. A taka bogobojna kobieta, codziennie na porannym różańcu, na godzinki i na prymarię zostaje. To poważne zadanie, nie takie tam − żeby śnieg spadł albo parę groszy w kieskę. Niech stanie się tak: na Rozesłanie wiernych po najbliższej sumie zagra coś z Tabulatury Jana, co ją podesłał organista od Dominikanów z Krakowa, i niech… niech Lidka Winczewska do Świąt będzie przy nadziei! Do Świąt. Po Trzech Królach Winczewscy wyprawili chrzciny.

Zauważył, że drobne, zwykłe sprawy może załatwiać od ręki. Tu sprawa była prosta: włączyć ten głos lub inny, dodać łagodne tremolo, grać na manuale, ale bez pedału, albo na pedale, a bez manuału, włączyć połączenie z pedałem, ustawić wolną kombinację (w ten lub inny sposób), przestać (zacząć) podawać ton księdzu lub psalmiście, albo wesoło na przekór: grać forte tam, gdzie zapisano piano, lub piano, gdzie powinno być forte. I myśleć o sprawie. Myśleć bardzo mocno. W ten sposób wydłużył czas otwarcia sklepu, bo ci, co pracowali w polu nijak nie mogli zdążyć. Wymienił sołtysa, bo stary był, jucha, leniwy i niczego nie potrafił załatwić. Ustawił przystanek przy szkole. Większe, trudniejsze zadania już takie proste nie były. Tu trzeba było dodać Miksturę, a jeszcze lepiej Trompete, włączyć pleno, a gdy rzecz była z tych niemożliwych − zagrać całą mocą: tutti. I śpiewać bardzo głośno. Czasem pomagał jakiś szczególny utwór; uczył się więc nocami Józef jak szalony, grał już „Święty Boże” Surzyńskiego, preludia Żeleńskiego i te co prostsze Bacha, znał coś z Pachelbela, a nawet z Césara Francka. Tak zdobył pozwolenie na drogę do Czeremchy Małej, o które starali się podobno jeszcze za Bieruta, odzyskał skradziony samochód proboszcza, ugasił pożar w plebanii, który zaprószyła księża gospodyni, postawił nową remizę, zakończył pomór kur, gęsi i kaczek, wydał za mąż najstarszą ich córkę − Danusię, podleczył Marianka.

Minęły dwa lata i przyszedł rok sześćdziesiąty ósmy. Gonili Żydów z kraju, gonili studentów w Warszawie, gonili odszczepieńców u naszych sąsiadów z Południa. O wszystkim czytał Józef w gazetach, które prenumerował dobrodziej. „Czas, Józefie, czas z tym wszystkim skończyć. Ziemia potrzebuje pokoju. Módlmy się do Pana naszego i o wstawienie do Panienki naszej”. Na ofiarowanie organista zagrał tego dnia „Jesus bleibet meine Freude”, a na uwielbienie „Dic nobis Maria”. Zdawało się w takich chwilach, że organy rosną i rosną, aż orkiestra niebiańska wypełni całą przestrzeń chóru. Aniołki grają na trąbkach, putta na dzwoneczkach, gwiazdy wirują, dźwięczą dzwony rurowe, śpiewają słowiki. Powietrze pachnie kwiatem czeremchy, brzęczą pszczoły, buczą trzmiele, fruwają niebieskoskrzydłe motyle. Wymienił potem Józef jednych rządzących na innych, tych na jeszcze innych, skończył wojnę na jednej półkuli i kryzys na drugiej, powołał na Tron Piotrowy biskupa z Krakowa, dał ludziom z Wybrzeża parę chwil radości, rozkruszył jeden Mur. Wulkany przestawały dymić, rzeki wracały w koryta, ludzie wracali do domów. Bach, Albinoni, Corelli. Praetorius, Frescobaldi, Galuppi. Crescendo-pleno-tutti.

------------------------------------------------ c3

I to już koniec opowieści. O organiście z Czeremchy Wielkiej i jego niezwykłych organach. Zestarzał się Józef, przygarbił, resztka włosów na głowie całkiem posiwiała. Na jednej półkuli zaczęła się nowa wojna i nowy kryzys na drugiej. Inne wulkany zaczęły dymić, inne rzeki wystąpiły z brzegów, innych ludzi wypędzono z domów. Plebanię znów trawił pożar, nowy sołtys nie lepszy był od starego, drogę podmyła powódź, Hanulkę bolał brzuch. A Józef, choć zmęczony, strapiony, wspinał się wciąż na swój chór, dzień za dniem, dzień za dniem, załączał organy, ustawiał rejestry i grał. Alleluja, Gloria, Kyrie. Bach, Albinoni, Corelli. Praetorius, Frescobaldi, Galuppi. Crescendo-pleno-tutti.

(Z cyklu Piękny świat, 2010)

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Ryszard Lenc, Pan Bóg z Czeremchy, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. T.S. Eliot, Wydrążeni ludzie, w tłumaczeniu Czesława Miłosza.
  2. Tamże.
  3. K. oczywiście zna ten fragment w oryginale. W tłumaczeniu Andrzeja Sobola–Jurczykowskiego brzmi to tak: „Każdego ojca obchodzą losy dzieci, które powołał do życia”. Jorge Luis Borges, Kuliste ruiny, z tomu Fikcje, Warszawa 2003.
  4. Leniwakobieta.
  5. Tchórz.
  6. Zwariowałam.
  7. Zaprawdę godne to jest, błogosławić Ciebie, Bogarodzico, zawsze błogosławioną i nieskalaną i matkę Boga naszego. Czcigodniejszą od Cherubinów i bez porównania chwalebniejszą od Serafinów, któraś bez zmiany zrodziła Boga Słowo, Ciebie, prawdziwą Bogurodzicę, wysławiamy.
  8. Anton, jako małe dziecko, też bał się burzy. Gromnica zawsze pomaga.

Powiązane artykuły

11.07.2023

Geoda

Pod Wieżą

Co z tym absurdem teraz począć mam – moje ty biedne serce – z tą karykaturą, z moją starością? Tak jest przyczepiona do mnie jak puszka do psiego ogona. Ciągnąc tę puszkę, przeskoczyłem niewielki rów i potknąłem się o wystający pręt. Tu jeszcze złomiarze nie dotarli, a może kawałek stalowego drutu nie jest dla nich atrakcją, gdy wkoło tyle skarbów. Podwinąłem nogawkę spodni – na szczęście nie bardzo ucierpiała – z przeciętej skóry sączyła się strużka krwi. Ucisnąłem rankę, zlizałem krew z palca. Zjawiła się znajoma łagodna duszność, jak zawsze, gdy czymś się zdenerwuję. Odetchnąłem parę razy głęboko. Drobiny kurzu wpadły do gardła, potem do krtani i płuc, ale tamto uspokoiło się, rozpłynęło. Zakaszlałem, splunąłem, ślina przywarła do buta. Wytarłem go o kamień. Jeszcze gorzej, trzewik pokryła tłusta, brudna maź. Wzdrygnąłem się. To nie jest kraj…

Rozejrzałem się, spojrzałem w górę. Nade mną wisiał urwany, jakby odcięty w połowie taśmociąg. Transport donikąd. Z tego miejsca Wieży nie było widać. Zasłaniał ją pochylony w pół jak człowiek budynek sortowni, co poznałem po zwisających z dachu literach K E F S. Odwrócone „F” kołysało się, poruszane miarowo podmuchami przedwieczornego chłodnego wiatru. Wahadło odmierza czas, ale tym razem jest to jego własny czas. Ukłoniłem się także, podniosłem z ziemi osmolony, ale wyglądający solidnie kij, który odtąd służył mi za laskę (będzie też do obrony, pomyślałem trochę niedorzecznie), i ruszyłem dalej. Lekko schylony szedłem szybko, ale ostrożnie, patrzyłem na boki i pod stopy, pamiętając o niedawnym przykrym zdarzeniu. Jeszcze tego brakowało, bym na samym początku utknął w jakiej dziurze. Zawiało mi w oczy popiołem, ale dojrzałem cienie z prawej strony pod murem, tam gdzie kiedyś była nowa cechownia. Usłyszałam stłumione krzyki. Mroźny dreszcz przebiegł mi po plecach. Ciemniało, muszę zdążyć dojść do Wieży przed zmrokiem, tak by wartownicy mnie nie spostrzegli. Mniej więcej o tej porze jest wymiana ochrony. Za godzinę zacznie się obchód, wtedy niedobitki łowców: emocji i żelastwa pochowają się w załomach pustych hal, w szczelinach i rozpadlinach. Ale teraz jest martwa fala, więc naprzód.

Wieża rosła w oczach, ogromniała. Jeszcze niedawno były tu trzy wyciągowe wieże, już tylko ta jedna została, a i na niej wysoki pod niebo żuraw oparł swój długi dziób. Zostały tygodnie, bo nie miesiące. Kłapnie parę razy i koniec. Po co tu ja? – znów zaświdrowało w głowie. Po to człowieku, by zobaczyć, dotknąć, objąć, zanim zniknie, zapadnie się pod ziemię albo rozwieje w powietrzu, zanim potną, zgniotą, przysypią, zrównają. Jestem, bo wcześniej nie byłem, ani tu, ani nigdzie, właściwie to byłem, ale przy samej powierzchni, na peryskopowej, nie obchodziło mnie zanadto to wszystko, choć mieszkam tu, jem, piję, kocham, nienawidzę, myślę, od zawsze. Ale nie jestem stąd i moje księgi nie tu napisane. Jest czapla, a nie ma gołębia, biegnie koń ułana, a nie człapie ślepiec w podziemnym chodniku, jest wileńska brama, a nie ma sygnaturki na miechowickiej Ostoi, jest parasol, a biało-czerwona szlajfka schowana w kastliku. I ta inna mowa, którą rozumiem i lubię, lecz gdy jej nadmiar, to zatykam uszy. Więc jak to jest? Janus, jedną twarz miałem zwróconą na zachód, drugą obróconą stale ku wschodowi. Nawet nie Janus, bo w jednej twarzy oczu nie było wcale. Wielu takich jak ja, ale nie łagodzi to tępego ucisku. Poczułem mrowienie w skaleczonej nodze. Dość rozpamiętywania, nie uchodzi tutaj.

Stanąłem wreszcie u podnóża Wieży, niewidzialne stalowe liny skrzypiały, dwa koła maszyny patrzyły przed siebie nieruchomym wzrokiem. Wiatr uderzył mocniej, nasunąłem kapelusz na uszy, zapiąłem szczelnie kurtkę i stromymi schodami zacząłem mozolnie iść w górę. Nie byłem sam, sam nie dałbym rady, był ze mną ktoś, kto w inny czas piął się na inną wieżę. Pomóż mi, pomóż, Williamie Butlerze. Zabierz ze sobą wszystkich swoich świętych, a ja wezmę swoich. I ja wchodzę na szczyt, i jak ty patrzę w dół, ku ziemi, ku widmom przeszłości. Wysyłam naprzód wyobraźnię w pogoń, kruche obrazy, wspomnienia zwołuję. Ale ja nie każę pakować się Muzie, jeszcze nie pora na to.

W górę

Joasia. Nędzną rzeczą jest człowiek na starość, nie więcej niż łachmanem wiszącym na kiju – spojrzałem na swojego przygodnego przyjaciela. Zadyszałem się, stopnie były strome, a poręcz zawieszona wysoko. Nie tacy jak ja tutaj wędrowali. Jeszcze duży krok, stanąłem na małej platformie. Oparty o balustradę wolno, z przyjemnością paliłem papierosa, chowając go w zamkniętej dłoni, by żar nie był widoczny z dołu. Przede mną jeszcze trzy takie bazy pośrednie. Postoje dobrze mi zrobią, do wierzchołka spory kawałek. Wieża lekko się zakołysała, a może mi się zdawało.

– Czy panu także przynieść kwiatki?

Odwróciłem się gwałtownie, przestraszony. Mała, pięcio- może sześcioletnia dziewczynka, w kusej sukience, siedziała na skraju pomostu i majtała nogami. Obok niej leżała wiązanka polnych kwiatów. Jak to się stało, że nie zauważyłem jej wcześniej? Przez ten zmrok.

– Co tutaj robisz, dziecko? – Papieros wypadł mi z ust i poszybował na dół. – Skąd ty…

– Zbieram kwiatki, nie widać? – Przerwała mi wpół słowa. – Czy panu też nazbierać?

– Na wyciągowej wieży, nad szybem? – Absurd sytuacji dobił się do mojej głowy.

– Tam na polu rosną fioletowe strzępiaste. – „Strzępiaste” powtórzyła wolno dwa razy, widocznie słowo było nowe, cieszyło, choć wymagało skupienia i wysiłku. – Jeśli pan woli, przyniosę różowe i czerwone, ale muszę pobiec do pałacowego ogrodu. – Nie zwróciła uwagi na moją wątpliwość. – Przyszedł pan w interesach do wuja Karola? – „Wuja” zabrzmiało uroczyście. – Do pana Karola? – poprawiła się mała. – Ale proszę uważać, kiedyś służący chwycił nożyce, uszy obciął szelmie, to jest dzierżawcy, bo gadał bezczelnie, i w salaterce zaniósł na stół…

– Co ty mówisz, dziecino? Jakie uszy, jaka salaterka? – No, uszy, zwyczajne. Na imię mam Joanna, ale teraz może mi pan mówić: Joasia. Bo potem już nie będzie wypadało. A ten pałac z kwiatkami będzie kiedyś mój; wuj mi go da, i tę kopalnię także. – Zatoczyła ręką koło: – I inne. – Zaczęła klaskać w dłonie. – Tę tutaj raczej sprzedamy – dodała, poważniejąc. – Ja to się go trochę boję. Wuja Karola – wyjaśniła i zamyśliła się. – Myśli pan, że go bardzo boli? Ta uschnięta ręka. – Zaczęła pociągać nosem. – Ale on mnie nią czasem głaszcze. Podnosi, o tak… – Dźwignęła lewą rękę, opuściła dłoń i poruszyła się całym ciałem, do przodu, do tyłu. Palce zatrzepotały. – To ja lecę po Blumen. Czy pan jest szelmą? – Zaczęła zsuwać się z platformy i już jej nie było.

Spojrzałem w dół, ale mrok okrywał ziemię. Na platformie leżał polny kąkol. Zatknąłem go za taśmę kapelusza, dotknąłem lewego ucha. I prawego. Nie, raczej nie jestem.

Czerwona czapka …zaprawdę, boski to mąż, który jako pierwszy nauczał człowieka szlachetnej sztuki górniczej i w łonie skał skrył ów istotny symbol ludzkiego życia. Raz ujrzysz tam pokład rozległy, lecz ubogi, z kruchym urobkiem, kiedy indziej skała zgniata go w nędzną, niemal niedostrzegalną żyłę i właśnie tu kryją się najszlachetniejsze złoża… A ja cierpliwie pnę się w górę. To już trzeci etap, za pierwszy licząc marsz ku Wieży przez posępne pustkowie. Trzeci nie będzie trudniejszy niż drugi? Czy dla Boga stwarzającego świat dzień trzeci był wyjątkowy? Lądy, morza, roślinność. Zanim zaświeciły Słońce, Księżyc, gwiazdy. Bo Ziemia była ważniejsza, była przy naszym Początku i była miejscem, gdzie się miało Wykonać. …między edeńskimi drzewy, kiedy nasz ojciec pierwszy raz westchnął do Ewy, Ziemia to pierworodne miłości westchnienie złowiła i w kosztowne zawarła kamienie… I ty się wtedy pojawiłeś czarny, błyszczący kruszcu. Którego tu już zresztą nie ma. Zbyt mało cię Bóg zaplanował, gdy siedział z aniołami i rachował, przeliczał. Miał złe dane wejściowe i dlatego teraz ta Wieża i cała reszta odchodzą w niebyt. Zasapałem się, rozpiąłem kurtkę i usiadłem na podeście, krzyżując nogi, w odpowiednio bezpiecznej odległości od krawędzi. Nie będę na razie patrzył w dół, jakoś nie lubię wysokości, nie mam tego niezbędnego genu. Może później, gdy się ściemni zupełnie. W co zaczynałem wątpić, bo od jakiegoś czasu z szybu pod Wieżą dobywały się dziwne, niepokojące błyski. Ale co tam, u licha? Zmrużyłem oczy, by ostrzej widzieć. Po drugiej stronie platformy leżała czerwona graniasta czapka. Dźwignąłem się i podszedłem bliżej. Pochyliłem się, by ją podnieść, ale poruszyła się, okręciła (wyciekło z niej trochę brudnej wody) i usłyszałem cichy głos:

– Nie ruszaj tej magierki, wędrowcze, jeśli nie chcesz, by cię utopek, czyli wodnik, z zemsty w topiel wciągnął. A nie jesteś ty czasem pijany? – Jak ma wciągnąć, jeśli nie ma rzeki ani stawu w pobliżu. Poza tym jesteśmy jakieś dwadzieścia metrów nad ziemią – podjąłem dyskusję z czapką, lub z kimś schowanym pod czapką. – Nie, nie jestem pijany. W ogóle niewiele piję. – Czułem potrzebę wytłumaczenia się.

– To dobrze, może cię utopek oszczędzi. Nie tak jak tamtego młodzieńca, który z kamratami się do dziewczyny chciał dobrać. A było tak: tamci wstali od stołu i zgodnie wrzasnęli, że co jest warta, sprawdzą tej niedzieli. Ale za dużo księżycowych błysków, czy dzień, czy noc im się poplątało, muzyka we łbach im zalęgła chaos i jeden został na Kluńskim torfowisku. Staw, torfowisko, Kluńskie czy inne, wszystko jedno, utopił się i tyle go było.

Czapka zrobiła dwa obroty w przeciwną stronę i znów pociekła z niej woda. Czystsza.

– Gdy tak się przekręcam w prawo i lewo, to powoli obsycham. Bo nie jest prawdą, że ci, co w wodzie żyją, wodę lubią. Ja na przykład nie bardzo. Inni też chyba nie, po co by wciąż suszyli poduchy i pierzyny? Słuchaj (nachyliłem się nad czapką): jakby co, jest pewna metoda na utopka, którą ci teraz sprzedam, bo wyglądasz mi na poczciwego człowieka, a ja nie jestem od tego, by pomagać w szkodzeniu dobrym ludziom (tu poruszyłem się swobodniej). Utopka – poznasz takiego po zielonym pysku, żabich nogach i wygiętej jak kutas fajce – zawsze się bije lewą ręką. Wtedy on słabnie, a człowiek mocnieje. Jak prawą, to na opak, więc lepiej się nie pomylić. Gdy takiego spotkasz, to przeżegnaj się, pieronem zmów pacierz i ci… ciach go w pysk lewą. On cię też wali, ale słabnie, słabnie i w końcu ucieka do stawu. Albo jakiej innej wody, w której mieszka. A teraz idź już, uciekaj, bo coś mi się zdaje, że mój pan nadchodzi, a ja ręczyć za niego nie mogę. A duża rzeka jest tutaj, tylko jej nie widzisz, bo ukryta przed ludzkimi oczami.

Posłyszałem chlupot wody i ciche człapanie. Zacząłem biec ku schodom, szum rósł, kroki potężniały, woda wpływała mi już do butów. Nie odwracając się, machnąłem lewą ręką (kij trzymałem w prawej, nie przydał się zatem) i uderzyłem w coś miękkiego, zimnego. W ostatniej chyba chwili wydostałem się na brzeg i skoczyłem w górę. Prędko na trzeci pomost, byle dalej od tej rzeki i czerwonej czapki.

Diabeł. – Hej, obudź się, miły panie. – Jasna, pogodna twarz pochylała się nade mną. – W drugi Anioł Pański nie można spać w polu, bo cię południca porwie albo ci w głowie namiesza. – Zachichotała, niebieskie oczy mrugały do mnie wesoło. – Ta południca to ja. Czasem ukazuję się ludziom jako stara pomarszczona baba, ale wolę tak, jak teraz. Może się komu wreszcie spodobam? – Przeciągnęła się lubieżnie. – Moje siostry już mają swych narzeczonych. Niektóre to po dwóch i trzech. No, na tobie mi niespecjalnie zależy. – Przyjrzała mi się uważnie. – Doprawdy nie wiem, po co cię obudziłam. A niech tam, może jutro będzie lepiej.

Spostrzegłem, że leżę w zagajniku na polu. Dwie wychudzone kozy wyjadały coś z trawy i niebezpiecznie przysuwały się w moim kierunku. Kilometr dalej rozłożyła się duża wiejska chata, kryta podwójnym szerokim dachem. Opodal niej rósł wątły lasek, prześwitywały przez niego mury i okna pałacu, zamku może. Na horyzoncie brązowił się płaskowyż galmanowej hałdy. Brzęczały pszczoły, buczał groźnie bąk, pachniało czereśniami, było ciepło, nawet parno. Czułem błogą senność, ale usiadłem i przyjrzałem się mojej towarzyszce.

– Ale ja przecież jestem na Wieży, w połowie drogi na szczyt. K-E-F-S – przeliterowałem. – Jest wieczór, prawie noc. Zimno i…

– Nie wiem, jest inaczej niż mówisz. – Południca wzruszyła ramionami. – Może uderzyłeś się w głowę i to ci się śni. Nie pytaj polnej panny, bo ona nie jest od udzielania mądrych odpowiedzi, a od mącenia ludziom w głowach w letnie, upalne dni. Lepiej zapytaj Diabła. Nie taki on zły, jak gadają ludzie. Mieszka tam w chacie pod lasem, choć mógłby w swoim pięknym pałacu. Ale teraz go nie ma, pojechał doglądnąć dziedziny. A jego włości ogromne, i w trzy dni nie objedziesz. Jest bajecznie bogaty… – Westchnęła – … ale okropnie brzydki. Z Ballestrema sługi w krótkim czasie się wykluł graf Ballestrem drugi. Umiał czytać, szczędził i kupował. Jedną miał tylko rękę, a światem kierował – taki to on jest. – Pokiwała głową. – W nocy trzeba ci iść, gdy ten lancykryst konszachty ma z innymi takimi jak on – poradziła. – Palą zioła, gotują trucizny, leją wosk i tak wyrabiają złoto! Teraz jest tylko służąca i ta mała dziewczynka, Johanna – musisz poczekać do nocy. I weź ten sękaty kij, który przy tobie leży. A przysuńże się bliżej. Na bezrybiu… jak mawia śmieszny utopek, co mieszka w podziemnej rzece. Przajesz ty mi trocha? – Roześmiała się i potrząsnęła głową. Snopek pszenicy zawirował w powietrzu, poleciały z niego kłosy, może iskry.

Cóż rzec? Czekałem tak do późnych godzin nocnych, zastanawiając się, czy już na zawsze zostanę w tym miejscu i czasie. Nie bardzo mi się nudziło, przyznaję, ale nie po to podjąłem wędrówkę, by oddawać się urojonym zapewne rozkoszom. „Diabeł” okazał się wujem Joasi (z mojego pierwszego przystanku), starszym, kostycznym, w sumie uprzejmym człowiekiem. Kuśtykając, sprowadził mnie do dużej suchej piwnicy, gdzie w szklanych retortach i kolbach bulgotały jakieś odwary. „A teraz mam taki pomysł, by zastąpić olej w lampach górniczych – karbidem. Jeśli uprażyć węgiel bez powietrza i dodać do niego palone wapno – dostaniemy karbid, który zmieszany z wodą da palny gaz, szanowny pan rozumie, co mówię? To będzie eigentliche Wunder”. Wyjął z kieszeni srebrny pieniążek i wskazał na stojącą w rogu miedzianą kadź, pod którą buzował ogień. Więc dlatego tu tak gorąco. „Talar – na pamiątkę po Diable. Tego zupełnie sam upichciłem, niezgorszy, prawda? Ale, wracając do pana kłopotu, mein Herr, wetrzemy w skroń parę kropli medykamentu na ziołach i spirytusie, i to nas powinno przywrócić do życia. Uderzenie w głowę, o tu wyrosła śliwa, ale nic groźnego. Łaskawy pan nie z naszych stron, nicht wahr?”. Prawą ręką zanurzył szmatkę w butelce z ciemnego szkła – lewa wisiała bezwładnie na temblaku – nagle cały znieruchomiał. „Źle się od paru dni czuję. Pan wie, że wkoło szaleje tyfus głodowy? Wyjadę chyba do Wrocławia i panu też radzę. Mam takie złe myśli, że nie ma komu wieści przekazać i nie usłyszycie, kiedy i jak zakończył życie zbankrutowany dziedzic tego domu. Sam nie wiem, czego się boję bardziej – tego nagłego bankructwa (co chyba mi jednak nie grozi) czy ludzkiego złego słowa i zapomnienia. Nadzieja w tej małej. Zrobię im wszystkim niezłego psikusa”. Zarechotał jak żaba, szmatka wyjrzała z butelki.

Przy piecu. Do przytomności powróciłem na tapczanie z czerwoną narzutą. Ktoś nakrył mnie jej rogiem, właściwie samymi frędzlami, pod głowę wetknięto mi twardy jasiek. A więc to już koniec wyprawy? Czułem kołysanie w głowie i ciepło w stopach – tapczan stał tuż przy kaflowym piecu. W gardle poczułem gryzący dym; podły tytoń czy piec nie miał dobrego ciągu? W pomieszczeniu była jeszcze biblioteczka, bez szyb, za to z urwaną nogą, okrągły fornirowany stół i kilka krzeseł z kompletu. Tyle sprzętów ogarnąłem jednym spojrzeniem. Pokój był pełen ludzi. Przy piecu siedział młody człowiek w białej koszuli, palił nerwowo papierosa bez filtra i coś zapisywał w cienkim niebieskim zeszycie. Pod ścianą ksiądz rozmawiał z mężczyzną w surducie i sztuczkowych spodniach. Drugi podobnie wyglądający jegomość o twarzy bez wyrazu wpatrywał się w świat za oknem. Dwóch młodych mężczyzn – jeden obcięty na jeża, drugi z włosami do ramion – siedziało w kucki pod przeciwległą ścianą. Jeden pisał na tekturowej podkładce, drugi zawzięcie kreślił coś na kartkach rozłożonych na podłodze, co chwila gniotąc w kulki i odrzucając te rysunki, które go nie zadowalały. Potem wymieniali się kartkami, szeptali do siebie i wszystko zaczynało się od początku. Obok nich, w rogu pokoju, przy drzwiach, z twarzą zwróconą do ściany, klęczał człowiek, rozebrany do pasa. Na plecach miał krwawe pręgi. Kiwał się do przodu i do tyłu, mamrocząc do siebie. Doszły mnie pojedyncze słowa: – Za to, że wyjechałeś, za to, że zapomniałeś… Był tam jeszcze grubas w brązowej skórzanej kurtce. Siedział za stołem i coś popijał (wódkę chyba) z kryształowego kieliszka. Obok niego na skraju krzesła przycupnęła kobieta, ubrana w lnianą tunikę, upiętą srebrną broszą; mogła mieć równie dobrze trzydzieści pięć, co pięćdziesiąt lat. Leżała przed nią sterta karteluszków; z perspektywy tapczanu widziałem tylko wierzchołek papierowego wzgórza.

Oświetlał to zgromadzenie żyrandol z kwietnymi tandetnymi kloszami, nie wszystkie żarówki świeciły. Doszły mnie strzępy rozmowy.

– Mówię panu, że ten młodzieniec będzie naszym największym poetą. – Ksiądz wskazał palcem na chłopaka w białej koszuli, który zdawał się nie zwracać na nikogo uwagi. Teraz wychylił się do tyłu na krześle, połknął tabletkę, którą wydostał z kieszeni spodni, i powiedział w przestrzeń: – Moja nieśmiertelność jest krótka ale pewna. – Nie pan, nie ja, tylko on, choć – na Boga żywego – nic nie pojmuję z tego, co pisze. Nie tak jak my: pan czy ja. – Ksiądz otworzył książeczkę w twardej oprawie i przeczytał: – „Dawa rozkaz pan sztajger, już nalewa olej, proch rozdawa i czyni, co naznacza kolej. Tymczasem w półkiblowym zbanuleczku kawa wyśmienicie już pachnie, apetyt powstawa”. To jest nasza mowa, to są nasze sprawy.

– Bo tragiczna era wiedzie początek od ślepca Homera. Ale Homer to z jegomości nie jest, choć jedną epopeję ksiądz zmyślnie napisałeś – rzucił kąśliwie brzuchacz. – A tamto Mickiewiczem trąci.

Człowiek przy oknie odwrócił się:

– A mnie się podoba, co pisze o nich Pfarrer, choć wolałbym, by było ułożone w moim mocnym, logicznym języku. …są oni z natury nie bez uzdolnień i wyposażeni są we właściwe zwłaszcza niewolnikom żywotność, spryt i zręczność. Przypominają jednak raczej owych ciemnych Kimmeryjczyków, których Zeus strącił na wieczność do Hadesu. Tam też do dzisiaj siedzą.

– Zabierzcie stąd tego idiotę! – huknął zza stołu grubas. – Nie po tośmy się trudzili, żeby teraz dyrektor nędznego gimnazjum plótł głupstwa i walił nas Kulturkampfem między oczy. Jakbym słyszał tego przemądrzałego socjologa z Wersalu. Ej, student! – krzyknął do młodzieńca – masz jeszcze gdzieś gorzałkę?

– Mam tylko diazepam. Moja nieśmiertelność jest krótka ale pewna – powtórzył uparcie chłopak.

– Na co mi jakiś cholerny diazepam? – zirytowała się skórzana kurtka.

– Pax, pax vobiscum. – Proboszcz przeżegnał obecnych. – „Z jakim spokojem pracuje biedny, skromny górnik: w pustkowiu głębin, z dala od niespokojnego zamętu dnia, uskrzydlony jedynie żądzą wiedzy i umiłowaniem zgody. Ten zawód uczy go nieznużonej cierpliwości, zapobiega temu, aby uwaga rozpraszała się wśród zbytecznych myśli”. To pana krajan napisał – zwrócił się do dyrektora gimnazjum, którego twarz nie zmieniła jednak wyrazu, nie mogła przecież, skoro go w ogóle nie miała. – Oddajmy głos naszemu drogiemu Josephowi. Nikt takich liryków jak on tu nie pisał i pisać chyba nie będzie. Schläeft ein Lied in allen Dinge…

– Od lat jestem urzędnikiem, teraz już w randze radcy, no przecież urzędnikiem. Poetą bywam czasami, po pracy. Wtedy tęsknię – najbardziej do moich pagórków – i piszę. – Mężczyzna w surducie smutno pokiwał głową. Jeżeli panowie żądacie… – Wyszedł na środek, wysunął jedną nogę, rękę wsunął pod kamizelkę. – …może coś dla księdza proboszcza: „Und wirst doch mein!“ und grimmer wuhlt er und wuhlt hinab. Da sturzen Steine und Trummer uber dem Narren herab.

– Ładne. I trafne. – Proboszcz pokiwał z aprobatą głową. „»Ty będziesz mój!« i w szale zawzięcie rył i rył. Aż skały runęły nagle na śmiałka, co głupcem był”. Nie należy wchodzić w buty Pana Boga, bo to się zawsze źle kończy. Tutejsi ludzie to wiedzą. Mimo to…

– …katastrofy i wypadki się zdarzają – dokończył gruby. Może to i ładne, ale kogo teraz taka poezja wzrusza? A czy wasz młody poèt maudit będzie czytany? Bo niby wszystkie atuty jego – zdolny, trafi do psychiatryka, szybko umrze, pójdzie legenda, ale…. U was za dużo słodyczy, on jest zanadto gorzki. Jakby mu kto piołunu do wódki dosypał. – Grubas nie był nastawiony przyjaźnie do świata. – Ja w każdym razie filmu o nim nie zrobię. Może kto inny? Droga pani – zwrócił się w kierunku sąsiadki: – Kiedy możemy spodziewać się nowych wierszy albo jakiegoś dramatu? Coś bym wyreżyserował znowu. Dajcie mi dobry materiał, ale niech to będzie literatura. A nie, to napiszę sam. Tylko że silesiaca in Polonia non leguntur… Chyba że Dobry Pan Bóg z gliny mieszka gdzieś daleko stąd. Wtedy się podoba, ale tylko wtedy.

Poetessa, pochylona nad papierami, westchnęła:

– Gdy tylko uporam się z porządkowaniem tych starych telefonicznych rachunków, co nastąpi nie wcześniej niż za dwa lata. Mam już spore fragmenty powieści i sztuki…

Nie słyszałem już, nad jaką to powieścią i sztuką pracuje dama w tunice, bo ksiądz-poeta podszedł do tapczanu i z troską się nade mną pochylił:

– A cóż tam słychać u naszej znajdy? Leżał pan bez czucia pod domem. Uderzenie w głowę: o tu wyrosła śliwa, ale chyba nic groźnego. Zaparzymy zioła i to nas powinno przywrócić do życia. I któż tak mógł szanownego pana urządzić? To pana kij czy może narzędzie zbrodni?

Pod dwoma kołami

3 marca. Ocknąłem się oparty głową o stalową kantówkę przy niższym kole zamachowym maszyn wyciągowych, a więc w tak zwanym „przedziale zachodnim”. Czyżbym opuścił ostatni sen bramą z rogu, a nie z kości słoniowej? Czarne niebo skrzyło się gwiazdami, było przenikliwie zimno. Jak się tu dostałem? Nie pamiętałem ani dojścia na czwartą platformę, ani tym bardziej pokonania ostatnich schodów wiodących na wierzchołek Wieży, właściwie przedszczyt lub szczyt fałszywy, bo drugie koło zawieszono parę metrów wyżej i nieco dalej (szyb miał dwa kanały, którymi transportowano ludzi, urobek i materiały). Ha, i oto jestem. Fortuna I, kiedyś Frankenberg. Dotarłem, Williamie Butlerze, doszedłem. Na blankach Wieży chodząc, fundamenty w dole oglądam. A tam Joasia z kwiatkami, wuj-kuternoga, pachnąca 10 czereśniami dziewczyna o pszenicznych włosach, mokra utopkowa kraina, poeci pod dymiącym piecem. Budziła się moja świadomość. Musiałem nieźle uderzyć w coś głową. Nie mogłem jednak pojąć, jak – mimo takiego urazu – dotarłem aż tutaj. Adrenalina na wysokości czyni cuda, to wiedzą wszyscy wspinacze.

Poczułem nagle drżenie całej konstrukcji, w twarz uderzył mnie podmuch gorącego powietrza, oczy zaczęły łzawić od pełznącego gdzieś z dołu czarnego dymu. Wieża zakołysała się, słychać było krzyki, ale słabe – zdawały się dochodzić z głębi, z otchłani. Inne, bliższe, wzburzone głosy biegły spod Wieży. Dym, więc ogień, wstrząsy? Tamto nie było tylko snem? Skoczyłem do przedziału wschodniego. Spod ziemi wypływała gęsta dymna lawa. Temperatura stawała się już prawdziwie nieznośna, czułem duszności, czułem, że w głowie mi się kręci. Spojrzałem na zegarek, szkło było strzaskane, wskazówki wykrzywione i nieruchome. Wyjąłem z wewnętrznej kieszeni kurtki telefon, na szczęście był nieuszkodzony. Ekran rozjaśnił się, było niewiele po 22. Po godzinie dwudziestej drugiej, 3 marca 1896 roku. Ekran zgasł, telefon wyłączył się.

Akcję ratowniczą zawieszono następnego dnia w południe. Ja całą noc, dzień następny i noc kolejną spędziłem na rampie niedaleko wylotów szybu. Usiłowałem zrazu włączyć się w ratowanie poszkodowanych, biegałem to tu, to tam, mówiłem: „Niech jeden człowiek kieruje całą akcją, weźcie kogoś rozsądnego i opanowanego”, krzyczałem: „Ten człowiek twierdzi, że nie zamknięto tam wentylacyjnych”, podpowiadałem: „Włóżcie do tej blaszanej beki notes i ołówek, nie dają rady wejść do niej, ale napiszą, jak się sytuacja przedstawia. Wtedy postanowicie”, ostrzegałem: „Nie, teraz nie zjeżdżajcie, gorące gazy znów odwróciły bieg prądów powietrza, wszyscy tam spłoniecie”, prosiłem: „Ten człowiek jest tak zmęczony, że ledwo już stoi na nogach, pozwólcie mu choć chwilę odpocząć”, groziłem: „Jeśli czegoś nie zrobicie w tej chwili, zginą kolejni ludzie”, niepewnie przekonywałem: „Na polu wschodnim mogą być jeszcze żywi ludzie”. Na próżno. Nikt mnie nie widział, nikt mnie nie słyszał, byłem przezroczysty. Dla ludzi, bo nie dla dymu, sadzy, gorąca. Zrezygnowany, bezsilny, patrzyłem potem tylko i płakałem. Stałem tam, gdy wynoszono zaczadzonych, poparzonych, zwęglonych. Człowiek pali się dobrze, to fakt wiadomy. Około piątej nad ranem inżynier kierujący akcją wraz z pomocnikiem ruszyli na ponowne przeszukanie pola wschodniego, ale już nikogo żywego nie znaleźli.

W ciągu dnia (był 4 marca) wreszcie coś zjadłem, ratownicy zostawili przy windzie trochę razowego chleba z domowym serem z kminkiem, pół karbinadla i bańkę z odrobiną mleka. Pod wieczór usiadłem na skraju platformy, spuściłem nogi. Lęk przed wysokością minął. Resztką chleba karmiłem gołębie, które pozlatywały tu chyba z całej okolicy, szukając zaginionych od wczoraj gołębiarzy. Sto dziesięć lat minie i znów będą tak krążyć nad tą okolicą. Dwa białe ptaki przyniosły w dziobach błyszczącą gałązkę. Zjawiła się latająca krówka z Saturna, taka sama jak ta, którą widziałem na obrazie jednego z tutejszych malarzy. Nie bardzo chciała jeść chleb i była bardzo płochliwa, więc niewiele mogę na jej temat powiedzieć. Potwierdzam tylko, że jest jednorożcem, ma niebieski łeb, szmaragdowy brzuch i czerwony ogon z prawdziwym krowim chwostem. Nie sądzę jednak, by pochodziła z Saturna, z tej prostej przyczyny, że – jeśli wierzyć Dantemu – to miejsce przebywania dusz kontemplatywnych, i gdzie tam jest miejsce na krowy? Chyba, że się Dantemu nie wierzy, a ufa ezoterykom i okultystom. Williamie Butlerze, i ty kiedyś naiwnie zaufałeś jednemu… Gdy zapadła noc, ułożyłem się na postumencie, pod głowę włożyłem porzucony przez ratowników koc, przykryłem się drugim i jakoś zasnąłem.

Poszukiwania wznowiono o 6.00 rano, 5 marca. Wówczas w tym mare tenebrarum odnaleziono brakujących poprzedniego dnia trzech – już martwych – ludzi i kolejnych dwunastu poległych, ale odnaleziono też dwóch cudem ocalałych. Około 21.00 zakończono uszczelnianie pola pożarowego, co zakończyło akcję ratowniczą. Patrzyłem na to wszystko z rozpaczą. Wskutek nieumyślnego zaprószenia ognia z lampy olejowej (Diable, czemuś od nas odszedł, wcześniej nie ogłaszając światu swojego wynalazku) w szalejącym w prawie wszystkich polach wydobywczych, w szybach, pochylniach i chodnikach pożarze, według oficjalnych danych, zginęło 105 górników. A nim ruina przyszła, z brzękiem stali przez wieki na te schody wstępowali w zbrojach czy łydką opiętą rzemieniem. I takim wielkim są dotąd Wspomnieniem.

