31.03.2021

Zapach Wigilii

Dla Renaty Piżanowskiej-Zarytkiewicz, z podziękowaniem za inspirację

Te karpie przywieźli zdecydowanie za wcześnie, moim zdaniem. Ale za krótko tam pracowałem i za młody w sumie byłem, żeby się z tym swoim zdaniem pchać przed oczy naszemu kierownictwu, tym bardziej, że naszego kierownictwa o jego zdanie też nikt nie pytał, bo decyzje w sprawie zaopatrzenia naszego marketu i tak zapadały w krakowskim kierownictwie, jeśli nie dalej – w Niemczech czy gdzieś, nie pytałem, bo jak kto za dużo gada to mu na zdrowie nie wychodzi. No, ale tak na zdrowy rozum – kto będzie kupował karpia na święta zaraz po Wszystkich Świętych? Chyba do akwarium, jak kto ma duże. Myśmy akurat mieli na sklepie, tuż obok spożywki, więc jak tylko ta pierwsza partia zajechała na parking, to chłopcy przynieśli takie dwa szafliki, gdzie tych karpi było aż gęsto, postawili i patrzą. Komendant zawołał nas, ochroniarzy, zawsze w nas orali przy pracy fizycznej, kazał ubrać rękawice i wszyscy, ilu nas tam było, rzucaliśmy tymi karpiami do akwarium. Mnie akurat taki bardziej żwawy się na początek trafił, wywijał mi się jak ryba, to go i nie utrzymałem w tych służbowych ochronkach, a może się i przestraszyłem, że taki wysportowany, bo ledwo go chwyciłem, a tu dup! – i karp wywija na podłodze. Ale zaraz we dwóch go złapaliśmy, nie miał prawa, no i trafił do swojego basenu olimpijskiego. Dzieciaki z całego sklepu się zleciały, wszystkim się podobało, karpiom też, bo w tych wcześniejszych szaflikach to więcej karpi było niż wody, więc pewno się czuły jak w koncentraku. Nie były za duże, tak do kilograma, ale twardziele, jak się tylko rozeznały co i jak, to przestały zalegać na boku, a co poniektóre do góry brzuchem, tylko mach-mach płetwami i już pływają, ryjki otwierają i za rozrywkę robią.

Ale były atrakcją tylko może przez dwa dni, one dla nas, a my dla nich. Ludzie się szybko przyzwyczaili, bo my tu stałych klientów mamy, z południowej części miasta przychodzą, to znaczy przyjeżdżają, bo na piechotę to tylko zasadniczo z naszego osiedla. Przychodzili, patrzyli, wzruszali ramionami i szli po inne zakupy. No bo kto by sobie łazienkę zapychał karpiem półtora miesiąca przed świętami? Jeden taki starszy gościu, pamiętam go dobrze, bo zawsze z pieskiem takim przychodził, piesek mały, kudłaty, zupełnie jak mój Bari, którego do dziś nie mogę odżałować, tego pieska parkował pod wiatą z koszykami i czasem go opieprzaliśmy, a czasem nie, gościa znaczy się, no ten facio stawał przed akwarium i gębą ruszał jak te karpie, jakby z nimi rozmawiał. Powiedział raz do Hanki z ryb, że upatrzył sobie jednego takiego cwańszego, co najbliżej mu podpływał, no i jak go nikt nie kupi do tego czasu, to na święta go weźmie, bo na razie to ma małe dzieci i one muszą co wieczór do wanny. I na karpia miejsca już nie ma, bo przy trójce drobiazgu, no i piesek był tam jeszcze, to karp jest uciążliwy, tak powiedział, uciążliwy, nie zrozumiała Hanka i zapytała mnie co on chciał przez to powiedzieć, ten gościu. I stąd się to tym dowiedziałem, bo Hanka do mnie zawsze z kłopotami przychodziła, nie żeby coś do mnie miała, ale była z tej samej wsi, co ja i ona tak po starej znajomości. Poszedłem zobaczyć tego cwańszego, rzeczywiście trochę odstawał od reszty, bo miał wygryzioną płetwę ogonową, jakby się bił z jakimś drugim. Jak mu wygryźli, to nie mógł być taki cwany, jak ten gostek twierdził, moim zdaniem. Ale znów siedziałem cicho, bo nawet Hance tego nie powiedziałem, żeby ten od psa się nie dowiedział i nie pogniewał, że się z nim nie zgadzam, ludzie są teraz strasznie drażliwi, szczególnie tacy co mają trójkę drobnych dzieci i psa jeszcze takiego fajnego, jak ten mój Bari…

A tego Bariego żal mi do dziś i nawet tak sobie myślę, że jakbym go miał, to by nie porobiło się to co się porobiło, bo Bari zawsze był taki oddany i tak mi w oczy patrzył, jakby chciał powiedzieć: nie martw się, chłopie, wszystko będzie dobrze, kumplujemy się, to cię nie dam skrzywdzić, spoko! No i fakt, wtedy wszystko szło jakby lepiej, weselej i spokojniej i pieprzyć się zaczęło dopiero wtedy, kiedy mama zachorowała na płuca. Kaszlała, kaszlała, aż przykro było słuchać, lekarze kręcili głowami i zapisywali coraz droższe lekarstwa, kogo by było na to stać! Jak czasem coś jej dawaliśmy, to ani brać nie chciała, bo szkoda pieniędzy, mówiła, ani jej nie pomagało, może i przez to, że w łóżku nie leżała, no bo kto by przy gospodarstwie robił. Tatko coraz bardziej ponury chodził, tylko do Bariego się odzywał grzecznie i karmił go, i głaskał, aż mi było dziwne, bo jakoś przedtem wydawało mi się, że go nawet nie specjalnie lubił, w końcu to był mój pies, a mnie i całego mojego majdanu tatko też nie lubił. No i po dwóch tygodniach takiej miłości, kiedy mamie się nadal nie poprawiało, to tatko w niedzielę po nabożeństwie wziął siekierę, przywiązał Bariego do jabłonki, co rosła pod stajnią, przeżegnał się i zarąbał go od jednego machu. W zasadzie nie od jednego, bo ta głowa jeszcze się trzymała na takim płatku skóry i oczy miał otwarte i tylko na mnie patrzył, zanim mu zgasły te oczy, i tak mi się wydawało, że mi chciał powiedzieć, że zasadniczo do mnie nie ma pretensji, tak te psie oczy wyrozumiałem, tylko to tak się ułożyło, pieskie życie i pieska śmierć, i już było po Barim, zwłaszcza jak tatko zrobił drugiego macha i głowa Bariego poturlała się od jabłonki, bo tam w dół trochę było. Naturalnie, posunąłem od razu do tatki, w końcu już swoje lata miałem i wojsko odsłużone, ale wziął tę zakrwawioną siekierę i dał mi do zrozumienia, że moje miejsce jest nieco dalej. Obdarł potem Bariego ze skóry, zeskrobał tłuszcz, niewiele tego było, bo co jak co, ale zapasiony to ten mój Bari nie był, ale zawsze na mały garnuszek się uzbierało. Przetopił, karmił matkę tym smalcem, nawet zupę na Bariego kościach ugotował, i sam jadł i matce dawał, a ja pojechałem do ciotki do Wrocławia, bo nie mogłem już tego wytrzymać.

Ale ciotka już od dwóch lat była w Niemczech, więc nie miał mnie kto ugościć, w jej domu mieszkali jacyś obcy, więc zaraz wróciłem, tyle że się przejechałem. No i zdążyłem na pogrzeb matki, bo jej jednak Bari nie pomógł. Po pogrzebie tatko kazał mi iść ze sobą do lasu drzewa nakraść, bo zimno się zaczęło robić, wiadomo, jak to w listopadzie, no i tak się jakoś podziało, że sam z tego lasu wróciłem, bo jego drzewo przygniotło, akurat na szyję spadło, a właściwie na to, co z niej zostało po tym, jak mu odebrałem siekierę, tę samą co jej użył na Bariego. Myślę sobie, że jakbym ja jego nie ciupnął, to on by ciupnął mnie, bo się tak zamachnął na mnie zaraz po tym, jak drzewo podcięliśmy. Ale w wojsku byłem w komandosach, więc to ćwiczyłem, no i nie miał szans. Zresztą w zasadzie już i tak był do niczego, bo po tym Barim zupełnie się zmienił. Na niekorzyść, moim zdaniem.

Ten cwaniak od gościa z psem absolutnie nie był wart tego, żeby się nim interesować, zwłaszcza w sprawie jakichś planów świątecznych. To właśnie on pierwszy kipnął z całej tej żwawej początkowo gromadki. W sumie, tośmy się tego w zasadzie spodziewali, przynajmniej ja, ale znów mnie nikt o zdanie nie pytał, więc się z tym nie pchałem do kierownictwa. Nie to, żebym w ogóle się w tej sprawie nie odzywał, bo komendantowi ochrony, jak wypadła nam razem zmiana, powiedziałem, że jakoś tak głupio – karpie przywieźli, a karmy dla karpi nie. I jak ludzie ich nie kupią – a nie kupią jeszcze przez miesiąc bankowo – to nam ta żywina wyzdycha i tylko straty będą. Na to szef mi powiedział, że po pierwsze to nie nasza sprawa, bo my mamy tylko pilnować, żeby nikt ich nie ukradł i sobie nikt nie zrobił przy nich krzywdy, a po drugie, to pewno karp miesiąc bez żarcia wytrzyma, bo w zimę na przykład to pod lodem pewno niczego do jedzenia nie ma. Szef miał rację, tylko karpie o tym nie wiedziały. Pierwszy poddał się cwaniaczek, a po nim seryjnie zaczęły odwracać się brzuchami do góry następne. Weterynarz zbadał wodę, była w porządku, karpie jako zdechłe nie nadawały się do sprzedaży na sklepie, no i pojawił się problem, co zrobić z nieboszczykami.

I wtedy Hania powiedziała swojej szefowej o kotach, szefowa kierownikowi piętra, aż dotarło do centrali w Krakowie, czy może gdzieś w Niemczech, tego mi nie mówili. Potem zeszło w dół do szefa ochrony, a od szefa – do mnie, bo to ja miałem ten Haniny pomysł realizować. Za marketem, przy parkingu dla personelu był śmietnik, w którym gospodarowały koty. I dla tych kotów mieliśmy wykładać te nieżywe karpie. Niech i one mają święta.

Dwa razy w tygodniu robiliśmy im ucztę. Dokładniej – ja robiłem, bo po sporządzeniu komisyjnego protokołu zniszczenia przeterminowanego towaru ja brałem karpie w reklamówki i wynosiłem za market. Nawet nie zdążyły się zaśmiardnąć, jak już ich nie było, koty widać wrąbywały je w całości, bo nigdy nie została nawet ogryziona głowa.

W drugim tygodniu zobaczyłem go pierwszy raz. Musiało to być już po Mikołaju, bo dziewczyny na stoiskach i w kasach nosiły na głowach takie głupie czerwone czapeczki z białymi pomponikami, bez sensu, bo tylko gorąco im było jak fiks, a pożytek żaden, w dodatku włosy się szybko przetłuszczały i na szampon im więcej wychodziło. Od rana do nocy z głośników leciały takie amerykańskie kawałki świąteczne i od tych Łajt Kristmesów można było się porzygać w pierwsze dni, potem to już nie zwracałem uwagi. Było kupa roboty na sali, bo powoli ludzie zaczynali robić zakupy na święta, no i jakoś tak coraz więcej pijaków przychodziło. Kiedyś na Adwent ludzie przestawali pić, przynajmniej u nas na wsi, a tu w mieście to jakby odwrotnie – im bliżej Gwiazdki, tym więcej szło piwa i wódki, wina to nie specjalnie, bo u nas tradycja nie jest winna. Niektórzy wypijali od razu pod marketem i ryzykując masakrę na parkingu szli potem zakosami do domów, gdzieś tam na naszym osiedlu, bo ci z dalsza, samochodziarze, to jednak starali się pić dopiero w domu, bo tu u nas pod marketem często gliniarze łapali na radar i na chuch. 

I ten gość, co go wtedy pierwszy raz zobaczyłem, to sprawiał wrażenie, jakby był wypity. To nieprawda, że go wtedy widziałem po raz pierwszy, bo jak podszedłem do niego przy tym śmietniku, z rękami pełnymi tych zdechlaków, to się tak z nagła do mnie obrócił i twarz wydała mi się znajoma. Potem się zorientowałem skąd go znałem, ale to potem, bo wtedy to tylko go jakoś ogólnie kojarzyłem, kiedy go zobaczyłem pierwszy raz. No, nie pierwszy, ale jakby pierwszy z bliska. Szedłem z karpiami, a on klęczał przy tym miejscu, gdzie wykładałem to kotom, obok leżała reklamówka, a on pochylał się tak nisko, że głowę miał jakby na ziemi. Już go chciałem nakrzyczeć, żeby mi tu pod sklepem nie robił dziadostwa i jak chce rzygać, to niech idzie sobie w krzaki, bo tu u nas to zaraz się las zaczynał za budynkiem, ale jak podszedłem bliżej, to zobaczyłem, że jest trzeźwy, tylko po prostu stary i pewno się poślizgnął, no bo to już śnieg spadł, a za sklepem, to nie sprzątali tak, jak na głównym parkingu. Chciałem się go spytać, czy mu coś się złego nie stało, a może zasłabł i trzeba lekarza, mieliśmy na sklepie dyżurkę i ambulatorium na wypadek takich wypadków, ale jak zobaczyłem jego oczy, to od razu mi się odechciało. Świeciły mu jak węgle i nic tylko patrzył na te moje torby z karpiami, najpierw to się przestraszyłem, że wariat jakiś, na wariatów to i komandos może być za mało, ale potem pomyślałem, że po prostu głodny jest, bezdomny i bezrobotny i trzeba mu pomóc. Nie wiedziałem tylko, czy te zdechłe karpie nadają się do jedzenia, sam bym nie wziął do ust. Ale potem doszedłem do wniosku, że komuś, co od paru dni nic nie jadł, to jest tak wszystko jedno, i zje byle co. Najwyżej pójdzie do szpitala, a tam dla bezrobotnego, bezdomnego i głodnego to jakby raj. Albo najwyżej umrze, no i też nic się nie stanie, ten wyglądał, jakby nikt po nim nie miał płakać, to co go żałować.

Spytałem go, czy chce tych karpi. Kiwnął głową parę razy i nadstawił swoją torbę. Jak szalik mu się rozchylił, to zauważyłem że pod spodem miał zupełnie białą koszulę i krawat, zawiązany w taki porządny trójkątny węzeł, jak u nas tylko dyrektor fabryki nosił, jak jeszcze w naszej wsi była fabryka, którą szlag trafił po wybuchu sprężonego tlenu na składzie z butlami. Ten krawat zapamiętałem i ten węzeł, bo po nim poznali ciało dyrektora, który akurat w czasie wybuchu był w pracy. Głowa tak wyglądała, że po niej niczego nie można było poznać, no mówiąc szczerze to w ogóle jej w zasadzie nie było, ale na szyi bez głowy tkwił wciąż ten krawat z węzłem i kierownik szkoły powiedział wtedy do mnie, jakeśmy obaj przybiegli po tym wybuchu: patrz chłopie, z faceta gówno, a krawat się ostał i taka ładna wirdżińja, znaczy się zrozumiałam, że ten krawat wirdżińja się nazywał, dziwnie jakoś. No to teraz, jak pierwszy raz z bliska zobaczyłem tego faceta, to pomyślałem, że bezdomni, bezrobotni i głodni, to nie noszą białych koszul i krawatów z wirdżińjami. U nas w domu nie było chyba ani jednego krawata, bo ojciec do ślubu szedł w pożyczonych ciuchach, co mu miało podobno przynieść szczęście, ale nie przyniosło, no ale to zupełnie inna i niepotrzebnie tu opowiadana historia. Chcę tylko zaznaczyć, że się tym zdziwiłem, tym krawatem i facetem, co klęczał pod śmietnikiem i wyglądał jakby był ciężko wypitym bezdomnym, któremu przecież krawat z wirdżińją nie przysługuje.

Chciał przekładać te karpie do swojej reklamówki, ale po prostu wcisnąłem mu swoje do ręki, po co by miał się brudzić, zresztą i tak by mu się to nie zmieściło, bo tym razem ze cztery sztuki świeżo kipnęły. Powiedziałem mu, że to zdechłe są karpie, ale jak on chce, to proszę bardzo, tylko niech sprawdzi, czy się nadają, bo ja tam nie wiem, zresztą ja to ryb nie jadam, to i tak się nie znam. Popatrzył na mnie jakoś tak dziwnie, potrząsnął głową, jakby się ze mną w czymś nie zgadzał, ale nic nie powiedział, tylko się uśmiechnął. Zobaczyłem, że nie jest taki okropnie stary, jak myślałem pierwej. Wyciągnął rękę i zobaczyłem, że nosi skórzane rękawiczki, i to nie takie jak lalusie – niedzielni kierowcy, tylko porządne, czarne, jak biznesmeni na filmach. Na biznesmena jednak nie wyglądał, zresztą przestałem się nad tym zastanawiać, bo ten facet, co go wtedy pierwszy raz zobaczyłem, rozejrzał się dokoła czy nikt nie widzi, ja też, bo w zasadzie to te karpie powinny być zniszczone, a nie trafiać do ludzi, dla których się podobno nie nadawały, no i nie chciałem, żeby mnie ktoś przy tych dobrych uczynkach widział, bo wiadomo, że najgorsze świństwo prędzej ci wybaczą, niż dobry uczynek, ale na szczęście na tym naszym parkingu nikogo nie było, tylko koty łaziły pod krzakami, wkurzone, że im się tym razem omsknęło. I jak odwróciłem głowę, to faceta już nie było, musiał być cholernie szybki, co jakby mi znów nie pasowało do obrazka, jaki sobie na jego temat w głowie narysowałem. Gdzieś blisko zapalił silnik jakiegoś dużego samochodu, pomyślałem o moim gościu z moimi reklamówkami pełnymi zdechłych karpi, ale przecież to nie mógł być on, bo facet z samochodem, wirdżińją i w czarnych rękawiczkach nie grzebie po sklepowych śmietnikach za żarciem, tylko wchodzi do marketu od frontu, wszyscy mu się kłaniają, a takie leszcze jak ja to im pomagają układać paczki w tych ich luksuśnych taksówkach.

Potem już go więcej nie widziałem, znaczy tutaj, przy śmietniku, bo albo przestał przychodzić, albo bywał nie na mojej zmianie, albo się rozchorował po tych rybich trupach. Nawet sobie pomyślałem, że może umarł i przez chwilę było mi żal, ale w końcu ostrzegałem go, no i jak chciał ryzykować, to jego sprawa, końcu ani mi on swat ani brat, a jakby umarł to też by się nic wielkiego nie stało. Ale nie umarł, wręcz przeciwnie, tylko że to wyszło na jaw trochę później. 

Do świąt już było całkiem blisko, jak zrobiłem sobie krzywdę choinką. W zasadzie nic wielkiego, ale któregoś dnia nawieźli nam całego tira drzewek i trzeba było je oprawiać w krzyżaki, bo teraz ludzie się strasznie wygodni zrobili i sami niczego nie umieją, więc jak idą do marketu, to by najchętniej wszystko gotowe wzięli. Pomyślałem sobie nawet, że moim zdaniem to powinni od razu sprzedawać te choinki nie tylko oprawione, ale nawet ubrane i może z prezentami na takim stelażu pod spodem, no ale znów się opamiętałem, że jak na swoje zdanie to za krótko tu pracuję i za bardzo zależy mi na mojej pracy. Tylko Hani powiedziałem, jak czekała na swój bus do naszej wsi po robocie, a późno już było i choć kto mógł ją tu zaczepić na pustym przystanku, w tym naszym blokowisku to meneli nie brakuje, więc pomagałem jej czekać, no i jakby ją ochraniałem, w końcu jako ochroniarz umiałem to robić, z tym że jakby społecznie, bo służbę już właśnie skończyłem, a z Hanką jeszcze chodzić nie zacząłem. No więc powiedziałem jej o tym moim pomyśle na choinkę, ale jej się chyba nie spodobał, bo najpierw się z tego śmiała, a potem powiedziała, że nikt by takiej choinki nie kupił, bo by trzeba mieć specjalne samochody dostawcze, żeby je rozwozić, takie wysokie, i że na szczęście to nie jest nasz kłopot, bo i tak ona robi w rybach, a ja w ochronie. Wtedy mi się bardzo spodobała po raz pierwszy, że taka jest praktyczna i stanowcza i tak się ładnie śmieje, choć mi się nie podobało, że śmieje się mojego zdania. Bus zresztą zaraz przyjechał i Hanka tak fajnie na mnie popatrzyła i powiedziała, dziękuję ci mój rycerzu ochrony. Szkoda, że z nią wtedy nie pojechałem, no ale jak miałem pojechać, kiedy w mojej wsi w zasadzie nie mogłem się pokazywać, bo za tamtą historię z ojcem to kilku jego kumpli obiecało mi, że jeszcze zobaczę, no i nie jeździłem.

