29.07.2021

Nowy Napis Co Tydzień #111 / Wieś niespokojna

„[…] jest się takim, jak miejsce, w którym się jest […]”Z. Nałkowska, Granica, Kraków 2019, s. 189.[1] – pisała Zofia Nałkowska. Jak się więc okazuje, była nie tylko świetną obserwatorką rzeczywistości, ale doskonale znała się również na ludzkiej psychice. Trudno się z nią nie zgodzić, nawet jeśli to, co mówi, nie do końca nam się podoba. Czasem bowiem chcielibyśmy więcej, niż możemy. Kreujemy się na ludzi wyzwolonych do granic śmieszności, na postaci karykaturalnie przerysowane w swoim wysokim mniemaniu o własnej sile sprawczej. A tymczasem prawda o nas leży dużo bliżej i jest znacznie prostsza. Z domu rodzinnego wychodzimy, ale dom rodzinny z nas nie wychodzi nigdy. I nawet jeśli pokonaliśmy schematy, jeśli pobraliśmy nauki w wielkich miastach i zamieszkaliśmy w zachodnich metropoliach, nawet jeśli jesteśmy ekspertami w dziedzinie kompetencji miękkich i zarządzamy emocjami ze sprawnością godną pozazdroszczenia, nawet jeśli zdążyliśmy już stworzyć sobie swoje własne nowoczesne problemy i nowoczesne nałogi oraz dysfunkcje, to przecież i tak w głębi duszy nosimy to, w czym wyrastaliśmy, co zaszczepiono nam w tym jednym konkretnym miejscu, gdzie wszystko ma swój początek i koniec. Można bowiem żyć bez wielu rzeczy, ale nie można żyć bez korzeni. Nie potrafią tego ani drzewa, ani ludzie. Joanna Domańska zaprasza nas w związku z tym w podróż do świata, o którym zapomnieliśmy albo bardzo chcielibyśmy zapomnieć, w podróż niełatwą, ale potrzebną.

Mała ojczyzna. Kiedy myślę o swojej, skupiam się głównie na intensywnym smaku tak zwanego etapu poznawania świata. Uroczyste pogrzeby kotów, zapach siana i poziomek, las skrywający grób partyzantki, obok którego do dzisiaj nie jestem w stanie przejść bez gęsiej skórki, ogniska, rozmowy do świtu, nastoletnie wątpliwości pretendujące do miana dylematów egzystencjalnych. Ania z Zielonego Wzgórza czytana pod krzakiem jaśminu. Babcia. Babcia ubrana w podomkę, piekąca ciasto w prodiżu, nierozstająca się z modlitewnikiem, ale potrafiąca znad owego modlitewnika rzucić całkiem donośnym wulgaryzmem. Dziadek. Dziadek z nieodłącznym papierosem, oglądający każdy Teleexpress, każdą Panoramę, każde Wiadomości. Tego świata już nie ma. To, co było, odeszło bezpowrotnie. Pozostały jedynie drzewa. Drzewa, które się budzą. Drzewa, które rosną w nas.

Z Joanną Domańską rozmawiam późnym wieczoremWywiad z autorką można obejrzeć tutaj: https://fb.watch/6-FnRUn3BP/ [dostęp: 27.07.2021].[2]. Najpierw obie musimy przecież uporządkować świat. Musimy pobyć z dziećmi, posprzątać, poukładać to i owo. Spotykamy się w przestrzeni wirtualnej. Wiadomo, czasy mamy, jakie mamy. Nie narzekamy. Przechodzimy nad pewnymi kwestiami do porządku dziennego. Zastanawiam się, ile w nas jest z kobiet, o których Joanna pisze w swojej powieści. Myślę o zapiekłej, zdeterminowanej, miejscami chłodnej sile kobiecości, którą prezentuje w utworze Budzenie drzew. W jakim stopniu ta gruba skóra, która w wielu momentach staje się synonimem wytrzymałości, została nam, kobietom, podarowana przez poprzednie pokolenia matek, babek i prababek, a w jakim musiałyśmy wytworzyć ją same? I dlaczego to właśnie my, czyli tak zwana słaba płeć, zawsze musimy być silniejsze, mądrzejsze, bardziej skłonne do kompromisów?

Tak, książka Budzenie drzew mówi o sile kobiecości, ale pomija ogniwo, które w samym założeniu powinno być przecież najbardziej stabilne. Pomija matkę. W całej wizji sieci wzajemnych relacji oplatających kobiety z tego samego rodu dominują więc wnuczka i babcia. Obydwie chłodne, zdystansowane. Obydwie po przejściach, bywa, że tych samych. Obydwie w przełomowych momentach życia. Wnuczka wraca, babcia powoli odchodzi. W tle majaczy natomiast przeszłość, z którą nie do końca wiadomo, jak się obejść. Przeszłość pełna nieszczęść i przemocy. Mężczyźni jedynie pozornie pełnią rolę epizodyczną. Funkcjonują wprawdzie w pewnym oddaleniu, ale to oni tak naprawdę pociągają za sznurki. To oni determinują swoim zachowaniem postawy kobiet, które podlegają im w patriarchalnej hierarchii społecznej. Alkoholicy, bezkarni gwałciciele, zdemoralizowani księża. I w końcu on, ten, który zna jedynie argument pięści – piekielny, jak określa go autorka, dziadek. Konwencja znana choćby współczesnej czeskiej pisarce Petrze Soukupovej, która polega na przesunięciu dyrygenta za kulisy, zgodnie z zasadą – wcale mnie nie widać, ale to ja tu rządzę. Przemoc zostaje ukazana przez pryzmat powtarzalności, przyzwyczajenia i przyzwolenia. Dziadka znęcającego się nad rodziną bronią wszyscy, na czele z jego najbardziej pokrzywdzoną w tej sytuacji żoną. Tak – na czele – ponieważ to ona w głównej mierze tłumaczy jego zachowanie, wpajając wnuczce potworne wzorce. W powieści Anandy Devi Zielone sari dostrzegamy podobną kreację bohatera, który znęca się nad kilkoma pokoleniami podległych i podlegających mu kobiet. Tam bezwzględny łańcuch przemocy przerywa dopiero wnuczka. W Budzeniu drzew dziadek umiera względnie szybko, dlatego pewne sprawy na długo pozostaną nierozwiązane, niedopowiedziane, zastygłe w mrocznej stagnacji nieuchronnie powtarzających się schematów. Ktoś musi jednak w końcu przerwać te toksyczne więzy scalające rodzinę na poziomie potwornych zależności. Ktoś musi odejść. Zakończenie wyjaśnia poniekąd pewne kwestie, ale nie odpowiada na pytanie zasadnicze. I choć w książkach traktujących o przemocy oczekiwalibyśmy raczej klarownych instrukcji, tutaj ich jednak nie dostaniemy. Zamiast tego autorka odeśle nas w głąb samych siebie, każe nam zrozumieć schematy, podjąć decyzję, wrócić w rejony skrajnie bolesne i zastanowić się nad skutkami takich, a nie innych działań z przeszłości. Każe udać się w obszar niepamięci. Każe obudzić drzewa.

Uważam, że Joanna Domańska jest pisarką genialną. Wzrusza mnie szczególnie jej wielka dojrzałość. Dojrzałość tym bardziej zaskakująca, że mamy przecież do czynienia z debiutem prozatorskim. To, czego w swojej książce nie dopowiada, ma ogromną wartość i stanowi bardzo rozległy materiał przeznaczony do pogłębionej refleksji. A należy zauważyć, iż oprócz braku gotowych rozwiązań doświadczymy w jej utworze także deficytów komentarzy, ocen, opinii. Na tym polu autorka zostawia czytelnika w osamotnieniu, które z całą pewnością przerodzi się w kreatywność interpretacyjną. I choć tak by się chciało usłyszeć jedno choćby oskarżenie pod adresem kata, jedną chociażby najdrobniejszą inwektywę piętnującą patriarchat, to jednak w tej materii odejdziemy z niczym. Szanuję przekazy, w których wierzy się w czytelnika, ufa mu się na tyle, że nie czuje się potrzeby prowadzenia go za rączkę. Od Joanny Domańskiej otrzymuję natomiast coś jeszcze – dostaję bowiem propozycję psychoanalizy, której muszę dokonać sama na sobie, od której nie mogę uciec. Doskonały tekst pozostaje z czytelnikiem na długo, żyje z nim i nie pozwala o sobie zapomnieć.

W kategoriach wisienki na torcie potraktuję dwie kwestie z pogranicza awangardy kulinarno-medycznej, połączonej ściśle z mocno zakorzenioną zabobonnością. Po pierwsze – spirytus z mrówek. Rzecz absolutnie unikatowa. Coś, czego jeszcze nie doświadczyłam. I w ogóle nie obchodzi mnie fakt, że najprawdopodobniej ulegam iluzji efektu placebo. Głupie rozwiązanie, które działa, wcale nie jest głupie. Kto więc odważy się wykonać tę miksturę samodzielnie? 

Jest taki przepis na obolałe miejsca na ciele. Baby z wioski do butelki po occie wkładały dwie łyżeczki cukru – tylko dwie, bo cukier był rarytasem, który trzeba oszczędzać, by starczyło go na dłużej. Zalewały to ciepłą wodą podgrzaną w garze na dużej, wiejskiej kuchni. I taką butelkę ze słodką wodą wkładały w mrowisko. Następnego dnia mrówki były już w środku. Wtedy należało wygrzebać butelkę z mrowiska babimi rękami, które nie boją się właściwie niczego, i zalać ją spirytusem. Potem trzeba już tylko odczekać kilka dni, aż mrówki, spirytus, cukier i woda oddadzą swe najlepsze właściwości i staną się jedną substancją spirytusową z mrówkami na samym dnie. Tak przygotowane lekarstwo można wylewać na ręcznik i przykładać na potłuczone kolana, wybite barki czy plecy obolałe po uderzeniu kablem od żelazkaJ. Domańska, Budzenie drzew, Warszawa 2021, s. 54.[3]

Po drugie – babciny kalendarz pogodowy. Miałam babcię, która posługiwała się identycznym i zawsze sprawdzały się przepowiednie. Do dziś nie mogę sobie darować, że nie spisałam tej relacji. Dlatego tak ogromną radość sprawił mi powrót do jakże drogich wspomnień:

Stworzyła kalendarz inny niż ten gregoriański, ten, który przynoszą strażacy pod koniec roku, czy ten mój pierwszy z kwiatami na okładce, który kupiłam z gazetą „Bravo Girl!”, by mieć o czym rozmawiać z koleżankami z klasy. – Zapamiętaj sobie: jak na Barbarę jest mróz, to chowaj sanie, a wyciągnij wóz… Na zimę wskazuje Jakub. Jak jest deszcz, to jest dużo śniegu. A na wiosnę wskazuje zapustna niedziela. Tylko jak to było… Zaraz sobie przypomnę. Poczekaj – mówi, gdy siedzimy przed domem kolejny dzień z rzędu, a może nawet już kolejny miesiącTamże, s. 31.[4].