Miasto. Tej nocy śniło mi się moje miasto. Ciepła jesień płynęła ulicami i alejami, niosąc swoje dary i przykrości. Deszcz zmywał do studzienek wszystko, co miasto w ciągu dnia wypluło, wydaliło. Nie było może tak ładnie jak zimą, gdy śniegowa pierzyna okrywa liszaje i narośla, ale wodna kurtyna oddzielała mnie szczelnie od tego, co złe, przykre, co mnie przez lata uwiera i boli, zostawiając samo dobre. Pod stopami szeleściły parkowe liście, mokre białe pajęczyny oblepiały twarz, Naczelnik patrzył tym razem w lewo, a nie w prawo, zielone oczko mrugało cierpliwie: „Chodź tutaj, przyjdź do nas, mamy – jak dawniej – ambrozję i nektar”. Deszcz na chwilę ustał, skoczyłem więc dla rozruszania kości parę razy ze spadochronem z wieży (strach, jak widać, minął bezpowrotnie). W czasie ostatniego skoku czasza nie otwarła się, poirytowany powędrowałem w dół ku miastu. Z okratowanego okna budynku więzienia zamachała ręka, usłyszałem przytłumiony głos: Mes documents sont vraies. Vraies! Nie zatrzymałem się, ruszyłem dalej, ku nierzeczywistej smutnej rzece. Tam i z powrotem bulwarami. To tutaj zaginął żuraw-profesor Egerty z mojego opowiadania. Piąta rzeka Hadesu. Poczułem zapach świeżo palonej kawy. Przed witryną kawiarni leżał biały lew, leniwie liżąc łapę. Omijając go ostrożnie, pchnąłem obrotowe drzwi i pod kryształowymi żyrandolami zamówiłem małą czarną i – jak kiedyś z ojcem i matką – puszystą napoleonkę. Kelnerka o asymetrycznej twarzy podała mi kawę w filiżance w kształcie asymetrycznego latającego talerza. Urzędnik magistratu wyrósł jak spod ziemi. „Oto nasz promocyjny produkt. Pokraczna lalka nie spodobała się jednak”. Liborius z Hansem stali po drugiej stronie ogromnego lustra i mieli dziwny wyraz twarzy. Obok przy stoliku siedziały dwie gołe, grube kobiety. „Jesteśmy od Erwina”, usprawiedliwiła się niższa, patrząc na mnie wstydliwie. „Rucha nas codziennie. I potem maluje” – dodała wyższa. Wyszedłem w pośpiechu.

Przystaję na nieistniejącym Rynku, przyglądam się fasadzie zburzonego hotelu, słucham grania kurantu. Mija mnie wytworna kobieta w długim płaszczu i kapeluszu z woalką. Jej towarzysz w mundurze oficera armii pruskiej wskazuje ręką ku północnej pierzei: „Tam wśród drzew, Walesko, będzie mój zamek. Stąd będę kierował moim węglowym imperium. Nasz będzie gdzie indziej. Barok, neogotyk, pijany cukiernik”. Rudy stworok z krogulczym nosem popędza pod budynek teatru skrzydlatego smoka. Rudzielec kłania się grzecznie damie i oficerowi, ci odwzajemniają uprzejmość. Bestia odwraca łeb, rozdziawia czerwoną paszczę, kłapie zębami, ale potulnie człapie przed starym. Może to krewniak przedpotopowego gada, który gdzieś tu niedaleko złożył swoje kości? Chudy, wynędzniały człowiek wyrasta spod ziemi i łapie mnie za guzik. „Tuś mi bratku. Powiedziałbym ci, czym jest czas, dlaczego teraźniejszość miesza się z przeszłością i przyszłością, bo tylko ja mam teorię wszystkiego, ale nie powiem, bo mnie zdradziłeś. Wielka Unifikacja”. Wyjmuje z kieszeni gumkę recepturkę, zahacza o mój guzik, napina ją, pstryka palcem i puszcza w powietrze. Patrząc na wirującą strunę, rzuca jeszcze: „Bo tak naprawdę jest tylko Teraz”. Nasłuchuje, naraz odwraca się i ucieka. Przebiega, tupiąc głośno, oddział ludzi w niebieskoszarych uniformach, biegną w kierunku rzeki, krzycząc coś o studentach, fizykach i Żydach. Oto twierdze mojej młodości. Widzę, że lew też daje nogę. Znowu czuję dym i spaleniznę. Robi się pusto i cicho.

Ruszyłem dalej. Tanie dziwki zaczepiły mnie na ulicy, u wylotu której czarniała strzelista wieża kościoła. Błysnęło, kościół pojaśniał, znalazłem się nagle w tłumie roześmianych ludzi. „Seta i lorneta. Gorzałka po cztery złote! Deszcz nam niestraszny. Wilkommen, bienvenue, welcome” – wrzeszczał młody człowiek, stojący przed knajpą. Skrzyżowaliśmy parasole jak szpady, przestraszył się jednak i uciekł do środka. Na rogu ulicy tkwił znajomy artysta plastyk, profesor Akademii, i grał na saksofonie. Przed nim raźno maszerowała orkiestra górnicza. Docent z Konserwatorium szedł przodem i jak prawdziwy tamburmajor wywijał buławą. „A teraz krzesanego!”. Wskoczyłem do górskiej kolejki. Powiozła mnie wesołą zieloną niziną, z której – gdy jechałem – jak grzyby wyrastały drapacze chmur, budynki w kształcie Titanica i wille modern, ale znudziło mi się to szybko, przesiadłem się więc do małego pociągu – dudniąc i świszcząc, toczył koła po wąskich torach. „Balkan Ekspres. Osada górnicza Braci, a właściwie Kuzynów. Odjazd za pół godziny” – obwieścił konduktor. „Można tanio kupić mieszkanie. Bierzcie, zanim zlecą się hieny”. W oknie z czerwonym parapetem zrobiłem sobie pamiątkowe zdjęcie, w piekarni przy placu zjadłem dwa kawałki kołocza z posypką, w dalszym ciągu czułem jednak głód i obudziłem się. No tak, sera ani chleba już nie ma (nie licząc tych paru okruszków w kieszeni). Kości bolały mnie okrutnie, przewróciłem się na drugi bok i już nic mi się nie śniło do rana.

U Disa

W dół. Nous sommes des etres profond. Tacy właśnie jesteśmy, głębia nas pociąga, bo otchłań jest w nas. Gdy zobaczyłem pusty wagonik, kołyszący się na stalowej linie, nie wahałem się ani minuty. Byłem sam na szczycie Wieży, górnicy, ekipy ratownicze, pomocnicze – wszyscy zniknęli. Nie czułem dymu ani swądu spalenizny; tu na górze, na rampie powietrze było rześkie, chłodne, przejrzyste, parę razy odetchnąłem pełną piersią. Podszedłem do krawędzi i spojrzałem w głąb szybu. Tam było gorzej, jama tam była, rozziewem ogromnym otwarta. Żadne nad nią ptaki nie mogły skrzydłami łopotać bezkarnie – taki z tej mrocznej czeluści aż ku sklepieniu nieba opar zionął. Trudno, nie ma odwrotu. Drzwi wagonika były otwarte, zajrzałem ostrożnie, w środku znalazłem pomarańczowy hełm z lampką i akumulator. Zdjąłem kapelusz – wsunięty za taśmę wciąż tkwił tam świeży fioletowy kąkol – i powiesiłem na wystającym haku. Niech tu na mnie czeka, da Bóg, wrócę niebawem. A jeśli nie, będzie to ślad, znak, że byłem, że zjechałem. Niby górnicza marka.

Przyjrzałem się uważnie podłodze, w rogu leżała mała złota gałązka. A jakże, jeśli jadę Tam, muszę mieć ją mieć ze sobą. To złoto każe sobie przynieść jako dar jej należny piękna Prozerpina. Drzwi zatrzasnęły się same, zadźwięczał dzwon, żelazna klatka drgnęła, zakołysała się, poczułem na przemian gorące i zimne dreszcze, ruszyłem do Morii. Myślałem szybko – winda z ludźmi jedzie z prędkością mniej więcej 10 metrów na sekundę – jeśli będę mierzył czas, zorientuję się, na jaki poziom zjechałem. Wagonik pędził, odliczałem sekundy, przeliczając na metry, ale przy 700 dałem sobie spokój. To nie była kopalnia głębinowa, najniższy poziom KEFS wyrąbano na poziomie 600. Jest więc tak, jak się spodziewałem. Przysiadłem na małej ławeczce. Kto Tam był przede mną i wrócił ? Dionizos po Semele, Orfeusz po Eurydykę. Polluks po Kastora, Tezeusz z Pirytousem porwać Prozerpinę, Herkules po Cerbera, potem jeszcze Odys, by usłyszeć wróżbę Tejrezjasza i Eneasz na spotkanie z ojcem. Kto tam poszedł sam? Pięciu, w tym Herkules. Komu się powiodło? Czterem, a właściwie trzem, bo misja Bliźniaka była tylko częściowo udana, a Dionizosa trudno liczyć, poza tym – posłużył się przekupstwem. Herkules… – poczułem się niewyraźnie. Biada! Wszystko – przepaścią, czyn, żądza, marzenie, słowo! I nieraz czuję, gdy mi Przerażenie podnosi włos na głowie, jej wichru powianie. Naraz dobiegł mnie cichutki pisk. Oto oznaka obłędu. W górze i w dole, zewsząd pustka i milczenie, przestrzeń straszliwa, w której czujemy spętanie... A teraz coś chrobotało, bez wątpienia pod ławką. Schyliłem się i powoli, podnosząc do góry kij, zajrzałem pod ławeczkę. Mysz. Mysz? Małe, szarobrunatne stworzonko, skulone najbardziej jak tylko się dało, zwinięte bez mała do punktu (jeśli nie liczyć ogona) śledziło moje ruchy, bardziej chyba przerażone niż ja. No to jest nas dwoje. Dwóch? Przypomniałem sobie o okruszkach. Marcel Marceau nie zrobiłby tego lepiej. Podsunęła się, powąchała, było ok. Zapadłem w odrętwienie, nie wiem, jak długo zjeżdżaliśmy pod ziemię. Obudziły mnie wstrząsy, szarpnięcia, zaczęło się hamowanie. Klatka zatrzymała się, światło pod sufitem zgasło. Macając nerwowo w ciemności, zapaliłem swoją lampkę, wziąłem gałązkę i pchnąłem drzwi. Mysz podreptała za mną.

Prawy chodnik. Było wilgotno i gorąco, ale dało się wytrzymać. Czyżby zacny profesor Lidenbrock miał jednak rację? Przede mną otwierały się w poziomie dwa korytarze. Liczba dwa zaczynała mnie już prześladować. Lewy chodnik nie podobał mi się wcale (jak Gandalfowi dolny), prawdę powiedziawszy, budził paraliżujący lęk. Rozliczne także u tych wrót koczują zjawy przeróżnych potworów: Centaury, dwukształtne Scylle, Bryjarej sturęki, strasznie świszcząca bestia z Lerny, zbrojna ogniem Chimera, Gorgony i Harpie. Coś takiego mniej więcej widziałem, postanowiłem więc ruszyć chodnikiem prawym. Już wysunąłem stopę, by zrobić ten pierwszy – jak wiadomo, najważniejszy – krok, gdy mysz przemówiła:

– Dobra decyzja, bo ich szukasz, prawda? – Nie odpowiedziałem, więc ciągnęła dalej. Głos miała słaby, słabiutki, ale w podziemnej ciszy, u korzeni Ziemi słychać było każdy szelest. – Są w Elizjum – szeptała – pośród zieleni szczęśliwe polany w Błogosławionych Gajach. Tu jedni się ćwiczą na wyściełanych murawą boiskach, drudzy na płowym się piasku zmagają w zapasach, inni zaś wiodą korowód i przytupują, i śpiewają pieśni. Albo, jeśli kto woli, są w Piątym Niebie, na planecie Jowisz, w Niebie Sprawiedliwych, co może ci się wydać dziwne, biorąc pod uwagę okoliczności, ale czyż czasoprzestrzeń nie jest względna – dodała mysz naukowo i filozoficznie. – I razem z innymi duchami tworzą piękne Oko Orła. Tak sądzi włoski poeta, o którym masz przecież dobre zdanie. Osobiście wolałbym (tu coś się wyjaśniło) wariant z boiskiem i piaskiem. Gdy my będziemy tam zmierzać, pokażę ich ostatnią drogę. A teraz, jeśli pozwolisz, zmienię postać. Mogę być kozłem, koniem, żabą, pająkiem, muchą, bezcielesnym duchem, tą myszą oczywiście. Najbardziej przecież lubię być brodatym sztygarem. Ty masz kij, ja złotem okutą laskę. Tylko mi tu nie gwiżdż i nie przeklinaj, bo tego nie znoszę.

Długi to był marsz i dziwna to była kraina. Wąski, ciemny chodnik szybko skończył się, wyszliśmy na szeroki, wygodny gościniec (gościńce są zwykle przyjazne). Można było spotkać wielką liczbę drzew z wypłowiałymi i martwymi liśćmi. Widłaki wysokie na pięćdziesiąt łokci, sygilarie olbrzymie, paprocie drzewiaste, duże jak najwyższe jodły, lepidodendrony, czyli o łodydze cylindrowej widełkowatej, z długimi liśćmi i najeżone ostrym puchem, podobnym do olbrzymich porostów wilgotnego gruntu. Krajobraz odmienił się. Wszystko dokoła poczęło się poruszać, jak kołyszące się fale wstawały z ziemi czarowne kwiaty i pnącza z błyszczącego metalu, z przepaścistych głębin wynurzały się kwiaty i liście, wiążąc się z sobą w wieńce i girlandy. Skarbek (to on był, rzecz jasna) raz wędrował obok mnie jako stary choć krzepki górnik, to znów szedł stępa jak koń, posuwał się długimi żabimi skokami albo wiózł na moim ramieniu jako pająk lub mysz (to mi odpowiadało najbardziej, szybko się przyzwyczajam). Czasem znikał na chwilę i wtedy zapewne był duchem, a ja czułem się lekko nieswojo.

Przed moimi oczami zaczęły się teraz przesuwać niewyraźne obrazy, były tuż przede mną, przenikały przez moje ciało, potem odsuwały się daleko, nikły, rozwiewały się. Jest siódmy dzień marca, wczesne popołudnie, Załęże. Moknę na deszczu, tłum ludzi wciąż rośnie i chmury kłębiaste wciąż się zbierają nad nami. Kolumny wozów z trumnami stoją na kopalnianych placach. Żałobne modlitwy, kapłani idą od wozu do wozu, jest cicho, ten ból przychodzi w ciszy. Grają kopalniane syreny, jest godzina 15.00. Wozy ruszają, za nimi orkiestry i chóry. Idę w kolumnie, która kieruje się na nowy dębski cmentarz. Tu pochowają 42 ludzi. Druga kolumna, 40 drewnianych skrzyń, zdąża na wschód, ku Bogucicom. 13 trumien jedzie do Królewskiej Huty. Dąb, składają ciała do wspólnego grobu. Zapada ciemność, niebo przecina burza z błyskawicami, grzmotami. Przyroda żałobą także się okrywa. Słyszę głos kapłana i słowa poety: …doświadczył ich jak złoto w tyglu i przyjął jak całopalną ofiarę… zmarli wkraczają tam przed nami i zasiadają w domu Pana, ujrzymy wszystkich twarzą w twarz… Cmentarz pustoszeje, kobiety klęczą i płaczą nad grobem. Święty Józefie, patronie dobrej śmierci, módl się za nami. Postawią mu kościół, by ich strzegł odtąd i wspierał. Ktoś śpiewa po francusku: Enfants qui vivons sous la Terre et séparés du genre humain pour braver et délétère…. C’est le chant des mineurs d’Utzel, chant fraternel… „To jest piosenka górników z Utzel, braterska pieśń”. Skarbnik kładzie mi dłoń na ramieniu:

– Istnieje wśród nas stary przesąd, że potężne żywioły, wśród których górnik dzielnie pracuje, niszczą go, jeżeli nie wytęża wszystkich sił, aby utrzymać władzę nad nimi, jeżeli pozwoli nad sobą zapanować innym myślom, zmniejszającym jego siłę, jaką powinien niepodzielnie oddać pracy w ziemi. Mnie się jednak zdaje, że czasem bezdenna głupota, brak pomyślunku niszczą nas bardziej, niż co inne.

Elizjum. Mój towarzysz, mój kumejski przewodnik, przystanął.

– Jeszcze ze dwa kilometry i będziemy u celu. Zrobimy sobie przystanek. Jeśli pozwolisz, zamienię się w konia – stojąc na czterech nogach, odpoczywam najlepiej. I mogę poskubać trawę, bo już, przyznaję, zgłodniałem nielicho. Jako duch nie wydatkuję energii, ale wszystkie inne awatary wymagają jedzenia. – To, że i ja czuję głód, nie obchodziło go wcale.

Już jako koń odwrócił łeb:

– Za kogo ty mnie uważasz? Niespeszony odpowiedziałem pewnie:

– Jesteś Skarbnik, duch opiekuńczy kopalni.

Zarżał głośno i potrząsnął grzywą:

– Dla ciebie teraz jestem Skarbnikiem, ale bywam też Sybillą kumejską, Charonem, Hermesem, Wergiliuszem, Beatrycze (tu poskrobał kopytem o ziemię), Aniołem Stróżem, co po części pokrywa się z funkcją Skarbnika. Oprowadzam i doprowadzam (w tym mam wielu pomocników). Mnie także przychodzi stawiać was przed oblicze Ozyrysa, w trójcy jedynego Radamantysa, Ajakosa i Minosa, czy świętego Piotra. Zastanawiasz się pewno – Skarbnik-koń pokiwał smutno łbem – dlaczego nie uchroniłem tamtych stu pięciu od śmierci. Niestety nikt Losu odwrócić nie umie. Atropos i mnie nie jest przyjazna. Idziemy! – Przede mną znów zjawił się sztygar ze złoconą laską. Podniósł ją i trzonkiem uderzył mnie w brzuch. – Pamiętaj jednak, zobaczysz tego, kto zechce do ciebie przyjść, niekonieczne tego, kogo ty chcesz spotkać (tak jest, od wiek wieków. Amen). I że będą także uciekinierzy stamtąd. – Ściszył głos i wskazał ręką gdzieś w lewo: – Tu w krzakach ukryłem niezbędne produkty, stoliczku nakryj się! (Skąd wiedział?) Tylko nie zjedz wszystkiego, zanim tam dojdziemy. Daj mi teraz złotą gałązkę, bez niej nie masz czego tu szukać. Podrzucę ją, komu trzeba. Nie – dodał, widząc mój pytający wzrok – nawet o tym nie myśl. Disa i jego panią oglądać mogą tylko ci, którzy tu trafiają na stałe, a i to z oddali. Albo herosi, a ty do nich nie należysz, niestety.

Gdy ja, wspominając Kimmeryjczyków, robię dół w ziemi, jeden łokieć szeroki i długi; dokoła libacyjne zmarłym leję strugi: najpierw sam miód i mleko, potem słodkie wino, w końcu wodę zmieszaną z mąki odrobiną, Skarbnik ułożył się w cieniu drzewa, które przypomina wiąz, ale ma srebrne liście. Zaczynają pojawiać się goście.

Pierwszy – jak zawsze – przybył Achilles, który od trzech tysięcy lat znużony powtarza: – Wolałbym do dzierżawcy iść pod biedną strzechę na parobka, i w roli grzebać z ciężkim znojem, niż tu panować nad tym cieniów marnych rojem! Ach, czemu to wino znów nierozcieńczone?

Zniknął, odetchnąłem z ulgą. Przede mną stanął kolega filozof i rusza wąsami: – Jako bardziej katolik niż filozof przebywam w innych zaświatach. Po prawdzie… – Nachylił się i konfidencjonalnie szeptał mi do ucha: – …to siedzę w Czyśćcu i mam tam być tak długo, aż będę potrafił wyjaśnić, skąd w świecie tyle zła, skoro nasz Pan Bóg wszechmocny jest i miłosierny. Unde malum? Pothen ta kaka? Przy czym nie wolno mi zrzucić tego na ludzką wolną wolę. – Zasępił się, przetarł rogowe okulary: – Jak więc Go usprawiedliwić, ja nie wiem. Zapowiada się długie siedzenie… Powiem ci też w zaufaniu, że jest ze mną wielu, wielu... Niestety, nie bardzo jest o czym z nimi gadać.

Ładna brunetka z kręconymi włosami podbiega, kręci się w kółko i zdejmuje z siebie ubranie, warstwa po warstwie: – Powłoka jak w cebuli, ot co. Tam się tylko urodziłam, ale co z tego, co z tego, macie kawałek Nagrody i już. Czy i ty jesteś z naszej paczki? Aa, byłeś, ale zdradziłeś, słyszałam. Albo to ciebie zdradzili.

Przyszli też moi poeci, ale zajęci wciąż sobą, nawet na mnie zwrócili uwagi.

Ksiądz spróbował miodu i mlasnął: – Majowy.

Urzędnik-poeta powąchał, polizał: – To miód z moich ukochanych łąk.

Chłopak w białej koszuli przeszukał cały dół, wzruszył ramionami: – Nie ma diazepamu.

I poszli.

Zjawiło się dwóch, w krawatach i garniturach, ukrywali twarze i rozglądali się trwożliwie na boki: – Puk, puk, czekaliśmy na ciebie w piątek, a ty nam uciekłeś. Daj nam troszkę jedzenia, strasznie jesteśmy głodni, interesy nie idą i Umsatz taki skromny.

Jak spod ziemi wyrósł ubrany w redingot człowiek w cylindrze na głowie i z plikiem banknotów w ręce: – A może dla szanownych dżentelmenów niewielki kredyt? Warum nicht? Sehr billig. – Zaszeleścił pieniędzmi. – Mój bank upada, muszę coś zarobić. Ja już gdzieś panów widziałem. Czy aby nie… tam? Prosit. – Wychylił szklankę wina. – Dobre. Gęste, słodkie.

Podbiegła, węsząc, moja stara suka, która odeszła parę lat temu. Otarła się o moje nogi, nalałem jej mleka, podrapałem pieszczotliwie po karku. Jesteś tutaj, więc jest tak, jak ma być.

Podchodzili kolejni, jednych znałem, innych nie, tych drugich było więcej, znacznie więcej. Pośród nich Dydo Fenicjanka, z raną jeszcze broczącą, ona też błądziła w tym wielkim lesie. Była tam też dziewczyna w białej sukience i wianku z traw i ziół, miała łzy w oczach. Przytuliłem ją mocno do siebie:

– Anim myśleć nie mógł, że przez lata będziesz za mną tak straszliwie tęsknić…

Zrobiło się ciemno i jakoś pochłodniało. Kucnąłem obok dołu. Młoda kobieta przysiadła tuż obok, zdjęła głowę i położyła na ziemi. Stał za nią przestraszony chłopczyk o wąskiej, smagłej twarzy, z pędem bluszczu w ręce. Głowa zwróciła się do mnie: – Ucięli mnie, w czterdziestym drugim, w grudniu. Szesnaście osób zabili, za dwóch uratowanych. Zwą mnie tutaj „czerwoną wdową”. – Kobieta nałożyła głowę na kark, zawołała chłopca: – Idziemy, twojego grobu i tu także nie ma.

I poszli.

Podpierając się laską, przydreptał starszy pan. Pod pachą trzymał grubą książkę. Wskazał na nią palcem: – Żeromski. Mówią, że trochę grafoman, ale ja lubię go czytać. On, starsza pani oraz ich córka wpadają czasem na podwieczorek. Chciałem szanownego pana zapytać, czy moja księgarnia jeszcze tam jest, wedle świętego Jana?

Powiedziałem, że była, długo, długo, jeszcze niedawno kupowałem tam książki, ale nadeszli inni ludzie i przyszedł inny czas.

Księgarz zatrzymał się, zawahał: – Dlaczego wy o nas tak… mało, a jeśli już, to półgębkiem i nudno?

Śpiewając wesołą piosenkę – sztrudi la la la! – podeszło pięciu mężczyzn o twarzach czarnych jak smoła.

– Basista – przedstawił się pierwszy.

– Basista – wyseplenił drugi.

– Basista – dorzucił trzeci.

– Basista – rzekł czwarty.

– Basista – powiedział piąty i dodał: – A Gabriel durch loto za tom dziouszkom. – Coś sobie przypomniał: – ociec kazali ci pedzieć, że synki z KEFS nie przidom, bo grajom tera w fusbal. Gerard z nimi jest. Gichnoł już dwa tory, jak Ruskim. Ty, a mogymy się sam napić? Ee, macie tu ino mlyko?

Basista pierwszy poskrobał się po głowie: – Coby tak godać, my oddali życie.

Powrót

Według mojego zegarka (tarcza przykurzyła się trochę), od wyjścia na Wieżę do powrotu na ziemię minęły dwie godziny i dwadzieścia dwie minuty. Na głowie znów miałem kapelusz, ale teraz ozdobiony kąkolem. Drogę spod Wieży do otworu w murze (tego samego, który forsowałem, idąc w tamtą stronę), pokonałem bez przeszkód, jeśli nie liczyć drobnego incydentu.

– Czy masz jakieś pieniądze? Dawaj! – Zaczepił mnie młody, nieogolony człowiek, który pojawił się nie wiadomo skąd. Coś majaczyło w jego ręce. Twarz była znajoma.

– Ty jesteś Maruszeczko, bandzior poszukiwany listem gończym, nasz rodzimy John Dillinger, mała wesz, tak naprawdę. Tysiąc złotych za ciebie dawali. Ale ty najpierw strzelasz, a potem pytasz, jeśliś wcześniej nie zabił. Rzecz w tym, Nikiforze Maruszeczko, vel Marianie Sikora, vel Stanisławie Garleju, że sąd okręgowy skazał cię na śmierć 24 lutego 1938 roku, a wyrok wykonano w Warszawie. A zatem nie możesz mi już nic złego zrobić. – Widziałem, że stropił się mocno. – Pozwolisz zatem, że się oddalę, a tobie radzę, żebyś się tu po nocy nie włóczył; ochroniarz cię capnie albo jaki złomiarz nabije ci guza.

Usiadłem po drugiej stronie ogrodzenia. W załomie muru gniazdo uwiły ptaki, jaskółki, może kawki. Wrzeszcząc i krążąc badyle kładą warstwami na zapleśniały głaz i matka puste budowle sobą napełnia. Spojrzałem w kierunku Wieży – ledwie cień rysował się na niebie, niby fałda na ciemnej tkaninie. Podniosłem czarną grudkę. O nie, to nie verkanntes Land. Ta mała kraina jest jak geoda, kryształ zamknięty w przestrzeni skalnej bryły. Nie powtórzę za Heinrichem Steffensem: „Świat podziemny, ciemna noc panująca w sztolniach i na chodnikach górniczych miały dla mnie coś nieopisanie pociągającego”; nie mają dla mnie niestety, ale ta podróż na szczyt wyciągowej wieży i szybem do środka Ziemi sprawiła, że mogę swobodniej oddychać. Będę otwierać księgi, starodruki, mapy i atlasy, studiować miny sennego Cesarza, panów i dam z Bizancjum. A wszystko, co mnie teraz czeka, będzie jak senny głos ptaka, tam gdzie już coraz ciemniej.

Ziemia zatrzęsła się, tąpnęło, słyszałem chrzęst zgniatanej stali, po chwili wszystko ucichło. Nie patrzyłem za siebie, powędrowałem do domu. Wiedziałem, że zabrali, co ich.

*

Nota

Niektóre postaci, jakie spotykał w czasie wędrówki narrator, mówiły gwarą albo raczej „etnolektem śląskim” (ślōnska godka). By jednak nie budować barier komunikacyjnych, przytoczono ich wypowiedzi w „języku ogólnym”.

Nous sommes des etres profound – wg Gastona Bachelarda: „Jesteśmy bytami głębi”

Silesiaca in Polonia non leguntur – cyt. za Wilhelmem Szewczykiem: „Nie czyta się silesiaków w Polsce”

Osoby historyczne w kolejności pojawiania się:

Joasia – Joanna Gryzik, później Joanna Schaffgotsch von Schomberg-Godula (von Schomberg - „z Szombierek”), wychowanica, potem dziedziczka (w wielu 6 lat) fortuny Karola Goduli, zwana „śląskim Kopciuszkiem” (XIX w.)

Wuj Karol („Diabeł”) – Karol Godula (Godulla) – przedsiębiorca, właściciel kopalń galmanu, węgla kamiennego, hut cynku i ziem na terenie Górnego Śląska. Zmarł we Wrocławiu, w czasie epidemii (XIX w.)

graf Ballestrem – Karol Ballestrem, magnat przemysłowy; to u jego boku karierę rozpoczynał Karol Godula

Chłopak, poeta w białej koszuli – Rafał Wojaczek, jeden z „poetów wyklętych”, urodzony w Mikołowie w 1945 r. Zmarł młodo śmiercią samobójczą po przedawkowaniu leków

Ksiądz – Norbert Bonczyk, ksiądz katolicki, poeta (zwany „śląskim Homerem”), tłumacz liryki niemieckiej, działacz narodowy na rzecz polskości Górnego Śląska (XIX w.) Dyrektor gimnazjum – Karl Niebering, dyrektor niemieckiej szkoły w Gliwicach (XIX w.)

Socjolog z Wersalu – Max Weber, na Konferencji Pokojowej w Paryżu w 1919 r. wygłosił stronniczą opinię o świadomości narodowej Ślązaków

Dobry Pan Bóg… – grubas ma na myśli Hortsa Eckerta (Janoscha), autora powieści Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny

Radca poeta – Joseph von Eichendorff, poeta niemiecki doby romantyzmu, urodzony koło Raciborza (XIX w.)

Ręka z okratowanego okna – należała do Jeana Geneta, który podróżując po Europie z fałszywymi dokumentami, został na jakiś czas zatrzymany w katowickim więzieniu (1938 r.); w Warszawie na Mokotowie siedział także

Kobieta („Dama”) o asymetrycznej twarzy – malowana przez Witkacego mieszkanka Katowic, Eugenia Wyszomirska-Kuźnicka

Liborius – Liborius Otto, właściciel kawiarni „Otto” (po II wojnie w tym samym miejscu pod nazwą „Kryształowa”)

Hans – Hans Bellmer, niemiecki malarz, rzeźbiarz, surrealista, autor cyklu instalacji Lalka, urodził się i gimnazjum ukończył w Katowicach

Erwin – Erwin Sówka, jeden z malarzy prymitywistów, należał do Grupy Janowskiej

Waleska – Waleska von Tiele-Winckler, oficer – jej mąż, hrabia von Tiele (Thiele). Ród ten zarządzał wieloma zakładami przemysłowymi na terenie Górnego Śląska (XIX w.); siedzibą spółki zarządzającej były Katowice, zaś rezydencją eklektyczny pałac w Mosznej

Bracia (Kuzyni) – Emil i Georg Zillmannowie, bracia stryjeczni, niemieccy architekci m.in. osiedli górniczych Nikiszowiec (tam ma postój kolejka w opowiadaniu), Giszowiec (obecnie dzielnice Katowic; zbudowane na przełomie XIX/XX w.)

Brunetka kręcąca się w kółko – Maria Göppert-Mayer, amerykańska fizyczka, pochodzenia niemieckiego, laureatka Nagrody Nobla z fizyki za model powłokowy jądra (1963), urodzona w Katowicach, które opuściła w wieku 3 lat

Mężczyzna w redingocie, z plikiem banknotów – bankier Salomon von Rothschild, założył w Wiedniu oddział banku rodziny Rothschildów, który popadł w kłopoty czasie Wiosny Ludów Kobieta z uciętą głową – Olga Kamińska-Prokop z Katowic, skazana na śmierć i ścięta gilotyną („czerwoną wdową”) w czasie II wojny w Berlinie za pomoc, jakiej udzielono dwóm jeńcom brytyjskim

Księgarz – Henryk Nikodemski, księgarz z Katowic, w czasie II wojny prowadził wydawnictwo i księgarnię Mortkowiczów w Warszawie, opiekował się też rodziną Żeromskich

Gerard – Gerard Cieślik, legendarny piłkarz ze Śląska (Ruch Chorzów)

Maruszeczko – głównym miejscem jego rozbojów były Katowice (okres międzywojnia)

Słownik

Balkan – potoczna nazwa wąskotorowych kolei kursujących w prywatnej sieci koncernu Georg von Giesches Erben

Basista – tak nazywali się bracia, bohaterowie filmu Kazimierza Kutza Sól ziemi czarnej o drugim Powstaniu Śląskim

Bogucice, Dąb, Załęże – obecnie dzielnice Katowic, historyczne osiedla robotnicze

Dis – Dis Pater, bóg rzymski pochodzenia italskiego, pan świata podziemnego, identyfikowany z Plutonem (Hadesem); w górnictwie tzw. „separator Disa” nie ma nic wspólnego z ww.

Kastlik (śl.) – pudło, skrzynka

KEFS – Kopalnia Węgla Kamiennego „Kleofas” w Katowicach Załężu. Eksploatacja od 1845 r., likwidacja w 2004 r.

Kołocz (śl.) – zwykle jako prostokątny (wbrew nazwie) placek z posypką

Karbinadel (śl.) – kotlet mielony z dodatkiem solonego śledzia

Katowickie rozmaitości: latający talerz symbolizuje „Spodek”, halę sportowo-widowiskową, oddaną do użytku w 1971 r./ drapacze chmur… – katowicka moderna architektoniczna z międzywojnia XX w./ rzeka Rawa od dawien dawna jest ściekiem, zabiła ją Cywilizacja/ „Sto dziesięć lat minie…” – w 2006 r. miała miejsce katastrofa budowlana w czasie zimowej wystawy gołębi pocztowych na terenie MTK w Katowicach/ „Zielone oczko” – tak nazywała się miła lodziarnia w Parku Kościuszki; Wieża Spadochronowa w Parku Kościuszki jest po II wojnie pomnikiem pamięci harcerzy / zburzony hotel przy Rynku to „Hotel Welt” (1848-1945)

Kraina – Górny Śląsk

Krówka z Saturna, biały lew, rudy „stworok”, smok – na obrazach Teofila Ociepki, malarza prymitywisty, założyciela Grupy Janowskiej, „polskiego Celnika Rousseau”

Krzesany – poemat symfoniczny Wojciecha Kilara, kompozytora związanego z Katowicami

Miasto – Katowice na Górnym Śląsku; mieszkam tu już ponad pół wieku

Ostoja – Ewangelicki Dom Opieki „Ostoja Pokoju” w Bytomiu Miechowicach, założony przez Ewę von Tiele-Winckler, zwaną później Matką Ewą

Pomarańczowy hełm – hełm górniczy dla nowicjuszy

Twierdze mojej młodości – Die Festungen meiner Jugend – tytuł eseju Arnolda Zweiga, który w Katowicach uczęszczał do gimnazjum

Verkanntes Land – Zapomniany kraj, tytuł książki Ernsta Laslowskiego, traktującej o Górnym Śląsku; ok. 1900 r.

Wielka Unifikacja (ang. GUT) – fizycy wciąż poszukują teorii wiążącej wszystkie oddziaływania; gumka w rękach fizyka symbolizuje teorię strun

W tekście opowiadania wykorzystano fragmenty następujących utworów:

William Butler Yeats, Wieża oraz Odjazd do Bizancjum, tłum. Czesław Miłosz

oraz alfabetycznie wg autorów:

Charles Baudelaire, Otchłań, tłum. Mieczysław Jastrun

Norbert Bonczyk, Kazanie stołowe, w: Poezje, Warszawa-Wrocław-Kraków 1967 oraz Stary kościół miechowski, Katowice 1987

Dante, Boska Komedia, tłum. Edward Porębowicz, Warszawa 1959

Joseph Eichendorff, Der Schatzgräber, Poszukiwacz skarbu, tłum. Andrzej Lam oraz Wünschelrute, Czarodziejska różdżka, tłum. Jerzy Szymik

Charles Gille, Les Mineurs d’Utzel, piosenka górników francuskich

E.T.A. Hoffmann, Kopalnie Faluńskie, tłum. Stanisław Sierosławski, Lwów-Złoczów 1908

Homer, Odyseja, tłum. Lucjan Siemieński, Gdańsk 2000

Philip Larkin, Wybuch, tłum. Stanisław Barańczak

Novalis, Henryk von Ofterdingen, tłum. Ewa Szymani i Wojciech Kunicki, Wrocław 2003

Juliusz Verne, Podróż do wnętrza Ziemi, tłum. Andrzej Zydorczak, Kraków 2009

Wergiliusz, Eneida, tłum. Zygmunt Kubiak, Warszawa 1998

Rafał Wojaczek, Byłem, jestem.

Mity śląskie obszernie przedstawiono w: Barbara i Adam Podgórscy, Mitologia Śląska, Katowice 2011 Monografia poświęcona Kopalni Węgla Kamiennego Kleofas, czyli „KEFS” (m.in. tragicznemu pożarowi w 1896 r., o którym mowa w opowiadaniu): Robert Borowy, Wczoraj – dziś – jutro… Kopalni „Katowice-Kleofas”, Katowice 1997.

Ryszard Lenc, z cyklu Poeci, poeci. William Butler Yeats, 2014.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Ryszard Lenc, Geoda, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. T.S. Eliot, Wydrążeni ludzie, w tłumaczeniu Czesława Miłosza.
  2. Tamże.
  3. K. oczywiście zna ten fragment w oryginale. W tłumaczeniu Andrzeja Sobola–Jurczykowskiego brzmi to tak: „Każdego ojca obchodzą losy dzieci, które powołał do życia”. Jorge Luis Borges, Kuliste ruiny, z tomu Fikcje, Warszawa 2003.
  4. Leniwakobieta.
  5. Tchórz.
  6. Zwariowałam.
  7. Zaprawdę godne to jest, błogosławić Ciebie, Bogarodzico, zawsze błogosławioną i nieskalaną i matkę Boga naszego. Czcigodniejszą od Cherubinów i bez porównania chwalebniejszą od Serafinów, któraś bez zmiany zrodziła Boga Słowo, Ciebie, prawdziwą Bogurodzicę, wysławiamy.
  8. Anton, jako małe dziecko, też bał się burzy. Gromnica zawsze pomaga.

Powiązane artykuły

11.07.2023

Trzech na Skyros

To drewno się nie nadaje. Stary nie miał racji. Zamiast jaśnieć blaskiem, wabić tajemnicą, jej oblicze jest matowe, szare, nijakie. Czy tak wygląda księżniczka, kochanka bogów i kochanka ludzi? Czy tak przedstawiamy Najczystszą? Kolor tu niewiele pomoże. Czy można barwić pustkę? Oczy bez głębi, usta bez zachęty, policzki zapadłe, a czoło zmęczone. Kiedyś w Pałacu, w komnacie królowej, położono taki tynk bez wyrazu. Nic potem nie dało się zrobić, choć próbował niejeden; musieli wszystko zdrapać, do żywej cegły. Forma wymaga podłoża. Cóż, trudno, zacznę jeszcze raz, jeszcze raz od początku. Czasu mi przecież nie braknie. I wytrwałości także. Poszukam innego drzewa i tym razem nie będę prosił Starego o radę. Tę figurkę spalę lub wrzucę do najgłębszej jamy. Może spodoba się tam, w Krainie Cieni? Mają dziwny gust.

Wieczór nadciąga, a upał nie chce zelżeć. Ani jeden podmuch nie idzie od morza. Za dnia chowamy się przed palącym słońcem. Ja w migdałowym gaju nad zatoką ukrywam twarz przed zabłąkanym przechodniem, Stary majstruje bez ustanku w chacie na skraju lasu, T kryje się między skałami urwiska. Ja zwykle dłubię coś, w drewnie albo w tym ich ładnym kolorowym marmurze, czasem maluję na sosnowej desce (Stary przyrządził kilka przyzwoitych farb), a ostatnio zacząłem spisywać to i owo. Stary podpowiedział mi inny, łatwiejszy sposób pisania − gęstą, ciemną cieczą na cienkiej, twardej skórze (muszę przyznać, że obok niezrozumiałych pomysłów ma on od czasu do czasu przebłyski wielkiej mądrości). „Keftiu mogliby się wiele nauczyć od ludzi z Południa”. Ma rację.

Gdy noc obejmuje władanie nad wyspą, wynurzamy się ze swoich kryjówek i ściągamy do groty. Na zmianę ze Starym pichcimy jakąś strawę (z tego, co złowię ja lub upoluje T), czasem po prostu odgrzewamy to, co nam przywiozą ludzie Opiekuna, dorzucając trochę jarzyn i aromatycznych ziół, które tu wszędzie rosną. Mleko na ser dają kozy, które trzymamy w zagrodzie. Oliwy i wina mamy pod dostatkiem; co prawda latorośl nie taka tu bujna jak w domu, a wino raczej cierpkie, bez tego miodowego posmaku, ale czy przybyszowi, gościowi na łaskawym chlebie wypada narzekać? Dobrej, słodkiej wody na wyspie nie brakuje, co parę dni przynoszę świeży zapas ze źródła pod Górą. Zwą ją tutaj „Olimp”, co wciąż śmieszy Starego i denerwuje T. Cóż, jaka wyspa, taki też i Olimp. Mnie to już nie wzrusza, jak długo można żyć samymi wspomnieniami? T do naszych kuchennych zajęć nigdy się nie miesza, je zresztą bez uwag i narzekania wszystko, co podamy. Rozumiem go dobrze. Po wieczerzy pozostajemy wkoło paleniska, drewno jeszcze się żarzy, Stary szarpie kamienną kostką struny instrumentu, który niedawno obmyślił (nazywa to szarpanie „grą”), T opowiada jakąś przygodę ze swojego życia (od dawna wiemy, że T trochę zmyśla, ale nie przeszkadza nam to wcale), nadchodzi w końcu północ, owijamy się skórami i idziemy spać. I tak dzień za dniem, noc za nocą, tu na naszej wyspie, na Wyspie Zakończenia (zwiemy ją tak zgodnie).