Szkoda, że nie pojechałem, bo jakbym pojechał, to na pewno by na nią tych dwóch nie napadło, co wyciągnęli Hanusię z busu zaraz przy przystanku nad rzeką i zepsuli ją po kolei, a potem, żeby nie chciała na nich mówić, to wybili jej wszystkie zęby, zresztą tym samym kluczem francuskim, z którym rzucił się na nich kierowca busa, ale go mu odebrali, a Hanusi wybili zaraz po tym, jak go utopili w rzece, bo im chciał przeszkadzać, a oni nie byli z tych, co to dają sobie przeszkadzać. Hania przeżyła i nawet dość szybko odzyskała przytomność w szpitalu, bo szpital był niedaleko i jak tylko rano ludzie szli do pracy to zobaczyli zamarzniętą prawie na kość dziewczynę w kałuży krwi bez ubrania. Ale jak musiała najpierw lekarzowi, potem pielęgniarkom, potem policji, potem kobietom na sali, a na koniec rodzinie wszystko opowiadać, a nie mogła dobrze opowiadać bez tych zębów, to nie mogła już tego wytrzymać i podjęła decyzję, żeby już nigdy nikomu nic nie mówić. Zwłaszcza, że matka jak się dowiedziała, że ją ci dwaj bandyci zepsuli, to rzuciła się na nią z pięściami i ledwo ją pielęgniarki odciągnęły, lekarze tej mamie dali zastrzyk i zawieźli do wariatkowa. I jak tylko Hanka zaczęła móc chodzić i odłączyli ją od tych wszystkich kroplówek, to poszła do łazienki, żeby się umyć, popatrzyła do lustra i potem zaraz siadła na kibelku, żeby sobie podciąć żyły nożem od śniadania, co sobie go zachowała, trochę wbrew przepisom. Ale krwi miała mało, i siły też niewiele, więc żeby wytrwać w tej swojej decyzji wyskoczyła oknem prosto na śnieg, a było to z piątego piętra, bo u nas szpital jest najwyższym budynkiem w mieście. I jak przyjechałem do tego szpitala zaraz po służbie następnego dnia, to akurat trafiłem na ten moment, kiedy wokół Hani na zaspie śnieżnej robiło się takie czerwone koło krwi, no i było mi okropnie przykro, że to zrobiła, zwłaszcza, że mi potem wszystko opowiedział jej brat, jak przyszedł do mnie się rozliczyć z tego, co Hania mu opowiedziała o nas, a czego ja nie zdążyłem się dowiedzieć, przez tę jej decyzję. Moim zdaniem to była niesłuszna decyzja, ale z moim zdaniem siedziałem cicho, bo już jak Hanusi nie było, to zupełnie nie miał kto tego słuchać, choćby nawet po to, żeby się z tego pośmiać. Brat Hani mi powiedział, kim byli ci faceci, no i dobrze to sobie zapamiętałem, no i oni też potem, ale w sumie pamiętali krótko, bo mówią, że człowiek po śmierci to pamięta już same dobre rzeczy, których tu na ziemi doświadczył, a to, czego oni doświadczyli, jak już mi się noga naprawiła, to na pewno dobre nie było. Ale to było później, sporo po tym, jak Hania podjęła tę niesłuszną decyzję, i po tym, jak zrobiłem sobie krzywdę choinką.

Szef wyznaczył mnie i jeszcze takiego jednego z naszej zmiany do oprawiania tych choinek. Dokładniej, ja miałem drzewka od spodu ociosywać delikatnie, a on, taki Jerzyk z miasta, co mu się w policji nie powiodło i musiał zmienić pracę, on tylko wsadzał je w krzyżaki i oprawiał takimi klinikami. Ciemno się zrobiło, za marketem nie oświetlają tak jak z przodu, moim zdaniem niesłusznie, bo z przodu na parkingu to nawet samochody świecą, a z tyłu nic i złodziej tylko mógłby na to czekać, ale od swojego zdania to już zacząłem się odzwyczajać, raz je powiedziałem głośno i proszę, co się porobiło. Więc tak w półmroku ciupałem tą siekierą, myśląc o Hani i o tym niefarcie, który wyraźnie mnie zaczął otaczać po tym, jak mama zaczęła kaszleć i tatko ugotował Bariego. I jak człowiek tak w półmroku myśli sobie niedobrze, to coraz gorzej myśli i gorzej i w końcu to już by sobie tą siekierą sam walnął w łeb, gdyby nie to, że to jakoś tak niewygodnie jest, jeszcze z byłym policjantem Jerzykiem obok. No bo pomyślałem, że w gruncie rzeczy to ja jestem wszystkiemu winien, nawet nie dlatego, że z Hanią wtedy nie pojechałem, tylko że się do sprawy zabierałem, jak pies do jeża, i w zasadzie to Hania mogłaby wcale do tej naszej swojej wsi nie jechać, tylko pójść ze mną do mojego naszego domu, i to nie żeby koniecznie dopiero wtedy po tym, jak powiedziałem to moje zdanie z choinką, tylko znacznie wcześniej, bo mi ten jej braciacho powiedział, to według niej to myśmy się mieli ku sobie już dobre pół roku, na długo jeszcze przed pierwszymi karpiami. Tyle, że o tym to ja nawet się nie domyślałem i to było jej zdanie w tej sprawie, i ona też mogła, do cholery, te swoje zdanie powiedzieć głośno, do mnie rzecz jasna, a nie tylko wyśmiewać się z mojego. I przypomniałem sobie ten jej śmiech śmieszny, ale śliczny i mi się w środku coś skręciło, podniosłem tę siekierę, żeby choć choinkę ciupnąć z całej siły i wtedy zobaczyłem, jak pod śmietnikiem siedzi wielgaśny kot z rybią głową na szyi.

Oczywiście nie uwierzyłem w to co zobaczyłem, tylko pomyślałem, że po prostu zwariowałem, bo za dużo już się pozwalało na moją biedną głowę, albo że mi to się wszystko śni i nie ma żadnego kota-niekota, że Hanusi nie zepsuli i nie podjęła tej niedobrej decyzji, a ja nie stoję tu na mrozie przed kupą choinek do oprawiania, tylko może śpię sobie w domciu, i zaraz usłyszę jak mamcia kaszle i tatko klnie na nią, że mu spać nie daje, i że Bari bawi się pod domem starą piłką, co to ją jeszcze kopał mój starszy brat, tuż przed tym jak pobiegł za nią przez jezdnię, i wtedy już nic nie mógł zrobić ani on, ani kierowca tego autobusu, ani nawet Bari, który chciał polecieć za piłką, ale siedział jak zaczarowany, słuchając tego krzyku ostatniego i ostatniego pisku hamulców, zanim autobus z kierowcą i wszystkimi dziećmi jadącymi do gimnazjum w mieście nie skatulał się w przepaść… Ale Bari nie bawił się piłką, tatko nie klął, mama nie kaszlała, a ja nie spałem w domciu, tylko właśnie otworzyłem oczy i ręce, a siekiera wypadła mi z dłoni i trafiła prosto w nogę, rozcinając dżinsy, skarpetę, skórę i kość. Wierzgnąłem nogą, niepotrzebnie moim zdaniem, ale człowiek nie zawsze panuje nad odruchami, nawet w zasadzie rzadko, moim zdaniem, no i siekiera poleciała jak na skrzydłach prosto do Jerzyka. I odwieźli nas razem, jedną karetką, nawet dość ciasno było, bo te karetki to robią jednoosobowe, ale Jerzykowi było wszystko jedno, bo w ogóle nic nie czuł, a ja nie byłem w sytuacji, w której mogłem narzekać. 

Trudno było wytłumaczyć cokolwiek lekarzom i policji, ale na szczęście właśnie z marketu wychodził komendant i wszystko widział, więc zaświadczył, że nie rzuciłem się na Jerzyka z siekierą po tym, jak on mi rozwalił nogę. Powiedziałem, że wyślizgnęła mi się z rąk, bo nigdy w życiu nie robiłem niczego siekierą. Uwierzyli mi, więc tylko skończyło się na zwolnieniu lekarskim L-4. Jerzyk też pewno nie ma do mnie pretensji, zwłaszcza, że jeszcze się ze śpiączki nie obudził i pewno nie będzie wiele pamiętał, jeśli w ogóle coś, tak mi powiedzieli na intensywnej terapii, kiedy tam zaszedłem wychodząc ze szpitala.

Więc siedziałem w domu na zwolnieniu i przeglądałem te kolorowe pisemka, które mi dziewczyny z kiosku w naszym markecie przyniosły, żebym się nie nudził. Nawet nie wiedziałem, że są takie fajne rzeczy w tych gazetach, i to całkiem za darmo, bo jak nikt nie kupi takiej gazety, to można ją za darmo dostać, jak się ma dobry układ, a one miały. Rozglądały się po moim pokoju, nawet wydawało mi się to dość mało grzeczne, ale one też ze wsi są i takie bardziej bezpośrednie, więc pośmialiśmy się trochę i obiecały, że w święta przyjdą, żeby mi się nie nudziło i żebym nie był sam, bo człowiek nie może być sam, tak powiedziały i moim zdaniem jest w tym dużo racji. Ale ja się już przyzwyczaiłem do bycia samemu i nawet mi głupio było, że one tak przyszły, i u mnie taki badziewny bardak zastały, nieposprzątane, niewywietrzone, a ja nie ubrany i nie ogolony, mama zawsze mówiła, że jakie pierwsze wrażenie takie całe życie, no i wydawało mi się, że pierwsze wrażenie musiały mieć fatalne, ale obydwie się tylko śmiały i mówiły, że przyjdą, posprzątają i nawet winko przyniosą, a potem będzie nam bardzo dobrze, żebym tylko sobie te pisemka spokojnie czytał i uczył się jak to państwo na świecie się zabawia, jak ma czas. A ja czasu miałem teraz kilka dni, żadnych obowiązków i nawet nie najgorzej się czułem, tylko tak siebie uważnie obserwowałem, czy wszystko jest mniej więcej w porządku. Kuśtykałem trochę i nogę miałem w takim gipsowym bandażu, ale poza tym nie mogłem narzekać, zdecydowanie kilka osób z mojego otoczenia miało gorzej, i nic nie mówiły.

I wtedy zobaczyłem go drugi raz. To znaczy przed tym pierwszym razem musiałem go kiedyś widzieć, ale nie zwróciłem uwagi. Teraz już bym go nie przegapił. Miał znów tę swoją wirdżińję na szyi, sweter w serek i był bez rękawiczek, ale poza tym nie różnił się od tego obrazka, jaki sobie zapamiętałem pod marketowym śmietnikiem. Zadzwonił do drzwi, a kiedy przykuśtykałem i otworzyłem – stanął w korytarzu, było słabo oświetlone, bo ja tam mam taką słabą żarówkę, po co świecić za bardzo, jak mnie nikt nie odwiedza, a ja każdą rzecz na pamięć znam i wiem gdzie leży, więc tylko domyśliłem się, że się uśmiecha, bo tak jakoś przez uśmiech powiedział, czy mogę wejść, no i wszedł, proszę bardzo, powiedziałem kiedy już był w pokoju, bo ja tylko pokój z kuchnią mam. Nie było powodu się starać o większe, byłem sam, no i dość pośpiesznie wynosiłem się z tej naszej wsi, po tej historii nieszczęśliwej z tatką pod drzewem, jeszcze mi żywica na dżinsach nie obeschła po tym, jak ciągnąłem ten pień, żeby go przywalić na tatkę. Nasze gospodarstwo kupił szybko wujo, który z nami sąsiadował i już dawno ostrzył sobie zęby na te nasze grunty i chałupinkę. Wiem, że mnie oszukał, ale jak człowiek wie, że go oszukują, to nie daje dupy, tak sobie pomyślałem i dałem się oszukać, żeby tylko jak najszybciej z tamtej wsi wyjechać, co to i tak jej tylko pół zostało po tych wszystkich wypadkach, i z fabryką i z autobusem, no i po tym, jak tatko pozbawił mnie Bariego, czyli ostatniego dobrego kumpla przed Hanusią, z którą nie zdążyłem się nawet zaprzyjaźnić. To osiedle w mieście to na dobrą sprawę wybudowano przy okazji budowy tego marketu, ta firma z Niemiec czy może z Krakowa podpisała takie porozumienie z burmistrzem miasta, że on się zgodzi na ten krakowski czy niemiecki market, a oni miastu po sobie zostawią te kilka bloków, gdzie najpierw mieszkali budowlańcy, a potem taka miejska biedota, no i ja, przy okazji. Było nas tu może 50 rodzin wszystkiego, część pracowała w markecie, część w mieście i w gruncie rzeczy niewiele osób się znało. Przynajmniej ja niewiele znałem, bo jak przychodziłem po służbie, to waliłem się spać, nawet w domu nie jadłem, nikt do mnie nie przychodzi, bo niby kto miałby? Rodziny już nie miałem, chyba tego wuja co mnie oszukał na domu, dziewczyn żadnych, bo Hania nie zdążyła być dla mnie moją dziewczyną, zanim podjęła tę niesłuszną decyzję, a dziewczyny z marketowego kiosku jeszcze mnie nie znalazły wtedy.

Miał na sobie taką niby marynarkę miękką, a w zasadzie krótki szlafrok, przewiązany sznurkiem grubym jak lina, a pod nim białą koszulę z krawatem, no i spodnie czarne, zaprasowane w kantkę i co najdziwniejsze – skórzane kapcie. Znalazł sobie krzesło, ja przycupnąłem na łóżku i wtedy mi powiedział, że my się już znamy. Pokiwałem głową, ale jakoś mi tak było głupio wspomnieć mu o tym spotkaniu pod śmietnikiem, zupełnie nie pasował do tego co myślałem dotąd o bezrobotnych, bezdomnych i głodnych, ale on w ogóle nie o tym powiedział, tylko o mieszkaniu w bloku, i że mimo że od kilku miesięcy blok jest zasiedlony, to ludzie się w zasadzie nie znają i my jesteśmy najlepszym przykładem, bo przecież od prawie roku mieszkamy drzwi w drzwi, wizawi – powiedział – i dopiero pierwszy raz z sobą rozmawiamy. Chciałem sprostować, że drugi, ale w tym momencie uświadomiłem sobie, że po pierwsze jest on o wiele ode mnie starszy, więc zwracać mu uwagi nie powinienem, a po drugie – że on mnie nie poznaje, nie kojarzy z tym facetem spod marketu. I bardzo dobrze, pomyślałem, to musiał być dla niego trudny okres. Ale i tak jakoś nie potrafiłem sobie wyobrazić, że taki elegancki starszy pan chodzi po śmietnikach i wybiera z nich resztki…

Zaproponowałem herbatę, on najpierw jakby się spłoszył, spojrzał na zegarek, ale to go widać uspokoiło, bo powiedział, że ma jeszcze pół godziny do zabiegu i jeśli mi to nie zrobi kłopotu, to chętnie. I że przeprasza, że przyszedł w bążurce, ale to tak po domowemu, a do mnie to ma jak do drugiego pokoju, więc czy wybaczę. Wybaczyłem, było mi dość obojętne jak taki stary dziad jest ubrany, ale zastanawiałem się przez chwilę, jaki to zabieg mają mu robić o 9 wieczór i gdzie. Potem popatrzył na moją nogę i zapytał co mi się stało i czy może mi pomóc z tą herbatą. Podziękowałem, bo w kuchni miałem jeszcze większy bałagan niż w pokoju, no i kiedy wróciłem ze szklanką dla niego i kubkiem dla siebie, zobaczyłem, że ze wściekłą miną przegląda te babskie gazetki, co to mi je dziewczyny zostawiły. Przyjrzałem mu się uważnie i pomyślałem, czy aby nie jest to taki homo-niewiadomo, co to go nawet panienki w bieliźnie wkurzają. Trochę się nawet przestraszyłem, ale potem pomyślałem, że przecież taki pięćdziesięcioletni na oko staruch nie przeleci o połowę młodszego od siebie komandosa-ochroniarza. Nawet ze zranioną nogą wciąż jeszcze miałem wszystko w miarę w porządku, refleks też, a na stole leżał bagnet, co go kiedyś na jarmarku w mieście od ruskich kupiłem. Stawiając herbatę – jakoś tak nie wypadało mi zaproponować sąsiadowi piwa, choć sam chętnie bym się napił – zauważyłem, że nie ogląda panienek, tylko przepisy, jakieś Na świątecznym stole, czy coś takiego. Nie mogę na to patrzeć, powiedział i przetarł czoło, co roku ta sama tragedia, no niech pan patrzy na tego karpia, nie dość na tym, że go zabili, to jeszcze po śmierci się bawią jego trupem. Już nawet nie mówię o tym ćwiartowaniu, ale tu, proszę, w usta mu wetknęli marchew, na pewno z ołowiem i innymi ciężkimi metalami, a tu zaraz jakiś idiota w czerwonej czapeczce Mikołaja wetknął mu na głowę taką samą czapeczkę… Potem usiadł i zapytał mnie, czy chciałbym widzieć, jak trupa mojego ojca ktoś ubiera w czapeczkę świętego Mikołaja, a potem go kroi na dzwonka i rozkoszuje się jego smakiem.

Przypomniałem sobie, jak mój tatko kroił Bariego, a potem i to, że na tatki głowę w trumnie zupełnie nie dałoby się założyć Mikołajkowej czapki, ani niczego innego, bo nie było na co, ale nie chciałem się wdawać przy obcym w takie szczegóły, tym bardziej, że w końcu przeprowadziłem się tutaj po to, żeby przestać widywać w snach tatkę bez głowy z Barim na ręku, też bez głowy, co mi się zdarzało noc w noc, póki jeszcze mieszkałem u nas na wsi. Tu, na osiedlu marketowym przeszło mi, jak nożem uciął i nie miałem ochoty na replay tego filmu. Poprosiłem, żeby usiadł i się nie denerwował, no i powiedziałem zupełnie szczerze, że ja w ogóle nie lubię ryb. On powiedział, że lubi i dlatego go ta masakra denerwuje. Wydało mi się to logiczne, choć nijak nie mogłem tego spasować z obrazkiem spod marketowego śmietnika, ale jakoś tak uznałem, że lepiej będzie nie pytać.

Podziękował za cukier i nagle złapał się za głowę, co było dość śmieszne u tak starego faceta, i powiedział, że popełnił niewybaczalne faux pas i powinien się wstydzić. Spojrzałem na niego i zobaczyłem, że się autentycznie zarumienił, po czym wstał, obciągnął tę śmieszną bążurkę i powiedział, że się nazywa Fisztain, czy coś takiego, niewyraźnie usłyszałem. Pomyślałem, że pewno jest Żydem albo Niemcem, co zresztą na jedno wychodzi, ale nic nie powiedziałem, to znaczy powiedziałem jak ja się nazywam, ale on już nie słuchał, pewno wiedział, jak się nazywam, w końcu nazwisko jest na liście lokatorów, a on na pewno sobie dobrze sprawdził, do kogo idzie na herbatkę. Podejrzewałem, że nie przyszedł tylko na herbatkę. Zwlekał jeszcze chwilę, popatrzył znów na zegarek i powiedział, że ma do mnie wielką prośbę, żebym poświęcił trochę czasu, ale się nie zdziwi, jak odmówię i nie będzie miał żalu, po prostu zmieni wtedy plany. Powiedziałem, że na razie jestem w domu, więc nie ma sprawy, mogę mu się przysłużyć, bo i tak nie mam co robić specjalnie, ale za kilka dni wracam do pracy i 12 godzin na dobę będę zajęty.

Popatrzył na mnie i uśmiechnął się. Miał miły uśmiech, nigdy takiego nie widziałem ani u tatki, ani u wuja, czy kogokolwiek z rodziny. No i wreszcie mi powiedział, że na święta wyjeżdża do starej matki nad morze, ma tam jeszcze kilka interesów do załatwienia, bo jego sytuacja finansowa jest nie najlepsza. Moja sytuacja finansowa jest, hm, nienajlepsza, powiedział i przypomniał mi się śmietnik i on, jak wyrywał kotom z gęby te karpie. No, wyrywać nie wyrywał, ale kto wie, co tam było zanim przyszedłem, w końcu to co mi się zwidziało wtedy przy tych choinkach to mogło być jakieś takie połączenie w mózgu dwóch różnych obrazów, z dwóch różnych planów czasowych czy jak… A potem powiedział, że jego prośba polega na tym, żebym miał oko na jego mieszkanie i raz dziennie tam poszedł i nakarmił zwierzątko, które pływa w wannie. Karma stoi obok, trzeba sypnąć tylko dwie łyżki, kwiatów do podlewania zasadniczo nie ma, bo podlewają się same, he, he, sprzątać też nie trzeba, a jego nie będzie najwyżej parę dni, to zależy od stanu zdrowia matki. A jak wróci, to mi się postara odwdzięczyć.

