26.06.2023

Cud

1.

Napis na całą ścianę, czerwone jak (robotnicza) krew namalowane sprayem litery, uderzał po oczach od razu od wejścia. DAJEMY SOBIE RADĘ I POSUWAMY SIĘ DO PRZODU – odczytał na głos pan Sławek. Właściciel i napisu, i lokalu.

Portret stał pod napisem i wymalowane na transparencie litery układały się ponad nim w swoistą aureolę. Kwiaty ustawiono po jednej i drugiej stronie. Żona pana Sławka, pani Marzenka zamówiła specjalnie białe i czerwone goździki, dziś prawdziwy rarytas prawie nie do dostania. Do tego paprotkę, czyli nieodzowny w tamtych czasach asparagus z delikatnymi zielonymi igiełkami, po który specjalnie jeździła gdzieś na drugi koniec Polski.

Pachniało to wszystko, tłumiąc intensywny zapach chmielu z porozlewanego tu i ówdzie piwa. Ale pan Sławek starał się tam nie patrzeć. Przenosił wzrok to na górujący nad frontową ścianą napis, to na siedzących przy stolikach gości. Stał za bufetem, przecierając od niechcenia jakieś szkło, przetarte już wcześniej wiele razy, przestawiał na półkach ustawione tam według ustalonego porządku butelki z alkoholami, drapał się za uchem, czasem wzdychał ciężko. Znów coś poprawiał i przestawiał za kontuarem. Przebiegał wzrokiem wywieszone na bocznej ściance szafki menu, choć także znał je na pamięć. Poprawiał wywieszki: „Alkohol podaje się od godz. 13.00”, „Alkohol tylko do konsumpcji”, „Kawałki mięsa dodajemy tylko za zgodą klientów”, „Zachowaj czystość i porządek”, „Nie śmiecić”, „Nie pluć na chodnik”, „Piję z umiarem”, „Kierowco, wódka twój wróg”... Wszystko z epoki. Choć poza wywieszką o kawałkach mięsa, przyniesioną przez Marczakową, byłą sklepową, same podróbki..

Wbrew temu, co głosiło hasło, nie dawali sobie rady i nigdzie się nie posuwali. Ani on, ani tłumnie przybyli do jego lokalu goście.

– Jeśli już, to w jasną przyszłość tyłem – pomyślał Marek, który czuł się bezpośrednim sprawcą całego zamieszania, czyli tego, co tu się od paru godzin rozgrywało.

Siedział w kącie, tak jakby chciał zejść z oczu reszcie zebranych. Sączył powoli postawione przez pana Sławka wszystkim przybyłym na otwarcie lokalu piwo (Perła chmielowa to nasza królowa), czasem zerkał po sali, słabo oświetlonej żółtym mdłym światłem gołych żarówek czterdziestek, które dla zmylenia Unii sprzedawano w supermarkecie jako specjalne żarówki odporne na wstrząsy, na innych gości, niektórych znał dobrze, innych z widzenia lub wcale (niektórzy na wieść o zdarzeniu, zdążyli dojechać nawet z odległych miejscowości), po raz setny odczytywał umieszczone na ścianach hasła: ŻEBY POLSKA ROSŁA W SIŁĘ A LUDZIE ŻYLI DOSTATNIEJ czy ZBUDUJEMY POLSKĘ NASZYCH MARZEŃ I AMBICJI. Elementy starannie przez pana Sławka zaplanowanego wystroju lokalu, którego otwarcie świętowali dziś w południe. Lokalu w klimacie oldskulowym, jak powiedział nauczyciel Stelmaszyk, który lubił się popisywać znajomością trudnych do przetłumaczenia zwrotów. Przypominającym czasy młodości wielu z tych, którzy dzisiaj tu przybyli. Co wzmacniał dobiegający z głośników porozmieszczanych pod sufitem znajomy, ciepły, męski głos, nieznany młodszym, ale starszych przyprawiający o szybsze bicie serca:

„Rozmów Polaków z Polakami o sprawach ojczyzny nigdy i nikt już nie zakłóci”.

„Możecie być towarzysze przekonani, że my, tak samo jak wy, jesteśmy ulepieni z jednej gliny.”

„Idzie o wielką sprawę – o to, aby w obrębie życia jednego pokolenia zbudować drugą Polskę.”

 „Jeśli nam pomożecie, to sądzę, że ten cel uda nam się wspólnie osiągnąć… Jak? Pomożecie?”

– A może jakieś pieśni? Jak to się wtedy śpiewało? – rzucił po dłuższym namyśle pan Sławek.

Sala nagle ożyła.

– Ja mogę „Naprzód młodzieży świata”.

Pierwszy wyrwał się do przodu stary Kacprzyk, w pewnym sensie także sprawca tego, co się tu dziś działo. I zaintonował nieco skrzekliwie, bo głosu, to on nie posiadał:

„Naprzód młodzieży świata, / dziś braterski połączył nas trud...”

Kiedyś w fabryce kierownik zmiany, członek PZPR, potem Solidarności. W młodości był w ZMP i pojechał nawet do Warszawy na festiwal młodzieży postępowej. Gdzie, jak głosiła legenda, zrobił dziecko jednej bardzo postępowej Angielce. Dziecko było kolorowe, bo Angielka pochodziła z byłych kolonii, i Kacprzyk długo nie przyznawał się do jego posiadania. Dopiero w wolnej Polsce wyciągnął małe zdjątko jakiegoś brzdąca i kazał małemu Felkowi sąsiadów, który miał komputer i dryg do tych rzeczy, je powiększyć, a potem oprawił i zawiesił na honorowym miejscu, tak by nie umknęło uwagi nikogo, kto do niego wpadnie.

Daleko jednak nie zajechał. Kilka razy powtórzył „trud”, „trud”... Ale w końcu się poddał. Zaczął szukać w pamięci innych pieśni.

Uprzedził go nauczyciel Stelmaszyk, niby matematyk, ale łeb miał historyka.

Ukochany kraj, umiłowany kraj,
Ukochane i miasta i wioski.
Ukochany kraj, umiłowany kraj,
Ukochany jedyny nasz polski...

To się spodobało wszystkim. Nawet któryś głośno wyraził swoją opinię o piosence. Niestety, Stelmaszyk pamiętał tylko tę jedną zwrotkę. Ze wstydem przyznał, że pamięć nieużywana rdzewieje. Człowiek nie pomyślał, że takie coś, jeszcze się kiedyś może przydać.

Nie zna granic ni kordonów
pieśni zew,
pieśni zew,
pieśni zew...

– zaśpiewali bracia Winiarek. Czaruś i Krzychu, obecnie poważne persony, panowie Cezary & Krzysztof, właściciele popularnego w mieście lombardu.

Tyle zostało im w głowach po członkostwie w ZSMW, czyli Związku Socjalistycznym Młodzieży Wiejskiej.

Ktoś zanucił. Nie wiadomo, czy dla żartu, czy poważnie:

„Merci, że jesteś ze mną...”

Mocno już przechodzony refren z telewizyjnej reklamy nie znalazł jednak uznania.

– To chyba nie to…  – odezwał się nauczyciel Stelmaszyk.

Spod ściany, gdzie siedziała młodzież, dobiegło chóralne:

Donald,
matole
Twój rząd
obalą
Kibole!

– Młodzież w stanie nietrzeźwym może spowodować potomstwo – powiedział ni w pięć ni w dziewięć Stelmaszyk, chyba do siebie bardziej niż do sali. Wszyscy znali to powiedzenie na pamięć, bo niejeden słyszał je na wywiadówkach, jeśli nieopatrznie poszedł posłuchać opinii nauczycieli na temat postępów swojej latorośli.

Potem, jak podpis pod wywrzeszczaną przed chwilą deklaracją, zabrzmiało:

„Polska, białoczerwoni! Polska, białoczerwoni!”

Ciepło, ciepło... Niektórym wydawało się, że jest już bliżej. Ale nikt nie był w pełni zadowolony.

– Jak Matka Boska… no, tam w Lublinie czy gdzieś, kiedyś płakała, to chodziło o co? – zapytał nauczyciel Stelmaszyk i zanim ktokolwiek zdążył się wtrącić, sam sobie odpowiedział.

– Nad ludzkim zepsuciem płakała, nad upadkiem Polski płakała. Łzy lała nad biedą, nędzą, złodziejstwem, pazernością ludzką, nad losem Kościoła gnębionego przez komunę płakała.

Skończył i popatrzył po sali. Prawie każdy na zasiłku albo już i bez, niektórzy chwilowo w domu, bo cały czas na saksach, w Londynie, Dublinie, Manchesterze, część żyje z emerytury lub renty dziadka albo babci, niektórzy trudnią się zbieraniem złomu czy zwykłym podkradaniem tego, co się nawinie, jest paru, co przeszło na szkło i puszki po piwie. Byli pegeerowcy w ubraniach z pomocy społecznej śmierdzących detergentami, bezrobotni już prawie od zawsze, bo kto pamięta dawne czasy świetności i młodzież miejscowa, której marzeniem jest napić się i poprawić trawką, chwytająca się śmieciowych umów, niedających perspektyw nawet na najmniejszą emeryturę na stare lata. Nic tylko płakać. I nauczycielowi Stelmaszykowi zrobiło się tak jakoś... do płaczu.

Dużo było więc sensu w tym co powiedział, jednak nie wszystkim przemówiła do głowy jego argumentacja.

– On ma lać łzy nad losem Kościoła? To wy teraz w szkole tego dzieciaki uczycie? Toż on niewierzący był. Ateista i bezbożnik – nie wytrzymał Walkowiak, kiedyś komendant MO, ateista i bezbożnik więc znał się na rzeczy, choć teraz co roku ołtarz na Boże Ciało ustawia, sam zresztą też ustawiony nieźle na stołku szefa miejskiej spółki. I popatrzył na umajony kwiatami portret.

– Prezesie, prezesie... – przywołał go delikatnie do porządku pan Sławek.  – Daj człowiekowi się wysłowić. Mów, Kaziu.

Nauczyciel Stelmaszyk, przyzwyczajony do przepychanek w szkole, nie dał się zbić z tropu.

– Myślę, że trzeba zaśpiewać... jakąś poważną pieśń, wielką, narodową. No, taką, co to się śpiewa z dużej litery!

– Jaką pieśń śpiewa się z dużej litery? – zapytali na raz wszyscy goście. I ci spod bufetu, oparci o blat, stojący obok wysokich stołków barowych, przypominających rumaki, gotowe do dosiadania, delektujący się pitym z gwinta winem marki wino, ze specjalnie przez żonę pana Sławka namalowanymi etykietami „Czar pegeeru” (to także serwowano dziś gratis), i ci siedzący przy laminowanych, jak to bywało w tamtych czasach, stolikach na krzywych metalowych nóżkach (pan Sławek – esteta, specjalnie prosił miejscowego ślusarza pana Wicia o ich wygięcie tak, by stoliki chwiejąc się nabrały autentyzmu epoki), delektujący się napojami mniej wyskokowymi, czyli najgorszym gatunkiem piwa z supermarketu, jednak z etykietą: „Piwo jasne pełne”. Też z tamtych czasów.

– Merci, że jesteś ze mną…

Teraz go rozpoznali, to znowu odezwał się Darek, czyli młody Michalski, zwany Daru, też w pewnym sensie sprawca zajścia. Mocno podcięty, siedział niedbale wyciągając nogi przy stoliku pod ścianą, nad baterią pustych butelek po piwie marki Rysy, o mocy większej niż moc najpotężniejszego jabola, które na specjalne życzenie przyniósł mu z zaplecza pan Sławek i sprawiał wrażenie takiego, co na Rysach był, a teraz zaczyna schodzenie.

– Zamknij dziób Daru. Bo jak przyjebię…  – nie wytrzymał Stelmaszyk.

I wystartował do Darka, który jeszcze niedawno był jego uczniem. Sytuacja niezbyt zręczna. Tym bardziej, że Daru po uwolnieniu tylu piw z butelek nie nadawał się na przeciwnika.

– Panie Stelmaszyk, weź pan na wstrzymanie. Przy portrecie chcesz pan się bić? Ogarnij się jeden z drugim! – zawołali wszyscy, kto tylko jeszcze miał siłę i co nieco kontaktował po spożyciu fundowanych gratis napojów.

I Stelmaszyk zrezygnował. Ale kijki do nordic walking (on jedyny uprawiał tę dyscyplinę sportu, która wszystkich w miasteczku śmieszyła, bo co to za narciarz bez nart, to jak ułan bez konia!) trzymał oparte o krzesło w pogotowiu.

Sytuacja wymagała odśpiewania jakiejś pieśni. Co do tego zgadzali się wszyscy. Problem był tylko z repertuarem. Bo gdyby na portrecie była Matka Boska, gdyby jakiś inny święty, nawet wątpliwy, któremu odebrano prawo do aureoli, nie byłoby problemu. Każdy wiedziałby co robić, co śpiewać, jakie modlitwy odmówić. Ale tu...

– No. A w kościele…  – odezwał się ktoś nieśmiało. – Co się śpiewa?

Podchwycili ten pomysł.

– No... różne pieśni – powiedział Stachu, Marka kolega z pracy sprzed lat. Też współsprawca. Przed upadkiem komuny był spawaczem. W wolnej Polsce zbierał złom, ciął i sprzedawał, czyli, jak to sarkastycznie komentował, przydały się nabyte w PRLu umiejętności.

Tym razem jednak strzelił jak kulą w płot:

Słuchaj Jezu,
jak cię błaga lud.
Słuchaj, słuchaj,
uczyń z nami cud...

– „Jezu...” Jezu...”! Ty puknięty jesteś? Do niego „Jezu”? Z czym do gościa? – wykrzyknęli.

– Zrób reset Stachu, za długo żeś chyba budował drugą Irlandię – odezwał się inny kolega od złomu. – To pono superkatolicki kraj, to się i na ciebie rzuciło...

Znów zamilkli. Wszyscy czekali na ekstrapomysł odpowiadający szczególnej sytuacji.

2.

Kiedy pan Sławek postanowił zbudować nową knajpę nikt nie przewidywał komplikacji. Knajp w mieście było kilka i obsługiwały, zdawałoby się, wszystkich chętnych, ale nie wiadomo, czy ktoś mu to podsunął, czy miał sygnał od Boga, pan Sławek uznał, że kolejna knajpa w miasteczku nie zawadzi. Tym bardziej, że knajpa to będzie wyjątkowa. Chodziło o patrona, którego wybrał dla swego lokalu. Utrzymywał to w tajemnicy, nawet swojej ślubnej nie chciał nic zdradzić, tylko uśmiechał się znacząco i powtarzał:

– Zobaczysz. Będzie klient, trzeba mieć tylko łeb i go używać...

Pan Sławek mówił prawdę. Był jednym z nielicznych w miasteczku, któremu się udało nie tylko przeżyć wszystkie przemiany i zakręty dziejowe, ale przy tym coś osiągnąć. I choć naokoło bieda, alkohol, wypadki, złodziejstwo, kłusownictwo i ogólny rozpieprz  – jemu się wiodło. Jak lubił powtarzać: Jak człowiek chce, to i na pustyni sobie poradzi.

Z tą pustynią nie było przesady, miasteczko, kiedyś kwitnące, teraz przypominało nawiedzone przez tsunami. Nawet jeśli tylko tsunami historii, to prawie wszystkich przewiało. Prócz pana Sławka. Pan Sławek miał zawsze dobre pomysły. Kiedy tylko Unia otworzyła granice, on już myk – do Irlandii. A kiedy zaczynał się kryzys, on był już z powrotem, z potężną pono kasą, której najbardziej mu zazdrościli ci, którzy pojechali bez grosza, a wrócili goli.

Pan Sławek wszystko robił metodycznie i najmniejszym kosztem. Tak i tutaj. Najtańsza była cegła z opuszczonych zakładów prefabrykatów budowlanych o dumnej niegdyś nazwie Wizdom, co trzeba sobie tłumaczyć jako wizję domu, którą każdy mógł zobaczyć, jeśli przebiegł swoje życie do przodu, a raczej, jak myśleli tutaj niektórzy, do tyłu. Najtańsza, bo bezpańska. Tyle kosztów, co odzysk. A stawki były naprawdę niskie. I tak, od sztuki, gdyby chciał kupić cegłę gdzieś w markecie, płaciłby pan Sławek kilka złotych, a od kolegów, którzy czekali na jakąkolwiek robotę, miał lepszą i tylko za jedną czwartą, nawet jedną piątą ceny.

Marek, jego kumpel serdeczny Stachu, do tego fachura od wszystkiego stary Kacprzyk, wszyscy trzej byli pracownicy tego zakładu, którzy znali tu każdy kąt, i osiłek od czarnej roboty, Młody zwany Daru, którego stosunek do tego typu zajęć wyrażał napis na koszulce: „Wolę brzuch od piwa niż garb od roboty”, u których to pan Sławek zamówił cegłę, żyli z niszczenia tego, co kiedyś zbudowano. Choć sami woleli mówić o odzyskiwaniu. Cegieł, metalu, pustaków, drewna, nawet szkła, bo fabryka w części zbudowana została w latach 70. wieku XX, gdy modne były luksfery, czyli przeszklone ściany ze zbrojonego szkła, teraz bardzo poszukiwane. Niejeden już relikt minionego ustroju i planowej gospodarki mieli na sumieniu. Aby przeżyć, chwytali się każdej roboty, więc sprawy ruszyły z kopyta. A kiedy już stały mury, wymyślonej przez pana Sławka budowli, zajęli się odzyskiwaniem przeróżnych, jak to określił ich chwilowy pryncypał, gadżetów z dawnych czasów. Jakieś szafki, niegdyś przeszklone, dziś ziejące wybitą szybą, połamane krzesła, czy taborety, które pójdą do renowacji, książki, broszury, tablice, na których kiedyś pisano o osiągnięciach epoki i osiągnięciach samego zakładu.

Fabryka nie przypominała już fabryki. Sterczał tylko komin, a raczej jego jedna trzecia, bo reszta wyleciała w powietrze, kiedy Anglicy kręcili tu film dokumentalny o zbombardowaniu Drezna. Wszędzie były gruzy, kikuty ścian. I mur, prawie nietknięty. Zbudowany był z solidnych betonowych płyt i pewnie za dużo fatygi wymagałoby jego rozbijanie.

Stał też sąsiadujący z ruinami biurowiec. Nie było chętnego na sypiące się pustaki z gazobetonu, z których wymurowano ściany. I to tam wybrali się na łowy przedmiotów zamówionych przez pana Sławka. Snuli się po zawalonym śmieciami korytarzu i gapili przez wybitą szybę na namazane na murze białą, ściekającą aż na sam dół farbą, hasło: „Życie jest piękne, ale trzeba żyć”. Powstało w momencie, gdy fabryka pozostawiona bez opieki przez ostatniego właściciela, co to kupił ją za złotówkę, a potem wywiózł gdzieś maszyny i znikł, zaczęła swój ostatni etap, którego finałem było to, co robili.

Marek potarł dłonią o ścianę, z której gdzieniegdzie odpadł tynk, pokazując budulec, gazobetonowe pustaki.

– Z tego się budowało drugą Polskę – przypomniał zamierzchłe hasło  – Gazobeton, bloczki, płyty...

– Człowiek był pan, a jest dziad. – westchnął Kasprzyk.

Mimo upału w czapce w kolorze feldgrau na głowie. Jako jedyny, odpowiedni wiek, załapał się na statystę z volkssturmu w tym bombardowanym przez Anglików Dreźnie. I teraz nie rozstawał się z nobilitującym go w oczach tych, co się nie załapali, nakryciem. Przysiadł na połamanym biurowym krześle. Wyciągnął termos z herbatą. Pociągnął łyka i podał kolegom.

Martwe wnętrze niegdyś żyjącego biurowca, nieme i milczące pomieszczenia socjalne, stołówka, szatnie, toalety, prysznice. Wszystko zaniedbane, gdzieniegdzie z ubytkiem w oknie, ale z pamięcią o tym, co tu było. Zaśmiecone, pełne gruzu i strzępków dokumentów pomieszczenie socjalne. Tu kiedyś mieściła się komisja zakładowa związków zawodowych, najpierw komunistycznych, później solidarnościowych.

– Tu się w przerwie wpadało na papierosa, pogadać, zjeść kanapki… A jak w sierpniu zrobiliśmy strajk, to tutaj była pierwsza masówka, niewiele osób przyszło, bali się. No i tak żem został przewodniczącym, choć byłem najmłodszy, osiemnastoletni szczyl, na trzymiesięcznym stażu. A potem to już poszło... Solidarność, stan wojenny..., internat... – powiedział Marek do kolegów, jakby był przewodnikiem, oprowadzającym wycieczkę po swojej przeszłości.

– Trochę szkoda tak rozwalać – powiedział Stachu, który wtedy, jak wszyscy, zapisał się do nowo tworzonej „Solidarności”.  – Było nie było kawał życia. A ile to kosztowało, niejeden w łeb dostał. Trzeba było wtedy pomyśleć, a tak ... zarobiło się parę siniaków...

– Było się kiedyś młodym....  – powiedział Marek.

Popatrzyli na Młodego, który bez zainteresowania grzebał na rozwalającym się regale z jakąś zamierzchłą literaturą. Notatnik lektora, 21 postulatów, Tezy na któryś zjazd partii... Przerzucał i odkładał bez zainteresowania. Ożywił się dopiero, kiedy zza regału wydobył transparent: W 1981 roku wykonamy 120 procent planu... Ale nie transparent go zainteresował, lecz zachowane świetnie, w suchym pełnym pyłu klimacie, drzewce. Przymierzył fachowo, spróbował wygiąć. Jesion albo dąb. Tego szukał. Widać to było po jego minie. Oni, stare repy, wciąż sięgali do przeszłości, on patrzył w przyszłość. Pojechał na Euro, na mecz z Ruskimi, nockę zarwał, bo wyjechali o drugiej w nocy, a normalnie kijem o dziesiątej trzeba go z wyra zganiać... I ile się przygotowywał. Sprzęt na akcję, siłownia... Nawet się po rusku coś tam uczył... swołocz, job twoju mać...

Teraz przygotowywał się na kolejną demonstrację.