Budzenie drzew nie jest jednak książką traktującą wyłącznie o gusłach i zabobonach praktykowanych w zamierzchłych czasach na polskiej wsi. Aczkolwiek w dużej mierze jest książką o wsi właśnie. Nawiązania kulturowe i literackie pojawiają się więc niemalże samoistnie. Wieś jako szeroko pojęta kreacja bohatera zbiorowego jest bowiem cały czas obecna w świadomości literackiej i społecznej. W moich osobistych odczuciach koncepcja ta bliska jest wielu innym tropom znanym mi z historii literatury. Na wstępie odrzucam tutaj jednak sielsko-anielski Czarnolas Jana Kochanowskiego i wszelkie jemu podobne motywy. Wsi, której – jak zaznacza autorka – nie ma na mapie Polski, bliżej jest zdecydowanie do psychodelicznej atmosfery Wesela i tłoku bronowickiej chaty wypełnionej po brzegi emocjami, uprzedzeniami, pretensjami i w pewnym sensie również nadziejami. Na myśl przychodzą także Chłopi i koncepcja życia w zgodzie z naturą, która w swej brutalności odbiega znacznie od współczesnych wizji ekologicznych. Autorka w spisie inspiracji wymienia także nazwisko Anny Kajtochowej, którą określa zresztą mianem swojej mentorki.

Ogromne wrażenie robi również warstwa językowa. Styl minimalistyczny, równy, miejscami chłodny. Bez komentarzy, opinii i ocen. Bez patosu i emocjonalności. Joanna Domańska odchodzi od eskalacji uczuć i idzie w stronę prostoty, którą dosłownie słychać w szumie obudzonych właśnie drzew. Co więc kryje się za tym tajemniczym tytułem? Co może oznaczać ta książka choćby w ujęciu typowo szkolnym? Dla mnie przede wszystkim jest to utwór niezwykle głęboki na poziomie możliwości interpretacyjnych. Tytułowe drzewa kojarzą mi się jednoznacznie z zakamarkami pamięci, do których dostęp z biegiem czasu staje się utrudniony. Budzenie wspomnień, rozdrapywanie ran, odgrzebywanie demonów. A także pokonywanie samego siebie, łamanie schematów, niełatwa terapia, która jest konieczna, aby można było zacząć żyć poza błędnym kołem stereotypów i toksycznych wzorców. Powieść psychologiczna, społeczna i symboliczna. Powieść drogi. Powieść tajemnicza i intrygująca. Pozostaje mi więc powiedzieć po prostu – gratuluję!

Aczkolwiek oprócz gratulacji chciałabym również wyrazić wdzięczność. Wdzięczność za tekst dojrzały, mądry i poruszający, tekst, który zmusza do niełatwej refleksji. Powroty bywają trudne, ale w większości przypadków są też nieuniknione. Joanna Domańska zachęca do podjęcia wyzwania. Mentalna wizyta w domu rodzinnym może bowiem pomóc uporządkować pewne sprawy, może przyspieszyć proces zamykania drzwi i rozpoczynania nowego rozdziału w życiu. Dziękuję więc za te poziomki i ten grób partyzantki, którego ciągle się boję. Dziękuję za wspomnienie babci, której już nie ma. Dziękuję za spirytus z mrówek. I dziękuję za wszystko, co podczas lektury musiałam przemyśleć, przepracować, przerobić. Na swojej prywatnej niespokojnej wsi pełnej wspomnień. Wśród swoich własnych budzących się drzew. 

 

W recenzji nawiązuję do spotkania autorskiego z Joanna Domańską, które przeprowadziłam na prośbę Fundacji Tu Kultura.

 

Joanna Domańska, Budzenie drzew, Biblioteka Słów, Warszawa 2021.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Katarzyna Aksamit, Wieś niespokojna, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 111

Przypisy

  1. Z. Nałkowska, Granica, Kraków 2019, s. 189.
  2. Wywiad z autorką można obejrzeć tutaj: https://fb.watch/6-FnRUn3BP/ [dostęp: 27.07.2021].
  3. J. Domańska, Budzenie drzew, Warszawa 2021, s. 54.
  4. Tamże, s. 31.
  5. Z. Oryszyn, Najada, Czersk 2021, s. 9.
  6. Tamże, s. 152.

Powiązane artykuły

15.07.2021

Nowy Napis Co Tydzień #109 / Historia miłosna

Wydawnictwo Drzazgi wchodzi na rynek wznowieniem opublikowanego pierwotnie w roku 1970 debiutu Zyty Oryszyn Najada. Decyzja to nieprzypadkowa i dobrze uzasadniona – wszak autorka Ocalenia Atlantydy, nieco zapomniana, a teraz konsekwentnie przywracana do świadomości czytelniczej reprezentantka nurtu wiejskiego reprezentuje wartości, które przyświecać mają nowej serii prozatorskiej. Dostajemy do rąk książkę otwarcie eksperymentującą z językiem i narracją, czule wsłuchaną w losy i opowieści postaci z tragicznym rysem. To proza eksplorująca polskie peryferia drugiej połowy XX wieku, dająca mocny impuls do rewizji literatury prowincjonalnej, wcześniej zagarniętej przez mężczyzn. To także literatura, która się ani trochę nie zestarzała, obiecująca nam czytelniczą przygodę i wejście w precyzyjnie skonstruowany, nasycony wrażeniami i widziadłami świat. Pisanie Oryszyn posiada przy tym niestępione ostrze krytyczne, umożliwiające wgląd w historię i dające szansę na szereg reinterpretacji, znalezienie nowych punktów wejścia w prozę niegdyś nazywaną chłopską, a przez takie autorki jak Oryszyn przemienioną w babską.

1.

Najada to historia o miłości, która zaczyna się na zabawie w Przyrowie – wsi na Ziemiach Odzyskanych przeżywającej właśnie niespotykany proces modernizacji. Młodzi ludzie ściągnęli z okolicy, aby pobawić się przy dźwiękach orkiestry, wypić trochę wódki, pozalecać się do siebie, a potem wstać i ruszyć do roboty, na rolę, do ziemi, która w miejscu opisywanym przez Oryszyn związana jest z wyjątkowym gospodarskim etosem, budząc w bohaterach szacunek i przywiązanie.

Opowieść otwiera krótka scena przemocy: skrzypek Leon przeciąga Marychnie Bieławskiej smyczkiem po pośladkach, reaguje na to Sawka, który bije Leona do nieprzytomności. Ten wybuch agresji oznacza dla narracji dwie konsekwencje: po pierwsze, koledzy Leona, zadziorne chłopaki z Piasków, będą szukali zemsty, bo Oryszyn opisuje świat zarządzany przez mocno zakorzeniony, patriarchalny kodeks zachowań; po drugie, zachowanie Sawki manifestuje jego zamiary wobec Marychny i chodzi tutaj ni mniej, ni więcej tylko o miłość od pierwszego wejrzenia. Błysk przemocy generuje zatem historię miłosną z dwójką głównych bohaterów. Meandrująca narracja będzie prowadziła po wiejskiej okolicy w imię romantycznej gry, a także w głąb najintymniejszych przeżyć, wspomnień, traum i przeczuć bohaterów.

Każda poruszająca historia miłosna ma swoje siły antagonistyczne. Kogoś lub coś, co przeciwstawia się uczuciu i sprawia, że czuły czytelnik chce kibicować miłości, śledzić losy pary, którą miłość wyobcowała z dotychczasowego otoczenia. W Najadzie takim narracyjnym wrogiem uczucia jest determinizm społeczny. Zasilona przez traumy przeszłości, przede wszystkim II wojnę światową, polska wieś jest miejscem, które niełatwo opuścić bezboleśnie. Z opowieści różnych powoływanych przez Oryszyn bohaterów i bohaterek dowiadujemy się o ucieczkach i próbach ucieczek, ale magnetyzm ziemi i patriarchatu jest tutaj mechanizmem nieubłaganym. Trudno mu przeciwstawić jednostkowe marzenia o innym życiu. Chyba, że ktoś ma przestrzeń i siłę do walki z chłopskim pragmatyzmem i utrwalonymi schematami zachowań oraz relacji.

Przez ten szereg determinizmów i niemożliwości opisywanym uczuciom towarzyszą u Oryszyn albo brutalne, przywołujące wprost kulturę gwałtu incydenty, albo poetycko rozwarte szczeliny czasu, do których twarda rzeczywistość nie ma dostępu. Dojmujące uczucie samotności, chęć spotkania albo – jak w przypadku Marychny i Sawki – mocne zauroczenie rozbijają się o to, co materialne i patriarchalne. Tak oto stara Bieławska zaczyna na chwilkę marzyć przy tańcach, ale zostaje szybko sprowadzona na ziemię erotyczną gonitwą z sąsiadem za stodołę. A tak prezentuje się miłosne olśnienie Sawki na targowisku:

Po raz drugi zobaczył Marychnę na targu w Przyrowie pośród koszy z wiśniami, ale nie pomyślał o niej, dopóki nie podszedł tak blisko, że poczuł pot. Pot Marychny czerwonej na twarzy, w czerwonej sukience, z czerwonymi, obrzękłymi nogami. Rozsiadłej wśród wiśni pachnących jak ona – ostro, zjadliwie; pocących się jak ona – przemożnie, zawrotnie. Poczuł, że ma język. Kiedy zasycha w gardle, a serce zaczyna drżeć jak młody lis – mawiał Molenda – można zrobić błąd, podejść bliżej, jeszcze i jeszcze bliżej, i chcieć tak pozostać – tuż-tuż. Ale nie pamiętał o tym Sawka i z drżeniem w sercu patrzył na jedyny biały punkt na plecach Marychny, gdzie kończyła się opalenizna na karku, a zaczynała czerwień sukni, a gdzie miejsca było na tyle, żeby zmieściły się wargiZ. Oryszyn, Najada, Czersk 2021, s. 9.[1].

Ten sensualny fragment o doznaniu Sawki na targowisku pokazuje specyfikę miłości, która zdarza się w świecie Najady – jest to żmudna walka o znalezienie jakiejkolwiek, najmniejszej nawet, przestrzeni dla swojego uczucia. Może nią być wzrok zawieszony na białym punkcie, gdzie kończy się opalenizna Marychny, albo stykanie się udami przed telewizorem u Walczaków, podczas innej romantycznej sceny pomiędzy bohaterami. Tak czy inaczej, historia miłosna z Najady dzieje się w warunkach trudnych, antagonistycznych wobec uczucia.

2.

Czym jest Najada? W mitologii greckiej to nimfa wodna, syrena rusałka. A potem, u graczy takich jak Szekspir czy Mickiewicz, załamana kobieta zamieniona w nimfę i zamieszkała w zbiorniku wodnym. Wiejska społeczność z powieści Oryszyn organizuje się wokół jeziora owianego mrocznymi, przekazywanymi z ust do ust legendami. Przed laty w okolicy miała zaginąć bez śladu piękna Amy, a Sawka pamięta z dzieciństwa psa, którego wszyscy bali się bez powodu i który spędzał całe dnie, leżąc przy złowrogiej wodzie.

U Oryszyn tytułowa najada nie ma sprawczości przyczynowo-skutkowej, ale energetyczną. Nadprzyrodzone nie ma tutaj mocy ingerencji w materialne, ale jest w stanie uruchomić nieoczekiwane afekty. Z jednej strony rusałka ciągnie za sobą feministyczną opowieść o skrzywdzonej kobiecie, z drugiej – oddziałuje na postaci magiczną aurą, zmusza je do wniknięcia w głąb siebie albo konfrontacji ze swoim losem. To właśnie przy jeziorze Sawka przeżywa, niczym Stefan leżący na klifachu Joyce’a, swoje inicjacyjne rozterki. Tam też postanawia wziąć los w swoje ręce:

I wtedy zdecydował. Będzie robił to samo. Będzie najadę wypędzał z zacisza swojego serca. Te kręte pytania, którymi ona z serca wypływa. Nie będzie więcej pytań „po co”. Będą tylko odpowiedzi. A właściwie to tylko jedna odpowiedź – „po wszystko”. Po radość z tej wąskiej czy szerokiej smugi światła, w której się znalazł z przyczepioną do pieluch kartką „Sławomir”. Po radość z zawartej w tej smudze szerokiej czy wąskiej – szczęśliwości, cierpienia, zapachów i barw. Do tej pory najada w nim zapuszczała korzenie. A teraz on spróbuje, wyrzuciwszy ją z serca, zapuścić korzenie w życieTamże, s. 152.[2].