Spojrzał na moją nogę i powiedział, że da mi taką maść, po której rana zagoi mi się w 24 godziny, choć będą przez jakiś czas pewne „sajdefekt”, tak powiedział, ale nie wypadało mi się pytać, co to znaczy, no bo jak ci ktoś robi prezent, to się mu nie wgląda w zęby, czy jakoś tak się mówi. Niech pan raczej w dzień tam chodzi, bo, wie pan, prąd mi wyłączyli, zalegałem z opłatami, u mnie dużo się zużywa, miałem sporo wydatków w ostatnim czasie, a przerwałem praktykę teraz, bo mam dużo pracy i tak wyszło, powiedział, ale koło drzwi po prawej stronie od wejścia leży bardzo silna latarka, więc jakby wieczorem, to z nią może.

Wstał. Tak sobie pomyślałem, że rzeczywiście człowiek o człowieku to naprawdę mało wie i jak go ocenia po pozorach, to się może omylić, jak ja w wypadku tego sąsiada. Podał mi rękę, była mała, miękka i ciepła, jak ręka kobiety, tak sobie przynajmniej wyobrażałem, bo nigdy żadna kobieta nie podawała mi ręki, jakoś tak w naszej wsi nie było przyjęte, rękę podawało się mężczyznom, zaraz przyniosę klucz i maść, powiedział i rzeczywiście zaraz przyniósł. Patrzyłem za nim jak odchodził, naprzeciwko były te jego drzwi, wyglądały solidnie, przeciwwłamaniowe, z kilkoma zamkami. Ja miałem zwykłe, jeden w zasuwie, drugi pod klamką, dziecko by otworzyło patykiem, ale w końcu nie było u mnie niczego, co by takie dziecko chciało ukraść, ani komputera, ani kina domowego, co to teraz głównie kradną. Wrócił zaraz, zatrzymał się w progu i podał mi słoiczek, ale jednak zdecydował się i wszedł do przedpokoju, starannie zamknął drzwi i wyciągnął z kieszeni plik kluczy. Było ich znacznie więcej niż u mnie. Ciemno było i mało go widziałem, ale znów się chyba zarumienił, jak mi powiedział, że po tej maści skóra się na jakiś czas zmieni w taką bardziej twardą, ale pod tą osłona rana się zagoi w dzień, góra dwa, potem łuska ochronna zniknie. I miał jeszcze jedną prośbę, żeby nie wchodzić do jego gabinetu, to taki przepis, powiedział, bo on jest lekarzem – genetykiem i musi zapewnić brak dostępu do jego lekarstw i próbek, jako że w Polsce badania genetyczne są jeszcze ciągle ograniczane, no i tak mnie bardzo prosi, żeby tam nie wchodzić, zresztą tak jak w całym mieszkaniu, tak i w gabinecie nie ma nic ciekawego. Wesołych świąt, powiedział, i teraz już całkiem się zabierał wyjść, kiedy coś mi się przypomniało.

Przepraszam pana doktora, powiedziałem, bo uważam, że jak ktoś ma taki tytuł, to trzeba go uszanować i nazywać tym tytułem, a właściwie to jakie to zwierzątko ja mam u pana w tej wannie karmić, spytałem. Znów się uśmiechnął i poklepał mnie po ramieniu, a ja pomyślałem, że może on jednak jest tym pedziem, ale co mi tam, nie mój biznes, a on rozłożył ręce i powiedział, no proszę pana, co za pytanie, jakie zwierzątko pływa w wannie przed świętami, przecież karp, prawda? Prawda, powiedziałem i wtedy on sobie poszedł całkiem, a ja zostałem z tym pustym mieszkaniem i taką myślą niedobrą, że coś nie jest tak, no bo jak on jedzie na święta do matki, to tego karpia powinien z sobą zabrać, albo go w ogóle nie kupować, a poza tym jak był taki oburzony tym świątecznym karpiowaniem, to po co mu ten karp na święta, do towarzystwa czy jak, ale jakie to towarzystwo, on z mamusią nad morzem, a karp ze mną tutaj, na marketowym osiedlu. Ale to nie moja sprawa, pomyślałem, choć coś tu nie gra, moim zdaniem, pomyślałem i poszedłem do swojej łazienki bezkarpiowej, bo późno się zrobiło, więc zdjąłem opatrunek, posmarowałem sobie nogę tym mazidłem i zasnąłem jak kamień. Przed zaśnięciem tylko słyszałem, jak doktor zamykał starannie drzwi na trzy zamki, potem trzasnęły drzwi samochodu i odjechał. Chciałem zobaczyć, jaką ma taksówkę, ale zanim z tą moją nogą doszedłem do okna, to już nawet spalin nie było, tylko ciemność było widać i góry co świeciły daleko na horyzoncie.

A rano się obudziłem i nogę jak ręką odjął, doszedłem do kibla i tam sobie dopiero przypomniałem, że do tej pory kulałem, a teraz nie. Obejrzałem sobie ranę i rzeczywiście jakieś twarde się na niej zrobiło, taka łuska jakby ochronna, no ale nie przejmowałem się, bo doktor uprzedzał, że to jest ten „sajdefekt”, no rzeczywiście, defekt był, ale pod spodniami niewidoczny, a poza tym rzeczywiście pomogło. Ponieważ i tak musiałem zrobić zakupy, to wybrałem się do naszego marketu, a tam najpierw spotkałem komendanta ochrony, który mnie się spytał jak noga, a ja powiedziałem, że zupełnie dobrze i już zapomniałem o tej siekierze. Na co komendant posmutniał i powiedział, że biedny Jerzyk to nie tylko, że nie zapomniał, ale nawet sobie nie przypomniał, bo co prawda już nie jest w śpiączce, ale za to stracił pamięć i nie wie, co się w ogóle stało i jak się znalazł w szpitalu. Pomyślałem, że to może i dobrze, bo po co pamiętać takie złe rzeczy tym bardziej, że ja do Jerzyka nic nie miałem, nawet go lubiłem i to wszystko wyszło takim przypadkiem nieszczęśliwym. Ale z tym swoim zdaniem się do komendanta nie pchałem, tylko czekałem, co powie dalej, a on zaproponował, żebym przyszedł do pracy już w Wigilię, bo ma mało ludzi, ci co mają rodziny to się zwalniają wcześniej, a ja nie mam i mi pewno wszystko jedno, a nawet lepiej w pracy niż samemu w domu siedzieć. Miał rację, jasne, ale zabrzmiało to tak jakoś, że mi się smutno zrobiło, jakby mnie ktoś skreślił z jakiejś fajnej listy. Ale się zgodziłem, bo w zasadzie, jak powiedziałem, miał rację.

Zaszedłem do dziewczyn do kiosku, bo to była akurat ich zmiana i oddałem przeczytane gazety, żeby sobie oddały na makulaturę. Ucieszyły się moim widokiem, co mnie zaskoczyło, bo tak na ogół to nikt się tym nie cieszył i powiedziały, że im smutno. Zawsze mnie dziwi, że dziewczyny tak jakoś inaczej myślą, bo tu mówią, że się cieszą, a tu, że im smutno, i nawet wyraziłem taką wątpliwość wobec nich, no i wtedy się dowiedziałem, że im też wypadł dyżur w Wigilię, dlatego że są najmłodsze, nieżeniate, no i dzieci w domu nie płaczą. I może by nawet by to było słuszne, tylko w Wigilię busy jeżdżą jak w święto, więc jak wrócą do domu do swojej wsi, będą musiały wziąć taksówkę i tylko stratne będą przez tę pracę, choć w Wigilię to podwójnie płacą, a za taksówkę tylko raz, to jednak nie wyjdą na swoje. Moim zdaniem by wyszły, ale tego nie powiedziałem, tylko żeby je pocieszyć jakoś to powiedziałem, że ja też pracuję w Wigilię. To mamy przejebane, powiedziała ta wyższa, blondynka Beata, a ta niższa, brunetka, nawet nie wiedziałem, jak ma na imię, pomyślała przez chwilę, popatrzyła na Beatę i powiedziała, że w zasadzie jeśli tak, to może by one nie jechały tą taksówką, tylko przyszły ze mną po pracy do mnie i żebyśmy sobie zrobili razem Wigilię, a rano się zobaczy. Zresztą i tak się umawialiśmy, że przyjdą w święta, no a Wigilia to przecież najważniejsze święto jest.

Teraz Beata pomyślała chwilę, popatrzyła na tę drugą, potem na mnie i wreszcie powiedziała, że to w dupę pomysł jest. Wyrozumiałem jasno, że jej się spodobało to myślenie jej koleżanki, ja też tak uważałem i to im powiedziałem, i byliśmy umówieni, co było dla mnie zupełnie wygodne, bo one powiedziały, że wszystko urządzą, żeby mi było dobrze, żeby nam było dobrze, poprawiła Beata, i jedzenie przyniosą i picie, byleby tylko choinka była. I prezenty naturalnie, dodała ta druga i tu mnie postawiła w prawdziwym kłopocie, bo jeszcze nigdy nie kupowałem nikomu prezentu, ale pomyślałem sobie, że do Wigilii jest jeszcze parę dni i na pewno coś wymyślę, bo jeszcze się nigdy tak nie zdarzyło, żebym czegoś nie wymyślił, jeśli naprawdę musiałem. I wtedy ta druga, co to nie wiedziałem, jak ma na imię, powiedziała, żebym z nimi jutro poszedł do kina na fajny film. To się umówiliśmy i poczułem się dumny, że wreszcie ktoś się ze mną umówił do kina i to od razu dwie takie fajne dziewczyny, bo one naprawdę fajne były. Tymczasowo jednak poszedłem na spożywkę, kupiłem co miałem kupić do jedzenia, wracając jeszcze wstąpiłem po następną porcję gazet; to pa, nasz ochroniarzu, zawołała za mną Beata, do jutra; do jutra, powiedziałem i obejrzałem się dookoła, ale nikt tego nie słyszał, bo wszyscy tłoczyli się przy kasach na sali głównej, a gazety przed świętami to mało kogo obchodzą w zasadzie, choć takie grube wychodzą, wszystkie z choinkami i świętymi Mikołajami, a w niektórych to zamiast świętego pokazują takie panny tylko w czapeczkach, moim zdaniem nie za bardzo święte, choć może jeśli ktoś wygląda tak jak go Pan Bóg stworzył, to jednak trochę świętości w sobie ma, mnie tam to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Ale teraz miałem ważną misję, bo musiałem iść nakarmić zwierzątko sąsiada.

Nasze bloki są niskie, dwupiętrowe zaledwie, a na każdej klatce są po dwa mieszkania na piętrze. Jedne są takie jak moje, takie więcej małe, pokój z kuchnią, dla kawalerów raczej, no i ja byłem kawalerem, więc wszystko było w porządku. Po drugiej stronie klatki były duże, trzypokojowe mieszkania i tam mieszkały rodziny. No i doktor Fisztajn, który na pewno nie miał rodziny, bo by nie wybierał karpi ze śmietnika i by nie prosił mnie o opiekę nad zwierzątkiem. Jak zauważyłem, doktor na tych swoich wypasionych drzwiach nie miał ani godzin, kiedy przyjmuje, jak inni lekarze, ani nawet tabliczki złotej z nazwiskiem, nic nie miał, tylko metalowe okucia i sztaby, wpuszczane w ścianę, przeciwwłamaniowe. Szybko dobrałem klucze, zamki były niedawno widać oliwione, bo otworzyły się leciutko i wszedłem do przedpokoju. Był duży, ale dość ciemny, tak jak u mnie, tylko tu się światło w ogóle nie paliło, pstrykałem i pstrykałem, aż wreszcie sobie przypomniałem, że doktor za prąd nie płacił i go odłączyli. Latarka rzeczywiście leżała na stoliku przy drzwiach, ale za oknem jeszcze był dzień, więc pomyślałem co będę baterie wypalał, baterie też kosztują, więc załatwię to przy tym co jest i zmykam do domu, oglądać te gazetki. Łazienka była oczywiście bez okna, ale oczy się przyzwyczaiły i zaraz go zobaczyłem.

Pływał sobie spokojnie, jak to karp, w prawo i w lewo, tylko duży był, sporo większy od tych, co je mieliśmy w markecie i pomyślałem sobie, że jednak doktor powinien był go wziąć do mamusi, tam by mu się dało w łeb i ludzie by sobie przynajmniej pojedli, a taki doktor co to nie ma na prąd, to pewno i z jedzeniem krucho stoi. Ledwie tak sobie pomyślałem, to zobaczyłem, że karp stanął w tej wodzie, odwrócił się do mnie i gapi się, jak sroka w kość. Jakby usłyszał te moje myśli i chciał sprawdzić co ja jeszcze wykombinuję i jak on na to będzie mógł zareagować. Uczyli mnie w komandosach – zawsze patrz w oczy przeciwnika, nie na jego ręce, nóż czy karabin, z oczu wyczytasz wszystko, co ci grozi. Ale karp z pewnością nie był w komandosach, pomyślałem żartem, a potem doszedłem do wniosku, że jeszcze nie wyzdrowiałem całkiem, jeśli tak głupio gadam w myślach. Pucha z żarciem stała rzeczywiście obok, w niej łyżka, a w puszce takie kawałki jak w „kitkecie”, sprzedawali takie na spożywce, tylko tu były jakieś większe, od razu pomyślałem, że pewnie sam to robił i są genetycznie zmodyfikowane. Nabrałem starannie na dużą łychę i sypnąłem do wody, jedną, a potem drugą. Nasze karpie, jak im ktoś tam w markecie wrzucał bułkę, to w ogóle nie reagowały. Ten tu łypnął wzrokiem, ale najpierw opłynął te kawałki z drugiej strony i stanął tak, żeby mieć w zasięgu wzroku i mnie i tę karmę. Potem nie spuszczając ze mnie wzroku spróbował jednego, wziął do gęby, połknął, a następnie patrzył na mnie i wyraźnie dawał mi do zrozumienia, żebym już sobie poszedł. Dobrze to rozumiałem, też nie lubię jeść, jak mi ktoś się gapi w talerz. Zamknąłem drzwi i wróciłem do siebie do domu.

To kino nie było cudowne, do którego żeśmy się umówili z dziewczynami z kiosku. Znałem je, bo jak nie miałem służby, to sobie czasem tam chodziłem, żeby jakoś zabić wolny czas, co go zwykle miewałem za dużo na tym osiedlu. Najlepszy w nim był popcorn, zawsze kupowałem dużą porcję, wszyscy kupowali, niektórzy z coca-colą, i potem przez cały seans słychać było to popkornowe chrupanie i kokakolowe bekanie, aż niekiedy tekstu nie było słychać w dabbingach, no bo ja na dabbingi przeważnie chodziłem, żeby się nie męczyć czytaniem. Ten popcorn czasem się rozsypywał przy śmieszniejszych scenach, i potem chrupał pod nogami jak się wychodziło i to było fajne, ale niektórym coca-cola się rozlewała na siedzenia i na drugim seansie można sobie było spodnie wybrudzić i potem pół kina wyglądało tak, jakby się ufajdało w dresy albo i w dżinsy. Na to, że ogólnie był syf i siedziało się jak na wysypisku, to mało kto zwracał uwagę, no bo ludzie przeważnie na ekran patrzyli. Ale nie wszyscy, na takich co poważniejszych filmach, jak Terminator, na którym byłem trzy razy czy Kiler to ludzie się nudzili i cały czas pisali esemesy, aż oczy bolały, tak błyskało. Mnie to się wydawało strasznie niekulturalne, więc jeśli ktoś taki siedział koło mnie z tymi esemesami, to mu grzecznie zwracałem uwagę, a potem rozbijałem mu telefon o łeb, żeby się nauczył, że nie wolno robić drugiemu co temu drugiemu nie jest miło, jak uczy pismo święte. Potem to już mnie znali i nikt nie siadał bliżej mniej niż na 3 rzędy, bo w tym kinie zawsze było kupę miejsca.

Tym razem przyszedłem może z 15 minut wcześniej, żeby się nie spóźnić, no i przyjemnie było tak czekać na kogoś, a zwłaszcza na dwie osoby, to przyjemność była jakby podwójna. Jak przyszły, bo akurat tuż przed piątą miały busa ze swojej wsi, to mało, że ich nie przegapiłem, bo były zupełnie niepodobne do tych, które znałem ze sklepu. Ubrane były elegancko do tego kina jakby do teatru czy kościoła, no kościoła może nie, bo takie miały krótkie spódniczki i bluzki, te nasze wiejskie dziewczyny zawsze ubierają się jakby były siostrami, posadziły mnie między sobą w środku i przez cały film się tak do mnie przytulały, że raz mi się mało coca-cola nie wylała, a popcorn się wysypał mi na spodnie, i one wciąż tam sięgały i chichotały tak, że nie mogłem się na filmie skupić. A to horror był tym razem i z napisami, więc wymagał uwagi, zwłaszcza, że te ożywające trupy wszystkie były do siebie dość podobne, bo przecież taki trup po roku w ziemi to swoje osobiste rysy jakby traci, a tu one były bohaterami, te żywe trupy. Ale ogólnie było przyjemnie, choć raczej z powodu tego, że byliśmy razem we trójkę, w tym kinie, a nie z powodu tego co działo się na ekranie, na co zresztą po jakiejś godzinie przestaliśmy w ogóle zwracać uwagę. 

Odprowadziłem je potem do busa, co przypomniało mi o mojej koleżance Hani, więc zanim odjechały do tej swojej wsi, starannie sprawdziłem, kto z nimi jedzie. Bardzo się śmiały z tego mojego opiekuństwa, ale widać było, że im się to podoba, zwłaszcza jak się okazało, że jest tam kilku chłopaków ich znajomych. Pomyślałem sobie najpierw, żeby z nimi jechać na tę ich wieś, ale to wcześniejsze przypomnienie o Hani przypomniało mi o tym, że mam jeszcze coś do zrobienia przed świętami, bo przed świętami się wszystko sprząta, a ja nie miałem uprzątniętej jeszcze jednej sprawy. Więc skoro byłem zajęty, a tym moim nowym koleżankom chciałem zapewnić bezpieczeństwo, to zastosowałem stary tryk komandoski, polegający na zdobyciu sojusznika na tyłach wroga. Sojusznika zdobywa się zakupieniem jego przychylności lub zastraszeniem siłą albo groźbą jej użycia. Znalazłem tam takiego jednego większego i poprosiłem go, żeby wyszedł ze mną za przystanek, bo ten bus miał jeszcze kilka minut do odjazdu, i powiedziałem mu, że może zarobić dychę, jeśli bezpiecznie odprowadzi obie dziewczyny do domu, albo w michę, jeśli tego nie zrobi, a gdyby im się coś stało, to zarobi kulkę. Uśmiechałem się przy tym przyjaźnie, bo to nawet tak dowcipnie wyszło, dychę w michę, ale na wszelki wypadek rozpiąłem kurtkę, żeby zobaczył napis „security” i przypiętą przy pasie kaburę. Była pusta, bo broń oddawaliśmy po służbie, ale o tym mu nie mówiłem ze względów taktycznych. Zgodził się, wybrał dychę i jak potem się dowiedziałem, wywiązał się ze swych obowiązków znakomicie, nawet zakochał się w Beacie podobno, ale był dla niej za młody i ona w ogóle na niego nie patrzyła.

Stałem i machałem, jak odjeżdżały, a potem przystąpiłem do sprzątania. Wyjąłem z portfela trochę pomiętą kartkę, na której Haniny brat zapisał mi nazwiska tych dwóch gości, którzy byli podejrzani o to, że jechali z moją koleżanką tym fatalnym busem wtedy, co ją zepsuli. Jeszcze w tej sprawie nie mieli procesu, ale się przyznali i teraz czekali na sąd, mogli dostać z pięć lat w zawieszeniu, tak ten brat powiedział, to znaczy w sumie nic nie mogli dostać, nawet w mordę. Moim zdaniem to nie było sprawiedliwe, żeby Hani już nie było, a tacy faceci byli, mieli się dobrze i nic im nie groziło, bo takie zawieszenie to jest nic. Ale jeśli oni tak myśleli, to się grubo mylili. W zawieszeniu to sobie mogli dostać od sądu, ale ode mnie to musieli dostać konkretnie. Mieszkali w naszym mieście i to dość niedaleko od siebie, niestety natomiast daleko i ode mnie i od tego kina, więc musiałem się trochę przespacerować, co z uwagi na tę zranioną nogę mogło być trudne i uciążliwe, ale nie było, bo noga nie bolała mnie wcale, a jak zdziwiony tym nieboleniem podwinąłem spodnie, to okazało się, że rany już całkiem nie ma, bo cała łydka pokryta jest łuską, jak jakaś zbroja średniowieczna. Ale ponieważ doktor mi o tym powiedział, więc się nie przejmowałem, spuściłem nogawkę i pomaszerowałem dalej. Tego pierwszego, co mieszkał bliżej wyciągnąłem z domu pod pretekstem, że mam mu coś do powiedzenia od tego drugiego, wyszedł przed dom, ale długo nam nie zeszło, bo cherlawy był strasznie, choć niby bysior, i aż mi było przykro na niego patrzeć, jak się po jednym uderzeniu zwinął jak robak na wędce i pomyślałem sobie, że to niesprawiedliwe dla Hanusi, żeby taki gnój co ją zepsuł i spowodował tę jej fatalną decyzję – umarł tak luksusowo od jednego kopa, tak nie powinno być w danym przypadku.