– Spadnie wam z oczu łuska, jak was Tusk wytuska... – wyrecytował treść hasła, które zamierzał umieścić na transparencie.

– Młody znalazł kij na Donaldowy ryj... – powiedział sarkastycznie Stachu.

– Kiedy jedziesz?

– Za tydzień.

– Za tydzień Młody obali rząd...

– Raczej flaszkę... albo parę flaszek...

– Jak przyjedzie sto tysięcy narodu z całej Polski, to wpuszczą nas nie tylko do sejmu...

Wrócili do poszukiwań. Robota niby lekka, ale ciążyła mocniej niż praca przy rozbiórce, od kiedy dowiedzieli się po co panu Sławkowi te poszukiwane rekwizyty. I poza Młodym, któremu wszystko było gance gal, jak wyraził się stary Kacprzyk, czuli się jakoś nieswojo.

Pan Sławek długo pary z gęby nie puszczał. Rozbieramy, żeby budować – mówił tylko tajemniczo. Przelatywało to mimo uszu, wiadomo, że przeważnie się coś rozbiera, po to, żeby z tego albo na tym powstało coś nowego. Pan Sławek przyjeżdżał codziennie i jak prawdziwy gospodarz doglądał postępu robót. Tu, gdzie przygotowywano materiał na budowę i u siebie na działce, gdzie majstrzy zwijali się jak w ukropie, by zdążyć z otwarciem na 22 lipca, co już dawno powinno było dać im do myślenia. Pamiętali przecież coroczny obłęd towarzyszący obchodom tego, tak zwanego lipcowego święta w czasach komuny. Ten 22 lipca to była idee fix pana Sławka. I wszystkich poganiał, jakby chodziło o wykonanie zobowiązania. A tym, którzy nie kojarzyli daty, tłumaczył:  – Święto Odrodzenia, 22 lipca dawniej E.Wedel. Dla zachęty obiecywał coś ekstra, a przede wszystkim darmowe piwo przez cały dzień, jeśli tylko będzie to Dzień Odrodzenia, a nie zwykły czarnoroboczy (nawet i niedziela).

Usłyszeli go z daleka, a raczej jego ustawione na full radio:

Sprzedałem szafę i klarnet zięcia
Bo to kosztowne są przedsięwzięcia...

Pan Sławek, patriota, preferował rodzimą muzykę.

– Słońce świeci, ptaszę kwili, może byśmy się napili?

Ledwie podjechał wypasionym mercedesem kupionym u Niemca, już wyciągnął ze schowka piersiówkę.

Pora była mocno popołudniowa, ale pan Sławek widać czuł się jak Młody, zwany Daru, kiedy przy robocie podśpiewywał:

– Najmilsza chwila poranka, piwo i marihuanka...

Przepili po łyku, ale gorąc był potworny i nie szło im. Pan Sławek nie pił, kierowca, choć wiedzieli, że jakby i zapił, to nikt by mu złego słowa nie powiedział, bo pan Sławek tu rządził. Zresztą, co tu gadać, tu wszyscy pili, kierowca nie kierowca. Wsiadali po drinku i jechali, czasem ze zbytnią fantazją, co niektórych kosztowało życie, które tu miało niską cenę. Jednak pan Sławek miał plan i życie u niego było więcej warte niż u innych. I kiedy się odezwał, w jego głosie czuło się ten entuzjazm, którego oni byli pozbawieni.

– 22 lipca! Zapamiętajcie tę datę! 22 lipca otwieramy lokal „Jak za Gierka”! Będzie mała akademia, przemówienia, te rzeczy... Nasz proboszcz zgodził się poświęcić, trochę kręcił nosem, ale proboszczulo jest rozsądny gość, powiedział, że patron nie patron, ale lepiej jak pan Bóg będzie miał na wszystko oko. Czujcie się zaproszeni.

Potem obejrzał znalezione w biurowcu gadżety. Niby z zadowoleniem, ale czegoś mu brakowało. No, bo broszury się ustawi, gazety (specjalnie skserowane Trybuny Ludu) wyłoży jak w czytelni, niech się naród uświadamia, hasła wymaluje, powiesi transparenty, wywieszki, produkty też są już w przygotowaniu, szynka jak za gierka, salceson cwaniaczek, co to jedyny został, kiedy wszystkie wędliny uciekły za granicę, kiełbasa też jak za Gierka, piwo marki piwo i słynna perła, którą niektórzy pamiętali z poprzedniego wcielenia. Do tego wino marki wino, wódka z czerwoną kartką, angielska gorzka podbarwiona herbatą, żeby przypominała tamto świństwo... Drugie dania też z epoki. Zakąski: śledzik w śmietanie, w occie, ogóreczki konserwowe, przechodni kotlecik do konsumpcji, także przechodni tatar z żółtkiem na wierzchu, zwany od tego żółtka meduzą. Wszystko jak za Gierka, to będzie dewiza mojego lokalu. Nawet będzie pachniało jak za Gierka.

Pamiętał o wszystkim, widać było, że długo przygotowywał to wejście smoka i miał wszystko przemyślane w szczegółach. A jednak nie do końca był zadowolony z wyników ich poszukiwań.

– Przydałby się jakiś mocny akcent – powiedział.  – Coś trzeba postawić w centralnym miejscu, taki ołtarzyk, jak w kościele... Żeby było na czym oko zawiesić... Czy ja wiem, popiersie, portret?

Gdyby Marek się wtedy nie przyznał, że jest w posiadaniu czegoś takiego, nie byłoby dziś problemów.

Znalazł portret prawie na samym początku rozbiórki. Wiosna była zimna, w przerwach na herbatę wpadali więc do biurowca, który dawał jaką taką osłonę przed wiatrem i deszczem. Marek starał się nie pamiętać, że z tym budynkiem wiążą go jakieś wspomnienia, że dobrze zna te pokoje, bywał w nich wiele razy, ba, nawet „urzędował” przez pewien czas w jednym z nich. Tutaj zaczęło się jego prawdziwe życie, tu święcił największe triumfy i tu zaczęły się jego porażki, pech, który prześladował nie tylko jego, ale wielu z jego kolegów, którzy wtedy, tak jak on, rzucili się z głową w dół naprawiać świat. Koledzy, na szczęście, zdawali się także nie pamiętać o tamtych chwilach, choć wcześniej nie raz wypominali mu, że dał się uwieść większym od niego cwaniakom, a na dodatek uwiódł innych.

Kiedy powstał portret był w szkole przyzakładowej. Cały tydzień przygotowywali się na przyjazd gościa. Sprzątali, malowali przysłowiową trawę na zielono. Potem sekretarz Zakładowej Organizacji Partyjnej zgromadził całą załogę na masówce i ćwiczył:

– Ty Władek krzyczysz:  – Niech żyje pierwszy sekretarz...

Ty, Stasiu, ty, i ty, stoicie tam, tam i tam i jak on swoje powie wołacie: Niech żyje! i zaczynacie bić brawo. Potem dołącza się reszta.

A ty, Małolat, jak towarzysz I sekretarz zapyta: No i jak się pracuje? -odpowiadasz: Idzie robota, towarzyszu pierwszy sekretarzu...

To było do niego. Nie pamięta, czy na pewno odpowiedział, jak go uczono. Zbyt był zdenerwowany. Ale został uwieczniony przez reportera miejscowej odmiany „Trybuny Ludu” i wylądował na pierwszej stronie razem z tym, który był tu najważniejszy. Kiedy w 1980r. zakładał „Solidarność”, trochę wstydził się tego zdjęcia. Potem o nim zapomniał. Nie wiedział, że dyrekcja kazała je powiększyć i oprawić. Na portrecie, który znalazł, był jednak tylko gość. Jego, na szczęście, wycięto.

Pan Sławek aż zagwizdał z podziwu i szczęścia na ten widok, i popędził kończyć przygotowania, czyli zamknąć wszystko mocnym akcentem, który trzymał pod pachą.

3.

Uroczystość przebiegała zgodnie z planem. Pan Sławek na tę okazję przygotował sobie listę osiągnięć patrona otwieranego lokalu, którą skonsultował z miejscowym kołem postkomunistycznych radnych, noszącym dla niepoznaki zachęcające miano: Nasza gmina, nasz powiat. Zresztą jego przedstawiciele znajdowali się na sali, a z nimi młody narybek sprowadzony aż z miejsca urodzenia patrona lokalu, którzy przyjechali propagować ideę stworzenia pomnika swego idola.

Lista sukcesów była długa jak wykaz grzechów, który kiedyś pan Sławek przygotował przed pierwszą w życiu spowiedzią. Powiedział o boomie cywilizacyjnym, którego wtedy dokonała Polska. Wyliczył osiągnięcia: Huta Katowice, Rafineria Gdańska, najdłuższy w Polsce most w Kieżmarku, Gierkówka, zagłębie miedziowe, elektrownia w Kozienicach, Porąbce, Police, Port Północny, magistrala kolejowa, Trasa Łazienkowska, Zamek Królewski, Dworzec Centralny, Fiat 125, 126, coca-cola, pepsi... Nie zapomniał nawet o lotach w Kosmos, czyli naszym jedynym kosmonaucie, Hermaszewskim... Jako urodzony właśnie w tamtej dekadzie, nie mógł też nie wspomnieć o gumie balonówie i papierkach z komiksem, opowiadającym o przygodach kaczora Donalda, za którymi szalały wszystkie dzieci.

Strzał był w dziesiątkę. Prawie wszyscy mieli patronowi lokalu coś do zawdzięczenia, jeden eternit na dach, drugi pracę, trzeci mieszkanie, czwarty pierwszy w życiu kolorowy telewizor, co z tego, że ruski, ale mówił po polsku...

Niektórzy zabrali się do porównywania obecnej Polski z tamtą i porównanie to wypadło zdecydowanie na korzyść dawnych czasów. Nawet województw było 49. A ile teraz? 16. I tak ze wszystkim! – potakiwali.  – A chłop, rolnik, ten to miał raj. Tylko z władzą dobrze żyć, nie podskakiwać… i miało się wszystko.

Potem przeszli do obyczajów, które także wtedy były inne. Chciałeś kupić pralkę, lodówkę... To dawali cynk, pomagali ściągnąć, załatwiali. Jak człowiek miał wejścia, to był pan! Wspomnieli o zatrudnieniu, porównali z dzisiejszym bezrobociem. Przypomnieli, że prócz pensji każdy bokiem brał dwa razy więcej... Niektórzy pamiętali nawet radość, jaką przynosiły wieści o płynących do Polski statkach z cytrusami. A teraz idziesz do sklepu i masz, cytryny, pomarańcze, banany... tylko cię nie stać.

– Produkowaliśmy samochody, motory, statki ... Było się 10 potęgą na świecie... A polska oranżada z kapslem była sto razy lepsza od tej całej coli. Polska mogła mieć nawet atom. Robota człowieka szukała. Płatna jak płatna, ale była... Teraz o pracę ciężej niż o kokainę. Ludzie dostawali mieszkania, na ten przykład młode małżeństwa. Jeździło się na wczasy do Bułgarii, do NRD. A teraz... ani wczasów, ani NRD...

– Ci, co dzisiaj go krytykują, to mieszkają w domach, które on zbudował. Za darmo kończyli szkoły, które on postawił. Do dziś żyję w domu, co go dziadki wtedy postawili. A z emerytur, co to je dał, niejedna rodzina tu do dziś żyje.

– Armia nasza liczyła 470 tys. żołnierzy, a dziś 75 tys., z czego z 15 nadaje się do walki. Nawet w piłkę nasi lepiej grali.

W ogólnym wychwalaniu, zastał Polskę drewnianą a zostawił murowaną, zagłuszone zostały głosy wiecznych malkontentów, którzy wspominali o ścieżkach zdrowia w Radomiu, o propagandzie sukcesu, długach, które trzeba spłacać, czy o ogólnym złodziejstwie i marnotrawstwie. Nawet wieczna przyjaźń ze Związkiem Radzieckim wpisana do konstytucji nie wzbudziła oburzenia.

– No i co z tego, że wpisał? Masz ZSRR? Nie masz? To i jaka tam wieczna przyjaźń! Może i nie było wolności, ale co nam dzisiaj z niej. Człowiek mógł dostać od milicjanta wpierdol, ale wiedział i unikał. Realny socjalizm. Obym dożył!

– Jak był u nas, to co powiedział? „Traktujcie moją obecność jako początek naszych kontaktów. Będę się starał was częściej odwiedzać i poznawać bliżej wasze problemy.”

– No i co przyjechał?

– A jak miał k... przyjechać, jakieśta go z tym Bolkiem obaliły?

– Polska mogła zostać mocarstwem, jakby nie podkopywali.

– Kto, Solidarność?

– Ty matole, Solidarność i Jaruzelskie i Kanie. Brutalnie go zdjęli we wrześniu i chłop nie mógł dokończyć, co zaczął. Jak sowiecki namiestnik generał zaczął rządy, to wszystko przebimbał.

– A sam to mieszkał jak każdy, dwa pokoje z kuchnią. Inne kradli, a było na niego. A on jeździł maluszkiem, żył z renty z Belgii za pracę na kopalni. Tak mu się Polska Ludowa odwdzięczyła.

– Na jego czasy przypada złoty wiek Polski Ludowej. Już dawno powinien mieć place, ulice czy szkoły swojego imienia za to, co zrobił dla Polski.

– Nogi mu umyję i tę wodę wypiję.

– Wykopać kości i rozdać jako relikwie! – zakończyli i wypili.

Cieszył się pan Sławek, że trafił z pomysłem w samą dziesiątkę. Będzie klient, będzie obrót. Zresztą zadbał o to. Na otwarciu oprócz proboszcza, który poświecił lokal, była miejscowa prasa, internetowa telewizja, nawet żona pana Sławka latała ze smartfonem i filmowała, żeby wieczorem wpuścić do sieci.

Tym bardziej, że nie wszyscy mieli pojęcie, o kim mowa. Małolata Nikola, wnuczka Stelmaszyka, pytała czy on był prezydentem, czy może premierem. Młody był zdania, że pochodził z Katangi. Ktoś tam przypomniał sobie wierszyk: Chcesz cukierka, idź do Gierka, Gierek ma to ci da...

Ktoś inny dodał złośliwie: Kopa w dupę i papapa!

Wszystko to utonęło w ogólnym rozgardiaszu. Każdy cieszył się, niektórzy wspominali dobre czasy, inni zalewali złe wspomnienia.

 4.

Pacierza i wódki nigdy nie odmawiam...  Przy odrobinie wyobraźni i samą zagrychą można się urżnąć... Dobra wódka pita w miarę nie szkodzi nawet w największych ilościach... Piję dużo, ale za to często... Wykształcenie nie piwo – nie musi być pełne... No to cyk powiedział budzik do zegara...

Marek studiował te pochodzące z epoki zachęty do sięgnięcia po kielicha, ale to była tylko ucieczka od tego, co zdarzyło się tutaj.

Mimo że wnętrze lokalu było pełne, stoliki zajęte, przy barku też full, wszyscy wyglądali tak, jakby na coś czekali. Przypominało to scenę z bajki. Jakiś zły czarodziej unieruchomił wszystkich w tym samym momencie. Jedynie pan Sławek stał obok portretu i po raz już któryś z kolei deliberował z kelnerem Waldeczkiem.

– Może to jednak woda? – zapytał, jakby miał nadzieję, że to wszystko to tylko sen, który minie.

Na policzku I sekretarza błyszczały krople. Przesuwały się powoli w dół, spływając na kołnierz jesionki w jodełkę i po ramie skapując na zielone listki badziewia, którymi udekorowano obraz.

Nikt nie wiedział, co robić.

Wszyscy patrzyli na pana Sławka, jakby to on miał znaleźć wyjście z tej niecodziennej sytuacji. Ale on rozglądał się po sali, a jego wzrok wyrażał bezgraniczną bezradność.

Przełamała to milczenie, siedząca razem z młodymi, ta mała od Kołatków. W chałupie nie usiedzi, wszędzie jej pełno, cały tydzień za friko pomagała robić wystrój knajpy, choć nikt jej o to nie prosił. Ale tu miała pomysł. Super.

– No, jak jest taka super... sprawa... to musi być coś super... No nie?

– Ba, ale co jest super?   – zapytali.

Małolata od Kołatków popatrzyła z politowaniem na zebranych.

– Ja mam wam mówić, co jest super?

– Popatrzyli na dziewczynę. Faktycznie. Tu trzeba było sięgnąć do doświadczenia i pamięci.

– Jak ma być super... to może ... hymn? „Jeszcze Polska nie zginęła...”

– Blisko, blisko ... – powiedziała mała od Kołatków. – Ale nie to. Hymn to się śpiewa na uroczystej akademii, co nie? To musi być coś takiego... pomiędzy... Pomiędzy pieśnią kościelną, a państwową  – wytłumaczyła.

– Co może być „pomiędzy”?  – zastanawiali się wszyscy.

Aż niezastąpiony Stelmaszyk przypomniał nieśmiało:

– „Boże coś Polskę”…

– „Boże coś Polskę”?

– No. A co śpiewałeś tłuku w stanie wojennym na mszy za ojczyznę? – powiedział już pewniej.

– On nie śpiewał, to jemu śpiewali „Aaa kotki dwa...” – roześmiał się Kacprzyk.

Ale pomysł spodobał się wszystkim. Na znak pana Sławka zerwali się na baczność jak do hymnu. Tylko jeden Michalszczak, czyli Młody, czyli Daru po tych swoich Rysach nie był w stanie.

I zaśpiewali. Jak śpiewało się za komuny, choć już od dwudziestu paru lat komuny nie było:

„Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie...”

Pan Sławek zrozumiał, że ma do czynienia z nadzwyczajnym wydarzeniem, którego zwykłym piwem nie oblecisz, i zarządził wódeczkę na koszt lokalu. W tym całym pośpiechu okazało się, że szafka (było nie było z epoki), w której stały kieliszki do wódki, nie daje się za cholerę otworzyć i przepili z gwinta, licząc na Zdrowaś Mario łaskiś pełna, co dawało po jakiejś pięćdziesiątce na łeb...

Dopiero potem pan Sławek podszedł do ołtarzyka, wyciągnął z kieszeni chusteczkę i delikatnie przetarł twarz tego, który był adresatem zgodnego (co przyszło mu natychmiast do głowy) narodowego wołania.

 

Opowiadanie zostało opublikowane w kwartalniku literackim „Wyspa” nr 1(33) w maju 2015.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jan Strękowski, Cud, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. UNHCR – skrót nazwy: United Nations High Commissioner for Refugees (Wysoki komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw uchodźców) (przyp. red.).
  2. GCŚ – skrót nazwy: Gdańskie Centrum Świadczeń (przyp. red.).
  3. Ks. Jakub Gruszka (ok. 1610 – ok.1690) egzorcysta lubelski, benedyktyn.

Powiązane artykuły

29.06.2023

Nowy Napis Co Tydzień #209 / Poniedziałek – ja

Źle się tutaj czuła. Nieodpowiednio ubrana, w dżinsowych wystrzępionych spodniach i t-shircie pośród eleganckich kreacji innych gości. Idąc na spotkanie z Joanną do jej galerii myślała, że będzie tam tylko ona i jej długo niewidziana przyjaciółka. Tymczasem trafiła na czyjś wernisaż. W cisnącym się wokół obrazów tłumie dostrzegła w końcu Joannę. Z trudem przedostała się do niej.

– Fajnie, że też przyszłaś... – usłyszała zdawkowe. Tak samo jak zdawkowe było muśnięcie w policzek.

Zanim się spostrzegła, Joanna pobiegła dalej, z taką samą zawodową czułością witać kolejnych gości.

To w tym momencie straciła nadzieję na spotkanie sam na sam. Była już w tym kraju od kilku dni, mieszkała w mieszkaniu Joanny, ba, to właśnie Joanna namówiła ją na ten przyjazd po latach. I co?

Poniedziałek... Ja.

Wtorek... Ja.

Środa... Ja.

Czwartek... Ja...

Tak zaczynał się Dziennik Witolda Gombrowicza, na którym przez całą drogę z Hamburga do Warszawy ćwiczyła trochę zapomniany język polski. Ale tak też mógłby wyglądać opis jej pobytu. Począwszy od poniedziałku właśnie, kiedy to wylądowała na warszawskim Okęciu.

Poniedziałek... Ja...

Długo rozglądała się po pełnej ludzi hali. Ciężka torba wrzynała się w ramię. Mogła wziąć wózek bagażowy, ale to nie było w jej stylu. Stylu trochę traperskim, trochę hippisowskim, a trochę... Tak. To był styl tamtych odległych już czasów, którym zaraziła się podczas pierwszego pobytu tutaj. Skądś wyrósł bagażowy, a może to taksówkarz oferujący swoje usługi? Kiedyś trudno było się przed nimi opędzić.

– Szukają jelenia – mówił Staś, kiedy dziwiła się, że Polacy zbywają te natarczywe oferty.

Staś, albo Krzychu, albo Joasia albo pani Krystyna. Zależy kto odbierał ją z lotniska.

Z Okęcia kursował skrzypiący, zatłoczony autobus 175, w którym grasowali kieszonkowcy. Niczym nie różnił się od innych pojazdów miejskiej komunikacji. Błoto na podłodze. Pocięte nożem siedzenia. Brudne szyby, przez które nie da się wyjrzeć... I zapach. Dobiegający z odległej przeszłości. Jak wszystko wtedy tutaj.

Wtedy... Zwykle, kiedy miała się zdać na ten ryzykowny środek lokomocji, pojawiał się ktoś. Już od wejścia przepraszający, że korki, że po drodze wypadek, że dziecko nagle zachorowało, a w przychodni kolejka przez cały korytarz, ze wstydem, że zaspał, no, zapiło się trochę wczoraj na imieninach szwagra, albo że koło w maluchu strzeliło, poszła dętka, a zapasowe też flak, albo że benzyna nagle się skończyła, a kartki na paliwo dawno zużyte, dopiero na trzeciej stacji dali się uprosić i wlali parę litrów na lewo.

Gdy był to autobus, przeszkodą mogła być fanaberia kierowcy, który ni z tego ni z owego zatrzymał pojazd informując zdumionych pasażerów, że niech robią co chcą, bo on dalej nie pojedzie.