 

Przyjacielu, który czytasz to, co tutaj piszę, odstaw na chwilę czarę, odłóż pusty ryton, odejdź na ustronie. Wyobraź sobie teraz, że twoje zwyczajne (mniej lub bardziej) życie staje się naraz legendą, ty sam zaś stajesz się symbolem, metaforą, wzorcem, przechodzisz do Historii. Czy tego sobie życzysz, czy nie − zostałeś wybrany. Dla wszystkich ludzi, którzy po tobie przyjdą, dla przyszłych pokoleń. Moira, Los tak chce, najwyraźniej jest to do czegoś potrzebne. A zrobi to po swojemu, jeśli trzeba − pozmienia, przekręci, z białego zrobi czarne, z czarnego białe (to − rzadziej). Ciebie już nie będzie, kości twe rozproszą się po świecie, nie będzie już tego, kto cię żegnał, ni tego, kto cię grzebał. Nie będzie ptaka, który siadał na twym grobie i drzewa, które rosło obok, nie będzie może i skały, na której wiatr je posiał. Legenda wciąż będzie. Czy tego chciałeś, czy nie. Niektórym się to zdarza. Mnie się przydarzyło. Mylę czas przeszły, teraźniejszość, przyszłość. Mnie się to przydarzy. Moim towarzyszom także. Tyle że akurat mnie Tyche wyjątkowo nie sprzyja.

Losu działanie pierwsze. Tę twarz mam po matce. Nie tyle winna ona (matka była bowiem kobietą nadzwyczajnej urody, przez co ludzie zwali ją: „Cała Jaśniejąca”), ile ten jej ród. Mówią, że taki potwór jak ja rodzi się tam w każdym pokoleniu i że dotyka to wyłącznie chłopców. Kalekie dzieci zwykle umierają (same lub przy niewielkiej pomocy), choć czasami któreś z nich ma szczęście (nieszczęście?) i pozostaje przy życiu. Stary opowiadał mi przed laty, w Pałacu, że czaszka takiego nowo narodzonego za szybko się zasklepia, zbyt prędko się skleja, przez co deformuje się, zniekształca. Takie dziecko może mieć potem głowę w kształcie łodzi, amfory, pitosu albo wybałuszone, nierówno osadzone oczy i rogi jak byk. I to jestem ja – dlatego nazywano mnie „Byczkiem” (Stary twierdzi, że wystarczyłoby takiemu noworodkowi ostrożnie ponacinać głowę, a potem nałożyć mały wojskowy hełm, i już po kłopocie, ale mnie się to wydaje sprzeczne z wolą Nieśmiertelnych). Ojciec zrazu nakazał mnie zabić, ale uprosiła go matka i mogłem sobie żyć. Warunek był wszak jeden – nie wolno mi było przebywać wśród ludzi.

Mogłem sobie żyć. Z dala od ojca, matki, licznych sióstr i braci. Tych braci miałem czterech (Katreus, Deukalion, Glaukos, miły Androgeos) i siostry miałem cztery (Akalle, Ksenodike, Ariadna i Fedra). Potem okazało się, że miałem jeszcze pięciu braci przyrodnich, sądzę przecież, że to niepełna lista; mój ojciec był łasy na kobiety i ładnej nie przepuścił, rozrzucając tu i tam nasiona swojej chwały. Mogłem sobie żyć i nauczyłem się żyć w Pałacu − poza komnatami, poza tarasami, poza ogrodami, z dala od zabaw, gier, śmiechów, żartów, ćwiczeń, gonitw. Moim królestwem były kuchnie, magazyny, stajnie, ciche korytarze i sekretne przejścia. Schowany w krypcie, skulony za filarem, ukryty za szeregiem kolumn słuchałem, patrzyłem, słuchałem, patrzyłem. Moim słońcem był księżyc, moim dniem bezgwiezdna, ciemna noc. Miałem przyjaciół − pałacową służbę, miałem towarzyszy – pałacowe psy i koty, konie, owce, woły. Portowe zaułki, przydrożne kamienne kręgi, groty, rozpadliny – to także był mój Pałac. I tak rosłem, dorastałem, dziki, zaniedbany, pozostawiony sam sobie. Ojca nie widywałem wcale, matkę potajemnie przed ojcem. „Potwór! Byczek! Byk!”. − Słyszałem za plecami, gdy nieopatrznie pojawiałem się na powierzchni jak robak po deszczu. Byk. Tyle chociaż dobrze, że byki są u nas pod specjalną pieczą, więc nikt mi krzywdy nie czynił. Byk. Jedna tylko ona przytulała mnie czasem, z nią tylko jedną umiałem rozmawiać, do niej tylko jednej chciałem się uśmiechać.

I tak było do czasu, aż zjawił się Stary.

 

Przybyliśmy na naszą małą wyspę przed trzema, nie − czterema laty. Po rozstaniu z Pejritoosem T wrócił na stare śmieci, ale tam rządził już okropny Menesteus (bękart to samej chyba Echidny), wciąż dybiący na życie mego przyjaciela. Wypełzłem z ukrycia (od czasu naszej ucieczki T opiekował się mną i dawał schronienie) i razem pod osłoną nocy uciekliśmy do Eubei, gdzie T znał paru zacnych ludzi. Tutaj, ku naszemu zdziwieniu, w obskurnej tawernie, natknęliśmy się na Starego. Mój ojciec wciąż szukał go po różnych krainach i Stary był już tym pościgiem psów gończych ojca śmiertelnie znużony. Mówiąc wprost − był bliski zapicia się na śmierć (rozpacz mnie ogarniała, gdy patrzyłem na niego). Nie trzeba było długo Starego namawiać. Kilka leczniczych godzin w lodowatej wodzie i ruszyliśmy w trójkę na Rozsypane Wyspy. Plan T był dość prosty. Prosty, ale jak się okazało − skuteczny. Król Skyros, Likomedes… (taki on król jak cały archipelag, ale porządny to chłop) …więc ów Likomedes miał wobec mego przyjaciela dług i z ochotą zgodził się przechować nas na swojej małej wyspie. W świat zaś puścił opowieść, jak to zwabił gościa na skałę nadmorską, po czym strącił go w przepaść. Pomysł przewrotny i sprytny − podobnie zginął Ajgeus, ojciec naszego T. Powód niecnego czynu: Likomedes zazdrościł T sławy, co było powodem aż nadto czytelnym dla wszystkich (któż nie zawiścił T?). Mój przyjaciel zniknął więc dla świata, podobnie i Stary. A ponieważ ja odszedłem w niebyt dawno, dawno temu, więc wszyscy dzieliliśmy teraz ten sam los – zmarłego. Oto dlaczego zwiemy tę małą krainę „Wyspą Zakończenia”. W ten oto sposób przenieśliśmy się nagle ze świata zdarzeń i ludzi w przestrzeń idei i bytów duchowych, co samo w sobie jest doświadczeniem ciekawym, a było kolejnym, może już ostatnim posunięciem Losu w jego chytrym planie.

Siedzę teraz i tak sobie myślę, że to drzewo o podłużnie spękanej korze i klapowych liściach będzie odpowiednie. Zrobiłem małą próbę i efekt jest ciekawy. Myszkując w naszej części wyspy, około południa spotkałem Starego. Co do mojego druha − lata lecą, a po nim upływu czasu nie widać. Garbi się trochę i chroma na prawą nogę, ale wciąż zwinny z niego staruszek i krzepki. I tyle w nim wciąż zapału, choć przecież zdaje sobie sprawę, że większość jego pomysłów nie ma najmniejszego sensu. Teraz na przykład jeździ po wyspie na czymś, co ma dwa duże koła jak rydwan, ale ustawione są one jedno za drugim, w szeregu. Odpychać się trzeba od czasu do czasu nogami, co chyba musi męczyć. Stary wyjął zza pazuchy duże rumiane jabłko:

– Spróbuj, znalazłem, niestety dość daleko, po zachodniej stronie wyspy całkiem ładny sad.

Usiedliśmy w cieniu rozłożystego dębu. Zakasłałem, wysmarkałem nos (tu, na Skyros, stale jestem zakatarzony i mam chrypkę), zsunąłem kaptur z głowy. Nie bardzo wiedziałem, jak zacząć.

– Jeśli martwisz się, Byczku, naszym przyjacielem, spieszę cię uspokoić. − Dwukółka stała oparta o pień drzewa. − Spotkać to może każdego, a w jesieni życia (liście T żółkną już od dawna) zwykle się nasila. Miałeś w życiu pięć kobiet (co nie jest złym wynikiem), mówisz, że było ich piętnaście, dwadzieścia, a każda piękna jak tamta spartańska królewna (może nawet i ona sama?). Twój ojciec był zwykłym człowiekiem (przez co ty sam jesteś zupełnie zwyczajny) – opowiadasz dyskretnie, ale z przekonaniem, że spłodził cię nie kto inny, lecz bóg (im większy, tym oczywiście lepiej; stąd tylu synów Zeusa, ale i Posejdon dobry). Na polowaniu ustrzeliłeś dawno temu dzika (tak, przyznać trzeba, raczej dorodne zwierzę) – rozpowiadasz wkoło, iż ta olbrzymia bestia zabiła wcześniej mnóstwo ludzi (fakt, dzik poranił jednego czy dwóch). Napadnięty przez ponurego zbira bronisz się dzielnie, ale szanse twe liche i pewnie byś wkrótce poległ, gdy wtem z lasu wypada królewska drużyna i raz-dwa tnie zbira na drobne kawałki − ty po całym gościńcu głosisz, żeś łotra sam, szast-prast, jednym kopnięciem strącił w głąb urwiska. Lata lecą, opowieść ciekawsza − urwisko coraz głębsze, na jego dnie zamieszkał już potwór, a łotr coraz krwawszy. Czasem to robisz świadomie, a czasem tak ci wychodzi, po prostu. Myślisz: jeden, mówisz: dwa, a może i cztery, myślisz: mały, mówisz: duży, wielki, ogromny. I sam się zachwycasz. Sadzisz ziemniaki, wyrastają dorodne ogórki. Wspaniałych czynów przybywa wraz z siwymi włosami na głowie. Nie byłeś tchórzem, nie. Na pewno byłeś bardziej odważny od innych, może od tamtych silniejszy, może trochę głupszy, przez co mniej ostrożny i bardziej skłonny do bójki. Ale Los − ma jakieś powody − potrzebuje takich jak T. Plecie więc tę jego legendę, czasem mu pomaga, czasem nawet wyręcza. Nasz przyjaciel jest bowiem Losowi niezbędny. Bardzo. Może bardziej niż ty, Byczku, i nawet bardziej niż ja. Choć tu sprawa złożona. Bo my trzej przez czas jakiś szliśmy po tej samej kładce. Więc, Byczku… – Stary wyjął ze skórzanego woreczka nieznane mi cuchnące ziarenka i zaczął je gryźć nerwowo, spluwając co chwila obficie. − Nie kłopocz się swym przyjacielem i słuchaj tych jego historii niezwykłych, przyjmując, że wszystkie zdarzyły się naprawdę. Potakuj, nawet jeśli twierdzi, że wie, gdzie pochowano Edypa. Albo że to właśnie on wymyślił Igrzyska. Musi przecież dorównać Tamtemu. Przynajmniej w opowieściach. Wiesz, że obaj z Łysym pochodzą od przesławnego Pelopsa? …Co tam skrywasz przede mną? Ładny kawałek drewna, nie powiem, całkiem ładny. Więc wciąż myślisz o niej? A wiesz, że i ja często. T, zdaje się, także. Ona jest w nas wszystkich. Jest naszą drugą duszą.

 

Pojawili się w tym samym czasie – zarost na mej twarzy i Stary w Pałacu. Zarost poprzedzało swędzenie, a wyprzedzały krosty. Starego zaś wyprzedzała sława, a poprzedzała plotka. Różnie o nim mówili. Że zabił krewniaka, aby ukraść pomysł. Że zawistny, że krętacz, że dla pieniędzy gotów na każdą podłość, że tylko jeden pomysł na sto nadaje się do czegokolwiek. Znów (drudzy), że jeden jego pomysł wart tyle, co sto innych. Miał w ojczyźnie za morzem poważne kłopoty, więc skorzystał z ochrony mego ojca, który był wtedy najpotężniejszym władcą w świecie. Nie był on wcale stary (posunięty w latach jest dopiero teraz), ale mnie, niedorostkowi, wydawał się taki, więc tak go nazwałem. Nie był też zwykłym kowalem, jak głosili złośliwcy (takich nigdy nie brak), Staremu nieprzychylni. Czy zwyczajny kowal znałby się na tańcu żurawia? On zaś nie tylko potrafił każdą rzecz zmajstrować, biegły był nie tylko w ciesielce, w obróbce kamienia, we wznoszeniu murów, w układaniu cegieł, budowaniu statków, toczeniu garnków i tłoczeniu wina, nie − spod jego palców wychodziły także cuda ze złota i srebra, z alabastru, porfiru, steatytu, kości słoniowej, obsydianu, kryształu górskiego. Był biegłym toreutą i zdolnym gliptykiem, umiał prowadzić korowody taneczne, znał się na rzeźbieniu i pięknie malował. Będzie taki drugi? Stary miał syna, świetnego chłopaka, młodszego ode mnie, z którym zaprzyjaźniłem się szybko. Łączyło nas wiele, także i to, że on o swej matce nie chciał wcale rozmawiać, podobnie jak ja o ojcu. Stary zaś mnie polubił i zaczął potajemnie uczyć. Z początku w tych naukach uczestniczył również mój młody przyjaciel, potem wolał raczej biegać po łąkach i lasach i rzucać włócznią do celu, w czym naprawdę był dobry.

Widząc rozliczne talenty przybysza zza morza, mój ojciec zrobił go nadzorcą pałacowych prac (było ich wiele po gniewie Wielkiej Matki; Stary ma na temat tego gniewu, jak zwykle, inny, dziwny pogląd). Na tym zaś ja skorzystałem najbardziej, bo Stary uczynił mnie swym cichym czeladnikiem, sekretnym pomocnikiem. Godzinami patrzyłem, jak maluje na mokrym tynku akrobacje dziewcząt na dziedzińcu lub dzikie zwierzęta z ogrodu. Chyba zauważył, że oczy mi błyszczą, bo naraz zaproponował, bym i ja spróbował. Ona bez wahania zgodziła się pozować i… i zacząłem malować. Stary przygotował grunt na ścianie w odległym, nieuczęszczanym trakcie. W słoneczne dni siadała nieruchomo, patrząc w okno, a ja wyposażony w rylec, pędzel i farby wchodziłem na rusztowanie. Z początku szło mi niesporo, ręce mi się trzęsły, byłem bliski płaczu, z czasem nabrałem wprawy i nawet mnie mistrz chwalił. Na tej chybotliwej desce spędziłem najpiękniejsze dni mego podłego życia. Delikatną twarz koloru morskiego piasku obwiodłem mocnym konturem, usta pociągnąłem rozjaśnioną nieznacznie purpurą. Wielkie czarne oko patrzyło przed siebie śmiało. Trochę pudru na nos, utrefione włosy, biżuteria, strojna suknia − jej wizerunek był gotów. Wieść o nowym malowidle rozeszła się w Pałacu; ukryty w kamiennej ławie pod ścianą patrzyłem, jak podziwiają, jak chwalą, jak cmokają ustami. W zimnej ławie pod ścianą mój sen nadal trwał.

Skończył się pewnego mglistego poranka, gdy ojciec wrócił z wyprawy za morze, z wieścią o podstępnym zabiciu przez naszych odwiecznych wrogów jego syna, a mego brata – dobrego Androgeosa (o jakże płakałem). Ojciec składał właśnie ofiarę na Paros, gdy doszła go wieść o tragedii. Zerwał wieniec z głowy, nakazał milczenie fletom, lecz swoją ofiarę dokończył. To wtedy Los musiał mu podpowiedzieć ten przewrotny, a dla mnie zgubny plan. Oto zamkną… potwora gdzieś w dolnym Pałacu (pilną przebudową pokieruje Stary) i wieść pójdzie w świat (ludzie uwierzą we wszystko), że krwiożerczy półbyk-półczłowiek, syn króla, zrodzony z przeraźliwego związku jego żony ze zwierzem (ojciec w tamtym czasie bardzo był z moją matką skłócony), zamknięty w podziemiach, złowieszczo oznaczonych wizerunkami siekier (które wszędzie ojciec rozkazał umieścić), żądny jest wciąż ludzkich ofiar. Takiej oto kontrybucji domagał się ojciec: co roku nasi pogrążeni wrogowie przysyłać będą dziewięciu chłopców i dziewięć dziewcząt na pożarcie przez człowieka-byka. Tak ojciec umyślił sobie ich upokorzyć. Jakie były jego prawdziwe zamiary? Może chciał dziewczyny i chłopców niewolić? Może ich niewolił? Może wysyłał w głąb wyspy, by tam pracowali dla niego? A może szło tylko o krystaliczną zemstę? Na nic zdały się błagania mej matki, na nic wstawianie Starego, Jej łzy, prośby innych sióstr i braci. Odrzwia dolnego Pałacu zatrzasnęły się głucho. Przez zakratowane okienko podawano mi strawę i picie. Tylko Ona, Stary i jego syn, a mój mały towarzysz, przychodzili pod zamkniętą bramę. Za którą żyłem, na samym spodzie świata. Razem ze szczurem i śpiącym wciąż pod powałą leniwym nietoperzem.

Już dwa razy danina zza morza przypłynęła do portu; zimny strach szedł po świecie, że okrutny potwór wciąż łaknie młodych ciał i krwi (wiedziałem to od Starego). I przyszedł trzeci termin.

 

Wracam do rzeźbienia. Patrzę na moje drewienko i wspominam obraz. Myślę o jego przyszłych losach. Czy ten, kto go zobaczy po latach, będzie coś o mnie wiedział? O śmiesznym artyście, kryjącym się pod kamienną ławą? Czy zgadnie, kogo malowidło przedstawia? Wczoraj odwiedził nas Opiekun, król Likomedes. Przybył z niewielką świtą. Handel gąbkami nie idzie, za to poszła pogłoska o wielkiej wojnie, o okrętach, które popłyną przez morze. Wojnie, której sława i głupota zaćmi wszystko, co było nam znane. Na zgliszczach której narodzi się nowy, inny świat. Są tacy, którzy twierdzą, że będzie to raczej rozgrywka pomiędzy bogami. Jakie to ma znaczenie? „Gdy walczą bogowie, zawsze giną ludzie”. Gdy miesza się Eris, skutek może być tylko jeden. T słuchał tych opowieści chciwie. Stary potrząsnął głową. Nie, przyjacielu, nie dla nas ta zawierucha, nie dla nas dni chwały i klęski, nasz dzień się pochyla, nie miej żadnych złudzeń. Prędzej ona dla tego ładnego, krzepkiego chłopca, którego matka ukryła na dworze naszego króla, w przebraniu dziewczęcym. Patrzę na chłopca-dziewczynę i kiwam smutno głową. Jeżeli go ktoś stąd zabierze, czuję że czeka go sława. Sława, a może śmierć? Mylę − jak ów ślepy wieszczek − czas przeszły, teraźniejszość, przyszłość.

Stary boi się tych wizyt, wciąż wypatruje zbirów mojego ojca. Czają się za każdym drzewem, za każdym większym krzakiem. Może to oni, gdy skrzypią gałązki na ścieżce? Może to oni, gdy nagle spada kamienny grad ze zbocza? Może to oni, gdy ptak zrywa się do lotu, spłoszony? „Po nitce do kłębka, a mnie wciąż życie miłe. Pamiętasz, Byczku? Czerwonej nitce do kłębka”. Po naszej ucieczce wziął mój ojciec Starego na spytki (słusznie podejrzewając go o udział w spisku), lecz wiele z niego nie zdołał wydobyć (wtedy to przetrącono mu nogę i stał się nasz Stary męczennikiem; zaiste, jest to jakiś powód do chwały). Zamknięto winowajcę (wraz z synem) w pałacowych lochach. Odtąd podziemia miały nowych mieszkańców, a nietoperz nowych towarzyszy niedoli. Minęło kilka lat i wtem Stary zniknął! Rozpłynął się w powietrzu. Przetrząśnięto Pałac, od piwnic po dachy, wzięto na spytki służbę i okolicznych mieszkańców. Kamień w wodę, a raczej ptak w niebo. Zagadka szybko znalazła rozwiązanie. Fantastyczne zgoła, ale im bardziej cudaczna, im bardziej dziwaczna jest opowieść, tym ludzie chętniej ją kupią. Zatem wedle plotki: Stary w więzieniu skonstruował skrzydła, pokleił je woskiem i razem z synem, frr-frr, uciekli, ulecieli z Pałacu w przestworza. A jak było naprawdę? Zwyczajnie. Stary zbałamucił jedną z pałacowych dwórek, wynajął chyżą łódź i z przygodami dopłynął do wybrzeży Sycylii. Kryjąc się przed pościgiem mego ojca (który nigdy i nikomu nie darował zdrady), włócząc się to tu, to tam, śpiąc byle gdzie, jedząc byle co, służąc byle, komu dotarł w końcu do Eubei, nad morze, gdzieśmy go spotkali. Chętnie opowiadał każdemu, kto zechciał go słuchać, postawił czarkę wina z moszczem i udziec barani (aby choć udko kurczaka) – o cudach Pałacu, o człowieku-byku, o zabiciu potwora (i swoim w tym, a jakże, udziale), o przesławnej ucieczce na skrzydłach (historię tę rozwinął zgrabnie i był z niej bardzo dumny). Z synem pokłócił się o coś i rozstał w gniewie już dawno (swoją drogą, to ładna bajka; często wracam myślą do mego dawnego przyjaciela, ciekawe, jak mu się teraz wiedzie).

Obudził mnie dziś zły sen. Uczta rytualna w Pałacu. Dworzanie ojca jedzą surowe mięso byka, rozdartego na strzępy. Mlask, mlask, leniwa gorąca krew sączy się wszędzie, mlask, mlask, tłuszcz jeszcze ciepły okleja kamienne stoły. Odganiam senne mary, polewam głowę wodą, zjadam coś naprędce, wdrapuję się na pagórek, wracam do rzeźbienia. Fale dzisiaj większe, morze niespokojne, ma barwę zjełczałej oliwy, niebo zachmurzone, sine, więc idzie na deszcz. Trochę ochłody na pewno się przyda. T przechadza się po plaży, wciąż ma dumną, królewską postawę, choć ciało już nie to i siły nie takie. Widzę ze swej kryjówki, jak podnosi muszle, przykłada do ucha. Czego, kogo słucha? Bitewnych odgłosów? Sporów na agorze? Dźwięków muzyki na Delos? Jęków syna, wleczonego po kamieniach przez konie? Charkotu żony na sznurze? Ryku pijanych weselników? Krzyków cieni w podziemiach? Błagań Pejritoosa? Jej cichego śpiewu? Jej cichego śpiewu?

 

I przyszedł trzeci termin.

– Jest z nimi młody książę. − Słyszałem szept Starego. − Młody, silny, piękny. (Marzą o nim kobiety, trudno go nie kochać, zdaje się, że i nasza przyjaciółka straciła dla niego serce). Sławny czynami, których − jak mówią − sam dokonał. Dokonał, nie dokonał − będzie kiedyś władcą wielkiego, potężnego królestwa. Chwała tego Pałacu przeminie, jego mury runą (a stanie się tak wkrótce), zasypie go piasek, porośnie sucha trawa. Zostaną tabliczki spisowe i na rumowisku trochę kolorowych cegieł, zaś Ich potęga będzie wzrastać, umacniać się, trwać.

Stary przysunął twarz bliżej kraty:

– Lecz aby zostać królem, T musi przejść tę najważniejszą, najtrudniejszą próbę. Zmierzyć się z potworem, pokonać własne lęki, zanurzyć się w otchłań, spojrzeć bestii w jej płonące oczy, zabić ją (najlepiej gołymi rękami), narodzić się na nowo i wrócić zwycięzcą. „Głowa, którą na mnie odwrócił, miała moją twarz”. On chce cię zabić, Byczku, lecz my nie pozwolimy na to.

– My?

– Ona, ja, mój syn. Plan jest, Byczku, taki…

I zrodził się spisek: Ona podjęła się wytłumaczyć księciu, że nie ma żadnego potwora, że potwór to raczej mój (nasz) ojciec, że pod osłoną nocy wszyscy uciekniemy tym samym okrętem, którym tu książę przypłynął, że Stary uszkodzi inne nawy, które stoją na redzie i w porcie. Zamysł był genialny i powiódł się doskonale. Prawie doskonale − chłopak gdzieś się zawieruszył, Stary spóźnił się i odpłynęliśmy bez nich. Starego spotkałem dopiero w Eubei, po latach. Ale to już znacie.

Płynęliśmy na północ, ciepły południowy wiatr gnał nas do ojczyzny księcia. Spojrzałem za siebie (oczy me wciąż łzawiły od słonecznego blasku) − wszędzie morze, morze. Zatrzymaliśmy się na wyspie Dia, którą kiedyś nazwą „Naksos”. Cierpiałem, widząc, jak ona patrzy niego. Cierpiałem, gdy oddalał się brzeg wyspy, gdzie ją pozostawił. Tam umierania tysiąc sposobów…

 

Ognisko dogasa. Siedzimy, milcząc, słodki dym sączy się z naszych rąk. Fasma. Widzę ją, jak śpiewa, jak biega na dziedzińcu Pałacu, trzymając w dłoniach dwa zielone węże. Czarny warkocz owinęła 1 Widmo, zjawa. dwakroć wkoło głowy. W powietrzu zapach szałwii, cyprysów i róż. Uśmiecha się do mnie promiennie: „Zatańcz ze mną, Byczku. A nie – zatańczy ze mną Dionizos”. Fasma. Sala tronowa, ojciec. Król, wróżbiarz, jasnowidz, sędzia. Przy nim jego kobiety: moja matka, dalej Pareja, Diktynna, Eriboja, Prokris. Ojciec zdejmuje wieniec z głowy, flety przestają grać. Patrzę, jest już w Podziemiach, Wielki Sprawiedliwy, po prawej jego ręce mój stryj Radamantys, po lewej Triptolemos-rolnik i jeszcze pobożny Ajakos. Wielki Sprawiedliwy, Dawca Praw – tak go, o Zeusie, tak go Los nagrodził! Nie trzeba być niewinnym, by osądzać innych…

Ja! Ja podnoszę rękę, znów słychać pieśń fletów. Fasma. Matka pochyla się nade mną i mówi do swej siostry, Kirke: „Nasz śliczny chłopiec jest następcą tronu”. Słońce świeci mocno, mrużę oczy. Mój młody przyjaciel Ikar i miły brat Androgeos. Biegną ścieżką przez las, gonią spłoszone łanie. Krzyczą do mnie radośnie. Siostra Akalle czyta mi swój poemat. Siedzimy w wonnych krzakach bzu przed zachodnią bramą, słychać brzęczenie owadów; czuję żal i smutek, bo wiem, że będę jedynym, który te strofy pozna. Zmierzch, słońce powoli chowa się za wzgórzami, ściany Pałacu jeszcze lśnią, błyszczą migotliwie, lecz uważaj: nad okolicę nasuwa się noc, długa noc, na wieki, a wraz z nią Sen, pan bogów i ludzi, brat Śmierci. Czy to zapach bzu, czy już asfodeli? Fasma. Ja na rusztowaniu, mieszam rzadką farbę, próbuję, ścieka po palcach, po udach, po nogach. Stary rechocze, trzyma się za brzuch, śmieję się i ja. Zimno, krople spadają, kap-kap, echo, kap-kap, szczur wlecze oślizły brzuch po posadzce, niewidzącymi oczami wpatruję się w ciemność. Drga płomień pochodni, ktoś idzie. Równy, miarowy krok. Pustka podwaja kroki. Boję się, boję, choć wiem, że to on.

T nie zabił potwora, mimo to został królem. Wtedy, czarną nocą, zszedł po mnie, do Labiryntu, na samo dno świata. Patrzeliśmy chwilę, jeden na drugiego. Co w moich oczach zobaczył? Co zobaczyłem ja?

*

Minotaur: „Królowa, zapewne wyczuwając w niezrównanym konstruktorze naturę marnego famulusa, zwierzyła się mu ze swojej obrzydliwej namiętności. […] Z potwornego obcowania miał się urodzić potwór, Minotauros, czyli «Minosowy-Byk», z łbem byka, a resztą ciała ludzką”.

Dedal: „…uszedł z Aten, uciekając czy to przed wydanym nań wyrokiem w sądzie na Aeropagu, czy tylko przed niesławą, i przybył na dwór Minosa, gdzie wykonywał dla monarszej pary różne prace”.

Tezeusz „Ale w bitwie pod Maratonem żołnierze widzieli wielki cień w zbroi i rozpoznali: to Tezeusz. Na rozkaz Apollina, wypowiedziany przez Pytię, długo daremnie szukali jego grobu na Skyros”...

Za: Mitologia Greków i Rzymian, Zygmunt Kubiak, Warszawa 1997.

 

(Z cyklu Daimonia, 2009)

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Ryszard Lenc, Trzech na Skyros, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. T.S. Eliot, Wydrążeni ludzie, w tłumaczeniu Czesława Miłosza.
  2. Tamże.
  3. K. oczywiście zna ten fragment w oryginale. W tłumaczeniu Andrzeja Sobola–Jurczykowskiego brzmi to tak: „Każdego ojca obchodzą losy dzieci, które powołał do życia”. Jorge Luis Borges, Kuliste ruiny, z tomu Fikcje, Warszawa 2003.
  4. Leniwakobieta.
  5. Tchórz.
  6. Zwariowałam.
  7. Zaprawdę godne to jest, błogosławić Ciebie, Bogarodzico, zawsze błogosławioną i nieskalaną i matkę Boga naszego. Czcigodniejszą od Cherubinów i bez porównania chwalebniejszą od Serafinów, któraś bez zmiany zrodziła Boga Słowo, Ciebie, prawdziwą Bogurodzicę, wysławiamy.
  8. Anton, jako małe dziecko, też bał się burzy. Gromnica zawsze pomaga.

Powiązane artykuły

03.07.2023

Kwartet malborski. Epizod czwarty: Świat, któremu nie ma się kto przyglądać, przestaje istnieć (czyli powiastka w kolorze sepii)

Pociąg na południe

Który wiezie mnie wstecz

Ku temu, co kocham najbardziej

Ku mojej młodości

Ku mojej ziemi,

Którą wspominam już

Najczęściej w czasie przeszłym

Która tak zszarzała...

Ku tej miłości

Która może się rozwiała

Muszę ją sobie przypomnieć

Żeby odświeżyć złudzenia

Wbrew wskazówkom zegara

Wciąż się oddalam

Od spraw dnia dzisiejszego...

 

Wspomnienie, Małgorzata Walewska – mezzosopran

Gdybyż te wszystkie drzewa, ptaki na nich i wśród nich, gdybyż te wiatry nadciągające z nieodległego lasu i gdybyż to niebo ponad ogrodami, ponad sadami tak niekiedy bliskie, że wszędzie obecne, gdybyż to wszystko mogło przemówić, ileż wówczas można by usłyszeć, o iluż zdarzeniach można by się dowiedzieć, ileż dostrzec rzeczy i zjawisk na pozór, i na co dzień, niedostrzegalnych?

A może usłyszawszy te wszystkie opowieści i wiedząc o tych niezauważalnych zdarzeniach, nareszcie bliżsi byśmy byli Tajemnicy? Można zatem przeżyć całe życie, nie zdając sobie w ogóle sprawy z obecności... drzew i z tego, co mogą opowiedzieć? Można, więc nie dostrzegać nieba ponad drzewami i tego, co na nim bezustannie się zdarza?

Kajetan patrzy na ogród, na przestrzeń przed sobą pełną południowej ciszy i spokoju. Wszystko w tej ciszy i spokoju ma swój porządek, ład i harmonię. Nic nie dzieje się przypadkowo a krzątanina wróbli pod dachówkami, gwizd szpaków, nagła obecność os i szerszeni tylko podkreślają tę ciszę i spokój.

To jest tak, jakby przeglądać jeszcze nie przeczytaną książkę, czuć zapach jej farby drukarskiej albo słuchać Kanonu D-dur Johanna Pachelbela. Kajetan, patrząc na ogród, słuchając południa, pomyślał, że tak właśnie jest: że tylko nie przeczytana książka albo Kanon D-dur Pachelbela mogą przybliżyć To, co dzieje się w ogrodzie, poza i ponad nim.

Kajetan nie mógł jednak uwolnić się od przekonania, że nigdy nie dowie się, co mogą mu opowiedzieć drzewa, cisza ogrodu, a nade wszystko cały, nieskończony przestwór południa niedostrzegalnie przekształcający się w popołudnie, a zaraz potem zmierzch, wreszcie – noc.

A gdyby dowiedział się, czy byłby inny, niż jest? Czy byłby bliższy Tajemnicy? A może o wiele ważniejsze jest oczekiwanie i nasłuchiwanie tej przestrzeni wokół? A może ważniejsze jest to wzajemne, na pozór niezauważalne oddziaływanie i przenikanie? Lecz ileż sam obserwując, słysząc, dotykając i odczuwając, zyskiwał lub mógł otrzymać. Zapewne znacznie więcej, niż mógł sobie uświadomić. A więc na tym polega istnienie, życie we wszechogarniającym, widzialnym i niewidzialnym świecie. Lecz ileż dla nas – ludzi – istnieje tej Widzialności? Zaledwie... od 380 do 780 nanometrów promieniowania elektromagnetycznego. Zatem więcej jest wokół nas Niewidzialności, z której istnienia nawet nie zdajemy sobie sprawy. Bo jest ciągle wśród nas, tuż obok, między nami, wszechobecna.

A my? Cóż – my – możemy? Potrafimy, niekiedy, jedynie ją przeczuć. Bo wiemy, że przecież jest? Bo tylko wyobraźnia pozwala nam dotrzeć w dotąd niepoznawalne regiony widzialnego i niewidocznego świata? A może także wyobraźnia pozwoli ocalić od zapomnienia To wszystko, co stało się kiedyś lub „tylko” mogło się wydarzyć?

Jeszcze nie tak dawno na tej samej ławce niedzielnymi popołudniami siadywali jego rodzice. Niebawem także pojawiał się któryś z sąsiadów. Zawsze wtedy rozmowy przybierały niespodziewany obrót, kiedy pojawiała się ciotka Anna.

Przychodziła z nieodległego domku, niemal bliźniaczo podobnego do tego, w jakim od wielu lat żyli rodzice Kajetana i prawie takiego samego, w jakim mieszkali niemal wszyscy pozostali sąsiedzi, a jednak było to przybywanie na pewno jeśli nie z innego świata, to na pewno z innej przestrzeni. Nie oznacza to, że domek ciotki i całe jego obejście czymkolwiek różniły się od niemal takich samych domów przy tej samej ulicy. Na pewno w sadku ciotki było więcej drzew wiśni, a na nich, kiedy tylko owoce zaczęły czerwienieć, pojawiało się znacznie więcej, niż gdzie indziej, szpaków. Na pewno w ogródku Anny było więcej kwiatów, o których zdarzało się jej zapominać, a one jakby wyczuwając, że pozostawia je, niedoglądane całymi tygodniami, samym sobie, rozsiewały się i rozrastały po całej wolnej przestrzeni, przerastały płoty. Zatrzymywał je dopiero żwir ulicy albo inwazja kwiatów z innych ogrodów.

Nie oznaczało to również, że w domu ciotki działy się rzeczy nadzwyczajne. Prowadziła życie jak niemal wszystkie pozostałe kobiety zamieszkujące osiedle między torami, z których jeden, ten bliższy, prowadził „na Warszawę”, a ten dalszy „na Toruń”, Łódź i dalej, jeszcze dalej, na południe. Ciotka zajmowała się domem, trojgiem dzieci i ogrodem, ale taka była codzienność, na którą prawie nigdy nikt nie zwraca żadnej uwagi. Któż, bowiem zauważa następowanie jednego dnia po drugim, albo że po dniu przychodzi noc? Któż się dziwi temu, że po wiośnie następuje lato, które niepostrzeżenie przemienia się w jesień?

Ciotka żyła przeszłością, tak samo zresztą jak i niemal wszyscy pozostali mieszkańcy osiedla między torami, ale wcale to nie była przeszłość osoby starej, zgorzkniałej, która wspomina całe swoje życie, doszukując się w nim jedynie chwil światlejszych i niezapomnianych. Być może zgorzkniała przeszłość jest tylko dla wielu innych ludzi?

Zapewne i wiele osób z osiedla między torami nie miało co wspominać albo o przeszłości jakiej doświadczyli chcieli zapomnieć, nie wiedząc co ich czeka nazajutrz, a także i o tym, że cokolwiek by się zdarzyło, na cokolwiek by nie oczekiwali, to i tak zawsze przekształci się w Wieczność.

A pozostaje tylko to, co zastali: ogrody, rozświetlona widzialna i niewidoczna przestrzeń, nieogarniony przestwór powietrza, a ponad tym wszystkim niebo ze swoją nieodgadnioną Tajemnicą, do której tylko niektórym z nich uda się przybliżyć w nagłej chwili zastanowienia albo uniesienia, kiedy już być może doświadczą ile utracili, a ile mogli zyskać przez te swoje kilkadziesiąt lat życia.

Ciotka mogła godzinami opowiadać o Kresach Wschodnich, a więc o czasie jej młodości, chociaż kiedy przyjechała na Ziemie Odzyskane wcale jeszcze nie była stara. Ciotka zresztą nigdy nie była stara: nie tylko wtedy, gdy – wyraźnie odzyskując młodość – opowiadała o Kresach, ale i wówczas, kiedy umarła, dobiegając osiemdziesiątki. Wprawdzie zdarzało się jej, często dla niej samej nieoczekiwanie, zabrnąć w niemal nieprawdopodobne regiony wspomnień, ale wtedy wystarczyło – niby przypadkowym pytaniem – przywołać ją do zaczętego wątku. „Ty, Hania nigdy nie powiesz prawdy albo co drugie zdanie skłamiesz” – zawsze powtarzał jej brat, ojciec Kajetana, ale ciotka nigdy na takie, i tym podobne, uwagi nie zwracała żadnej uwagi.

Nie wiadomo także ile było prawdy w tej opowieści o Weronice, ciotecznej babce Kajetana, czyli ciotce... ciotki Anny. Weronika, bowiem, gdy umarła, miała zaledwie dziewiętnaście lat. Na rodzinnej fotografii, którą przez wiele lat przechowywała Anna, Weronika jeszcze nic nie wie o swojej przyszłości. Zdjęcie zostało zrobione na początku XX wieku, w Kijowie, co ciotka zawsze podkreślała, jakby to miało dla niej szczególne znaczenie. Spośród różnych opowieści ta właśnie o Weronice wydawała się Kajetanowi najbardziej prawdopodobna może dlatego, że jej autentyzm potwierdzała prawie stuletnia fotografia, a może i dlatego, że los dziewiętnastoletniej, ciotecznej babki, która nie chciała poślubić wyswatanego dla niej, o wiele starszego bogacza, wydał mu się nadspodziewanie bliski.

Weronikę obudziła niespodziewana krzątanina nie tylko w domu, ale również na zewnątrz, w całym obejściu leśniczówki. Zazwyczaj Ambroży sam odśnieżał obszar tylko przed drzwiami wejściowymi. Tym razem jednak w pracy ktoś mu jeszcze pomagał, tak jakby należało przygotować więcej miejsca na czyjś przyjazd. Weronikę zastanowiło jeszcze jedno: w jej pokoju było już ciepło. Zawsze, wczesnym przedpołudniem, kiedy się budziła w pokoju trwało przeraźliwe zimno. Nie wiadomo też która była pora, bo chociaż okna jej pokoju wychodziły na południe, to zawsze trwał w nim półmrok. To pobliskie sosny, których gałęzi mogła niemal dotknąć nie dopuszczały słonecznego światła. Niekiedy jednak, a zdarzało się to zwłaszcza wczesnym latem, cały las przenikały na wskroś zielone promienie zachodu.