Mamy więc z jednej strony najadę jako energetyczne centrum powołanego przez Oryszyn świata, po drugie – jako składową podmiotowości jednego z głównych bohaterów. Także przy jeziorze ma miejsce finał powieści, odsyłający nas jednoznacznie do kategorii fatum, umiejscawiający wątek miłosny w konwencji miłości tragicznej, niewydarzonej, pokonanej przez determinujące z zewnątrz siły.

3.

Centrum Najady stanowi energetycznie naładowane jezioro. Głównymi jego satelitami są zakochani Marychna oraz Sawka. Ona – uznana przez wiejską społeczność za mitomankę albo opętaną. Dziewczyna, która spróbowała ucieczki do miasta i musiała wrócić na wieś z podkulonym ogonem. Niespokojna, szukająca czegoś więcej, pogrążona w smutnych spekulacjach na temat nieznanego losu jej ojca. Wnuczka odrealnionego dziadka, mężczyzny, któremu życie dało w kość, a potem zostawiło bezbronnego, zdolnego do bycia już tylko obserwatorem tego świata i strażnikiem swojej przeszłości. On – chłopak, który przyjechał za robotą. Wychowanek domu dziecka, który za całą czułą przeszłość i emocjonalny punkt odniesienia ma chwile spędzone ze starszą kobietą, która go przygarnęła i trzymała przy sobie do końca. Zapowiada się na dobrego gospodarza, ale matka Marychny mówi o nim jak o niebezpieczeństwie, kimś, kto nie potrafi się modlić i żyć dla innych.

Narracja meandruje pomiędzy przeszłością oraz „tu i teraz” pary głównych bohaterów, a z marginesów ich historii wyłaniają się kolejne postaci, które doświetlają powołany przez Oryszyn mikrokosmos. W ten sposób poznajemy dwie drugoplanowe bohaterki Najady. Ich losy przydają historyczne i emocjonalne tło miłosnym zmaganiom Sawki i Marychny, wyrastają z głównej osi narracji niczym kłącze, poszerzając społeczne pole prozy autorki Ocalenia Atlantydy.

Pierwszą ze wspomnianych bohaterek jest matka Marychny, Białawska – kobieta, która całe życie ukrywała swoje emocje. Strzępy jej historii docierają do czytelników dwoma kanałami. Pierwszym z nich jest pisany przez kobietę obszerny list do syna, który w pewnym momencie uciekł z rodzinnej ziemi do miasta, aby żyć inaczej, jako wykształcony inżynier, ktoś, kto załapał się na awans społeczny, jaki oferowała industrializująca się Polska Ludowa. Z treści listu poznajemy mocno zakorzenioną w chłopskiej mentalności logikę Białawskiej, jej żal do świata i bezradność. Drugim kanałem jest empatyczna, wchodząca w szczeliny i niuanse egzystencji narracja Oryszyn. Wyłania się z niej obraz kobiety, która nie odnalazła dla siebie przestrzeni do przeżycia żałoby po rozstrzelanym podczas II wojny światowej mężu. Matki, którą opuścił syn, a ona z krwawiącym sercem zaczęła udawać, że taka jest kolej rzeczy. Chłopki, która bała się czułości, i wreszcie – osoby wylewającej co noc łzy w poduszkę.

Druga z bohaterek wyłania się ze wspomnień Sawki. To jego przybrana babcia. Kobieta oskarżana przez część wsi o czarną magię, ale przede wszystkim osoba prowadząca w kuchni, przy użyciu budzących zgrozę narzędzi, klinikę aborcyjną. Sawka wspomina babkę przez pryzmat tego, co od niej usłyszał jako dziecko. A ona opowiadała mu o diabłach, które wypędza. W dotyczących babki reminiscencjach najciekawsza jest galeria kobiet, które ją odwiedzały. Starowina pytała je najpierw, „czy tak postanowiły”, a potem wyciągała narzędzia i prosiła młodego Sawkę o ukrycie się na strychu i wezwanie pogotowia, kiedy tylko usłyszy ustalony wcześniej sygnał.

To tylko cztery główne historie i kilka głównych warstw narracji. Najada jest powieścią świetną i na wskroś współczesną właśnie przez swój zataczający coraz szersze kręgi, meandrujący, rozwijający się w logice kłącza ruch narracyjny, który pozwala czytelnikowi stopniowo wyłuskiwać historię, rozbudzając jego ciekawość świata i czułość wobec postaci.

4.

Wielką siłą Najady jest starannie wypracowany język. Warto w tym momencie pomyśleć o Oryszyn w kontekście prac krytycznoliterackich Henryka Berezy, który nie tylko postulował odzyskanie tysiącletnich zasobów chłopskiej kultury, lecz także koncentrację na języku w imię „rewolucji artystycznej”.

U Oryszyn język ma kilka trybów i aby opisać tę prozę, wymienię dwa zasadnicze. Po pierwsze to staranne odtworzenie gwary w dialogach i monologach wewnętrznych. Czytelnicy Najady mogą wsłuchać się w gadkę Sawki i jego towarzyszy pracy albo dać się oczarować snutym przez starszych mieszkańców wsi opowieściom z pogranicza magii. Lokalna mowa momentami płynie potoczyście, ze swobodą ludowych bajań. Czasem stanowi też drażniące, wymykające się współczesnym czytelnikom ciało obce, przez które do bohaterów trzeba się przedzierać z pewnym trudem, na przekór własnym przyzwyczajeniom lekturowym. Drugą cechą języka Najady jest jego poetyckość. Oryszyn potrafi skupiać się na detalu, a dla wrażeń zapachowych albo wizualnych (światło świtu podczas żniw!) robi wyrwy w czasie, pozwala się zanurzyć, zbliżyć do tego, co w powołanym świecie magiczne.

Dzięki temu, po ponad pięćdziesięciu latach od wydania omawianej książki, wciąż łatwo o zachwyt nad stylem Zyty Oryszyn. Najada sprawdza się jako rewizja chłopskiej literatury, jako poruszająca historia miłosna i efekt językowego eksperymentu. Pozwala odkryć całą galerię żywych i reprezentatywnych dla miejsca i epoki postaci, a także po prostu uwodzi swoim powabem, poetyckimi błyskami pozwalającymi czytelnikom na wspaniałe doświadczenie oglądania, wąchania, poznawania i zatapiania się w świecie przedstawionym.

Zyta Oryszyn, Najada, Czersk: Wydawnictwo Drzazgi, 2021.

okładka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Mateusz Górniak, Historia miłosna, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 109

Przypisy

  1. Z. Nałkowska, Granica, Kraków 2019, s. 189.
  2. Wywiad z autorką można obejrzeć tutaj: https://fb.watch/6-FnRUn3BP/ [dostęp: 27.07.2021].
  3. J. Domańska, Budzenie drzew, Warszawa 2021, s. 54.
  4. Tamże, s. 31.
  5. Z. Oryszyn, Najada, Czersk 2021, s. 9.
  6. Tamże, s. 152.

Powiązane artykuły

15.07.2021

Nowy Napis Co Tydzień #109 / Z Bogiem czy bez. O „Dewocjach” Anny Ciarkowskiej

Nakładem Wydawnictwa W.A.B. ukazała się ostatnio kolejna książka Anny Ciarkowskiej, filolożki, literaturoznawczyni i  poetki młodego pokolenia, która tym razem sięga po temat na tyle niewygodny, że „rozgrzebywanie go” – a  właśnie tak określiłabym proces indywidualnej interpretacji utworu prowadzi do odkrycia ważnej prawdy o  świecie, którego najwyraźniej nie potrafiliśmy sobie wygodnie urządzić. To książka o  świecie opartym na zasadach, które nie przestają nas uwierać; wystają nam z  butów jak słoma i  przynoszą tylko wstyd, a  w najlepszym wypadku – zakłopotanie.

Po Pestkach, intymnych zapiskach o uwikłaniu w  powinność życia w  krępująco przebrzmiałej rzeczywistości, pisarka wyprowadza czytelnika daleko poza miasto, na bezimienną wieś, której co prawda nie ma na mapie, ale – przez analogię i  pryzmat własnych doświadczeń – nietrudno do niej trafić. Autorka odmalowuje przed naszymi oczami obraz pozornej sielanki, choć nie szczędzi nam i  prawdziwie bukolicznych ozdobników, takich jak poranne pianie kogutów, zapach świeżo skoszonej trawy i  ziemi wilgotnej od deszczu. Z  kafelków odpadających ze ścian w kuchni, z  geometrycznych wzorów na gumolicie, z  zakurzonych mebli, z  przetartych spodni, z  okruchów chleba powszedniego, z uderzeń kościelnego dzwonu i  wreszcie z  tego, czego nie widać, choć przecież wiadomo, że jest… Ciarkowska wróży przeszłość, w  której wszyscy – z większym lub mniejszym powodzeniem – „żyjemy, poruszamy się i  jesteśmy”.

*

Jednym z  wiodących tematów książki Anny Ciarkowskiej jest dom rodzinny, w Dewocjach osadzony na tradycyjnej polskiej wsi. Autorka zastanawia się, „ile lat zajmuje człowiekowi wyrastanie z domu”, a  jednocześnie skłania czytelnika do refleksji nad wszystkim, co mu wpojono, co sam po latach zrozumiał, co sam wyniósł, a  co wciśnięto mu za pazuchę, kiedy odchodził na swoje. I  czy w  ogóle kiedykolwiek, gdziekolwiek postawił na swoim – czy miał do tego prawo. Odpominany przez pisarkę dom, sklejany z  wyblakłych fotografii i  okraszany plotką, która echem odbija się po gościńcach, jest domem każdego, kto zamykając za sobą drzwi, świadomie zostawił kapcie w  przedpokoju, wiedząc albo przeczuwając, że domu nie da się opuścić na zawsze. Że każde rozstanie jest rozstaniem na chwilę, na jakiś czas, na jeden haust powietrza. Bo człowiek z  domu wyjdzie, ale dom z  człowieka nigdy. Bo jesteśmy tym, co w  naszym domu najlepsze i  najgorsze. Pisarka przypomina nam, że zbyt długo wsłuchiwaliśmy się i  wpatrywaliśmy w  ów dom, zbyt długo bawiliśmy się w mamę, tatę, dzieci i  sąsiadów, by można się było od tego odciąć, by można to było zapomnieć.

*

Wieś jest miękka jak gąbka, z  pokorą przyjmuje każdy ciężar i  wchłania w  siebie różnorakie słowa, od tych co niedziela wykrzykiwanych z  ambony po te wyssane z  palca i powtarzane przez wietrzące sensację sąsiadki – bo przecież na wsi „nawet jakby się nie chciało wiedzieć, to się wie”. Bierze więc na siebie każdą pojedynczą krzywdę i  każde nieśmiałe marzenie o lepszej przyszłości. Obok znoszących wszystko, co przyniesie los, w  myśl zasady „wziąć, znieść i przeżyć”, są też i  tacy, którzy ośmielają się żyć inaczej niż inni, narażając się tym samym na wytykanie palcami, na „co ludzie powiedzą”. Obok tych, co przychodzą i  odchodzą „leciuteńko na paluszkach, […] żeby śladu nie zostało” – jak śpiewano w  Piwnicy pod Baranami –twardym krokiem stąpają tacy, którym się wydaje, że trzeba narobić dużo hałasu, aby ot tak nie przeminąć. Na chłonnym łonie polskiej wsi Bóg spotyka się z człowiekiem, choć trudno ostatecznie rozstrzygnąć, czy to Bóg wychodzi człowiekowi na spotkanie, czy też człowiek desperacko poszukuje jakiegoś potwierdzenia siebie i  nazywa to poszukiwanie wiarą w Jedynego.