Ale to był urok tamtych wizyt. Ba, jakim przeżyciem mogła być jazda maluchem, zawalonym górą bagaży, gdzie kolanami uderzało się w sufit. Na dodatek pojazd najczęściej miał urwaną wycieraczkę, zablokowany zamek w drzwiach, albo nie otwierającą się szybkę i zepsuty nawiew. Mógł też nie mieć świateł, naderwaną tablicę rejestracyjną, wygięty w fantazyjne „S” zderzak, dziury wyżarte przez rdzę w karoserii. Dla Moniki największą atrakcją były samochody, które nie dawały się uruchomić przekręceniem kluczyka. Ich kierowcy wozili w samochodzie kij od szczotki. Trzeba było tylko otworzyć znajdującą się z tyłu klapę silnika, użyć kija w charakterze rozrusznika, a gdy silnik zaskoczył, szybko przebiec do wozu, by nie odjechał w siną dal bez kierowcy za kółkiem.

Najważniejsza jednak dla niej była radość, jaką sprawiał widok jej osoby tym, którzy po tym torze przeszkód pędzili na spotkanie. A potem tak troskliwie przekazywali ją sobie, jak o skarb walcząc o możliwość jej przenocowania, zaprowadzenia na Starówkę czy do Łazienek, wspólnego wypicia kawy czy piwa, na które – długo nie miała o tym zielonego pojęcia – trzeba było polować jak na trudnego do ustrzelenia zwierza. Ale przede wszystkim była chęć pogadania. Choć pięć minut, a najchętniej do białego rana. W dymie papierosów, przy dobiegającej zewsząd zbyt głośnej muzyce. Oni mówili, że prowadzą „nocne Polaków rozmowy”. Dyskusje o wierszach, książkach, opowieści o przeszłości, obejrzanych i nie obejrzanych filmach – ba, potrafili z zaciętością kłócić się o to, czy lepszy zimny Bergman, czy może złośliwy Bunuel. Zdarzało się, że sprzeczki kończyły się awanturą, po której jej uczestnicy nie odzywali się do siebie, aż ktoś z obecnych musiał godzić spór, najczęściej pomagał kolejny kieliszek pity... na pohybel. A komu? Oczywiście czerwonemu.

Bo w końcu najważniejsze było co innego. Nazywali to „knuciem” i choć dobrze wiedziała, o co chodzi, długo nie umiała znaleźć na to określenie właściwych słów. „Knucie”, to były ściszone momentami rozmowy, czy nagłe wyjście do łazienki dwu osób, które postanowiły tam porozmawiać przy odgłosie puszczonej ze wszystkich kranów wody, to było podkręcenie muzyki, kiedy chciało się coś powiedzieć, co nie powinno dotrzeć do niepowołanych uszu, bo „ściany mają uszy”, to było podawanie sobie karteczek z informacją: „O piątej na Bemowie”. Karteczek, skrzętnie palonych w popielniczce, tak by po informacji nie został najmniejszy ślad. „Knucie”, to było ostrzeżenie, gdy próbowała powiedzieć coś ponad potrzebę do słuchawki: „To nie jest rozmowa na telefon!” To rozglądanie się na ulicy za „ogonem” (znów dziwne słowo), czyli tajniakiem, którego należało zgubić. Knucie, to były nieczytelne, drobniutkim drukiem zapisane książki i malutkie, dające się złożyć i schować do kieszeni gazetki. Gazetki wydawane  i drukowane w tajemnicy, podpisywane przez tajemniczych redaktorów i autorów – potem już wiedziała, że niektórych z nich ma przed sobą, starała się nawet domyślić, czy „Turkuć Podjadek” to przypadkiem nie Staś, czy „Ciotka rewolucji” to nie pani Krysia, a „Pożeracz komuny”, to nie cicha, zwykle siedząca w kąciku Joasia, którą najbardziej lubiła.

Choć wracała potem do domu, to myślami była wciąż przy nich. Zresztą trudno było inaczej. Przecież kilka miesięcy spędzane w Hamburgu, to było bieganie bez wytchnienia, załatwianie pieniędzy, sponsorów, gromadzenie darów, na które trzeba było znaleźć magazyny, które trzeba było na własnych rękach przenieść do wielkich ciężarówek, żeby potem to całe dobro przewieźć przez granicę. A wcześniej jeszcze cała masa papierków, dokumentów, zezwoleń, wiz. I niechęć urzędników w polskim konsulacie, którzy traktowali ją jak kontrrewolucjonistkę zamierzającą przemycić do ich ojczyzny nielegalną kontrabandę, ale też życzliwość zwykłych ludzi, jej rodaków, którzy przejęli się brakiem... mleka w proszku w jakimś prowincjonalnym polskim szpitalu i teraz zarzucali ją całymi pakami tego produktu, wierząc, że ona dostarczy wszystko tam gdzie trzeba. I dostarczała, przy okazji przemycając to i owo.

Pamięta swój strach, kiedy na granicy enerdowskiej celnicy kazali jej rozładować cały transport (wyładowywała wielkiego tira tylko z kierowcą przez całą noc, nie czując mrozu, choć było wtedy ponad dwadzieścia stopni). W transporcie wiozła różne potrzebne, a niedostępne w Polsce produkty: pampersy i podpaski, kawę, margarynę, mleko w proszku i mleko skondensowane, zabawki dla dzieci i nawet czekoladę – do kraju, gdzie dzieci musiały zadowalać się "wyrobami czekoladopodobnymi". Jednak nie wszystkie puszki z napisem mleko zawierały to o czym informowała etykieta. Modliła się wtedy, żeby celnikom nie przyszło do głowy otwarcie którejś z nich. Co by powiedzieli, gdyby mleko okazało się... czarne? Potwornie bała się więzienia, uśmiechała się więc, jakby nie była zmęczona i niewyspana, jakby nie było stresu, który towarzyszył kontroli osobistej, gdy kazano jej rozebrać się do naga, rozkręcono nawet szminkę i puder. W tych puszkach była... farba drukarska. Nie pamięta kiedy po raz pierwszy w prowadzonym przez nią transporcie znalazł się zakazany towar, ale to dzięki temu poznała ludzi z podziemnej "Solidarności", którzy natychmiast stali się dla niej drugą rodziną.

Kiedy przyjechała po raz pierwszy, gazety w jej kraju pisały o rewolucji w Polsce. Na stronach tytułowych widniały fotografie brodatych młodych ludzi, którzy z całym przekonaniem i pasją ożywiali słowa, które wydawały się jej już martwe: wolność, solidarność, swobody obywatelskie, człowiek. Ale ten pierwszy przyjazd był też jak podróż z użyciem wehikułu czasu. Oto przeniosła się nagle sto lat wstecz. Szczególnie, gdy pojechała na wieś. Gęsi taplające się w stawiku. Konny wóz przejeżdżający drogą ze stukiem kopyt. Tumany kurzu za pędzącym piaszczystą drogą samochodem. Uderzył ją stosunek do czasu, którego nie żałowano, ani sobie ani innym.

Szybko zrozumiała, że te sielskie obrazki to przejaw zacofania, które jest nieodłączne od panującego tu systemu, określanego przez jej przyjaciół pogardliwym słowem „komuna”. Ale nie pomyślała, nawet przez moment, że kiedy uda się obalić komunę (to znowu słowa jej przyjaciół), to ze wszystkim. Tak jak oni wyobrażała sobie, że będzie lepiej, nowocześniej, będzie więcej wolności i swobody, może nawet więcej niż w jej rozleniwionej dobrobytem ojczyźnie, ale pozostanie także to, co tak lubiła.

Wtorek... Ja...

Co z tego, że Joasia nie przywitała jej osobiście na lotnisku? Czasem nie mogła. Coś się wydarzyło. Trzeba było natychmiast gdzieś jechać, coś odebrać, pomóc komuś wynosić zagrożoną przez bezpiekę drukarnię, czy ukryć się na jakiś czas. Przysyłała wtedy kogoś innego, z kim natychmiast nawiązywała się nić sympatii. I nie było sprawy.

Kiedy zobaczyła mężczyznę trzymającego tekturkę z wypisanym wielkimi literami jej nazwiskiem, nie zdziwiła się.

– Pan czeka na mnie? Monika, dla przyjaciół Moni – podała mu rękę i zaraz potem zarzuciła na ramię torbę.

Mężczyzna nie przedstawił się. Z jakimś niezrozumiałym ociąganiem podał jej rękę, bez słowa natomiast odebrał torbę i postawił na wózek bagażowy. Wyjechali na zewnątrz hali przylotów. Nowoczesna bryła dworca sąsiadowała z piętrowym (kiedyś go tu nie było) parkingiem, gdzie stała.... tu ponowne zaskoczenie, elegancka terenowa toyota, na którą jej z pewnością nie byłoby stać. Uśmiechnęła się.

– Kiedyś do Joasi jeździłam maluchem....

Mężczyzna załadował jej torbę do bagażnika i powiedział:

– I dworzec też nowy zbudowali.

Kiedy wsiadali wyjął zza wycieraczki malutką ulotkę.

– Ustrój się zmienił, a ulotki pozostały? – zdziwiła się Monika.

Na papierku, który jej podał, widniała roznegliżowana kobieta na różowym tle.

– Agencja towarzyska, czyli... burdel – wytłumaczył i zamilkł.

Zjechali pięknym nowym wiaduktem do Alei Żwirki i Wigury. Ulica, którą kiedyś znała na pamięć, zmieniła się nie do poznania. Początkowo nie dostrzegła tak nielubianych przez nią reklamowych tabloidów, którymi usiane są ulice we wszystkich zakątkach jej części Europy. Wszędzie takich samych. Kiedy je zauważyła, zlekceważyła ten widok. No przecież, Polska jest w NATO, za chwilę będziemy w tej samej Unii. Ważniejsi są ludzie. Pomyślała, ciesząc się na spotkanie z Joasią i rozmowę do białego rana, choćby o dupie Maryni, jak nazywał to jej mąż, Staś.

Staś nie był już mężem Joasi. Ale przecież to nie musiało niczego zmienić w ich stosunkach z nią. A ten pan... zainteresowała się. Może to obecny, nie umiała znaleźć określenia: przyjaciel, mąż?? Joasi? Nie wiedziała, jak go o to zapytać.

– A pan, długo już z Asią?

– Z panią Joanną... no... będzie już ze dwa lata.

Zanim zdołała przetrawić tak dziwnie podaną nowinę dojechali na miejsce. Gdy wysiadła, mężczyzna otworzył opatrzone domofonem drzwi na klatkę schodową niewysokiego bloku na osiedlu Stegny. Z bagażem podprowadził do drzwi mieszkania. Otworzył je.

Potem postawił bagaż i podał klucze.

– A pan?

– Mam jeszcze trochę roboty...

– Joanna nie powiedziała, kiedy będzie? – Monika rozglądała się po pustym mieszkaniu. – Gdzieś wyjechała? Nic mi nie mówiła.

– Bo pani Joanna mieszka gdzie indziej. Chyba... pewnie pomyślała, że to tutaj nie będzie dla pani krępujące. To córki, Agaty. Na kilka dni przeniosła się do matki... Przepraszam, że się tak wymądrzam, pani Joanna na pewno będzie zła. Ona sama pani wszystko opowie.

– Ale gdzie jest Joanna? Powiedziała, kiedy przyjdzie? Zadzwoni?

Mężczyzna uśmiechnął się szeroko:

– Miała zostawić wiadomość przy telefonie.

Monika sięgnęła po karteczkę i odczytała:

"Rozgość się. Zadzwonię, jak tylko znajdę chwilę. A nie zbałamuć mi mojego kierowcy. Pa. Jo-A".

To był jej podpis.

– To pan jest kierowcą Joanny? – zapytała zdumiona.

Mężczyzna był równie zdumiony:

– A pani myślała, że kim?

Środa... Ja...

Monika była niemile zaskoczona, Początkowo. Bo potem, w kąpieli, może to uspokajający wpływ uderzających delikatnie w ciało prądów wody (wanna była z hydromasażem), pomyślała, że chyba niepotrzebnie się czepia. Przecież od ostatniego jej pobytu w tym kraju minęło dziesięć lat! W końcu Joanna była teraz nie byle kim. Miała dwie galerie, komis z meblami, a nawet chyba jakieś udziały w domu aukcyjnym. A więc nie tylko masę obowiązków, ale też na pewno mniej wolnego czasu. Osobiście nie powitała jej na lotnisku, choć Monika dzwoniła dzień przedtem, umawiały się...? Ale przecież nie zostawiła jej samej sobie. Przysłała po nią... Nawet jeśli kierowcę, to czy nie zajął się nią? A to mieszkanie, przygotowane dla niej? Czy to mało?

Uspokojona sięgnęła na półeczkę z książkami, tak jak robiła kiedyś. Zawsze znajdowała coś ciekawego. Tym razem były to jednak raczej atrapy książek. „Bridget Jones” wśród nich mogła uchodzić za arcydzieło. Monika przypomniała sobie wtedy pobyty Joanny w jej malutkim mieszkaniu położonym na skraju Hamburga. Zwykle wpadała do niej w drodze do Paryża lub z powrotem i rozmawiały całą noc. Miała wtedy wrażenie, że nic się nie zmieniło, że czas nie upłynął, choć Joanna opowiadała jej o tym, jak zmienia się jej kraj. Trochę narzekała, nie wszystko się jej podobało. Jednak nazywała to kosztami zmian. Demokracja idzie w parze z McDonaldsem i parszywymi filmami z USA oraz południowoamerykańskimi telenowelami. Zwykle te przyjazdy zaskakiwały ją. Ale Monika zawsze umiała znaleźć czas dla przyjaciółki.

Kiedy Joanna zadzwoniła, mówiąc, że coś ją zatrzymało w galerii i nie zdąży dziś przyjechać do niej na Stegny, więc „zdzwonimy się jutro”, Monika pomyślała, że to nic strasznego. Tym razem, w odróżnieniu od podróży sprzed lat, kiedy ze względów bezpieczeństwa mogła liczyć tylko na swoją pamięć, miała notes, a w nim telefony przyjaciół.

Na pierwszy ogień poszedł Staś. Widziała go pięć lat temu na targach książki we Frankfurcie. Poszła na spotkanie z nim pełna obaw, czy ją aby pozna. Umówili się na przejażdżkę po okolicy. Zwolniła się z księgarni, by móc służyć mu za przewodnika. Opowiadał o swoich studentach, wśród których widział prawdziwe talenty plastyczne.

– Przyjedź do nas, zobaczysz co robią ci młodzi. Zdaje się, kiedyś interesowałaś się sztuką? Oni nie mają już takich zahamowań jak moje pokolenie. Żadnego kompleksu komuny czy peerelu.

Staś był teraz profesorem. Choć przyjaźnili się od tylu lat, trochę ją to onieśmielało.

– Proszę ze Stasiem? – nie brzmiało to zbyt dobrze.

Kiedy w słuchawce usłyszała nieznajomy kobiecy głos, całkiem się pogubiła.

– Czy zastałam profesora?

Zapadła cisza. Po chwili zakończyło ją pytanie:

– Pani jest jego studentką?

– Dobrą znajomą. Chciałabym się z nim zobaczyć. Przyjechałam z Hamburga. Na kilka dni...

Chwila ciszy i zdawkowe:

– Proszę zadzwonić przed ósmą rano. Teraz jest bardzo zajęty i nie może podejść do telefonu.

– To znaczy, że ... Staś jest w domu? – zapytała nieśmiało.

– Oczywiście, ale kiedy pracuje, nie wolno mu przeszkadzać.

To nie był jednak koniec niepowodzeń. Tego samego dnia po południu pomyliła kawiarnię, w której spotkać się miała (spotkanie umówiła pocztą elektroniczną tydzień wcześniej) z Krzychem. Chciała zainteresować go osobą swego niedawno zmarłego przyjaciela, rzeźbiarza. Krzych był reżyserem, widziała kilka jego filmów dokumentalnych i wydawało jej się, że jak mówiło się w Polsce: "odbiera na tych samych falach". Kiedy jednak znalazła właściwy lokal (jej pamięć miasta okazała się nieaktualna, zmienił się nie tylko wygląd ulic, ale nawet nazwy niektórych), Krzycha już nie było. Na dodatek, złośliwość przedmiotów martwych, kiedy zadzwoniła do niego, próbując wytłumaczyć się z nieobecności, rozładował się jej telefon. Dopiero wieczorem mogła ustalić nowy termin spotkania. Ale kiedy następnego dnia przedstawiła mu swój pomysł, zamiast entuzjazmu usłyszała jedynie pytanie:

– A jaką dajesz gwarancję, że taki film będzie miał oglądalność?

Nie znała słowa „oglądalność”, ale kiedy wytłumaczył jej o co chodzi, sama przyznała mu rację. O „oglądalności” filmu, o może i ciekawym, ale mało znanym nawet w swojej ojczyźnie artyście, mowy być nie może.

Czwartek... Ja...

Przez kilka godzin snuła się po mieście bez celu, z coraz większym rozżaleniem myśląc o tym, co ją tu spotykało. Niedawno skończyła czterdzieści pięć lat. Od lat w tej samej księgarni. Od lat oddająca się zaszczepionej w czasach „Solidarności” pasji. Tylko miejsca się zmieniły. Kiedyś to była Polska, teraz oszczędzała na wyjazd do Afryki. Choć i na własnej ulicy miała co robić. Od lat popołudnia spędzała w malutkim klubie dla dzieci. Nawet, jak kiedyś polskiego, nauczyła się tureckiego, aby łatwiej znaleźć nić porozumienia z dziećmi tureckich sąsiadów. Ale czy może powiedzieć, że nie zmarnowała życia? Porównując swoją drogę życiową z karierami swoich polskich przyjaciół, omal się nie rozpłakała. Jednak jej nastrój natychmiast poprawił się, kiedy po powrocie do mieszkania Joanny znalazła na sekretarce automatycznej zaproszenie na tak długo oczekiwane spotkanie. Miała przyjść po prostu do niej. Do galerii. Od tej chwili wszystko się zmieni. Joanna wreszcie znalazła dla niej czas. Będą się mogły nagadać do woli. Była ciekawa wszystkiego. Czy po rozwodzie ze Stasiem ma kogoś? Co robi Aga, jej córka? To przecież już dorosła panna? Czy Joanna wie coś o losach pani Krystyny?

Pani Krystyna to był kolejny problem. Pamiętała ją jako starszą osobę. Jej kręgosłup z trudem wytrzymywał ciężar pakunków, które trzeba było przenosić z samochodu Moniki do magazynu z darami. Ale telefon nie odpowiadał. Monika jednak miała w notesie adres i bez uprzedzenia zapukała rano do drzwi mieszkania w odrapanym jak niegdyś, zniszczonym czterokondygnacyjnym bloku. Zapukała i zaraz pożałowała. Przez cały prawie dzień wspominała jej przerażoną twarz. Przerażoną czy raczej zawstydzoną swoim ubóstwem, choć pani Krystyna wcale się nie skarżyła, powtarzając tylko z jakimś uśmiechem zażenowania:

– No i widzisz Moniczko, jak to się porobiło.

Na nędznej emeryturze, z wyłączonym telefonem (dlatego Monika nie mogła się do niej dodzwonić), w mieszkaniu pachnącym wilgocią (w zimie odłączono jej ogrzewanie, bo zalegała z czynszem), nie wyglądała na osobę wygraną. To była nie tylko starość. Patrząc na nią Monika zaczęła wątpić w sens tego, co kiedyś razem robiły. Wbrew temu co podpowiadał rozsądek żywiący się mądrymi analizami o koniecznych kosztach transformacji, takie koszty zdały jej się nie do przyjęcia. Wymówiła się od herbaty i długo spacerowała po zatłoczonych ulicach tego tak odmienionego miasta.

Piątek... Ja....

Do Stasia zadzwoniła dopiero ostatniego dnia rano. Po doświadczeniach poprzednich dni chciała niewiele. Gdyby zdążył, mogliby się spotkać przed odlotem. Choćby na lotnisku. A może u niego w Akademii? W jakiejś przerwie między zajęciami?

Tym razem słuchawkę podniósł on sam.

– A, to ty? – w jego głosie była napawająca optymizmem radość.

– Cieszę się, że cię słyszę. Tak, mówiła mi Anna, że odebrała telefon od młodej Niemki, podającej się za moją znajomą. Wiesz, do mnie często dzwonią studentki, a moja... żona jest trochę zazdrosna. Ale dzwoniła też Aśka, rozwód ludzka rzecz, z tego powodu nie zerwiemy ze sobą stosunków. I powiedziała, że się już tobą zajęła... A ja, przepraszam, ale nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak potwornie jestem zapracowany. Nigdy bym nie pomyślał, że ta nowa Polska da nam tak popalić!

Po chwili dodał:

– Ale jeśli Aśka wzięła cię pod skrzydła, to chyba atmosfery tej naszej dzisiejszej rzeczywistości trochę łyknęłaś?

Dla porządku już raczej przejrzała notes.

Robert – odebrała gosposia:

– Pan ambasador jest za granicą. Przyjedzie dopiero w lipcu.

Kasia – numer nieaktualny. Telefon pana Jurka, podziemnego drukarza, który był teraz naczelnym jednego z największych dzienników, cały czas zajęty. Ktoś się wyprowadził do innego miasta. Ktoś całkiem zanikł...

Wykręciła jeszcze numer do Adama. Kiedyś podziwiała jego wyczyny. Przewiozła nawet do niemieckiej prasy jego zdjęcie z transparentem „Precz z komuną”. Przykuł się wtedy na wysokości ostatniego piętra do rusztowań oplatających remontowany budynek władz partii komunistycznej. Zdjęcie trafiło na pierwsze strony kilku gazet.

Bez trudu poznała go po głosie. Trochę znudzonym, trochę zmęczonym. Jak zawsze, z nutką ironii w tle. Nie było w nim oznak zaskoczenia, jakby widzieli się wczoraj.

– A, Moni... Jeśli chcesz się ze mną spotkać, to odpuść sobie. Naprawdę nie ma o czym gadać.

– Chciałam się tylko zobaczyć...

– Zobaczyć się zawsze można... Tylko po co?

Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Ale czuła, że Adam wcale jej nie zbywa.