Wówczas także i jej pokój wypełniało gęste, niemal dotykalne, zielonawe, lecz ciepłe światło, które nie znikało nawet w nocy. Mogło więc być już nawet południe. Dlaczego jednak w piecu napalono już o tak wczesnej porze? Chciała wstać, sprawdzić, podejść do pieca, którego jedno z kaflowych lic znajdowało się w jej pokoju, gdy wzrok jej padł na fotografię zaledwie kilka dni wcześniej zrobioną w Kijowie.

To „papa” Hipolit proponuje, aby zaszli do fotografa i zrobili całą rodziną zdjęcie. Weronika zatem stoi tuż przy nim, wspierając łokieć na jego ramieniu. Obok „papy” siedzi jego zięć wraz z żoną. A za nimi stoją jeszcze trzy córki zięcia z pierwszego małżeństwa. Siostra „papy”, stara panna, nie dała się długo namawiać i wyszła za mąż, za majętnego wdowca, mimo że miał trzy córki. Hipolit Czeczel, leśniczy, nie był ojcem Weroniki, lecz jedynie jej wujem. Ze swoją żoną Teofilą nie miał dzieci, więc wziął na wychowanie córki Albertyny, siostry żony, właśnie Weronikę, a potem Zofię, która wyszła za mąż za ojca ciotki Anny.

Od pierwszego dnia, gdy tylko Weronika znalazła się w leśniczówce, wuj zażądał, aby mówiła do niego „papo” i tak to już zostało przyjęte. Traktował ją zresztą od samego początku jak córkę i spełniał niemal wszystkie życzenia i zachcianki. Nawet i to, że kupili jedwabną suknię w kolorze amarantowym, chociaż siostra „papy” upierała się, że bardziej stosowna dla niej jako brunetki o jasnej karnacji skóry, będzie z aksamitu i w kolorze szmaragdowym. Nawet i to, aby zaszli w Kijowie do „kinematografu”, gdzie można było zobaczyć ożywione fotografie. Weronika wtedy po raz pierwszy w życiu doznała przekonania, że oprócz świata leśniczówki, oprócz Ołyki, do której latem jeździła na mszę, oprócz nawet Kijowa, który ją oszołomił cerkwiami, pięknymi strojami kobiet i nieznanymi dotąd woniami, znajduje się jeszcze inny, wspaniały świat ożywiany jedynie w „kinematografie”.

Kajetan słuchał opowieści Anny i nie wiedział: czy tak mogło być naprawdę, czy też ciotka to wspomnienie o Weronice wydobywała z otchłani przeszłości, a może tylko z głębin pamięci? A może wszystko było zupełnie inaczej, bo czyż można odtworzyć przeszłość? Ale czyż nie przeszłością lub pamięcią o niej jest całe nasze życie? A natura, przyroda, cała przestrzeń, czyż nie są uzupełnieniem, dopełnieniem zdarzeń, które przypomniane rozgrywają nie tylko wtedy, w przeszłości, ale i teraz? Kajetan rozgląda się po dookolnym, niemal dotykalnym przestworze ogrodu. Słyszy słowa ciotki, a z wolna przekształcające się we wczesny zmierzch popołudnie stwarza tamten czas, tamto, w leśniczówce Hipolita Czeczela, zdarzenie.

Weronika nie domyślała się, co może ją spotkać w najbliższej przyszłości. Wiedziała za to, co będzie robić nazajutrz. Niekiedy jednak przeczuwała, że jej sytuacja u wujostwa jest tymczasowa. Zdarzyło się to wówczas, gdy któregoś dnia przyjechała w odwiedziny jej matka, Albertyna. Weronika wracała wtedy akurat z „papą” Hipolitem z Ołyki i dostrzegła już z daleka rozmawiające na werandzie siostry. Od razu ogarnęło ją przeświadczenie, że rozmawiały o jej przyszłości. Nigdy także dotąd matka nie przywitała się z nią aż z taką wylewnością, a i ciotka Teofila wyjątkowo gorąco przygarnęła ją do siebie. Weronika uspokoiła się jednak dopiero w chwilę potem, gdy „papa” Hipolit nazwał zachowanie sióstr „nadmierną, rodzinną egzaltacją”, którą pobudziło leśne, pełne jesiennych woni powietrze, a jeszcze bardziej wino z dzikich malin.

Z zapatrzenia w fotografię, z zamyślenia Weronikę obudził dopiero cichy dźwięk zegara wygrywający kilka taktów adagio z Koncertu G-dur G. Ph. Telemanna. Mijała właśnie jedenasta. Najwyższy więc był czas aby wstać, pokazać się, pójść na śniadanie. Nie budzono jej, nie zachodzono do jej pokoju wiedząc, że zawsze po przebudzeniu czyta książkę. Lubiła przeglądać, nawet czytać, książki „papy”, który starał się zawsze przywozić jakąś lekturę z każdego swojego wyjazdu. Tego przedpołudnia nie zainteresowała jej mimo to żadna z dwóch powieści Weyssenhoffa, ani książka o gospodarce leśnej napisana zajmującym stylem, ani nawet poradnik dla panien w jej wieku. Za drzwiami bowiem i w całym zresztą obejściu leśniczówki było zbyt głośno. Dochodziły stamtąd podniesione głosy, co mogło oznaczać, że ten dzień miał być zupełnie inny, od dni powszednich, gdyż na co dzień w leśniczówce trwały zazwyczaj cisza i spokój podkreślane w dodatku ledwo uchwytnym dźwiękiem dobiegającym z gąszczy sosen, a przypominającym brzmienie aerofonu: niekiedy fletu, to znowu oboju.

Niekiedy ten dźwięk nasilał się i unosił ponad innymi odgłosami lasu. Inny jednak był przy południowym, a zupełnie inny podczas zachodniego wiatru. Zawsze taki dźwięk przynosił również inną woń, po której można było rozpoznać: co przyniesie następny dzień? Można także było przewidzieć zmianę pogody, a nawet domyślić się zachowania domowników. –„Czujecie Czarne? Tak pachnie... Czarne” – mówił leśniczy, gdy wiatr pojawiał się z południa, a wszyscy domyślali się, że mówi o Morzu Czarnym, chociaż nikt oprócz niego tego morza nie widział. Kiedy wiało z południowego zachodu leśniczy wspominał o Karpatach, chociaż mieszkańcom lasu trudno było sobie wyobrazić nagie i pozbawione drzew szczyty odległych i nigdy nie widzianych gór. Nie odzywał się, kiedy wiało z północy, a wyraźnie pogrążał się w zły nastrój, gdy pojawiał się, wprawdzie bardzo rzadko, wschodni wiatr. Wtedy zamykał się w swojej bibliotece, pił nalewkę z leśnych ziół i nieustannie palił ulubione przez niego tureckie papierosy ze srebrnym munsztukiem.

Przyjezdnych, którzy od czasu do czasu pojawiali się w leśniczówce Hipolita Czeczela ta cisza usypiała, innych znowu upojonych jakby nadmiarem powietrza i woni ożywiała tak, że stawali się nad miarę rozmowni. Tak też było również i w tej chwili: słychać było spokojny głos „papy”, który wiódł jednak coraz głośniejszą rozmowę z kimś wyraźnie ożywionym.

Weronice trudno jednak było rozpoznać o czym rozmawiali. Wprawdzie docierały do niej pojedyncze wyrazy, niekiedy nawet urywki zdań, ale całą rozmowę co chwila przerywały śmiechy tak jakby przyjezdny z wujem żartował. Słychać także było głos krzątającej się ciotki Teofili przygotowującej stół do obiadu. Kim mógł być ów nieznajomy? Wprawdzie „papa” często zwracał się do niego swoim łagodnym, ciemnym, głosem „panie Władku”, a ten mu odpowiadał „panie leśniczy”, ale z brzmienia głosu gościa Weronika niewiele mogła wywnioskować ponad to, że jest mężczyzną niemłodym, może nawet starszym od „papy” Hipolita?, że wysławia się swobodnie, może więc pochodził z miasta, może nawet przyjechał aż z Łucka albo Równego? Gdyby przyjechał w służbowych sprawach zapewne leśniczy zaprosiłby go do biblioteki, jak nazywał swój obszerny pokój na piętrze spełniający rolę zarazem gabinetu, sypialni, jak i właśnie biblioteki, bo tylko tutaj całą jedną ścianę, a nawet miejsce przeznaczone na garderobę zajmowały książki. Wizyta zatem jak domyślała się

Weronika, nie mogła być służbowa. A może, gdy spała, mężczyźni wczesnym przedpołudniem omówili najważniejsze sprawy, a teraz pozostał tylko obiad? Dlaczego jednak przygotowywano się do niego aż tak wystawnie, że ciotka Teofila musiała poprosić o pomoc, oprócz Anielki, stałej domownicy pomagającej w prowadzeniu domu, jeszcze Cyrylę, żonę gajowego?

Jej zamyślenie przerywa niesłyszalne uchylenie drzwi, w których pojawia się Aniela. Weronika nie dostrzega jej, gdyż w tej właśnie chwili jest odwrócona do ściany. Wsparta na łokciu przegląda stary program „kinematografu” w Równem. Znalazł się on w książce „papy” jako zakładka. Wraz z uchyleniem drzwi dociera do Weroniki rozmowa z jadalni i woń przygotowywanych na obiad dań.

– Pani leśniczyna prosi abyś włożyła swoją czerwoną suknię i przyszła na obiad. – Widać, że Aniela czuje się w leśniczówce swobodnie. Jest zaprzyjaźniona z Weroniką, chociaż pochodzi z pobliskiej wsi. Zawsze stamtąd Hipolit Czeczel zatrudniał z Maczułek którąś z chętnych dziewcząt do pomocy w prowadzeniu domu.

– To nie jest, Anielciu, suknia czerwona, tylko amarantowa – odpowiada jej Weronika. – A poza tym nie chce mi się jej wkładać. Trzeba by ją przedtem uprasować...

– Już z panią leśniczyną uprasowałyśmy – mówi Aniela. – Chociaż trudno było. Pani leśniczyna mówi, że prawdziwy jedwab źle się prasuje.

– Tyle razy już cię, Anielciu, prosiłam abyś nie mówiła „pani leśniczyna”. Wystarczy „pani Teosiu”. Lepiej powiedz, dla kogo mam włożyć tę sukienkę?

– To nie wiesz? Pani leśni... to jest twoja wujenka ci nie mówiła? Dla pana Władka masz włożyć tę suknię. Bo pan Władek przyjechał dla ciebie aż z Łucka. To bardzo elegancki pan.

– A nie wiesz po co on tu przyjechał? – zapytała, nie kryjąc niepokoju, Weronika.

– To ty powinnaś wiedzieć. Ten obiad... taki wystawny, i w dzień powszedni, na pewno też nie dla mnie.

– Więc dla kogo? Dla kogo? Ty coś wiesz. – Weronika próbuje czegokolwiek dowiedzieć się od Anieli, lecz ta, nie zamykając za sobą drzwi, wybiega z pokoju. Weronika próbuje ją zatrzymać, usiłuje, nachylając się z łóżka, chwycić za fartuch, lecz Aniela uprzedza jej gest, szybko przebiega pokój, po czym wpada do korytarzyka, następnie komory, jak nazywano podręczną spiżarnię, skąd prowadzą drzwi do piwnicy i znika w jadalni. Nie domyka za sobą drzwi. Weronika zrywa się z łóżka i podbiega na palcach do uchylonych drzwi jadalni.

Przy stole siedzi „papa”. Naprzeciw niego, tyłem do Weroniki – jego żona Teofila, a obok niej pan Władysław. Hipolit pali jak zawsze swój turecki papieros ze srebrnym munsztukiem. Pali również Władysław. Ze sposobu, w jaki siedzi Weronika domyśla się, że jest wysokim mężczyzną. Jest jeszcze niestary, nie ma, jak „papa”, siwych włosów, lecz jedynie lekki szron posrebrzył jego skronie, gdy rozmawiając z Teofilą, nieznacznie odwraca głowę. Musi być także i niemłody, bo w jego ruchach Weronika dostrzega pewną ociężałość.

A może jest to tylko przejaw elegancji jaką – takim zachowaniem, nie tylko starannym ubiorem – stara się podkreślać przybysz?

– Ależ, panie Władysławie, nie powinno to być żadną przeszkodą. Niepotrzebnie znowu ma pan skrupuły. Rozmawialiśmy już o tym tyle razy. Jak pan wie nasza wychowanica niedawno ukończyła dziewiętnaście lat. A pan, z tego co wiem ma, zdaje się...

– Dokładnie pięćdziesiąt cztery.

– No właśnie. Jest, więc pan mężczyzną statecznym. I co bardzo ważne w dzisiejszych, bardzo niepewnych czasach, majętnym. Cieszymy się, że będzie mógł pan zapewnić przyszłość naszej Weronice. Jest pan, z tego co wiem, jeszcze kawalerem. To znacznie upraszcza sprawę. Nie powinno być więc żadnych przeszkód. Myślimy, że Weronika także będzie panu przychylna.

– No właśnie, a gdzie ona jest. Co, jeszcze śpi? – zwraca się z tym pytaniem do żony.

– Anielciu! Miałaś zawołać Weronikę!

– Tak, zaraz przyjdzie. Musi tylko włożyć tę czerwoną... tę amarantową sukienkę –

Aniela poprawia się i spogląda w nie domknięte drzwi tak, jakby domyślała się za nimi obecności Weroniki.

– Boże mój, Boże mój! Co to wszystko ma znaczyć? – Weronika czuje szybkie, coraz szybsze uderzenia serca. Nagle zrobiło się jej duszno. Nie wiedziała: czy to dym z papierosów jest przyczyną tej nagłej duszności, czy może zapachy z kuchni, a może to, że za bardzo napalono w piecu, a może i woń ziół, którymi obwieszono całą komorę? – A więc wszystko jest już uzgodnione, ustalone? A więc po to był ten wyjazd do Kijowa i zakup tej drogiej, jedwabnej sukni? – Weronika opiera się o ścianę komory, z trudem łapiąc oddech. Nagle pragnie znaleźć się na zewnątrz, odetchnąć świeżym, przesyconym zapachem śniegu, ciemności i sosen powietrzem. Chciałaby przejść przez jadalnię, lecz jest to w takiej sytuacji niemożliwe. Pomyślała o jeszcze jednym wyjściu w swoim pokoju, z drugiej strony pieca.

Natychmiast tam wbiega i próbuje otworzyć drzwi. Są jednak zamknięte. Odnajduje, więc klucz i otwiera je. Zamiast przejścia napotyka jednak „plecy” ciężkiej szafy. Przypomina sobie, że to Teofila kazała ją tam postawić, aby nie było w domu przeciągów, gdy na przestrzał pootwierane są, zwłaszcza latem, wszystkie drzwi, a niekiedy i okna. W tej samej chwili pomyślała o oknach. Ambroży zapewne je odśnieżył i, całe szczęście, nie zamknął

jeszcze przed nocą okiennic. Chwyta za żelazną klamkę. Pierwsze okiennice, do wnętrza pokoju, ustępują nie bez trudu ostatni raz zamknięte jeszcze jesienią. Drugie, zewnętrzne, wmarznięte nie chcą jednak się otworzyć. Nagle zdobywa się na cały wysiłek, na jaki ją stać.

W końcu i te okiennice cicho, niemal bezszelestnie, ustępują. Weronika wyskakuje przez okno wprost w wysoki śnieg. Nie czuje ani mrozu, ani nie pamięta czy cokolwiek włożyła na stopy. Natychmiast las otacza ją ze wszystkich stron. Zamierza dobiec do najbliższej gajówki. Słyszy za sobą oddech psa leśniczego. Reks od razu ją zwietrzył.

– I co było dalej? – pyta Kajetan, gdy ciotka Anna – jak w niemal każdej opowieści o niespełnionych uczuciach, tuż przed jej zakończeniem – zawiesza głos i na kilka chwil milknie.

Ta chwila przerwy w ciotczynym opowiadaniu wystarczy jednak na to, by wczesny zmierzch, który niepostrzeżenie pojawił się w ogrodzie, przypomniał swoją prawie dotykalną obecność w nieprzebranych woniach. Tak mogło pachnieć tylko odchodzące lato.

– A co miało być? – ciotka postanowiła powrócić do swojej opowieści. – Weronika pobiegła do lasu. Chciała dotrzeć do gajówki, ale zatrzymał ją las, mróz i wysoki śnieg.

Teofila tym razem nie posłała po nią Anielę. Sama poszła do jej pokoju. Zauważyła otwarte okno i wszystkiego się domyśliła. Gdyby nie pies, nieszybko by ją znaleźli. Weronika zachorowała na zapalenie płuc i, w dwa tygodnie potem, umarła.

– A bo to wszystko prawda? – niespodziewanie odezwał się ojciec Kajetana dotąd w milczeniu przysłuchujący się opowieści swojej siostry. Nie po raz pierwszy słyszał opowieść Anny o tym zdarzeniu i nie po raz ostatni nie wierzył w jej słowa. Był od niej młodszy o dziesięć lat więc i to zdarzenie na pewno nieco inaczej niż siostra, zapamiętał.

– No, na mnie już pora – mówi swoim zwyczajem ciotka, zawsze, gdy zamierza wrócić do domu. Ale zanim to nastąpi mija kilka długich chwil, tak jakby nigdzie nie spieszyła się, nie czekała na nią rodzina. W końcu ciotka wstaje, następuje długie pożegnanie z bratem, tak jakby nie mieli zobaczyć się nazajutrz lub za kilka dni, lecz w kilka lat potem.

Brat odprowadza ją do furtki, po czym ciotka znika w zmierzchu. Nie chce by ją ktokolwiek odprowadzał. Mieszka przecież kilka domów dalej, przy tej samej ulicy, a światełka z jej okien widać już z daleka.

Ta opowieść ciotki Anny o Weronice mogła być od początku do końca prawdziwa. Mogło też być w niej niewiele prawdy. Na pewno prawdziwych było tylko kilka faktów, autentyczna także była prawie stuletnia fotografia w kolorze sepii. Zapewne także w inny dzień, o innej porze roku i dnia historia Weroniki byłaby opowiedziana inaczej.

Kajetan nie po raz pierwszy uświadomił sobie, że nawet gdyby całymi godzinami, latami, a nawet przez całe życie przesiedział pod drzewami lub przebywał w ogrodzie pod wieczną obecnością nieba, to niewiele z tego zdarzenia mogłoby wyniknąć. Mógłby także wsłuchać się w szelest drzew, pośród których przebywała ciotka, mógłby wsłuchiwać się w szepty i odgłosy całej dookolnej przestrzeni aby próbować dowiedzieć się: dlaczego to wszystko tak trwa? I dlaczego całe jego życie zdarzyło się tylko w taki, a nie inny sposób? I co, lub Kto, na taki przebieg zdarzeń ma wpływ? On sam? Bo może sobie jedynie tę swoją przemijalność uświadomić i nieustannie ponawiać próby dotarcia do Tajemnicy. A każdy dzień, każde zdarzenie, nawet ta opowieść o Weronice potwierdza: że coraz większy jest obszar, który już przemienił się w Wieczność i że niewiele jest czasu, który mu jeszcze pozostał.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jan P. Grabowski, Kwartet malborski. Epizod czwarty: Świat, któremu nie ma się kto przyglądać, przestaje istnieć (czyli powiastka w kolorze sepii), Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. T.S. Eliot, Wydrążeni ludzie, w tłumaczeniu Czesława Miłosza.
  2. Tamże.
  3. K. oczywiście zna ten fragment w oryginale. W tłumaczeniu Andrzeja Sobola–Jurczykowskiego brzmi to tak: „Każdego ojca obchodzą losy dzieci, które powołał do życia”. Jorge Luis Borges, Kuliste ruiny, z tomu Fikcje, Warszawa 2003.
  4. Leniwakobieta.
  5. Tchórz.
  6. Zwariowałam.
  7. Zaprawdę godne to jest, błogosławić Ciebie, Bogarodzico, zawsze błogosławioną i nieskalaną i matkę Boga naszego. Czcigodniejszą od Cherubinów i bez porównania chwalebniejszą od Serafinów, któraś bez zmiany zrodziła Boga Słowo, Ciebie, prawdziwą Bogurodzicę, wysławiamy.
  8. Anton, jako małe dziecko, też bał się burzy. Gromnica zawsze pomaga.

Powiązane artykuły

03.07.2023

Kwartet malborski. Epizod trzeci: Hortus deliciarum

Każdego rana winniśmy się spotykać, jak byśmy byli z obcych krajów, a spędziwszy razem dzień żegnać się nocą tak, jakbyśmy się udawali za granicę.

 

– Ralph Waldo Emerson, Myśli

(Czyli duet z wariacjami na temat wzmożonej wrażliwości na światło i powietrze, na najmniejsze nawet między nimi różnice albo: Z twarzą ku niebu, chłonąc obecność komety C / 1999 S 4 Linear)

Wokół trwa przedpołudnie: czas, w którym jeszcze rozprzestrzeniają się chłodne  wonie i cienie świtu, ale już można wyczuć w powietrzu pierwsze oznaki upalnego południa. Z wnętrza ogrodu, zwłaszcza spod rabarbarów, agrestów i porzeczek wionie jeszcze świeżą wilgocią, ale na najwyższych gałęziach drzew nie ma już rosy. Strząsnęły ją – w chwilę potem, kiedy pojawiły się pierwsze promienie słońca – stada szpaków, które przepłoszone w jednym miejscu, natychmiast pojawiają się w drugim. Krążą tak nad ogrodami i sadami całe dnie. Zewsząd słychać ich gwizd i trzepot.

Zwłaszcza pod starą papierówką, z ławki pod nią ustawioną, można usłyszeć odgłosy trwającego przedpołudnia. Docierają tu nade wszystko wonie, które różnymi odcieniami układają się, warstwa po warstwie: od tych najgęstszych, i najbliższych, i aż po te najbardziej przejrzyste, na wskroś przeniknięte Słońcem i powietrznością: ptaków, owadów, liści a także i przestrzeni nie tylko najbliższej, przynoszącej zapach chmur, deszczy i dalekich burz, lecz i tej z międzyplanetarnych, śródgwiezdnych i jeszcze dalszych odległości.

Tylko, kto istnienie tych wszystkich: woni, odgłosów, odległości, przestrzeni sobie uświadamia? Kto wie o nich codziennie – i mimowolnie – je wdychając, słysząc, doznając? I komuż ta świadomość i wiedza tak naprawdę są potrzebne? A może lepiej nie zdawać sobie z tego wszystkiego sprawy? Nie zastanawiać się: dlaczego ten świat tak właśnie, w ten sposób, trwa? I co z nim się stanie, gdy nas w nim, i z nim, już nie będzie? I kto zauważy brak naszej w nim obecności? I czy nie lepiej istnieć razem z przyrodą, poddając się jej rytmowi, zmianom, jej zjawiskom i tajemnicom, a potem... zniknąć w niej, zadrzewić się, rozkrzewić i być może powrócić w oddechu ziemi, jej woniach, w szeleście liści, w wietrze, w smaku owoców, w pyle i blasku słonecznego światła niż zastanawiać się: po co to, dlaczego, dla kogo to wszystko trwa?

Kajetan czuje na dłoniach dotyk liści jabłoni: jest to najzwyczajniejsze następstwo przeciągania się, tego instynktownego niemal odruchu, kiedy to po śnie na powrót wracamy do realnego świata. Budzą się wtedy nie tylko myśli, ale i cały nasz organizm, całe jestestwo ulega nieomal że przepoczwarzeniu, uświadamiającemu nam, że tak naprawdę jesteśmy uzależnieni od naszej fizyczności i nie mniej tajemniczej fizjologii. Czy nad tymi procesami władzę ma umysł, czy też przebiegają mimowolnie, a może są tylko częścią procesów zachodzących w Przyrodzie? A może są uzależnione od obecności tego, Który od dawna nad przyrodą, nad tym wszystkim trwa? W takim razie czyżby wszystko obywało się bez naszej woli i naszego, w tych procesach, udziału?

Skąd, w ogóle, biorą się takie myśli w chwili przebudzenia? Czyżby na nie wpływ miała sceneria, w jakiej otwieramy oczy na ten jedyny, bo niepowtarzalny świat?

„Niepowtarzalny”?

I skąd nagle ta ironia, jeśli wiadomo, że wszystko wokół jest rzeczywiście niepowtarzalne? Niepowtarzalne? Dla kogo? I któż tę niepowtarzalność dostrzega?

Zapewne więc na takie myśli wpływ miało to, że spał w ogrodzie, pod jabłonią i przez kilka godzin zewsząd ogarniała go noc ze wszystkimi swoimi odgłosami, szeptami, z zapachami dojrzewających papierówek, jak i również traw, zbóż i lasu, a także wieczornego powietrza znad nieodległego jeziora oraz woń... nocnego nieba A przecież noc, to nie tylko najbliższa, dostępna przestrzeń miedzy krawędziami dnia, bo noc jest wszędzie, a ciemność –ten nieodłączny atrybut nocy – nie ma końca. I to może właśnie stamtąd, z nocy, z przestrzeni bez końca, dobiegały go takie myśli? Bo zapewne nie tylko z niego samego, z jego jestestwa i z tego, co zdołał dotąd przeżyć, przemyśleć, doznać i przeczytać. Wszystko już przecież było, gdy się pojawił i na nic, co go otacza, nie ma żadnego wpływu. Kim więc jest, jeśli może tylko wsłuchiwać się w odgłosy nocy, ciemności i otaczającej go przestrzeni ogrodu? Kim jest, jeśli może tylko starać się zrozumieć noc, ciemność i ogród, nie wiedząc czy one zrozumieją jego, czy dostrzegą jego obecność, bo przecież... prawie go nie ma, gdyż jest – o paradoksie – lecz prawie niezauważalny, na tle ogarniającej go widzialnej i niewidocznej rzeczywistości.

Myśl, że nie ma go, a – jednocześnie – jest wydała mu się nie tyle paradoksalna, co niemal niedorzeczna. Bo przecież nie ma go na tle tej rzeczywistości, która rozprzestrzenia się ponad ogrodem i jeszcze dalszej i wyższej przemieniającej się ponad zorzami i planetami w Kosmos i Absolut. Nie ma go w mieście nad brzegiem zatoki, skąd przyjechał na kilka dni, a może już na zawsze. Tam na pewno prawie nikt nie dostrzegł jego nieobecności. Nikt także nie zauważy, kiedy powróci. Zapewne stamtąd, znad miasta nad zatoką i teraz sponad tej ogrodowej przestrzeni spostrzega go Ten, Który to wszystko, cały ten świat i jego, Kajetana, właśnie przebudzonego, stwarza. Dlaczego jednak nie czuje obok siebie, nad sobą, właśnie Jego obecności? A ten poranek, dotknięcia Słońca, powietrza, liści: czy to nie są dotknięcia właśnie Jego? Może właśnie w takiej postaci daje mu Znak, potwierdza, że jednak jest, otwiera przed nim tajemnice, z których dotąd nie zdawał sobie sprawy?

A może to wszystko, to tylko rojenia na granicy snu i jawy, nocy i dnia? A może to tylko złudzenie zmysłów? Wystarczy przecież tylko zamknąć powieki, zasłonić uszy, przestać – chociażby na chwilę – oddychać, a wszystko zniknie, ucichnie, przestanie istnieć w swojej dotykalnej i zauważalnej postaci?

Nie raz już przeprowadzał taki eksperyment i wiedział, że właśnie wtedy ujawnia się cała fizjologia i mikrokosmos ciała z szumem krwi, narastającym tętnem i lękiem zamknięcia w przestrzeni, z której nie można się wydostać. Jakże wtedy, po kilkunastu sekundach, pierwszy łyk powietrza zachwyca i potwierdza, że nie ma lepszego świata niż ten oto ofiarujący nie ograniczony przestwór do oddychania, do życia. Lecz któż zdaje sobie z tego sprawę? Któż przeprowadza takie eksperymenty?

Kajetan wyciąga tuż ponad siebie dłoń: czuje lekki dotyk liści jabłoni, a wśród nich jabłek. Papierówki pachną Słońcem i jeszcze tą prawie nieuchwytną wonią, jaką zapewne pachnie daleka przestrzeń, odkryty przestwór przesycony pyłem nieustannej podróży przez noc, ciemność i wieczność. Jabłka mają cierpki, świeży smak, są nie do porównania ze smakiem papierówek kupowanych na straganie, na rynku w centrum miasta nad zatoką.

Dopiero, gdy zje kilka owoców poczuje prawdziwy głód i przypomni sobie o śniadaniu. A może przypomni mu o tym osa mająca wyraźny apetyt na jego jabłko oraz gromada szpaków na najbardziej niedostępnych gałęziach z największymi, najdojrzalszymi i najsłodszymi papierówkami, które ptaki rozdziobywują aż tak, że jabłkowy sok skapuje na trawę pod drzewami?

Zza jabłoni, zza wiśni dobiega go szelest czyichś kroków. Od razu poznaje, że to nadchodzi matka. Nawet gdyby wśród ogrodowych gąszczy uczyniła tylko jeden krok lub gest, wiedziałby, że to ona. Drzewa, ich liście, krzewy choćby znajdował się w najdalszej części ogrodu natychmiast przekazywały mu tę wiadomość. Tak było od zawsze, od kiedy sięgał pamięcią, gdy w ogrodzie trwała cisza pełna szelestów drzew i nieustannej obecności ptaków, ale również i wtedy, kiedy z sąsiednich ogrodów i sadów roznosił się gwar wiśniobrania i czereśniobrania, a najczęściej wczesną jesienią, podczas zrywania gruszek i jabłek.

Nagle czuje na twarzy delikatny dotyk i – niemal w tej samej chwili – tuż obok niewielki miękki ciężar. Pomyślał, że to osa lub motyl, a na pierś spadała mu – czego kiedyś już doznał – duża papierówka strącona szpaczym trzepotem. To dotykiem wąsów witał go kot Maciej, ten ambasador – jak go ironicznie nazywał – ich domu, zawsze poprzedzający matkę, kiedy wchodziła do ogrodu. Już miał zamiar przywitać się z nim, wiedział, że kot bardzo lubił te ich, po dłuższym rozstaniu powitania, lecz w tym samym momencie, gdy wyciągał dłoń by przytulić swego ulubieńca ten niespodziewanie wyskoczył w powietrze tuż za zbyt nisko przelatującymi szpakiem. Ptak uciekł, ale po upadku w wysoką trawę nieopodal ławki kot natychmiast się przyczaja. Jego uwagę zwraca piękny kos, który poddrzewny obszar papierówki wybrał sobie na swój rewir.

W tym na wpół zwieszonym geście powitania z kotem i z uniesioną głową, kiedy patrzy jak Maciej przyczaja się na kosa, zastaje go matka. Nie jest jednak sama, gdyż tuż za nią widzi od dawna nie widzianego znajomego.

– No taaak! Niektórzy, to mają dobrze! – słyszy już z daleka wesoły głos znajomego, który w chwilę potem podaje mu na przywitanie swoją dużą, ciepłą dłoń.

– A ty to masz źle – odpowiada, dawnym ich zwyczajem, Nikodemowi, bo to on jest przed nim w całej swej postaci wiecznego podróżnika lub raczej wciąż nie spełnionego poszukiwacza wrażeń, chociaż tak naprawdę zajmowała go niezwykła, pełna niespodziewanych wyjazdów i podróży praca, o której nigdy nie chciał jednak opowiadać.

Kajetan dostrzega, że Nikodem jest zmęczony, być może po nie przespanej nocy, ale widać, że zdążył już się ogolić, odświeżyć wodą toaletową o delikatnym zapachu. Woń jednak drogiego kosmetyku przytłumia zapach przybysza z daleka. Jest to zapach podróży, otwartego przestworu, słonecznego, a może i międzygwiezdnego pyłu, jaki prawie niewidzialną i niewyczuwalną warstwą osiada na twarzach, dłoniach, ubraniach przybyszy z daleka.

– Niektórzy mają lepiej – odpowiada Nikodem. – No, kolego jedwabny, wstawaj! Musisz się przewietrzyć. Nigdzie nie mogłem cię znaleźć. Po coś wyłączył komórkę? Umawialiśmy się przecież...

– Wyłączyłem, aby chociaż przez kilka dni mieć spokój – odpowiada i w tej samej chwili telefon dzwoni do Nikodema.

Przybysz przeprasza, odchodzi kilka kroków, za najbliższą zwisającą ciężko od owoców gałąź. Kot kryje się w najbliższych gąszczach w pogoni za kosem. A może zwabił go tam niespotykany dotąd odgłos lub szelest?

Podczas gdy Nikodem rozmawia przez telefon matka przypomina Kajetanowi o śniadaniu.

Papierówki zaostrzyły mu apetyt, ale nie czuje głodu. Zapewne, gdyby nie przypomnienie matki, byłby już po śniadaniu. Najpierw pochyliłby się nad grządką poziomek: czy aby nie napotka jeszcze tych zapomnianych, ostatnich i najbardziej słodkich? A potem zniknąłby na długie chwile w malinowym chruśniaku.

– Wyłącz tę komórkę – mówi do Nikodema, gdy na werandzie zasiadają do śniadania.

– Ja nie mogę sobie na to pozwolić – odpowiada znajomy. – Taka praca. Musisz to zrozumieć.

– To ustaw ją tak, aby nie było jej słychać.

– Właśnie o tym pomyślałem – mówiąc to ustawia telefon na alarm wibracyjny i chowa go do kieszeni. – Już nie będzie ci przeszkadzał.

– A tobie? Nie mógłbyś go w ogóle wyłączyć? Czy aż tak bardzo musisz czekać na te swoje „zewsząd, stamtąd” wiadomości?

– „Zewsząd, stamtąd”? – Nikodem, powtarzając, patrzy na niego z rozbawieniem. – To, kolego jedwabny, nie żadne „zewsząd, stamtąd”, lecz konkretna praca.

– To znaczy? – nie ustępuje Kajetan.

– Nie powiem ci – ucina Nikodem. – Wierz mi, kolego jedwabny, że także wolałbym tak jak ty siedzieć w ogrodzie i patrzeć, jak to ty nazywasz, w roz..., rozp... – Nikodem zawiesza głos i patrzy ironicznie na Kajetana.

– W rozprzestrzeniający się horyzont.

– No właśnie. Wołałbym patrzeć w rozprzestrzeniający się horyzont i zastanawiać nad istnieniem świata... nadprzyrodzonego – zachowując powagę, dodaje Nikodem.

– Więc jeśli chciałbyś na chwilę się zatrzymać, to masz tu na to okazję. Ale przecież ty i tak musisz gdzieś nieustannie gonić i jesteś wiecznie niezaspokojony. I nie tłumacz się, że masz taką pracę. Praca to tylko wymówka. To ty taki jesteś.

– Mówisz, kolego jedwabny, że jestem wiecznie niezaspokojony? Hm! Właśnie zjadłem znakomite śniadanie i jestem zaspokojony. Fizjologicznie.

– Raczej kulinarnie – poprawia go Kajetan.

– Kulinarnie także, bo, co tu dużo mówić, śniadanie jest wspaniałe... A te zapachy. Co to tak pachnie? Papierówki? Śliwki?

– Wszystko! Owoce, drzewa, liście, powietrze. Cały ogród. Wszystko, co w nim, poza i ponad nim.

– Aaa?! Wszystko poza i ponad ogrodem!? – Nikodem, nie czekając odpowiedzi, milknie i patrzy przed siebie, w otaczającą werandę, dom i przestrzeń ogrodu. Nie reaguje nawet na wibracje komórki zupełnie jakby ten przyzywający go z oddalenia impuls był bez porównania słabszy od tego idącego z wnętrza ogrodu.

Zdejmuje bluzę i wiesza ją, wraz z komórką ukrytą w kieszeni, na oparciu krzesła. Czyni to celowo, a może mimowolnie, aby w ten sposób uwolnić się od nieustającej obecności telefonu.

– Spójrz tylko, popatrz, wsłuchaj się: ile wokół się dzieje, zobacz! Zobacz! Jak światło przenika powietrze i jak powietrze zmienia się pod wpływem światła. Widzisz to? Czujesz to?

Nikodem patrzy na niego tak, jakby nie rozumiał, co się wokół dzieje. A może zajmowały go jeszcze sprawy, z jakimi przybył, niedawna rozmowa przez telefon, wreszcie śniadanie?

– Nigdy nie zastanawiałeś się nad tym, że ogród przez te swoje zapachy, szelesty, światła – kontynuował Kajetan – przypomina nam o swojej obecności, że otwiera przed nami nieznany dotąd świat z istnienia którego tak naprawdę w ogóle nie zdajemy sobie sprawy?

– Czuję, czuję, kolego jedwabny, zwłaszcza te papierówki – odzywa się Nikodem –ale nie przypuszczałem, że można aż tak, że można w ogrodzie dopatrzyć się, dosłyszeć aż tylu rzeczy. Na to wszystko chyba trzeba mieć artystyczną duszę.

– Wcale nie. Wystarczy odrobina wrażliwości. To jest tak, jak z odbiorem filmu Antonioniego lub Bergmana, muzyki Pachelbela lub Bacha albo czytaniem poezji. Lubisz poezję, dobrą poezję?

– Nnno nie wszystko? Dobrą poezję? No tak – Nikodem wydaje się zupełnie zbity z tropu. Nie przypuszcza, że przedpołudniowa rozmowa może zawieść go aż w takie regiony. –Nie mam czasu na czytanie poezji. Zresztą, jeśli mam być szczery, kolego jedwabny, to nie rozumiem poezji. Pamiętam, że zawsze w szkole średniej pytano mnie: co też poeta chciał w swoim utworze powiedzieć? Nigdy to mnie nie interesowało. Nie, nie rozumiem poezji.

– No właśnie. A nie sądzisz, że nie chodzi tu tylko o rozumienie, lecz o wrażliwość?

– Wrażliwość? Być może, to znaczy na pewno – zgadza się Nikodem. – Ale ja nie rozumiem współczesnej poezji. Próbowałem nawet coś czytać, ale nie rozumiem.

– Ja też nie – mówi Kajetan i nagle zaczęli się śmiać. – To znaczy nieustannie szukam. Czasami zdarza mi się, że znajduję książkę, a w niej wiersz, a w tym wierszu kilka wersów prawdziwej poezji. Zaledwie kilka wersów. Ale tak jest prawie z całą współczesną poezją.

– Tak, oczywiście, myślałem – opowiada Nikodem. – Ale ja nie rozumiem tej współczesnej poezji. I nie przekonuj mnie, że to zależy od wrażliwości. W tych wierszach nic nie ma. Zupełnie nic albo opowiedziane to jest w taki sposób, który w ogóle do mnie nie dociera.

– Zgadzam się z tobą – mówi Kajetan. – Lecz ja myślałem o Brodskim, o Leśmianie, o Rilkem, o Szekspirze...

– Ach, kolego jedwabny, to zupełnie co innego. Ale nawet na czytanie takich poetów trzeba mieć czas, którego nigdy mi nie starcza. Ty możesz sobie na to pozwolić. Na poszukiwanie prawdziwej poezji, na zastanawianie się nad filmami Antonioniego i Bergmana, na słuchanie Pachelbela i Bacha...

– Nie sądzisz, że nie chodzi tu tylko o brak czasu, lecz właśnie o wrażliwość, o... o –

Kajetan szuka słów – o widzenie... Niewidzialnego.

– Czy sądzisz, kolego jedwabny, że komuś, poza nielicznymi wyjątkami, ta wrażliwość, te doświadczenia są potrzebne? Czy wiesz, co dzieje poza twoim ogrodem, w którym znalazłeś schronienie przed tym „stamtąd” światem?

– Wiem. Trwa w najlepsze... „zdziczała forma liberalizmu zachodniego”, jak określił to pewien mądry człowiek.

– Ach, słowa, określenia to jeszcze nic. Trzeba w tym wszystkim być, na co dzień.

Nie, nie to jest nie do opisania. Nie wiem czy tutaj kiedykolwiek i cokolwiek zmieni się na lepsze. Słyszałem, że za pięćdziesiąt, może za dwadzieścia lat. Tak, czy inaczej mamy szansę, że może na starość doczekamy czasów, że będzie tu normalnie. A wiesz, co?

– Co takiego? Słucham cię z uwagą.

– A wiesz, co mimo tego wszystkiego, mimo tego chaosu i zamętu, mimo tej codziennej szarpaniny, jest najważniejsze?

Kajetana zaskoczyło to pytanie. Nie spodziewał się, że po uwagach na temat poezji, a nade wszystko wrażliwości, jaka wydała mu się niezbędna, aby zrozumieć świat Nikodem może zapytać go o to, co jest najważniejsze.