Ten drugi jakiś ostrożniejszy był, bo jak zadzwoniłem, to wysłał najpierw dziecko, synka czy brata, nie przyglądałem się, ale przecież z dzieckiem, nawet nie wiem czy w sumie synkiem, czy bratem, nie będę o takich poważnych sprawach rozmawiał, więc poprosiłem, żeby tego pana poprosił do mnie. Potem przysłał jakąś starszą kobietę, matkę pewno i uśmiechałem się do niej jeszcze grzeczniej, ale nie chciała go poprosić, więc musiałem załatwić sprawę sam, naprawdę, jak przychodzi do trudniejszej sprawy to człowiek jest jak samotna wyspa na oceanie. Kobietę i dziecko zamknąłem w łazience, sprawdziwszy czy okna w niej nie ma, nie było, tylko dwa karpie pływały w wannie i to mi przypomniało, że mam jeszcze jeden dziś obowiązek do spełnienia, ale te tutaj nie był takie cwane, bo ani na mnie ani na tę kobietę i dziecko nie zwróciły uwagi, inna rzecz, że nie było na co zwracać uwagi, bo oni byli nieprzytomni, a ja się zaczynałem spieszyć. Pomyślałem sobie, że zanurzenie ich w wannie albo ich ocuci, albo utopi, albo dokarmi karpie, w każdym razie jakoś posunie sprawę naprzód, ubrałem służbowe rękawice ochronne, żeby się nie dotknąć któregoś karpia przypadkiem i tak zrobiłem, że one nie miał już wiele swobody w tej wannie, w większości zajętej przez te dwie osoby, mimo że w zasadzie drobnej budowy, ale jednak wanny teraz małe robią, nie to co kiedyś, w takich królewskich pałacach, to cała rodzina mogła się kąpać i byłoby jeszcze miejsce na stado karpi. Ale zdaje się w wannach królewskich pałaców nie trzymali karpi przed Bożym Narodzeniem. Karpiami jednak się nie przejmowałem, bo miałem coś ważniejszego do roboty, zresztą nie przepadam za rybami.

Ten drugi facet co zepsuł Hanię zabarykadował się na piętrze, co mi przysporzyło trochę więcej roboty, ale i satysfakcji, bo gdy odsuwałem tę szafę, co nią zastawił drzwi, to przewróciła się i strzaskała mu obie nogi, tak że leżał w kałuży krwi i strasznie jęczał, żeby mu pomóc i że on jest niewinny. Kłamał, bo był winny, ale mu pomogłem, podniosłem szafę, wyciągnąłem go spod niej, po czym prosząc, żeby nie krzyczał, powiedziałem, że wszystko będzie dobrze. Zawsze nas uczyli, żeby nie być nadmiernie okrutnym i dawać duchową pociechę. Więc się zamknął w zasadzie i tylko trochę jęczał, bo te nogi musiały go bardzo boleć, i krew z nich płynęła. Więc go podniosłem ostrożnie, żeby się nie pobrudzić i wyrzuciłem przez okno na zalodzone podwórko. A potem spokojnie wyszedłem. Gdy go mijałem, poza tymi połamanymi nogami miał rozbitą głowę i był nieprzytomny, na wszelki wypadek jeszcze mu połamałem ręce, ale zostawiłem go przy życiu, no bo Hania też jeszcze żyła kilka dni po tym, jak ją zepsuli.

Słońce już dawno zaszło, jeszcze w zasadzie przed kinem, no i w sumie ciemno było jak u Murzyna, tylko w co poniektórych oknach łyskało niebieskawo-zielono od telewizorów. Do mojego osiedla był dość spory kawałek drogi, ale przez dochodzący do granic miasta las wiodła ścieżka na skróty, którą czasami biegałem jak sobie robiłem trening kondycyjny, o czym zawsze nasz komendant przypominał nam na odprawach, żeby nie ustawać w doskonaleniu się. Zwykle doskonalenie się na trasie z domu do miasta zajmowało mi 18 minut, ale w przeciwną stronę było trochę pod górę, bo nasz market i okoliczne osiedle było na górce takiej, więc mogło mi nawet zejść do 25 minut. W zasadzie nie spieszyło mi się, zwierzątko sąsiada nie wyglądało na zabiedzone do tego stopnia, żeby nie wytrzymać jeszcze pół godzinki bez kolacji, a od razu wiedziałem, że przez to kino będę musiał go karmić przy latarce. Ruszyłem drobnym truchtem i na pierwszej polance zobaczyłem konia. Konie w ogóle były już u nas rzadkością, a w tym lesie to prędzej można było zobaczyć porzucony wrak malucha niż jakiekolwiek zwierzę. Zresztą tu przy mieście koń nie miałby wiele do roboty, zwłaszcza zimą. Ten jednak stał przy drodze i patrzył na mnie uważnie. U nas na wsi konie były często hodowane i wydawało mi się, że nawet patrząc poprzez skrót perspektywiczny koń powinien mieć dłuższą głowę. Kiedy ruszył w moją stronę, przyspieszyłem kroku i przebiegłem obok niego w pełnym pędzie, nie dość szybko jednak by nie zauważyć, że w miejscu końskiej głowy ma coś dziwnego, co przypominało ludzką czaszkę z płetwami. 

Pomyślałem, że to znów przywidzenie; jak tylko przypominałem sobie o Hani to mi się coś z głową robiło, tym razem jednak postanowiłem na siebie uważać i biegłem sobie dalej spokojnie, patrząc, żeby mi nic na głowę nie spadło i żeby się nie przewrócić. Noga nic a nic mnie nie bolała i doszedłem do wniosku, że ten doktor to jest dobry fachowiec, bez dwóch zdań, choć akurat genetyk to może maściami się nie powinien zajmować, ale znam się na tym za mało, żeby się tak stanowczo wypowiadać. Doleciałem tak do drugiej polanki, już całkiem blisko domu, kiedy drogę zagrodziła mi krowa. Dokładniej – ciało krowy, leżące w poprzek mojego toru treningowego. Zatrzymałem się, bo z nią też coś było nie tak. Sam fakt, że krowy zimą rzadko bardzo łażą po lesie miał jakby mniejsze znaczenie, bo ta akurat wcale nie łaziła. Leżała sobie jak flak, dyszała ciężko, jakby chora była, a ciało miała jakby poskładane z kilku kawałków. Widać było na niej jakieś blizny i szwy, nie wiedziałem czy krowy też przechodzą operacje. Tradycyjnie już zamiast głowy krowiej miała rybi pyszczek, ale z boków coś jej się robiło nad przednimi łopatkami, jakieś gule szybko rosły, przy mnie jedna przebiła skórę i pokazało się takie niewielkie skrzydełko, jakby w KFC podawali, tylko zamiast panierki była świeża krew. Doszedłem do wniosku, że jak tylko doktor przyjedzie opowiem mu o tym i może znajdzie mi jakąś maść na głowę, albo oczy, bo pewnie po tej historii z Hanusią coś mi się porobiło z myśleniem albo z widzeniem, albo jednym i drugim.

W domu trochę odpocząłem i gdzieś tak koło 22-giej wybrałem się do sąsiada. Na klatce panowała już cisza, bo tu u mnie wszyscy dość wcześnie kładą się spać, więc cicho wszedłem do korytarza naprzeciwko, wymacałem latarkę i puściłem strumień światła na mieszkanie. Łazienka była naprzeciwko wejścia, więc udałem się tam od razu i nieco się zdziwiłem. Karp pływał z trudem, bo ciężko mu było brać zakręty, jako że od wczoraj urósł może o 20 centymetrów, ta pasza doktora musiała być na jakichś hormonach i na pewno zawierała to samo świństwo jakim faszerują się pakerzy w fitnesach, zawsze uważałem, i tak nam mówił nasz dowódca, że normalne, zdrowe odżywianie się, jak najbardziej naturalne, jest dla komandosa o wiele właściwsze, niż cokolwiek medycznego. Ale w końcu to nie był mój problem, ani nawet nie mój karp, więc sięgnąłem po łyżkę i nasypałem karpiowi do wody. Prowadził moją rękę wzrokiem, i było to dość nieprzyjemne, bo gdy pochyliłem się po drugą porcję, wystawił łeb z wody, jakby sprawdzał, czy go nie oszukuję. Gdy podniosłem głowę, napotkałem jego oczy na wysokości moich. Świeciły na czerwono. Ciepnąłem „kitiketa” i wyszedłem z łazienki. Nawet za drzwiami słyszałem, że chlusta wodą, jakby polował na te kawałki mięsa czy co to tam było w tej karmie i pomyślałem sobie, że wychlapie wodę i zdechnie, ale to był problem ewentualnie na jutro. Coś błysnęło w świetle latarki po lewej stronie korytarza. Przesunąłem się tak, żeby zasłaniał mnie kant szafy na ubrania i jeszcze raz skierowałem promień w tamtą stronę.

Z korytarza prowadziły tam uchylone drzwi i za nimi coś połyskiwało. Pomyślałem, że to może jakieś zwarcie elektryczne, grożące pożarem, ale po chwili przypomniałem sobie, że nie ma prądu. Jednak jak mawiał nasz dowódca – gdy w nieznanym terenie coś nas zaniepokoi, musimy to wyjaśnić, bo jest 80 procent prawdopodobieństwa, że jak tego nie zrobimy, to nie będziemy nawet wiedzieć co nas zabiło. Kryjąc się za futryną otworzyłem drzwi i skierowałem do pokoju światło latarki. Błyszczały srebrne bombki na choince. Wszedłem głębiej. Cały pokój wyglądał jak las po kwaśnych deszczach – stało w nim może z dziesięć rudych choinek, niektóre zupełnie bez ozdób, inne z pojedynczymi bombkami i skrawkami waty, jeszcze inne z cynfolią i kolorowymi łańcuchami, ale za to kompletnie bez szpilek. Były powsadzane w kubły i donice do których jakimś zmyślnym rurociągiem kapała po kropelce jakaś ciecz z pojemnika, stojącego wysoko na szafie. Najpierw pomyślałem, że doktor jest sentymentalny i gromadzi w domu choinki, które przypominają mu minione lata młodości, potem dostrzegłem na jednej z gałązek zieloną odrostkę. Niemniej wydało mi się to okropnym dziwactwem i bałaganiarstwem, żeby hodować w bloku takie dziadostwo zamiast iść do sklepu i kupić, a wobec braku pieniędzy – iść do lasu i ukraść świeże drzewko.

Wróciłem do swojego mieszkania i zacząłem sprzątać przed Świętami. Po tym wszystkim byłem zmęczony i spałem jak zabity prawie do południa. Zjadłem coś i poszedłem do marketu, dziewczyn nie było, komendanta też nie zauważyłem. Na stoisku z warzywami stały ubrane choinki. Wdałem się w rozmowę ze sprzedawczynią, nowa była, więc się nie znaliśmy, i okazało się, że sprzedawane na placu choinki nie szły, klienci przyzwyczajeni do kupowania w marketach nastawiali się na to, że zakupy zrobią wszystkie na raz, po jednym dachem. Więc zrealizowano mój pomysł, oprawione choinki poubierano i teraz sklep nawet na życzenie dostarczał je do domów klientów, niektórzy ostrożnie brali je sami do samochodów, bo tak było taniej, a najgorszy problem był z pakowaniem tak niemiarowego towaru. Wybrałem sobie taką mniejszą, owinęli mi półsztywnym papierem i zatargałem do domu, ustawiłem na stole przed telewizorem i święta miałem przygotowane. Potem przypomniałem sobie o jedzeniu, niby dziewczyny miały to przynieść, ale komandos zawsze musi liczyć przede wszystkim na siebie, a nie na formacje wsparcia. No i trzeba było jakieś prezenty wymyślić. Pomaszerowałem do sklepu jeszcze raz, napchałem dwie reklamówki, na Gwiazdkę kupiłem im takie zwierzaki pluszowe, dla każdej innego i dezodoranty, co najmocniej pachniały. Na holu tym razem spotkałem komendanta. Zaczął mnie wypytywać o wczorajszy wieczór, a ja powiedziałem, że byłem z koleżankami w kinie, a na dowód tego pokazałem bilety i opowiedziałem mu film, przynajmniej tyle ile pamiętałem. Niby udawałem, że nie wiem, o co mu chodzi, ale w lot wykombinowałem, że ktoś musiał widzieć faceta rozprawiającego się z tymi bandziorami, może nawet w kamizelce „security”, no i potrzebowałem alibi. W sumie to słabe ono dość było, ale liczyłem na to, że o mnie i Hanusi to niewiele osób wie, bo i nie bardzo było o czym. Poza tym Komendant był przekonany, że ja ledwo chodzę, no bo od razu jak go zobaczyłem, to zacząłem utykać. Że to niby taki słaby i chory jestem, i że nie ma mowy, żeby mnie takich dwóch bysiorów jednym palcem nie przewróciło.

Tak sobie gadaliśmy, aż się zorientowałem, że noc się zrobiła, więc była pora wracać do domu i zająć się przygotowaniami do Świąt, jako że następnego dnia szykowała mi się pracowita dniówka. Komendant zresztą uprzedzał, że w wigilię ochrona ma mnóstwo pracy, bo to ludzie przy zakupach na ostatnią chwilę nerwowi są strasznie, roztargnieni, złodzieje to wykorzystują, a i ludzie sami z siebie skłonni są do awantur. Jakaś magiczna ta Wigilia jest, bo wszyscy przywiązują do tego okropnie dużą wagę. Samotni mniej. To znaczy starzy, którzy żałują tego, że ich rodziny wyrzuciły albo odumarły, to tak, ale ja od śmierci mamy to w zasadzie cały czas byłem sam, i nie żałowałem nikogo, to i w Wigilię nie bywałem ani przesądny, ani smutny. Ale teraz to nie wiedziałem czy jeszcze jestem samotny, czy nie. Miałem, chyba miałem, dwie dziewczyny na raz, podobało mi się to, choć jeszcze wspominałem Hanię i myślałem sobie, że jakbym miał jedną dziewczynę, to bym był mniej samotny, niż z dwiema. 

No i miałem jeszcze karpia pod opieką. Przyspieszyłem kroku jak tylko komendant zniknął w markecie, do domu miałem z pięć minut, ale już na osiedlu stanąłem jak wryty: po chodniku skakał gołąb. To się zdarza, choć zimą rzadko. Ale gołąb skakał, odbijając się nogami i opadał na skrzydła, jak żaba. Bo i nie bez powodu: na wysmukłej szyi tkwiła wyraźnie żabia głowa. Miałem dość tych omamów, więc postanowiłem zmierzyć się z przeciwnikiem jak na komandosa przystało: położyłem zakupy na ziemi, zdjąłem ostrożnie kurtkę, rzuciłem się na gołębia tygrysim skokiem i już go miałem. Przyklęknąłem i ostrożnie odwinąłem kurtkę. Smutnym wzrokiem popatrzyła na mnie mordka żaby, osadzona na gołębiej szyi. Popatrzyłem dalej. Na końcach skrzydeł były małe pazurki, nogi kończyły się płetwami. Dotknąłem. Były ostre. Usiłował mnie dziobnąć, co wobec braku dzioba zakończyło się żałosnym plaśnięciem mordką o moją rękę. Usłyszałem z tyłu szelest, odwróciłem się szybko i zdążyłem jeszcze podstawić nogę kilkunastoletniemu złodziejowi, który usiłował uciec z moimi zakupami. Torba wraz z małolatem prasnęła o ziemię, usłyszałem brzęk tłuczonego szkła, na ziemię polało się moje wino zmieszane z krwią złodzieja, który upadłszy na butelkę przeciął sobie rękę. Wziąłem go za kołnierz, jednocześnie przytrzymując mu krwawiącą dłoń. Nie bronił się, tylko lekko się szamotał jak ten gołąb z głową żaby, nadal okutany moją kurtką. Zaczynało mi się robić zimno. Kazałem mu nieść resztę zakupów, jedną ręką trzymałem go za kołnierz, drugą niosłem gołębia i tak doszliśmy do domu.

Wepchnąłem go do korytarza, szarpał się trochę, więc odłożyłem gołębia i trzasnąłem gnoja po ryju. Zmiękł w nogach, więc spokojnie mu zdezynfekowałem ranę, zatamowałem krew, po czym posmarowałem rękę maścią doktora. Natychmiast pokryła się drobną łuską. No co pan, żachnął się, ale widząc moją minę i swoją rękę, zamilkł, niech pan nie dzwoni po policję, ja z głodu. Dałem mu kawałek kiełbasy świątecznej i zrobiło mi się go żal. Poza tym był mi potrzebny jako obiektywny świadek. Powiedziałem mu, że ta rana mu się za dwa dni zagoi, a jak łuska odpadnie to jedynym skutkiem będzie to, że ni z tego ni z owego zrobi się trochę mądrzejszy, nieco bardziej kulturalny i może nie będzie kradł, ale niewykluczone, że działanie maści w tej mierze będzie również przejściowe. Pod moją kurtką zaskrzeczało. Wyciągnąłem gołębia i podetknąłem mu przed oczy. Otworzył usta, żeby wrzasnąć, ale przypomniał sobie swoją sytuację, więc nie wrzasnął. A teraz słuchaj, młody człowieku, powiedziałem, co tu widzisz. No niby ptaka, powiedział, ale jakiś taki dziwny on, ptak-nieptak. A jak nieptak, to co, spytałem. No niby żaba trochę, ale w zasadzie to tylko częściowo. Dobra, wstałem i podałem mu gołębia, to teraz sobie idź, ptaszka-nieptaszka wypuść wolno i żebyś mi się nie rzucał na mienie dobrych ludzi, bo możesz w przyszłości trafić na kogoś bardziej nerwowego, co ci zęby powybija, nogi połamie i jaja urwie, więc spadaj gnoju, pókim dobry.

Za Boga nie chciał straszydła wziąć do ręki, więc kazałem mu uciekać, prawie zakrętu nie mógł złapać, a ja otworzyłem okno i postawiłem na nim ptaka. Nie bardzo wiedział, co miał robić, gwałtem pchał mi się z powrotem do mieszkania, trochę się mu nie dziwiłem, na gołębia było za ciemno, a na żabę za zimno. Miałem go już dość, w zasadzie już byłem pewien, że drań istnieje naprawdę, a jeśli tak, to i ryba kocia, i koń rybi, i krowa kurczakowa też istnieją, no oczywiście mogłem to sobie dalej roić, i gołębia, i złodzieja i wszystkie te dziwadła, ale prawdopodobieństwo, że to wszystko jest w realu było znacznie wyższe od zera, przekalkulowałem. Z otwartego okna leciał ziąb, odruchowo wziąłem kurtkę, zobaczyłem, że ptaszek mi się w nią ufajdał i wyglądała fatalnie, moja najlepsza puchówka, więc wkurzyłem się na niego okropnie. Odłożyłem kurtkę, wziąłem gołębia i w pierwszej chwili chciałem mu ukręcić łepek, ale najpierw pomyślałem, że to za surowa kara jak za jedną kupę, pewno ze strachu się zesrał, a po drugie brzydziło mnie trochę urywać żabią głowę, ptak to jednak trochę bliższe człowiekowi i zabić jest przyjemniej. Więc po prostu wyrzuciłem go wysoko w powietrze, żeby sobie odleciał. Ale nie odleciał, gmerał trochę tymi skrzydłami – łapkami, ale tak bez ładu i składu, jakby zapomniał, że umie latać i jak już skończył się wznosić siłą, którą nadał mu mój wyrzut, to zaczął spadać jak kamień i tak go straciłem z oczu, nawet nie słysząc jak pacnął o ziemię, może zresztą wpadł w kupę śniegu, co ją pod garażami pług usypał.

Uprałem kurtkę, powiesiłem w łazience nad wanną i wtedy przypomniałem sobie o tej wannie sąsiada, i że pora najwyższa paszę karpiowi podać. Włożyłem sweter, bo jednak wychłodziło się w mieszkaniu, wziąłem klucze i poszedłem na drugą stronę. Zaraz w korytarzu, jeszcze latarki nie zapaliłem, usłyszałem, jak się tapla w tej wannie, musiał być wkurzony, że się pan kelner z kolacyjką spóźnił, idę już, idę szanowny kliencie, co pan dziś zamawia, to co zwykle, zażartowałem sobie, ale jak wszedłem do łazienki to mi się śmiać odechciało, bo zwierzątko miało dobrze ponad metr długości, na szerokość zajmowało pół wanny i prawie że siedziało w resztce wody na podwiniętym pod siebie ogonie, gapiąc się na mnie z wyraźną pretensją. Przestraszyłem się w pierwszej chwili, ale zaraz sobie pomyślałem, że to tylko głupia ryba jest i do tego karp a nie żaden rekin i do mnie przecież nie strzeli, ani nie rzuci się z nożem, zresztą na nóż to byłem szkolony. Pomyślałem sobie, że wodę wychlapał tak rosnąc, im większy jest, tym więcej miejsca potrzebuje, a ta wanna przecież nie rośnie razem z nim i jak tak dalej pójdzie to nie wiem, co to będzie. Na początek jednak pomyślałem, że wody koniecznie trzeba by dolać, bo przecież tylko część ciała ryby była pod wodą, a łeb unosił w powietrzu i śledził każdy mój ruch, przesuwając nie tylko oczy, ale i pysk za mną, jakby mu trochę szyja urosła, pierwszy raz widziałem takiego karpia. Inna rzecz, że nie znam się na rybach, tylko kiedyś czytałem, że karpie to rosną przez całe życie, ale ten to stary nie był, bo ledwie parę dni temu był prawie jak normalny, a teraz nie przymierzając jak świnia urósł. Ale żeby wodę odkręcić, to bym musiał rękę przełożyć koło jego pyska, a ryj miał taki, że spokojnie mógłby mi chapnąć całą dłoń, nie wiedziałem, czy karpie mają zęby, ale wolałem nie sprawdzać na własnej ręce. Poza tym nabrudzone było w tej wodzie, więc w zasadzie najpierw powinienem ją spuścić, a potem napełnić, a leżał drań na korku od odpływu i jakoś tak nie chciałem go przesuwać. Ale po chwili karp sam odsunął się od kurków, robiąc mi miejsce, jakby czytał w moich myślach, ale nadal nie wiedziałem co robić, nawet „kitiketa” mu nie zadałem, bo po co bym mu miał wrzucać, jeśli wodę miałem zmienić.