– No tak, po co? – odpowiedziała pytaniem na pytanie.

Choć nie widziała jego twarzy, niemal zobaczyła jego uśmiech.

 

Opowiadanie zostało opublikowane w kwartalniku „Wyspa” nr 3/2007

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jan Strękowski, Poniedziałek – ja, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 209

Przypisy

  1. UNHCR – skrót nazwy: United Nations High Commissioner for Refugees (Wysoki komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw uchodźców) (przyp. red.).
  2. GCŚ – skrót nazwy: Gdańskie Centrum Świadczeń (przyp. red.).
  3. Ks. Jakub Gruszka (ok. 1610 – ok.1690) egzorcysta lubelski, benedyktyn.

Powiązane artykuły

26.06.2023

Tramwaj

Stałem długo na przystanku naprzeciwko galerii Pod Arkadami. Marszałkowska od strony Placu Konstytucji wyglądała jak lessowy wąwóz, Dolina Śmierci, przełom rzeki Colorado czy coś podobnego. Przytupywałem. Inni, co stali obok, właściwie nie stali, ale tak jak ja – z przytupem. Wczoraj wieczorem wykopano dopiero ten tunel i zatoczkę przy torach tramwajowych obok sklepu i kawiarni „Berlin”. Czarny śnieg mieliśmy pod stopami, czarny i nieprzyjemny. Brzydko wyglądał, nieprzyjemnie sucho trzeszczał pod stopami, dobrze się tylko dawał deptać.

Miałem na sobie czarną czapkę włóczkową, tak zwaną kominiarkę, brązową kurtkę ortalionową, na ramieniu torbę ze skóry. Buty na nogach, zamsz, flanelka w środku. Miałem wszystko co trzeba, żeby się nie dać mrozowi. Byłem jak trzeba, nie powiem, jak wszyscy ludzie obok mnie. Każdy przygotowany na najgorszy nawet, najzimniejszy, przejmujący, chłodny, dreszczowy oddech zimy. Na jej podmuch, na jej ziewnięcie, na jej kaszel, katar, na jej chrypę. Ta katastrofa (zima) ich nie zaskoczyła. Nie było prądu, ciepła, nie działała prawie komunikacja miejska. Ale ludzie niejedną już zimę podobną przeszli, przekopali się przez niejedną zaspę. I na tę również – każdy był przygotowany.

Wszyscy stali, na pagórkach wozów przysiadały gołębie, przed Zbawiciela jakiś właściciel wydobywał metodą odkrywkową swą własność. Drewnianą szuflą zrzucał śnieg, poprawiał łopatą, potem miotłą, przygładzał szczoteczką, doczyszczał ściereczką, przejeżdżał na koniec dłonią po odkopanej karoserii i znów: szufla, łopata, miotła, szczoteczka, ściereczka, dłoń. Był jak trzeba. Jak właściciel wyglądał, ten wóz przysypany śniegiem, udający pagórek, on wyglądał na ten wóz, jego postawa świadczyła o tym, jego twarz, ręce, włosy, kożuch, łopata, szufla, a nawet nie tylko on, ta przysypana ulica też, ten tunel tramwajowy, ta czarna zatoczka, tych kilka zatupanych osób, ja też, świadczyłem. Domy o tym świadczyły, Pod Arkadami, „Berlin”, Plac Konstytucji i Zbawiciela – widoczne stąd. A i niewidoczny Pałac Kultury, Forum, Domy Centrum, tunele i place, ulice i budynki – one świadczyły. Rok też dawał świadectwo. Rok 1979, jego początek właściwie – on świadczył najmocniej, skłaniał do rozmyślań, odejmowań, przeliczeń. A i dodawań. Teren zwykle równinny, a tej zimy pagórkowaty niezwykle – świadczył.

Szli ludzie, ciężko stąpali, opatuleni jak drzewa owocowe, nieruchawo leźli, ziemia się pod nimi uginała i rozstępowała. W ciepłym obuwiu, okożuszeni jak poczwarki, w czapach futrzanych i takich samych rękawicach.

Dla niektórych celem była zatoczka, która już wcześniej przyjęła mnie i parę innych osób. Dla pozostałych celem było ujście widoczne stąd. Do Placu Konstytucji chcieli wpłynąć lub do Placu Zbawiciela podążali.

Niektórych cele były jednak ukryte, tych szczególnie, co zmierzali do miejsc odleglejszych, za granicę wyznaczoną Alejami na tamte place i ulice.

Z nieba leciały płatki, jak listy zwykłe i polecone, expressy i telegramy od istot spoza naszej planety, świąteczne życzenia spływały na ludzkie twarze, nosy, na moje powieki, tam osiadały, topiły się, nietrwałe jak chwila, nie do zatrzymania. Część z nich jednak kładła się warstwą puchu pod stopy ludzkie, łasiła się do butów, lizała je – niektóre przemokły więc. Moje przemokły. Zatoczka spokojna dotychczas, burzyła się i bałwaniała, w coraz niecierpliwszym czekaniu na tramwaj. Już półtorej godziny stałem, coraz natarczywiej postukując w czarną,  brudną podściółkę. Było widno, nie słonecznie, ale widno, jakby światło dawał śnieg biały, domy, ludzie – nie słońce.

Czasem ktoś przechodził z psem na smyczy. Panie i panowie psów, i czworonogi, przeważnie przed nimi, przeważnie z zadartymi ogonami, przeważnie grube, przeważnie szczekliwe, choć zdarzały się i milczące. Właściciele niczym nie różnili się od swoich podopiecznych, gdyby opadli niespodziewanie na cztery łapy i zaczęli obsikiwać latarnie i kolumny MDM, a ich przyjaciele zwierzęcy wyprostowali się, nikt by tego nie zauważył. Ja na pewno nie.

Jednego z właścicieli i psa rozpoznałem. Ukłoniłem się mu nawet. To mój sąsiad z tej samej klatki schodowej. Więc właśnie, gdyby zamienili się rolami, tak samo uchyliłbym czapki, tak samo ukłoniłbym się i nic bym dziwnego nie dostrzegał, nawet gdyby w odpowiedzi pies sąsiada zaszczekał, a sąsiad na smyczy uśmiechnął się.

Na ścianach domów, za mną i przede mną miałem inny świat. Odległy o dwadzieścia parę lat. Cztery płaskorzeźby. Naprzeciwko dwie. Tym za plecami się nie przyjrzałem.

Przede mną robotnik z granitowym torsem, żelazem mięśni, twarzą ponurą, w hutniczym kapeluszu. Kanciasty cały, ręce kanciaste, nos kanciasty, dłonie, nogi, twarz cała kwadratowa, kapelusz. Głęboko osadzone oczy patrzyły kamiennie, mocno w dal. Obok niego koszmarna kobieta z dzieckiem na ramieniu. Kobieta przysadzista, szeroka w biodrach, owalna, z piersiami jak bańki pełne mleka. Trzymała na ramieniu potworka. Wyobraziłem sobie na miejscu piersi bańki właśnie, z nich sączące się mleko, które potworek piłby. Kobieta uśmiechała się przepełniona mleczną rozkoszą.

Nagle przerwałem rozmyślania – przerażony.

Ja – tutaj! W roku 1979, pierwszego stycznia 1979 roku. Popatrzyłem za siebie, na boki, na ludzki tłum, gęsty i zbity jak zleżały śnieg. Ten tłum inny taki, gdzie obok siebie stali i właściciele pagórków i psów, i właściciele właścicieli może, a przecież przed rokiem 1979 był 1978, 77, i 76, a wcześniej zaczynało się  pisać lata od 6, a przedtem od 5. Był rok 50 i 51, i 52, i 53, i 54. Mój rok, 1954, kiedy się urodziłem.

Jak ja wtedy wyglądałem w tym roku 54 tak odległym? A jak wyglądali moi rodzice? A jak moja matka? Jak ojciec? Teraz zgarbieni, szczupli, siwi, mali. A wtedy?

Ojciec?

Był kamienny, granitowy, kanciasty. Miał zimną twarz i oczy jak gwoździe pięciocalowe.

Matka?

Była owalna, szeroka, obszerna jak młyn, a zamiast piersi miała bańki z mlekiem, z których lał się biały płyn wprost do otwartych ust małego potworka.

Ja?

Rozglądałem się po oczekujących wraz ze mną. Stali przytupując, klęli. Nic nie jechało. Ze ściany domu uśmiechała się nasza kamienna matka. Tramwaj nie nadjeżdżał.

Przyjechał dopiero po kilku godzinach. Zwykły dwuwagonowy, czerwony, z umieszczonym poniżej przedniej szyby numerem 36. Wewnątrz siedział motorniczy, choć ciemno już było na dworze nie zapalił reflektora, a tylko na pulpicie, przy drążku, obok bocznej szybki chwiał się niezdecydowanie płomień zwykłej choinkowej świeczki.

– Panie, co u pana taki ćmok? Człowiek włazi jak do murzyna! – awanturowali się pasażerowie, właściciele sezonowych pagórków. -Panie motorniczy! Kasownika nie można znaleźć! Cholera! – pieklili się.

Motorniczy poprawił tramwajarską czapkę, dziarsko zadzwonił ręcznym dzwonkiem, spokojnie zamknął drzwi i dopiero wtedy obrócił się do tyłu. Miał twarz czerwoną i wściekłą.

– Do kurwy nędzy zamknąć jadaczki! Człek robi wszystko, żeby to żelastwo ruszyło. Jeździ bez prądu, po ciemku, po zaspach. I nie docenią – dokończył żałośnie.

Natychmiast się uciszyło. Tylko kasownik gdakał po omacku, jak zamknięta w kurniku kura. Nikt nie chciał drażnić motorniczego. Choć nie krzyczałem wcześniej, stojący obok ciemny kształt uciszał mnie:

– Panie... ciiiiicho – szeptała ciemność. – Bo jak się motorniczy zdenerwuje, to pójdziesz pan po zaspach, na piechtę... Ciiiiisza! I tak wyświadcza uprzejmość, że jedzie. Bez prądu, bez świateł, po śniegu. Dzisiaj każdy jak może się wymiguje. Kto tam myśli o pasażerach? Wystarczy śrubka, uszczelka, obojętnie co. Dobry każdy pretekst...

Ciiiiiiii... – drżała ciemność, szeleścił, mrugała...

 

Opowiadanie zostało w 1981 r. – tuż przed stanem wojennym – nagrodzone główną nagrodą w konkursie Czytelnika. Zostało opublikowane w zbiorze Wizytacja (wyd. Pomorze, Bydgoszcz 1985). Po tej publikacji stracił posadę kierownik działu prozy w wydawnictwie, ś.p. Krzysztof Soliński, świetny poeta i mój Przyjaciel.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jan Strękowski, Tramwaj, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. UNHCR – skrót nazwy: United Nations High Commissioner for Refugees (Wysoki komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw uchodźców) (przyp. red.).
  2. GCŚ – skrót nazwy: Gdańskie Centrum Świadczeń (przyp. red.).
  3. Ks. Jakub Gruszka (ok. 1610 – ok.1690) egzorcysta lubelski, benedyktyn.

Powiązane artykuły

29.06.2023

Nowy Napis Co Tydzień #209 / Złota Kaczka

Tumult i wrzask, hałas odsuwanych krzeseł i dźwięk przewracanych szklanek, przekleństwa, zaśpiewy patriotyczne: „Wojenko wojenko...” i mniej patriotyczne, to wszystko przemieszane z brzękiem monet, warkotem maszyny kasowej, tupotaniem wchodzących i wychodzących, w gęstej, duszącej mgle dymu papierosowego, zapachów nieświeżych dań, rozlanego piwa. Za barem dwie bufetowe, grubsza podaje piwo, chudsza i młodsza przy kasie, butelki z piwem ślizgają się po ladzie, wprost do rąk klientów, piana po świeżo odkapslowanych butelkach ścieka na kontuar, z tyłu półka z alkoholami, stoją tylko dwa gatunki wódek, wyborowa i angielska gorzka – najtańsza, na blaszanym blacie, niżej, gary z jedzeniem, białe wystygłe kartofle, pożarski, bigos, gulasz, w gablocie przy kontuarze dania zimne: jaja w majonezie, sałatka włoska, śledź w oleju, śledź w śmietanie, na gablocie napoje: piwo jasne, piwo ciemne karmelowe, polo-cocta i woda sodowa.

Jest wieczór. Sobotni. Na dworze z rzadka przejedzie samochód, smuga światła omiecie stojących przy stoliku pod oknem. Szyby z zaciekami, brudne, z powypalanymi dziurami firanki. Kurtki, palta rzucone byle jak, na kolanach, na kaloryferach, na oparciach krzeseł i na krzesłach. Na stolikach dziesiątki butelek z piwem i po piwie, kieliszków, szklanek, popielniczki pełne niedopałków, na podłodze też niedopałki, kałuże piwa.

Sprzątaczka leniwie snuje się po sali, czasem przysiądzie na skrzynce coli w korytarzu prowadzącym do kuchni, jest gruba, niezgrabna i kanciasta, i brudna jak wszystko tu, brudem, którego się nie zmyje, bo są ludzie zawsze brudni, tak jak są garbaci czy karły. Szarą, mokrą ścierką wyciera stoły, strzepując ją na podłogę.

Nie jest jeszcze zbyt późno, a kobiety w bufecie są liberalne, ale za jakieś dwie godziny ona też tu zrobi swój interes, sprzeda bardziej zalanym klientom parę schowanych pod skrzynką po coli butelek piwa, „tylko niech pan nie pokazuje nikomu!”, a potem usiądzie w korytarzu kuchennym i przeliczy swój utarg.

„Człowiek haruje jak wół” – pomyśli jeszcze – „na ten marny grosz. I tak się rozejdzie!” I popatrzy po sali.

Przy stoliku pod ścianą rozbita butelka.

– Tera płać! – wrzaśnie do osuwającego się z krzesła mężczyzny, który odpowie jej bełkotem.

Sobota. Taka jak wszystkie tutaj.

 

Stolik Majewskiego stał przy kaloryferze, a krzesło akurat na wprost ściany, wyglądającej jak mur straceń, brązowozielona, polakierowana cegła, jak człowiek po iluś tam wódkach popatrzy, życia mu się odechciewa i już nie pod konkretne zmartwienia, ale pod ten mur, zimny, śliski, ceglany zaczyna pić.

Majewskiemu koło szóstej mało już chyba do takiego picia brakowało. Tępo wpatrywał się w ten mur (co prawda siedział tak, że nie miał wyboru), cedził wolno piwo, przepijając co jakiś czas angielską gorzką, na talerzyku przed nim stało pięć pięćdziesiątek, które przełykał na dwa razy, przepalał sportem, łamał zapałki i wrzucał do popielniczki, pustej, chyba przed chwilą opróżnionej przez sprzątaczkę.

Oprócz niego przy stoliku siedziało dwu młodych chłopaczków, wyglądających na drobnych żulików z przedmieścia i starszy facet, z wyglądu urzędnik, z aktówką, nową i błyszczącą i pod krawatem.

Młodziaki pili zdrowo, ale przeważnie piwo, a facet wyglądający na urzędnika, nic, tylko wyborową, przepijał sodówką, przepalał klubowym, chłopaki częstowali go extra mocnym, ale odmówił. Majewski wziął.

Ten starszy siedział naprzeciwko, chcąc nie chcąc gapili się na siebie. Majewski w końcu nie wytrzymał. W barze znajomości zawiera się szybko, tamtemu akurat skończyła się wódka i grzebał po kieszeniach szukając pieniędzy, kiedy Majewski zaproponował:

– Pan pozwoli ze mną kieliszeczek?

 Podał mu ze swego talerzyka pięćdziesiątkę angielskiej gorzkiej, tamten jakby skrzywił się, albo uśmiechnął, ale wziął.

– Majewski jestem. Mów mi Jurek – wyciągnął do niego rękę Majewski.

– Edek – mruknął tamten i uścisnął go mocno, po męsku.

– Grabula! – zaśmiał się Majewski, zadowolony z nowego towarzysza od kieliszka.

– Grabula i rudzielec, niby nic a znaczy wiele... – zanucił cicho żulik siedzący po prawej stronie Majewskiego.

Drugi w uśmiechu pokazał dwie duże szczerby między przednimi zębami.

Majewski nastroszył się. Zmarszczył czoło, podniósł do góry wielkie krzaczaste brwi. Przyhamowali.

– No to! Napijmy się! – powiedział trochę niepewnie ten starszy gość.

– No to siup! – Majewski przytrzymał chwilę kieliszek na wysokości twarzy. – Za tych co na morzu!

Wypili. Przepalili. Strzepnęli popiół.

– Długo dziś już tak? – zapytał Edek i uderzył się znacząco kantem dłoni w szyję.

– A! Zara po robocie! – zaśmiał się Majewski. – U nas, na oddziale też się trochę dało... Z kolegami, znaczy się. Jak to przy sobocie. A potem to już tu. Ale one poszły do domu. Żonate chłopy. Niby, że obowiązki rodzinne. To ja se tu sam...

– Sam ze sobą na sam! – zanucił z kolei szczerbaty.

Majewski nie dosłyszał.

– A ty Edek? Wyelegantowanyś? Nie to co ja! – pokazał swoje ubranie, poplamioną marynarkę i półgolf z wypaloną na piersiach dziurą od papierosa.

– Taka moja praca... robota znaczy się – odpowiedział wolno starszy.

– To ty pewnie na urzędzie? – domyślił się Majewski.

– Tak jakby na urzędzie – odpowiedział wymijająco starszy i podniósł do góry kieliszek.

Majewski jeszcze przełykał gorzki płyn, kiedy starszy zapytał:

–A jak tam u was? W robocie? Jak układają się stosunki z dyrekcją? Bo to, jak mówią, różnie to u nas z tym jest. A plany... wykonujecie?

– Pierdolenie a nie robota! – zdenerwował się Majewski. – Jeden pieprzy przez drugiego a robota stoi! Plany, normy, wydajność! Zarobki mnie w tym miesiącu obcięli. To nie chuj!

– Nie byle co! – przyznał mu rację starszy.

– Dyscyplina pracy, ap... sencja chorobowa! Komisje mnie nasłali w zeszłym tygodniu jakiem pojechał do szwagra pomóc przy kartoflach! A na urlop to każą płacić po parę tysięcy za wczasy! Bo orbis, nie orbis, kto by się w tym wszystkim rozeznał!

– Racja – wtrącił cicho starszy i zaciągnął się mocniej klubowym.

– Święta racja – powiedział Majewski.

Młodziaki siłowali się na rękę przy stoliku. Szczerbaty wygrał, ale się porządnie namęczył. Jakiś ochrypły pijacki głos śpiewał, a raczej wywrzaskiwał: „O mój rozmarynie roz... wijaj się... o mój rozmary... rozwijaj się pój... do dziewczyny pójde do jedy zapyta się...”

Chór głosów znad innego stolika zagłuszał go: „Gdy rezerwiści piją w Warszawie wódki brak wódki brak. Gdy rezerwiści piją...”

– Wesoło im – powiedział starszy. – Młodzież.

I wstał.

– Co? Już wychodzisz? – zaniepokoił się Majewski.

– Nie – starszy wskazał ręką bar.

Przyniósł cztery pięćdziesiątki i dwa piwa. Wypili natychmiast po pół kieliszka.

– Pod drugie nóżkie! – zadysponował Majewski.

Objął starszego i pocałował w policzek. Był to oślizgły, pijacki pocałunek i tamten jakby się wstrząsnął, z obrzydzenia może, ale trudno powiedzieć dlaczego, bo zaraz uśmiechnął się szeroko i objął z rozmachem Majewskiego, poklepał po plecach. Stół niebezpiecznie zachybotał się, jeden z młodziaków przytrzymał go ręką, ten drugi chyba drzemał.

– A może tak brudzia! – rozochocił się Majewski.

– Proszę bardzo – skinął przyzwalająco głową Edek.

– No to pod te trzecie nóżkie! I żeby nam się! Jurek! – podniósł kieliszek do ust Majewski.

– Żeby nam się! Edek! – zawtórował mu starszy. Pocałowali się w oba policzki. Z rozmachem. Po męsku.

Strzeliło jak z dubeltówki.

– A ty Edek? Jak ty się nazywasz? Bo wyleciało mnie – spytał ni stąd ni zowąd Majewski.

– Nieważne! – tamten machnął lekceważąco ręką. – Każdy się jakoś tam nazywa!

– Ale jedni lepiej a drudzy gorzej – upierał się Majewski.

– Prawda – przytaknął Edek. – A jak tam u was, u ciebie, z mieszkaniem? – próbował sprowadzić rozmowę na inne tory.

– A! Nie ma co i gadać! – wrzasnął Majewski i wciskając do znowu pełnej petów popielniczki papierosa wywrócił ją na mokry stół. – Dziesiąty rok bieduję u teściów. Jeden pokój, kuchnia wspólna, zimna woda. Lokatorzy jak psy! Tylko jeden jazgot! To człek aż nie chce do domu wracać. Dziecko małe. Pieluchy pierz! Żeby dostać pralkę automatyczną trzeba dać w łapę! Tu w łapę! Tam w łapę! Każdy tylko czeka. A jak nie dasz! Powie, że nie ma. I bieduj dalej. W dupe se go możesz pocałować! Tak ta nasza, powiem ci Edek, Polska Ludowa nas wyszykowała. Wszyscy kradną. Do pieniędzy to każden aż jajami dzwoni! Jakbym dał dziesięć patyków w łapę prezesowi spółdzielni, to za parę lat jakieś mieszkanie może by sie dla mnie wykroiło. Dwunasty rok mam książeczkę...

– Tak – potwierdził Edek, który słuchał z uwagą mocnych słów Majewskiego, które ten wykrzykiwał na cały lokal. – Problem mieszkaniowy jest jeszcze u nas nie rozwiązany. Ale staramy się. Próbujemy. Może coś z tego wyjdzie?

– Kto sie stara? – Majewski aż podskoczył na krześle. – Na budowach to tylko opierdalają się, jak kto może. Znasz kawał o Gierku i Carterze? Przyjechał Carter do Polski i chce koniecznie obejrzeć jakąś budowę. A Gierek wykręca się, bo wie jak to u nas. Ale kiedyś jadą samochodem, a tu przy szosie przypadkiem budowa... Gierek jakoś tak niepewnie patrzy... Ale Carter ciekawy. Wygląda z wozu i co widzi?