– Tyle jest rzeczy, zjawisk najważniejszych i ważnych – Kajetan próbuje odpowiedzieć Nikodemowi, gdy ten nagle mu przerywa.

– Tylko mi nie mów, kolego jedwabny, że najważniejszy jest ogród, przecież nie jesteś ogrodnikiem. I nie mów mi, że wszyscy jesteśmy ogrodnikami, którzy pielęgnują swój ogród życia. Znam. Znam te twoje porównania, metafory i przenośnie.

– Bo ja wiem? Chcesz abym ci odpowiedział? Naprawdę? Szczerze?

– Szczerze. No, bo jak inaczej.

– Chyba ważne jest nauczyć się żyć świadomie. To znaczy, przede wszystkim, zadać sobie pytanie: kim chce się być? Ja odczuwam spokój wtedy, gdy udaje mi się, mimo tej codziennej szarpaniny, która dociera nawet tutaj, robić to, co robię najlepiej jak umiem. Bardzo ważna jest życzliwość dla ludzi, niektórych ludzi, którzy tej życzliwości są warci i na nią zasługują. Otwarcie na innych. Cóż więcej chciałbyś usłyszeć?

– No, kolego jedwabny, aleś mi powiedział – nie krył swojego zaskoczenia Nikodem.

– A co? Spodziewałeś się czegoś innego?

– No nie. A tak, prawdę mówiąc, to po tobie wszystkiego można się spodziewać.

– Mógłbym wymienić jeszcze kilka innych rzeczy. Może ważniejszych, może mniej ważnych od tych, które wymieniłem.

– Nie, nie. Wystarczy. Bo dla mnie, dla mnie, rozumiesz, najważniejsze wydaje się to, że rozmawiamy, że mogliśmy się spotkać, a także i to, że wieczorem mamy iść na ryby. Zaraz – Nikodem nagle sobie przypomina – twój ojczulek miał nałowić żywca. Nałowił?

– Ile tylko chcesz – uspokaja Nikodema Kajetan.

– No, więc, zaraz, o czym to ja? Przez te ryby wyleciało mi z głowy, kolego jedwabny, zaraz, zaraz...

– O tym, że rozmawiamy.

– Rozmawiamy? – dziwi się Nikodem. – A co innego mielibyśmy robić? Aha! Rozmawiamy. No tak. I to, że wreszcie mogliśmy się spotkać. Bo to wszystko, wszystko, kolego jedwabny, to przedpołudnie, zaraz, która to już godzina? No, mniejsza z tym. Więc to wszystko wokół: to przedpołudnie, my i ten ogród, którego próbujesz przybliżyć mi powaby, uroki i tajemnice, to wszystko... trwa, jest, „jest”, rozumiesz? A Tam... Tam, to dopiero „będzie” i nie wiadomo „co” z nami będzie. Nie wiadomo „co” nas zastanie.

– A więc to dlatego musisz gdzieś nieustannie gonić i jesteś wiecznie niezaspokojony?

– Może właśnie, dlatego. Czasami próbuję się nad tym zastanawiać. Może to jest tylko zwyczajny hedonizm z mojej strony? Tak jak z tymi papierówkami, dla mnie to jest czysta zmysłowość: czuję ich zapach, widzę i natychmiast chciałbym je zrywać.

– Nic prostszego, jeśli tylko masz ochotę.

– Mówisz poważnie? Ale ja nie chciałbym tych z najniższych gałęzi. Ja chciałbym konkurencję zrobić szpakom.

– Proszę bardzo. Musisz tylko pomóc mi postawić drabinę.

– Co? Żadnej drabiny. Absolutnie. Żadnej drabiny.

– Więc jak to sobie wyobrażasz? Chyba mi nie powiesz, że będziesz się wspinał po gałęziach?

– Tak właśnie zrobię.

Po tych słowach Nikodem wstaje, podwija rękawy koszuli, po czym podchodzi do pnia papierówki. Najniższy konar jest znacznie wyżej niż na wysokości jego wyciągniętych rąk. Kajetan jest ciekaw jak Nikodem poradzi sobie bez drabiny. Nie zna przecież drzewa, ani sposobów wspinania się na nie, ani zawiłości korzeni i gałęzi, które można napotykać w jego wnętrzu. Nikodem wybiera sposób najprostszy: odbija się od trawy, chwyta dłońmi za najniższy konar i bez większego wysiłku podciąga na drzewo. Widać, że jest wysportowany, ale zatrzymuje go jednak gęsta przestrzeń gałęzi. Słychać trzask i w tej samej chwili z drzewa unosi się stado szpaków. Nie wszystkie ptaki wystraszyły się, bo w kilka chwil potem słychać jak Nikodem odgania je na szczycie drzewa.

– Co tam się stało?! – woła Kajetan do Nikodema przypuszczając, że znajomy na samym szczycie drzewa uwiązł wśród połamanych gałęzi. – Słyszysz mnie? Co tam się stało? – powtarza po chwili Kajetan.

– Oniemiałem! – odpowiada mu głośno Nikodem. – Oniemiałem na sam widok, który tu zastałem. Zupełnie, zupełnie jakbym znalazł się w innym świecie. Jestem, jestem w stratosferze zieleni.

– Gdzie?!!! – z niedowierzaniem pyta Kajetan, zadowolony jednak z doznania, jakiego doświadcza Nikodem.

– W stra-to-sfe-rze zieleni!!! Przede mną tylko i tylko ogrody, a dalej niebo. Niebo i Słońce.

– A widzisz jezioro?!

– Jezioro? Jezioro... Jakie jezioro?

– Jezioro! Spójrz na południe. Spójrz nad ogrodami!

– Nad ogrodami? Widzę. Widzę! – odkrzykuje Nikodem.

Mijają jeszcze długie chwile, zanim Nikodem zejdzie z papierówki. Wraca półnagi, podrapany, ukąszony w kciuk przez osę, z przeprosinami za załamaną gałąź, z koszulą jak worek wypełnioną papierówkami. Kilka owoców jest naddziobanych przez szpaki i pogryzionych przez osy.

– Nigdy jeszcze nie widziałem tak wielkich i tak pachnących papierówek. Prawdziwie niebiańskie owoce – zachwyca się Nikodem.

Nastrój ten nie opuszcza go, gdy pod wieczór idzie wraz z Kajetanem nad jezioro.

– Samochodem, nawet okrężną drogą bylibyśmy o wiele szybciej – mówi Kajetan, widząc Nikodema przekładającego z ręki do ręki wędki i, na przemian, wiadro z żywcami.

– Na co dzień i tak się dosyć najeżdżę – odpowiada Nikodem. – A tak przynajmniej mogę przejść się wśród pięknych drzew.

Zatrzymuje się, stawia wiadro z rybami na trawie i rozgląda wokół.

– Powiedz mi – dodaje – to jeszcze ciągle jest wasz ogród?

– Aż tutaj? – dziwi się Kajetan. – Za dużo tu zdziczałych drzew.

– Ale tyle na nich owoców. Nie ma tu żadnego właściciela?

– Pewnie jest. A co? Chciałbyś zostać ogrodnikiem? Przecież lubisz jabłka?

– Ale nie aż tyle. Ten ogród wydaje się nie mieć początku, ani końca.

– Nasz ogród kiedyś został ogrodzony, ale drzewa i krzewy rozrosły się, poprzerastały płoty. Naszego ogrodu dogląda ojciec. A tego? Naprawdę nie wiem.

Zbliżają się do brzegu jeziora. Drzewa owocowe rzedną i ustępują zdziczałym malinom, a potem krzewom dzikiej róży i tarniny.

– Łowimy z pomostu, czy z łódki? – pyta Nikodem.

– A cóż to za łowienie z brzegu – odpowiada poirytowany takim pytaniem Kajetan. –Wypływamy.

Słońce powoli chyli się ku zachodowi. Woda jeziorna pachnie świeżością i głębią. W powietrzu unosi się woń dojrzewających jabłek. Płyną w kierunku pobliskiej wyspy, gdzie w niewielkiej zatoczce, zawsze czyhają szczupaki.

– Wspominałeś o tym, ze trzeba żyć świadomie. Tak?

– A tobie, co się stało? – pyta Kajetan. – Czyżbyś nie wierzył, że to wszystko trwa w twojej świadomości?

– Nie o to mi chodzi – odpowiada Nikodem. – Chciałbym wypuścić te ryby. No, bo niby, dlaczego mielibyśmy je męczyć? Jeśli mam złowić szczupaka, to i tak go złowię.

Mówiąc to, wylewa powoli, szerokim płaskim strumieniem zawartość wiadra. Małe, złote karaski znikają pod rozświetloną powierzchnią jeziora.

– No to po naszym żywcu. I po rybach – dodaje po chwili. – Bo na pewno także wystraszyłem wszystkie szczupaki w promieniu pół kilometra.

– Nie będzie aż tak źle. Zobaczysz. Może je w ten sposób zwabiłeś?

– Chciałbym, aby tak było. Ale ty nawet się nie zaprotestowałeś, że wypuściłem te ryby.

– Miałbym się denerwować, że je wypuściłeś? Daj spokój.

– Wydaje mi się jakbyś był pogodzony z tym, co jest, to znaczy, nie zrozum mnie źle, tu nie chodzi o ryby, chociaż twój spokój trochę mnie zaskoczył.

– To przecież ty chciałeś łowić na żywca.

– No tak, ale się rozmyśliłem. Nie wiem, może to pobyt tutaj na mnie tak podziałał?

Wydaje mi się, wybacz, obserwuję cię od chwili mojego przyjazdu, jakby cię tu ogarnął pewien rodzaj melancholii. Czy to nie czasem wpływ ogrodu? Słyszałem, że w dawnych wiekach zakładano parki i ogrody właśnie po to, aby pogrążać się w melancholii.

– Dobrze słyszałeś. Ale powiedz mi: któż teraz, w dzisiejszych czasach, świadomie pogrąża się w melancholii?

– Ale jednak uciekłeś z miasta?

– Wcale nie uciekłem. Potrzeba mi było trochę ciszy i spokoju.

– I co? Odnalazłeś? Wierzysz w to, że zmiana miejsca pobytu może uwolnić od chaosu i zamętu, od tej codziennej szarpaniny?

– Nie wiem. Może trochę trzeba się postarać, może właśnie trzeba sobie uzmysłowić, że poza „tamtym” światem jest jeszcze inny świat.

– Świat ogrodów?

– Nie tylko. Trzeba w ogóle mieć świadomość istnienia świata nadprzyrodzonego, jeśli już nie można wejść w ten świat. Izaak Newton powiedział, że jesteśmy jak dzieci bawiące się na brzegu oceanu, o którym nie mają pojęcia. Czy nie sądzisz, że tak właśnie jest?

– Jest? Jest! Oczywiście, że jest!!! – wykrzykuje nagle Nikodem, widząc umykającą żyłkę ze szpuli. Zacina i powoli zaczyna obracać kołowrotek. – Jest! Ale coś mi się wydaje, że niewymiarowy – mówi, patrząc na pięknego zielonozłotego szczupaka miotającego się w podbieraku. – Na razie wpuścimy go do wiaderka.

Kilka chwil jeszcze rzucają spinningami po całej zatoczce, ale drugi szczupak już się nie pojawia. Wracają na brzeg. Wiosłuje Nikodem. Kiedy są już na miejscu i Kajetan zaczyna zwijać swoją obrotówkę, którą przez cały czas ciągnie za sobą okazuje się, że po drodze zahaczył pięknego okonia.

– Okoń jest wymiarowy, ale szczupaczek ma tylko... zaraz, kolego jedwabny, ma 40 cm. Wypuszczamy go?

– Poczekajmy na ojca. Chciałbym mu pokazać te ryby. A potem je wypuścimy – mówi Kajetan. – Prosiłem ojca, aby jak się tylko ściemni, przyjechał po nas. Nie będziemy przecież włóczyć się po ciemku wśród drzew.

– To byłoby wspaniałe przeżycie. Ile można by wtedy usłyszeć, dowiedzieć się od tych wszystkich krzewów i drzew. I od ciemności. Mam nadzieję, że nie zapomniałeś latarki? – ironizuje Nikodem.

– Wziąłem chyba wszystko, co jest niezbędne w takich sytuacjach – odpowiada Kajetan. – Mam także aparat fotograficzny. Mogę ci zrobić zdjęcie ze szczupaczkiem. A latarkę też wziąłem.

– Ale o butelce zapomniałeś – przypomina mu z uśmiechem Nikodem.

– O butelce? Mieliśmy pić w łódce? Ryby na pewno by wszystko wyczuły.

– Ryby? Wyczułyby? – pyta z nie dowierzaniem Nikodem i nagle ogarnia ich śmiech.

– A teraz, gdy jesteśmy na brzegu? Teraz możemy wypić po kieliszeczku? – mówiąc to, wyciąga z zanadrza piersiówkę.

Siedzą tuż przy brzegu, patrząc na zapadające ciemności. Coraz bardziej ożywają odgłosy nadciągającej nocy. Dłuższą chwilę trwa między nimi milczenie. Słuchają szelestu wody, nocnych ptaków, plusku ryb i szeptów z otaczających jezioro sadów i ogrodów.

– Mam wrażenie jakbym ci w czymś przeszkodził – odzywa się Nikodem. – Spałeś, zdaje się, gdy przyjechałem. Albo byłeś zamyślony. Naruszyłem, no przyznaj się, twój spokój?

– Nie. Dobrze, że przyjechałeś. Zresztą dzwoniłeś, że przyjedziesz.

– No tak. A ty przyjechałeś do rodziców porozmyślać, pewnie coś napisać, posłuchać ogrodu. Może także zauważyć, dostrzec, doznać... Niewidzialne. A ja nagle wdarłem się „stamtąd”, z tego chaosu i zamętu ze swoją zmysłowością. Ale ja już taki jestem: wierzę tylko w to, co widzę, słyszę, czuję. I w to, co mam. W to, co potrafię zdobyć.

– Tak, tak. Wiem o tym. Poziom inteligencji określa się teraz ilością zdobytych pieniędzy. Potrafisz dobyć pieniądze to znaczy, że jesteś inteligentny. Nie potrafisz, to znaczy, że jesteś nic nie wart.

– No, może nie aż tak. Może nie aż tak – próbuje wyrazić swój pogląd Nikodem.

– Właśnie tak. Tak właśnie jest.

– Właśnie, dlatego chciałbym abyś się przewietrzył. Może mi się na coś przyda ta twoja... inteligencja.

Kajetan nie słyszy ostatniej odpowiedzi Nikodema, gdyż bardziej zajmuje go to, co dzieje się wokół. Nikodem zresztą zawsze lubił żartować więc i tym razem nie bierze jego słów poważnie.

Niebo coraz bardziej ciemnieje. Woda z początku jasna i świetlista przechodzi całą metamorfozę barw: od złotej i aż po purpurę, szkarłat i amarant. Niedostrzegalnie zaczyna gasnąć. Jeszcze przez chwilę oddycha przezroczystością powietrza aż wreszcie przemienia w lustrzane odbicie nieba z powoli zapalającymi się gwiazdami.

– Właśnie dzisiaj jest taki wieczór, że można zobaczyć... – Kajetan zwraca się do Nikodema, gdy ten nagle mu przerywa.

– Pewnie... Niewidzialne?

Kajetan przez chwilę zastanawia się: czy to jest tylko gra, jaką z nim prowadzi, od początku przyjazdu, znajomy? Czy też naprawdę niczego nie rozumie? A może nie chce zrozumieć? A może ten świat „stamtąd” już go tak zmienił, że nie jest w stanie dostrzec niczego poza tym, co jest na powierzchni, na zewnątrz doznań? Wydaje mu się to nieprawdopodobne.

I czyżby tę powierzchowność, ten brak świadomości istnienia świata nadprzyrodzonego tłumaczyła zachłanność, z jaką Nikodem chciał spędzić z nim te odwiedziny?

– Spójrz na zachód. Trochę powyżej horyzontu – Kajetan obserwuje zachowanie Nikodema. – Patrzysz nie tam – stwierdza po chwili. – Jezioro pomyliło ci się z niebem. Patrz ponad horyzont.

– Słyszysz? To pewnie szczupaki. Ale tu muszą być sztuki – nie słucha go Nikodem. –Co mówiłeś? Ponad horyzont? Tam? Tam nic nie ma – mówi po chwili rozczarowany.

Kajetan podaje mu lornetkę. Pokazuje, w jaki punkt ponad horyzontem ma patrzeć.

– Co to jest? – pyta z nie dowierzaniem Nikodem.

– Kometa C/1999 S 4 Linear. Można ją dostrzec tylko raz i jedynie przez kilka dni w tym roku. Nigdy więcej nie pojawi się w naszym Układzie Słonecznym.

– To prawie tak, jak my – szepcze Nikodem.

– Co tam mówisz? – pyta Nikodem.

– Nie, już nic – odpowiada Nikodem. – Ale kometa jest piękna. Piękna – powtarza Nikodem, nie mogąc nasycić wzroku. – A ja myślałem, że sobie ze mnie żartujesz.

Nagle pochłania ich rozmowa o komecie, o tym, co dzieje się na jeziorze, niebie, w otaczających jezioro ogrodach. Przypominają sobie, że jest już późno dopiero wtedy, gdy

widzą światła nadjeżdżającego samochodu.

– No, gdzie macie te wasze ryby? – pyta ojciec Kajetana.

– Jest jeden okoń i szczupak – odpowiada Nikodem. – Szczupak, niestety, niewymiarowy.

– Ale to zawsze szczupak – ojciec Kajetana ogląda w świetle reflektorów złowione ryby. – Przez tyle godzin złowiliście aż dwie ryby. No, no. Ale to i tak dobrze jak na was –dodaje po chwili. – Następnym razem na pewno będzie lepiej.

– Chyba je wypuścimy? Co pan o tym sądzi?

– Okonia można zostawić, ale skoro jest tylko jeden.

– Wypuszczamy – decyduje Kajetan.

Kajetan bierze złowionego przez siebie okonia, Nikodem – szczupaka i ostrożnie pochylają się z nimi nad wodą, po czym je wypuszczają. Okoń od razu znika w głębinach, natomiast szczupak przywarowuje przy samym dnie.

Powrotna droga do domu trwa zaledwie pół godziny. Kiedy dojeżdżają na oświetlonej werandzie czeka matka i kot, który natychmiast do nich podbiega zwietrzywszy zapach ryb.

*

Kajetan patrzy w zapadające ciemności nad horyzontem. Obok niego, w fotelu, drzemie Nikodem. Z okna samolotu Ziemia wygląda jak wielki, Nieskończony ogród z płonącymi tylko gdzieniegdzie światłami miast.

„Przewietrzyć się”. A więc to miał na myśli Nikodem? „Przewietrzyć się”. Kajetan uśmiecha się do siebie: tuż przed nim jasno i wyraźnie błyszczy kometa C/1999 S 4 Linear.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jan P. Grabowski, Kwartet malborski. Epizod trzeci: Hortus deliciarum, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. T.S. Eliot, Wydrążeni ludzie, w tłumaczeniu Czesława Miłosza.
  2. Tamże.
  3. K. oczywiście zna ten fragment w oryginale. W tłumaczeniu Andrzeja Sobola–Jurczykowskiego brzmi to tak: „Każdego ojca obchodzą losy dzieci, które powołał do życia”. Jorge Luis Borges, Kuliste ruiny, z tomu Fikcje, Warszawa 2003.
  4. Leniwakobieta.
  5. Tchórz.
  6. Zwariowałam.
  7. Zaprawdę godne to jest, błogosławić Ciebie, Bogarodzico, zawsze błogosławioną i nieskalaną i matkę Boga naszego. Czcigodniejszą od Cherubinów i bez porównania chwalebniejszą od Serafinów, któraś bez zmiany zrodziła Boga Słowo, Ciebie, prawdziwą Bogurodzicę, wysławiamy.
  8. Anton, jako małe dziecko, też bał się burzy. Gromnica zawsze pomaga.

Powiązane artykuły

06.07.2023

Nowy Napis Co Tydzień #210 / Kwartet malborski. Epizod drugi: Przebudzenie w cieniu jabłoni

Tragedią naszych czasów jest to, że myślano, iż można metafizykę w ogóle odrzucić i zastąpić ją albo tylko wiarą, albo naukami szczegółowymi. To są dwa błędy fideizmu oraz scjentyzmu pozytywistycznego i neopozytywistycznego. Jednak metafizyka jest konieczna, bo jest próbą szukania człowieka, przygotowaniem na przyjęcie tajemnicy.

 

Stefan Świeżawski

Kajetan tej nocy spał nie więcej, niż dwie godziny, a mimo to czuł się wypoczęty. Zapewne był to wpływ ogrodu: jego atmosfery, ciszy i spokoju. Gdyby położył się nie tu, na szerokiej, ogrodowej ławce, pod starą papierówką, lecz w swoim pokoju na strychu, na pewno do szóstej, siódmej rano nie zmrużyłby oka: nie dałyby mu zasnąć skwiry i trzepoty wróbli gnieżdżących się pod dachówkami. Już po wielokroć był w podobnej sytuacji. Bo kiedy tylko gasił światło i kładł się koło północy mógł spać dopóty, dopóki nie rozbudzili go krzątający się na dole rodzice.

Poranne trzepoty i bitwy wróbli przesypiał. A może to i one wyczuwając jego obecność starały się jak najmniej hałasować. Bo traktowały go tak, jakby był jednym z nich. Bo przecież spał między nimi.

Dość jednak często zdarzało się mu, zwłaszcza latem, wracać dopiero nad ranem. Wówczas wróble nie czekały – doświadczał tego nie raz – aż zaśnie. Wprawdzie i tak prędzej czy później morzył go sen, ale nie zmrużył oka wcześniej niż przed szóstą: bo zawsze wtedy słyszał z oddalenia głos dzwonów na wieży kościoła.

A potem przesypiał całe przedpołudnie.

Pamiętając zatem swoje poranne przygody z ptakami ani przez chwilę nie zawahał się, gdzie pójdzie spać tej nocy. Wprawdzie w łóżku byłoby mu wygodniej i cieplej, ale wiedział, że kilka godzin snu w ogrodzie – a zwłaszcza przebudzenie na ławce pod papierówką – też ma swoje uroki. Nigdzie indziej jak tu i w takiej pozycji – z twarzą ku niebu – nie mógł doznawać tak pełnego narastania światłości i dnia. Słońce bowiem było daleko: za czarną przestrzenią lasów na horyzoncie, pól, ogrodów i sadów. Jego promienie docierały w poddrzewny przestwór jeszcze ostre i chłodne, ale na niebie widać je było jak mieniły się już ciepłymi barwami ametystu.

Z wolna przybywało dnia: pierwsze wróble zaczęły wyfruwać spod dachówek, siadały na rynnie i stamtąd rozglądały się na wszystkie strony lub zniecierpliwione zlatywały na podwórko i tam w piasku, a także w stosie świeżo porąbanego drewna ze starej gruszy, szukały żuków i mrówek.

Z każdą chwilą narastającego dnia zaczęły docierać do niego jeszcze inne odgłosy: idące nie tylko z wnętrza ogrodu, lecz także i spoza niego, znad drzew. Zapewne nie spod ziemi. W trawach, bowiem – tej żywej i błyszczącej skórze ziemi – trwał jeszcze spokój.

Dopiero wtedy, gdy więcej światła dotrze w poddrzewny, umykający mrok, dopiero wówczas otworzy się świat barw, szelestów i wszędobylskiej obecności pszczół, motyli i pasikoników. Zasłuchany patrzył w narastający dzień i przedzierające się przez gałęzie pierwsze promienie słońca nie mogąc uwierzyć, że to wszystko naprawdę jest rzeczywiste.

Lekkość powietrza udzieliła się jego samopoczuciu: leżał wprawdzie na twardej, ogrodowej ławce z szerokich, bukowych listew, które zaznawał całym swoim jestestwem, lecz był to raczej stan zawieszenia przypominający sen niż doskwierająca niewygodą i zewnętrznym bólem realność. Bo w istocie był zawieszony – tak to zaraz po przebudzeniu i teraz w dalszym ciągu odczuwał – gdyż wychynąwszy ze snu, z jego funeralnej przestrzeni, istniał między nocą a dniem.

Czuł się wyspany, wypoczęty po wrażeniach nocy, a jednocześnie cała widzialna, słyszalna i dotykalna obecność poranka wydawała mu się jak gdyby przeźroczystą zjawą, którą w każdej sekundzie można zniweczyć zwyczajnym przymknięciem powiek.

Z wolna poddawał się narastaniu dnia: tej niby niezauważalnej transfuzji, której ostatecznym zakończeniem będzie całkowite przebudzenie w blasku poranka. Był, stawał się: świtem, dniem, ogrodem z jego cieniami i zielono-wilgotnymi woniami. Nie, nie mógłby bez nich istnieć. A czyż te wszystkie zjawiska, miejsca, przestrzenie mogłyby istnieć bez niego?

Wiedział, że... tak. Doznawał już przecież tego nie raz, gdy leżał – jak w tej chwili, zaraz po przebudzeniu – lub kiedy kładł się z książką na tej samej ogrodowej ławce.

Nie zmieniał się ani układ gwiezdnych konstelacji ani planet. Na starej papierówce przybywało lub ubywało liści i jabłek. Zaglądały mu w tekst książki maki lub słoneczniki. Na pozór nie zmieniał się tylko on sam nie czując wtedy jeszcze upływu czasu, tego niemal niedostrzegalnego zjawiska, któremu ulegają wszyscy inni poza nim, tylko nie on. Dopiero w którejś chwili – podczas kolejnych odwiedzin – uzmysłowił sobie, że i on sam także temu zjawisku podlega. Zdał sobie sprawę z tego, że jest ono tak nieodwracalne, jak bezpowrotne były te, co i raz przytrafiające się sąsiadom ostatnie podróże, z których już nigdy nie wracali.

Ileż lat mogło upłynąć od tamtego czasu? Dziesięć? Dwadzieścia? Kajetan słyszał

niemal ich głosy, tak jakby ten miniony czas wcale nie zniknął, lecz trwał w dalszym ciągu obecny tyle, że nieco oddalony. Także wonie kwiatów, drzew, krzewów i wszelkiej ogrodowej, zielonej menażerii: chwastów czających się po kątach, traw oraz ziół oplatających drewniane płoty i na głucho zarastających niedostępne zakamarki ogrodu były takie same, jak wtedy. Na pewno takie same?

I czyż taki sam byłby ten świt gdyby nie przebudzenie na ogrodowej ławce? Noc, świt, dzień, blask światła słonecznego stawałyby się, trwałyby niezależnie od niego? Nic, zatem by się nie stało gdyby go tu – przebudzonego – nie było? Myśl ta przeraziła go, uzmysłowiła mu nagle, że nie jest niczym więcej, jak tylko... częścią tej wszechogarniającej przyrody, a więc: nocą, świtem, dniem i blaskiem światła słonecznego, które stwarzały go, potwierdzały jego istnienie.

A przecież i on sam stwarzał ten świat swoją obecnością, swoim przebudzeniem i całym swoim jestestwem. Nie lubił tego określenia „jestestwo”, ale wiedział, że tylko ono najlepiej może oddać stan jego istnienia. Oto słyszał, czuł przenikanie zewnętrznego świata w swoją „istotę wewnętrzną”. Doświadczanie: niemal białego błękitu, poddrzewnych, bezszelestnych cieni, woni liści, traw i całej budzącej się ogrodowej zieleni – oto, co rozprzestrzeniało się w jego wewnętrznym kosmosie ciała. Jakże podobne były to doznania do tych, które docierały do niego podczas nocnej obserwacji nieba. Wielki, rozgwieżdżony kosmos wydał mu się nie mniej tajemniczy, niż kosmos ogrodu z cichą, a jednak niemal dotykalną obecnością drzew, niż – wreszcie – kosmos jego ciała, przez które ledwo słyszalny szelest krwi roznosił widoki: gwiazd, planet, świtu, woni drzew i powietrza.

Zwykle zaraz po przebudzeniu szukał książki. Bo czytając nigdy nie był sam. Mógł wtedy niedostrzegalnie wędrować ze strefy snu do strefy fikcji: świata, który stawał się bardziej realny, niż świat stwarzany codziennie, rozgrywający się między ludźmi.

Nie miał pod ręką książki: nawet takiej, która mieściłaby się w kieszeni koszuli lub kurtki. Zresztą tego poranka – uświadamiał to sobie z każdą chwilą narastającej jasności –książki nie potrzebował. Bo czyż to niedostrzegalne narastanie świtu – odkrywanie, warstwa po warstwie, światłości – nie było, niby karta po karcie, odsłanianiem coraz głębszych, coraz dalszych i rozleglejszych obszarów księgi dnia?

Miał więc oto przed sobą jeden dzień z tej wielkiej księgi, która otwierała nie tylko godziny najbliższe, a wraz z nimi przestwór zjawisk i zdarzeń, ale i to, co w przeszłości – niegdyś – w tym samym miejscu istniało. Miał także przed sobą całe, nieodgadnione wnętrze tego najbliższego dnia niezauważalnie odkrywane przez niewidoczny bieg czasu...

Oto otwiera się przed nim pierwsza karta z tej księgi dnia. Z oddalenia, bowiem dobiega go szmer cichych kroków matki idącej do warzywnika: tej części rozległego ogrodu, gdzie w równych rzędach rosną pospolite cebule, czerwone buraki, gdzie pyszni się czosnek, wielkie selery, marchew i całe zastępy jeszcze innych zielonych, wysmukłych i pachnących roślin, które wchodziły potem w skład niezapomnianych ingrediencji zup, barszczy i rosołów.

Woń wilgotnej natki pietruszki dobiega go aż tu, w poddrzewnym cieniu starej papierówki, przebija nawet zapach dojrzewających jabłek i traw, które ma przecież tuż na wyciągnięcie ręki, pod ławką...

Do tego cichego szmeru kroków matki na ścieżkach warzywnika dołącza jeszcze jeden: szelest wody, którą w innej części ogrodu ojciec podlewa – spodziewając się upału – słoneczniki i młode lub niedawno zaszczepione drzewa. Za ojcem krok za krokiem niesłyszalnie przyczaja się kot. Postępuje tak zawsze nie obawiając się zamoczenia łap i swojej wspaniałej, lśniącej sierści. Przypada do ziemi, po czym – od czasu do czasu –wyskakuje w powietrze chcąc złowić nieostrożnego wróbla lub szpaka. Swoim bezskutecznym polowaniem wzbudza cichy śmiech sąsiada, który podobnie jak ojciec wyszedł wczesnym rankiem podlewać warzywa i drzewa. W chwilę potem dobiega Kajetana ich żartobliwa, nieszybka, pogawędka o pogodzie i nadchodzącym dniu.

A zaraz potem jest już śniadanie. Oto Kajetan słyszy głos matki wołającej go zawsze tak samo, niezmiennie, od kiedy tylko może sięgnąć pamięcią. Przedtem powinien się umyć.

Woda w beczce jest ciepła, pachnie poddrzewnym cieniem papierówki i jeszcze jedną, niemal nieuchwytną, wonią: zapewne jest to zapach znad nieodległych pól i lasu, a także i samego...nocnego nieba i gwiazd chłodzących przed świtem tu swoje światło. W domu pełnym snu okna otwarte na oścież. W sypialniach wietrzy się pościel.

Wieczorem będzie pachniała powietrzem ogrodowych woni nagrzanych blaskiem słońca.

Posiłek upłynie na nieśpiesznej rozmowie o sąsiadach i o tym wszystkim, co zdarzyło się od czasu jego ostatniego przyjazdu. Po śniadaniu wyjdzie przed dom.

I wówczas zazna tej ciszy i spokoju zewsząd płynących: nade wszystko z blasku i światła dnia, ale także z wnętrza drzew, mimo że będzie je rozsadzał szpaczy świst, a również i z okien na przestrzał otwartych domów. Nawet powietrze będzie potwierdzało tę atmosferę... oczekiwania, przemijania i niezmienności.

I wtedy nie po raz pierwszy ogarnie go przeświadczenie o kruchości jego życia wobec witalności ogrodu i całej, wszechogarniającej go przyrody. Nade wszystko zaś – nieba, którew tym miejscu jest od zawsze tak bliskie, rozległe i tajemnicze, i o tak nie spotykanej – szarej, jak minerał labrador – barwie w niebieskich i zielonych odcieniach – jak nigdzie indziej.

Także ogród i domy trwają niezmiennie, na przekór czasowi, za którego niewidzialnymi wrotami niepostrzeżenie co i raz ktoś znika. I już „stamtąd” nie wraca.

Przedmieście z roku na rok pustoszało, wyludniało się ze starych ludzi, którzy zamieszkali tu zaraz po wojnie. I chociaż przybywali skądś nowi mieszkańcy lub pozostawali następcy tych, którzy odeszli, ale był to już inny czas, inni ludzie. Tylko właśnie domy, ogrody i niebo wciąż trwały nienaruszone.

Zanim upał dosięgnie przedpołudniowych godzin i rozprzestrzeni się nad otwartymi ulicami Kajetan pójdzie do miasta. Nie był w nim już od dawna. Wiedział, że z oddalenia nic się w nim nie zmienia. Z odległości bowiem, nad całą okolicą, widnieje piękna panorama z gotyckim zamkiem, starą, ceglaną wieżą ciśnień i dzwonnicą nie mniej starego kościoła św. Jana. Ale jak miasto przyjmie go teraz, po tej przedłużającej się najpierw w miesiące, a potem już całe lata nieobecności?

Z tą myślą wchodzi w cień ulicy, która wiedzie go do szosy, a ta – wzdłuż dwóch szpalerów jaworów – aż do miasta. Na trawach przed ogrodzeniami przydomowych ogródków srebrzy się rosa. Kiedy ponad ulicą wstaje słońce nie ma dla niego wspanialszego widoku. Zaznał dotąd wiele różnych krajobrazów, których istnienie – gdyby nie potwierdzała ich naoczna i niemal dotykalna realność – wydawało się bardziej ze snu, niż właśnie rzeczywistości. Te jednak rozwibrowane światła na rosie trawy obok płotów nieustannie są dla niego widokiem niezapomnianym.

I chociaż nowe miejsca, nowe doznania były często źródłem nie powtarzalnych wzruszeń, to jednak zawsze pamiętał o tych, które doznał jako najpierwsze.

Oto idzie – jako kilkuletni chłopak – z ogromnym bukietem zasłaniającym mu widok ulicy na imieniny ciotki, która czeka na niego już z daleka, wygląda zza swojego ogródka.

Wprawdzie kwiaty są takie same, jak w ciotczynym kwietniku, ale liczy się pamięć, a także i to wyglądanie ciotki, jej zaskoczenie, wreszcie – radość i nie skrywane wzruszenie.

Zapach kwiatów, woń cienistej zieleni i promienie słońca przebijające na wskroś gąszczy ogrodów, są takie same, chociaż nie ma już ciotki, a od tamtego czasu przeszło wiele lat. Jej pobielony dom w wiśniowym sadku stoi cichy, niepozorny, tak jakby ominęły go te wszystkie lata.

Przejdzie więc obok domu ciotki czując przez krótką chwilę, że jest w strefie innego czasu, zapewne przeszłości, ale przecież łączącej się niezauważalnie z teraźniejszością tą samą przestrzenią. Wiedział, że jest to wspaniałe doznanie: być, istnieć w dotykalnej i naocznej teraźniejszości, a jednocześnie odczuwać ożywanie przeszłości z całym jej pasmem zdarzeń, które rozegrały się niegdyś, a jak gdyby wczoraj.

I to przeświadczenie nie opuszcza go także i wówczas, gdy obsadzona jaworami szosa przekształca się w miejską ulicę. Pamięta, że kiedyś drzewa rosły niemal aż do śródmieścia, ale wycięto je, a wolny obszar zajęła nowa, szeroka arteria na wskroś przecinająca całe miasto.

Śródmieście trwa jeszcze cicho i spokojnie. Ożywi się nieco dopiero wtedy, gdy zostaną otwarte wszystkie sklepy i kiedy z przedmieść przyjedzie na zakupy trochę ludzi. Nie dotrą tu jednak turyści, którzy od razu pojadą pod zamek. Po drodze nie zatrzymają ich ani ulice z secesyjnymi kamienicami, ani przedzamcze, ani nawet rzeka...

A więc w ten sposób przyjmuje go ta przestrzeń po miesiącach przedłużających się w lata nieobecności? I czyżby jedynie przeszłość trwała w jego pamięci, mimo otwierającej się przed nim z każdym krokiem dotykalnej i naocznej realności? W takim razie skąd aż tyle nieznanych twarzy ze wzrokiem skierowanym przed siebie, jak gdyby – nieobecnym, bo teraz go nie rozpoznającym? A może w ogóle nie pamiętają o przeszłości, bo całe ich życie zostało zdominowane przez niepochwytną teraźniejszość?

A może wyszli ze swoich mieszkań zupełnie bezwiednie, bez żadnego celu: aby tylko przejść się, uciec od samotności?

I czyżby nie wiedzieli o tym, że od samotności, tak jak od samego siebie, nie można uciec? Przypomina sobie słowa Łukasza z nocnej rozmowy: „...ludzie niosą swój chaos, swoje piekło wszędzie tam, gdziekolwiek pójdą”. Ale po ich spokojnych, a może tylko spokój naśladujących obliczach, nie widać „chaosu” ani, tym bardziej, „piekła”. Ale niech no tylko przystaną i odezwą się, niech zaczną mówić i opowiadać. Wówczas niespodziewanie dla nich samych odsłonią się ich wnętrza i przestrzenie, z istnienia których dotąd nawet nie zdawali sobie sprawy.

Ludzie przeminą. Przejdą niepostrzeżenie jak w tym porannym, samotnym spacerze. Pozostaną ulice, domy ze sklepami na parterach, gdzie w odbiciach okien wystawowych można na krótką chwilę dostrzec swoją postać. Pozostaną drzewa i... rzeczka niegdyś swobodnie płynąca przez sam środek miasta.

Tam, gdzie – kilka kilometrów za miastem – wśród niewysokich wzgórz rozsrebrza się szeroko jezioro, owa rzeczka bierze początek. Płynie zrazu ocienionym wąwozem kryjąc się pod drzewami, a potem zmierza prosto na północ wśród wysłonecznionych pól. To właśnie stamtąd – z południa – woda niesie ów nigdzie niespotykany zapach: słońca, traw, zbóż, otwartej przestrzeni i powietrza.

Oto Kajetan – jako kilkulatek – zbiega po trawiastej skarpie tuż obok mostu. Za kilka minut ma rozpocząć się seans w pobliskim kinie. Kupił bilet i zabrakło mu pieniędzy na oranżadę. A może nie chce pić tego ciepłego i słodkawego napoju: pochyla się więc i czerpie dłonią świetlistozłotą wodę. Jest chłodna, cierpka w smaku i bardziej przejrzysta, niż ten dookolny, popołudniowy skwar.

Taki sam smak, zapach i barwę ma woda w rzece szerokim zakolem opływająca zamek. Jeszcze chwila, a Kajetan zanurzy w niej dłonie. Tymczasem poddaje się zjawisku niedostrzegalnego gaśnięcia dnia. Znajduje się na brzegu od późnego popołudnia wraz z Łukaszem, którego przedtem odwiedza w szpitalu. Lekarz jest zmęczony całodzienną natarczywością pacjentów, z których przynajmniej połowa mogłaby obyć się bez wizyty u niego.

Prąd rzeki jest ledwo odczuwalny. To bardziej jezioro, niż rzeka: bo jej nurt płynie zaledwie jeden metr w ciągu sześciu sekund. Niegdyś można było położyć się na wodzie: niemal zawisnąć pod wielkim obszarem nieba, na którym z wolna zapalają się zorze zachodzącego słońca. Ciało wtedy traci swój ziemski ciężar...

Czy poza tym dniem – już zmierzchającym, poza tą wodą – niezauważalnie zmierzającą do zatoki, poza niebem – nie wiadomo: już z pierwszymi gwiazdami, a może tylko błyszczącymi kroplami wody wzbijanymi aż po firmament rękami pływaków – czy poza tymi ludźmi – którzy wyszli na spacer, a może szukają, nie zdając sobie z tego sprawy, śladów wiodących ich do Tajemnicy? – Czy poza tym wszystkim, poza tą realnością, istnieją jeszcze inne rzeczywistości, wymykające się zmysłom?