Anna Ciarkowska prostolinijnie, ale z właściwym sobie upoetycznieniem opowiada o  zagubieniu w  wierze, o  życiu, które jeszcze nie jest śmiercią, ale pełnowartościowym życiem też nie. O  ojcach-nieojcach, matkach-niematkach i  dzieciach-niedzieciach. O  próbach samodzielnego zrozumienia Słowa, które „było na początku u  Boga”, a później podzieliło się na prawie osiem miliardów pojedynczych słów i  teraz już nie wiadomo, co kto powiedział. Przypomina nam, że bez względu na to, czy szukamy miejsca tuż pod ołtarzem, czy raczej jak najdalej od niego, jesteśmy ulepieni z  jednej gliny i  jeden lęk skrywamy pod swetrem. Lęk o  to, że poza tym, co jest, nie ma już nic.

*

Bóg, którego próbuje nam przybliżyć autorka książki, jest wszechobecny i wszechmocny. Ofiarowuje nam życie, ale nie jest to dar bezinteresowny. W  zamian oczekuje bowiem pełnego i  nieustającego oddania, które co prawda – choć i  to nie zawsze – pozwala spłacić dług, ale nie gwarantuje jeszcze wiecznej szczęśliwości. Ta spotyka tylko nielicznych. Piszą o  nich apostołowie, przypominają o  nich księża, porównują się z  nimi Bogu ducha winni, bo tylko im wypada zakładać, że nie zostaną potępieni. Mało prawdopodobne, by któryś z naszych sąsiadów dostąpił takiego zaszczytu, a  co dopiero my sami. Bóg z  Dewocji nie spuszcza nas z  oczu i  tylko czeka na nasze potknięcia, aby nas za nie pokarać, przywracając ład i  porządek. W  rozmowie ze mną Anna Ciarkowska nazywa tego „Boga” narzędziem trzymającym w ryzach. Narzędziem – jak rozumiem – sterowanym odgórnie, a  więc podlegającym wyższej od siebie instancji.

*

Zdaniem autorki, ślepa i  bezkrytyczna wiara w  takiego Boga grozi zamknięciem na drugiego człowieka, ponieważ skupiając się na własnym zbawieniu, tracimy z  oczu wszystko inne, a samo wypełnianie Bożych przykazań, zamiast czynić nasze życie piękniejszym, staje się walutą do wymiany po śmierci.

Młoda poetka, niegdyś żarliwa katoliczka zapatrzona w niebo, dziś otwarcie przyznaje się do apostazji, bo jak często powtarza, woli patrzeć w  bok. Nie ukrywa, że poruszając tak kontrowersyjny temat, niejako rozlicza się z  religią, która przez długi czas odwracała jej uwagę od rzeczy naprawdę ważnych. Opuszcza dawną przestrzeń duchową przypominającą kokon jedwabnika: na pewnym etapie życia bardzo potrzebną, po czasie jednak – uciążliwą i  uniemożliwiającą dalszy rozwój. W  ten sposób nabiera dystansu do wiary i  do samej siebie.Ów dystans pozwala jej, paradoksalnie, lepiej dostrzec nie tylko stojącą we wsi jabłoń, ale również najbardziej robaczywe jabłka. Podczas tegorocznych Wirtualnych Targów Książki Empiku autorka stwierdziła, że na dobrą sprawę dla każdego Bóg może być czymś innym, bo każdy szuka w nim czegoś innego. Dziwi się jednak, kiedy nawiązując do książki Umberta Eco W  co wierzy ten, kto nie wierzy pytam, jak daleko sięga wszechmoc Boga, któremu chciałaby zaufać:

Jeśli już mam sobie wyobrażać, to Bóg jest dla mnie gdzieś pomiędzy jętką a baobabem. Można by zapytać, jak wszechmocny jest baobab i jak wszechmocna jest jętka…

*

Niezmiernie ważną rolę odgrywają w  Dewocjach kapliczki, przydrożne krzyże i ołtarze, które mają przypominać wiernym, że choć nie wszystkie drogi prowadzą do Boga, to nigdy nie jest za późno, by przystanąć, zobaczyć i  uwierzyć. U  Anny Ciarkowskiej można wręcz doszukać się pewnej fascynacji kapliczkami. Świadczy o  niej chociażby fakt, że po wydaniu książki autorka zaczęła otrzymywać od swoich czytelników różne miniaturowe kapliczki i  ma już całkiem pokaźną kolekcję, którą – jak przystało na osobę aktywną na portalach społecznościowych – chwali się na Instagramie. Warto w  tym miejscu podkreślić, że Dewocje nie składają się z  rozdziałów w  ich tradycyjnym rozumieniu, ale z  fragmentów oddzielonych krzyżykami, które pełnią funkcję podobną do kapliczek (Anna Ciarkowska przyznaje w  rozmowach, że nie potrafi pisać rozdziałami, ponieważ myśli układają jej się właśnie we fragmenty stanowiące całość). Czytelnik ma bowiem świadomość, że oto dotarł do miejsca nie byle jakiego, że powinien w  tym miejscu zatrzymać się i  pomyśleć, czy zrozumiał to, co przeczytał. I  co to dla niego znaczy.

*

Jako osoba wychowana na tradycyjnej polskiej wsi wiem na pewno, co znaczą kapliczki, podobnie jak wiem, że nie może ich zabraknąć. Są niczym znaki graniczne oddzielające niedoskonałość od ideału. Pomniki stawiane najśmielszemu wyobrażeniu o szczęściu, na jakie zdobyła się ludzkość chrześcijańskiego świata. Ostoje, które mają przypominać wiernym, że nigdy nie idą sami, nawet jeśli dobrze nie wiedzą, dokąd idą. Kapliczki przystraja się od święta i  między świętami, w  nich przez cały maj wieczorami gromadzą się najpobożniejsze mieszkanki, by śpiewać pieśni maryjne. Przed kapliczkami wierni wylewają swoje żale, dziękują za cudowne ozdrowienie i  wypraszają zdroje łask – dla siebie i  przy okazji dla innych. Ci bardziej wątpiący pytają, czym zasłużyli sobie na krzyż, który muszą dźwigać. A  kiedy już powiedzą Bogu – na głos lub w  duchu – wszystko, z  czym przyszli, zamierają na chwilę. Stoją tam, gdzie stali, ale jednocześnie czują, że przybliżyli się do prawdy. Stoją i czekają na jakiś znak, z nadzieją wpatrując się w najświętszy obraz lub figurkę. Niektórzy ze wstydu przymykają oczy, bo zobaczyli, a  nie uwierzyli. Inni wręcz przeciwnie otwierają je szeroko, żeby nie stracić żadnego szczegółu z  mającego się zdarzyć cudu. Czekają i  nasłuchują. „Ale Bóg milczy.”

*

Z rozmowy Łukasza Orbitowskiego z  Anną Ciarkowską, przeprowadzonej kilka dni temu na Facebooku, wyłania się kolejny ważny temat, o  którym autorka nie pisze wprost, ale pozwala się go domyślać. Ciekawość czytelnika wzbudza postać mówiącej w  tekście tajemniczej dziewczyny, która wie więcej i  czuje głębiej niż osoby z  jej otocznia. Ponieważ książka zaczyna się od słów: „W imię Ojca i  Syna, i  Ducha Świętego,przypuszczamy, że chodzi o  pewnego rodzaju spowiedź – spowiedź nietypową, bo wyjątkowo dygresyjną i wielopłaszczyznową, sięgającą zarania dziejów i  wybiegającą w  odległą przyszłość. Bardzo osobistą, a  jednocześnie powszechną, jakby jedna wytypowana do tej roli osoba spowiadała się w imieniu całej ludzkości. Kim więc jest ta dziewczyna i z czym właściwie przychodzi do księdza, któremu powierza swoją odmienność, swoje niepewności i pytania o  sens?

Łukasz Orbitowski określa Dewocje jako napisaną z perspektywy cudotwórczyni książkę o fenomenie cudu. Autorka nie przeczy bynajmniej takiej kategoryzacji, przyznając, że jako dziecko miała skłonności do myślenia magicznego. Siebie samą postrzegała jako osobę wybraną, a w sprawach przyziemnych doszukiwała się nadprzyrodzoności. Czytelnik nie wie dokładnie, co takiego zrobiła narratorka Dewocji, czym ściągnęła na siebie Boży gniew – zawsze święty i sprawiedliwy – i  jaka spotka ją za to kara. Bez większego trudu domyśla się jednak, że jej zachowanie jest bardziej bodźcem niż przestrogą. Bodźcem do tego, by zastanowić się, czy rzeczy i  pojęcia dotychczas niekwestionowalne są na swoim miejscu i  czy  podważenie ich nie jest przypadkiem aktem niewiary, ale aktem miłosierdzia.

*

Muszę przyznać, że w  pierwszym odruchu przykleiłam Dewocjom etykietę książki o wierze – rozumianej jako ogół mniej lub bardziej wiarygodnych wyobrażeń przyjmowanych przez jej wyznawców z  całym dobrodziejstwem inwentarza, to jest bezkrytycznie. Niemniej ponowne spojrzenie na „świętoszkowatość” wykreowanych przez autorkę bohaterów pozwoliło mi dostrzec jeszcze jeden ważny problem – a  mianowicie nieszczęście kobiet żyjących w  cieniu mężczyzn i  w pełnej od nich zależności. Żon, które nie potrafią „wyjść” ze swoich mężów, i  dziewczyn, które – idąc w  ślad matek – postrzegają przedstawicieli płci przeciwnej jako jedynych gwarantów względnego powodzenia w  życiu. W  konsekwencji wyrzekają się nieprzyzwoitych myśli, górnolotnych marzeń i  zuchwałych słów, krótko mówiąc – własnej kobiecości. Niektóre z  nich nie przestają piętnować siebie i swoich wyborów nawet wtedy, gdy uświadamiają sobie, że w  roli ofiary wcale nie jest im tak wygodnie, jak mówiła pani katechetka. Dlaczego tak się dzieje? Lektura Dewocji pozwala mi przypuszczać, że winna wszystkiemu jest właśnie bezwarunkowa religijność. Religijność polegająca na udawaniu, że rozumie się wszystko, podczas gdy to pytania, a  nie odpowiedzi przybliżają nas do prawdy. Słowa spowiedzi powszechnej, powtarzane bezrefleksyjnie od najmłodszych lat, z  jakiegoś powodu głębiej zapadają w  świadomość kobiet, naznaczając je dotkliwie i z  czasem ulegając całkowitemu uwewnętrznieniu. Być może dlatego, że „tylko kobieta mogła raz dwa rozbić chaos o  krawędź przestrzeni i  oddzielić światło od ciemności, rozwałkować pola, posiać pustynie, a jeszcze pośrodku człowieka wypuścić w  ten świat ledwie wykończony”. A  jednak wszystko to przypisano mężczyźnie i  nikt i  nic tego nie zmieni.