Jeden robotnik śpi. Dwóch zaprawia, trzeci coś tam je, a czwarty akurat odkapslowuje piwo. Gierek zmartwiony spłonił się jak dziewczyna. A Carter do niego: Nic się Edek nie martw! U nas klasa panująca też nie pracuje!

– Dobre! – przytaknął Edek, ale nie roześmiał się.

– Ja znam same dobre kawały – pochwalił się trochę bełkotliwie Majewski. Wypili resztę wódki i tę ilość było już po nim widać. – Zaśpiewaj ze mną Edek! – poprosił i natychmiast zanucił:

– Rozszumiały się wierzby płacząąące... Znasz?

– Znam – przytaknął Edek. – Kto by nie znał. Ale momencik jeszcze. A jak tam u was partia? Peope działa? Robi coś?

– Co? – nie dosłyszał Majewski.

– Partia!

– Co ty mnie tu głowę partią! W dupie mam tę twoją partię! Rozpłakała się dziewczyna wwwłos...

– Bo ja tu, wiesz Jurek – przerwał mu Edek i poklepał go przyjacielsko po plecach – jeszcze tylko parę minut. Obowiązki.

Spojrzał na młodych. Obaj spali.

– Chciałem się czegoś dowiedzieć... o życiu...

Majewskiemu zamierały na ustach słowa partyzanckiej piosenki.

– O życiu? Mówisz? A co ja ci mogę o życiu! Tu dużo takich przychodzi, co chcą o życiu... A życie, ja ci powiem, to gaw – no! Nie szumcie wierzby naaam...

– Ale ja chcę od podszewki... od kuchni... – znów przerwał mu śpiewanie Edek.

– A ktoś ty? – Majewski spojrzał trzeźwiej i wyprostował się na swoim krześle. Na ogorzałej, zaczerwienionej od alkoholu i ciepła twarzy malowała się ciekawość, ale i niepokój. – Czyś ty czasem nie...

– Ciszej! – położył mu rękę na ustach Edek. – Nie wyrażaj się! Służba Bezpieczeństwa nie jest najlepszym rozwiązaniem. Dlatego ja tak często do fabryk, do urzędów, do pracy. Z ludźmi na gorąco porozmawiać, wysłuchać żalów, poznać ich troski, niepokoje, dowiedzieć się czegoś o ich życiu... Tak kiedyś robili dobrzy władcy.

– Władcy? – Majewski rozdziawił usta z ciekawości i chyba z przestrachu. Z kącika warg pociekł mu na brodę strumyk śliny.

– A ty może też? – wyszeptał.

– Ja...

– Jaroszewicz!

– Ciszej! – Edek, pochylony, rozglądał się z niepokojem na boki.

– Nie Jaroszewicz – rozmyślał głośno Majewski. – Byłoby ci Piotrek. Chyba żeś zełgał!

– Ciii...

– Edek, zaraz, Edek, kurwa! Wyleciało mnie z pamięci! – zgadywał Majewski.

 

Piętnaście minut później sprzedawczynie przy barze oznajmiły:

– Płacimy wychodzimy zamykamy!

Pierwsi podnieśli się Edek z Jurkiem. Jurek pomógł Edkowi założyć jesionkę. Szarą w jodełkę. Sam miał kurtkę ortalionową. We drzwiach minęli jakichś dwu mężczyzn w średnim wieku, którzy nieruchomo, trzymając ręce w kieszeniach, tępo gapili się na ich twarze.

– No to cześć! – powiedział Edek, kiedy znaleźli się przed Złotą Kaczką i udał w stronę czarnej, dyskretnie zaparkowanej pod murem, wołgi.

– Dobranoc! – pożegnał go Jurek i znikł za budynkiem restauracji, gdzie czekał na niego inny wóz, marki fiat 125p.

Rozległa się syrena. Gdzieś obok, Tamką, pędził długi pociąg aut. Każde czarne, wylakierowane, obłe cygara. Z Kaczki wytaczali się ostatni klienci i siadali do poustawianych tu i tam wozów. Ostatnie wyszły bufetowe i sprzątaczka w mundurze porucznik milicji obywatelskiej. Nie była już tak brzydka jak w pochlapanym białym kitlu, panie z bufetu pachniały dobrymi francuskimi perfumami.

 

W poniedziałek w barze Złota Kaczka punktualnie o dziewiątej rano zjawili się pierwsi klienci.

A wieczorem znów: tumult i wrzask, hałas odsuwanych krzeseł i dźwięk przewracanych szklanek, przekleństwa, wrzaski, zaśpiewy patriotyczne i mniej patriotyczne, to wszystko przemieszane z brzękiem monet, warkotem maszyny kasowej, tupotaniem wchodzących i wychodzących, w gęstej, duszącej mgle dymu papierosowego, zapachów nieświeżych dań, rozlanego piwa i moczu.

Za barem dwie bufetowe. Przy stolikach zbłąkani ludzie. Ściana z cegły wygląda jak ściana straceń, jak człowiek po iluś tam wódkach popatrzy, życia mu się odechciewa i już nie pod konkretne zmartwienie, ale pod ten mur zaczyna pić...

 

Opowiadanie zostało opublikowane 2 lutego 2013 w dodatku do dziennika „Rzeczpospolita” „Plus–Minus”

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jan Strękowski, Złota Kaczka, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 209

Przypisy

  1. UNHCR – skrót nazwy: United Nations High Commissioner for Refugees (Wysoki komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw uchodźców) (przyp. red.).
  2. GCŚ – skrót nazwy: Gdańskie Centrum Świadczeń (przyp. red.).
  3. Ks. Jakub Gruszka (ok. 1610 – ok.1690) egzorcysta lubelski, benedyktyn.

Powiązane artykuły

22.06.2023

Nowy Napis Co Tydzień #208 / Sploty

Wyłaniasz się, szkoło, na horyzoncie jak wielkie, blade, zgaszone słońce. Obmywa cię sennie świt, a moje dłonie dogania duszność. Chowam je śpiesznie w kieszeniach, chronię omdlałe chłodem przed chaosem dźwięków, których odległy zaczyn przeczuwam, przekraczając granicę między terenem szkolnym a bezbronnym, zdeptanym chodnikiem. Ciężar twojej bryły wdrukowuje się w podwzgórze. Moje hormony odpowiadają zgodnym szumem na widok ciebie, przelewają się sennie, półprzytomnie namnażają gdzieś we mnie. Oto przekroczony próg pierwszy, drugi, trzeci, zagłębiam się w twoje trzewia, szkoło. Schodzę w dół jak Dante, liczę twoje kręgi. Oto szatnia, czyjeś trampki, czyjeś skarpetki pośpiesznie, ze skrępowaniem się z nich wyłaniają i czym prędzej chowają w butach na zmianę.

Jeszcze przed pierwszą lekcją nasze mózgi elektryzują impulsy zaskoczeń w postaci sieci nierozerwalnych powiązań. Wyrwani z mętnej szarości poranka przypominamy sobie o nieskończonym szeregu zobowiązań. Twoje korytarze, szkoło, najeżone są mikronośnikami pamięci. Inhalujemy się jaskrawymi drobinami nieubłaganego poniedziałku: odpytywanie na biologii, praca domowa z matematyki, wypracowanie na polski, prezentacja na informatykę, strój na WF, wpłata na wycieczkę, kanapka na drugie śniadanie. Są wśród nas zawsze i ze wszystkiego przygotowani: ich jaśniejące postaci tryumfują łagodnie i cicho.

Ja o niczym nie zapominam. Echo moich kroków się nie rozlega, gdy idę, nie patrzę nikomu w oczy, ale mam głowę na karku i krótko obcięte paznokcie. Lękowy model przywiązania każe mi trzymać blisko przy sobie plecak z lisem, do którego kolorystycznie dobrałam skarpetki, i zawsze uśmiechać się w odpowiedzi. Mam za mało kilogramów, za dużo obowiązków, za dużo nawiązanych na Messengerze rozmów z ostatniej doby, rozmów, które wypełniają mi wieczory i poranki w drodze do szkoły. Nie dopuszczam do siebie myśli, że takich jak ja są tysiące. Rozpaczliwie szukam mało znanych zespołów, starannie wybieram paletę ulubionych kolorów, a na przedramieniu wizualizuję sobie upragniony, niepowtarzalny, niepodrabialny tatuaż, który sobie kiedyś zrobię. Co parę tygodni inny. Kiedyś będę lekarką, ale teraz idę na historię, jeszcze nie wiem, że zgłoszę się do odpowiedzi, bo przyjdzie mi do głowy, że lepiej się zgłosić teraz, po dwóch nowych lekcjach od rozpoczęcia nowej partii materiału, niż na za tydzień wkuwać z trzech tematów. W lutym, po feriach, jest gęściej, ale przynajmniej rozumiem, że jestem, i wiem, że istnieję. Gdyby w naszej szkole dzwoniły dzwonki, jeden z nich już by rozbrzmiewał. Ja i moje cele idziemy na lekcję: w głowie pielęgnuję osobną przestrzeń na studia medyczne i obok na piątkę z przyczyn I wojny światowej.

Jesteśmy obliczalną miksturą, dokładnie po czterdziestu pięciu minutach zmieniamy konsystencję, tracimy gęstość i rozpływamy się w różne strony. Spływa na nas radiowęzeł, odpalony po końcu pierwszej lekcji. Zgodnie niezgodny pomruk wisi w bezruchu między salami. Wszyscy chcielibyśmy wiedzieć, dokąd to prowadzi, ta nierówno obstrzyżona fabuła i bezmiar jej różnobarwnych nitek, wątków.

– Dzień dobry.

– Dzień dobry.

– Dzień dobry.

Złap mnie za mój jaskrawy fiolet. Gdy idę, wieszają się na mnie spojrzenia. Zgadują, w jakim dziś jestem nastroju. Nie wyglądam jak ktoś, kto poszedł spać nad ranem. I bardzo dobrze, bo nie za to mi płacą. Płacą mi za wyglądanie i mówienie na poziomie, trzymanie się w pionie i udawanie, że pachnę jak edukacyjny sukces. Odstukane studia, trafnie wyprofilowane założenia, które się skleiły z przyszłością. Otwieram swoją salę z oknami na południe. Uczniom tu za gorąco, ale mi dobrze, szczególnie gdy do środka wpycha się świergoczący bezmiar wiosny. Tylko gdy jest jasno, można uczyć z sensem i do końca. Lekcje spowite w cieniu ciągną się bez puenty, podsumowania, powtórzenia, utrwalenia. A teraz jest luty, po feriach nadal ciemno. Pstryknięciem włączam żarówki, wypalają umęczenie z uczniów, uczennic i ze mnie. Światło jest rozmnożone odbijaniem się w gablotach, w których straszą niedotykane latami książki, stare podręczniki, stare słowniki, nikt nie mówi na głos, że się już nigdy nie przydadzą, że nie mają sensu, bo jest Wikipedia.

Bezsens wisi nad nami wszystkimi pokryty przeźroczystością rutyny. Rozpościera się jak niewidoczna wata z kurzu oblepiająca szczelnie sufit. Czasem, bardzo rzadko, ktoś zerka w górę, przypomina sobie o tym zagrożeniu – że bezsens zawali nam się na głowy – po czym zamiera w bezdechu na kilka sekund dla przeprocesowania całkowitego wyparcia. Bez tego zerującego mechanizmu obronnego żadne z nas nie byłoby w stanie wrócić do nauki ani nauczania. Nic tak skutecznie nie usztywnia szkolnych gmachów jak kleista normalizacja bezsensu. Powoduje nami automatyzm, gdy przepisujemy do znoszonych zeszytów: lekcja, temat, data. Co przytomniejsi z nas trzeźwo to pomijają, a naprawdę obudzeni – noszą jeden zeszyt do kilku przedmiotów, a czasem nawet odzyskują kilka, kilkanaście minut życia, bezgłośnie i chyłkiem bawiąc się pod ławką telefonem albo ucząc się ukradkiem na ważniejszy przedmiot, do ważniejszego testu.

– Kto z was nie korzysta z toalety, niech wyjdzie, proszę.

Jestem łagodnie zaskoczony, gdy nowa nauczycielka myśli, że może nas powstrzymać przed paleniem papierosów w męskim kiblu. Jest luty, nie będziemy chodzić z tym do parku. Ma nowe ubrania i jasne, kręcone na lokówkę włosy. Pewnie wydawało jej się, że coś zmienia – gdy układała włosy, gdy zaczynała pracę w szkole, gdy wybierała specjalizację nauczycielską, gdy kupowała marynarkę i buty za jedną piątą swojej pensji. Z autentyczną czułością okłamuję ją, że niczego nie jaramy, że jej się, pani profesor, wydaje. E-papierosa zdążyłem schować tam, gdzie zawsze. Rechoczących pod nosem pierwszaków uciszam spojrzeniem – trzeba nie mieć poczucia przyzwoitości, by śmiać się z tego, że dziewczyna się troszczy.

A my nie jesteśmy nicią, jesteśmy supłem, czarnym supłem. Mamy obcięte króciutko włosy, czarne paznokcie i bluzy, napisy, kolczyki, flamastrami planowane tatuaże, czarne makijaże, tylko nasze dusze są białe i niezamazane. Jesteśmy nieheteronormatywnymi wegankami. Mamy plakietki z klepsydrami Extinction Rebellion. Czasem mamy wrażenie, że tylko my dwie wiemy, co się dzieje. Z wrażenia czasem brakuje nam powietrza. Albo nie jemy, albo jemy dużo i byle co, byleby nie mięso. Wykluwają się w nas lęki, rozpełzają spojrzeniami trwożliwie rzucanymi spod gęsto tuszowanych rzęs. Jesteśmy zbyt dojrzałe, by planować przyszłość. Wiemy, że niedługo wszystko runie. Stąpamy ostrożnie naszymi nogami w porwanych rajstopach, zostawiamy jak najmniejszy ślad węglowy, robimy wszystko powoli, podejrzliwie, jesteśmy wysoko wrażliwe i mamy na uszach słuchawki. Kręcimy nosami na ironiczne ścieżki w szkolnym radiowęźle. Wgniatamy spojrzeniami wszystkie przaśne kawałki, które mają być zabawne. Gdy nam już bardzo ciężko, wysyłamy sobie zdjęcia żyletek. Za cztery i sześć lat nadal będziemy się nosić na czarno, za dekadę już nie. Na razie jest najczarniej, bo luty, bo zimno, nie można nie mieć czarnego płaszcza, szalika.

Jedna z nich nosi krzyżyk Ankh i nawet nie wie, co on oznacza. Ale nigdy z nimi nie rozmawiałam i nie będę z nimi rozmawiała. Wiem, co by powiedziały:

– Weź już nic nawet nie mów, Kaśka, na ten temat. Chodzisz do kościoła i siema, problemu nie ma. Twoje problemy rozwiązuje za ciebie gotowiec – katechizm.

A to nie jest do końca tak, że rozwiązuje za mnie. To ja wybieram to rozwiązanie. Mam przykazania zinternalizowane i na stałe osiadłe, ale też margines na powątpiewanie, też rozważałam przerywanie nadgarstków, chociaż jeśli będziesz mnie oceniać po jasnym swetrze, to tego nie zobaczysz. A wszędobylski szkolny ostracyzm nikogo nie ocali. To tylko nędzna próba odzyskania równowagi w świecie, w którym każdy próbuje zbudować jakąś relację nadrzędną i w niej dominować, bo w środku się czuje zerem. Niedawno było Ofiarowanie Pańskie, modliłam się o pojednanie ze wszystkimi w mojej klasie. I żebym znalazła choć kilka przyjaznych chwil na udawanie, że się zastanawiam, czy aborcja lub eutanazja powinna być dopuszczalna, gdy ja nie czuję się akceptowana, czuję się sama. Dziś piątek, a ja może nawet plasterek szynki bym zjadła, żeby tylko stać się dopuszczalną, normalną. Tak bym wybrała, gdyby szkoła była teatrem. I tak nikt by nie zauważył, większość klasy nie odnotowuje nawet, że piątek jest postny, zresztą nie jestem tutaj najchętniej obserwowaną aktorką. Odwracam się na pięcie w samej sobie, oddech, oddech.

Luty nie jest miesiącem. Luty jest uczuciem. Uczuciem biorącym się z ciężaru zimowych butów, braku zieleni, odpoczynku podczas ferii w marazmie domowego zacisza. Wszystko to klisza, tanatyczna zima, gdy wszystko śpi, bezśni. Gęściej i więcej niż wcześniej wdychamy nawzajem siebie, bo w obliczu covidowych obostrzeń dostrzegamy wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej cząsteczki, od których ciąży skażeniem przestrzeń. Nie ma już przejrzystości powietrza. Nawet to filtrowane maseczkami bawełnianymi jest już jakieś zagrzane, używane. Wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej klaruje się chcenie czystości i chłodu. Żeby tak być nagle w górach, w lesie, na plaży, i żeby był letni zmierzch, a po nim żeby można było spać bezpiecznie i w cieple pod gwiazdami. Nie chcemy się dusić w budynku, chcemy chodzić boso po piasku, chcemy zbierania malin, pisania wierszy, chcemy się wyrwać z tej sali i tańczyć. Chcemy robić sobie nawzajem wieńce z kwiatów. Może też malować obrazy albo uprawiać ogrody. Chcemy dla siebie sielanki, słońca, gałęzi, jodu, trawy. Ale nie możemy, bo jesteśmy tu przywiązani.

Szczelnie przysznurowany do mojej ławki robię zadanie z matmy. Ocalam swoje indywidualne znaczenie, dając przepisać równanie innym osobom w klasie. To jedyny czyn moralnie zasadny, jaki będę miał możliwość zaoferować dziś światu. Moim światem jest dziś zbieranina rówieśnicza, do której jestem chcąc nie chcąc przywiązany. Mało kto istnieje tu dla mnie naprawdę. Na pewno botami nie są dla mnie ci, którzy jak ja biorą tabletki szczęścia, cukierki na depresję. Konsultujemy między sobą recepty.

– Mi też to kiedyś moja przepisała, ale miałam problemy ze spaniem.

– Przez pierwsze dwa tygodnie pewnie nastrój ci spadnie, zanim się podniesie.

– Od tego cera ci się polepszy.

– Po tym miałam wysypkę, swędziała i gryzła.

Wiem, czemu wychowawczyni na mnie patrzy tak czujnie. Dziewczyńskie próby samobójcze prawie nigdy nie są skuteczne, ale jeśli koleś chce dobrowolnie pożegnać się z życiem, to raczej mu wyjdzie, takie są statystyki policyjne. Ale nie każdy ma myśli es, gdy jest w depresji. Ja nie mam takiej potrzeby, by przerwać to wszystko. Po prostu tęsknię za czasem, gdy cokolwiek mnie cieszyło. A teraz całokształt korzyści się rozmywa, siła odpływa, ciągle siedzę albo leżę i nie spokojny, tylko tak potwornie, straszliwie zmęczony. Okazuje się, że to problem, gdy wszyscy dokoła czegoś chcą. Ale rozumiem, że co innego może być ulgą. Znajdę swoją ulgę i będę wolny, tak naprawdę wolny, z uwzględnieniem od i do wolności. Wolny od wymagania, wolny do samodzielnego ustalania, co jest dla mnie ważne, ważniejsze, najważniejsze, co do olania, o której chcę zacząć poranek. Jeżeli będę wolny, to wiem, że sam ustalę, o której zasnę. Bez przewalania się w cholernej pościeli, dlatego że czuję się więźniem i z roku na rok nie jest mi wcale lepiej.

Nie mam żadnych słabości, gdy sama przenoszę z jednego miejsca na drugie cały gar zupy dobrej, pomidorowej, dla wszystkich tutejszych głodnych. Szoruję do czerwoności ręce, w rękawiczkach jestem, gdy nakładam jedzenie na talerze. Marudzą, wybrzydzają, a i tak zjadają, i bardzo dobrze, jedzenie podajemy zdrowe, domowe. Tak, na stołówce od rana pachnie obiadem, szczególnie gdy luty i okna są szczelnie pozamykane. Cieszę się, gdy jedzą tu u nas razem, grupami, niektórzy tylko siedzą sami albo jedzą z telefonami, ludzie kochani, kto to widział? Z tymi smartfonami? To chyba tylko po to, żeby nie być samemu, dlatego nie komentuję tych ich telefonów na głos. Niech jedzą na zdrowie, choćby i z telefonem. Najważniejsze, by zdrowo rośli.

O, jak bardzo rośniemy. Rośniemy w bezsiłę. Każde z nas jest sam na sam z konsumpcjonizmem, każde nosi w sobie własne poczucie braku, a tym, co popycha nas naprzód, jest właśnie domniemane wybrakowanie, poczucie bycia niewystarczającymi. Jesteśmy tym zszyci – staraniem, próbowaniem, dążeniem, oczekiwaniem ze świadomością, że tacy, jacy jesteśmy dzisiaj, przedstawiamy sobą zbyt mało. Możemy liczyć tylko na to, że w przyszłości osiągniemy wystarczająco wiele, by wywalczyć sobie swoje miejsce na poczucie wartości. Że dostaniemy w szkole świadectwa z paskiem, awans na mianowanie, wzorowe zachowanie, podwyżki, dobrze zdamy maturę, oddamy nauczoną klasę z tryumfem, dobrze wyjdziemy na zdjęciach ze studniówki. Wreszcie będziemy spełnieni, wreszcie się ogrzejemy lub opalimy, upijemy, nasycimy.

Oddalam się od ciebie, szkoło, na odległość swojego sznurka. Związana nim w pasie przemierzam ulice jeszcze wygasłe, bo większość ludzi nadal jest w pracy. Przekroczyłam próg mieszkania, ale jeszcze nie jestem w domu. Jeszcze tylko ułożę sprawdzian, wydrukuję, skseruję, prezentację przygotuję, dokończę pisać przedstawienie na koniec roku, dodam kartę wycieczki, usprawiedliwię nieobecności, odpiszę rodzicom na maile, wstawię oceny, zadzwonię do dyrekcji, zgubię rytm i go odnajdę dzięki oddychaniu, oddychaniu. Już zaraz będę w domu. Przywita mnie miękka ciemność, księżyc, może cicha muzyka. Wezmę prysznic, napiję się mięty. I zaraz już będę w domu.