A czym jest ta niepoddająca się zmysłom najbliższa realność? Przeszłością z całą zawartością zdarzeń i przeżyć niedostępnymi dla innych ludzi? A może – przyszłością objawiającą się w taki właśnie sposób?

Łukasz trąca go lekko w ramię.

– Jesteś tam? – pyta. – Zamyśliłeś się, a może coś ci dolega?

– Nie, nic mi nie jest – odpowiada Kajetan. – Nagle dociera do niego, że także Łukasz jest przecież wyraźnym potwierdzeniem jego istnienia w tej wieczornej rzeczywistości.

Spogląda na twarz Łukasza z profilu: już nieco postarzałą, z zaostrzonymi rysami, lecz mimo to zachowującą młodzieńczość w spojrzeniu.

– Skąd u ciebie taka diagnoza?

– Diagnoza? – Łukasz zwraca ku niemu szeroko roześmianą twarz. – Chyba nie myślisz, że jestem lekarzem dwadzieścia cztery godziny na dobę? Diagnoza? Doprawdy? Hm! Diagnoza, powiadasz? Bo zachowujesz się tak, że jesteś, a jakby cię nie było.

– Podpowiada ci to intuicja, czy potwierdza rutyna? – Kajetan próbuje uściślić obserwacje lekarza.

– Nie, nic z tych rzeczy. No dobrze, dajmy sobie z tym spokój. Może to rzeczywiście tylko ta woda, wieczór, powietrze, ta pora...

„Złota”, albo „magiczna” godzina. Zaczyna się tuż przed zachodem słońca. Jest to czas, kiedy niespotykana barwa światła stworzona optyką przestrzeni uwalnia realność z jej dosłowności. Wówczas rzeczywistość ukazuje swoje jeszcze jedno oblicze, ale dostępne tylko dla tych, którzy chcą jej doznać. Bo czyż widzą tę barwę ci, którzy spacerują nadrzecznym bulwarem? A może jest ona tylko oznaką zachodu Słońca wieszczącą koniec dnia? Tylko tym i niczym poza tym?

– To dla tego tu zostałeś?

– Tak. Dla tego: dla tej przestrzeni, dla takich wieczorów, a nade wszystko dla ciszy i spokoju. Potrafisz to zrozumieć? Potrafisz? Ty, przybysz z wielkiego miasta na brzegu zatoki?

Łukasz patrzy na niego z nie dowierzaniem.

– Rozumiem. W dużym mieście nie miałbyś tego wszystkiego. Nawet mieszkając na jego obrzeżach, na odległym przedmieściu, nie miałbyś ani takich jak tu zachodów słońca, ani nocy do swoich schadzek z Uranią.

– Schadzek, powiadasz? No cóż, wtedy właśnie uzmysławiam sobie istnienie Tajemnicy, która czasami objawia mi się, kiedy patrzę na niebo lub, gdy jestem sam na sam z wodą, z powietrzem, z przestrzenią. Kiedy ogarnia mnie czas przeszły, i gdy myślę: co jeszcze przede mną?

– No właśnie: a co przed tobą?

– A któż to wie? – Łukasz próbuje się bronić. – Dzień mija i niepostrzeżenie przechodzi w następny. Zapewne dobrze wiesz, że człowiek na jedne zjawiska ma wpływ, a na drugie nie ma żadnego. Ma wpływ na swoje czyny i intencje. Nie ma wpływu, na całe szczęście, ani na barwę zachodów słońca, ani na układ gwiezdnych konstelacji. Nie ma także wpływu na to, co o nim mówią...

– Co to znaczy? Że nigdy nie jesteśmy samotni?

– Może i jesteśmy... wśród ludzi. Nigdy jednak wśród drzew, chmur, nieba, planet i całej tej gwiezdnej menażerii. Jeśli mamy poczucie jedności ze światem. Właśnie: poczucie.

– A, czy sądzisz, że jest to aż tak istotne? Przecież nie mamy czasu, by zastanowić się nad samym sobą?

– Tak właśnie jest. Nie mamy czasu by zastanowić się nad tym, co i dlaczego dzieje się w nas. Dopóki, w miarę sprawnie, działa nasz organizm, dopóki nic złego nie dzieje się w jego „mechanizmie”, dopóty o tym nie myślimy. I któżby zastanawiał się nad... imponderabiliami życia, nad tym, czy mamy poczucie, jak to nazwałeś, jedności ze światem, nie wspominając już o... Tajemnicy.

– Ale przecież to wszystko istnieje. Te tajemnice fizjologii naszego ciała te, jakże wspaniałe, zjawiska jak chociażby ten wieczór, a także i to... Niewypowiedziane, do którego próbujemy zbliżyć się by je poznać.

– Tak, to wszystko istnieje. I, w gruncie rzeczy, jest dostępne dosłownie na wyciągnięcie ręki. Tylko, kto na to ma czas, ochotę, cierpliwość i najważniejsze... ciekawość, by do tego w ogóle się zbliżyć, nie mówiąc już o bliższym poznaniu. A nawet, jeśli pozna lub przynajmniej zbliży się, to sądzisz, że cokolwiek, komukolwiek coś powie? Będzie milczał. Wszystko zachowa dla siebie.

– Więc cóż nam zostaje? Próbować na własną rękę? I jaką będziemy mieć pewność, że cokolwiek poznaliśmy, że zbliżyliśmy się do tego... Niewypowiedzianego?

– Żadną. Nie można przecież mieć pewności w tym, co wymyka się zmysłom.

– Ale przecież ten wieczór z jego barwami, powietrzem, odgłosami jest, trwa, istnieje.

– Spójrz jednak, w jaki różny sposób jest przyjmowany. Jedni przechodzą zupełnie obojętnie zajęci swoimi myślami, inni patrzą na barwy być może w ogóle ich nie dostrzegając, jeszcze innych barwy te zastanawiają, lecz to jest zapewne jedyne, na co ich stać.

Patrzyli na spacerujących. Słońce już zaszło. Jedni szli przed siebie na nic nie zważając. Inni gestykulując zajęci byli rozmową. Jeszcze inni przystawali na chwilę, spoglądali na zegarek, po czym przynagleni znaną tylko sobie sprawą przyśpieszali kroku.

Niekiedy jednak trwali dłużej zauroczeni barwą zachodu i stali dopóty, dopóki całej przestrzeni nie ogarnęła łagodna zieleń chryzoprazu.

– Chłodnieje – odzywa się Kajetan.

Nie jest pewien ile upłynęło czasu od chwili, gdy zaczął przyglądać się spacerującym.

– Tak, wyraźnie pochłodniało – potwierdza Łukasz. – A dostrzegłeś: dzieje się to mimo nas, obok nas? I przenika nas na wskroś. A my możemy tylko tyle: powiedzieć, że „przestrzeń wieczoru ogarnęła łagodna zieleń chryzoprazu” lub, że „chłodnieje”. I nic poza tym.

– Nic poza tym? Jesteś tego pewien? W takim przypadku jakże ubogie w emocje i niedoskonałe byłoby nasze życie.

– A czyż takie nie jest? Kto ma czas, by wsłuchiwać się w puls metafizyki i transcendencji? Kto ma czas, by poszukiwać tego, co Nieprzemijalne? Tylko nieliczni. A i oni sami nie wiedzą, czy idą po właściwej drodze, czy zmierzają Tam, gdzie chcieliby dotrzeć?

– Czyli: żyjemy nie wiadomo, po co?

– No, nie można tego aż tak bardzo upraszczać. A poza tym nie wiemy, w gruncie rzeczy, jacy jesteśmy, na co nas stać i, najważniejsze, gdzie jest granica naszych możliwości.

– Myślisz cały czas o dotarciu do Tajemnicy, o poszukiwaniu tego, co Nieprzemijalne?

– O tym... też. Zawsze jednak zastanawiała mnie nade wszystko... dwoistość naszego istnienia. Bo jesteśmy, z jednej strony, fizjologicznie bardzo nietrwali. A z drugiej – sięgamy w najodleglejsze zakątki makro i mikrokosmosu. Jesteśmy, w gruncie rzeczy, ciągle zajęci jakimiś przyziemnymi sprawami i nawet nie wiemy jak daleko, przy odrobinie wysiłku, potrafimy sięgnąć.

– Czyli: w sumie jesteśmy bardziej... niebiańscy, niż ziemscy, bardziej niematerialni, niż materialni?

– Na to by wyglądało, chociaż, w gruncie rzeczy, niewiele wiemy o ciemnych stronach naszej codziennej egzystencji. Zaprosiłbym cię – o!, to jest myśl! – kiedyś na ostry dyżur. Wówczas zobaczyłbyś, czy jesteśmy bardziej niebiańscy, czy ziemscy i czy bardziej niematerialni, czy też materialni. Zobaczyłbyś jak trwała jest nasza materia i jacy jesteśmy niebiańscy.

Kajetana zaskoczył ten pomysł. Spodziewał się jednak od początku spotkania, że prędzej, czy później musiała paść taka propozycja.

– Wiem, jak jest na ostrym dyżurze. Zdaję także sobie sprawę z wielu egzystencjalnych, jakbyś ty je określił, niepokojów.

– Może nawet za bardzo myślisz o nich? Co? No, przyznaj się. Prawda, że się nie mylę?

– Może – odparł Kajetan. – Teraz jednak, jeśli pozwolisz, bardziej interesuje mnie i zastanawia ten wieczór, jego niepowtarzalność. Zauważyłeś, jaka wokół jest cisza i spokój?

– Zauważyłem – przystał Łukasz wyczuwając, że Kajetan zmieniając temat zasugerował jednocześnie, aby powrócili do tematu, z jakim przyszli nad rzekę.

Przez cały czas tej rozmowy, z niewielkiej odległości, dobiega do nich odgłos cichej muzyki. Słychać melodyjny slowfox, który rozpoczyna taneczny wieczór na tarasie niedaleko ławki, na której siedzą.

– Witam panów, zapraszam do nas – za ich plecami, z głębi zapadającego wieczoru, odzywa się męski, wesoły głos.

Łukasz nie ukrywa swojego zniecierpliwienia wizytą przybysza z ciemności. Spojrzeniem, wyraźnie zakłopotanym, daje znak Kajetanowi, że oto nagle na brzegu rzeki „zrobiło się tłoczno”. Dopiero, gdy nieznajomy zbliżył się rozpoznaje go.

– Właśnie patrzyliśmy z tarasu na rzekę – mówi przybysz – gdy dostrzegłem cię, doktorze. Z początku nie byłem pewny czy to ty, nie chciałem poza tym przeszkadzać... –spogląda na Kajetana – ale nie mogłem odmówić sobie przyjemności przywitania się z tobą...

– To mój znajomy – Łukasz przedstawia Kajetanowi przybysza z ciemności.

– Baltazar – nieznajomy podaje mu ciepłą, dużą dłoń. – A zatem, panowie zapraszam do nas.

Łukasz nie ma ochoty na większe towarzystwo. Tłumaczy się, że jest właśnie po dyżurze.

Baltazar przerywa mu w pół zdania.

– Panowie, po co te ceregiele? Przecież są wakacje. Jest tylko kilkoro najbliższych znajomych.

Mówiąc to zdejmuje marynarkę, krawat, podwija rękawy koszuli, po czym wchodzi na pomost i klęka nad wodą.

Zapewne zamierza w ten sposób pokazać, że kąpiele w tej rzece także nie były mu niegdyś obce. A może chce tylko odświeżyć dłonie lub zwabiony niezwykłą barwą wody próbuje doznać uczucia, jakie jest dostępne tylko tym, którzy zeszli na sam jej brzeg?

Kajetan jest ciekaw reakcji Baltazara, lecz ten zwleka. Zapatrzył się w wodę, a może dostrzega w niej to, co dla innych w tej właśnie chwili jest niedostępne i niedostrzegalne?

Za chwilę Baltazar jest już przy nich. Kiedy wchodzą po schodach na taras, mówi, że też z wielką ochotą poobserwowałby zapadanie ciemności i pojawianie się gwiazd. Niestety obowiązki nie pozwalają mu na takie przyjemności, a zwłaszcza na bezczynne siedzenie, jak się wyraził, na brzegu rzeki i podziwianie tego samego, co dzień, zachodu Słońca.

Łukasz słysząc to przystaje. Najchętniej wróciłby nad rzekę i na ławkę pod jarzębiną.

Jest już jednak za późno. Zdążył mimo to jeszcze dać znak Kajetanowi, że przy pierwszej nadarzającej się okazji opuszczą towarzystwo.

Baltazar wrócił niedawno z kolejnego, długiego rejsu. Jest kapitanem żeglugi wielkiej, pływa jednak w randze pierwszego oficera pod obcymi banderami, gdyż to mu się bardziej opłaca. Siedząc teraz wśród gości, zaproszonych na obiad z okazji urodzin córki, opowiada o swoich wrażeniach, miejscach, które zwiedzał, zjawiskach, których doświadczał.

Kajetan patrzy na niego zwolna poddając się urokowi opowieści. Baltazar jest dobrym narratorem, z wprawą i przejęciem przedstawia jako barwne, nieustające zjawisko swoją podróż, która jednocześnie rozgrywa się na wielu płaszczyznach i w kilku przeplatających się wątkach.

Zatem także i w ten sposób może objawiać się rzeczywistość i trwać życie: jako nieustannie zmieniające się następstwo niepochwytnych doznań, sytuacji i zdarzeń?

Istniejemy więc nie tylko wtedy, gdy uświadamiamy sobie obecność Absolutu, transcendencji, kosmosu i przyrody, ale nade wszystko dzięki... nam samym, naszej ciekawości i zadziwieniu światem? Istniejemy także dzięki... istnieniu wśród innych ludzi, dzięki emanacji ich życia? To także w ich świetle... odbitym – tak jak Księżyc odbija światło

Ziemi – możemy żyć, istnieć, w ogóle być? Czy jednak ci siedzący od kilku godzin przy stole, pijący chłodne alkohole, tańczący fokstroty, rumby i tanga zdają sobie z tego sprawę?

Kajetan patrzy na nich, przenosi wzrok z jednej twarzy na drugą. Zapewne za kilka godzin, gdy powrócą do swoich mieszkań i swojej rzeczywistości, zapomną o tym wieczorze i opowieściach, które usłyszeli. Na powrót zagarnie ich codzienność i, być może, uświadomią sobie istnienie jeszcze innych realności dopiero wtedy, gdy już będzie za późno. A może wiedzą o istnieniu tych innych rzeczywistości, lecz zdają sobie sprawę, że nigdy nie będą mieli do nich dostępu. Być może natrafią jedynie na Ślad, który doprowadzi ich do innej rzeczywistości. Ale, czy go podejmą?

– To cudowne, wspaniałe uczucie, że człowiek żyje, że życie mu ucieka – do Kajetana dociera, przez gwar sali, głos Baltazara.

– Jesteś pewien, że to uczucie jest takie wspaniałe? – Kajetan słyszy, że Łukasz podejmuje wątek rozmowy, chociaż Baltazar kieruje swoje słowa do wszystkich osób przy stole, niekoniecznie do niego. – Nie zdajesz sobie, w takim razie, sprawy z codziennych, tutaj, uciążliwości. Inaczej nie byłoby cię stać na takie twierdzenie. A poza tym skoro uważasz, że życie to wspaniałe uczucie, to tylko ci zazdrościć.

– Rzeczywiście, nic mi nie dolega oprócz... niepewności.

– To znaczy, że co? Że nie jesteś pewien nawet siebie?

– Nie, nie. Bynajmniej. Czuję się zdrów jak ryba. W moim przypadku nie ma mowy o jakichś niepewnościach zdrowotnych. Co to, to nie. Jeśli mówię o dolegliwościach, to raczej tych zewnętrznych: że nic tu, w tym kraju, nie jest pewne.

– O ho ho! Odezwał się przybysz... zza światów. Czyżbyś nie wiedział o tym, że my tu żyjemy w okresie transformacji? A poza tym wróciłeś, co cię, być może, tłumaczy, zza oceanu, gdzie prawo jest pewne i stabilne, gdzie od lat obowiązują i są przestrzegane zasady demokracji...

– I nie ma takich absurdów jak tutaj.

– Właśnie.

– Dlatego, doktorze, powtarzam jeszcze raz to, co powiedziałem przed chwilą, że to cudowne, wspaniałe uczucie, że człowiek żyje, że życie mu ucieka. Nie interesuje mnie więc ani to, co było, ani, tym bardziej to, co będzie, lecz wyłącznie to, co jest teraz, w tej chwili: a więc, że urodziła mi się córka, i że mogę spotkać się z kilkorgiem najbliższych mi osób. W ogóle najważniejsze są dla mnie: córka, żona i najbliższa rodzina, dla której jestem w stanie zrobić absolutnie wszystko. Wszystko. Absolutnie. Rozumiesz? A poza tym jeszcze kilka innych drobnych rzeczy.

– Na przykład?

– Na przykład? Oj, doktorze, jak nie w ten, to w inny sposób próbujesz mnie dzisiaj podejść. Traktujesz mnie jak pacjenta?

– Jeśli już, to jak potencjalnego pacjenta. Sam, zresztą, mówiłeś, że nic ci nie dolega.

Nie zapominaj, poza tym, że jestem położnikiem.

– Ach tak, istotnie. Zapomniałem. Zapomniałem, ale zaraz... – mówiąc to sięga po kluczyki do samochodu i dając je najbliższemu z młodszych uczestników obiadu szepce mu kilka słów do ucha. – Zapomniałem o czymś doktorze, ale to nic straconego. Nic straconego. Przepraszam... A wracając do twojego pytania: do tych innych rzeczy zaliczyłbym: podróże, które są niezbędnym składnikiem mojego zajęcia, muzykę baroku, jakiś Vivaldi, Corelli, Scarlatti... – „jakiś” Rameau, Purcell, Telemann... – przekomarza się z nim Łukasz.

– No, więc muzykę baroku – nie poddawał się Baltazar. – A poza tym interesującą, nie „jakąś” książkę, alkohol, który mi smakuje... słowem wszystko to, co pozwala oddalić się od wciąż trwających tu absurdów. Wiesz, doktorze, w ostatni rejs zabrałem z sobą trochę książek. Jedna z nich, pewnego buddyjskiego mnicha, nawet mnie zainteresowała. Otóż okazuje się, że istotą buddyzmu jest mindfulness, czyli... „uważność”, albo... „bycie uważnym”, co oznacza zwracanie uwagi na to, co jest teraz. Niezbyt ważne, albo w ogóle nie jest ważne to, co było, ani to, co będzie. Pomyślałem wówczas, że to właśnie bardzo mi odpowiada.

– Tak, to interesujące. W tym akurat zgadzam się z tobą. To, w gruncie rzeczy, niezły sposób na dzisiejsze czasy. Tylko kogóż teraz stać na częste podróże, coraz droższe książki, dobry alkohol? I któż zdaje sobie sprawę z tej... „uważności”?

– Wszyscy. Wszyscy, którzy tylko chcą. I z podróżami nie ma już większego problemu. Bilet lotniczy kosztuje prawie tyle samo do Moskwy, co i do Nowego Jorku. Książki? Na temat książek więcej, zdaje się, mógłby powiedzieć Kajetan. Księgarnie są pełne...

– Tylko, że nie ma co czytać – przerwa mu, po raz wtóry, Łukasz.

– Skąd u ciebie tyle sceptycyzmu? Nie ma co czytać? A może to ty nie masz kiedy czytać?

– Czytam to, co jest mi potrzebne. A co do tej „uważności” to, jak już powiedziałem, zgadzam się z tobą. Dla mnie także najważniejsze jest to, co jest teraz: moja najbliższa rodzina, praca wprawdzie nędznie płatna, ale praca, moi pacjenci, w ogóle ludzie, związki między nimi...

– No i pani Urania – dodaje Kajetan przysłuchujący się tej rozmowie.

– Urania nade wszystko – zgadza się skwapliwie Łukasz. – Gdyby nie ona nie przetrzymałbym tutaj, w tym chaosie, ani chwili. To ona pozwala mi zapomnieć o tym, co ziemskie, a więc i nietrwałe. – Przerywa na chwilę, tak jakby szukał argumentu na to, co powiedział. Po czym znalazłszy, kontynuuje: – Niekiedy wchodzę na zamkową wieżę.

Stamtąd dostrzegam, oczywiście, niebo. Niebo, nade wszystko, i... przestrzeń. A w dole –ludzi. Wszyscy, nawet z takiej perspektywy, są tacy sami: w gruncie rzeczy nawet nie widać który z nich jest biały, czarny albo żółty. Nie do rozpoznania są, oczywiście, również ich poglądy, orientacje polityczne, czy wyznania... A kiedy potem, już na dole, słyszę te ciągłe kłótnie, kiedy widzę nienawiść, chaos i zamęt...

– To zapewne z powrotem chciałbyś wejść na wieżę. – Nie czekając końca myśli Łukasza dodaje Baltazar.

– A żebyś wiedział. Niestety, na dłuższą metę nie jest to możliwe. A poza tym nie mógłbym, w gruncie rzeczy, obyć się bez ludzi.

– Ale przyznaj się: czasami masz ich dość?

– Czasami? Bardzo często. Zwłaszcza wtedy, gdy przychodzą z urojonymi sprawami, ze swoimi lękami, z którymi nie potrafią sobie poradzić...

– Lecz wtedy możesz dostrzec jak bardzo natura ludzka jest bogata.

– Bogata? To prawdziwy żywioł nieokiełznanego ducha.

– Ducha? Chyba... patologii?! Mnie wówczas, aby uciec od tego wszystkiego, ratuje kolejny rejs, a nade wszystko to, że znowu będę tylko wśród nie ogarnionej przestrzeni powietrza, wody i nieba.

– A ja mam swoją Uranię.

Rozmawiając wychodzą na taras. Kajetan pomyślał wówczas – gdy stoją kilka chwil w milczeniu patrząc na mieniące się odcieniami granatu niebo – że dla niego ratunkiem przed rzeczywistością jest, mimo wszystko... ona sama ze swoimi komplikacjami, nieprzewidywalnością i wciąż nie odkrytymi tajemnicami, wywodzącymi się zarówno z przeszłości, z tego, co już się niegdyś zdarzyło, a nie do końca zostało wyjaśnione, jak i z przyszłości, którą można przewidywać tylko na podstawie tego, co już się zdarzyło, co już gdzieś istnieje bezustannie jednak zapomniane, a może jedynie niedostrzegalne?

– Jesteś, a jakby cię nie było – dobiega do niego głos Łukasza.

– Jestem, przecież jestem – odpowiada Kajetan.

– Tylko, że nie wiadomo gdzie... Tutaj, czy Tam? A może w ogóle po drugiej stronie? Tylko, czego?

– Ze mną jest tak samo – przychodzi mu w sukurs Baltazar. – Jestem, a wciąż mnie nie ma. Nie ma mnie, a jestem... A tak już poważnie: tak dzieje się ze wszystkimi, tylko że nie za bardzo zdają sobie z tego sprawę.

– Jeszcze godzina, dwie, a gwiazdy zaczną blednąć – Łukasz nie słuchając ich patrzy, pełen zachwytu, w niebo.

– Tak, rzeczywiście, noc jest przepiękna. A gwiazd ileż stąd widać? Zaraz... może ze dwieście. Nie więcej.

– Policzyłeś? Tak szybko? Niezły, w takim razie, z ciebie rachmistrz. Ja nie ośmieliłbym się podać takiej liczby – Łukasz wyciągnąwszy palec w kierunku nieba próbuje liczyć.

– Przestań przekomarzać się ze mną. Dobrze wiesz, że w tym miejscu, pod tą szerokością, nie policzysz więcej, niż dwieście gwiazd. To tak jakby mieć świadomość wielkiej nie zmierzonej i nie skończonej plaży, a móc z niej zaczerpnąć zaledwie garstkę, niewiele więcej. O! Tam na równiku, na oceanie, nocne niebo wprost żarzy się od świateł gwiazd. Ale, zaraz...

Po raz drugi tego wieczora Baltazar przypomina sobie, że o czymś zapomniał. Podchodzi do młodego człowieka, któremu kilka chwil przedtem dawał kluczyki do samochodu.

– Łukaszu, mógłbym cię prosić?

Baltazar wyciąga z bagażnika dwie drewniane skrzynki: jedną, większą, zawierającą teleskop: przedmiot marzeń Łukasza i drugą – mniejszą.

– Co to jest? – pyta zakłopotany lekarz. – Po co to?

– To za Zuzannę – odpowiada Baltazar. – Za jej szczęśliwe urodziny.

– La Reserva De La Familia De Jose Cuervo – czyta zakłopotany Łukasz.

– Kiedy byłem w Nowym Świecie urodziła mi się córka. Byłeś przy tym. Gdyby nie ty...

– Ach tak. Tak – przypomina sobie Łukasz jak kilka tygodni wcześniej odbierał skomplikowany poród. – Teleskop? Owszem. Takiego tu nigdzie nie kupiłbym. Ale to?

– Wypijemy – odpowiada Baltazar – do świtu jeszcze mamy sporo czasu.

– Ale, przedtem, chciałbym jednak go wypróbować – Łukasz opiera skrzynkę na ogrodzeniu tarasu i zaczyna wyjmować z niej teleskop.

– Chyba jednak nie tutaj? – Baltazar próbuje odwieść go od tego pomysłu, lecz widząc zdecydowanie lekarza mówi: – Mam lepszy pomysł.

– Nie wchodzi w rachubę – odpowiada od razu Łukasz sądząc, że Baltazar zamierza mu powiedzieć, aby zaczekał z wypróbowaniem teleskopu do najbliższego wieczora. – Nie przyjmuję żadnych „propozycji”. Również związanych z wypróbowaniem zawartości tej skrzynki. Jutro, to znaczy dzisiaj po południu, muszę hm! być absolutnie na chodzie. Absolutnie! Nie mogę, więc pozwolić sobie na żadne, hm! alkoholowe, eksperymenty.

– Moja propozycja jest nie-do-od-rzu-ce-nia – nie ustępuje Baltazar. – Będziesz mógł sprawdzić swój teleskop. – Mówiąc to wyciąga dłoń w kierunku wieży zamkowej. – Idziemy?

– Na wieżę? Owszem, owszem. Czemu nie? Jeśli już to...Natychmiast!!! – odpowiada podekscytowany Łukasz i jednym ruchem przekręca klucz w zamku skrzynki z teleskopem. –Idziemy!!!

W miarę jak oddalają się od tarasu oświetlonego i rozbawionego wciąż trwającymi tańcami ogarnia ich przestwór nocy i cisza. Znad rzeki niosą się tylko pokrzykiwania nocnych ptaków i ciągnie zapach wody. A od zamku – poszczekiwania psów.

Strażnik widząc Łukasza nie dziwi się jego nocnej wizycie. Widocznie już nie raz przytrafiało mu się witać go na zamku i o tak niecodziennej porze.

– A cóż to za urządzenie panowie tu niosą? – zainteresował się skrzynkami. – Jak zwykle, panie Łukaszu, lunetę?

– Nie, tym razem teleskop – wyjaśnia Baltazar. – Refraktor.

– Aaaa???!!! – strażnik stoi zaskoczony. – Znaczy się... refraktor?

– Właśnie – zgadza się z nim Baltazar, a do zniecierpliwionego Łukasza rzuca: – Nie czekajcie na mnie. Dogonię was. Zamienię tylko z panem kilka słów... – Panie...

– Zdzisławie...

– Panie Zdzisławie... zanim rozłożymy i ustawimy ostrość tego teleskopu...

– To przydałyby się panom jakieś trzy mniejsze, rozumiem, jednak lunety? – domyśla się strażnik – Ale z nastawieniem ich ostrości mogą być kłopoty. – Dodaje wyjąwszy z szafki trzy szklanki. – Chyba, że chciałby pan zaczekać na wrzątek?

– Mamy odpowiedni płyn do uzyskania ostrości.

– A, to co innego. W takim razie życzę dobrych widoków.

Baltazar podziękowawszy rusza w ślad za Łukaszem i Kajetanem. Wraca jednak po strażnika, aby ten pomógł mu wnieść na wieżę skrzynkę z teleskopem. Okazuje się, bowiem, że jego goście zabrali ze sobą nie tę, co należało. A może zostawili mu ją celowo?

Już na szczycie wieży Baltazar dziękuje strażnikowi, który musi czym prędzej wracać, gdyż w ślad za nim wszedł jeden z owczarków. Szczekanie drugiego, który został na dole, roznosiło się po całym zamku.

– Panie Zdzisławie. Ucisz pan te psy. Bo wszystkie gwiazdy nam pospadają od tego hałasu.

– Zrobi się. Tylko wy mi z wieży nie pospadajcie – odkrzykuje strażnik i znika w czeluści schodów.

– Widzę, że nastawiacie już ostrość beze mnie – rzekł nieco rozczarowany Baltazar ujrzawszy Łukasza i Kajetana pijących wprost z butelki.

– Spójrz tylko, jaka piękna noc – Łukasz nie zwracając na jego słowa uwagi wskazuje najbliższą okolicę. – Wszystko, poza tym, cała ziemska przyroda śpi. Jaki spokój – dodaje po chwili wyciągając do Baltazara dłoń z napoczętą butelką.

Baltazar chwilę waha się, po czym stawia na murze trzy przyniesione ze sobą szklanki. Nalewa do nich alkoholu.

– Skoro masz taką wprawę to rozstaw również teleskop – zwraca się Łukasz do niego.

– Ja dzisiaj nie chciałbym, rozumiesz, stracić ani chwili z obserwacji tego, co tu, wokół, wszędzie, wobec nas się niepowtarzalnie rozgrywa. Niepowtarzalnie!!! Widzisz to? Czujesz? Rozumiesz?

Podczas, gdy Baltazar rozstawia teleskop i nalewa alkohol, a Łukasz obserwuje niebo, Kajetan uzmysławia sobie, że jest przecież wraz z nimi w tej samej rzeczywistości, a jednocześnie odnosi wrażenie, że wszystkiego tego doznaje jak gdyby z pewnego oddalenia.

Może snu, może wyobraźni, a może i podawanej mu co chwila „lunety” z zawartością, któraw smaku, zapachu i mocy będzie mu odtąd przypominać tę noc oraz jej wonie, przestrzenie i zdarzenia?

Taka jest jednak nasza natura, że istniejemy tutaj, a jednocześnie możemy być Tam: po drugiej stronie rzeczywistości, wszechświata, a może i życia? – Kajetan przypomina sobie słowa Łukasza, który, cały podekscytowany, próbuje teleskopu kierując go w różne regiony firmamentu. – Jakże to jednak wszystko chwilowe i niepochwytne. Teraz jesteśmy tu, a w ciągu kilku sekund możemy być już... Tam? Tylko gdzie owo Tam jest? Czy aby na pewno wśród gwiazd i planet? A może jeszcze dalej? A może zupełnie gdzie indziej? A może i tutaj, w nas, w naszym nietrwałym „jestestwie” i tylko wystarczy je odnaleźć, wystarczy podjąć

Ślad, który zaprowadzi nas do Niewypowiedzianego i Tajemnicy?

Kajetan czuje moc, lecz i łagodność, a także niezwyczajny smak wypitego alkoholu.

Ileż jednak go wypił? Zaledwie odrobinę: tyle, aby noc niedostrzegalnie przekształcająca się w świt nabrała klarowności, aby wszystkie jej odgłosy, barwy i wonie stały się bliższe, niemal dotykalne, prawie na wyciągnięcie ręki?

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jan P. Grabowski, Kwartet malborski. Epizod drugi: Przebudzenie w cieniu jabłoni, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 210

Przypisy

  1. T.S. Eliot, Wydrążeni ludzie, w tłumaczeniu Czesława Miłosza.
  2. Tamże.
  3. K. oczywiście zna ten fragment w oryginale. W tłumaczeniu Andrzeja Sobola–Jurczykowskiego brzmi to tak: „Każdego ojca obchodzą losy dzieci, które powołał do życia”. Jorge Luis Borges, Kuliste ruiny, z tomu Fikcje, Warszawa 2003.
  4. Leniwakobieta.
  5. Tchórz.
  6. Zwariowałam.
  7. Zaprawdę godne to jest, błogosławić Ciebie, Bogarodzico, zawsze błogosławioną i nieskalaną i matkę Boga naszego. Czcigodniejszą od Cherubinów i bez porównania chwalebniejszą od Serafinów, któraś bez zmiany zrodziła Boga Słowo, Ciebie, prawdziwą Bogurodzicę, wysławiamy.
  8. Anton, jako małe dziecko, też bał się burzy. Gromnica zawsze pomaga.

Powiązane artykuły

06.07.2023

Nowy Napis Co Tydzień #210 / Kwartet malborski. Epizod pierwszy: Po

Podziwiałem, jak walczyli o trochę dłuższe życie, niż było im pisane. Bronili się modą, akcesoriami krawieckimi, fantazyjnym żabotem, wymyślnymi mankietami, fałdą, zakładką, każdym szczegółem, który pozwoli im trwać trochę dłużej, zanim ich i nas samych pochłonie czarne tło.

 

Zbigniew Herbert, Martwa natura z wędzidłem

Kajetan czekał, aż cały dom ogarnie cisza. Cicho było już od kilku godzin, od kiedy próbował zająć się czytaniem książki, lecz czekał na tę najprawdziwszą ciszę, gdy – w pewnej chwili – nie słychać ani odrzutowców rozdzierających gwiezdny pył, ani dalekiego poszczekiwania psów, ani świerszczy, ani nawet wróbli gnieżdżących się pod dachówkami, na całej powierzchni dachu.

Czekał na taką ciszę, kiedy nagle nie słychać nic, prócz jednego, coraz głośniejszego dźwięku. Ten dźwięk, coraz bardziej narastający, mógł przypominać utwór na jednej strunie, tej najniższej, grany na wiolonczeli. Wtedy, gdy Kajetan słyszał ten dźwięk wiedział, że już tej nocy nie zaśnie. Spanie – zresztą – w taką noc wydawało mu się niepodobieństwem.

Postanowił wyjść przed dom, na dwór.

Nagle zapragnął znaleźć się w ogrodzie, na ławce. Spojrzał w okno, lecz wśród drzew nie dojrzał nic, prócz czarnej, jednostajnej ciemności. Jasna i ciepła przestrzeń pokoju wydała mu się nazbyt ciasna wobec czarnej i nieprzeniknionej przestrzeni za oknem.

Raz jeszcze spojrzał na książkę, lecz ta noc, ta coraz głośniejsza cisza, ta ciemność ogrodu wydawały mu się bardziej tajemnicze, niż tamten zamknięty pośród kartek coraz bardziej oddalający się świat.

Otworzył drzwi. Niespodziewanie ogarnęła go ciemność strychu. Zanim doszedł do schodów – i wpierw, nim zaczął schodzić stopień po stopniu – usłyszał trzepot ptaków pod dachem. Przystanął i czekał, aż na powrót ogarnie je sen. Wiedział, że były przyzwyczajone do jego śródnocnych spacerów, a mimo to zapragnął, aby nic nie zakłócało ich snu.

Nie zapalając światła szybko przeszedł kilkanaście stopni. Wiedział gdzie i jak stawiać stopy tak, aby nie obudzić śpiących na dole rodziców. Z daleka usłyszał ich równy, spokojny sen.

Za kilka godzin, gdy cały ogród i dom będzie ogarniał brzask, najpierw wstanie matkai zaraz potem ojciec. Teraz spali snem ludzi zmęczonych całodzienną pracą i krzątaniną w rozległym ogrodzie.

Kajetan powoli uchylił drzwi i dopiero wtedy zagarnęła go noc. Był przyzwyczajony do mroku i nawet z zamkniętymi oczami mógł trafić w każdy najodleglejszy kąt ogrodu, lecz teraz ciemność była tak nieprzenikniona, że widział wokół siebie tylko czerń.

Stał długą chwilę czując jak coraz bardziej przenikają go wonie i odgłosy nocy. Wtedy zobaczył niebo i kilka najjaśniejszych gwiazd, które wyłaniały się z ciemności jedna po drugiej.

Niemal w tej samej chwili usłyszał szepty i w pierwszym momencie odniósł wrażenie jak gdyby płynęły z wielkiego oddalenia, lecz były to głosy dobiegające z wnętrza ogrodu.

Zaczął iść w tamtym kierunku bardziej wiedziony instynktem, niż ciekawością. Szepty z każdym krokiem stawały się wyraźniejsze i mógł już odróżnić, że to rozmawiali jego najbliżsi sąsiedzi: Antoni i Aleksandra. Doszedłszy jednak do miejsca, w którym pod starą papierówką stała ciężka, bukowa ławka, nagle zrozumiał, że było to tylko złudzenie. Nikogo na niej nie było: to tylko nieogarniona przestrzeń nocy powiększała szepty i głosy, które niosły się przez połączone ciemnością ogrody.

W miarę jak oczy przywykały do ciemności, powoli odróżniał najbliższe drzewa, a ponad nimi nieco jaśniejsze niebo. Na powrót usłyszał szepty, tak jakby Antoni i Aleksandra nie dostrzegali jego obecności. Być może – mimo coraz późniejszej pory – brali ciche stąpnięcia jego kroków za jeszcze jeden z odgłosów ciągle głośnej nocy.

Kajetan usiadł na nie wystygłej jeszcze od całodziennego upału ławce i wtedy głosy znajomych docierały do niego tak wyraźnie, jakby był razem z nimi, a nieoddalony przestworem nocnego ogrodu.

Z zasłuchania w rozmowę Antoniego i Aleksandry wyrwał Kajetana odgłos coraz głośniejszych kroków. W pierwszej chwili wydało mu się, że to któryś z kotów zaczął swoją wędrówkę i teraz przemierza czarne gąszcze ogrodu. Za kilka sekund Kajetan zrozumiał swoją pomyłkę, kiedy przed domem usłyszał skrzypnięcie furtki.

Podniósł się z ławki i szedł naprzeciw nieoczekiwanemu gościowi.

– Przepraszam, że niepokoję o tak późnej porze – tłumaczył się nocny gość, gdy w chwilę potem Kajetan spotkał go przy furtce. – Zauważyłem, że u was na górze w pokoju pali się światło. Pomyślałem więc, że na pewno ktoś jeszcze nie śpi.

– To panu też trudno spać w taką noc? – zapytał już teraz poznając zięcia sąsiadki, lekarza nazywanego przez wszystkich „panem Łukaszem”, mimo iż prawdziwe imię miał zupełnie inne, które jednak znali tylko nieliczni.

– Taaak. Trudno spać w taką noc – zgodził się lekarz. – Chyba, że ktoś nie może, nie musi lub nie chce... Jak tamtych dwoje – mówiąc to wskazał w kierunku ogrodu sąsiadów.

– Przywilej wieku, nie sądzi pan? – Zadając to pytanie Kajetan był ciekaw, z czym o tak późnej porze przyszedł właśnie w tę noc do niego sąsiad.

– Nie tylko przywilej. Nie tylko – Kajetan czuł, że lekarz wyraźnie chce podtrzymać rozmowę nie wyjawiając na razie przyczyny swoich nocnych odwiedzin. – Zauważyłem, że pali się światło – powtórzył spokojnym, zmęczonym głosem – więc pomyślałem, że na pewno ktoś u was jeszcze nie śpi... Bo, wie pan, ja nie mogę zasnąć tej nocy. Muszę być przy teściowej. Zobowiązałem się, że będę przy niej, kiedy tylko będę mógł.

– Czy aż tak źle? Widziałem ją jeszcze niedawno: jakieś kilka dni temu. Zachodziła do moich rodziców.

– Pytasz czy z nią aż tak źle? Sam nie wiem. Nawet jako lekarz. Jej stan to raczej kwestia wieku, niż choroby... Bo osiemdziesiątka to taki wiek, że już niewiele ma się przed sobą. Nie wszyscy jednak mogą i chcą pogodzić się z tym. Dopóki jeszcze żył teść, nie było z nią aż tak źle. A teraz, gdy od kilku miesięcy mieszka sama, nie może po nocach spać. Boi się, że już więcej, jak się położy wieczorem... rano nie wstanie.

– A pan, zdaje się z tego, co wiem, jest położnikiem? – zapytał Kajetan nie dostrzegając, że lekarz zaczął mówić mu po imieniu.

– Tak, w tym sęk – Kajetan usłyszał w ciemności cichy śmiech Łukasza. – Chociaż, w gruncie rzeczy, narodziny mają coś wspólnego ze śmiercią. Narodziny to nadejście z nicości, śmierć – odejście w nicość. A my, lekarze, jedynie przy tym asystujemy: jeśli trzeba przyśpieszając narodziny i, jeśli można, opóźniając pożegnanie. Chociaż, według mnie, wszystko powinna rozwiązywać natura. Gdyby tak właśnie było... to byłoby najlepiej, najprościej i naj-spra-wied-li-wiej! – Łukasz wyraźnie ożywił się i oczekiwał, by Kajetan podjął rozmowę.