*

Na zakończenie abstrahując od problemu religii i  wiary, który chyba każdy czytelnik musi zgłębić i  przepracować na swój sposób chciałabym zwrócić uwagę na przesłanie płynące z  książki, a  jednocześnie jeden z  głównych bodźców do jej napisania. Tym bodźcem jest prawdziwy cud, jedyny, jaki zdaniem autorki rzeczywiście może się zdarzyć: otwarcie się na drugiego człowieka i  wysłuchanie jego opowieści. Pod przykrywką spowiedzi kryje się w Dewocjach zwyczajne ludzkie zwierzenie, chęć podzielenia się ciężarem wspomnień i doświadczeń. Niestety, „ludzie są zwykle pełni po brzegi i  na cudzą opowieść nie starcza im miejsca”. W  ciągłym biegu i  natłoku zdarzeń zapominają, że życie nie jest monologiem, a  tym, co czyni sztukę życia wartą narodzin i śmierci, nie jest wcale spektakularność, ale umiejętność odnalezienia siebie w  historii drugiego i  zrobienie mu miejsca we własnej. Bo jeśli nikomu nie opowiemy naszej historii, sami nie poznamy jej od początku do końca, zachowamy tylko jej szkielet, plącząc i  gubiąc wszystkie wątki pomiędzy – w rezultacie przeminiemy bez echa. Będziemy jak bohaterowie książki, którzy nigdy nie istnieli, chociaż mogliby przysiąc na Boga, że żyją. „Tyle można o  takim człowieku powiedzieć, że był”.Ale jeśli już zdobędziemy się na tę wielką „spowiedź” i  znajdziemy godnego partnera do rozmowy – to od czego zacząć, na czym się skupić, a  co dla dobra sprawy pominąć? Zapytałam autorkę Dewocji, czy z  historii naszego życia możemy zapamiętać i przekazać tylko to, co chcemy: „Nie powiedziałabym, że przekazujemy dalej to, co chcemy, ale raczej, że przekazujemy to, co możemy przekazać. I  to zawsze jest za mało.”

*

Nie wiem, czy udało mi się wniknąć w  Dewocje na tyle dogłębnie, by uchwycić ich wszystkie możliwe konotacje, sensy i  bezsensy. Pamiętajmy, że opisana tu książka nie jest żadnym manifestem przeciw wierze. Jest raczej świadectwem naszych czasów, listem wetkniętym w  butelkę, który opowiada o  tym, jak wygląda życie ludzi na pograniczu poezji i prozy, wyobrażenia i  prawdy, i  czego to życie jest warte. Niewykluczone, że czytelnik odkryje w książce jeszcze inne płaszczyzny interpretacji – ale przecież właśnie o  to chodzi w  literaturze, i  o to chodzi literaturze: by się na jednej osobistej lekturze nie skończyć. By być jak miłość Boga Ojca – niewyczerpana.

Anna Ciarkowska, Dewocje, Warszawa: Wydawnictwo W.A.B, 2021.

okładka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Agata Joanna Kornacka, Z Bogiem czy bez. O „Dewocjach” Anny Ciarkowskiej, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 109

Przypisy

  1. Z. Nałkowska, Granica, Kraków 2019, s. 189.
  2. Wywiad z autorką można obejrzeć tutaj: https://fb.watch/6-FnRUn3BP/ [dostęp: 27.07.2021].
  3. J. Domańska, Budzenie drzew, Warszawa 2021, s. 54.
  4. Tamże, s. 31.
  5. Z. Oryszyn, Najada, Czersk 2021, s. 9.
  6. Tamże, s. 152.

Powiązane artykuły

24.06.2021

Nowy Napis Co Tydzień #106 / Chamstwo i elitarne draństwo

„Trzeba rozrywać rany polskie, żeby się nie zabliźniły błoną podłości” S. Żeromski, „Sułkowski”

Wśród wysypu książek, debat i wydarzeń poświęconych „ludowej historii Polski”, którymi obrodziło w ostatnich miesiącach, ta publikacja jest najlepiej napisana i w zasadzie jako jedyna wnosi do debaty perspektywę oryginalną, świeżą i niesztampową. To historia bolesna, momentami obrazoburcza – i naprawdę ciekawa, obfita w wartościowe wątki interpretacyjne, a jej odczytanie przy odrobinie wysiłku wcale nie musi dokonywać się wedle prostych skojarzeń.

Chamstwo Kacpra Pobłockiego to książka długo wyczekiwana. Jej zapowiedzi pojawiły się już przed kilkoma laty, choć nie był wówczas znany tytuł. Autor, antropolog po habilitacji, mający już w dorobku całkiem głośną książkę Kapitalizm. Historia krótkiego trwania, od kilku lat w wywiadach i tekstach autorskich zdradzał nieco na temat planowanej zawartości. Teraz wszystko jest już jasne. To próba odczytania dziejów na nowo, z perspektywy „dołów społecznych”. „Przedstawiciele klas ludowych wychylają głowę ponad taflę niepamięci zwykle tylko na chwilę, często przypadkiem, aby zaraz po tym na nowo przepaść” – stwierdza autor.

Oczywiście nie jest tak, że nikt dotychczas nie spisywał ludowej historii Polski. Twierdzić tak może tylko ktoś, kto niewiele interesował się tematem, więc wywody o ciężkiej doli pańszczyźniaków jawią mu się jako objawienie. Pobłocki jednak, inaczej niż pozostali autorzy tej nowej fali (i wielu autorów z lat wcześniejszych), zrobił to bardzo ciekawie, niesztampowo i w sposób odległy od wywodów o kwintalach pozyskiwanych z hektara dzięki chłopskiej krwawicy. To książka nie tylko o opresji, ale i o emancypacji; nie tylko o wyzysku, ale i o ludowej sprawczości; nie tylko o mitologii szlachecko-magnackiej, ale i o kontrmitologiach ludowych; nie tylko o chłopach, ale i o połowie populacji tej grupy – chłopkach.

Książka zaczyna się w 1619 roku w Jamestown na terytorium obecnych Stanów Zjednoczonych, gdzie grupa kolonistów pracujących przy produkcji smoły i potażu organizuje strajk. Skuteczny. To przybysze z Polszczy – tę formę konsekwentnie stosuje Pobłocki na określenie proto-Polski, czyli terytorium naszego kraju zamieszkiwanego przez ludność, która niekoniecznie miała tożsamość narodową, a na pewno nie była pod żadnym względem równa elicie. O nich właśnie jest Chamstwo. O biedocie wyzutej z własności i praw. O tym, że Polszcza nie była krajem wolności i swobody, lecz miejscem, w którym lud nie miał nic do gadania.

Była też krajem szubienic. Zaczyna się tu bowiem jak w dobrym horrorze – najpierw jest wielka groza. Pobłocki zabiera nas w podróż przez krajobraz usiany szubienicami. Służącymi do wieszania chłopów nie tyle nawet zbuntowanych czy niepokornych, ile po prostu próbujących uniknąć eksploatacji. Czytamy więc o tym stałym elemencie krajobrazu. I o rozprawie Gospodarstwo Anzelma Gostomskiego, podręczniku z 1588 roku, który uczył szlachtę początkującą w dziedzinie uprawy roli (wcześniej żyła raczej z danin), jak skutecznie wycisnąć z poddanych siódme poty. Polecano robić to surowymi karami cielesnymi. Biciem, które zalecał na przykład Mikołaj Rej. Oczywiście wieszano tylko czasami – siła robocza była w cenie, a zysk z jej pracy stanowił fundament tego modelu gospodarki. Więc głównie bito. Chętnie, często, na różne sposoby, z byle powodu, mając do tego cały arsenał technik, urządzeń, pretekstów. „Bicie było tak znormalizowane, że nawet sami pańszczyźniacy przechodzili nad nim do porządku dziennego”.

Pobłocki opisuje zarówno bestialskie, spektakularne katowanie poddanych, jak i fizyczną przemoc zwykłą, notoryczną. A to ileś razów kijem, a to zakuwanie w łańcuchy, a to wypalanie rozpalonym żelazem znaków na ciele. Za jakikolwiek przejaw jednostkowego czy zbiorowego sprzeciwu, zwykłej niechęci do kolejnego zwiększania obciążeń, próbę wytchnienia od pracy ponad siły i od beznadziejnej wegetacji. Także za uchybienie choćby znikome i pozbawione skutków dla panów – wtedy po prostu bito mniej.

Bito nie z sadyzmu, nie ze złości, nawet nie z powodu lekceważenia ludzkiego życia i zdrowia. Bito, bo się opłacało. Bo tak można było utrzymać bitych, a może przede wszystkim postronnych, w posłuszeństwie. Ich posłuszeństwo w kwestii roboty na pańskim to główne źródło dochodu posiadaczy ziemskich – wspomniany Gostomski stwierdzał to wprost i dlatego zalecał bat. Gdy w drugiej połowie wieku XVIII, po długich dekadach powszechnego bicia, próbowano wprowadzić choć niewielkie reformy prawne dotyczące złagodzenia tego procederu oraz odejścia od całkowitej arbitralności kar, szlachta odrzuciła ten pomysł z oburzeniem.

Nie chodziło tylko o groźbę bicia, żeby zmusić do pracy na cudzą korzyść. Również o to, żeby pracowano jak najbardziej wydajnie i szybko, bowiem im mniej zrobiono za darmo, tym więcej pracy należałoby opłacić. Pobłocki przypomina rzecz nieoczywistą w potocznych wyobrażeniach gospodarki pańszczyźnianej: mało który majątek szlachecki opierał się wyłącznie na pracy nie-wolnej. Całą resztę wykonawstwa należało opłacić u tych samych lub innych ludzi. Czas pracy (i jej intensywność) całkiem dosłownie oznaczał zatem pieniądz. Stąd też zajadła niechęć ogółu stanu szlacheckiego do nielicznych w jego gronie propagatorów reform humanitarnych – postrzeganych jako namacalne zagrożenie dla stanu posiadania i poziomu życia tejże warstwy.

Bito także, ponieważ taki był duch epoki. Pobłocki nie idzie na łatwiznę i unika perspektywy do znudzenia już zgranej w wywodach postępowych intelektualistów, dającej się streścić słowami: „w Polsce zawsze i wszystko najgorzej”. Bito wtedy i gdzie indziej. W krajach sąsiednich, w Europie, poza kontynentem. Wszędzie tam normą była jakaś forma ludowej pracy nie-wolnej oraz surowego nadzorowania i bezwzględnego karania jej wykonawców. „Kontrast między cywilizowanym Zachodem a barbarzyńskim Wschodem był jaskrawy jedynie w publicystycznych pamfletach” – komentuje Pobłocki. „Cywilizowany Zachód” swój rozwój i wydajność opierał na „ustawicznym biciu i terrorze”. Jak zauważa autor Chamstwa, „[h]istoria przymusowej pracy to wcale nie historia zacofania, ale innowacji”. Z prostej przyczyny: do czasu wynalezienia i upowszechnienia wydajnych maszyn to właśnie ludzka praca była fundamentem zysku i dobrobytu. Nielicznych. Oni, żeby mieć więcej, musieli więcej wycisnąć z tysięcznych rzesz. To, co nazywamy rozwojem materialnym, przez długi czas opierało się na rozwoju intensywności eksploatacji ludzkich nie-wolnych ciał.

Jeśli coś było polską specyfiką, to quasi-niewolnictwo dotyczące bliźnich, często sąsiadów, których nie kupowało się, bo „z natury” należeli do ziemi panów. Teoretycznie nie stanowili niczyjej własności jako ludzie, ale w praktyce, jako przypisani do ziemi, mogli być wraz z nią sprzedani, wymienieni na coś innego, oddani w ramach spłaty długu, zapisani w testamencie czy przegrani w karty. Przede wszystkim jednak, powtórzmy, ich praca stanowiła fundament dochodów. Stąd też takie kuriozum jak fakt, że jeśli wyprodukowano dużo, czyli osiągnięto nadpodaż, co oznaczało, że malały jednostkowe ceny produktów szlacheckiego gospodarstwa, głównie zboża wytwarzanego na eksport, to dla utrzymania dotychczasowych dochodów i poziomu życia zmuszano poddanych do jeszcze bardziej intensywnej pracy, czyli jeszcze większej produkcji. Aby całkowity, ostateczny dochód się zgadzał. A zatem im chłop robił więcej, tym więcej miał do zrobienia.