Opowiadanie wyróżnione w konkursie SNUJ STORY 2022, ukazało się w kwartalniku „Nowy Napis. Liryka, Epika, Dramat” nr 16 (2022).

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Aleksandra Korczak, Sploty, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 208

Przypisy

  1. UNHCR – skrót nazwy: United Nations High Commissioner for Refugees (Wysoki komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw uchodźców) (przyp. red.).
  2. GCŚ – skrót nazwy: Gdańskie Centrum Świadczeń (przyp. red.).
  3. Ks. Jakub Gruszka (ok. 1610 – ok.1690) egzorcysta lubelski, benedyktyn.

Powiązane artykuły

15.06.2023

Moja niekończąca się opowieść. Szok

Cieszę się, że trafiłam na waszą stronę, bardzo chciałam podzielić się naszym dobrym doświadczeniem, które zmieniło moje życie.

Dwadzieścia tysięcy znaków ze spacjami to za mało, by opisać naszą wspólną historię.

Mieszkamy z mężem w domu. Po wyprowadzce syna zwolniło się u nas górne piętro z łazienką. Ja jestem na emeryturze. Nie mamy dużych dochodów, tylko duże koszty utrzymania.

Wybuch wojny. Coraz więcej informacji o uchodźcach. Dantejskie sceny na granicy. Podziwiam pomoc i poświęcenie wolontariuszy. Decyzję podejmuję od razu, pod wpływem impulsu. Męża muszę przekonać. Chcemy i boimy się.

Znajduję portal „GDAŃSK POMAGA UKRAINIE”. Chcę zgłosić udostępnienie części domu. Syn przestrzega nas, że ludzie są różni, nie wiadomo, kto do nas trafi. Jego kolega z pracy jedzie na granicę po rodzinę z Ukrainy. Decydujemy się ich przyjąć. Nie przyjeżdżają. Czekamy na kolejne dwie rodziny, ale też nie docierają.

1 marca zgłaszam udostępnienie domu na portalu – dostaję potwierdzenie rejestracji. Do dziś nikt się nie odezwał. Dziwne.

W połowie marca niespodziewany telefon z pytaniem, czy propozycja jest aktualna. Kontakt od naszych przyjaciół, żadnych konkretów, ze szczegółami ma zadzwonić Julia. Czekam z niecierpliwością. Wieczorem Julia pyta, czy przyjmiemy mamę z szesnastoletnim synem, jutro. Nagle jestem zaskoczona, że to już, że to mama z prawie dorosłym synem, a u nas jeden pokój. No, ale kto, jeśli nie my, da radę. Mają być następnego dnia wieczorem.

To było sześć miesięcy temu, a ja pamiętam każdą godzinę.

Z mężem sprawdzamy, czy wszystko gotowe. Pokój sprzątaliśmy przez dwa tygodnie, chyba nigdy nie był taki czysty. Mąż złożył duży stół. Ja zaniosłam zastawę, czajnik, kawę, herbatę, serwetki, ręczniki i kwiaty. Pościelone, wywietrzone, czekamy.

Wieczorem telefon, dziś nie przyjadą. Jakiś problem z synem, nie wiemy, o co chodzi. Będą nad ranem w sobotę. Okej.

19 marca wstaję o 5:00. Mają przyjechać prosto z dworca, z Warszawy. Czas płynie, ja stoję w oknie. Śniadanie gotowe. Robię herbatę. Mija godzina. Budzę męża.

6:55. Są. Podjeżdża samochód. Wysiadają dwie kobiety, mężczyzna koło czterdziestki i bardzo wysoki chłopak. Otwieram drzwi, zapraszam do środka. Wszyscy uśmiechają się niepewnie. Bagażu niewiele: mały plecak chłopaka, mała lotnicza walizka mamy i torba z Biedronki wypełniona jedzeniem, które kupili po drodze. Witamy się, przytulamy, przechodzimy od razu na ty. Julia przedstawia się, a druga kobieta, Marina, (widać, że bardzo zmęczona, potem okazuje się, że jest przeziębiona) wchodzi od razu na schody. Już jej tego dnia nie widzimy.

Julia mówi, że muszą jechać, będą po południu, wszystko ustalimy. Chłopak wychodzi z nimi. Cała trójka pali papierosy ‒ szok, dziecko ma podobno szesnaście lat. Wraca, idzie na górę. Śniadanie jedli gdzieś po drodze. Chowam wszystko do lodówki.

Dochodzi 10:00. Nie wiem, co robić, obiad przygotowany, a oni chyba śpią.

Wchodzę na piętro, gdzie jest otwarta przestrzeń, drzwi do łazienki i sypialni pozamykane. Chłopak siedzi z telefonem, nie śpi. Mówię: „Widziałam, że palisz. Tu nie można, ale jak chcesz, zapal w kuchni albo wyjdź na dwór. Zrobię ci herbatę”.

Schodzi po kilku minutach, prosi o kawę ‒ znowu lekki szok, ale może to ja jestem za stara albo zbyt tradycyjna. Wyciąga paczkę papierosów, mówi, że sam robi, przywiózł z Ukrainy.

Zaczynamy rozmawiać, a ja jestem w kolejnym szoku, jak dobrze idzie mi rozmowa po rosyjsku. Z każdą minutą i tematem rozmowy przypominają mi się słowa; gramatycznie mówię chyba poprawnie. Jestem z pokolenia, które uczyło się rosyjskiego obowiązkowo (ja przez dziesięć lat: SP, LO, studia) i nigdy nie używało tego języka. Miłe zaskoczenie. Pojedynczych słów szukamy w telefonie.

Olek, bo od razu spolszczamy imię, jest bardzo rozmowny. Pytam o szkołę – mechanika maszyn, pokazuje zdjęcia i bardzo dobre świadectwa (skala ocen 1–12). Przedmioty to między innymi język ukraiński, literatura ukraińska, literatura obca, historia Ukrainy, historia świata, ze wszystkiego oceny 10, 11, 12. Opowiada o swoim mieście na zachodniej Ukrainie. Na zdjęciach widać dziwny pomnik, symbol miasta: misa z łyżką, a w środku wielkie kluchy – gałuszki, na które później zabiera nas do ukraińskiej restauracji w Warszawie.

Opowiada, że pali od ósmego roku życia, na papierosy musi zarobić. À propos: zarządziłam, że za każdego papierosa musi policzyć po polsku do dziesięciu lub wymienić dni tygodnia, miesiące. Sam się pilnuje. Praca to dla niego codzienność. Remontował samochody, chce nam wyszpachlować lub pomalować auto, bo to jego hobby. Robił ozdoby z bukszpanu na wesela, ale najdłużej pracował na kurzej fermie, brrr, okropna praca. Robił nawet jakieś udogodnienia w pojeniu kur. Mama nie daje pieniędzy, tata po rozwodzie nie utrzymywał z nim kontaktu, nie płacił alimentów. I tu kolejny szok: mężczyzna, który przywiózł naszych gości, to jego ojciec. Od kilku lat jest w Polsce. Na Ukrainie nie skończył studiów, czego żałuje, a tu pracuje w budowlance za najniższą krajową i mieszka w hotelu robotniczym. Nie miał kontaktów z synem.

Mama jest lekarką, ale od lat pracuje jako pielęgniarka w dużym centrum handlowym. Na urlopie wychowawczym miała zasiłek dwukrotnie większy od pensji lekarza. Dorabia jako pośredniczka w biurze turystycznym. Pracuje na dwa etaty i widuje syna wieczorami. Szybko okazuje się, że ich relacje są, delikatnie mówiąc, słabe.

Olek zasypia o 14:00. Jechał ponad dwie doby autobusem, a w Polsce pociągiem.

W niedzielę, jak zawsze rano, idziemy do kościoła. Decydujemy się zostawić naszych gości samych, śpią: mama w sypialni, Olek na kanapie. Jakież jest nasze zdumienie, gdy po powrocie widzimy, że Marina zmywa podłogę. Uśmiecha się, nie widziała mopa i całą podłogę myła małą szmatką, a to kilkadziesiąt metrów powierzchni. Robi mi się głupio.

Przygotowuję śniadanie, w końcu możemy porozmawiać. Jedzą z apetytem, wszystko im smakuje, on pije kolejną kawę, ona (już zawsze) herbatę z cytryną. Po Marinie widać osłabienie. Znowu idzie się położyć, ale wcześniej poznajemy jej historię. Na początku lutego wyjechała na zagraniczną wycieczkę, w nagrodę za wyniki w pracy w biurze podróży. Tam zastała ją wojna. Wszyscy spanikowali, gdy dowiedzieli się, że samoloty z Ukrainy nie przylecą, internet niedostępny, biletów nie można kupić, ukraińskie karty bezużyteczne. Na początku marca dotarli do Europy (euro wydali na ciepłą odzież, obuwie), a stamtąd do Opola. Marina dzwoniła na Ukrainę, błagała syna, by przyjechał do Polski. Nie było łatwo. Olek, gieroj, najchętniej sam poszedłby na wojnę, jak jego koledzy. Potem dowiedziałam się, że trzech z nich, osiemnastolatków, zginęło, a jeden stracił nogi. Marina w Opolu dostała od ręki PESEL, załatwiła sobie pracę pielęgniarki, ale znajomi rozjechali się po świecie, koleżanka wróciła na Ukrainę, więc i ona wyjechała.

Czekała na syna w Warszawie. Jako niepełnoletni przekroczył granicę, ale dalej musiał być z rodzicem. Marina jedzie do Lublina, potem do Stalowej Woli, razem wracają do Warszawy – stąd to jednodniowe opóźnienie.

Marina i Olek przyjechali do nas z dwóch końców świata z dwoma torbami. Nie rozmawiamy o tym, ale chcemy, by zostali, dopóki się nie usamodzielnią albo będzie to konieczne. Podpisujemy bezterminową umowę udostępnienia.

Przez pierwsze dni żyją trochę jak na wakacjach. Jednak stres, nowe miejsce, brak pewnej perspektywy, a także kontakty z rodziną i ciągłe śledzenie informacji z Ukrainy, burzą ten czas, zwłaszcza u Mariny. Ona przez pierwsze dni śpi albo rozmawia przez telefon.

Nie włączamy telewizji, by nie narażać ich na tragiczne w wymowie zdjęcia i filmy, choć zdajemy sobie sprawę, że docierają do nich szybkie i pełniejsze informacje. Na początku pobytu dostają wiadomość, że na ich miasto spadły rakiety, na szczęście nikt nie zginął.

Poniedziałek. Mąż idzie do pracy, a ja zostaję sama z obcymi ludźmi…

Pierwsze zadanie: jedziemy załatwić Olkowi PESEL. Mówią, że taaakie kolejki, a w urzędzie pusto. Super. Chłopak bierze wniosek, idzie do fotobudki, czekamy na dworze, słoneczna pogoda. Proponuję, by usiadł, szybciej wspólnie wypełnimy wniosek. Olek mówi, że nie ma potrzeby, zrobimy to w domu, bo dostał termin złożenia na 25 maja. Szok.

Wieczorem piszę maila do rodziny i przyjaciół. Poruszam ważne sprawy: praca i kurs języka polskiego dla Mariny, szkoła dla Olka, no i kasa. Dodatkowe osoby do utrzymania i mnóstwo prądu, bo u nas wszystko na prąd. Mamy wokół wspaniałych ludzi, wiem, do kogo piszę. Już pomagali. Pięć, dziesięć złotych, to niewiele, ale jak da kilka osób, to coś się uzbiera. No i zebrały się trzy tysiące – niektórzy wpłacali kilka razy. „Dzięki, jesteście wielcy”. Dzwonią, piszą maile, esemesy, mówią, że nas podziwiają. Ja nie odbieram tej sytuacji jako jakiegoś poświęcenia.

Uspokoiłam się i cieszę się, że trafiliśmy na dobrych, uczciwych ludzi. Są zdeterminowani, by uczyć się języka i pracować. Ja w całej tej sytuacji czuję się jak ryba w wodzie. Jestem pełna optymizmu i energii. Jestem zadaniowa. Wiem, że muszę załatwić mnóstwo rzeczy. Cały czas coś się dzieje, dzwonię, piszę, wykłócam się, wyjaśniam – to mój czas, odżyłam na emeryturze.

Wtorek rano, dzwoni sąsiad: „Ktoś chodzi koło domu, jesteś na miejscu?”.Po kilku minutach dzwoni drugi: „Żona zauważyła, że jakiś chłopak pali papierosy na tarasie”. Czujni. „Dziękujemy, dobrze, że jesteście”.

Koniec marca, piszę kolejnego maila. Załączam zdjęcia Mariny i Olka. Opisuję ich postępy, co udało się załatwić. Proszę o ubrania dla obojga. Szukamy pracy dla Olka. Zapraszamy wszystkich na polsko-ukraińskie rozmówki albo już polsko-polskie, chyba że ktoś chce ćwiczyć rosyjski. Nasi goście mówią dialektem, surżykiem: to język ukraińsko-rosyjski. Marina w szkole miała dwa języki: rosyjski i ukraiński, Olek tylko dialekt. Dziękuję wszystkim za ogromne serca: „Ludzi dobrej woli jest więcejmocno wierzę w toże ten świat nie zginie nigdy dzięki… Wam”.

No i zaczęły się pielgrzymki. Wszyscy przychodzą z prezentami, każdy próbuje przypomnieć sobie rosyjski, niegdyś znienawidzony. Z Olkiem można spokojnie pogadać po angielsku. Tak rozmawia z moim synem, od którego dostaje nowe pumy, roboczy kombinezon i ciężkie robocze buty. Z tych ostatnich Olek jest najbardziej zadowolony. Mówi, że przydadzą mu się do pracy (bardzo chce pracować) i na warsztaty w szkole. Oczy mu się śmieją.

Dzięki pomocy załatwiamy szkołę dla Olka. Pierwszy dzień wygląda nietypowo: na angielskim chłopak prezentuje wysoki poziom. Niemieckiego nie lubi nie tylko on, ale i nauczyciel, który nie jest zainteresowany prowadzeniem lekcji. Na WF-ie awaria wody, siedzą w szatni. Na polskim test z Makbeta, którego Olek jeszcze nie poznał. We wtorek praktyki, każdy robi, co chce – niestety. O szkole można by długo, wspomnę tylko, że polscy uczniowie są w opinii Olka bardzo krzykliwi, a Ukraińcy ‒ trzej ‒ raczej spokojni. Olek z własnej inicjatywy pełni rolę tłumacza podczas przyjmowania kolejnych uczniów z Ukrainy. W język polski wszedł jak w drugie ubranie. Nie raz zaskakuje mnie słownictwem i trafnymi uwagami.

Skoro jestem przy Olku, to napiszę jeszcze o nim, bo zaraz skończy się miejsce. „Dziękuję”, „proszę”, „smacznego” – na porządku dziennym. Gdy wysiadamy z autobusu, podaje mi rękę. Szok. Jako szesnastolatek jest niepokorny – taki wiek, późno wraca do domu: po 21:00. Walczę, by pisał esemesy. Do końca pobytu przestrzega godziny powrotu. Od początku samodzielny, jeździ komunikacją miejską. Niczego się nie boi – mieliśmy akcję z dzikiem w ogrodzie, Olka nie było, ale wieczorem minął się z nim w krzakach (to nie był pierwszy raz). Marina mówi, że jak były alarmy bombowe, to nie chciał iść do schronu. Dostał rower po generalnym remoncie, a mechanik, który go przygotował, nie wziął pieniędzy i przywiózł go pod dom, jak usłyszał, że dla Ukraińca. Olek będzie nim jeździł do szkoły, ale nie ma stroju na złą pogodę. Po kilku dniach dostaje kurtki, bluzy spodnie, kask, rękawiczki. Przychodzą paczki od rodziny, pięknie ozdobione napisami i ukraińskimi barwami.

Kupiłam mężowi i Olkowi bilety na mecz Lechii Gdańsk z Szachtarem Donieck 14 kwietnia. Było dużo wrażeń, fajna atmosfera i chyba oczekiwany wynik. Ja oglądałam mecz w telewizji, żałowałam, że nie poszłam.

Dużo rozmawiam z Olkiem. Widzę, że jest zagubiony, ale i bardzo otwarty, z moim synem nie prowadziłam takich dyskusji. Powtarza, że ma tyle myśli w głowie, nie zna przyszłości, nie wie, co robić. Jest bardzo dojrzały jak na swój wiek, za bardzo. Nieraz mam wrażenie, że tego nie udźwignie i cieszę się, że mi zaufał, że może troszkę to rozładuję. Brakuje mu rodzinnego ciepła, przyjaciół. Przez pierwszy miesiąc mówi o kolejnych nowopoznanych dziewczynach, każda jest tą jedyną. Później, gdy dzięki przyjaciołom zaczyna pracować po szkole (w ogrodach, przy drobnych remontach), już nie ma czasu na znajomości – trochę mnie to niepokoi.

Czuję się za niego odpowiedzialna, jak gdybym zyskała drugiego syna. Martwię się o niego. Przed Dniem Matki podpowiadam, że u nas jest święto. Jakież jest moje zdumienie, gdy 25 maja wieczorem staje w drzwiach z dwoma bukietami tulipanów, ja dostaję czerwone. Mówi: „Jesteś moją drugą matką, kocham cię”. Ryczę. Drugi bukiet dla mamy mam schować. Przypominam Olkowi, by rano wręczył go mamie. Wiem, że to dla niego trudne, prawie w ogóle nie rozmawiają, ale robi to. Po południu przychodzi mój syn i wręcza mi bukiet białych tulipanów, a Marinie żółtoniebieskie – też jest zaskoczona. Robi się patriotycznie. Moje białe i czerwone, a jej w barwach Ukrainy. Na imieniny dostaję od Olka różowe azalie. Pamiętał, jak mówiłam, że kobiety lubią kwiaty.

Olek ma tatuaże, pokazuje mi je pierwszego dnia. Lubi czarno-białe i chce więcej. Na Ukrainie są tanie, nie wiem, czy są dobrze zrobione. Lubi modne teraz wzory w trupie czaszki. Ma je na koszulkach. Mnie się nie podobają ani tatuaże, ani czachy, ale oczywiście kupuję mu koszulki na Dzień Dziecka w Warszawie.

Święta Wielkanocne. Jesteśmy religijni i cenimy tradycję. Już wcześniej pytam Marinę i Olka, czy chcą iść do cerkwi albo kościoła – są niewierzący. Do wielkanocnego śniadania ubierają się uroczyście. Olek wkłada pierwszy i jedyny raz spodnie i koszulę – prosi, bym wybrała jedną z trzech. Na stole święconka, baby, jajka. Przygotowałam też piękną modlitwę i życzenia po polsku i cyrylicą po ukraińsku – wydrukowałam dla każdego. Zaprosiłam na śniadanie tatę Olka i Julię.

W poświąteczny wtorek ruszamy na wycieczkę, w piątkę, z naszym synem. Głównym celem jest PESEL Olka. Bez niego nie ma 500+, a termin w Gdańsku był nie do przyjęcia. Dzwoniłam po okolicznych gminach i znalazłam. Najpierw jedziemy na plażę do Sobieszewa. Straszny wiatr, wszyscy chcą wracać, a ja zbieram bursztyny, wiecie, takie ogromne dwu-, czteromilimetrowe. Nagle Olek i Marina podchodzą z kilkucentymetrowymi. Szok. Następnie jedziemy do urzędu gminy. Myślę: „złożymy wniosek i będzie problem z odbiorem”. Znowu szok, mamy PESEL. Hura.

W kolejny wtorek Olek szybciej kończy lekcje, umawiamy się na zwiedzanie Muzeum II Wojny Światowej. Oboje bardzo chcą, zwłaszcza Olek. Interesuje się historią. Znaleźli z mężem wspólne tematy. Pada nazwa Auschwitz, ja zamieram, a on sypie informacjami. Szok. W jego wieku obozy koncentracyjne były też w centrum moich zainteresowań, pisałam między innymi referat o KZ. W muzeum byliśmy kilka godzin, przeżycie ogromne, zwłaszcza dla Mariny. Te skojarzenia, ruiny, broń, zdjęcia ofiar. Miałam wyrzuty, ale oni dziękowali ze wzruszeniem. Olek bardzo chce pojechać do Auschwitz. Zaczęłam planować wycieczkę. Kraków-Wawel, Wieliczka, Obóz KZ. Oszacowałam koszty – to nas przerosło, a z noclegiem w czerwcu był problem.

Na początku maja jedziemy na Mierzeję, do Stutthofu i na budujący się przekop. Pogoda jest piękna, choć wieje wiatr. Dzień kończymy kawą na działce u przyjaciół.

Udaje się nam pięciodniowy wyjazd do Warszawy. Jedziemy we trójkę. Mieszkamy u rodziny. Kupujemy bilet weekendowy. Pokazuję Warszawę, którą znam. Idziemy na Zamek, na koncert do Łazienek, do Pałacu Kultury, do Muzeum Powstania Warszawskiego. Obchodzimy Warszawę wzdłuż i wszerz. Olek jest zmęczony: i fizycznie, i samymi wrażeniami. Spotyka się w Warszawie ze swoją chrzestną. Na zakończenie zostawiamy sobie Stare Powązki – cmentarze lubi, tak jak my. Tam opowiada mi historię: dwa lata wcześniej jego i kolegę potrąciła ciężarówka, Olek przeżył, ale kolega zmarł mu na rękach. Za dużo tego dla szesnastolatka.

Olek od dwóch miesięcy pracuje w drukarni. Bardzo mu się podoba, wszystkiego się już nauczył. Chce zmienić szkołę. Piszę mu schemat podania: technik grafiki i poligrafii cyfrowej. Wiem, że się uda.

Decyzją rodziców Olek ma zostać w Polsce, on też tego chce.

Przy rozstaniu, 4 lipca, proszę, by pamiętał, że najważniejsza jest rodzina, potem nauka, i że powinien znaleźć sobie przyjaciół (my mamy to szczęście, jest ich mnóstwo), że musi koniecznie nauczyć się wypoczywać – napiszę mu jeszcze mailem sto przykazań na życie, może skorzysta.