I wtedy zadzwonił telefon. Wiedziałem, że nie mój, no bo ja telefonu nie miałem, tylko komórkę, a ją zostawiłem w swoim mieszkaniu, zresztą u nas na całym osiedlu, a nawet w markecie nie było zasięgu i to żadnej sieci. Więc na pewno to był telefon do doktora, ale tak dzwonił i dzwonił, że w końcu poszedłem go poszukać. Na słuch był w salonie z tymi choinkami i rzeczywiście znalazłem go na biurku, którego przedtem nie zauważyłem. Położyłem latarkę na jakiejś starej gazecie i podniosłem słuchawkę. Fisztajn mówi, usłyszałem, co pan tak długo nie odbierał, bałem się, że pan tego telefonu nie znajdzie, a mam ważną sprawę. No słucham, powiedziałem, ale skąd pan wiedział, że teraz jestem u pana, przecież miałem być przed południem. A jakoś tak się domyśliłem, powiedział, czy pan mógłby zmienić w wannie wodę mojemu zwierzątku, spytał; pomyślałem, że on jednak jest genialny. Tyle mu miałem do powiedzenia, ale jakoś tak przez telefon w tej ciemności było mi głupio, więc tylko powiedziałem, że się trochę boję, bo rybka zrobiła się ociupinkę spora, ale on zapewnił, że nikt mi krzywdy nie zrobi, na co ja się z grzeczności zapytałem o jego starą matkę, do której pojechał nad morze. No, niestety, powiedział, za późno przyjechałem, już się nic nie dało zrobić, dopiero teraz się nią zajmę, ale muszę szybko wracać, bo mam coś ważnego do roboty i w ogóle sprawy idą nie najlepiej, ale już z góry panu dziękuję i wesołych świąt.

Postanowiłem na wszelki wypadek wrócić do swojego mieszkania po rękawice ochronne, więc wziąłem latarkę z biurka i wtedy światło padło na choinkę, tę najbliższą mnie. To była ta sama, na której wczoraj dostrzegłem zieloną odrostkę, ale poznałem tylko po dwóch gilach, wiszących jak bombki prawie na samym czubku. Wczorajszej odrostki nie było, bo cała choinka pięknie się zieleniła, a dwa gile zwisały głowami na dół i na przemian otwierały dzióbki i zamykały oczy, poza tym były bez ruchu, jakie to zmyślne ozdoby teraz robią.

Karp nie przeszkadzał, jak mu czyściłem wannę, posunął się nawet jak mógł najbardziej do przodu i udawał, że wcale na mnie nie patrzy, tylko szybko otwierał i zamykał ten swój pysk, pewno żebym mógł zobaczyć, że nie ma zębów tylko jakby same dziąsła stwardniałe, pomyślałem sobie, że wygląda jak dziadek, który w kiblu zgubił sztuczną szczękę. Jak woda wylała się całkiem, przestał nagle poruszać skrzelami i został z otwartym pyskiem i przysiągłbym, że oddycha ustami, gdyby nie to, że jakoś tak by to było bez sensu, bo karpie przecież płuc nie mają. Zatkałem odpływ i puściłem wodę, dźwignął się jakoś nieporadnie na boku i zobaczyłem że płetwy ma na takich jakby krótkich piszczelach, przypadkiem z jakiegoś filmu wiedziałem, że takie ryby nazywają się trzonopłetwe i że taka latimeria to potrafi i w wodzie i po lądzie się poruszać, a oddycha i skrzelami i płucami, woda leciała, a karpisko dało nurka i odsunęło się ode mnie najdalej, jak mu tylko wanna pozwalała i wtedy zegar wybił północ i zaczęła się wigilia, co to ją mieliśmy spędzać w miłym trzyosobowym gronie, obie dziewczyny z kiosku i ja.

Wesołych świąt, mówili wszyscy na ulicy i jak tylko wszedłem do marketu, wszyscy składali sobie życzenia, każda kasjerka już po kilku godzinach była zachrypnięta, bo każdy tak do niej jechał, co się należy, już pani daję drobne, nie, nie mam, mogę kartą, dziękuję, wesołych świat, nawzajem, wesołych. Ale w pracy czas szybko mija, i rzeczywiście było wesoło, bo koło południa przestali grać te „łajt krismesy” i zaczęli takie nasze, o stajenkach i pasterzach i trzejkrólach, głupio trochę, Bóg się rodzi, nie ma pan drobnych, wesołych świąt, mizerna cicha, do widzenia. Organista ustawił sobie stolik przed punktem promocyjnym z karpiami, teraz je wszystkie masowo zabijali, bo to nikt już do wanny nie brał, a brać, żeby sobie samemu zabić to mało kto, miał odwagę się przyznać, że mu to sprawia przyjemność, tak, trzy paczki opłatków proszę, co cię należy, co łaska, i tego mi proszę zabić, dziękuję, wesołych i spokojnych.

O ósmej zamknęli i poszliśmy do domu. Dowiedziałem się, że ta druga dziewczyna miała na imię Ania, taka drobna, brunetka, ale to ona rządziła wysoką Beatą, pomagałem im nieść siatki, które postawiły w kuchni i powiedziały, że w tej większej to jedzenie jest i winko, trzy flaszki to nam może wystarczy na razie pod humorek, a w tej mniejszej są prezenty, więc odwróć się teraz, bo musimy je popakować i zanieść pod choinkę, a potem będziemy się przebierać. A jak, zapytałem, bo jakoś nie przewidziałem dla siebie żadnego kostiumu, nawet garnituru z krawatem nie miałem. Ale zabrałem się do łazienki, ogoliłem się porządnie i włożyłem białą koszulę do jasnych dżinsów, uważam, że było elegancko, a one tam w kuchni chichotały i szeleściły papierami, włączyłem telewizję, żeby puścić kolędy, ale na naszej tylko przemówienia szły, więc dałem chwilowo na program przyrodniczy, gdzie było akurat o myszoskoczkach. Uważam, że jak na święta, to głupio dobrali, bo na święta to pasują owieczki, woły i wielbłądy, no może karpie jeszcze, ale takie to już na pewno nie. Weszły dziewczyny, też w białych bluzkach, wypuszczonych na wierzch, z gołymi nogami i nawet bez spodni, faktycznie, było gorąco, ale tak się jakoś nie wigilijnie zrobiło, no ale ja się nie specjalnie znałem na tych babskich zwyczajach wigilijnych. Położyły paczuszki pod choinką, obok tych moich pluszaków i dezodorantów i zaczęły ustawiać talerze z jedzeniem. Beata przyniosła opłatek i ustawiła na środku. Otworzyłem wino, nie miałem kieliszków, to dałem szklanki. Ania wyłączyła myszoskoczki, przełamaliśmy się opłatkiem, po czym ja się zabrałem za pierogi, a dziewczęta za wino. Zauważyłem, że na stole nie ma karpia. Wypiłem cały kieliszek, było jakieś cierpkie i mocne, jak na wino, nie byłem przyzwyczajony.

Sam tu mieszkasz, zapytała Ania i przysunęła krzesło bliżej mnie, ale jeszcze nie zjadła widać wszystkiego, bo równocześnie z tym przysuwaniem nakładała sobie sałatkę i nie wszystko trafiło na talerz, nie szkodzi, posprząta się, powiedziała Beata i też się przysunęła, poczułem się jak w pułapce, ale w końcu mi nic nie groziło od tych fajnych moich koleżanek. Opowiedziałem im ni z tego ni z owego o mamie i o tym, że w ciągu paru tygodni zostałem sam na świecie, bez brata, Bariego, mamy i tatki, tak bardzo chciałem im powiedzieć wszystko, nawet o Hani i tych jej niedobrych ostatnich znajomych, ale jakoś to nie mogło wyjść ze mnie i nie wyszło. Zasmuciły się i zaczęły się do mnie przytulać, ale jakoś tak sobie nawzajem przeszkadzały, że Beata się jakby obraziła i powiedziała, że idzie na papierosa na korytarz i poszła tak jak stała, a Ania powiedziała, jak chcesz to cię pocieszę, chodź do łóżka. I poszliśmy, ale mnie się zrobiło żal Beaty i powiedziałem, fajnie ale niech Beata też już przyjdzie, bo się przeziębi, pójdę po nią, jak chcesz, może być, powiedziała Ania. Nalała sobie następny kieliszek, z drugiej butelki, co to ją musiałem otworzyć i wtedy coś zaczęło pukać do okna. Zasadniczo nie boję się złodziei, bo jak się mieszka na drugim piętrze, to raczej oni przez okna nie wchodzą, no i była Wigilia, choć wczoraj w telewizji mówili, że w święta to najwięcej włamań jest oprócz wakacji. Ania krzyknęła i przykryła się kołdrą, razem z głową i kieliszkiem z winem.

Na parapecie leżał wczorajszy gołąb, ale nie miał już głowy żaby, tylko ryby, za dużo tych ryb, przypomniałem sobie o moim sąsiedzkim obowiązku, więc wyrzuciłem gołębia i powiedziałem do Ani, muszę jeszcze coś zrobić dzisiaj, ale to tylko chwilę potrwa, nie bój się, to tylko ptak, nie wdawałem się szczegóły, bo by się mogła Ania spłoszyć. Wyszedłem na klatkę po Beatę, a ona stała w tej bluzce z gołymi nogami pod drzwiami doktora i słuchała, co tam się dzieje, ale jak zwykle nic się nie działo, przecież doktora nie było, tylko karp w łazience i choinki w pokoju. Kto tam mieszka, zapytała, ale poprosiłem, żeby weszła do domu, bo nie chciałem, żeby ktoś ją w takim stroju na klatce zobaczył, a poza tym zdrowo ciągnęło z dołu, pewno dzieciaki z parteru znowu zostawiły otwarte, a w Wigilię to zamykać trzeba bardziej niż w inne dni, bo złodzieje tylko czekają, kiedy ludzie wyjdą na pasterkę, a pewno już niedługo właśnie wyjdą. 

Powiedziałem dziewczynom, że muszę iść nakarmić karpia do sąsiadów; chyba zabić karpia, zaśmiała się Ania, prędzej pewno on by mnie zabił, zażartowałem, a Beata pocałowała mnie w szyję i powiedziała, że takiemu mięśniakowi z ochrony to nawet rekin nie da rady, no chyba że dziewczyna; albo lepiej dwie, powiedziała Ania i też się zaśmiała, posuwając się na łóżku. Ale chciałem najpierw załatwić swoje sprawy, zanim zabierzemy się do tych świątecznych zabaw, więc odpowiedziałem im kto tam mieszka, bez zbędnych szczegółów, bo też mogłyby się wystraszyć. Ale Beata jakoś słabo słuchała, bo się podczas tego mojego opowiadania rozglądała po pokoju, jakby czegoś szukała, więc spytałem, czego szukasz, Beatko, a Ania się zaśmiała i powiedziała, że ona pewno szuka jakichś zabezpieczeń przed skutkami miłości. Nie ma takich zabezpieczeń, powiedziała Beata, a ja się z tym zgodziłem, choć zasadniczo to jeszcze nie do końca wiedziałem czym jest miłość; szukam telefonu. Okazało się, że nie powiedziała w domu, że nie wróci na noc. No i życzenia trzeba było poskładać i była w kłopocie. My też, bo komórki nie miały zasięgu, a stacjonarnego nie miałem. I wtedy przypomniałem sobie o doktorze, jego telefonie i jego karpiu. I powiedziałem Beacie, że pójdziemy do sąsiada i stamtąd będzie mogła zadzwonić, podczas gdy ja będę karmił rybkę, tylko tam nie ma światła, więc wymyśliłem, że ona weźmie latarkę, a mnie do wsypania „kitiketa” do wanny wystarczy światło zapalniczki, którą od niej wziąłem. A Ania powiedziała, że się tymczasowo sama prześpi.

Uprzedziłem Beatę, że w dużym pokoju, gdzie na biurku stoi telefon, rosną sobie choinki, na co ona powiedziała, że bardzo dobry pomysł jak na święta. Zaświeciła latarkę i poszła w lewo do pokoju, a ja pstryknąłem zapalniczkę i wszedłem do łazienki.

Wanna była pusta. Nie było w niej nawet wody. Rozejrzałem się, czy nie wypadł na podłogę, ale podłoga też była pusta, nawet nie było na niej mokro. Znikła także puszka karmy. Pomyślałem o wigilijnych złodziejach i zrobiło mi się gorąco na myśl o tym, co pomyśli o mnie doktor Fisztajn. I wtedy usłyszałem krzyk Beaty, ale zanim zerwałem się do biegu, zrobiła się cisza. Wpadłem do pokoju, było ciemno i nic nie widziałem. Nie wyhamowałem za drzwiami i władowałem się prosto w choinkę. Zanim zwaliła się na ziemię, pociągając za sobą inne, poczułem na twarzy igły i świeży, świąteczno-leśny zapach i przez moment zastanowiłem się, skąd to się wzięło na tych osypanych, wyschniętych chabaziach, ale zaraz zacząłem wołać Beatę, bo właśnie sobie pomyślałem, że ona też wpadła na choinkę i przestraszyła się, może się przewróciła i gdzieś tu leży, ale przecież ją uprzedzałem, no i miała latarkę, a teraz ciemno było okropnie, pachniało choinką i była taka cisza, w której czuło się, że ona nie jest cicha bezosobowo, tylko ktoś w pokoju jest, ale powstrzymuje się nawet od oddychania. Naturalnie, skojarzyłem sobie to z brakiem karpia w wannie i od razu pomyślałem o tym złodzieju, i że to dobrze, bo go złapię i doktor nie będzie stratny, a ja nie wyjdę na ofiarę, której nie można nawet powierzyć opieki nad głupią rybą. I wtedy dostałem w łeb czymś oślizgłym i ocknąłem się dopiero, jak już byłem przywiązany do fotela bandażem elastycznym, pewno z tego gabinetu doktora, do którego nie można było wchodzić. Obok siedziała Beata, dotykała mnie ramieniem i czułem, że drży. Nadal było cicho i ciemno, ale oczy powoli zaczynały mi się przyzwyczajać do mroku, zresztą przez nie zasłonięte okna wpadało trochę światła z ulicy. Bandaż nie był zaciągnięty mocno i powinienem sobie z nim poradzić, nie martw się, szepnąłem do Beaty, nie wiem czemu nadal chciałem, żeby było cicho, będzie dobrze Beatko.

Bez słowa pokręciła głową, wpatrując się przed siebie. Spojrzałem za jej wzrokiem. Po drugiej stronie biurka doktora siedział karp wielkości człowieka, karp-niekarp, bo głowę miał ryby, a resztę ciała prawie ludzką, tułów okrywała ta bążurka doktora, a na biurku leżały wielkie zielone ręce, w prawej, tej bliższej mnie połyskiwał chirurgiczny skalpel. Pomyślałem, że zaraz mu go odbiorę, jak tylko uda mi się wyrwać z bandaża choć jedną rękę. W tym momencie, jakby słyszał to co powiedziałem, cofnął się nieco i skierował ostrze w moją stronę. Coś poruszyło się za nami, karp popatrzył ponad mną w głąb pokoju, ja też odwróciłem głowę i zobaczyłem przelatującego gila, który jeszcze dwa dni temu był całkiem martwy, a wczoraj ledwo poruszał dzióbkiem. Odwróciłem się z powrotem, ze strony gila, a nawet dwóch nie powinienem się zasadniczo spodziewać niczego złego, a ten skalpel jednak to było konkretne niebezpieczeństwo, z którym umiałbym sobie poradzić, gdybym miał choć jedną rękę wolną, ale karp znów jakby to usłyszał, popatrzył na mnie uważnie, pysk skrzywił mu się w czymś w rodzaju nieprzyjemnego uśmiechu i zacisnął mocniej dłoń na rękojeści. Zrozumiałem, że on umie czytać w myślach, nie wiem jak, ale umie i przypomniał mi się taki trening w jednostce przeciwko próbom ataku telepatycznego. Myśl o czymś, intensywnie myśl, co byś chciała zrobić, gdybyś mogła, odwracaj jego uwagę, myśl szybko o czymś skomplikowanym, szepnąłem do Beaty i sam też usiłowałem myśleć o czymś innym, o Hanusi spróbowałem, ale przy Beacie jakoś mi nie szło, więc zacząłem sobie przypominać, jak tata robił z Barim. Nie umiem o niczym myśleć, tylko o nim, jęknęła Beata, pomyśl o tym, co mieliśmy zamiar robić zanim tu przyszliśmy, podpowiedziałem, aha, dobrze, powiedziała, chętnie, i pomału odsuńmy się od siebie.

Nogi mieliśmy w miarę wolne, to po trochu się odległość między nami zaczęła powiększać tak, że już nie mógł nas widzieć jednym spojrzeniem, głowa mu zaczęła tak latać, ale że nie miał jednak zasadniczo szyi, to musiał się z całym korpusem przekręcać, raz na mnie, raz na Beatę i poczułem, że już nie umie się tak skoncentrować. Intensywnie myślałem o Barim i to mu sprawiało wyraźną przykrość, a jak patrzył na Beatę, to znów się wykrzywiał w tym głupim uśmiechu, tak trwało przez chwilę, wyrwałem w pewnym momencie prawą rękę, ale nadal trzymałem ją pod poręczą fotela, chyba nie zauważył, po chwili i druga się rozluźniła, mogłem już wyciągnąć ją spod bandaża, ale nie wyciągałem, czekając na dogodny moment, kiedy będę mógł zaatakować. Wolałbym wiedzieć, jak on ma z nogami, ale nie widziałem, były – jeśli w ogóle były – ukryte pod biurkiem.

I w tym momencie zapaliło się światło, normalne, elektryczne i do pokoju wszedł doktor Fisztajn, ciągnąc za sobą wielki podłużny pakunek. Zupełnie dobrze, panie sąsiedzie, już by się panu prawie udało, powiedział i błyskawicznie zaciągnął mi z powrotem bandaż na prawej ręce, ale tego, że lewa jest w rozluźnionym węźle nie zauważył. Uregulowałem wczoraj rachunek, powiedział, ale jakoś tak zapomniałem panu powiedzieć, że mi włączyli, może i dobrze. Pilnuj ich dalej, braciszku, poklepał karpia po karku i wtedy pomyślałem, że na pewno to wszystko nie może istnieć i że jestem ciężko chory i to od dłuższego czasu, uszczypnij mnie powiedziałem do Beaty, nie mogę, mam związane ręce i w ogóle nie wierzę, że tu jestem, po co mi był ten dyżur w Wigilię. Poczułem się jakby winny, zawsze wszystko spada na moją głowę, i nawet jak coś zaczyna u mnie iść dobrze, to zaraz musi koniecznie się spieprzyć, co za życie. 

Doktor otworzył drzwi do zamkniętego dotąd pokoju, to musiał być ten niedostępny gabinet, zapalił tam światło i dopiero mnie zatkało. Na wysokim łóżku, jakby ortopedycznym, przywiązana bandażami, leżała kobieta. Wyglądała jakby umarła już dawno temu, przypominała mi mamę, jak jej Bari nie pomógł, miała woskową twarz, zapadłe policzki, wpadnięte oczy, i odruchowo pociągnąłem nosem czy nie śmierdzi, ale niczego nie było czuć, a potem zauważyłem jak ten rzekomy trup miarowo porusza palcami obu rąk, splecionymi na piersi. Moja żona, powiedział doktor, jakby nas przedstawiał, zmarła trzy miesiące temu i jeszcze nie doszła do siebie, to kwestia czasu, nie miałem odpowiedniego materiału, ale teraz widzę, że jest, i to w jak najlepszej formie, zaraz się do tego weźmiemy, a i pan sąsiad nam się przyda, nie martwcie się, nic lepszego się nie może człowiekowi zdarzyć, jak oddać swój materiał genetyczny drugiemu człowiekowi. Braciszku, poproszę…

Karp odłożył skalpel i wstał zza biurka. Typowy błąd, szkolny można powiedzieć: wartownik prawie zawsze zwalnia się z wartowania, gdy na jego posterunek przychodzi dowódca warty, jego własny rozum usypia. A dowódca myśli, że nie musi uważać, bo przecież jego żołnierz pełni wartę. Naturalnie, bałem się dalej jak cholera i byłem ciekaw, czym to nam z Beatą grozi, ale zmusiłem się, żeby myśleć tylko o uwolnieniu się. Doktor przesunął w naszą stronę łóżko ze zmarłą żoną, po czym pochylił się nad podłużnym pakunkiem, a gdy rozwinął papier pakowy, zobaczyliśmy zupełnie szarego trupa starej kobiety. Beata wrzasnęła ze strachu i zemdlała. Obaj podskoczyli w jej stronę, a ja w tym samym momencie wyrwałem lewą rękę z bandaża, porwałem ze stołu skalpel i razem z ręką schowałem pod biurkiem, odwracając się jednocześnie w stronę Beaty. Nic nie zauważyli, widać myśli doktora całkiem zagłuszyły moje. Czekałem na sposobność. Komandos nigdy nie rezygnuje, dopóki żyje.