*

Gdyby autor na tym poprzestał, książka byłaby jedną z dosyć przecież licznych opowieści o niedoli chłopa pańszczyźnianego w dawnej Polsce. Nie jest to bowiem, wbrew dość dziwacznej wizji roztaczanej przez część twórców i wielu zwolenników „ludowej historii Polski”, wiedza tajemna czy dotychczas nieopisywana. Pisano o niej, może nie w formie skondensowanej, może nie w sposób dla wszystkich jasny i może nie było to przez każde środowisko mile widziane, ale trudno tu o walor faktycznej odkrywczości. Pobłocki ma jednak do zaoferowania o wiele więcej. Bardzo ciekawe są w książce na przykład wątki języka, etymologii, słowotwórstwa – ukazujące, że we współczesnej polszczyźnie niemało jest dziedzictwa ponurych czasów i obyczajów. Wiele interesujących uwag dotyczy mniej oczywistych skutków pańszczyźnianej eksploatacji i przemocy, widocznych w opisach chłopskiej obyczajowości, kultury i psychiki. Autor obrazowo wyjaśnia, skąd brały się: chłopska bierność, ugodowość na pokaz, dwulicowość, skrytość, z czego wynika charakter rozmaitych obrzędów i mitów. To naprawdę ciekawa i dość współcześnie rzadka w obiegu innym niż hermeneutyczno-naukowy lekcja tego, jak materia i stosunki ekonomiczne odciskają się na szeroko pojętej kulturze, także w jej aspektach nieoczywistych.

Ważnym wątkiem Chamstwa jest opis kultury patriarchalnej. W dwojakim znaczeniu. Pierwszym jest wyraźna hierarchia społeczna, stanowiąca ciąg zależności między służącymi a obsługiwanymi, między urodzonymi panami i władcami a ich przyrodzonymi poddanymi:

Jeśli chcemy zrozumieć, kim faktycznie byli pańszczyźniacy, musimy postawić sobie przed oczami nie chłopa za pługiem, ale lokaja, laufra, kucharkę, mamkę albo pomywaczkę. To nie na polu, ale na dworze ustrój Polszczy obnażał swoje prawdziwe oblicze.

To bowiem właśnie ci z poddanych, których wzięto na służbę we dworze, byli jeszcze bardziej upodleni, niemal całkowicie pozbawieni wolności i nawet drobnych form samostanowienia, pod ciągłym okiem panów i na każde ich skinienie, a raczej musząc myślą i postawą wyprzedzić i przewidzieć te skinienia. Tak jak chłop miał choć trochę wolności, na przykład sprzedając nadwyżki wypracowane na przydzielonym poletku, a wędrowny robotnik rolny bywał panem swego czasu i suwerennym decydentem, gdzie i jak się zatrudnić, tak dworscy słudzy nie mieli prawie nic. Byli jak maszyny do obsługi pańskich zachcianek i potrzeb; byli też jak dzieci, które może i surowy, ale przecież chcący ich dobra pan niejako wychowuje. W ten sposób tracili więź z rodzinnymi i klasowymi pobratymcami, ponieważ inne realia bytowania i odmienne relacje z panami wprowadzały nutę nieufności wobec tych z dworu. Panem natomiast czyniło to, że posiadało się służących – im więcej osób do obsługi, tym lepiej.

Relacje służenia i obsługiwania nie kończyły się jednak we dworze, lecz schodziły niżej, także pod strzechy. Pobłocki bez idealizowania – i jest to jedna z mocnych cech książki – pokazuje, że patriarchami byli także chłopi. Im służyły żony, dzieci, rozmaici parobkowie, przygarniane sieroty, krewne, wdowy czy niezamężne i tym podobne. Władza „głowy rodziny” była podobna w swej strukturze i w swym absolutyzmie do władzy szlachcica. „W ten sposób relacja zniewolenia przenikała całą hierarchię społeczną, od góry do dołu”.

Ale patriarchat miał także drugie oblicze, bliższe temu znaczeniu słowa, które jest dziś częściej w użyciu. Był to świat, w którym chłopi byli ludźmi drugiej kategorii, ale w samym chłopskim świecie ludźmi drugiej kategorii były kobiety.

Pańszczyzna zabijała w chłopie człowieka, ale patriarchat przywracał go do życia i wskazywał miejsce w społecznym porządku. […] włościanin startował z pozycji podrzędnej. Mógł sobie jednak z tym poradzić: by zostać panem, wystarczyło zgnoić kogoś, kto był podrzędny wobec niego. Kim mógł rządzić, zarządzać, rozporządzać. […] Choć każdy poddany i każda poddana byli z zasady ustawicznymi służącymi, to służebny charakter pańszczyźnianej roboty najbardziej pasował do zajęć, które klasyfikowano jako kobiece. Stąd z biegiem czasu służebność i kobiecość stały się tożsame. […] System plantacyjny w obu Amerykach opierał się […] na przekonaniu o wrodzonej, cielesnej niższości ludzi z ciemną karnacją. Fundamentem porządku folwarczno-patriarchalnego w Polszcze stał się z kolei mit o wrodzonej, nieuniknionej i oczywistej podrzędności kobiet.

I nie tylko o pracę chłopek tu chodziło. Także o ich eksploatację seksualną. Ciała kobiet służyły panom również w tym wymiarze. „Mówili o nich dusze, tak jakby ciał nie miały. Ale to właśnie o ich ciała chodziło” – podsumowuje Pobłocki.   

Chamstwie znajdziemy więcej informacji i tropów wskazujących, że hierarchia społeczna w czasach pańszczyzny opierała się nie tylko na podziale na panów i poddanych, ale i na licznych podpodziałach w łonie obu grup. Bogatszy chłop eksploatował biedniejszego, ten nie miał litości dla zupełnej biedoty oraz kobiet. Szlacheccy możnowładcy mieli za nic dobrze urodzonych drobnych posiadaczy, a ci z kolei robili, co mogli, żeby z pozycji przynajmniej statusu kulturowego, skoro nie stanu posiadania, wywyższać się ponad na przykład urzędników dworskich lub za żadne skarby nie dopuścić choćby i zamożniejszych chłopów do awansu symboliczno-klasowego. Splot relacji społecznych był swoistym węzłem gordyjskim wzajemnego wyzysku, przemocy i pogardy, podstawiania sobie nóg, spychania się z drabin awansu. I zarazem stan taki świetnie maskował sedno systemu społecznego, pozwalając skłóconym i eksploatującym się nawzajem słabszym sądzić, że źli są poszczególni panowie, nie zaś samo hierarchiczne panowanie; i wierzyć w odległych czy choćby potencjalnych dobrych panów.

Warto dodać, że właśnie ów wymiar systemowy był kluczowy. Pobłocki nie po to ukazuje „sojusz chłopsko-pański”, „sojusz męski” w kwestii panowania nad kobietami, nie po to kreśli obraz eksploatacji słabszych chłopskich synów przez silniejszych przedstawicieli tej warstwy, aby sprawić wrażenie, że wszyscy byli źli, umoczeni w podłości, że panował swoisty panświnizm. To książka o tym, jak podłość ustanowiona na górze była tak totalna i dojmująca, że przenikała także w dół, kreśląc wzorce i ramy powszechne ponad podziałami klasowymi i stanowymi. Tak, wszyscy byli umoczeni, a Pobłocki nie idealizuje nikogo. Świetnie to widać choćby w odniesieniu do kwestii zbójnictwa – jakkolwiek w oczach ludu parający się tym procederem byli bohaterami, to autor Chamstwa przypomina, że większość ich napadów wcale nie dotyczyła ofiar ze sfer pańskich, lecz bogatszych chłopów. Ale odpowiedzialność za system skłaniający do podłości wobec bliźnich ponoszą jego twórcy i główni beneficjenci – elity, nie masy.

Masy bowiem, choć przedstawiane bez żadnego idealizmu, są tu oczywiście nie (współ)sprawcami, lecz ofiarami. Ale może ważniejsze od opowieści o ofiarach i ich doli jest w książce Pobłockiego nakreślenie obrazu tego, jak człowiek sponiewierany i eksploatowany, człowiek bez własności i bez jutra, człowiek dowolnie poniżany i za byle co surowo i publicznie karany, jest zarazem człowiekiem walczącym o zachowanie godności i pełni człowieczeństwa. Całkiem dosłownie: tytułowe chamstwo to urobiona w toku dziejów, wraz z przykręcaniem śruby pańszczyzny, na poły rasistowska teoria złego urodzenia i niezmywalnej gorszości, których w zasadzie nie da się w sposób jawny, oficjalny i usankcjonowany prawem przekroczyć nawet zasługami publicznymi czy dorobieniem się majątku.

*

Co pozostawało? Rozmaite indywidualne i zbiorowe strategie przetrwania, a także marzenia o świecie lepszym i inaczej urządzonym.

Na poziomie rudymentarnym reakcją chłopstwa było poczucie obcości względem ideałów panów. Na przykład patriotycznych. Jeśli patriotyzm i polskość były na ustach elity, to tak traktowane przez nią masy niekoniecznie utożsamiały się z tym wszystkim. Cytowany przez Pobłockiego Alexandre de Moller pisał tuż po powstaniu styczniowym, że panowie nie tylko wyzyskiwali swoich bliźnich, ale i „w pysze odmawiali jej [chłopskiej masie] nawet miana Polaków. Lud ugiął się przed tym wykluczeniem: nie uważa się za Polaków, nie ma już ojczyzny”.

Chłop był zatem przede wszystkim chłopem, jego identyfikacja pozostawała klasowa, jego poczucie wspólnoty dotyczyło innych nędzników. Także z odległych stron, bo niemało polskich włościan wyruszało w świat za chlebem czy lepszym traktowaniem, a tam odnajdywali się wśród podobnych sobie warstw. Pozyskiwaniu chłopstwa dla „sprawy polskiej” przeciwdziałały nie tylko wspomniane elitarne nastroje szlachty, ale i jej krytyczne stanowisko wobec zagranicznych „nowinek” spod znaku projektów emancypacyjnych, a także wobec rodzimych reformatorów społecznych. Gdy Paweł Brzostowski u schyłku XVIII wieku w swoich dobrach na Wileńszczyźnie zamienił chłopstwu pańszczyznę na oczynszowanie oraz wprowadził edukację i samorząd wiejski, stał się ze strony innych posiadaczy ziemskich obiektem drwin, pogróżek, opinii o postradaniu rozumu i tak dalej. Szlachta nie tylko nie wprowadzała reform, przywiązana do systemu korzystnego dla niej, ale i nie wykraczała myślą poza ówczesny porządek. Pobłocki cytuje Janusza Tazbira: „Nikłe zainteresowanie utopią elitarną kontrastowało [w Polsce] ze znaczą popularnością utopii ludowej w jej różnorakich odmianach”.

Nic dziwnego, konkluduje autor, że „szlachta – nawet ta postępowa – miała poważne problemy z przekonaniem chłopów do uczestnictwa w swych zrywach niepodległościowych”. Gdy zaborcy znosili pańszczyznę i wprowadzali prawa ograniczające między innymi arbitralność kar cielesnych i nieskrępowany wyzysk, ten rozbrat elit i ludu jeszcze się pogłębił.