Marina to inna historia. Szybko nawiązujemy kontakt. Bardzo dużo rozmawiamy. Mówi o rodzicach, siostrze, o koleżankach z pracy, opowiada otwarcie o swoim życiu.

Na początek gotuje barszcz ukraiński – rozczarowanie, dla mnie to po prostu kapuśniak z buraczkiem, gdzie mu do polskiej odmiany. W niedzielę piecze pieróg, myślałam, że będzie obiad, ale wyszło ciasto z jabłkami. Któregoś dnia robi dwieście pielmieni. Pyszne, mam jeszcze kilka schowanych. Potem smaży syrniki i bliny, czyli naleśniki. Olek popisuje się sałatką z kapusty i skrzydełkami z „KFC”. Marina uwielbia ciasta, więc z mężem prześcigamy się w wypiekach.

Marina od drugiego tygodnia pobytu chodzi na kurs polskiego – odpłatny. Trzy razy w tygodniu, radzi sobie dobrze. Robimy razem ćwiczenia, cierpliwie poprawiam wymowę, pisownię, wyjaśniam zasady. Polski jest trudny, a we mnie odzywa się dusza belfra.

Jedziemy do banku założyć konto. Przy okazji zwiedzamy Stare Miasto. Bardzo jej się podoba. W niedzielę wycieczka nad morze. We wszystkich wolnych chwilach Marina pięknie haftuje. Znajomi i moja mama dostarczają jej nici, igły, tamborek.

W trzecim tygodniu pobytu załatwiam jej pracę w domu opieki. Idzie na próbę. Wie, czego się spodziewać, praca ciężka, zmiany po dwanaście godzin. Przywiązuje się do podopiecznych. Raz w tygodniu myje wszystkie podłogi. Ja gotuję i piorę. Zawsze czekam na nich z obiadem.

Maj. Marina decyduje się na powrót. Tęskni za rodziną, boi się o pracę – niestety już jej nie będzie. Pisze z trzydziestosześciogodzinnej drogi do domu esemesy: „Cieszę się, że pojawiłaś się w moim życiu, biorę z ciebie przykład. Już jesteś moją rodziną, będziemy w kontakcie, będziemy pamiętać i będziemy wdzięczni za pomoc i wsparcie w trudnych chwilach. Ty, moja druga mama i Polska, to wy wszyscy, a moja wdzięczność dla waszej rodziny nie zna granic”.

Nikt z nas nie otrzymał finansowej pomocy, ani 300 złotych, 500+, 40 złotych na osobę, nie ma też sygnału z UNHCRUNHCR – skrót nazwy: United Nations High Commissioner for Refugees (Wysoki komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw uchodźców) (przyp. red.).[1]. 15 lipca, na moje zapytanie do GCŚGCŚ – skrót nazwy: Gdańskie Centrum Świadczeń (przyp. red.).[2], otrzymałam anonimową odmowę przyznania świadczenia. Marina w myśl prawa nie jest uchodźcą, Olek chyba też. Nikt w urzędzie nie powiedział, że można złożyć nowy wniosek o PESEL i dostać status uchodźcy, wówczas przyznano by świadczenia, bo przepisy w kwietniu się zmieniły. Napisałam mail do wojewody, prezydenta i marszałka z prośbą o pomoc w sprawie szkoły dla Olka i rekompensaty finansowej z bardziej przyjaznych funduszy niż państwowe. Ktoś się odezwał. Szok. Olek od 1 września będzie uczniem drugiej klasy. „Dziękuję”.

Tak bardzo chcę, żeby wszystko się ułożyło i tu w Polsce, i tam na Ukrainie, by skończyła się wojna i byśmy mogli odwiedzić Marinę.

Tęsknię, choć jesteśmy w stałym kontakcie telefonicznym z Mariną, Olek przychodzi co tydzień – obiad, kawa i gadamy.

Kiedy wchodzę na piętro, mam łzy w oczach. Szkoda, że nie mogę pokazać wam zdjęć. W czerwcu była msza święta w ich intencji. Zrzuciłam się na bayraktara.

Może coś podkoloryzowałam, przekręciłam, czegoś nie zrozumiałam, opisując nasze wspólne życie, ale jak napisała Marina: „Jesteśmy już rodziną. To zobowiązuje, ale daje też prawo do nieco subiektywnej oceny. Nie da się jednak opisać naszych uczuć i więzi.

Oto moja, mam nadzieję, niekończąca się opowieść. Szok.

Imiona moich bohaterów zostały zmienione.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Magdalena Maria Drogomirecka-Kopczyńska, Moja niekończąca się opowieść. Szok, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. UNHCR – skrót nazwy: United Nations High Commissioner for Refugees (Wysoki komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw uchodźców) (przyp. red.).
  2. GCŚ – skrót nazwy: Gdańskie Centrum Świadczeń (przyp. red.).
  3. Ks. Jakub Gruszka (ok. 1610 – ok.1690) egzorcysta lubelski, benedyktyn.

Powiązane artykuły

08.06.2023

Nowy Napis Co Tydzień #206 / Zakochany diabeł

Wśród ludu polskiego panowało przekonanie, że diabeł jest nadzwyczaj łasy na płeć piękną. Do naszych czasów przetrwało niemało opowiastek o czarcich zalotach. Owe konkury niejedną pannę doprowadziły do zguby, ale wiele sprytnych i przebiegłych kobiet – w opowieściach ludowych były to z reguły wdowy – potrafiło wywieść zakochanego diabła w pole. W tych powiastkach wizerunek biesa tracił na drapieżności. Przedstawiciel piekieł jawił się jako nieokrzesany wiejski chłopak, nieporadny gbur, gamoń obdarzony nieludzką krzepą. Nie miał w sobie już żadnych cech demonicznych.

Nikt już nie pamięta imienia jakie nosił słupiański diablik. Sąsiedzi z Łagowa, Rudek, Jeleniowa źle wyrażają się o mieszkańcach Słupi Nowej leżącej u podnóża Gór Świętokrzyskich, powiadają o nich „łyki”. Pewnie diabeł, co zamieszkał wśród takich, musiał być i „łykowaty”. Ale potrafił na świat po swojemu patrzyć, wiedział, kto we wnyki złapał zająca lub sarnę, a kto podkrada dziedzicowi owies, siano czy ziemniaki. Miał też swoje zadania, najstarsi zapewniają, że pilnował skarbów. Nie tylko na stróżowaniu czas mu jednak upływał.

W diabelskie oko wpadła pewna wdówka. Niebrzydka, niestara i przystępna. Zjawiał się więc czart w jej obejściu, najczęściej wieczorem, zdarzało się, że podejmowała go wieczerzą. Zwykły bies, a jak człek spragniony rozmów i ciepła, bywał też głodny niczym wilk. Potrafił kilka tuzinów pierogów z kapustą przełknąć i popić trzema kwaterkami kwasu chlebowego. A jakże, wiedziała z kim ma do czynienia. Gość przecież nie ukrywał swego pochodzenia. Nie krył też celu swych wizyt. Chciał się żenić. I to bezzwłocznie. Wyciągał więc zza pazuchy podarki: korale, kolczyki, złotego dukacika, a czasem i dwa. Hojny był, owszem, lecz nie do przesady. – Prawdziwe bogactwo dopiero po ślubie! – zapewniał.

W okolicy Gór Świętokrzyskich nigdy nie brakowało sprytnych kobiet. Ale wybranka diabła należała do najsprytniejszych. A choć była również zachłanna, nie zamierzała wiązać się z diabłem. Nawet z najbogatszym. Wybadała szybko, gdzie jej zalotnik skrywa kosztowności i zagrabiła je w chwili, gdy diablisko powędrowało do... kościoła!

W Słupi Nowej, jak też Słupi Starej, jeszcze dzisiaj niektórzy sądzą, iż diabły mają obowiązek wysłuchiwać niedzielnej ewangelii. A przed laty wszyscy byli o tym przekonani. Taki fakt odnotował w roku 1906 Mikołaj Rybowski w swym artykule Dyabeł w wierzeniachludowych, opublikowanym w czasopiśmie etnograficznym „Lud”.

Wykraść złoto – żadna sztuka – nawet jeśli było ono czartowskie. Należało jednak znaleźć sposób zabezpieczenia się przed zemstą. Wdowa zdążyła poznać piekielne obyczaje, miała ku temu czas i sposobność, niejeden wieczór przecież przegadali. Zorientowała się, że nie jest mściwy, okrucieństwo zaś mu równie obce, jak i przebiegłość. Był naiwny, ckliwy, łatwowierny. Ot, łyk słupiański!

Którejś niedzieli nieznacznie wrzuciła mu karalucha do kapuśniaku. Nie zawinął go łyżką, nie zjadł, poprosił jedynie gospodynię o sól, czy też pieprz. Nie odmówiła, odwróciła się w stronę kredensu, a on wtedy robala w paluchy pochwycił, pod stół cisnął i stopą rozkwasił.

Może powinien talerzem o podłogę rzucić, fuknąć grubiańsko, jak pijany bogacz w gospodzie, a ten zachowywał się, bez mała, niczym salonowiec.

Sól czy pieprz podsunęła, dostrzegła jak strzepywał kapuśniak z paluchów, nic nie powiedział o karaluchu, więc pogardliwie wydęła wargi.

– Do Francyi bym pojechała albo do Baden–Baden! – mawiała.

Wiele mógł zdziałać, lecz stanowiska przy skarbach opuścić nie mógł. Obrzydzał więc obce kraje, powiadał, że tam nawet wiejskie baby na fortepianach grają! Nie zbił jej z pantałyku, wprost przeciwnie, wzbudził jeszcze większe zainteresowanie rozkapryszonym i ekscentrycznym światem. Zadeklarował więc, że jeśli muzykę lubi, to on bez ociągania fortepian kupi, a może także nabyć bęben, skrzypce lub organy. Nie potrafiła się cieszyć. Kupił skrzypce i sam się na nich grać wyuczył. Zdolne, muzykalne, a nawet sentymentalne diablisko.

Poszedł w niedzielę wielkanocną do kościoła, a ksiądz czytał fragment Dziejów Apostolskich: „Gdy Piotr przybył do domu centuriona w Cezarei, przemówił: »Wiecie, co się działo w całej Judei, począwszy od Galilei, po chrzcie, który ogłosił Jan. Znacie sprawę Jezusa z Nazaretu, którego Bóg namaścił Duchem Świętym i mocą. Dlatego, że Bóg był z Nim przeszedł on dobrze czyniąc i uzdrawiając, którzy byli pod władzą diabła«”.

Zadumany wracał. Myśli o mocy Boga, kruchości ludzkiego żywota i diablej nędzy zdejmowały go trwogą. A ona wtedy – jak już się rzekło – wyrwała złoto z kryjówki i ruszyła w świat. Tylko po drodze zgubiła podobno sznur korali. Znalazła je sąsiadka, związała i do kościoła zaniosła Świętej Panience.

Jak daleko wyruszyła? Do Francyi? Nie ma zgody wśród ludowych gawędziarzy, co do miejsca ucieczki. Jedni prawili, że do dalekiej Ameryki, drudzy, że ledwie do nieodległej wsi, gdzie krewniacy mieszkali.

Mógł gonić za nią w świat i próbować ukarać, mścić się, ale pozostał samotny i ośmieszony. Może był przypisany do tego miejsca, a może mu paszportu odmówiono? Wszak piekielna administracja przejrzała kartoteki i nie miała wątpliwości, iż słupiański łyk do zemsty się nie nadaje. Ukaranie zlecono innym. I tamci wywiązali się z zadania. Udusili złodziejkę i powiesili na suchej gałęzi przy trakcie z Kielc do Bodzentyna. Korale z powieszonej spadły i zaczepiły się o krzak dzikiej róży. Ktoś je podniósł i do kościoła w Słupi przyniósł. Właśnie do Słupi, choć do świątyni w Bodzentynie miał bliżej.

Znów się więc pojawia motyw korali. W słupiańskim kościele pod wezwaniem świętego Wawrzyńca, w bocznej nawie, wiszą takie krwistoczerwone sznury. Czyżby to te, które wykradziono diabłu? Pewnie te, a może i inne.

Szymon Michnio, gawędziarz ludowy, co niejedno widział i niejeden zdumiewający fakt skomentował, powiada, że ludziska próbują swej osobistej siły, fantazji, pozornej władzy i przebiegłości. I ona więc spróbowała, bo naszła ją grzeszna ochota.

Kto wie, w jakich czasach żyła. Może nie tak dawno; gazety już mogła prenumerować, w nich wyczytała o Baden–Baden i wieży Eiffla, stąd i pragnienia niewieście, by zobaczyć te cuda. A może przechadzka po badeńskim kurorcie, jak też pod słynną wieżą, to jedynie pragnienia gawędziarza? Przywoływał je w swoim opowiadaniu, jako nieziszczalne chwile cudowności i pożądania. Relacja zabrzmiała dramatycznie i nostalgicznie zarazem, zapisałem ją pospiesznie w nadziei ocalenia klimatu tamtego wieczoru, kiedy wilgotna i chłodna mgła spowijała jodły i modrzewie, a Puszcza Świętokrzyska traciła swe kontury, stawała się groźna, mroczna i tajemnicza. Można było nawet odnieść wrażenie, że kamienny posąg pielgrzyma – według legendy zdążający w stronę szczytu Łysej Góry – zakołysał się, drgnął i jakby w tamtym momencie przesunął się o owe ziarnko maku, którego grubość zmniejsza co roku drogę skamieniałego wędrowca do celu.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Zbigniew Włodzimierz Fronczek, Zakochany diabeł, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 206

Przypisy

  1. UNHCR – skrót nazwy: United Nations High Commissioner for Refugees (Wysoki komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw uchodźców) (przyp. red.).
  2. GCŚ – skrót nazwy: Gdańskie Centrum Świadczeń (przyp. red.).
  3. Ks. Jakub Gruszka (ok. 1610 – ok.1690) egzorcysta lubelski, benedyktyn.

Powiązane artykuły

07.06.2023

Pozdrowienia z więzienia

Listonosz pojawia się przed moim blokiem około 11:00. Naciska domofon, proszę otworzyć, tu poczta – komunikuje. Przycisk domofonu naciskają także roznosiciele ulotek, rolnicy oferujący ziemniaki, jabłka, cebulę. Pierwsi proszą o uchylenie drzwi, by do skrzynek pocztowych wciskać reklamy różnych firm i artykułów, rolnicy zachęcają do nabywania ekologicznych płodów ziemi.

Był poniedziałek, godzina 9:00, domofon brzęczał dłużej.

– Mam do przekazania pozdrowienia! – zabrzmiał męski głos. – Pozdrowienia z więzienia!

– Dla kogo? – zapytałem odruchowo.

– Dla pana! Pan mieszka w apartamencie 63? Józek Gruszka przesyła pozdrowienia.

– Nie znam – powiedziałem raczej do siebie.

– Jak to pan nie zna, to pański dobry kumpel! Mam mu przekazać od pana 100 złotych.

Nie ukrywałem zaskoczenia.

– Ode mnie? Podał moje nazwisko?

– Jasne, że podał, ale zapomniałem. Adres tylko dobrze zapamiętałem. Ulica Koncertowa, blok numer 1, apartament 63. Zgadza się?

Co ma się nie zgadzać, pomyślałem. Gdyby przybysz dostał się na klatkę schodową, odczytałby moje nazwisko na liście lokatorów. Albo nie był tak sprytny, albo był święcie przekonany, że za wszystko wystarczy podanie nazwiska odbiorcy mojej stówy...

– Józek Gruszka? – powiedziałem głośno, aby ponownie podjąć wysiłek przypomnienia.

– Józek, Józek! Równy facet! Chodziliście razem na dziewczyny. Raz odbił mu pan Baśkę, pamięta pan, taką blondynkę przy kości! Miód nie dziewczyna! Pewnie i pan ją wykorzystał, bo nie odmawiała nikomu.

Miód? Józek Gruszka? Baśka blondynka? Nie potrafiłem złożyć z tego żadnego wspomnienia.

– No, proszę się nie ociągać – ponaglił – bo i pan, i ja nie mamy czasu.

– Trafił pan pod zły adres – burknąłem i odłożyłem słuchawkę. Po cóż miałem ciągnąć tę rozmowę? Józka przebywającego w więzieniu mogłem nie pamiętać, ale kobiet – zwłaszcza słodkich jak miód – nie zapominam. Nie miałem wątpliwości, chciał wyłudzić pieniądze. Gdybym dał mu żądaną sumę, za tydzień pojawiłby się znowu, a wtedy nie dałby się odprawić tak szybko. Ale powiedzenie ,,pozdrowienia z więzienia” przypadło mi do gustu, tym zwrotem kwituję propozycje, które nie zyskują mojej aprobaty.

*

Minęły trzy miesiące, może tylko dwa, znowu zabuczał domofon, usłyszałem ten sam zwrot:

– Pozdrowienia z więzienia!

Ale głos był już inny.

Podjąłem rozmowę.

– Od kogo?

– Od Julki!

– Od jakiej Julki?

– Od pańskiej Julki! Nie pamięta pan dziewczyny? Byliście na wycieczce w Tatrach, skręciła nogę i odholowałeś ją pan do przystani, znaczy się do schroniska. Co tam między wami było, w to nie wnikam, ale powiem, że mile wspomina tamtą noc w schronisku. I następne także.

Zdębiałem. Jako żywo, przeżyłem taką przygodę, ale – dobry Boże – ile to lat temu? Ze ćwierć wieku minęło od tamtych dni. Tak, miała na imię Julka, była studentką farmacji, wkrótce po naszych uniesieniach wyszła za mąż i – jak mnie poinformowano – wyjechała na Zachód. A teraz przesyła pozdrowienia z więzienia? Nie mogłem wyjść ze zdumienia.

– Pan siedzi z nią w jednej celi?  – zadałem mało rozsądne pytanie.

– Julka siedzi w celi z babami, ale przed więzieniem mieszkała ze mną i do mnie wróci. Teraz potrzebne jej pieniądze. Musi pan rzucić stówę!

– Za co siedzi? – zapytałem.

– Za niewinność! – wykrzyknął tamten, jak mi się zdało z głębokim przekonaniem.

– Niewinność niewinnością, ale w sądzie chyba zapadł wyrok, sędzia musiał skazać z jakiegoś paragrafu, tak czy nie?

– Jak pan taki ciekawy, to powiem: – za poważne uszkodzenie ciała! Dostała osiem lat, cztery już za nią.

– Jak do tego doszło?

– Życie panie, życie – relacjonował tamten już spokojnie. – Mafia wyrzucała biedaków z domu, bo nie mieli na czynsz. Bandyci, wiadomo, nie znają litości. Meble, pierzynki, przez okno na bruk. Tylko pierze fruwa! Trójka dzieci drze się na ulicy, bo bandzior kopie ich ojca, drugi popycha matkę, a kobita w ciąży! Moja Julka, no, pańska i moja, nie mogła na to patrzyć, chwyciła za siekierę, najpierw tego co pobił dzieci, potem drugiego, co pchał ciężarną...

– Zabiła? – wyrwało mi się.

– Zabić nie zabiła, ale poharatała ich nieźle, krew sikała. Mówiła mi w więźniu, na widzeniu – znaczy się – że pan postąpiłby tak samo. Pan taki szlachetny, Julka powiedziała: rycerski!

– Jutro, jutro – zawyłem z jakąś rozpaczą. – Niech pan przyjdzie jutro!

– A przyjdę – zapewnił. – Przyjdę!

Nie palę, po papierosa więc nie sięgnąłem, nie piję za dużo, ale teraz gotów byłbym się dużo napić, wódki – niestety – w domu nie miałem. Napiłem się więc herbaty. Tak, byłem na trzecim roku studiów, ona na piątym, na farmacji – jak powiedziałem. Pojechaliśmy w góry. Broń Boże sami, z dużą grupą. Nawet jej dobrze nie znałem, ale spodobała mi się od razu! Błękitnooka, grzywa czarnych włosów. Potem zorientowałem się, że jest bystra i niezwykle dowcipna. Jeszcze potem, że pięknie pachnie. Ale pojechaliśmy nie w Tatry, jak to relacjonował jej obecny partner, ale w Bieszczady. Te, jak wiadomo, równie piękne ale mniejsze, lecz niemniej groźne. Zwłaszcza dla niedzielnych turystów. Wędrowaliśmy przez trzy dni, czwartego mieliśmy zejść w dolinę do autobusu. I schodziliśmy, jak było w planach, ale skręciła nogę. Przyszło mi ją doprowadzić do schroniska. Mówię: doprowadzić, a – w rzeczy samej – zaniosłem na plecach! W schronisku nie mogłem zostawić samej, był tam tylko jeden człowiek, wprawdzie kierownik, ale facet o wyglądzie kryminalisty. Dla takiego pięć lat bez procesu! Lekarza potrafił jednak wezwać. Medyk sprawnie unieruchomił stopę, zalecił trzy dni leżenia. W nocy spadł śnieg, bo to zima, luty, zasypało drogi, nie mogłem wyjść do sklepu. Tamten miał tylko worek kartofli, przez cztery dni smażyliśmy placki ziemniaczane. Mieliśmy je za potrawę miłości.

To wszystko – jak powiadam – ćwierć wieku temu. Teraz przygotowałem pieniądze.

Kurier się nie pojawił. A minęło już pół roku. Nabrałem przekonania, że nie trafiła do więzienia. Być może trafiła na kogoś, kto opowiadał jej o mnie, jako o żartownisiu, może nawet skandaliście, bo i za takiego uchodzę w pewnych kręgach czy środowiskach. Postanowiła więc zakpić ze starego znajomego. Do naszej historii sprzed lat, dopisała puentę. Namówiła, czy też zleciła komuś odegranie przede mną roli partnera kobiety odsiadującej ciężki wyrok. Z każdym dniem mocniej wierzę w taki bieg zdarzeń.