– Najprościej? Z całą pewnością – Kajetan podtrzymywał tę rozmowę czując, że w ten sposób przyda się na coś sąsiadowi. Lekarz bowiem rozmową wyraźnie starał się uchronić od raz po raz ogarniającej go senności.

– Taaak, oczywiście... najprościej – kontynuował Łukasz. – Nie wszyscy jednak są pogodzeni z tym, co ich czeka. Nie wszyscy mogą i chcą umierać w spokoju, ciszy i samotności. Przy tym „najważniejsza” jest nie sama śmierć, bo z nią trzeba i... łatwo jest się pogodzić choćby dlatego, że na wszystkich i tak bez żadnego wyjątku czeka, lecz znacznie „ważniejsze” jest to, co będzie potem: po niej. Może właśnie dlatego tak wielu i z aż taką uporczywością czepia się resztek tego tu życia nie wyobrażając sobie, co będzie... po! Lekarz z wyraźnym naciskiem akcentował – już teraz nie pamiętając o śnie – owe „po”, jakby przede wszystkim dla niego miało ono szczególne znaczenie.

– Nie sądzi pan, że te wszystkie wątpliwości rozwiązuje wiara i światopogląd?

– Tak, z pewnością. Ale i tak pozostaje niepokój tym większy, im jest bliżej, im bardziej posuwamy się w latach. Chociaż, w gruncie rzeczy, lata i wiek niewiele tu znaczą. – Łukasz zamyślił się niedługą chwilę jak gdyby nad czymś, co uświadomił sobie nagle po tych słowach mówił dalej: – Widziałem czerstwych i naprawdę zdrowych osiemdziesięciolatków, którzy jeśli już myśleli o podróży, to nie o tej ostatniej, lecz na Wyspy Kanaryjskie, Maderę lub, co najmniej, do Grecji. I stykam się, na co dzień, z takimi zaledwie po czterdziestce wykazującymi wszelkie cechy... „nieodwracalnego ustania niemal wszystkich czynności ustroju”.

– Oczywiście... żartuje pan? – Przerwał mu Kajetan. – Przecież w takim przypadku człowiek jakby... jakby przestawał istnieć.

– I tak jest w samej rzeczy. Daję słowo. Nie żartuję. Bardzo, naprawdę bardzo dużo ludzi rodzi się nie wiedzieć po co i żyje tu przez kilkadziesiąt lat często w ogóle nie zdając sobie z tego sprawy. Rodzą się, oddychają, jedzą, śpią, słowem: żyją. A potem najzwyczajniej umierają.

– I pan mówi to tak spokojnie? Pan, lekarz?

– A ty pewnie myślałeś, że powiem coś innego? Ja jestem tylko lekarzem, asystentem przy narodzinach. A niektórzy sądzą, że jestem niemal wszechmocny, tak jakby moja obecność miała zmienić to, co raz i na zawsze, za nas i mimo nas zostało postanowione.

– A więc jest pan... asystentem? – Kajetan nie krył swego rozczarowania. – A kogóż to? Jeśli można wiedzieć.

– Ejże! Naprawdę nie wiesz? Przecież nie kogo innego jak tylko Tego, Który to wszystko: ten cały świat i wszechświat, tych potrzebnych i niepotrzebnych ludzi stwarza, powołuje do życia.

– A pan jest tylko „asystentem”? Nikim poza tym?

– Tak. Asystentem, lekarzem. A poza tym... usiłuję to wszystko, co dzieje się wokół mnie przyswoić i trochę, przynajmniej trochę, uporządkować, czasami zaakceptować. Próbuję też zrozumieć innych ludzi. To przecież mój zawód. Zrozumieć i pomóc, chociaż, czasami, nie rozumiem sam siebie. Usiłuję być także – po prostu... człowiekiem. A poza tym chciałbym dobrze przeżyć te i tu wyznaczone mi lata. A ty? Ty ile masz lat?

– A czy to jest aż takie ważne?

– Nie. Oczywiście, że nie – Łukasz tą odpowiedzią dawał do zrozumienia, że wyczuwa zniecierpliwienie Kajetana. A mimo to kontynuował dalej. – Jesteś ode mnie jakieś... kilkanaście, co najmniej, lat młodszy. Mógłbyś, więc być... powiedzmy, moim synem. A... a czy już tak wyraźnie jak ja wyczuwasz przemijanie, upływ czasu, płynność życia? Bo gdzieś tak do osiemnastu, dwudziestu lat nie czuje się tego. Wtedy czas wydaje się raczej powolny. Trzydziestka przychodzi nie wiedzieć kiedy, natomiast gdy masz już czterdziestkę zaczynasz wspominać to, co było kilka, kilkanaście lat temu...

– Wspominanie, roztrząsanie tego, co było... Nie sądzi pan, że to tylko strata czasu tak przecież, według pana, cennego? A ponadto czy nie sądzi pan, że to już jest oznaka, pierwszy symptom, starości?

– Nie! Wcale! Po stokroć: nie! – nagle przerwał mu lekarz. – Raczej powrót. Powrót do czasu i miejsc, które istniały niegdyś, dawniej, lecz zostały utracone. I to zaczyna się niekoniecznie aż po czterdziestce. Ty wprawdzie mógłbyś być moim synem, ale nie róbże ze mnie aż takiego starucha. Wspominamy, wspominamy. Wszyscy też boimy się tego, co będzie z nami... po.

Kajetan pomyślał – gdy usłyszał te słowa wypowiadane przez Łukasza, który aby odgonić od siebie senność pojawił się w jego ogrodzie – że ta noc byłaby zupełnie inna gdyby nie odwiedziny Łukasza. Z całą pewnością siedziałby teraz sam na ławce otoczony ciemnością ogrodu i zasłuchany w ciche odgłosy rozmowy Antoniego i Aleksandry.

– Może by się pan czegoś napił? – zaproponował sąsiadowi czując, że w ten sposób mógłby odwrócić jego uwagę od niepokojów i obaw, z jakimi przybył.

– Napił? – zapytał zaskoczony taką propozycją Łukasz. – Z przyjemnością, czemu by nie? Tylko zależy, czym chciałbyś mnie tu i o tej porze ugościć?

– Domowym winem, które nastawiła moja mama. Z czarnych, naszych winogron. Dwuletnim – podkreślił Kajetan.

– Skoro to jest wino z tych waszych, czarnych winogron i w dodatku nastawione przez twoją mamę, to chętnie. A że, jak powiadasz, jest dwuletnie, to tym bardziej chętnie.

Chciałbym przedtem jeszcze tylko zajrzeć do teściowej. Umówiliśmy się, że będę spał w drugim pokoju... Mówiąc to spojrzał w kierunku okna, gdzie spała staruszka. – Zdaje się... śpi. Dla pewności jednak przejdę się, zobaczę i wrócę za chwilę. W razie czego, gdyby obudziła się i nie mogła spać, miała zapalić lampkę. Przejdę się i zobaczę – powtórzył.

Mówiąc to podniósł się i zniknął w ciemności. Po chwili skrzypnęła jedna furtka, potem druga. Był to znak, że lekarz już doszedł na miejsce.

Kiedy umilkły jego kroki, nagle ożyły głosy ciemności: szepty Antoniego i jego dziewczyny, świerszcze i dalekie poszczekiwania psów.

Łukasz wrócił niemal tak szybko, jak poszedł i tylko kroki, a także poskrzypywania furtek znaczyły jego drogę wśród ciemności. W tym czasie Kajetan zszedł do piwnicy, przyniósł dwie butelki wina i umieścił je w beczce, którą napełniano z wieczora, aby woda na rano już była gotowa do podlewania ogrodu.

– Już jestem – oznajmił lekarz. – Moja teściowa śpi tak, jak nigdy dotąd.

– Widocznie pańska obecność podziałała na nią kojąco – powiedział Kajetan wycierając głośno szklanki na szerokich podstawkach.

– Być może. Być może – odparł sąsiad. – Okazuje się, że skutecznym lekarstwem może też być spokojna rozmowa przed snem. Taaak, spokojna rozmowa przed snem – powtórzył. – A gdzież wino? – przypomniał.

– Chłodzi się – odparł Kajetan stuknąwszy w beczkę.

– A??!! To rzeczywiście dobry pomysł – zgodził się Łukasz. A następnie zapytał: – A w czym będziemy pić?

– Przygotowałem szklanki – Kajetan dotknął w ciemności szkła tak, aby Łukasz usłyszał jego dźwięk.

– Zupełnie, zupełnie niezłe – chwalił wino lekarz, gdy w kilka chwil potem Kajetan podał mu szklankę. – A teraz możemy siedzieć, pić, rozmawiać choćby i do białego rana. Tak po prawdzie chyba niewiele już nam do tego świtu zostało – mówiąc to próbował dostrzec na swoim zegarku ledwo widoczne wskazówki. – Mniejsza z tym która godzina. Najważniejsze, że możemy tu spokojnie siedzieć w ciszy, z dala od tego całego chaosu i zamętu, które gdzieś tam toczą się w wielkich miastach. – Wychylił duszkiem całą szklankę, po czym dotknął nią Kajetana. – Nalej mi jeszcze. To, w gruncie rzeczy, dobre wino. Taaak, pamiętam dokładnie: nastawiała je twoja mama. Już kiedyś miałem przyjemność pić równie dobre, ale tamto było, zdaje się, z czarnych porzeczek. A tego, z winogron, dużo jeszcze jest?

– Przyniosłem dwie butelki – odparł Kajetan.

– Dwie? Aha! – Łukasz nie ukrywał swojego rozczarowania, ale natychmiast zreflektował się i dodał – za to wino smakuje mi coraz bardziej.

– W piwnicy jest jeszcze kilka butelek – Kajetan wyczuł, że tym stwierdzeniem uspokoił Łukasza. – Ale... ale wydaje mi się, że to wino nie tyle jest dobre, ile jego smak podnosi ta noc. Zgodzi się pan ze mną?

– A... rzeczywiście... noc jest przepiękna. Masz rację. Może to wino dodaje jej uroku, a może jest zupełnie odwrotnie? – Łukasz mówił to tak, jak gdyby dopiero teraz dostrzegł, że wokół jest ciemność i noc, a ponad nimi ledwo widoczne niebo.

– Zupełnie jakbyśmy pili noc. Nie czuje pan? Nie odnosi pan takiego wrażenia?

– Aaa, rzeczywiście – odparł zaskoczony tym, co usłyszał Łukasz. – Rzeczywiście – powtórzył. – I, w gruncie rzeczy, jest dużo poezji w tym, czego doznajesz. Chociaż, powiedziałbym, że doświadczamy w tym momencie jak gdyby transfuzji z nocą. Co ty na to?

– Dla pana to, być może, transfuzja i poezja. A dla kogoś innego to zwyczajne wino, zwyczajna noc, tyle że ciemna oraz dwóch nocnych marków, z których jeden nie śpi, bo nie chce, a drugi, bo chyba nie pozwala mu na to etyka. Jeśli dzisiaj można mówić, że jeszcze ktoś przestrzega jakiejś etyki...

– Nooo, chyba nie jest aż tak źle. A przejmować się tym, że gdzieś ktoś myśli i czuje inaczej naprawdę nie ma co. Pamiętaj, że najważniejsza jest zawsze moja zgoda na ten tu świat i moje odczuwanie tego tu świata – lekarz z całą mocą podkreślał „moje” i „tu”. – Jeśli akceptuję ten tu świat to, w gruncie rzeczy, nie jest tak źle. Oczywiście mam na myśli świat jako zjawisko, które możemy widzieć, doświadczać każdego dnia zaraz po przebudzeniu, natychmiast po otwarciu oczu. Za każdym razem to jest tak...

– Jakbyśmy rodzili się od nowa. Bo każdy dzień jest narodzinami. Czy nie to chciał pan powiedzieć?

– W gruncie rzeczy... tak. I to, co widzimy... to, czego doznajemy jest wyłącznie nasze. Nikt nie może widzieć i czuć w taki sam sposób, w jaki ty widzisz i czujesz.

– Nie wydaje się panu, że to jest tak oczywiste jak, przykładowo, fakt, że oddychamy?

– Lecz nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Nie zdają sobie zupełnie sprawy ze swojej biologii, czy raczej, ściślej, fizjologii. Nie zdają sobie, słowem, zupełnie z tego sprawy, że w ogóle żyją, ze swojej tu niepowtarzalności.

– Czy sądzi pan, że ludzie mają czas na to, aby teraz, kiedy dzieje się tyle niepewnego, pamiętać o tym? W sytuacji, gdy działają instynkty, a nie rozum i wola?

– Nie, nie pamiętają o tym i, w gruncie rzeczy, jest tak jak widać. I oby nie było gorzej.

– A może być gorzej, niż jest? Słyszał pan te komunikaty? Słyszał pan, o czym od pewnego czasu mówią ludzie?

– Ach! Nie ma się czym przejmować. Wszystko i tak zależy od perspektywy, z jakiej ogląda się wybrane zjawisko, rzecz lub człowieka. Największy chaos i zamęt z odpowiedniej perspektywy może wydawać się zupełnym spokojem. Sęk w tym, jak znaleźć tę odpowiednią perspektywę i czy w ogóle można odnaleźć... Ale możesz mi wierzyć lub nie, lecz z perspektywy spraw ostatecznych wszystko jest naprawdę bardzo, bardzo mało istotne.

– Powiedział pan: „oby nie było gorzej, niż jest”, czyli że może być i taka sytuacja, z jakiej nie ma już żadnej możliwości wyjścia, najmniejszej nawet nadziei i pozostaje tylko zachowanie siebie oraz swoich najbliższych za wszelką cenę?

– Tak może być i tak, w gruncie rzeczy, jest. Czasami jednak zmiany są tak intensywne, że odczuwamy chaos i zamęt nieomalże dotykalnie i wtedy nie pozostaje nam już nic innego, jak tylko zachować siebie właśnie za wszelką cenę. W gruncie rzeczy chaos i zamęt w przyrodzie przyjmujemy jako zjawiska naturalne, chociaż zaskakujące niekiedy swoimi rozmiarami. Natomiast chaos i zamęt, jakie tworzą ludzie są czymś nienaturalnym, sztucznym. Weźmy choćby absurd wielkich miast: nagle, nie wiedzieć czemu i po co, ludzie postanawiają żyć, mieszkać i pracować na bardzo małej powierzchni. Chaos, zamęt i konflikty są wówczas nieuniknione. Czasami – kiedy jadę pociągiem i widzę tyle wolnej przestrzeni, tyle wspaniałych widoków i żadnej ludzkiej istoty – to zastanawiam się: co ludzi pcha, jaka siła, jaka moc i potrzeba by mieszkać jeden na drugim, by ciągle wchodzić w konflikty? Według mnie wielkie miasta i w ogóle wielkie skupiska ludzi to... to świadomy absurd: stworzony przez ludzi i służący wyłącznie dla zupełnego ich unicestwienia. Zauważyłeś, że wszelki chaos i zamęt biorą się z wielkich miast, gdzie ludzie żyją w przypadkowym i bliskim sąsiedztwie, w niemal dotykalnej obecności?

– Ale to przecież wcale nie jest reguła, że chaos i zamęt są wszędzie tam, gdzie są wielkie skupiska ludzi. Pan dobrze o tym wie. Pan, jako lekarz, o tym powinien wiedzieć.

– Taaak. Tak. Wiem o tym. A ty zapewne chcesz powiedzieć, że ludzie niosą swój chaos, swoje piekło wszędzie tam, gdziekolwiek pójdą? I wcale na to nie trzeba aż wielkich miast. To chciałeś mi powiedzieć?

– Mniej więcej – odparł Kajetan i czując zdziwienie lekarza natychmiast dodał: dokładnie to.

– Bo, w gruncie rzeczy, najważniejsze jest zawsze i wszędzie zachować siebie.

– Ale to wielka umiejętność. Nie sądzi pan?

– Na tym właśnie polega życie. Na zachowaniu siebie, a także na bezustannym uświadamianiu sobie jak bardzo wąska granica dzieli nas od... od szaleństwa. Bo, w gruncie rzeczy, wszyscy jesteśmy wariatami, którzy udają normalnych. I na tym polega nasze najważniejsze zadanie w życiu społecznym: zawsze i wszędzie panować nad własnym szaleństwem.

– Panować nad własnym szaleństwem? A kiedy jest tak, że już panować nie można, bo wszystko, lub prawie wszystko, wymyka się, bo nie można spokojnie nawet myśleć?

– Wtedy jest tak, jak jest: czyli to, co mamy na co dzień. Tak zwaną rzeczywistość.

– I pan mówi o tym tak zwyczajnie? I tak obojętnie?

– A czy pozostaje mi coś innego? Szarpać się, zmieniać to, czego w żaden sposób zmienić nie można Ja już dawno straciłem wszelkie złudzenia i wszelką, wierz mi, naprawdę wszelką – podkreślił z naciskiem – nadzieję. Chyba że...

– Co? Co takiego? – podchwycił Kajetan. – A więc jest z tego jakieś wyjście? Jest? No, niechże pan powie.

– Zawsze jest jakieś wyjście – odparł spokojnie lekarz. – Bo zawsze wszystko zależało i zależy od wyboru...

– Pan sądzi, że można tu mówić o jakimś wyborze? Chyba że... między jednym szaleństwem, a drugim: między tym czy skończyć z sobą, czy natychmiast stąd wyjechać?

– I jedno i drugie wyjście jest, w zasadzie, bezsensowne. Skończyć z sobą? A po co?

Nikomu to nie przyniesie pożytku. A już z całą pewnością najmniej samemu „zainteresowanemu” takim wyborem. Skończyć z sobą? Przecież to... to absurd.

– Pan to mówi jako lekarz: z lekarskiego, oczywiście, punktu widzenia.

– Nie, bynajmniej. Nade wszystko z punktu widzenia człowieka myślącego realnie. A wyjechać? Dokąd? Gdzie i po co? Gdziekolwiek byś nie wyjechał tutaj i tak będzie twoje miejsce. I tutaj, na zawsze, zostaniesz. Tu się urodziłeś i w tym miejscu jest całe twoje przemijające życie. Twoja przeszłość i...

– Żadnej przyszłości.

– Żadnej? O! Nie powiedziałbym. Zapominasz jeszcze o najważniejszym: że możesz tu mówić w swoim ojczystym języku.

– No tak. Tylko takiej odpowiedzi mogłem się spodziewać.

– Nie. Nie tylko takiej. Mówiłem ci już: trzeba zachować siebie, a ponadto być sobą.

Tutaj. I żyć. Żyć, ale nie tak, jakby się miało żyć wiecznie, lecz z całą świadomością, że życie, twoje życie, także na pewno kiedyś się skończy. Kiedyś, jeszcze nie teraz. Nie dzisiaj...

Łukasz urwał nagle i zamilkł. W ciemności, która na powrót uwidoczniła się było słychać, jak powoli opróżnia szklankę. Mogło to sprawiać wrażenie, że ogarnęło go niespodziewane pragnienie.

Kajetana po raz pierwszy tej nocy dopadły wątpliwości. Długotrwała lektura powieści, nadmierne zmęczenie wzroku, nagła bezsenność, wyjście do ogrodu, którego widok miał ukoić ból oczu i przynieść sen – to wszystko mieściło się w oczekiwaniach wobec nocy i ciemności.

Natomiast te niespodziewane odwiedziny Łukasza, a nade wszystko ich następstwo, czyli rozmowa – to wszystko było niby ze snu: miało niewiele wspólnego z realnością dnia.

– Wiesz co? – niespodziewanie odezwał się Łukasz. – Zabierajmy te buteleczki i chodźmy do mnie, to znaczy na strych do teściowej.

– Do pana? A po co? – Kajetan nie ukrywał zaskoczenia. – Zresztą nie ma już z czym iść – mówiąc to brzęknął pustymi butelkami.

– Chciałbym ci coś pokazać.

– Może odłożymy to na inną okazję? – Nagle dotarło do Kajetana, że Łukasz zamierza demonstrować mu swoją teściową i opowiadać historię jej choroby.

– Nie, nie zgadłeś – lekarz jakby czytał w jego myślach. – To jest znacznie ciekawsze i nie będzie miało nic wspólnego z żadnymi, ani z niczyimi chorobami. O śmierci lub chorobach nawet nie wspomnę.

– W takim razie musiałbym jeszcze raz zejść do piwnicy.

– To już w butelkach nic nie ma? – Łukasz udawał zdziwienie. – A to dopiero. No cóż, teraz moja kolej. Teraz ja cię ugoszczę.

– O nie! Nie, nie. Dziękuję – odparł szybko Kajetan domyślając się, że Łukasz zamierza poczęstować go lekarskim spirytusem. – Może dzisiaj zostaniemy jednak przy naszym domowym winie?! – zadecydował.

– Z wielką przyjemnością – odparł lekarz.

Posiedzieli jeszcze chwilę, po czym zeszli do piwnicy. W mroku zalśniły rzędy słoików, butli i butelek. Łukasz niewiele zastanawiając się wyciągnął dwie stojące najbliżej niego.

– To sok z malin – spostrzegł jego pomyłkę Kajetan. – Zaraz zapalę światło.

– Nie trzeba. Taki sok to będzie ze spirytusem świetna rzecz.

– Jak pan woli. – Kajetan szukał wśród butelek i słoików dwuletniego wina z winogron. – O! Proszę. Tu jest takie samo, jakie dzisiaj piliśmy – wskazał na etykietkę.

– No, więc zrobimy tak... – w zachowaniu Łukasza można było dostrzec zdecydowanie. – Bierzemy jedną buteleczkę winogronowego i jedną soku. Wino dla ciebie. Ja... jeśli mam być szczery, to wolałbym już coś mocniejszego. Pora jest jak najodpowiedniejsza.

Wyszli na dwór. Z powrotem zagarnęła ich noc i ciemność. Po chwili byli przed domem teściowej Łukasza. Weszli do środka.

Był to taki sam domek, w jakim żyli rodzice Kajetana. A i on sam przecież do niedawna w takim samym domku wraz z rodzicami mieszkał. Teraz przyjechał do nich tylko na kilkudniowe odwiedziny i mimo, że jego dom – nawet po długiej nieobecności – nie krył przed nim żadnych tajemnic, to jednak wnętrze domku sąsiadki – o takim samym rozkładzie pokoi, kuchni, schodów na strych i do piwnicy – wydało mu się nagle obce i dziwnie ciasne.

Zachodził tu niegdyś po sąsiedzku, ale nigdy tam nie było aż tylu szaf, szafeczek, stołów i stolików, na których stały doniczkowe kwiaty oraz różne bardziej lub mniej potrzebne w gospodarstwie domowym narzędzia, sprzęty i przedmioty.

Łukasz widocznie już przywykł do tak zagraconej przestrzeni, bo szepnąwszy tylko Kajetanowi – „tutaj nie jest jeszcze tak źle, musiałbyś zobaczyć pozostałą część domu” –uchylił drzwi do najbliższego pokoju, w którym spała jego teściowa.

Kajetan w tej samej chwili poczuł na twarzy ciężką, przesyconą aromatem ziół, lekarstw i jak gdyby zbutwiałych liści woń powietrza. Staruszka spała na kilku poduszkach.

W świetle małej lampki, którą na krótką chwilę włączył Łukasz widać było jej spokojną twarz. Lekarz podszedł do niej, delikatnie poprawił kołdrę, uniósł dłoń i badał puls.

– Przeżyje mnie z pewnością – próbował żartować. – Jest nie do zdarcia. I serce ma zdrowsze niż moje. Gdyby tylko mniej oglądała na video horrorów i kryminałów nie miałaby kłopotów z zasypianiem ani uczucia, że ciągle umiera. Chodźmy już – zgasił lampkę i mocno, lecz lekko zamknął drzwi. – Nie będę tu zapalał światła, bo teściowa zaraz się obudzi.

Wystarczy, że zobaczy oświetloną szparę i już to jej przeszkadza. Idziemy na strych!

Kajetan nie przypuszczał, że schody mogą być tak skrzypiące i aż tak uginające się pod każdym krokiem. W ich domu, który liczył tyle samo lat, co sąsiadki, ojciec już dawno wymienił stare schody na nowe, bukowe.

– Jesteśmy na miejscu – Łukasz odetchnął z ulgą. – Zaraz przygotuję szklanki.

Podczas gdy Łukasz krzątał się, Kajetan oglądał pokój. W rozkładzie mebli, nawet w ustawieniu stołu, miejsca do spania i telewizora niewiele różnił się od jego pokoju.

Była mimo to jedna rzecz, która różniła te dwa, tak do siebie podobne pomieszczenia.

W tym Łukaszowym – gdzie lekarz czasami nocował, kiedy przyjeżdżał do teściowej –prawie nie było książek, nie licząc stosu medycznych czasopism, które piętrzyły się na stoliku obok łóżka.

Nade wszystko jednak Kajetana zaintrygowała ciężka drabina ustawiona równolegle do komina i wystrzelająca prosto w miejsce, gdzie łączyły się dwie przestrzenie ukośnego dachu. Wytężywszy wzrok dostrzegł tam niewielkie drzwiczki, tak jednak wąskie, że chyba z trudem mogła przecisnąć się przez nie tylko jedna osoba i to o średniej tuszy.

– Zapewne zastanawia cię ta drabina? – Łukasz zauważył obserwacje Kajetana. –Właśnie, dlatego chciałem, abyś tu ze mną przyszedł – mówił podając Kajetanowi szklankę z winem. – No, ale najpierw wypijmy.

– Chyba nie myśli pan...? – Kajetan nagle zrozumiał, że jego zaproszenie było wcale nieprzypadkowe. Nie mógł jednak pojąć, na czym ma polegać związek jego obecności w tym pomieszczeniu z drabiną.

– Wcale nie myślę. Po prostu zaraz tam wejdziemy – odparł Łukasz. – Zaraz, zaraz, a która to może być godzina?

– Dochodzi druga.

– W sam raz. Najlepsza pora. Idziemy!

– Idziemy!? Dokąd?

– Jak to, dokąd? Na dach!!!

– Na dach!? A ja tam, po co?

– Musisz mi pomóc!

– Ja? Pomóc? Panu? W czym? – Kajetan jednym haustem wychylił szklankę do dna.

Łukasz mimo wypitego alkoholu szybko i zgrabnie znalazł się pod dachem. Jednym pociągnięciem otworzył drzwiczki, po czym zniknął w niewielkim otworze wypełnionym po brzegi gwiazdami. Po chwili pojawił się znowu i zaczął wyciągać spod dachu długi, metalicznie połyskujący przedmiot ukryty w schowku.

– No, chodźże wreszcie – Kajetan wyczuwał w głosie Łukasza coraz większe zniecierpliwienie. – Chodź, chodź!

Kajetan szczebel po szczeblu wspinał się coraz wyżej. Dotarłszy pod sam szczyt dachu wysunął głowę przez otwór. Ujrzał tam siedzącego na kominie Łukasza zapatrzonego gdzieś w dal.

– Trafiliśmy w samą porę: właśnie w konstelacji Byka wschodzi Wenus, a o tam, w gwiazdozbiorze Wodnika widać Saturna.

Łukasz wprawnie manewrował mosiężną lunetą, której statyw umieścił w szynie przemyślnie zamontowanej wokół komina tak, że z dołu, i w dzień, mogła wyglądać jak antena do odbioru satelitarnych programów.

– Siądź do mnie plecami, jeśli łaska – poprosił.

– A więc na to byłem panu tutaj potrzebny? – nie krył swojego rozczarowania takim obrotem sprawy Kajetan. – To po to? Po to aż tutaj pan mnie ciągnął?

– Po to. Właśnie po to! – Łukasz próbował całą rzecz zbagatelizować. – Zrozum, człowieku. Właśnie wczorajszej nocy urwało mi się oparcie. A dzisiaj, zaraz, zobaczysz jak wiele ważnego dzieje się na niebie. Wybacz, jeśli cię uraziłem. Jak widzisz wystarczy tu miejsca dla dwóch.

Podczas gdy Łukasz skupił całą uwagę na wschodzącej Wenus i Saturnie, Kajetan obserwował najbliższą okolicę i przestrzeń ponad nią.

Nigdy jeszcze nie widział swojego domu, ogrodu, całego przestworu ponad nimi z takiej wysokości i o tak niecodziennej porze.

Nagle zrozumiał, że wszystkie książki, które przeczytał, wszystkie krajobrazy i widoki, które dotąd widział i wszystko, wszystko to, czego do tej pory doświadczył mieściło się jak gdyby zaledwie w trzech wymiarach wobec niemal wirtualnej rzeczywistości tej nocy.

– A o tam: nad południowym horyzontem, między gwiazdozbiorami Orła i Strzelca, widać Tarczę Sobieskiego. I sam obłok Drogi Mlecznej masz jak na dłoni – Łukasz mówiąc to wyciągnął dłoń w kierunku południa. – A teraz ty oprzyj się na mnie i popatrz: w Tarczy jest gwiazda zmienna, oddalona od nas o 1630 lat świetlnych. Niedaleko niej znajduje się otwarta gromada gwiazd, której wiek ocenia się na 300 milionów lat. Liczy 400 gwiazd i znajduje się od nas w odległości 5500 lat świetlnych...

– I pan tak to wszystko z pamięci? – zapytał Kajetan.

– Niektóre fakty pamiętam. Nie ma w tym żadnej tajemniczej albo fenomenalnej pamięci. Po prostu przed obserwacją zaglądam do książki. Czytam i to, co jest mi potrzebne zapamiętuję. Oto i wszystko.

– Nigdy bym pana o to nie podejrzewał.

– O co? O „taką” pamięć?

– O pamięć? Też, ale nie tylko. O zainteresowania. No, bo skąd nagle u pana ta astronomia?

– Jest to, mój drogi, raczej zauroczenie panią Uranią. A poza tym w moim przypadku jest to jednak konieczność. Bo medycyna, w gruncie rzeczy, to bardzo, bardzo przyziemna nauka i, według mnie, za bardzo konkretna. Taaak, za bardzo przyziemna, gdyż: człowiek i tylko człowiek. I nic poza nim.

– „Tylko człowiek”? Jeszcze parę godzin temu mówił pan, co innego.

– A więc dobrze: nie „tylko człowiek”. Bo mnie – mnie! rozumiesz? – interesuje także wszystko to, co jest nie tylko w nim, ale także: „po”-nad nim i „po”-za nim. Te twoje „ileś tam lat”, moja czterdziestka i osiemdziesiątka teściowej: cóż to jest w porównaniu z wiekiem gwiazd? Czy, wobec tego, warto tu aż tak się szarpać, tracić czas i życie na jakieś ziemskie sprawy? Stamtąd, z perspektywy gwiazd, czymże jest nasze życie? I czegóż tu się bać? I na cóż zastanawiać się, co będzie potem? Po...

*

Kajetan ocknął się: leżał na ławce w swoim ogrodzie. Tak jak zawsze pierwszą czynnością, jaką po przebudzeniu uczynił było zobaczyć: która godzina?

Zbliżała się piąta. Widniało i zapowiadał się kolejny, pogodny dzień. Mimo to pod gałęziami trwał jeszcze mrok.

Próbował zasnąć, lecz ptaki budziły go swoim trzepotem i śpiewem. Postanowił uporządkować zdarzenia przemijającej nocy. Nie wiedział jednak: czy były to tylko zdarzenia ze snu, czy rozegrały się naprawdę, czy też przebywał w wirtualnej rzeczywistości tej nocy?

Z wolna uświadamiał sobie: jak z Łukaszem pił wino, jak potem weszli na dach i patrzyli przez lunetę w gwiazdy. Zanurzali się w nich, wędrowali po konstelacjach, po Drodze Mlecznej i gwiazdozbiorach Tarczy. A następnie podpatrywali przez lunetę kochających się na trawie Antoniego z Aleksandrą. A jeszcze długo potem rozważali, którędy Kajetan ma wracać do domu: „klasycznie”, to znaczy drabiną oraz trzeszczącymi schodami, czy też swobodniej i szybciej zjechać po dachu?

Kajetan spojrzał na pokłute i bolące dłonie. Nie wiedział: czy jednak pomylił strony dachu i zjechał wprost w krzewy róż, czy też ukłucia na dłoniach były śladem rozgarniania gwiezdnych konstelacji i dotykania ostro zakończonych ramion gwiazd?

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jan P. Grabowski, Kwartet malborski. Epizod pierwszy: Po, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 210

Przypisy

  1. T.S. Eliot, Wydrążeni ludzie, w tłumaczeniu Czesława Miłosza.
  2. Tamże.
  3. K. oczywiście zna ten fragment w oryginale. W tłumaczeniu Andrzeja Sobola–Jurczykowskiego brzmi to tak: „Każdego ojca obchodzą losy dzieci, które powołał do życia”. Jorge Luis Borges, Kuliste ruiny, z tomu Fikcje, Warszawa 2003.
  4. Leniwakobieta.
  5. Tchórz.
  6. Zwariowałam.
  7. Zaprawdę godne to jest, błogosławić Ciebie, Bogarodzico, zawsze błogosławioną i nieskalaną i matkę Boga naszego. Czcigodniejszą od Cherubinów i bez porównania chwalebniejszą od Serafinów, któraś bez zmiany zrodziła Boga Słowo, Ciebie, prawdziwą Bogurodzicę, wysławiamy.
  8. Anton, jako małe dziecko, też bał się burzy. Gromnica zawsze pomaga.

Powiązane artykuły

29.06.2023

Nowy Napis Co Tydzień #209 / Gorzkie mleko [FRAGMENTY]

Urodziłam się w miejscu, którego już nie ma, i należę do narodu, którego już nie ma. Nie ma też mnie samej; to ciało i wszystko wokół niego przestały należeć do mnie. Pozostało uporczywe trwanie. 

Czasem widzę swoje życie, całkiem mi teraz obce, i zastanawiam się, w jakich okolicznościach je utraciłam? Ja, my, ta ziemia – byliśmy przecież zawsze tacy sami, swoi, stąd: i Polaki, i swojaki. Jednak gdy wielka polityka wdarła się w buciorach przez nasze frontowe drzwi, granica zaczęła wzbierać jak rzeka: przelewając się to w jedną, to w drugą stronę. Od tamtej pory, choć nie ruszyliśmy się ani na piędź, już nigdy nie byliśmy u siebie. Klęski dotykały nas często, ale trzy, które nastąpiły wtedy, zmieniły nas na zawsze. Pokolenie po pokoleniu musieliśmy uczyć się żyć na nowo po każdej apokalipsie. 

Czy moje wnuki zrozumiałyby, co mam na myśli? Chyba nie… Bieżeństwo, jedna wojna, druga wojna, trzecia wojna, nowy ustrój, transformacja – to, co było moim życiem, dla nich jest historią. Mają mnie za starą babę z demencją, której zbyt długo zajmuje umieranie. A może myślą, że już umarłam? Nie widziałam ich od kilku lat. Nie mam pretensji do wnuków, własne dzieci mnie nie rozumieją. Jestem ciężarem, wiem to, zwłaszcza dla Mirki. Nie pamiętam tego, co było wczoraj, ale doskonale pamiętam, co było dawno temu. Zresztą, czy wczoraj jest takie ważne? Co takiego wydarzyło się wczoraj, by było godne zapamiętania? Pewnie nic. Czasem lepiej nic nie mówić, jeśli nie chcą nas słuchać. Bywa to jedną z niewielu zalet starości: nikt cię już nie słucha, więc możesz powiedzieć wszystko. Dlatego moja opowieść snuje się tylko w głowie. […] 

Chwile jasności przychodzą do mnie głównie o świcie, wtedy widzę wszystko wyraźnie. Tak jak teraz. Otwieram szeroko oczy – one najlepiej czują się w półmroku. Mirka jeszcze śpi, w domu jest cicho, a ja nasłuchuję bacznie: może usłyszę ciężkie kroki Antona? Wyprowadził krowy na pastwisko i wraca na śniadanie. Mam nadzieję, że wytarł przed wejściem buty, inaczej Mirka będzie miała do mnie pretensje o błoto na podłodze, jak zwykle. A może baba Olga zeszła już do kuchni i rozpala w piecu? Potem będzie gadała, że ona musi dopilnować, żeby syn miał co jeść, bo żona – lenciajkaLeniwakobieta.[1] – jeszcze się wyleguje. Nigdy mnie nie lubiła. 

Ale dobrze, dobrze… przecież pamiętam: oni nie żyją. Nie ma Antona ani baby Olgi. Jest tylko Mirka, która pewnie chciałaby, żebym też już umarła, a ja nie mogę mieć o to do niej pretensji. Ale przecież oni tam, a my – jeszcze – tutaj, to tak niedaleko. Nie żyją, ale to nie znaczy wcale, że Anton nie miałby nagle wejść chwiejnym krokiem do domu, na cyku, a ja nawrzeszczałabym na niego: „Ty staryj krakadił, ty pijanico!”. Mirka by się zdziwiła, no tak. Jest młodsza i wydaje się jej, że między „tu” i „tam” stoi wielki mur, a to nieprawda. Anton, kiedy jest w dobrym nastroju, przychodzi pogłaskać mnie po włosach, pyta o dzieci i wnuki. O wnukach sama niewiele wiem, powtarzam mu za każdym razem, nie były tu od kilku lat. Siergiej ich nie przywozi, sam też rzadko bywa. Może się mnie wstydzi, a może nie chce patrzeć na to, kim się stałam. Została mi tylko Mirka. Czasami Anton się wścieka. Wyzywa mnie wtedy tak, że się ściany trzęsą. Wypomina mi Kolę z Grzybowców, z którym się raz całowałam po zabawie, choć to z nim już byłam po słowie. Ale ja też nie pozostaję dłużna, co ja, o Adeli nie wiedziałam?! Łaziła do niego, suka jedna. On niby szedł do lasu po grzyby albo po drzewo! Ja z dziećmi w domu, a on na schadzki! Sześćdziesiąt lat minęło, ale do dzisiaj pamiętam, a co! 

Baba Olga rzadko ze mną rozmawia. Umarła czterdzieści lat temu, a dalej mnie nie lubi. Zjawia się głównie po to, żeby namieszać mi w głowie, napsuć nerwów lub podłożyć świnię. Ostatnio oznajmiła, niby mimochodem, że widziała mysz w kuchni. Ja w te pędy, dawaj: wyciągam kasze, mąki, meble odsuwam, szukam. Wszystko przetrząsnęłam, bo jak Mirka tę mysz zobaczy, to zawału dostanie, zawsze trusTchórz.[2] była straszny! W końcu wchodzi do kuchni, doczka moja, i raban podnosi: „Mamo, co ty robisz?! Wszystko rozsypałaś!”. „Mysz łapię! Mysz, żebyś ty nie musiała!” – bohatersko oświadczam, a kątem oka już widzę, jak baba Olga z tyłu zaśmiewa się tak, że chustka jej z głowy spada. Nałgała, bladź jedna! Nie mówi się tak o teściowej, zmarłej w dodatku, ale z nią nie da się wytrzymać. Zrobiła to specjalnie, żeby Mirka myślała, że całkiem z uma zaszłamZwariowałam.[3]. 

O świcie wiem, kim jestem, i wiem, że przeważnie moje ciało i umysł nie należą już do mnie. Tak naprawdę żyję tylko przez te kilka chwil po przebudzeniu. Przez resztę nadchodzącego dnia najpewniej będę mówiła i robiła rzeczy, o których nie myślę i których nie chcę. Niestety, a może na szczęście – niewiele z tego pamiętam. To, co mnie skolonizowało, zasuwa łaskawie czarną kotarę na moją świadomość. Jak papugom obleka się klatkę ciemną tkaniną, żeby spały – tak samo w mojej głowie zapada noc. 

*** 

Lubię ten czas przed świtem. Mam wrażenie, że tylko wtedy żyję naprawdę. Wtedy jeszcze pamiętam, kim jestem i jaka jestem. Nikt ode mnie niczego nie chce, mogę przyjrzeć się sobie i swoim myślom. Mojego życia już nie ma, nie należy do mnie, ale w tych krótkich chwilach odzyskuję je, jestem po prostu sobą i mogę skupić się na sobie. Potem, przez resztę dnia będę znowu sprzątaczką, kucharką, opiekunką, pielęgniarką. Córką i matką swojej matki. Będę znowu Mirką, bo matka nigdy nie zaakceptowała, że zmieniłam imię, którego nie znosiłam. Wolałam być Agnieszką. „Co to za wymysły – mówiła. – Nigdy nie wyprzesz się tego, kim jesteś naprawdę, choćbyś zmieniała imię jeszcze sto razy!” Może miała rację. 