Przez cały wiek XIX polscy państwo walczą o własną niepodległość: niezależność od państwa biurokratycznego, […] możliwość samostanowienia klasy panów. O niepodległość walczy również lud, ale ma na myśli coś zgoła innego: niezależność od patriarchalnej władzy, od widzimisię chlebodawców, od konieczności zdawania się na trefunkową dobroć pańskiego serca.

Narracja Pobłockiego kończy się na poziomie szczegółowym mniej więcej po powstaniu styczniowym, zatem nie dowiemy się z niej, iż pozyskanie warstw plebejskich dla sprawy niepodległości przypadło dopiero na lata zmian strukturalnych (zniesienie pańszczyzny, rozwój przemysłu, powstanie systemu masowej oświaty i kultury), ale i na lata zespolenia haseł patriotycznych z programem równouprawnienia ludu oraz z wizją reform socjalnych. Żeby poczuć się Polakiem, trzeba było mieć w ojczyźnie przynajmniej obiecaną godną dolę i równe traktowanie. A i wtedy nie wszyscy, jeszcze w okresie zrywu 1905 roku, pierwszej wojny światowej czy początków niepodległości, wierzyli, że naprawdę będzie można wyprostować kark w Polsce przestającej być Polszczą.

Tymczasem przed wyzyskiem i przemocą chłopi po prostu uciekali. W czasach, w których ze względów organizacyjnych i technicznych kontrola i władza miały zakres ograniczony, zbiegostwo dawało szanse poprawy losu jednostek. Uciekano od pańszczyzny głównie na tereny trudno dostępne – w góry, do puszcz, ale i w dalekie kraje czy na ukraińskie „dzikie pola”. Wszędzie, gdzie nie sięgała władza panów, a nawet i tam, gdzie panowie bywali bardziej ludzcy czy choćby tylko wyrachowani, chcąc lepszym traktowaniem przyciągnąć kolonistów na obszary słabo zagospodarowane i o deficycie siły roboczej. Formy i miejsca docelowe ucieczek były rozmaite i rozliczne, a cały proceder przybierał niemałą skalę. Ale jak, mimo pewnego romantyzowania tego zjawiska, twierdzi badacz, także i osady uciekinierów, oprócz podbijania, likwidowania i kontrolowania przez panów, padały ofiarą patriarchalnych wzorców, odtwarzając niejednokrotnie systemy władzy jednych i poddaństwa innych. Przykładem najbardziej wymownym i o sporej skali są tu Kozacy – początkowo ludowo-demokratyczna zbiorowość, w znacznej mierze tworzona przez wolnych pariasów i zbiegów, która koniec końców przekształciła się w brutalne narzędzie władzy do tłumienia ludowych buntów. Samo zbiegostwo traciło z biegiem czasu rację bytu z przyczyn oczywistych – „ziemie niczyje” czy trudne do kontrolowania przestawały być takimi w miarę rozwoju technologicznego, cywilizacyjnego czy demograficznego. Stąd też anarchizujące fragmenty książki są ciekawe intelektualnie oraz w swym romantycznym wymiarze dość chwytliwe, ale zarazem politycznie raczej jałowe.

*

Postawom niezgody na wszechwładzę panów towarzyszyła niezgoda mentalna. Jedną z jej inspiracji stanowiło nieortodoksyjnie interpretowane chrześcijaństwo. Jako pokłosie reformacji narodził się w Polsce arianizm. Pobłocki wyraźnie sympatyzuje z jego ludowym – chłopskim i rzemieślniczym – nurtem. Krytyka poddaństwa, społeczeństwa klasowego, akcentowanie wizji chrześcijaństwa pierwotnego, czyli „komuny” ludzi ubogich, uznanie równości wszystkich ludzi, czyli dzieci bożych – oznaczało nie tylko potępienie zasad i realiów świata panów, ale i stanowiło magnes przyciągający rozmaitych ludowych „odszczepieńców”, w tym uciekinierów z folwarków. Nurt ten jednak przegrał z wewnątrzariańską opcją „dobrych panów”, która – w odróżnieniu od protosocjalistycznej doktryny arian ludowych – wywodziła się ze szlachty i głosiła treści zapowiadające późniejszy liberalizm i indywidualizm. Pobłocki wskazuje zresztą pewne tropy mogące świadczyć, iż arianami z nurtu plebejskiego byli wspomniani na wstępie uczestnicy strajku w Jamestown.

Ludowa krytyka pańskiej władzy wyrażała się również w gawędziarstwie, często pełnym elementów pozornie fantastycznych czy irracjonalno-głupkowatych. Pobłocki przekonująco wskazuje, że za takim sztafażem skrywała się nierzadko radykalna krytyka społeczna. Dopóki jednak panowie i ich sojusznicy sądzili, że chłopi plotą, co im ślina na język przyniesie, dopóty tym ostatnim nic nie groziło. Podobną rolę, choć dla odmiany budzącą doraźną grozę wśród elit, spełniała ludowa magia. Personalne pomówienia, klątwy, groźby, „czary” i tym podobne, nie były przesądami i gusłami, lecz „bronią tych, którzy byli naprawdę najsłabsi”. Ba, samo słowo bywało groźne dla władców ówczesnego porządku – jako plotka, podstawa zmowy, wrażliwa informacja, skarga do władz wyższych, ale także jako tworzywo ludzkiej wspólnoty, solidarności i nadziei. Podobną rolę pełniła też muzyka i związana z nią zabawa – jedne z niewielu azylów i okazji do zapomnienia o podłej rzeczywistości.

Uciekano przed pańską przemocą oczywiście także w sposób niekonstruktywny i pozbawiony samokontroli. Depresja, ludowe środki uspokajające czy narkotyczne, a przede wszystkim alkohol. Pobłocki ukazuje chłopskie pijaństwo bez upiększeń, choć oczywiście jeszcze dobitniej portretuje szlachecko-magnacki system rozpijania ludu. Do picia wódki niejako wychowywano, łącznie z sankcjonowaniem go przepisami i zwyczajami kreowanymi odgórnie, z czego panowie korzystali jako niemal monopoliści na wytwarzanie i okoliczną sprzedaż alkoholu. Gospodarka zbożowa zaczęła z czasem przynosić większe zyski z produkcji i sprzedaży wódki niż z wyzysku pracy przy uprawach surowców do tejże produkcji. Zarazem wskazuje Pobłocki, inaczej niż wielu dzisiejszych postępowych moralistów, że pijaństwo miało swoje przyczyny w marnych realiach bytowania jako jedna z niewielu dostępnych pociech upodlonych mas. Ciekawym wątkiem jest tu pojawienie się bractw i ślubów trzeźwości jako oddolnego, choć wspieranego przez kler, ruchu wśród włościan, masowego i zaistniałego w momencie, gdy alkoholizm i wyniszczenie chłopskich organizmów zbierały już straszne żniwo w społecznościach chłopskich. Choć pan wcześniej rozpijał chłopa, a zarazem rozpitego traktował jako zupełnie upadłego i potwierdzającego w ten sposób teorie o gorszym pochodzeniu i marnej kondycji moralnej, tak teraz dla odmiany niepokoiły właścicieli folwarków ubytki w kasie, spowodowane trzeźwością…

Oczywiście chłopski opór przybierał także postać bojową. Możemy nazwać ją buntem, walką klas, sedno pozostanie jednak takie samo. Im silniejsza i dłuższa była pańska przemoc, tym większa była nienawiść eksploatowanych i tym bardziej rósł dystans między tymi warstwami, a w ślad za nim rósł strach elit i syndrom oblężonej twierdzy. Ludowe bunty, spiski, wrzenia, strajki, powstania, dywersje, pogróżki czy choćby tylko indywidualne akty zemsty (na przykład podpalenia zabudowań folwarcznych) – były na porządku dziennym. Autor Chamstwa przytacza wiele danych na ten temat, ale chyba najbardziej wymowne mówią o tym, że dwa lata przed powstaniem styczniowym carski urzędnik raportował, iż zbiorowe akty odmowy odrabiania pańszczyzny miały miejsce w 22 634 wsiach i dotyczyły siedemnastu procent całego osadnictwa w Królestwie Polskim. To wszystko – ludowa nienawiść wobec panów – dopełniło się w rabacji galicyjskiej z jej znanym przebiegiem oraz mniej znanym efektem psychologicznym, który wywarła na długie lata na warstwach posiadających.

Streszczam mocno te i pomijam inne wątki książki Pobłockiego zarówno po to, żeby nie pozbawiać przyjemności jej lektury, jak i z uwagi na fakt, iż jest to rozprawa gęsta od wątków, tropów i znaczeń, a także pełna nieoczywistych źródeł, odwołań, nawiązań. Autor Chamstwa czyni z tych porozrzucanych informacji i ocen całościową opowieść, świetnie sfabularyzowaną, a przy tym wzbogaconą o nietuzinkowe interpretacje antropologiczne i umiejętność spojrzenia ponadlokalnego. Na nieco ponad trzystu stronach zawarł mnóstwo informacji i otworzył niemało furtek interpretacyjnych, łącznie z tak oryginalnymi jak choćby ta, która podsuwa wizję ludowego humanizmu w wersji ekologicznej i nieantropocentrycznej, a dotyczącego (nie)krzywdzenia zwierząt gospodarskich. Jest to wszystko w dodatku świetne pod względem formy – otrzymujemy esej w najlepszym tego słowa znaczeniu, potoczysty, napisany z niewątpliwym talentem literackim (i zapewne pod czujnym okiem redakcji), momentami aforystyczny, z fragmentami zapadającymi w pamięć. To zresztą przeciwieństwo innych pozycji z nurtu „ludowej historii Polski” – dość topornie napisanych, nudnawych, rozwlekłych i nieciekawych.

*

Oczywiście książka i jej wymowa wzbudzą zapewne rozmaite reakcje i emocje.

Politycznej prawicy i miłośnikom rozpraw o szlacheckim dziedzictwie, jedności narodowej, o dworkach jako ostoi cnót uniwersalnych i patriotyzmu – będzie ona zapewne solą w oku. Choć, co przecież oczywiste dla osoby jako tako oczytanej, Pobłocki w sferze faktów nie mówi niczego całościowo nowego (co nie znaczy, że nie odkrywa i nie przypomina wielu ciekawych informacji). Wiemy to wszystko z rozpraw historyków gospodarczych, z literatury nie tylko PRL-owskiej, ale i przedwojennej, z chłopskiego pamiętnikarstwa okresu końca zaborów i z II RP, z gorzkich refleksji części szlachty (choćby radykalnego skrzydła politycznej emigracji po powstaniu listopadowym) czy takich budzicieli sumień, jak przywołany tu na wstępie Żeromski i jemu podobni. Ba, przecież wielorakie krytyczne uwagi pod adresem Polski szlacheckiej formułowali nawet autorzy związani z endecją. Można oczywiście zarzucać książce stronniczość i sprofilowany dobór informacji czy przykładów, ale ani autor tego nie ukrywa, ani nie przekreśla to znaczenia książki, która na tle licznych opowieści pisanych z perspektywy górnych czy średnich warstw ukazuje narrację stawiającą w centrum uwagi sytuację, dolę i niedolę oraz interesy warstw niższych. W kraju, którego ogromna część ludności wywodzi się z chłopstwa, z ludu właśnie, choćby wyobrażała sobie genealogię dworkową, to żadna zbrodnia, wręcz przeciwnie.