A zwrotu ,,pozdrowienia z więzienia” przestałem używać.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Zbigniew Włodzimierz Fronczek, Pozdrowienia z więzienia, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. UNHCR – skrót nazwy: United Nations High Commissioner for Refugees (Wysoki komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw uchodźców) (przyp. red.).
  2. GCŚ – skrót nazwy: Gdańskie Centrum Świadczeń (przyp. red.).
  3. Ks. Jakub Gruszka (ok. 1610 – ok.1690) egzorcysta lubelski, benedyktyn.

Powiązane artykuły

07.06.2023

Pewnego razu pod Białą

Wraca z działki Stasio Królik zamieszkały w Białej Podlaskiej. Ogorzały i chwacki, z bujną czupryną przetykaną srebrnymi nitkami siwizny. Wiezie na rowerze marchew, czosnek i buraczki. Wiemy już, że  Stasio krzepki i zdrowy, wiemy też, jaki jest czosnek, jak wyglądają buraczki i marchew. A jak prezentuje się jego rower? Ho, ho! To nie byle jaki sprzęt! Nie odczyta się już na ramie nazwy  firmy „bałtyk”, ale koła kręcą się od trzydziestu lat! Tym rowerem ojciec woził go do przedszkola. Teraz on omija dołki i kałuże, najwyraźniej oszczędza agregat. Rzecz godna pochwały, może bicykl będzie służył jego dzieciom? Jedzie, jedzie, rozkoszuje się jazdą, a przy drodze stoi starszy jegomość. Stanisława coś tknęło.

– Może podwieźć? – zapytał uprzejmie. – Służę bagażnikiem!

I siatkę z warzywami przełożył na kierownicę. Staruszek bez wahania wskoczył na bagażnik, cyklista zakręcił pedałami i pomknęli. Przejechali już ze trzy kilometry i wieżowce Białej Podlaskiej widać było jak na dłoni.

– Dziękuję, wysiadam – oświadczył  wtedy staruszek. – Ile należy się za przysługę? – zapytał i sięgnął po pugilares.

Na papierosy zarobiłem – ucieszył się w duchu przewoźnik. Ale cóż mi po kilku złotówkach? – pomyślał zaraz. I oznajmił: – Za Bóg zapłać!

– Skoro pan taki miły – rzecze staruszek – mam propozycję! Spełnię pańskie trzy życzenia. Nawet w tej chwili.

Stanisław pisywał wiersze, miniatury krytyczne, uporał się nawet z rozdziałem rozprawy doktorskiej, przemawiał na wiecach i zabierał głos w naukowych dysputach, a wtedy zapomniał języka. Żaden powód do śmiechu. W takiej sytuacji wielu nie przypomniałoby  sobie swego nazwiska. A Stasio – o czym nie wolno zapominać – to chłopak niezwykle oczytany. Nieobce mu myśli Pascala, aforyzmy Schopenhauera, zna też bajki ludowe. Pamiętał, jak nieodpowiedzialnie zachował się człowiek, kiedy podobny dobrodziej ofiarował mu tyle ziemi, ile zdoła obiec. Nieborak w czasie biegu wyzionął ducha. Inny, któremu złota rybka ofiarowała usługi, pragnął poprawić swe parametry fizyczne, chciał mieć przyrodzenie do samiutkiej ziemi! Niestety, rybka źle zinterpretowała życzenie,  nie przedłużyła fajfusa lecz – o, ironio! – skróciła nogi! Mało takich co zyskiwali, z tych co stracili, śmieją się ciągle.

Cóż on mógł stracić? Wiele! Choćby dobre samopoczucie. Z przedstawienia życzeń nie zamierzał rezygnować. Sprawiłby zawód ofiarodawcy.

Droga, którą jechali, była w kiepskim stanie Dlatego autobus nie dojeżdżał do Wólki Dziadowskiej, dzieci zaś musiał drałować do szkoły dziesięć kilometrów.

– Niech będzie dobra droga! – wyjawił życzenie i serce mu załomotało. Jeszcze każe mi naprawić – pomyślał przerażony. – Jutro o świcie będę zmuszony stawić się z łopatą i kilofem?

Stacho nie jest słaby. Pół hektara ziemi ornej potrafi łopatą przewrócić w trzy miesiące. Zrujnowanej szosy nie poprawiłby    jak się zdaje     nawet i w dwa lata. Nie dla niego tłuczenie kamieni.

– Tylko tyle? – zdziwił się staruszek. – Do jutra  załatwione.

I poczłapał w boczną uliczkę, a Stach przełożył warzywa na bagażnik. Następnego ranka udał się na zakupy. Patrzy i oczom nie wierzy, sprawna ekipa kończy kłaść asfalt, jeszcze się tylko  walec przekolebie po czarnym dywaniku i koniec pracy. Przedstawicieli władz miasta nie widać, decydenci z województwa też nie przyjechali. Nikt wstęgi nie będzie przecinał. Cud prawdziwy.

Wraca ze sprawunkami, nadal oczy przeciera ze zdumienia, spotyka staruszka. Zdziwił się ogromnie. Przyjąłby zakład o bułki i mleko, które niósł w torbie, że ich drogi nigdy się nie zejdą. Źle zrobiłby. Przegrałby śniadanie.

– Przyszedłem spełnić drugie życzenie – oznajmia.

Stanisław patrzy podejrzliwie, znowu nie dowierza. Trochę się też i boi. Wie jednak o kilku miejscowych bolączkach. Kuzynowi dach przecieka, bo nie ma pieniędzy na nową blachę i rynny, woda więc w piwnicy kompoty zalewa. Mógłby poprosić, aby deszcze nie wyrządzały szkód w kamienicy przy ulicy Budkiewicza. Ale jaki mógłby być finał? A nuż kazałby mu stać przez miesiąc, albo i dłużej, z miednicą pod dziurą w dachu?

– Proszę się decydować! – ponagla zniecierpliwiony życzeniospełniciel.

To dopiero trudny wybór! Nie ma w pobliżu żony, nie podpowie. Zresztą, jeśli wierzyć bajkom, żona w takich przypadkach nie była najlepszym doradcą. Znikąd pomocy, bo i córka w szkole. Może coś dla niej? Chińskie pióro albo kredki? Przypomniał sobie coś  konkretniejszego. Dzieciaki z jej klasy marzą o ludowych, krakowskich strojach. Na występy. Niech więc im da. Nie dla siebie prosi, dla drugoklasistów!  Może nie każe mu do końca świata hasać w pasiastych portkach i sukmanie? Próżne obawy. Jeszcze tego samego dnia przywieźli kostiumy do szkoły. Ot, z jakiejś firmy. Przyjechali, zostawili, odjechali. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo dokąd. Dowiedział się o tym od córki. Mała paradowała przed blokiem w gorsecie i kolorowej spódnicy. Cóż za radość w całym domu. Wszyscy zaaferowani. Staś zaś mógł spokojnie obejrzeć dziennik telewizyjny. Nagle mignęła mu na ekranie znajoma twarz staruszka. Hitchcook często pokazywał się na swoich filmach, czasem postępowali tak i polscy reżyserzy, Wajda i Zanussi. Ale przecież państwowa telewizja nie była chyba jego własnością?

– Trzecie życzenie! – krzyknął staruszek i wychylił się zza kiosku, w którym Stanisław kupował rankiem papierosy.

Królik zbaraniał. Tak to trzeba powiedzieć, choć niezbyt zręcznie takim zwrotem określać  zachowanie intelektualisty. Nie wierzył w kolejne spotkanie. Nie przygotował się. Gdyby się zastanowił, przemyślał, może wybrałby coś pięknego. Ale nie wybrał. Stoi więc i duma. A czas płynie. Córka krzyczy:

– Tato, spóźnię się do szkoły!

– Żeby się tylko nie spóźniła – mówi Stasio do staruszka i  wzrok ma błagalny.

– Chce pan polecieć z córką? –  pyta rzeczowo rozmówca.

– Chcę! – mówi zdesperowany i  wyobraża sobie, że z pewnością pogubi buty, kiedy będzie pomykał do szkoły w tempie 60 kilometrów na godzinę. Ale cóż tam pantofle! I tak zdarte. Byleby zdążyć do szkoły przed dzwonkiem.

– Lećcie więc! – wydaje tamten polecenie.

Stanisław widzi, jak z okna na pierwszym piętrze wypływa córeczka. Ma na sobie niebieski fartuszek z białym kołnierzykiem i trampki. Na plecach tornister. Szybuje chwilę nad podwórkiem. Ojciec wpatruje się w nią bez obaw. W zachwycie. Ale i jego jakaś siła wypycha w górę. Dołącza do niej na wysokości najwyższej topoli. To dobry kurs. Żadne nie zawadzi butem o przewody telefoniczne. U ramion mają skrzydła. Trzepocą jak motyle. Dzieci z podwórka zadzierają główki, machają rączkami. Starsi też dostrzegli, ale są powściągliwsi w reakcjach. Nie powiewają chusteczkami, tylko oczy przecierają ze zdumienia. A dobry nieznajomy staruszek uśmiecha się życzliwie. Też macha ręką. Na pożegnanie.

Może kiedyś spotka także i was, może zechce spełnić wasze najskrytsze życzenie. Mówcie śmiało, że chcecie dużo. Nie krępujcie się. Żądajcie wiele. Miejcie odwagę polecieć w chmury!

Czy Stasio myślał kiedykolwiek, że pofrunie?  Nie myślał.  A pofrunął. Wysoko.

Dobry człowiek uśmiecha się ciągle. Odszukajcie go w tłumie. Czy spełni wasze życzenia? Podejrzewam, że niewiele może zdziałać. Więcej zależy od was. Miejcie odwagę być szczęśliwymi.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Zbigniew Włodzimierz Fronczek, Pewnego razu pod Białą, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. UNHCR – skrót nazwy: United Nations High Commissioner for Refugees (Wysoki komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw uchodźców) (przyp. red.).
  2. GCŚ – skrót nazwy: Gdańskie Centrum Świadczeń (przyp. red.).
  3. Ks. Jakub Gruszka (ok. 1610 – ok.1690) egzorcysta lubelski, benedyktyn.

Powiązane artykuły

06.06.2023

Jak Anioł wygrał Bystrzycę

Szedł sobie Anioł przez podlubelskie łąki, pora była letnia, srebrzyła się Bystrzyca, pachniały kwiaty, trawy i zioła. Anielskim spojrzeniem omiatał mury położonego na wzgórzu Lublina, dachy domów i wieże kościołów, radowały go widok i myśl, że mieszkańcy pięknego miasta żyją dostatnio i spokojnie. Zachwycił się rozlewiskami rzeki, zzuł sandały i obmył stopy z kurzu drogi. Chłodna woda zdrowia doda – powtórzył usłyszaną u ludzi frazę, uśmiechem potwierdził jej prawdziwość i postanowił się wykapać. Zdjął szaty, powiesił na nadrzecznej wierzbie, zanurzył się po szyję i ze skrzydłami nad powierzchnią wody, podobny łabędziowi sunął przez rzeczne fale. Już na zielonej trawie, w słońcu czerwca, wysuszył skrzydła i zacisnął na stopach rzemyki sandałów. Orzeźwiony ruszył dalej przed siebie. Niebieski Wędrowiec może w dzień, dwa, obiec pół świata, a kto wie, czy nie cały świat, ale może także zwolnić kroku, i w czasie wolniutkiego marszu zachwycać się każdym krzaczkiem, drzewem, pagórkiem, rozmawiać z napotkanym jeżem, jaszczurką, czy zającem. Nie raz więc ludzie widywali tego czy innego anioła, jak szedł sobie wolno, wolniutko i zachwycony światem śpiewał nabożne pieśni.

Gdy już był ze dwie mile za Lublinem zobaczył karnie maszerujący hufiec diabląt uzbrojonych w łopaty. Rozejrzał się zaniepokojony i ujrzał znanego mu diabła, na którego w Lublinie – od stu lat – wołano Bulwa. Butnie wyprostowany, z dumą patrzył na maszerujących i można było odgadnąć, że uzbrojeni w łopaty zgromadzili się tu na jego polecenie, on zaś – z rozkazu piekielnego, może nawet i samego Belzebuba – objął nad nimi dowództwo. – O ho ho – pomyślał – tu się może wydarzyć coś niedobrego! Jest w tym wszystkim jakiś diabelski plan!

Bulwa ubrany był po szlachecku, w kontuszu, za szeroki – grubo srebrem przetykany – pas słucki wcisnął diable łapy z krogulczymi paznokciami, w jego czarnym, owłosionym uchu kołysał się złoty kolczyk, a na nogach miał safianowe wysokie buty. Dostrzegł Anioła (ten w okolicy Lublina pojawiał się często, a jednak jego imienia nie odnotowano w miejscowych kronikach), zgryźliwy uśmiech pojawił się pod diablim, krogulczym nosem. Na widok nieoczekiwanego przybysza zgiął się w szyderczym ukłonie. – Witam, witam Skrzydlatego Pana i zapraszam do roboty! Przyda się nam każda para rąk, bo pracę musimy wykonać szybko.

– A cóż to za praca? – zainteresował się wędrowiec nazwany Skrzydlatym Panem.

– Już od dawna prowadzimy szeroki i śmiały plan poprawiania świata! – Bulwa, gadatliwy z natury, chętnie wdał się w pogawędkę. – Przypadła mi rola upiększenia tego kawałka ziemi. Bystrzyca popłynie w innym kierunku, nie na wschód ale na zachód! Prosto do Wisły! Wykopiemy dla niej nową dolinę, a ziemię przeniesiemy i usypiemy pod Lublinem kopiec. Wysoki kopiec, aż  pod chmury! Słońce zaświeci w Lublinie dopiero przed południem! Będą więc spać w Lublinie dłużej niż w innych miastach, miasteczkach i mieścinach! Staną się śpiochami. Zmienimy więc nie tylko krajobraz, ale i ludzi!

Tu z radością zatarł łapy, myśl o kopcu wysokim pod chmury tak go ucieszyła, że rozbawiony począł podskakiwać i klepać się po udach.

– No co, Panie Skrzydlaty – znowu zwrócił się do przybysza – zgoda że plan przedni?!

 – Plan, jak plan – odpowiedział zapytany. – Po co tyle roboty?

– Aaaa – na diablej gębie pojawił się szelmowski uśmiech – bez roboty niczego nie ma! Więcej roboty, więcej satysfakcji! A jaka radość, jeśli plan się powiedzie! Będą śmiać się z lubelaków do końca świata! Przylgnie do nich miano śpiochów i leniwców. Kopiec zaś, już o to zadbam, otrzyma nazwę Leniwego mieszczucha! Dziś w Lublinie raczą się opowieścią, że nazwa ich miasta wzięła się od ryb, szczupaka czy lina złowionych w Bystrzycy, a prześmiewcy będą z kpiną pytać: – „gdzie Lublin, gdzie Bystrzyca, a gdzie Leniuchowo?”. Bo nie będzie już Lublina, będzie jakieś Leniuchowo!

– Zapłacę za porzucenie planów! – zadeklarował Anioł.

– Niegłupim – odpowiedział Bulwa. – Znam życie, wiem, że nie masz grosza przy duszy, skąd miałbyś wziąć worek dukatów? Zresztą, czego jak czego, ale złota mi nie brakuje. Sam hojnie sypnę dukatami, jak się pan będziesz dobrze przy tej robocie uwijać.

Anioł milczał, a diabeł nadal bawił się jego kosztem. Już nie tytułował go „panem skrzydlatym”, ale mówił do niego „ty”, jak do jakiegoś bezdomnego włóczęgi, ubogiego kmiotka, bezradnego biedaka.

– A może zagramy o Bystrzycę? Wygrasz, porzucam swe plany naprawy świata, rzeka jest twoja! A ty, co mógłbyś dać mi za wygraną? 

Tu począł się zastanawiać nad fantem od rywala… Długą chwilę drapał się za uchem, w którym migotał ów złoty kolczyk. – Jeśli przegrasz – ostrzegł – poszybujesz z moimi kamratami na swoim grzbiecie  nad dachy Lublina! Ale nie za wysoko, nisko, niziutko, aby mogli z anielskiego grzbietu ciskać zgniłymi jabłkami do ogródka plebana Gruszki!Ks. Jakub Gruszka (ok. 1610 – ok.1690) egzorcysta lubelski, benedyktyn.[1].

– Jak wygram odstępujesz od swych planów i pozostawiasz Bystrzycę jej biegowi?

– Jak przegrasz, bierzesz moją diablą gromadkę i niesiesz ją nad gmachy Lublina! I znad dachów zasypiemy zgniłymi jabłkami Gruszkowy ogródek! I do końca swego życia będzie się przemądrzały klecha zastanawiał,  ilu diabłów zmieściło się na anielskim grzbiecie?

I diablisko pewne wygranej rechotało z uciechy, i zacierało dłonie, i klepało się po udach.

– W co zagramy?

– W co tylko zechcesz!

Tu diabeł sięgnął do jednej z kieszeni i wyciągnął talię kart. Zręcznym ruchem wyrzucił je w górę i rozsypane w powietrzu równie zgrabnie zgarnął jedną dłonią.

Uuu – pomyślał Anioł, niejednego oszukał, wielu jeszcze w karty ogra!

Słuszna refleksja! Ubranie, w które się Bulwa wystroił, wygrał w karty od szlachciury Siekiernickiego spod Kraśnika, buty od organisty Ziarki, kolczyk od rajcy Konopnicy.

– W karty może nie…  – Anioł nie chciał się znaleźć na liście ogranych przez Bulwę.

– Może w kości? – chytrze uśmiechnęło się diablisko i sięgnęło po trzy białe kostki nakrapiane czarnymi oczkami. Wrzucił je w kubek, zagruchotały, z przechylonego kubka wysypał je na dłoń i Anioł ujrzał, że na każdej jest sześć oczek!

A to spryciarz! – pomyślał o swym rywalu. I jak z takim wygrać? – Kości to nudna gra! – oświadczył diabłu. – Znasz jakieś inne?

– Jak nie w kości, to może w loteryjkę? Ot, wrzucimy w woreczek dziesięć ziarnek fasoli, pięć białych, pięć czarnych. Wyciągniesz pięć białych – wygrałeś, ale jeśli wśród pięciu wyciągniętych ziarnek trafi się jedno czarne, o wygranej nie ma mowy. Tylko pięć białych gwarantuje wygraną! Rozumiemy się? – dopytywał się diabeł.

– Rozumiemy się, rozumiemy! – mruczał Anioł. – No, niech będzie loteryjka! – przystał.

Diabeł wyciągnął dłoń, na której było pięć czarnych ziarnek i pięć białych. – Proszę – oświadczył. – Pięć białych i tyleż czarnych. Wrzucam je do woreczka i zaczynamy!

I wskazał miejsce pod polną gruszą, aby usiedli. Anioł usiadł, a diabeł przydźwigał wielki czarno szary głaz, który miał posłużyć za stół. Ale nie od dziś wiadomo, że diabeł w każdej grze oszukuje. Tak i Bulwa, spryciarz nad spryciarze, zamierzał swego rywala wystawić do wiatru. Nim schylił się po kamień, co miał być stołem, zamienił woreczki. Ten, w którym było pięć czarnych i pięć białych ziarnek, ukrył za pazuchą, a drugi skrywający jedynie czarne ziarnka, wyłożył na kamieniu.

– No – mruknął, kiedy rozsiadł się na ziemi – zaczynaj pan, panie skrzydlaty! Sięgaj ręką do mieszka!

Wsunął dłoń w podsunięty woreczek, dłuższą chwilę obracał ziarnka nim zdecydował się któreś wyciągnąć. Wreszcie wyciągnął i trzymał je w zaciśniętej dłoni!

– No – zniecierpliwił się diabeł. – I co tam jest?

Nagabywany otworzył dłoń, a diabłu aż się oczy powiększyły ze zdumienia. Tego się nie mógł spodziewać! Zobaczył białe! Zajrzał do woreczka, było w nim dziewięć czarnych. Odsapnął z ulgą. I bez zwlekania podsunął go rywalowi, aby wyciągnął kolejne! Ten zanurzył dłoń, znów długo, bardzo długo obracał ziarnka nim wyciągnął kolejne. I znów trzymał je w zaciśniętej dłoni. I znów diabeł nie mógł uwierzyć własnym oczom, kiedy Anioł obok pierwszego białego ziarnka położył drugie, równie białe.

Zajrzało diablisko do woreczka, były w nim same czarne. Podsunął więc go znowu Aniołowi pełen wiary, że musi wyciągnąć czarne! A ten wyciągnął trzecie białe, a po chwili czwarte i piąte! I wszystkie – jak się rzekło – bieluśkie!

– Oszukiwałeś! – wrzasnął diabeł. – Oszukiwałeś bez dwóch zdań!

– Dlaczego miałbym oszukiwać? – Anioł udał zdziwienie. – Pięć czarnych musiał zostać w woreczku!

I wyciągnął rękę po woreczek. Ale rozzłoszczony diabeł odrzucił woreczek daleko.

– Zawracaj swoich robotników i poszukaj dla nich innej roboty! – usłyszał anielskie polecenie pełne nieskrywanej kpiny.

W wielkiej złości złapał kamień, na który Anioł wykładał białe ziarnka i wrzucił go na jedną z lubelskich ulic. Do tego kamienia przylgnęła nazwa „kamień nieszczęścia”, bo kto o niego się potknął, miał na siebie ściągać nieszczęście. Lubliniacy podrzucali go sąsiadom i przetaczali go z ulicę na ulicę, z placu na plac… Dziś należy powiedzieć, że w rzeczy samej to kamień szczęścia, przy którym Anioł wygrał od diabła Bystrzycę.

Kiedy rozzłoszczony Bulwa niósł ów kamień, by cisnąć na lubelskie ulice, Anioł otrzepał palce z wapiennego pyłu. Szczypta wapna – myślał sobie – potrafiła czerni nadać biel i tym samym oszusta wystawić do wiatru.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Zbigniew Włodzimierz Fronczek, Jak Anioł wygrał Bystrzycę, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. UNHCR – skrót nazwy: United Nations High Commissioner for Refugees (Wysoki komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw uchodźców) (przyp. red.).
  2. GCŚ – skrót nazwy: Gdańskie Centrum Świadczeń (przyp. red.).
  3. Ks. Jakub Gruszka (ok. 1610 – ok.1690) egzorcysta lubelski, benedyktyn.

Powiązane artykuły

Loading...