Doktor popatrzył na swojego koszmarnego brata, który wyszedł zza biurka i sięgnął poza łóżko zmarłej żony i czegoś tam szukał. Wyglądał jak normalny, trochę gruby człowiek, był ubrany w dresowe spodnie i tę bążurkę, ręce i nogi miał jak człowiek, tylko ta rybia głowa jakoś się nie zamieniła w ludzką. Od wczoraj urósł ze 70 centymetrów i teraz był wyższy od doktora, i wcale go nie przypominał. I nie tylko przez tę głowę, bo cała figura była taka nieproporcjonalna. Nie widziałem tego, ale tak sobie pomyślałem, że w jednaj z nogawek musi chować jeszcze nieodpadnięty ogon i to go z pewnością mocno ogranicza w ruchach. Znalazł za łóżkiem jakieś kable i przyniósł je doktorowi. Ten pochylił się nad jedną, potem nad drugą leżącą kobietą, jakby im wkłuwał końcówki kabla, po czym podszedł do Beaty, nadal była nieprzytomna, odgarnął jej włosy z karku i pochylił się nad nią. Zacisnąłem rękę na skalpelu, ale w tym momencie przykuśtykał do mnie braciszek i położył mi obie ręce na ramionach. Silny jak cholera, czułem to, był twardy jak lokomotywa i składał się z żelaznych mięśni. Ani nie drgnąłem, kiedy Fisztain wbił jej w kark cienką igłę, sprawdził połączenia i wytarł ręce w serwetkę. Z drugim kablem podszedł do mnie, po czym wbił sobie igłę w szyję, a drugą końcówkę zbliżył do mojego karku. Obliczyłem szanse ataku, były niewielkie. Potwór, pewno wyczuwając moją determinację, zacisnął mi ręce na ramionach. Szanse spadły do zera.

Pewno się zastanawiasz, po co mi ta transfuzja od ciebie, młody przyjacielu? Hm, przyznam, że w zasadzie ma ona motywacje pozanaukowe, po prostu spojrzałem na tę młodą damę, która ci towarzyszy w tych nieciekawych dla was okolicznościach wizyty w moim mieszkaniu, no i doszedłem do wniosku, że pewne cechy twojej osoby są lepsze niż te same cechy mojej osoby, normalne, to zużycie materiału, poza tym ja jako pokolenie powojenne nie miałem szans tak się dobrze rozwijać jak ty, choć wyczuwam w tobie trudne dzieciństwo i niełatwą młodość. Toteż transfuzja nie będzie pełna, po prostu wszystkiego nie chcę. Bo co do kobiety to oczywiste – jej komórki, a właściwie zawarty w nich materiał genetyczny posłużą do regeneracji mojej żony i matki, zapomniałem powiedzieć, że to po jej ciało właśnie pojechałem nad morze. Jestem ci wdzięczny za opiekę nad moim bratem, bo dzięki temu mogłem mieć szansę wykraść zwłoki jeszcze przed pogrzebem, to znacznie upraszcza wszystko, a jego ewolucja mogła przebiegać bez zakłóceń. To jasne, że to nie jest mój brat, to mój klon, który został stworzony przy pomocy materiału genetycznego wyhodowanego w tkankach ryb, które zdobywałem dzięki tobie. Ja tak samo jak ty nie lubię karpi, ale co zrobić – ryby są w dolnych częściach naszej ewolucyjnej drabiny i z nich najłatwiej jest wyhodować ludzki organizm, przyspieszając chemicznie to, co naturze zajęło kilkaset milionów lat i dzięki zaprogramowaniu genetycznemu tego procesu opuszczając etapy pośrednie, wszystkie te płazy, gady, ptaki, ssaki małe i większe, w końcu naczelne. Musiałem, naturalnie, eksperymentować, sporo egzemplarzy innych zwierząt wymknęło się spod kontroli, ale wymrą, zanim ludzie się dowiedzą, a ty im nie powiesz, już o to się postaram.

Pamiętasz co się stało ze sklonowaną owcą Dolly? Zdechła na sklerozę… Wyhodowano ją z komórki dorosłej sztuki, więc musiała się błyskawicznie zestarzeć, nie odbyła całego procesu ewolucyjnego i jej mózg nie nadążał za jej ciałem, a dokładniej to je wyprzedzał. Ja klonowałem nie tylko ciało, ale i psychoenergię. Temu tu osobnikowi, który jest moim biologicznym i psychicznym bratem, klonowałem własne neurony i wbudowałem własną psychikę. Dlatego porozumiewamy się telepatycznie na dowolną odległość, bez żadnych ograniczeń. To nie jest moja kopia, on naturalnie wciąż ma ograniczenia wynikające z jego pochodzenia, może to ustąpi, a może nie, tego jeszcze nie wiem. Ma też plusy w stosunku do człowieka – jest diabelnie silny, uparty i doskonale odbiera impulsy elektryczne mózgu, czyli mówiąc prosto, czyta w myślach. Wszystko to jednak jest tylko etapem przejściowym do tego, co tutaj właśnie robimy. Nie chcę bynajmniej być doktorem Frankensteinem dla ryb, i wcale się nie nazywam Fishstein, tak sobie wobec ciebie zażartowałem, bo już wtedy pod śmietnikiem wybrałem cię na partnera tego eksperymentu. Nieważne, jak się nazywam, ta wiedza jest dla ciebie zbędna, nigdy zresztą nie zdążysz jej wykorzystać. Chodzi o to, żeby w martwe, choć tylko w sensie biologicznym, komórki tchnąć życie, żeby dać im z powrotem duszę, którą straciły. Dusza to jest energetyka mózgu, z której buduje się pamięć i uczucia, miłość i nienawiść, wiarę w Boga i niewiarę w ludzi. Na niższym etapie rozwoju, jak w roślinach, wystarczyło opracować odpowiednią substancję chemiczną, jak nawóz, która przywróciła życie w tych uschniętych choinkach, które teraz są zielone i pięknie pachną, i pewno je wyniosę z czasem do lasu, tworząc prywatny zagajnik doktora, powiedzmy, Fischsteina. Rozwój ryby stymulował pokarm chemiczny i chemicznie zmieniona woda. Ożywić człowieka, jak dotąd może tylko drugi człowiek. Niestety, na obecnym etapie rozwoju, najczęściej po prostu oddając mu swoje życie. Dlatego ku wielkiemu mojemu żalowi, będę musiał stracić sąsiada, a sąsiadka także zasili energetykę moich bliskich. Będziecie po prostu nawozem dla psychiki mojej rodziny, no i mojej przy okazji też…

Ktoś wszedł? Popatrz kto to, ostrożnie, uważaj, kable…

Igła wyskoczyła mi z szyi, ciachnąłem skalpelem po bandażu wiążącym mi prawą rękę, dwoma cięciami uwolniłem Beatę i zanim się zorientowali, kantem dłoni uderzyłem doktora w bok szyi tak, że błyskawicznie stracił przytomność i runął na ziemię, a ja wyrwałem Beacie z szyi końcówkę kabla i wbiłem ją głęboko w tchawicę doktora. Charknął głośno, ale potem zaczął oddychać miarowo, choć coraz wolniej. Chciałem patrzyć jak jego gasnące życie uchodzi do nieruchomych ciał jego żony i matki, ale nie było czasu na takie rozrywki: brat Karpowicz zawrócił z korytarza i brnął teraz między choinkami, które zwaliłem wchodząc po ciemku do pokoju. Miałem może jeszcze ze trzy metry przewagi, kiedy Beata się ocknęła i zaczęła krzyczeć. Uciekaj, wrzasnąłem, do drzwi, kątem oka zauważyłem w korytarzu przerażoną twarz chłopaka, który wczoraj chciał mi ukraść zakupy i nie wybudzoną dobrze ze snu Ankę. Beata przemknęła obok potwora, który obrócił się powoli jak dźwig i wyciągnął łapy, żeby ją zatrzymać, ale nie zdążył, a ja rzuciłem się na niego jak szczupak i wbiłem skalpel w miejsce, gdzie człowiek ma serce, dopiero poniewczasie orientując się, że to nie jest człowiek. Na poprawkę już za tym razem nie było czasu, skalpel wypadł i zniknął gdzieś w cetynie, a on złapał mnie obydwiema rękami za szyję i pomyślałem, że już po mnie. Jakaś resztka mojej świadomości przypomniała mi, że mam w kieszeni jeszcze jedną broń. Traciłem już świadomość, gdy zdołałem wyciągnąć zapalniczkę Beaty. Zamknąłem oczy i pstryknąłem, zapalniczka wypadła mi ze słabnących rąk, jednak płomień błyskawicznie objął bonżurkę doktora i, niestety, także moją koszulę. Zapiekło mnie okropnie, ale puścił mnie zaskoczony i niezdarnie zaczął się oganiać od płomieni. Upadłem na podłogę i przeturlałem się po niej, jednym ruchem zdarłem z siebie koszulę i odrzuciłem w jego stronę. Odprowadził lecący płomień wzrokiem. Zapaliła się sterta choinek na podłodze, rzuciłem w tę stronę fotel, usiłował się osłonić, ale grube cielsko straciło równowagę i runął z trzaskiem na podłogę. Nie czekałem na efekty, tylko wyprysnąłem do korytarza, gdzie całe towarzystwo stało jak widzowie na pokazie ogni sztucznych, w czasie którego ja, człowiek, niemal nagi walczyłem z ubraną w szlafrok rybą. Otworzyłem drzwi, porwałem z szafki pęk kluczy, który tam zostawiłem wchodząc, przekręciłem tylko jeden zamek i wpadliśmy do mojego mieszkania.

Ogłupiały chłopak wskazał ręką stojącą w korytarzu reklamówkę. Wino panu odkupiłem, wczoraj stłukłem, przepraszam, no i tak wyszło, powiedział, wszyscy patrzyli w stronę płonącego za drzwiami mieszkania doktora. Mamy jakieś dwadzieścia minut, powiedziałem, zanim albo zapali się cały dom, albo ten płomień sam się zdusi. Więc spokojnie ubierać się, brać żarcie i winko i uciekamy. W łazience szybko się umyłem, żeby nie straszyć ludzi i po chwili wahania wtarłem w siebie maść regenerującą doktora Fisztajna. Przestało boleć natychmiast. Wziąłem tylko pieniądze i dokumenty, i ciepły sweter. I puchówkę. Wyszliśmy przed blok. W oknach na drugim piętrze widziałem płomień.

Stanęliśmy na chodniku. Grupki ludzi wychodziły z klatek, okutani szalami, w czapkach, bo mróz był spory. Dokoła rozbrzmiewały życzenia Wesołych Świat. Pachniało pieczoną rybą. Od strony marketu rozbłyskiwały sztuczne ognie, błyskało też w naszym domu. Dokąd teraz, zapytała Ania, obejmująca mnie z prawej strony, tam gdzie miałem mniejsze oparzenia, może do ciebie, powiedziała do chłopaka, który szedł przodem, nie bardzo, powiedział, my teraz idziemy na pasterkę, to ja się pożegnam i jeszcze raz przepraszam, co złego to nie ja. To i my chodźmy, powiedziała Beata, potem wrócimy z wszystkimi ludźmi i tak będziemy mieć jakieś alibi, pamiętajcie, nas tam w ogóle nie było, no nie, siedzieliśmy najpierw u ciebie, a potem przyszedł ten mały i poszliśmy na Pasterkę. Nie jestem mały, proszę pani, mam już 16 lat i nazywam się Wiktor. A jak ręka, już nie boli, zagoiło się, spytałem. Tak, wszystko jest super, powiedział, trochę tylko swędzi. To ja lecę po rodziców i spotkamy się w kościele. Albo po kościele, powiedziała Ania. Wiktor podniósł na pożegnanie rękę i w świetle latarni zobaczyliśmy prześwitującą między palcami błonę płetwy. Z sąsiedniej klatki doleciał zapach sernika. Dzwony biły na Pasterkę.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Maciej Pinkwart, Zapach Wigilii, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

  1. E. Nowicka, Świat człowiek, świat kultury, wyd. 7 zmienione i poszerzone, Warszawa 2012, s. 7.

Powiązane artykuły

18.03.2021

Posąg Emeryka 

 Za siedmioma górami, za siedmioma lasami chciałem żyć długo i szczęśliwie… Tymczasem  znów Święty Krzyż i porastająca go Puszcza Jodłowa. „Jeżeli nawet będę żył tutaj długo, czy będę szczęśliwy?”  zastanawiałem się, idąc kamienistą drogą przez rodzinną wieś. Góra ogromniała i znów, jak przez całe dzieciństwo, zasłaniała sobą widnokrąg. Szło mi się coraz trudniej: ciążył mi plecak, a może widok góry, spod której nie mogłem uciec?

Dom sołtysa i przed nim jak zwykle, zbiegowisko. Gdy nadszedłem, umilkli. Kiwnąłem im głową  i na powitanie i na pożegnanie – bo nie miałem ochoty z nikim rozmawiać.

 Nierób  dogonił mnie czyjś złośliwy szept, niby znienacka ciśnięty kamień.  Matka się dlo niego zamorduje…

Źle tając złość, chciałem się dowiedzieć, kto to powiedział. Powtórzyłem pytanie, bo pospuszczawszy głowy  milczeli.

 A bo co, nieprowda?  przed gromadkę wysunął się Ubek.  Matka se zyły przez ciebie wypruwo.  Nabrał pewności siebie.  Kto to widzioł, zeby jedno baba musiała tyle roli łobrobić?!  Urwał, żeby poszukać wsparcia w oczach pozostałych.  Ni mos dlo matki litości. Ino abo w tych ksiunskach siedzis, abo za tom piłkom ciekos… Pochowołześ już łojca. Co ci z ksiunzek przydzie  zacietrzewił się, bo i też Cietrzewiem czasem go nazywano  jak matke pochowos?

 Taa…  poparła go zawsze żądna plotek żona sołtysa  wcoraj psez cały bozy dziń łorała. Dzisioj tys, ino co z polo zjechała. Tak jakby chłopa w chałupie nie było…

 E… no bo i jaki ta z niego chłop?! Ksiunze przecie, tfy!  splunął Ajmsorry.

Odszedłem. Jak powiedzieć matce o wszystkich moich klęskach? Jak przyjmie wiadomość o najdotkliwszej  że zamiast praktyki w sądzie niebawem czeka mnie odbycie służby wojskowej? Z trzech lat spędzonych na wydziale prawa jedyne, co uznałem za warte zapamiętania, to niesamowicie błękitne oczy pewnej pani magister.

Do domu już było blisko. Gdy ojciec wracał pijany, pytałem matkę, dlaczego nie zamknie mu drzwi przed nosem. Chyba naprawdę musiała go kochać. Za to ja znienawidziłem ojca, ledwie zacząłem dorastać. Choć przez całe dzieciństwo żyliśmy w przyjaźni. Dorabiał sobie na wódę, wińsko, piwsko, nitując dziurawe wiadra i misy, które znoszono mu zewsząd. Lubiłem mu pomagać, bo znał mnóstwo opowieści o rodzinnej okolicy. Opowiadał je, rozpłaszczając młotkiem nity na szerokość szczeliny w wiadrze. W ten sposób dokonała się we mnie nitologizacja ziemi świętokrzyskiej. Często opowiadał mi legendę o posągu Emeryka. Kazał mi ją sobie dobrze zapamiętać: bo mogę kiedyś zapragnąć końca świata, a wtedy wystarczy przewieźć tę figurę na szczyt Świętego Krzyża. Wierzył, że po końcu tego świata nastanie nowy, lepszy, i bezustannie powtarzał swój ulubiony cytat z Apokalipsy: „Widziałem nowe niebo i nową ziemię, albowiem stare niebo i stara ziemia przeminęły, i morza już nie ma…”.

Żebym tak mógł sobie przypomnieć, czy opowiadając tę legendę, ojciec był trzeźwy… Wszedłem przez furtkę na podwórko, a potem po schodkach do domu. Szukałem matki, ale nigdzie jej nie było. Wreszcie znalazłem ją  w pokoju, który niegdyś dzieliła z ojcem. Leżała na łóżku. Spała. Zasnęła w ubraniu, co świadczyło, że musiała być bardzo zmęczona. Patrzyłem na nią w milczeniu: ależ się postarzała! Trud życia  na marne? Może z powodu tej płaskorzeźby, która wisi nad łóżkiem? Dostała ją ode mnie. Zrobiło mi się wstyd na myśl, że matka nie wie, w jaki sposób zdobyłem dla niej ten podarunek. Niebawem po mojej pierwszej komunii wybrałem się na odpust, który rokrocznie odbywa się na Świętym Krzyżu. Wręczając mi pieniądze, matka poprosiła, żebym nie stracił ich na lody i zabawki, ale coś jej kupił, na przykład różaniec. Stary, odziedziczony po jej matce, gdzieś się zawieruszył, a przecież musi się modlić. Do Boga, żeby się ojciec opamiętał. Oczywiście, większość pieniędzy poszła na lody. Za resztę zakupiłem korkowiec  chciałem nastraszyć nim chłopaków ze wsi. O prezencie dla matki przypomniałem sobie dopiero wtedy, gdy pod kościołem nie było już kramarzy, został tylko stragan ludowego artysty. Pakował do plastikowych toreb swe święte Michały, smoki, anioły z obojętnymi drewnianymi oczami. Z rezygnacją oglądałem resztki i nagle wypatrzyłem dłubankę wyobrażającą, jak mi się zdawało, ptaka o złożonych skrzydłach i krótkich nóżkach. Chwyciłem figurkę i uciekłem. Rzeźbiarz nawet nie próbował mnie gonić, tylko wrzasnął za mną, złorzecząc mnie i mojej rodzinie. Zbiegłem z góry drogą, którą w odwrotnym kierunku podążał na walną rozprawę z Krzyżakami król Władysław Jagiełło. Zatrzymałem się przy posągu Emeryka. Mogłem wtedy dokładniej przyjrzeć się swej zdobyczy: była to głowa Syna Bożego, ujęta z profilu… Misternie wyrzeźbione długie włosy Odkupiciela wziąłem za ptasie skrzydła, a jego szpicbródka wydawała się ptasimi łapkami. Ze złości, że popełniłem świętokradztwo, chciałem to rozbić o Emeryka, ale się powstrzymałem: przypomniałem sobie opowieść ojca.

Matka cieszyła się chyba jeszcze bardziej, niż gdybym jej kupił różaniec. W następną niedzielę dała głowę Chrystusa do poświęcenia proboszczowi. Powiesiła ją nad ich łożem małżeńskim  pewnie w nadziei, że może wśród swych licznych zajęć Chrystus kiedyś odciągnie ojca od butelki.

„Dlaczego ci nie powiedziałem, że ja tego Jezusa ukradłem, więc szczęścia nam nie przyniesie?”  spojrzałem na śpiącą. Okryłem ją kocem. Wyszedłem z domu, nawet się nie przebrawszy, bez posiłku. Skierowałem się do obory.

Kary stał przy żłobie, podskubując siano zza drabinki. Jego sierść lśniła od potu. Na mój widok zarżał przeciągle. Dawno nie miał okazji oglądać mnie w oborze. Wziąłem derę, żeby go wytrzeć. Myślałem o słowach sąsiadów  że matka dopiero co zjechała z pola. Jeszcze inne słowa sobie przypomniałem, które piekły mnie jak uderzenia w policzki. Ludzie ze wsi źle mi życzyli, odkąd tylko spróbowałem zrzucić z ramion Święty Krzyż. Czekali, że się potknę i góra mnie zmiażdży.

 

Założyłem chomąto na koński kark. Udowodnię wszystkim, że nie boję się pracy w polu. Kary strzygł uszami, ale wydawał się spokojny. Odwiązawszy uzdę od żłobu, trąciłem go lejcami, bo jakby nie miał ochoty opuszczać obory. Zastanawiając się, czy prawidłowo zapiąłem uprząż, szarpnąłem lejcami bardziej zdecydowanie. Nie najpewniej się czułem, co koń wyczuł. Parsknął. Uderzył kopytem. Spoglądał na mnie z kpiną. Nawet zaczął rżeć, jakby zanosił się od śmiechu. Przypomniały mi się spojrzenia i śmiech sąsiadów, kiedy tuż po śmierci ojca spróbowałem gospodarzyć a tylko wywróciłem na prostej drodze wóz ze słomą.