Przed świtem przypominam sobie, że byłam młoda, że moje życie toczyło się daleko, w innych krajach i na innych kontynentach. Przypominam sobie, że istnieje świat poza tym miejscem, które było kiedyś moim domem, a teraz zamieniło się w więzienie. Tutaj czas biegnie inaczej, obo- wiązują inne reguły niż tam, na zewnątrz. Tutaj na co dzień przechadzam się między zmarłymi, jestem od nich starsza. Towarzyszą mi bez przerwy, obserwują mnie, zaglądają do garnka, gdy gotuję, i krytycznie przyglądają mi się, gdy biorę prysznic. Ocierają się o mnie tak, jak koty ocierają się o nogi swojego właściciela. Ten dom stał się mostem zawieszonym między dwoma światami, a ja gram rolę Charona. Dbam, by mama bezpiecznie przeszła na drugą stronę. Niekiedy odnoszę wrażenie, że przyszłam na świat tylko po to, by towarzyszyć jej do końca. Na krótką chwilę mogłam zasmakować wolności, ale gdy nadszedł czas, przyzwała mnie z powro- tem. Miałam do wypełnienia rolę naznaczoną mi już przy narodzinach. Stałam się córką. Wcześniej byłam tylko formą przejściową. 

Jestem zmęczona życiem i tak stara, że mam więcej lat niż mama. Boli mnie serce, od dawna, ale nie mam kiedy iść do lekarza. Usiłuję nie przyglądać się sobie , ale czasem się zapominam i patrzę na swoje dłonie: to są przecież pomarszczone dłonie staruszki! Za każdym razem mnie to zaskakuje: jak to się stało, że zamieniłam się miejscami z własną matką? Ona jest teraz beztroską dziewczynką, która, całkiem nieświadoma, hasa po domu. Natomiast ja… ja dbam o to, by była najedzona, bezpieczna. Myję ją, czeszę, ubieram i karmię. Choć nigdy nie urodziłam dziecka, a łono mam przecież już dawno jałowe, nie uniknęłam macierzyństwa. 

Z każdego kąta wyziera wspomnienie, które odgrywa się bez przerwy jak zapętlony film. Mama to uwielbia: porusza się między tymi scenami jak zręczny reżyser. Powtarza w kółko te same ujęcia, wraca do nich, za każdym razem zmieniając jakiś pozornie nieważny szczegół. Po jakimś czasie, pod wpływem niezliczonych zmian te wspomnienia odrywają się od rzeczywistości i stają się już tylko fantazją na temat tego, co mogło się zdarzyć. 

W pewnym wieku wyobraźnia zajmuje miejsce pamięci, która usuwa się w cień, niewygodna, zgorzkniała. To taki mechanizm obronny zmęczonego umysłu pokrytego latami doświadczeń jak kolejnymi warstwami kurzu. Na starość pamięć wcale nie jest zdrowa. Dlatego mama przeżywa od nowa całe swoje życie, tym razem tak jak chciała. Wraca do starych kłótni, odtwarzając je ponownie: odpowiada tak, jak wtedy nie umiała lub nie mogła. Wytacza arsenały spóźnionych kontrargumentów, zgrabnych ripost i wreszcie triumfuje w niegdyś przegranych sporach, które najwyraźniej tkwiły w niej przez wiele lat. Czy mnie czeka to samo? […] 

*** 

– Zinka! – Michał stał w tym samym miejscu co wtedy. Chociaż dom przebudowywaliśmy tyle razy, że prawie nic nie było jak dawniej, on zawsze stawał tam, gdzie widziałam go kilkadziesiąt lat temu. Miał roztrzaskaną głowę, ale czułam na sobie świdrujący wzrok jego martwych oczu. 

– Hospodi pomiłuj! – Przeżegnałam się znowu, ale on nie znikał. Zasłoniłam Mirkę, nie rozumiała, co się dzieje. Ciągnęła mnie za rękaw, ale zignoro- wałam ją dla jej własnego dobra. Nie widziała go, a ja musiałam ją chronić, być może właśnie to po nią przyszedł. – Za czem priszoł?! – krzyknęłam najgroźniejszym głosem, jaki byłam w stanie z siebie wydobyć. Miałam nikłą nadzieję, że Michał się wystraszy i odejdzie. Nie drgnął. 

– Zinka! – powtórzył po raz trzeci.

– Paszoł won odtuda!

Wojna wojną, ale tamtego dnia Bóg najwyraźniej postanowił zademonstrować, kto dzierży prawdziwą władzę nad tym zapomnianym skrawkiem ziemi. Burza przyszła nagle, momentalnie zaciągając błękitne niebo grubą warstwą sadzy. Pioruny sypały się jak iskry spod końskich kopyt, a grzmoty trzęsły naszą chatą tak, że obraz Matki Boskiej chybotał się niespokojnie pod powałą. 

Anton spędzał bydło z pola, a my z babą Olgą próbowałyśmy uspokoić kilkumiesięczną Mirkę. Przy każdym grzmocie zanosiła się histerycznym płaczem. Moja doczeńka, moje długo wyczekiwane pierwsze dziecko – krzyczałam tak bardzo, że jej drobne ciałko zsiniało. Przystawiałam ją do piersi, tuliłam, śpiewałam – bezskutecznie. Wtedy baba Olga wyjęła mi dziecko z rąk, zapaliła gromnicę i stanęła pod świętym obrazem. 

– Módl się po cichu! – zarządziła krótko, a sama, na cały głos, zaczęła skandować: Dostojno jest jako woistinu błażiti Tia Bogorodicu, Prisnobłażennuju i Prienieporocznuju i Matier Boga Naszego. Cziestniejszuju cheruwim i sławniejszuju biez srawnienia serafim, biez istielija Boga Słowa rożdszuju, suszczuju Bogorodicu Tia wieliczajemZaprawdę godne to jest, błogosławić Ciebie, Bogarodzico, zawsze błogosławioną i nieskalaną i matkę Boga naszego. Czcigodniejszą od Cherubinów i bez porównania chwalebniejszą od Serafinów, któraś bez zmiany zrodziła Boga Słowo, Ciebie, prawdziwą Bogurodzicę, wysławiamy.[4]. 

Powtarzała tę modlitwę bez przerwy, co jakiś czas zbliżając niebezpiecznie płomień świecy do dziecięcej głowy. 

– Dostojno jest, jako woistinu… – Ogień trawił końcówki włosów Mirki, która krzyczała coraz głośniej, aż wreszcie zachrypła, ale baba Olga nie przerywała. – …błażiti Tia Bogorodicu, Prisnobłażennuju i Prienieporocznuju i Matier Boga Naszego. – Grzmoty zbliżały się, jakby były za ścianą. – Cziestniejszuju cheruwim i sławniejszuju biez srawnienia serafim… 

Przypadłam do nich, żeby zabrać dziecko. Baba Olga osadziła mnie tak groźnym spojrzeniem, że choć stała przecież przed Matką Boską z gromnicą w dłoni, miałam wrażenie, że sam bies ją opętał. Padłam bezwładnie na kolana i posłusznie biłam pokłony przed obrazem. 

– Cziestniejszuju cheruwim i sławniejszuju biez srawnienia serafim… – Modlitwa wybrzmiewała ponad odgłosy piorunów, w powietrzu unosił się smród palonych włosów, a ja zacisnęłam powieki i żegnając się zamaszyście trzema palcami, uderzałam czołem w podłogę. Wszystkie te odgłosy łączyły się w jakąś koszmarną kakofonię. – …biez istielija Boga Słowa rożdszuju, suszczuju Bogorodicu Tia wieliczajem. 

W pewnym momencie Mirka całkiem ucichła, a ja otworzyłam oczy i spojrzałam wystraszona w ich kierunku. Baba Olga dokończyła spokojnie modlitwę, zdmuchnęła płomień, przeżegnała się. Grzmoty pohukiwały jeszcze nad nami, ale pioruny wygasły. Ich miejsce zajął deszcz. 

– No, moja krasawica. – Baba Olga wpatrywała się we wnuczkę rozmiłowanym wzrokiem i chętnie dawała małym rączkom ściskać swój czerwony kulfon. Mirka chichotała, jakby zupełnie zapomniała o tym, co działo się przed chwilą. – Toczka w toczkę baćko – ciągnęła stara. – Anton, kak był maleńki, toże oczeń bał się burzy. Gromnica wsiegda pomagajetAnton, jako małe dziecko, też bał się burzy. Gromnica zawsze pomaga.[5]. 

Drżały mi jeszcze ręce, kiedy za drzwiami rozległy się ciężkie kroki. Spodziewałam się Antona, ale do środka gwałtownie wpadł Michał, mój brat. Nie widziałam go już wiele tygodni. Ukrywał się z partyzantami w lesie. 

– Zinka, pamagi! – Był brudny i zziajany. – Pamagi! – Przypadł do mnie.

– Czewo choczesz?! Co się stało?!

– Niemcy, nas znaleźli! Ukryj mnie! Sachrani! – wysapał.

Wystraszyłam się. Nie chciałam mieć z partyzantami nic wspólnego, Niemcy za to zabijali. Michał był moim bratem, ale ja miałam teraz dziecko i chciałam żyć. Wiedział przecież, że zjawiając się tu, narażał nas wszystkich.

– Misza, uchadzi – powiedziałam błagalnym tonem. Łatwo być bohaterem, gdy nie masz rodziny i ryzykujesz tylko swoim życiem. Miałam nadzieję, że mnie zrozumie. – U mnie jest docz… 

– Zinka! Kak ty…

– Paszoł! – ryknęła baba Olga. Wciąż trzymała na rękach Mirkę. Michał spojrzał na nią gniewnie, potem przerzucił ciężki wzrok w moim kierunku. 

Jego oczy zwęziły się groźnie.

– Jeśli mi nie pomożesz… ja skażu wsiem! – Wycelował we mnie palec. 

Zrozumiałam, że nie mam wyjścia. Tak czy inaczej, zabiją nas albo Niemcy, albo swoi.

Chciałam złapać Michała za poły i wrzasnąć mu w brudną gębę: „Job twoja mać, partyzany wielkie! To nie bohaterstwo, to skurwysyństwo! W pizdu z wami. Nikt się tu po wszystkim nie ostanie. Tylko wy: banda swołoczy i my: trupy przysypane w rowie!”. Ale nic takiego nie powiedziałam… Poczułam za to, jak strach i gwałtowna nienawiść wypełniają całe moje ciało i płyną lepką mazią przez wszystkie tętnice wprost do serca. Pociemniało mi przed oczami. 

– Kap ty zdoch kak sabaka! Żeby szlag trafił ten twój durny łeb, hadzie jeden! – Splunęłam mu pod nogi. Otworzyłam drzwi dużej drewnianej szafy, która stała przy wejściu. – Właź! – Wisiały w niej rzędem nasze kożuchy i płaszcze. Michał jednym susem znalazł się w środku, a w tym samym momencie baba Olga syknęła: „Idą!” i pobiegła z Mirką do drugiej izby. 

Weszli gwałtownie, kopnięciem otwierając drzwi na oścież. Było ich czterech – dwóch Niemców i dwóch Ukraińców, każdy z bronią przy boku. Ukraińcy rozpierzchli się po domu, a Niemcy zostali na miejscu, przypat- rując się nam spokojnie, pilnując wejścia. Woda ściekała z ich długich płaszczy. Odgłosy ulewy mieszały się z hałasem wywracanych w drugiej izbie krzeseł. Starałam się nie patrzeć ani na szafę, ani na Niemców. Baba Olga stała obok mnie, sama. Co się stało z dzieckiem – nie wiedziałam. 

Ukraińcy wrócili do kuchni. Nikogo nie znaleźli. Byli wściekli. Jeden z nich przypadł do mnie. Czuć go było mieszanką potu, alkoholu i błota. 

– Skaży, suka, hdzie on? – wysapał mi przy samej twarzy, potrząsając mną z całej siły, a ja rozpłakałam się ze strachu. Odepchnął mnie na ziemię, zatoczyłam się i upadłam. Baba Olga padła w tym momencie na kolana i zaczęła modlić się na głos do obrazu Matki Boskiej, tego samego, przed którym jeszcze chwilę temu przypalała Mirce gromnicą włosy. – Podnimajsia, suka! – Wstałam. 

– Haspadi, pamagi! – Żegnała się i biła czołem pokłony. – Matko Boska, miej nas w opiece! – Jej głos mieszał się z dźwiękami ulewy i grzmotów.

Niemcy roześmiali się na jej widok, Ukraińcy nie zwracali na nią uwagi. Ten sam, który pchnął mnie na ziemię, wziął do ręki broń i wycelował w głowę. Baba Olga modliła się dalej, a wtedy on strzelił mi pod nogi. Podskoczyłam i rozpłakałam się jeszcze głośniej. Między nogami poczułam ciepłą strugę, która wsiąkała w poły spódnicy. 

– Gawari, suka! Ubiju! – Wierzyłam mu.

To, co działo się dalej, pamiętam słabo, chyba głównie z opowieści baby Olgi. 

Wiem, że wszystko wydarzyło się jednocześnie: on strzelił mi pod nogi jeszcze raz, ale nie jestem pewna, czy to strzał zagłuszył grzmot czy grzmot zagłuszył strzał. W każdym razie cały dom zadrżał tak bardzo, że obraz Matki Boskiej spadł z hukiem na ziemię. Niemcy, niewzruszeni do tej pory, zerwali się i zaczęli nas szarpać. Wejście do domu było nieosłonięte. Wtedy Michał wyskoczył z szafy i rzucił się przez otwarte na oścież drzwi, prosto w burzę. Żołnierze ruszyli za nim. Wybiegłyśmy z babą Olgą przed dom, nad nami piętrzyły się wielkie chmury, strugi deszczu ściekały nam po włosach, po twarzach. Niemcy z Ukraińcami gonili Michała, grzęźli w błocie, ale on mknął lekko jak jeleń, docierał już do wzniesienia, za którym rozciągał się las. Nie mieli szans, mój brat zawsze był szybki. Wtedy deszcz nagle ustał, w mgnieniu oka powietrze stało się czyste, zapanowała absolutna cisza. Michał stanął na szczycie wzniesienia i widziałam, jak triumfalnie spojrzał w kierunku tych, którzy go ścigali. Oni też się zatrzymali. Patrzył na nich jak dumny wilk, który umknął polowaniu. Jeden z Niemców wyjął pistolet i bardzo spokojnie wycelował. Michał śmiał się: nikt nie mógł go trafić z takiej odległości. Niemiec powoli nacisnął spust. Padł strzał i widziałam, jak głowa mojego brata rozpryskuje się na krwawe kawałki, jak wazon. Zemdlałam. 

Obudziły mnie ostre promienie zachodzącego słońca, które przez otwarte okiennice ślizgały się po mojej twarzy. Po burzy nie było śladu, niebo było spokojne, ziemia parowała, oddając nadmiar wilgoci. Weszłam do kuchni. Szafa wciąż była jeszcze otwarta. Na podłodze zostały ślady zaschniętego błota z wojskowych butów. Przy stole siedział Anton ze swoją matką, Mirka bujała się u niej na kolanach. 

– I jego haława roztrzaskała się kak dzbanok. Krow, mazgi… – Zobaczyła mnie i zamilkła. Przed Antonem stała butelka samogonu, szklanka i kawałek słoniny. Nie wstał, nie przytulił mnie, nie zapytał, jak się czuję. Tak się wtedy nie robiło, zwłaszcza przy własnej matce. Nalał pół szklanki samogonu i podsunął w moim kierunku. 

– Za spokój duszy.

– Za spokój duszy – powtórzyłam i wlałam do gardła palący płyn.

Przez kilka następnych tygodni żyliśmy w nieustannym strachu. Czy Niemcy wrócą, by ukarać nas za ukrywanie partyzanta? A może przyjdą swoi, sądząc, że zdradziliśmy? Baba Olga powtarzała, że to Matka Boska nas uratowała. Dzień w dzień chodziła po siedem kilometrów w jedną stronę, żeby stawiać świeczki w cerkwi – w podzięce za wybawienie oraz za duszę Michała. 

Nigdy nie rozmawiałam z nią o tym, co się stało, ani o tym, co powiedziałam Michałowi. Chciałam nas chronić. Ona przecież też go wypędzała. A jednak czułam, że obwiniała mnie za to, jak zginął. Nigdy nie darzyła mojego brata wielkim sentymentem, zresztą jak całej naszej rodziny. Jednak za jego smutny koniec, według niej, to ja byłam całkowicie odpowiedzialna. Przeklęłam go i klątwa się wypełniła. Zgrzeszyłam. Michał też tak sądził: od tamtej pory przychodził do mnie co jakiś czas, we śnie, z roztrzaskaną głową, zakrwawionym ubraniem i wołał mnie po imieniu, z wyrzutem. […] 

*** 

Baba Olga siedziała przy łóżku na krześle, które jeszcze przed chwilą zajmował batiuszka. Przyglądała mi się z dezaprobatą. Rzadko patrzyła bezpośrednio na mnie. Zwykle, kiedy chciała mi coś powiedzieć, rozglądała się na boki albo zwracała do ściany. Jeśli zaszczycała mnie swoim spojrzeniem, to tylko takim właśnie: pełnym niezadowolenia, jak się patrzy na plamę na nowym ubraniu albo na łajno na podeszwie. Nigdy mnie nie lubiła, nie kryła się z tym. Na nasz ślub z Antonem zgodziła się tylko dlatego, że jej mąż, dziad Jozik, dogadał się w tej sprawie z moim ojcem jeszcze na bieżeństwie. A dla baby Olgi zdanie męża było jak świętość. 

W piętnastym roku obie rodziny, moi rodzice i rodzice Antona, trafiły do Mińska, do jednej izby, gdzie przyszło im przeżyć kilka długich, ciężkich miesięcy. Dziad Jozik i mój ojciec siadali wieczorami przy okrągłym stole: nad kubkiem czaju lub, jeśli któremuś udało się dostać, nad butelką samogonu.

– Jeśli u mnie budiet doczka – ojciec wskazywał ponoć palcem na wielki brzuch matki, a potem celował w kilkuletniego Antona wtulonego w matkę – to my ich, Jozik, pożenim. 

– Da, da – przytakiwał tamten – kap tolko nam było gdzie wiernutsja, Kolik, to im takie wesele wyprawimy, że w Białymstoku nas usłyszą! 

– Wierniomsja, uwidzisz – uspokajał ojciec. – Jeszcze wspólne wnuki u nas budut. – Matka i baba Olga, każda na swoim łóżku, przysłuchiwały się w milczeniu mężom i oczami wyobraźni spacerowały po swoich domach. Doglądały zagonów w ogrodach, piekły chleb w wielkich, kaflowych piecach. 

Matka spodziewała się wtedy pierwszego dziecka – mnie – choć wszyscy podejrzewali, że urodzi syna. Wyglądała zbyt ładnie jak na córkę: córki odbierają urodę. Ale ona należała do tych kobiet, które w ciąży rozkwitają jak piwonie. Odmienny stan bardzo jej służył: krągłe biodra i pełne piersi, mimo że okryte łachmanami, przykuwały pożądliwe spojrzenia. Dlatego jeśli matka wychodziła na targ, zawsze udawało się jej dostać coś za bezcen, czasem nawet za darmo. To głównie dzięki niej ten czas na bieżeństwie moi rodzice przebyli we względnym dostatku, tak słyszałam. 

Dziad Jozik też nie pozostawał obojętny na jej wdzięki. Zerkał na nią ukradkiem, gdy przebierała się za zasłoną lub gdy wsuwała się w samej halce do łóżka. Skąd to wiem? Od niej samej. Była wtedy jeszcze młoda, ale na pewno nie naiwna. Zdawała sobie sprawę ze swojej urody oraz z tego, że z kolei baba Olga nie należała do piękności. Wszyscy pochodzili przecież z Jałówki, a we wsi ludzie gadają i często wiedzą o człowieku więcej niż on sam o sobie. Mówiono na przykład, że dziad Jozik ożenił się z Olgą raczej z litości niż z miłości. Starszy o dwadzieścia lat, wziął sobie za żonę tę, która wydawała mu się silna i wytrzymała jak krowa. Jedną żonę już pochował – zmarła w połogu razem z dzieckiem – teraz potrzebował takiej, która poradzi sobie z porodami i z ciężką pracą. Baba Olga spełniała te niewygórowane oczekiwania, a ponieważ groziło jej niechybne staropanieństwo, przyjęła swojego podstarzałego pana młodego jak wybawcę. Była w niego wpatrzona jak w obrazek i wierna jak uratowany pies. Dlatego gdy zauważyła, że jej mużczyna patrzy w innym kierunku, nie mogła się z tym pogodzić. To wtedy znienawidziła moją matkę. Przeklinała ją na każdym kroku. „Suka, obyś zdechła razem z twoimi parszywymi szczeniakami!” – wykrzyczała jej to kiedyś, jeszcze w Mińsku, po moich narodzinach. Matka obwiniała potem babę Olgę za swoje wszystkie nieszczęścia: była brzemienna jeszcze dziewięć razy, a przeżyliśmy tylko ja i Michał. Nieustającą wzgardę i niechęć swojej teściowej dostałam w spadku: jako córka swojej matki. 

Całe to złorzeczenie i przekleństwa samej babie Oldze też nie przyniosły nic dobrego. Dziad Jozik oddalał się i to nie była wina mojej matki. Nie udało mu się zbudować szczęśliwego małżeństwa na litości, z czasem nie umiał już ukryć braku uczucia. Choć z tego, co wiem, dziad Jozik nigdy nie zdradził żony ani nie podniósł na nią ręki, nie był też specjalnie czuły. Nie kłócili się bardziej niż inne małżeństwa, a w domu oddał babie Oldze absolutną władzę. Ale nigdy nie rozmawiali ze sobą o niczym innym niż o gospodarce, wydatkach i dzieciach. W tej kolejności. Z wiekiem pił coraz więcej, znikał na kilka dni i wolał spać na leżajce niż z nią w jednym łóżku. Ludzie gadali, że podobno po pijaku płakał czasem po pierwszej żonie i zżymał się, że lepiej żyć samemu niż w kiepskim towarzystwie. 

Tak czy inaczej, słowa mojego ojca o powrocie z bieżeństwa ziściły się. Kilka miesięcy później obie rodziny wróciły do domu, do Jałówki. Na miejscu okazało się, że nie było do czego wracać. Niemcy, którymi straszono, nigdy tu nie dotarli, ale zamiast nich przez nasze wsie jak szarańcza przewaliły się stada szabrowników. Znikły meble, wiele chat spalono, nawet płoty się nie ostały – rozebrane najpewniej na opał. Zagrabiono i zdewastowano wszystko, co dało się unieść lub zniszczyć. Gdyby to było możliwe, te zmaltretowane pola i łąki też zapakowano by na wozy i sprzedano gdzieś za psi grosz. Na szczęście my, ludzie stąd, to wytrzymały naród. Ani bieżeństwo, ani wojna nie były pierwszymi kataklizmami, które odebrały nam wszystko. Zostaliśmy wyciosani z polnych głazów, byliśmy zahartowani przez mróz, zaimpregnowani przez samogon i płodni jak nawieziona gleba. Mieliśmy skórę twardą jak podeszwy, a nasze ramiona mogły udźwignąć niejedną klęskę. A te przychodziły do nas regularnie, jak zima po jesieni – mała śmierć. Po każdej z nich zaczynaliśmy wszystko od nowa, odradzaliśmy się i wpuszczaliśmy korzenie jeszcze głębiej, wiedząc, że niebawem kolejny cykl się dopełni i znowu zmiecie wszystko, co stworzyliśmy. 

– Po co przyszłaś? Jeśli umieram, a ty masz mi w tym towarzyszyć, to już wolę, żeby sam czart po mnie przyszedł! – rzuciłam gniewnie w stronę baby Olgi, która świdrowała mnie wzrokiem. […] 

– Umierać trzeba szybko – podjęła po jakimś czasie. – W umieraniu nie chodzi o ciebie, ale o tych, którzy zostają. Jak człowiek ma trochę przyzwoitości, to się zawija raz-dwa, żeby nikomu nie nadojeść. Mój Jozik – wystawiła do mnie kciuk w geście wyliczania – wpadł po pijaku do rowu i czy serce, czy udar, nie wiadomo, ale już go zimnego nad ranem znaleźliśmy. Ja – odgięła palec wskazujący – w dwa dni, jak się położyłam, to się skończyłam, nikt mi tyłka nie podcierał. Twój ojciec – ten to dopiero! – koń go kopnął i minuta osiem po sprawie. Nawet twoja matka, była, jaka była, ale przy porodzie ducha wyzionęła. Rodziła te bachory na własną zgubę. A Anton? O, a Anton jak stał, tak runął: przyjechała karetka i na stole mu serce stanęło. Wszystkim poszło gładko, nikim się nie zajmowałaś, a ty własnej córce takie świństwo robisz! Ona się kładzie i będzie umierać. – Baba Olga popatrzyła w górę, wywróciła oczami, a potem popukała się w środek czoła. – Batiuszkę każe wołać dzień w dzień, tyłek sobie wycierać. Co ty za sceny robisz? – Wycelowała we mnie oskarżycielski palec, który już od dłuższej chwili zdawał się perorować po swojemu. – Jeszcze nie twoja pora, wstawaj i zabieraj się do roboty! Całe życie lenciajka z ciebie była, Zinka. Przestań się pieścić. […]. 

*** 

Czarny jest dla wdów, a mnie przecież nikt nigdy nie umarł. Nie straciłam dzieci na żadnej wojnie, nie pochowałam męża, nawet nie byłam na pogrzebie ojca, bo akurat wyjechałam na konferencję w Moskwie. Matka miała rację, to nie mój kolor. 

Lato 1963 miało być latem mojego życia. Właśnie odbywał się pierwszy festiwal w Opolu i gdy szło się ulicami Warszawy, z otwartych okien dolatywały dźwięki Piosenki o okularnikach. Całe miasto rozbrzmiewało słowami Osieckiej. Tak widzę tamte tygodnie, tak na zawsze pozostaną w mojej pamięci. 

Szykowałam się wtedy do swojego pierwszego wyjazdu za granicę. Boże, jaka ja byłam podekscytowana! Nie wiedziałam jeszcze, że połowę dorosłego życia spędzę w zimnych hotelach, na brudnych dworcach, na obcych lotniskach. Że tyle godzin mojego życia upłynie na odprawach celnych i kontrolach granicznych. To była moja pierwsza podróż i martwiłam się tylko tym, by mieć odpowiedni strój kąpielowy i okulary przeciwsłoneczne. My, trzy najlepsze studentki rusycystyki, jechałyśmy nad Morze Czarne, „zacieśniać stosunki i dokonywać wymiany intelektualnej ze studentami bratnich narodów”. Powierzono nam „misję reprezentowania nie tylko uczelni, ale przede wszystkim całego kraju”, jak z namaszczeniem oznajmił dyrektor instytutu, a my pokornie kiwałyśmy głowami. Żadna z nas nie dojechała w życiu dalej niż do Warszawy, a teraz władze uczelni wysyłały nas na bułgarskie plaże. Czy mogło nam się jeszcze bardziej poszczęścić? […] 

Z podróży pamiętam przede wszystkim monotonny stukot kół, mdły zapach potu i okropny tłok. Jechałyśmy nocnym pociągiem relacji Warszawa– Budapeszt. Z przedziałów dobiegały mnie jednostajne oddechy, czasem chrapanie. Wciśnięta między walizki na korytarzu przyglądałam się śpiącym pasażerom. Były to głównie kobiety w średnim wieku, mężatki ze złotą obrączką na spuchniętym palcu. Mimo znużenia czujnie przyciskały do biustu swoje torebki. Fałszywe turystki, które w kraciastych pękatych pakunkach ukrywały towar na sprzedaż. Za kilka dni wrócą tą samą drogą, wioząc w zamian skarby, których u nas brakowało: węgierskie wina, ładne ubrania, podpaski. Były jak moja matka, która podczas wyjazdów do Moskwy szmuglowała swojską kiełbasę, by w drodze powrotnej przewozić w staniku skarpetki, a złoto w majtkach. Patrzyłam na ich czerwone twarze, pomalowane paznokcie, spracowane dłonie i myślałam o tym, by nigdy nie być jak one. 

Pociąg do Bułgarii, który łapałyśmy następnego dnia na Keleti, był już zupełnie inny. Słoneczny, radosny. Większość podróżnych stanowili studenci, którzy – jak my – jechali na wakacje. Jakiś Jugosłowianin przygrywał na gitarze, z okna wychylały się smukłe Węgierki i szczebiotały coś po swojemu, z przedziałów dolatywały rosyjskie dowcipy. To właśnie tam, zanim jeszcze pociąg ruszył z dworca, poznałam Saszę. Znowu nie było gdzie siedzieć, już rozkładałyśmy się koło toalety, kiedy on odstąpił mi swoje miejsce. Na mój widok podniósł się od razu, bez słowa przejął moją walizkę i ulokował ją na półce. Pamiętam, że pomyślałam wtedy, zupełnie dla siebie nieoczekiwanie, że chciałabym mieć takiego męża. 

Sasza robił w Moskwie doktorat z językoznawstwa i władał pięcioma językami, czym niesłychanie mi zaimponował. Latem pracował jako przewodnik, jeździł z zamożnymi moskwiczanami po Bałkanach. Ojciec zginął w czasie wojny, wychowywała go matka. Opowiedział mi o tym jeszcze w pociągu, gdyż całą podróż i tak spędziliśmy, rozmawiając na korytarzu. W Bułgarii wysiadałam już beznadziejnie zakochana.

Nie wzięłam udziału w ani jednym seminarium, a ze spotkań integracyjnych z innymi studentami nie pamiętam nic. Czas na turnusie dzielił się na ten spędzony z Saszą i na ten odmierzany do kolejnego spotkania. Nie liczyło się nic więcej. Miałam szczęście: koleżanki, chyba trochę zazdrosne, pomagały mi się kryć. Według oficjalnej listy obecności większość pobytu przeleżałam w łóżku z powodu zatrucia. Tak naprawdę, gdy turyści Saszy wylegiwali się na plaży, my chodziliśmy brzegiem morza, zadeptywaliśmy uliczki pobliskich miejscowości i bez przerwy, bez przerwy ze sobą rozmawialiśmy. Po rosyjsku, po polsku, trochę po angielsku, choć nie znałam angielskiego wtedy tak dobrze. Z każdego języka braliśmy to, co było nam potrzebne, i wykorzystywaliśmy po swojemu, tworzyliśmy własny dialekt. To wtedy odkryłam, jak bardzo przez trzy lata studiów się myliłam: zawsze sądziłam, że najważniejsza jest poprawność i czystość językowa; pouczałam rodziców, że mówią źle, że nie znają własnego języka… Teraz odkrywałam, że matka przez cały czas miała rację: najważniejsze było porozumienie! Język był tylko medium, przez które, jak po drucie telefonicznym, niosła się prawdziwa treść. 

Byłam zakochana pierwszy raz w życiu i ufałam Saszy absolutnie. Nie musieliśmy nic ustalać, składać sobie wielkich obietnic. Wielkie gesty ani deklaracje nie były w tamtych czasach potrzebne. Nie rozważaliśmy kwestii, „czy będziemy razem”, ale „kiedy”. Turnus się kończył: studenci „bratnich narodów”, w tym ja z koleżankami, wracali do swoich krajów, a majętni moskiewscy turyści wyruszali w dalszą podróż, do Skopje. Sasza postanowił, że odwiezie ich na miejsce, zamelduje w hotelu Macedonia przy dworcu i przekaże kolejnemu przewodnikowi. Nie chciał już kontynuować podróży. Miał jak najprędzej wrócić do Moskwy, załatwić dokumenty i przyjechać do Polski, do mnie. 

Ostatni wieczór w Bułgarii pamiętam najlepiej z całego wyjazdu. Studenci z naszego ośrodka zorganizowali pożegnalną potańcówkę, na którą zaprosiłam Saszę. Miałam na sobie czerwoną sukienkę, a we włosy wetknęłam biały kwiat zerwany w czyimś ogrodzie. Denerwowałam się. Wypatrywałam jego twarzy wśród tłumu młodych mężczyzn, co jakiś czas odmawiałam zaproszenia do tańca, aż w końcu zostałam zupełnie sama pod ścianą, pozostali wirowali na parkiecie. Kiedy wreszcie się zjawił, pomyślałam, pamiętam to dokładnie, że nigdy nie widziałam przystojniejszego mężczyzny. Nie zauważył mnie, ale ja wypatrzyłam go od razu: miał na sobie białą koszulę i ciemne, garniturowe spodnie. Jego elegancja odstawała od wakacyjnych strojów, przyszedł ubrany jak na oficjalne spotkanie, nie jak na potańcówkę. Teraz, po tylu latach, mogę już to powiedzieć: Sasza wcale nie był przystojny. Każdy mężczyzna, z którym się potem spotykałam, był przystojniejszy, ale moje zakochane oczy widziały go inaczej. Nikogo potem już tak nie kochałam, nikt mi się tak już potem nie podobał. Wyszliśmy na zewnątrz, bo choć bardzo chciałam z nim zatańczyć, Sasza uparł się, że musimy wyjść. Wtedy nagle ukląkł i zapytał mnie o rękę. Niedaleko od ośrodka znajdowała się mała cerkiew. Nalegał, byśmy poszli tam natychmiast, dlaczego nie mielibyśmy pobrać się teraz?

Kiedy zastanawiam się nad tym jako ponad sześćdziesięcioletnia kobieta, wszystko to wydaje mi się szaleństwem. Może byłam młoda, głupia, naiwna… ale zgodziłam się, bez wahania. Pamiętam, jak szliśmy po zmroku wzdłuż plaży, trzymając się mocno-mocno za ręce, tak szybko, że prawie biegliśmy. Pędziliśmy, by wziąć ślub w jakiejś małej cerkwi na krańcach Bułgarii. Przyświecała nam irracjonalna nadzieja, że jeśli się teraz pobie- rzemy, Bóg nas wesprze i wszystko będzie dobrze. Śmialiśmy się do siebie na myśl, że za chwilę będziemy mogli zwracać się do siebie per mąż, per żona. Do końca życia będę żałowała tego, że cerkiew była zamknięta. To było jak przekłucie napompowanego balona. Płakałam.

Pożegnaliśmy się następnego dnia, na dworcu – każde z nas odjeżdżało w innym kierunku. Nie mieliśmy dużo czasu, pocałowaliśmy się tylko, Sasza wniósł moje bagaże do przedziału i przez okno zawołaliśmy do siebie: „Do zobaczenia!”. […]

Po dwóch dniach podróży wysiadłam w Białymstoku zmęczona, ale podekscytowana. Czekałam na ostatni pociąg, do Waliły-Stacji, skąd ojciec miał mnie odebrać furą. Kręciłam się po peronie, przeglądałam prasę w kiosku. Wtedy, w „Trybunie Ludu”, zobaczyłam nagłówek: „Akcja ratunkowa dla ofiar trzęsienia ziemi w Skopje”. Zadrżałam. Pamiętałam urywki tekstu, po których z niedowierzaniem się ślizgałam się wzrokiem: „Katastrofalne trzęsienie ziemi w przeszło stuosiemdziesięciotysięcznym mieście Skopje wstrząsnęło całą Jugosławią. Tragedia zaskoczyła uśpione jeszcze miasto 26 lipca wczesnym ranem. Blisko 80 procent budynków uległo zniszczeniu. Jak domek z kart runęły dwa hotele Macedonia i Skopje”. 

– „Jak domek z kart runęły dwa hotele Macedonia i Skopje”… – powtórzyłam jeszcze raz, na głos, i zemdlałam. 

Nigdy nie powiedziałam rodzicom o tym, co się wydarzyło. Gdy ojciec odbierał mnie ze stacji, myślał, że milczę, bo jestem zmęczona po podróży. Sam nie był nigdy rozmowny, więc się niczego nie domyślił. Moja cisza była mu na rękę. W domu ukrywałam się w swoim pokoju i płakałam. Chowałam głowę w poduszkę i zakrywałam usta. Mówiłam, że się uczę, więc nikt mi nie przeszkadzał, matka chodziła wokół mnie na palcach. 

Przez jakiś czas, może przez kilka miesięcy, próbowałam się łudzić, że Sasza ocalał. Może nocował w innym hotelu, może w Macedonii nie było miejsc. A może wcale nie nocował w Skopje: odstawił turystów i jeszcze tego samego dnia złapał pociąg do domu. Słałam mu listy na jego moskiewski adres; długie listy, w których opowiadałam, jak ja się, głupia, przestraszyłam, czytając o trzęsieniu ziemi, a on ma się przecież całkiem dobrze i na pewno się ze mnie, naiwnej, teraz śmieje. Pisałam, że czekam na niego, że wyobrażam sobie nasze spacery po Arbacie i wspólne wieczory wypełnione pracą i książkami. Aż któregoś razu, jakoś zimą, wróciły do mnie wszystkie w jednej dużej kopercie – otwarte – z dołączoną krótką wiadomością po rosyjsku; „Proszę więcej nie pisać. On nie żyje. Matka”. […]

*** 

Upał okropnie nam dokuczył. Ostatnie dwa tygodnie spędziłyśmy, wylegując się w ogrodzie, popijając białą oranżadę lub wodę z cytryną. Mama była słabsza i senna, mnie bardziej niż zwykle doskwierało serce. Było tak gorąco, że nawet psom na ulicy nie chciało się szczekać, a kundel sąsiadów przestał się pojawiać. Ciszę przerywały odgłosy spadających w trawę jabłek. Patrzyłyśmy beznamiętnie, jak stopniowo brązowieją. Pozwalałyśmy im gnić, tak samo jak niepostrzeżenie my też ulegałyśmy butwieniu. 

Podczas tych nagrzanych godzin, które przepędzałyśmy nieruchomo w milczeniu, nie byłyśmy matką i córką. Łączyło nas coś znacznie silniejszego: łączyło nas trwanie, trwanie w naszych starych, niedołężniejących ciałach, z których stopniowo wyparowywało życie. Czułyśmy się jak współtowarzyszki w niezauważalnym umieraniu. 

Dzisiaj się w końcu ochłodziło i od rana wstąpiły w nas nowe siły: smażyłyśmy konfitury z porzeczek, które obrodziły tego lata. W Jedynce leciała Anna German, mama nuciła sobie pod nosem. Dołączyłam do niej i „niech was tulą w ramionach Orfeusze pijani…” śpiewałyśmy już razem, na cały głos. 

Śmiała się do mnie, a ja patrzyłam, jak jej zmarszczki układają się w zwielokrotniony uśmiech. Czerwony sok z porzeczek ściekał nam po dłoniach. 

*** 

Musiałam wyjść na świeże powietrze: piec kaflowy hajcował od rana i od rozpalonej płyty zrobiło się w kuchni strasznie duszno. Od tych wszystkich porzeczek mogło zakręcić się w głowie. Głos Anny German oddalał się. Jak to dobrze, że upał wreszcie zelżał. Opadłam na leżak w ogrodzie i wyciągnęłam się wygodnie. Promienie słońca przebijały się przez liście starej papierówki. Przybiegł pies sąsiadów. Z czerwonej, bezwładnej dłoni zlizywał zaschnięty sok. 

 

Fragment opowiadania z 16. numeru kwartalnika „Nowy Napis. Liryka. Epika. Dramat”.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Katarzyna Chomczyk, Gorzkie mleko [FRAGMENTY], „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 209

Przypisy

  1. T.S. Eliot, Wydrążeni ludzie, w tłumaczeniu Czesława Miłosza.
  2. Tamże.
  3. K. oczywiście zna ten fragment w oryginale. W tłumaczeniu Andrzeja Sobola–Jurczykowskiego brzmi to tak: „Każdego ojca obchodzą losy dzieci, które powołał do życia”. Jorge Luis Borges, Kuliste ruiny, z tomu Fikcje, Warszawa 2003.
  4. Leniwakobieta.
  5. Tchórz.
  6. Zwariowałam.
  7. Zaprawdę godne to jest, błogosławić Ciebie, Bogarodzico, zawsze błogosławioną i nieskalaną i matkę Boga naszego. Czcigodniejszą od Cherubinów i bez porównania chwalebniejszą od Serafinów, któraś bez zmiany zrodziła Boga Słowo, Ciebie, prawdziwą Bogurodzicę, wysławiamy.
  8. Anton, jako małe dziecko, też bał się burzy. Gromnica zawsze pomaga.

Powiązane artykuły

Loading...