Zapewne zgoła odmiennie zostanie książka przyjęta w środowisku postępowym w czasach mody na „wrażliwość społeczną”. W nim nie tylko potępienie chłopskich krzywd, ale i całościowa dezaprobata dla długiego trwania kultury folwarcznej są na porządku dziennym. Polityczna prawica, która oburzy się na obraz dziejów z książki Pobłockiego, tylko ułatwi dobre jej przyjęcie po stronie lewej.

Ale książki naprawdę wartościowe mają to do siebie, że umożliwiają interpretacje nie tylko oczywiste, proste i ortodoksyjne. Można więc na to wszystko spojrzeć inaczej. Na przykład zauważyć w końcowych partiach Chamstwa tropy mówiące o tym, że przemoc brutalna, wulgarna i wprost eksploatacyjna wobec klasy ludowej została w nowoczesnym państwie zastąpiona innymi formami nakazów i dyscyplinowania – i zapytać, kto zatem jest ich wykonawcą i beneficjentem, kto jego politycznym sojusznikiem, a kto ofiarą owego procederu oraz nowych (czy może staro-nowych) nierówności. Można też czytać całość nie tylko jak opowieść o dawno minionych dziejach, a wspomniane długie trwanie „polskiego folwarku” odnieść nie tylko, jak to się często czyni, do realiów współczesnego biznesu i zarządzania.

Podczas lektury fragmentów dotyczących tworzenia hierarchii społecznej w Polsce pańszczyźnianej oraz bardziej subtelnych niż bat, bo kulturowo-statusowych form dyscyplinowania ludu i wskazywania mu „właściwego miejsca”, co i rusz przychodziły mi na myśl dzisiejsze wcale nie prawicowe, lecz liberalno-elitarne pouczenia pod adresem „ciemnogrodu” i jego rzekomych braków, zapóźnień czy niekompetencji; nieprzekraczalnych lub możliwych do pokonania wyłącznie za cenę wyrzeczenia się siebie i w imię niekoniecznie własnego interesu klasowego. „Ta kumulacja sensów [zawartych w epitetach «cham», «chamstwo» i tym podobne – przypomnienie autora] sprawia, że służy jako narzędzie, za pomocą którego osiąga się zamierzony cel: utrzymuje się ludzi podrzędnych w ich podrzędnym położeniu”. Dzisiejsza postępowa inteligencja swoimi postawami intelektualnymi i sojuszami politycznymi nierzadko bliższa jest współczesnym elitom niż ludowi. I swoimi pouczeniami, i pohukiwaniami osiąga taki sam cel – albo raczej już go nie osiąga.

Po lekturze Chamstwa, czyli opowieści o eksploatacji i wyzysku ludzi, naszych bliźnich i rodaków uznanych za chamów, zapytałbym: czy – przy wszystkich oczywistych różnicach sytuacyjnych i dotyczących metod – współczesnym Jakubem Szelą nie jest przypadkiem to, co nazywane bywa „populistyczną prawicą”? Bo przecież nie są nim frazesowi wrażliwcy i radykalni teoretycy z dobrymi grantami i posadami, gardłujący za powrotem liberalnej elity do władzy, między innymi jako gwarancji własnego przywileju klasowego, finansowego i statusowo-symbolicznego. I zapytałbym też: czy to, co ma miejsce od kilku lat w Polsce i nie tylko w niej, nie stanowi współczesnej formy rabacji – buntu może niekiedy ślepego, może nie zawsze konstruktywnego, ale uzasadnionego na tle wieloletnich ludowych krzywd doznanych od aroganckich elit? Z tą oczywistą różnicą, że polityczni liderzy „populistycznej prawicy” nie są galicyjskim chłopem, ale przecież i dzisiejszy lud nie jest tym, który nie potrafił czytać i katował parobka, a dzisiejsze krzywdy doznane od panów nie są batem i darmową harówką na cudzym, lecz wyzyskowymi pensjami i złym słowem o „roszczeniowcach”, którzy chcieliby zarabiać więcej czy „sprzedali demokrację” za 500+.

Ludowa historia Polski nie jest przecież wyłącznie opowieścią ze starej skrzyni lub z muzealnej gabloty. Dzieje się i pisze ona także dziś, bo wciąż istnieje lud i wciąż istnieją elity. Wciąż są panowie i wciąż są ci, których portretuje się jako chamstwo, choć to inni panowie i inne chamstwo niż kiedyś. Książka Pobłockiego pozwala przejrzeć na wylot interesy i metody jednych oraz krzywdy i sposoby dyscyplinowania drugich. I wyciągnąć wnioski niekoniecznie takie, jakie chciałyby środowiska bardzo chętnie pochylające się dzisiaj nad ludem z rozmaitych wyżyn.

Kacper Pobłocki, Chamstwo, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021.

okładka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Remigiusz Okraska, Chamstwo i elitarne draństwo, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 106

Przypisy

  1. Z. Nałkowska, Granica, Kraków 2019, s. 189.
  2. Wywiad z autorką można obejrzeć tutaj: https://fb.watch/6-FnRUn3BP/ [dostęp: 27.07.2021].
  3. J. Domańska, Budzenie drzew, Warszawa 2021, s. 54.
  4. Tamże, s. 31.
  5. Z. Oryszyn, Najada, Czersk 2021, s. 9.
  6. Tamże, s. 152.

Powiązane artykuły

27.05.2021

Nowy Napis Co Tydzień #102 / Drzewo światów

Zapraszamy do obejrzenia nagrania

– Przez cały tom przewija się tytułowy motyw gry, tytułowy motyw zapętlenia, występuje to powielanie uniwersów, ich przenikanie się czasami na przestrzeni nawet jednego wiersza. W jednym z utworów autorka opowiada o Yggdrasilu, czyli drzewie światów. Myślę, że za takie drzewo światów można uznać całą książkę Małgorzaty Ślązak – zdradza Patryk Kosenda.

Więcej w nagraniu.

 Małgorzata Ślązak, Roleplay / Replay, Łódź 2019.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Patryk Kosenda, Drzewo światów, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 102

Przypisy

  1. Z. Nałkowska, Granica, Kraków 2019, s. 189.
  2. Wywiad z autorką można obejrzeć tutaj: https://fb.watch/6-FnRUn3BP/ [dostęp: 27.07.2021].
  3. J. Domańska, Budzenie drzew, Warszawa 2021, s. 54.
  4. Tamże, s. 31.
  5. Z. Oryszyn, Najada, Czersk 2021, s. 9.
  6. Tamże, s. 152.

Powiązane artykuły

23.04.2021

Na jesieni

Ciężkie grunty na wątłą orkę

od kory to wąskie pasmo udręki:

 

truchło woła na truchło

na miedzy kryje wołu parobka.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Bartosz Suwiński, Na jesieni, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

  1. Z. Nałkowska, Granica, Kraków 2019, s. 189.
  2. Wywiad z autorką można obejrzeć tutaj: https://fb.watch/6-FnRUn3BP/ [dostęp: 27.07.2021].
  3. J. Domańska, Budzenie drzew, Warszawa 2021, s. 54.
  4. Tamże, s. 31.
  5. Z. Oryszyn, Najada, Czersk 2021, s. 9.
  6. Tamże, s. 152.

Powiązane artykuły

21.04.2021

*** [Niebo ma dziś kolor kałużowy]

Niebo ma dziś kolor kałużowy.

Dzwon na wsi bije na gorzkie żale.

Bardziej w las, dalej stąd.

 

Zawijasy dymu potargane wiatrem.

Coraz płytszy oddech, zgrzyt.

Na krótko rozgrzebana ziemia.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Bartosz Suwiński, *** [Niebo ma dziś kolor kałużowy], Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

  1. Z. Nałkowska, Granica, Kraków 2019, s. 189.
  2. Wywiad z autorką można obejrzeć tutaj: https://fb.watch/6-FnRUn3BP/ [dostęp: 27.07.2021].
  3. J. Domańska, Budzenie drzew, Warszawa 2021, s. 54.
  4. Tamże, s. 31.
  5. Z. Oryszyn, Najada, Czersk 2021, s. 9.
  6. Tamże, s. 152.

Powiązane artykuły

21.04.2021

Razy

Robotnicy schodzą z pól do brudnej rzeki,

woda zmywa trud z dłoni, wypłukuje piasek

spod paznokci, z dni, miesięcy, lat. Dziecięca

wrzawa naokoło.

 

Na moście mężczyzna bez nogi,

w sukni koloru wyblakłej porzeczki.

Rozebrany do pasa chłopiec wymierza surowym

kijem razy swojej koszuli.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Bartosz Suwiński, Razy, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

  1. Z. Nałkowska, Granica, Kraków 2019, s. 189.
  2. Wywiad z autorką można obejrzeć tutaj: https://fb.watch/6-FnRUn3BP/ [dostęp: 27.07.2021].
  3. J. Domańska, Budzenie drzew, Warszawa 2021, s. 54.
  4. Tamże, s. 31.
  5. Z. Oryszyn, Najada, Czersk 2021, s. 9.
  6. Tamże, s. 152.

Powiązane artykuły

22.04.2021

Nowy Napis Co Tydzień #097 / guajira

Zapraszamy do obejrzenia nagrania
wykopki część ostatnia

twarze w popiele łemkowskie dzieci za paznokciami brud
takie dni wlokły się na kolanach z nosem przy ziemi 
brudni pielgrzymi pogańskie obrzędy 

 

całowałem się z ziemią 
wkładałem wilgotny język w rozchylone bruzdy
gnuśny rytuał dążenia do szczytu 

 

jak kazały rzędy 
jak nam kazały nasze matki jak im kazały nasze babki
pochylonym kobietom było widać piersi

 

takie dni przychodzą do mnie o ich zwykłej porze
zdejmują ubranie namaszczają łojem każą się wielbić

Wiersz pochodzi z debiutanckiego tomu Bosorka, wydanego przez Biuro Literackie. 
Data premiery: 
09.11.2020.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Katarzyna Szweda, guajira, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 97

Przypisy

  1. Z. Nałkowska, Granica, Kraków 2019, s. 189.
  2. Wywiad z autorką można obejrzeć tutaj: https://fb.watch/6-FnRUn3BP/ [dostęp: 27.07.2021].
  3. J. Domańska, Budzenie drzew, Warszawa 2021, s. 54.
  4. Tamże, s. 31.
  5. Z. Oryszyn, Najada, Czersk 2021, s. 9.
  6. Tamże, s. 152.

Powiązane artykuły

15.04.2021

Nowy Napis Co Tydzień #096 / *** [Ty znasz moją udrękę w pętach]

Wiersz w tłumaczeniu Józefiny Inesy Piątkowskiej.

Ty znasz moją udrękę w pętach,
Jak modlę się o śmierć i więdnę.
Ale do bólu wciąż pamiętam
Szeroką twerską ziemię biedną.

 

Żuraw nad studnią przechylony,
Poskrzypujące w polu wrota,
Obłoki jakby z fal wzburzonych
I zapach chleba, i tęsknotę.

 

I niepozorność tej przestrzeni,
Gdzie nawet wiatru głos jest słaby,
I te spojrzenia potępienia,
Którymi patrzą śniade baby.

 

1913

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Anna Achmatowa, *** [Ty znasz moją udrękę w pętach], „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 96

Przypisy

  1. Z. Nałkowska, Granica, Kraków 2019, s. 189.
  2. Wywiad z autorką można obejrzeć tutaj: https://fb.watch/6-FnRUn3BP/ [dostęp: 27.07.2021].
  3. J. Domańska, Budzenie drzew, Warszawa 2021, s. 54.
  4. Tamże, s. 31.
  5. Z. Oryszyn, Najada, Czersk 2021, s. 9.
  6. Tamże, s. 152.

Powiązane artykuły

Loading...