W końcu udało mi się wyprowadzić konia z obory i skierować do wozu. Usiłowałem go zaprząc, ale znów rżał i tańczył końskiego obertasa. Ojciec, jaki był, to był, ale na taki taniec nawet najbardziej narowistemu ogierowi by nie pozwolił. Sięgnąłem po bat. Rzemień ze świstem spadł na grzbiet karego, tworząc długą smugę na jego sierści. Zarżał wściekle, lecz uspokoił się na tyle, że mogłem zapiąć postronki do orczyka i założyć naszelnik na dyszel.

Matka wyszła z domu…

 Jadę orać  poprawiłem leżący na wozie pług.

 Orać?  zaniepokoiła się.  Ledwie co z pola zjechałam. Dajże zwierzęciu odpocząć. A w ogóle, kiedyś ty koniem orał? Jeszcze ci ucieknie…

 Nie ucieknie!  wskoczyłem na wóz i stanąłem w rozkroku.  Wio!  popędziłem karego, zawracając kołem na podwórku.

 Nie jedź…  matka prosiła, nie, rozkazywała.

 Trochę poorzę  zaciąłem konia batem  i niedługo wrócę. Wio!

 Jezu!  próbowała mi zabiec drogę.  Mój Jezu…  wołała, aż pomyślałem, że tak musiała krzyczeć Maryja, widząc swego Syna opuszczającego ich dom na zawsze. Jechałem po wyżłobionej dwiema koleinami polnej dróżce. Trzymając w rękach lejce, miałem wrażenie, jakbym znów trzymał na wodzach swoje życie. Z sąsiednich pól obserwowały mnie zaciekawione oczy… Zatrzymałem wóz, bo dojechałem do zaoranego w połowie żytniska. Żeby zaorać tyle ziemi, matka musiała zacząć wcześnie rano. Z przeświadczeniem, że dam radę dokończyć to, co zaczęła, uwiązałem lejce do kłonicy i zdjąłem pług z wozu. Zanim położyłem go w bruzdę, musiałem oczyścić lemiesz zwitkiem trawy, złotawobrązowej po upalnym lecie. Moi sąsiedzi porobili sobie przerwy, żeby się przyglądać, jak sobie radzę. Bałem się najmniejszego błędu  ale by się śmiali! Zaprzęgłem konia. Starczyło już tylko zrobić z namaszczeniem znak krzyża  mimo wątpienia w jego skuteczność…

 Nie orz!  nadbiegała matka.

Strzeliłem z bata i koń ruszył. Lemiesz odciął skibę brunatnej gleby, w której wiła się przecięta dżdżownica. Wszystko szło, jak należy.

 No, ja wam teraz pokażę – wszystkim…

Koń zarżał przeciągle: spostrzegł kobyłę, którą orał sąsiad. Szarpnął się w przód. Ściągnąłem lejce, a on stanął na zadnich nogach. Co robić? Batem go, raz, drugi, trzeci…

 Nie bij go!  matka była tuż, tuż.

Końskie białka zaczerwieniły się. Kary coraz mocniej rwał do przodu. Klacz doprowadziła go do szału. Potknąłem się o bruzdę. Upadłem twarzą w spulchnioną ziemię. Usiłowałem się podnieść, ale lejc z rąk nie wypuściłem.

 Puść lejce!  krzyknęła matka.  Bo cię zabije!

I tak nie miałbym siły dłużej ich utrzymać. Koń ruszył z kopyta, ciągnąc za sobą przewrócony pług. Leżałem twarzą w ziemi. Żeby tak się otworzyła i mnie pochłonęła… Przecież jest moją matką!

 Nic ci się nie stało?

Pokręciłem przecząco głową, nie odrywając twarzy od ziemi. Nie chciałem, żeby zobaczyła na mojej twarzy błoto z łez i ziemi świętokrzyskiej.

 Tylko narobiłeś sobie wstydu…  roztrzęsiona, zdyszana po biegu pochyliła się nade mną.  No, idź do domu. Muszę iść po karego  oddaliła się  sąsiad go złapał.

Ziemia nie otworzyła się, żeby mnie pochłonąć. Może dlatego, że jestem jej wyrodnym dzieckiem? Jej ukochane dzieci spoglądały na mnie szyderczo. Myślałem o nich z nienawiścią, nienawidziłem ich i ich matki. Ta nienawiść dodała mi sił, podniosłem się. Otrzepałem z brudu ubranie i wytarłem dokładnie twarz.

Czekałem w kuchni na matkę, wyglądając przez okno na podwórze. Nawet nie zauważyłem, gdy weszła. Dopiero słysząc kroki w korytarzu, zacząłem się zastanawiać, jak jej powiedzieć, że przez tyle lat ją okłamywałem. Wierzyła, że uda mi się zabrać ją stąd gdzieś daleko… Ojciec przez całe życie jej to obiecywał. Czy zdoła mi wybaczyć, że ja również ją zawiodłem? Może odwróci się ode mnie, zamiast dodać sił?

 I po co było się brać za coś, czego nie potrafisz?  weszła do kuchni, gdy stałem odwrócony do okna.

 Masz swoje książki  powiedziała po chwili  to ich pilnuj. Jednych Bóg stworzył do orki, drugim dał głowę do nauki… Zdaniem asystenta było odwrotnie: to właśnie do orki w polu, a nie do nauki się nadawałem.

 Muszę ci o czymś powiedzieć  wreszcie się odważyłem odezwać. O tak, czas wyznać jej całą prawdę…  Wiesz, te moje studia… Wyrzucili mnie…

 Jak to? Dlaczego?  W jej oczach była rozpacz.

 Nie zdałem egzaminu, z którego miałem warunek. To już koniec. Chyba mnie wezmą do wojska… Nie wiem, co robić…  nie patrzyłem jej w oczy.

 Pójdę się położyć…  Usłyszałem, jak odchodzi. Spojrzałem za nią, bo rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Matka chwiała się wsparta o kuchenkę. Na podłodze leżała rozbita szklanka. Podszedłem, wziąłem matkę pod rękę i zaprowadziłem do sypialni. Posłusznie dała się położyć na łóżku. Zasunąłem kotary i zapaliłem lampkę nocną. Usiadłem obok. Wyglądała jak ryba wyjęta z wody, choć leżała w milczeniu. Z jej oczu nie płynęły łzy, ze łzami byłoby łatwiej. Natychmiast znalazłyby sobie koryta w zmarszczkach na twarzy. A tak te zmarszczki trwały  suche, nieustępliwe, jak bruzdy w polu.

 Co my teraz zrobimy?  cicho zapytała. Co miałem powiedzieć, gdy patrzała na zgliszcza, ruiny.  Jak się ludzie ze wsi dowiedzą, nie dadzą ci spokoju…

 Nienawidzę ich!  zacisnąłem pięści, to ona była ofiarą, nie ja. I jej nagła troska o mnie była gorsza niż lejce, którymi wlókł mnie kary.

 Mam dość ludzi, mam dość całego świata!  krzyczałem. Przypomniała mi się legenda o posągu Emeryka. I słowa ojca. Oto nastał dzień, w którym zapragnąłem, żeby świat przestał istnieć.  Pamiętasz opowieść o pielgrzymie świętokrzyskim? Ojciec mi mówił  ciągnąłem, a matka patrzała na mnie ze spokojem  że podobno wystarczy przenieść figurę na szczyt Świętego Krzyża i będzie koniec świata. Tak, tylko tego pragnę.

Ukryłem twarz w dłoniach, a ona uśmiechnęła się nagle. Jakby chciała powiedzieć: „Bredzisz, synu, bredzisz…”

Nie zauważyłem, kiedy zasnęła. Siedząc obok, uzmysłowiłem sobie, jaką krzywdę jej wyrządziłem.

 I widziałem nowe niebo i nową ziemię, albowiem stare niebo i stara ziemia przeminęły, i morza już nie ma… powiedziałem do jej nieruchomej twarzy. A może ojciec to wyszeptał. Nie wiem.

 

Opowiadanie zostało opublikowane dzięki programowi Tarcza dla literatów.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Zbigniew Masternak, Posąg Emeryka , Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

  1. E. Nowicka, Świat człowiek, świat kultury, wyd. 7 zmienione i poszerzone, Warszawa 2012, s. 7.

Powiązane artykuły

03.03.2021

Dziecko

– Dziadku, do Sarapatów zajechał samochód! – stęknął Mietek, nadziewając na widły sporą porcję gnoju.

– I co…?

– I stoi. Już dobrą godzinę!

– Przyjechał, to i stoi… A co, może ma wisieć?!

– Iiii… A to dziadek nie wie, że do Sarapatów nie zjeżdżają hondy?

– Hę? Honda, powiadasz, smyku?

–A tak, dziadku! I to najnowszy model…

Zapatrzyłem się w sploty białego powoju. W roje brzęczących much, unoszących się nad gnojowiskiem.

Cóż mnie może obchodzić jakiś srany model… Honda, czy nie honda?! Kiedy człowiek przeżyje wojnę i z bożą pomocą wciąż kulasami rucha, co mu tam jakiś model…?!

Lecz kichanych Sarapatów czasami wybitnie nie lubię… Nie to, żeby mi arcyspecjalnie zaleźli za skórę, ale ciągle mam w głowie słowa mego ojca.

– Pamiętajże, mój Dyzio! Tego Sarapatę – szmatławca to pchły żywcem zjedzą! Pieron niech strzeli gnoja za zniszczoną kapustę! I niech pożre szaleju jego wredna koza!!!

A potem zmarł i ojciec, i leciwy senior Sarapata, a na gospodarce został spaśny Oleś oraz jego cztery rude córy.

Z grubą Anielką chciało mi się żenić. Jednak los ze mnie zakpił – sądziłem – puściła mnie kantem.

Kiedy wróciłem z frontu, wyparła się brzucha, lecz w zdradzieckie sekrety wprowadził mnie Antek – jakże mogła ta żmija!!! Oddała mi listy… Antek zaś… związał się z moją Anielą, bo się wnet okazało, że jednak z tym brzuchem to wierutna bujda. Zbudowali się migiem za Czerwoną Groblą. A ja poznałem Jadźkę… Jednak żal pozostał. Ech! Dawne to historie…

Teraz u Sarapatów urzędują młodzi. Ano, leci ten czas…

 

***

 

Gorąc jak się patrzy! Popiłem letniego kompotu, bo lubię – znów mam problem z pęcherzem. No i bolą mnie plecy, a tego to już wybitnie nie znoszę… Zaś szczególnie – strzykania pod lewą łopatką.

– Dyzio, staryś!– jęczy Jadźka – Poleż ty pod pierzyną! Po co krzyż forsować?

Po co?! Po co?! A po to, że lubię siedzieć sobie na tym krześle, przy płocie pod krzakiem. Tak! I lubię popatrzeć na pylastą drogę… Na te moje muchy, co jak głupie niezmordowanie szaleją nad moją gnojówką. MOJĄ!!! A tym bardziej, że właśnie zakwitła czeremcha (moja!) – pachnie, że rany boskie! – aż kręci się w głowie!

– Durnaś… – mówię do Jadźki. Odwracam głowę. Gapię się z ostentacją wielkiego bociana, który właśnie ląduje na dachu chałupy. A co, może będę się babie tłumaczył?!

O! Znów się kręcą obcy. Idą wolno… Przystają. Akuratnie na wprost mego stanowiska przy płocie. Robią te głupie zdjęcia…

Oni są gdzieś ze Śląska. Przyjechali na łono natury, bo tam u nich powietrze jest strasznie zatrute. Zatem siedzą już tydzień u młynarza Kuśtyka; wielkiego eee… agronoma! Sam widziałem, jak rano się mydlili przy studni, potem poleźli het! w szczere pola.

Kuśtyk gada, że to jest agroturystyka – taka… nowa moda. Wyciąga tych miastowych jak magnes z ich luksusów na surowe, prymitywne warunki i na toto… łono… Wielki zwrot ku naturze. Świat się, kurna, kończy! Ludzie, ludzie!

Ha! Pamiętam, jak mnie kiedyś nasz Antek namawiał na tę… agroturystykę przy piwku…

– Ogarnąłbyś ze dwie izby na piętrze, bo i tak puste stoją! Maślnicę, jakieś koła od wozu rozstawił po całym obejściu, ciut zagrabił podwórze… Poustawiał przed gankiem bluszcz i pelargonie czy też inne dziadostwo, a się zaraz miastowe i drzwiami, i oknami będą garnąć. Kapnie trochę grosza…

– Tyś, Antek, w myśleniu jako i ten browar! Cienki!!! – zawrzałem. – Ja na gospodarce siedzę z dziada i pradziada! Niemiec mnie nie wykurzył, a ty tu teraz na nalot miastowych próbujesz namawiać starego wiarusa! Bodaj by cię…

– Jadwiga, Jadwiga! Twój stary sfiksował!

– Ja sfiksował?! Ty gnido! Ty stary łobuzie…!!!

I zaczęła się jatka. No bo Antek, jak tylko łyknie, wszczyna awanturę…

 

***

 

– Dziadku, honda znów stoi…

– Rety! A co mnie to gówno… Rety! – ryknąłem, bo akurat zasnąłem i omalże nie spadłem ze stołka. – Mietek, jak ja ściągnę pasa, a jak ja ci przyłożę…!!!

– Najpierw trzeba mnie, dziadziuś, dogonić! – Mietek śmignął jak fryga. – Ej, pokazałbym ci, smarku, gdzie raki zimują, gdybym był ciutkę młodszy!

Honda, honda… Podrzemałbym spokojnie na tym krześle, przy płocie a tu jakże podrzemać przy tym Mietku – pieronie!

– Jadźka!!! – wołam – No chodźże, przynieśże mi kompotu…

Drzwi stękają i Jadźka już idzie powoli.

Suną gęsi siodłate wskroś zmęczonej drogi. Białe, senne i tłuste. Napiłbym się mocnego rosołu… Jadźka daje mi kompot.

– Znowu goście u… Widzisz, mój Dyziu, ten czerwony samochód za drogą? – mówi.

Widzę, durna, o kurna, jeszcze mnie nie dotknęła jasna kurza ślepota.

– Jadźka, załóż se okular, przecież on jest bordowy… Na dodatek to honda.

Spluwam. Grupka szczeniaków wytacza na drogę motocykl. Kurz się kłębi… Najmłodszy syn Antka w mig zapuszcza motor. Rzuca soczystą wiąchę rudy zięć Maćkowej…

 

***

 

Toczy się lunatycznie ciężka, rdzawa bania podbarwiona ognistą purpurą. Rozczerwienia się leniwa woda… Drzewa stroją się rudo…

Kiedyś, jeszcze za młodu, myślałem, że się zajmie zagajnik od słońca.

Siedzę sobie nad stawem już długo. Stanowczo za długo. I dumam. A w domu moja Jadźka od rozumu odchodzi.

Planowałem ten wypad dość dawno. Jednak ciężko się wybrać, kiedy ciało nie słucha. Mięśnie jakby nie moje. Ale dzisiaj zebrałem się w sobie. Spakowałem do siatki podpłomyk, kawałek twarogu, cebulę oraz trzy puszki piwa. Wziąłem laskę i… w drogę!

– Hola! – wrzasnęła Jadźka. Wyleciała. Już z progu jak nie zacznie mi pięścią wygrażać.

– Ciort cię chłopie opętał! Puknij się w siwą głowę!

Obejrzałem się nieco przez ramię, a ona spuściła ciut z tonu – Wracaj, Dyzio, no… wracaj do domu. Przecie ledwo się ruchasz.

Coś się we mnie zaczęło gotować, ale mówię spokojnie do baby: – Jadwinia, a dieu!

Szedłem wolno. Wstąpiłem do Janka, do kuźni – w mig wyciągnął pół litra. Się wypiło i lekki jak piórko dryfowałem łagodnie wzdłuż pożółkłych klonów proboszcza – kaszel trochę mnie męczył, jednak deko popuścił, gdym posiedział na cegłach pod lipą na Czerwonych Groblach.

Zachciało mi się wracać, alem zawziął się, kurna.

Szedłem, szedłem spluwając.

Przemierzyłem kilometr betonu tej gównianej szosy, a potem już prawie dyrdałem, kiedym zboczył ku źródłom.

Sypki piach mi zazgrzytał kąśliwie w sandałach, wiatr papierki, śmieteczki potoczył…

Ogarnęła mnie chłodem dziwnie ciemna pustka. Pomyślałem, że życie jest takie… jakie jest; że się rodzić potrzeba i umrzeć, ale u kresu drogi nikt nie pewny, co potem. Pomyślałem, że ta bezwzględna tarcza czasu obróci się i nagle trzeba będzie przyklęknąć wobec wielkiej pustki…

Łzy stanęły mi w oczach.

Zatrzymałem się, dysząc, pod dębem. A za starą przecinką rozciągał się młodnik zielony jak… sen. Nachyliłem się. Tak bez powodu, bezwiednie. Nachyliłem się z bólu. Nachyliłem się ponad tą ziemią, co ludziom i grobowcem, i domem. Zobaczyłem garść śliskich, lepkawych maślaków – odruchowo wyciąłem je nożem dla Jadźki, powąchałem – pachniały. Lasem, dziczą pachniały cudownie – Boże mój! Padłem, płacząc, spoconą, rozognioną twarzą w gęsty mech ,w te paprocie strzępiate, w rogatek srebrzysto-zielony…

Łzy leciały jak groch, jednak czułem, że muszę się podnieść. Bardzo chciałem się dowlec do martwego jesionu – wciąż tam stał niczym Sztolem – oparłem się plecami o nieżywą korę. Jak przed laty…

Gęsta trawa pełgała ku stopom, ponad głową kłębiły się jodły – zapatrzyłem się w staw, jakbym był tamtym chłopcem, który tutaj przychodził. Który nosił dziurawe pończochy i te pchły za pazuchą… Nagle cofnął się czas…

 

***

 

Pliszki parzą się, kłócą na martwym jesionie i paskudzą! Boże mój! Może czas się już z Niebem i ludźmi pogodzić, ale… jak, skoro niebo wysoko, a ludzie są niczym pliszki – przekorni, paskudni... Nie rozumiem i Nieba, i ludzi. Nie potrzeba mi Nieba i ludzi. Kocham święty spokój! Starczy, że noc i dzień się jak warkocz Jadwigi zaplata. Pachnie chleb, pachnie moja czeremcha i gnój przy mym płocie…

Późno. Słońce prawie zaszło. Staw obleka się rdzawą i czarną, błyszczącą tkaniną. Tajemniczo migoce i pluska.

Dawno temu garbata Cyganka powiadała, że właśnie w tym stawie, na dnie mieszka wodnik. Ci Cyganie zjeżdżali co roku i stawali taborem nad wodą. Dniami się rozpraszali, bo kobiety chodziły po domach, żeby wróżyć – za kopę jaj, półgęsek czy sera gomółkę, każdy mógł się dowiedzieć coś nowego o sobie. Ale za to wieczorem! – aj! trzaskały płonące polany, srebrne, drobne iskierki wirowały nad ogniem niczym żywy kurz.

Gruby Jano przynosił harmonię, a chudy Jano skrzypce i zaczynał się koncert. Wędrowała nad lasem łzawa, cygańska nuta…

Miałem siedem czy osiem lat, wykradałem się z domu, aby się poprzyglądać i posłuchać ich pieśni – poczuć, jak rozrywa duszę słodka rzewność…

– Czekaj, Dyzio, tylko patrzeć, jak Cyganie cię porwą! – straszyła mnie matka.

Śniło mi się nocami, że wyruszam z taborem…

Wypiłem trzecie piwo – ostatnie; nadal mnie trochę suszy. Tak się nie chce powracać – dobry tydzień będę skazany słuchać Jadźki jazgotu. Pewno już wieś mnie szuka. Ej, zastały się kości, jednak wstałem.

Żegnaj martwy jesionie, żegnaj drogie jezioro i wy, świerki – strażnicy zsiwiałej, postarzałej drogi…

 

***

 

Jestem jak dziecko.

– Dyzio, jesteś jak dziecko! – stwierdziła Jadwinia, a miała twarz bardzo poważną.

Dobre sobie – niech myśli, co myśli. Ważne, że nie jazgocze.

Siedzę znowu, jak lubię, na krześle przy płocie. Pachnie moja czeremcha, a muchy się ciężko huśtają nad gnojem.

Myślę o tym, że cudna i jakże łaskawa jest nasza przyroda. Jakże są doskonałe owoce tej krzywej węgierki, wznoszącej gałęzie jak ręce nad domem…

Od zachodu powiało znów chłodem…

A do Edka Konewki przyjechał strażacki samochód, bo się kundel utopił im w studni. Piękny wóz! Całkiem nowy i taki ognistoczerwony – zakupiła go wioska ze zbiórki proboszcza nie dalej jak przeszłego roku.

Prawie wszyscy tam poszli – znaczy się do Konewki – sam bym poszedł przypatrzeć się z bliska, jednak bolą mnie nogi.

Z daleka to nie to samo i nie widać wozu… Ciutkę mnie drzemka łamie…

Dziw mnie naraz ogarnia, że cała nasza wioska zmieściła się w Edka ogrodzie!

Jest i sołtys, i pan Górka – hurtownik, i dyrektor fabryki tytoniu, i pani Ela z biblioteki, dobrodziej ksiądz nawet! I wszystkie niedorostki…Tylko ten mały, chudy pędrak nie poszedł – jak straszydło na wróble stoi wciąż na drodze (oczywiście mojej!)… To ciekawe… Czyj on? Nie znam chłopaka…

– Ej, ty! Tak, ty! Podejdź… Powiedz prawdę, co tak stoisz i stoisz?

– Ja… Ja nic nie zrobiłem! Ja się tylko przyglądam…

– Ha! Przyglądasz się, patrzysz…! To widzę, ale… czemu nie w Edka ogrodzie? Przecież wszyscy tam poszli. Sam bym chętnie… no tego, gdyby… nie te nogi…

– Ja…

– Co ja?

– Ja… się boję. Bo ja jestem… obcy.

 

***

 

Wielki ból.

Pytam sam siebie, co ciebie boli? Może nerki, wątroba…? Może serce?

Nie wiem. Nie wiem naprawdę. Jednak mógłbym wykrzyczeć coś. Uciec…

Bo mnie cholera!, piecze i wyć by się chciało! Albo płakać…

Siedzę, smarkam przez palce… To się z Jadźką przezywam, to oglądam spękane paznokcie… Mietek, wredny, a niech go!!! Coś tam pewno przeskrobał, bo uciekł…

A ten srul znów tam stoi. Stoi srul ten bezczelnie przy płocie!

 

***

 

Nudy. Nudy na pudy!

– Mietek! – mówię – z wrześniem zaczyna się szkoła, to się ucz! No, rób cosik!

Mietek tylko się spode łba spogląda i śmieje się w kułak.

Jadźka robi te swoje kompoty.

No, a Antka nie widzę od czasu tej afery z Konewką.

Pusto – głucho. Mój Boże, nie ma człek się z kim szczerze pokłócić!

A czeremcha przekwitła. Nie pachnie.

Nawet muchy zamarły nad moją gnojówką. Durne muchy-świntuchy – dlaczego nie tańczą?

Nie pasuje im coś; coś śmierdzi im w gnoju…

 

***

 

No i sprawa się rypła!!!

Troglodyci! Bandyci! A nasz proboszcz – psia jucha, siedzi na moim krześle i udaje Greka.

Nie mam słów. I na gówno mi słowa! Niech się zbiera padalec z mojego podwórka!!!

Najpierw popił kompotu, potem bimbru, a potem…

Potem jak mnie nie zacznie namawiać, bym przeznaczył jeden procent podatku na dzieci bezdomne!

No i kiedy mnie ruszył, no i kiedym się wzruszył, no… Nie!!! Bomba! Bomba jądrowa!!!

Się skubaniec rozgadał i wygadał, że… to właśnie tą hondą wiśniową czy bordową… Że tym krecim gównem, że tym e… samochodem przywiózł Antek – ta żmija, tego srula!!!!!

I że go przysposobił. Nie sam Antek po prawdzie, ale jego najstarsza synowa, no bo z Jankiem zbyt długo nie mieli potomstwa. Jednak parch – wielki dziadek! wcześniej słówka nie pisnął!

Teraz wiem, czemu tu nie przychodzi.

 

***

 

 

A srul przylazł znowu. Stoi, kurna, pod moją czeremchą!

– Halo, ty ! Halo mały, a pójdziesz do domu!

– Dziadziuś, dziadziuś kochany, zwyrtło ci się w głowie! Ludzi przeganiasz z publicznej drogi? – Mietek aż się tarza ze śmiechu, a mnie dusi ze złości.

– Ale moja!!! czeremcha.

– Dziadziuś, a ten mały na imię ma Bronek…

– Jadźka, przynieś w mig kompot i nagotuj rosołu!!!

– Komu by tam chciało się gotować przy takim gorącu. Wejdź no, Dyziu, do kuchni – rozpłyniesz się z potu. Ale jak już koniecznie musisz, to sam se ugotuj…

O, cholera… A to co?! – dumam, a słowa Jadźki niczym te komary nad gnojem; wiszą – brzęczą mi tuż, tuż nad głową… Ha! Postawiła się! Rety, że się babie na starość zachciało buntować…

Zakasałem rękawy, obrałem jarzynę, opłukałem wołowe – wstawiłem ten garczek na nieduży ogień. Już pyrka! A co? Niech Jadwiga zobaczy, jaki ze mnie kucharz!

Pot leci ze mnie ciurkiem. Taki jestem słaby, jakby kuchnia wyssała ze mnie wszelką energię. Z tej duchoty i serce mi pika, i spuchły mi nogi. Położyłbym się chętnie do łóżka, jednak tego nie zrobię. Zwyczajnie, z przekory. Niech nie myśli kobita, że mógłbym ją kiedyś e… tego… posłuchać…

Nudy. Skwar.

Jakoś muszę wysiedzieć. Chciałem rosół, więc będę jadł rosół, tyle że już go nie chcę… Duszno, kurna, no przecież wytrzymam! Coś wymyślę, cholera! Popatrzę przez okno…

Muszę zająć czymś myśli; może prosiak proboszcza polazł Maćkom w szkodę, a może nadal stoi popod moją czeremchą mój srul…?

 

***

 

Postawiłem na swoim – Jezu, co za ulga w cieniu własnej, poczciwej czeremchy wyprostować nogi…

Dmucham, dmucham i dmucham – rosół dawno już chłodny, jednak w gardle mi stoi, więc udaję, że parzy mnie w język.

Odstawiłem miskę. Gapię się w obłoki…

Jadźka siedzi przed domem, bacznie mnie obserwuje… Gap się, głupia! No dalej… myślisz, że nie rozumiem? Ksantypa! Dla ciebie jestem dzieckiem. Durna! Zwiędła piwonia!!! Jędza! – urągam jej w myśli, chociaż przecież ją lubię.

Tylko po co mnie wciąż irytuje? Napiłbym się kompotu…

– Napiłbym się kompotu!

– Dyzio, jesteś jak dziecko! No, przecież masz rosół…

Teraz to już nie zdzierżę! Proszę Boga, niech się coś wydarzy! Piorun, pożar lub powódź…

O! proszę, właśnie idzie mój srul…

Czemu stanął ciut dalej niż zwykle, a raczej uskoczył? Na święte rany Jezusowe, toż by mi go rozjechał ten strażacki beczkowóz! A jednak… Pan Bóg pobożnych słucha – więc… POŻAR! Jeszcze nie wiem u kogo… Samochód jechał jakby… w stronę Edka Konewki… Jednak dymu nie widać.

– Dyzio, Dyzio! No, heca!!! – to Antek. A taki zdyszany, że aż się rozkaszlał. – Wieś już leci do Edka! Rusz się, chłopie…

– Antek? Nie ma ognia bez dymu – cosik cienki ten pożar…

– Jaki pożar?! A kto ci powiedział, że pożar?!

– Yyy… jak nie to, no to… co u diaska?!

– Ano, kaczor Konewków utopił się w studni!

– Kaczor się… im u-to-pił?

– Nie całkiem, bo pływa. Jednak studnia głęboka, więc nie umie wyfrunąć. Będą nasi strażacy skubańca wyciągać – trzeba ptaka ratować…

– Antoś, coś mi się widzi, że Edkowi za bardzo spodobał się szum wokół jego podwórka. Dojdę do was, niech no dojdę do siebie!

– Dobra, ino się pośpiesz!

Wstałem; Jadźka łypnęła groźnie. Otrzepałem spodnie. Srul ma żałosną minę i oczy wpatrzone w chałupę Konewki; w to całe pstrokate mrowie…

– Halo, ty! Mały! – popatrzył się na mnie, lecz nawet nie podszedł do płotu. Co mi ten Mietek mówił? – acha…

– Halo, Bronek! No… chodźże tu, Bronuś… – przybliżył się ostrożnie. Urwał listek czeremchy i międli go w brudnych paluchach…

– Bronek… Pójdziemy zobaczyć ten strażacki samochód, co?

– Ja…

– A mnie napuchły nogi, jednak czasem trzeba się przemóc, zdobyć się na odwagę. Tak przystoi mężczyznom…

Mały waha się chwilę i drapie za uchem.

– Pan poczeka, przelezę na drogę tą deską nad rowem…

Kiwam głową, wychodzę za bramę. Rowerem pędzi sołtys – oddycham spokojnie – bez niego nie zaczęła się akcja!

Bronek wsunął mi w dłoń swoją dłoń. Tłum gęstnieje. Przepycham się ostro ku studni – niechże chłopak zobaczy dokładnie całą akcję z kaczorem; niech się uczy.

Od słonecznych, wieczornych kolorów czerwienią się stajnie. A Czerwona Grobla w oddali od zachodu wręcz płonie!

Kapral Stańko wyłączył syrenę – jeszcze w uszach mi dudni!

Kaczor kwaknął, zatrzepał skrzydłami i potoczył się w sad. Wiatr zakołysał nagle koronami jabłonek…

 

***

 

Wszyscy już się rozchodzą – Bronek zabrał się z Antkiem do domu. Umówiłem się z małym na jutro; obiecałem pokazać mu gniazdo szerszeni, następnie pójdziemy na placek z wiśniami i herbatę ze sokiem…

Chyba nawet mu zetnę tę dojrzałą tarczę, co dojrzała przedwcześnie i dynda przed oknem – chlubę mojej Jadwigi – mimo iż będzie pyszczyć. A niech tam! Może pięścią wygrażać i sarkać – słoneczniki na tyłach ogródka są przecież zupełnie zielone…

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Anna Piliszewska, Dziecko, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

  1. E. Nowicka, Świat człowiek, świat kultury, wyd. 7 zmienione i poszerzone, Warszawa 2012, s. 7.

Powiązane artykuły

19.01.2021

Krowa w ogrodzie

Patrzę przez okno na sąsiada,
Który wyprowadził krowę do ogrodu.
Pod starą gruszą, wysoka trawa.
Zimna od rosy i wrześniowego wiatru.
Stoją tam teraz we troje. Stary mężczyzna.
Stara kobieta i krowa z kolczykiem unii
Europejskiej w uchu. Widząc ich
Chce mi się płakać. Nie dlatego, że słońce
Na gałęziach cofnęło czas. Ale dlatego,
Że ich obecność jest tak, niepokojąco znikoma.

Z tomu Od rozbłysku (Wydawnictwo Miniatura, Kraków 2013)

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jadwiga Malina, Krowa w ogrodzie, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

  1. E. Nowicka, Świat człowiek, świat kultury, wyd. 7 zmienione i poszerzone, Warszawa 2012, s. 7.

Powiązane artykuły

19.01.2021

Świniobicie

Tuż po świniobiciu.
Obraz patrzy.
Ściana bielona
W słomiane pasy.
Ściana jadalna.
Dalej tylko drzewa i sad.
Drzewa i sad.
Prababka cienko ubrana
Siedzi za stołem.
Perłowe. Ciężkie guziki,
Kapią na ziemię.
Gdy śpi. Zawiesiwszy
Na ramionach głowę.
Dalej tylko biały sad.
Talerz krwi.
Serce Jezusowe. 

Z tomu Zanim (Towarzystwo Słowaków w Polsce, Kraków 2007)

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jadwiga Malina, Świniobicie, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

  1. E. Nowicka, Świat człowiek, świat kultury, wyd. 7 zmienione i poszerzone, Warszawa 2012, s. 7.

Powiązane artykuły

03.12.2020

Nowy Napis Co Tydzień #078 / Po trzech latach…

Cykl Moja Białoruś osobista, do którego odnosi się poniższy komentarz można przeczytać tutaj.

 

Wróciłem. Napisałem publikowany tu we wcześniejszych odcinkach tekst sprawozdawczy, to i owo opowiedziałem kilku osobom – i zanurzyłem się z powrotem w tematykę mych normalnych prac historycznych. Bliska mojemu sercu Białoruś powróciła w krąg spraw ważnych, ale niejako odświętnych – nie śledziłem jej codzienności społecznej, a tym bardziej politycznej, sporadycznie spotykając jedynie białoruskie wątki kulturowe podczas moich wędrówek po bliskich Białorusi pograniczach Łotwy, Litwy i oczywiście na naszym Podlasiu. Jest takich treści dużo.

Po trzech latach Białoruski Sierpień 2020 uderzył we mnie nagle – i mocno. Czterdzieści lat wcześniej byłem młody – i z podobnym wewnętrznym napięciem pojechałem do Stoczni Gdańskiej. Po osiemdziesiątce takie wyprawy są nieco trudniejsze. Przede wszystkim liczy się jednak wzgląd inny. 

Stocznia była w Polsce, byłem u siebie. Białorusinem nie jestem – ich sprawie mogę sprzyjać, mogę o niej opowiadać w świecie, na pewno mogę się o nią modlić, ale nie powinienem się w nią bezpośrednio wtrącać. Białoruska racja stanu jest może w tej chwili bardzo bliska racji stanu polskiej, ale nie jest z nią zasadniczo tożsama. Tę swoją rację stanu powinni określić, nad nią dyskutować i ją realizować – sami Białorusini. Polak może – i moim zdaniem chyba powinien – im w tej realizacji w jakieś mierze pomagać, ale z pozycji życzliwego bezpośredniego sąsiada, a nie jakkolwiek rozumianego „starszego brata” ani „przewodnika na drodze do Europy”. A chcąc wypowiadać się na tamtejsze tematy, musi starać się zrozumieć najpierw szczególną specyfikę Białorusi, jej niepowtarzalną inność od każdego z jej sąsiadów. W tym – od Polski. 

* 

Aktualna sytuacja na Białorusi wymyka się wszelkiemu opisowi. Jest dramatyczna, zastanawiająca, ale przede wszystkim zmienna z dnia na dzień. Pisząc te słowa wieczorem 29 listopada 2020 roku, wiem, że już za tydzień okażą się one jakoś odległe od nowej, dynamicznie narastającej rzeczywistości. Jaka okaże się ta odległość, przewidzieć trudno, ale zastanawiać się nad biegnącym procesem zmian muszę – i chcę. Nie tylko z gorącej sympatii dla Białorusinów, lecz także z troski o własną polską skórę…

Obserwujemy bardzo ostry i rozszerzający się ciągle konflikt między wyłaniającym się z mgły i rosnącym białoruskim społeczeństwem a wciąż silną, choć stopniowo topniejącą władzą Aleksandra Łukaszenki. Dopływające informacje dotyczą głównie wydarzeń ulicznych Mińska i kilku dużych miast, w tle widać oczywiście masę studentów wszystkich specjalności, ale także wrzące ważne zakłady pracy i niektóre wyraziste środowiska zawodowe: najpierw ukazali się informatycy, zaraz potem służba zdrowia, wykładowcy wyższych uczelni i znane postacie ze świata kultury. Jutro dowiemy się pewnie o następnych… Mapa protestów poza Mińskiem wskazuje na Grodno i Brześć, ale także między innymi na Witebsk, Mohylew czy Homel, a więc na bliską rosyjskiej granicy Białoruś Wschodnią. Pojawiają się też na niej pierwsze miasta mniejsze, jak Zasław, Mołodeczno czy Orsza. 

Warto zastanowić się nad mechanizmami rozszerzania się tych manifestacji. Ich aktywni organizatorzy z różnych miejsc są oczywiście w ciągłym kontakcie. Jak jednak wiedza o ogólnokrajowej skali wydarzeń dociera do zwykłych, do wczoraj całkiem biernych politycznie mieszkańców miast i miasteczek, którzy dziś właśnie po raz pierwszy w życiu przymierzają się do zbiorowego wyjścia na ulicę? O takim scenariuszu nie opowiadają im przecież podległe Łukaszence media. Informacja, przestroga i zachęta, płyną po prostu z ust do ust. „Jakieś plotki” – powiedzą sceptycy. „Wszędobylska wieść gminna, tak jak kiedyś” – zafascynują się entuzjaści.

Mówi to coś o socjologii tego protestu i o jego motywacjach. Zaczął się chyba jako inteligencki i stołeczny, szybko przekształcając się po prostu w wielkomiejski. Wielkomiejskość w pierwszych tygodniach oznaczała wielokilometrowe pochody główną, strasznie długą i elegancką arterią miasta. Stopniowo w opisach starć z milicją pojawiły się „podwórka”. W zbudowanym „na nowo” w czasach sowieckich Mińsku podwórek w naszym polskim rozumieniu nie ma, są szerokie, otwarte i pozbawione mieszczańskiej intymności przestrzenie w osiedlach dziesięciopiętrowych bloków. Oznacza to, że odbywające się tu manifestacje ludności zmieniają swe oblicze, stają się mnogością wydarzeń osiedlowych, a więc nie anonimowych, a skupiających grono sąsiadów. Kiedy tu manifestuję, wszyscy na około widzą, co ja myślę… Prawie całe nasze „blokowisko” jest tu razem, wcale nie same oszołomy! A ci, których tu dziś nie ma, to tchórze i wypędki… 

Na miejscu Łukaszenki byłbym się nad tym zastanowił z dużym niepokojem. Uliczny pochód rozgonić łatwo, ale rozpędzenie całych kolejnych osiedli mieszkaniowych okazałoby się znacznie trudniejsze. Technicznie, militarnie, politycznie… Hałas by się zrobił na cały świat…

Ale pomyślałbym o tym także z perspektywy białoruskiego opozycjonisty. Dokonała się wielka rzecz. Niezaprzeczalnie odnieśliśmy duży sukces – rozpaliliśmy obywatelską wyobraźnię białoruskich miast. Uwidoczniła się w nich wspólnota odważnego protestu, wyrażonego zbiorowym gestem. Co dalej? Zadając sobie to kluczowe pytanie, trzeba ocenić najpierw realny zasięg społeczny tej wspólnoty i sens wybranego gestu protestacyjnego. Kto już stanął w manifestacji, kogo jeszcze nie widać?

W układzie generacyjnym społeczeństwa widoczne są tu dwie kategorie pokoleniowe: młodzi i najstarsi. Tak bywa zawsze i wszędzie: pokolenie średnie, skupione na karierach zawodowych i dostatnim życiu własnej rodziny, nigdy nie śpieszy do zachowań opozycyjnych. W płaszczyźnie socjalnej – uderza brak wsi. I nad tym trzeba się zastanowić. Wieś posowiecka to z europejskiej perspektywy ziemia naprawdę nieznana: rolnictwo bez gospodarzy, bez indywidualnego ducha drobno-hektarowej, ale ciągłej przedsiębiorczości, rolnictwo dyrektora i parobków. Bariera cywilizacyjna, ekonomiczna i psychologiczna między wsią a miastem jest w przestrzeni posowieckiej bez porównania silniejsza niż w Polsce, ale i w całej, niby też przez komunę niegdyś mocno skolektywizowanej Europie środkowo-wschodniej. Istota tej różnicy mierzy się nie tyle zawartością kieszeni czy odległością od miasta, ale rozległością świata, w którym ma upłynąć ludzkie życie. Wieś była tu zawsze światem odrębnym i zamkniętym, żyła poza wszelką polityką. Chłop tutejszy nie był nigdy obywatelem. Nie miał nim być. To spadek nie tylko po ZSRR, ale i po Rosji carskiej. I tak zostało – warto poczytać bardzo mądrą, wydaną w Polsce kilka lat temu książkę Anny Engelking Kołchoźnicy. Antropologiczne studium tożsamości wsi białoruskiej przełomu XX i XXI wieku – przerażająco gruba, ale czyta się wspaniale i pomaga zrozumieć ten wielki problem Białorusinów.

Jak na taką wieś ma wkroczyć Białoruski Sierpień 2020? Co tam ogłaszać i jakiej odpowiedzi oczekiwać? Masowych pochodów w kołchozach nie będzie, strajki dla rolnika są oczywistą głupotą, a doroczny kalendarz przyrody zawsze okaże się ważniejszy od miejskiego pośpiechu wydarzeń i pseudo-wydarzeń politycznych. Może więc wyjściowe pytanie trzeba postawić całkiem inaczej: jak dowiedzieć się, czego chcą dzisiejsi kołchoźnicy, jak chcą zmieniać swój świat, czego oczekują dla swych dzieci i wnuków – i co im w tych pragnieniach przeszkadza? Takiej wiedzy, czy choćby intuicji socjologicznej, nie zdobywa się w miastach – ani w ich eleganckich gabinetach i bibliotekach, ani na asfaltach nowoczesnych arterii. Ona stopniowo wyrasta z doświadczeń środowisk wiejskich. Odwieczną siłą Białorusi jest jej niezłomna, milcząca wytrwałość. Jej duchowych ziaren szukałbym przede wszystkim na wsi. 

We wszystkich relacjach z wydarzeń ulicznych na Białorusi podkreślany jest wyjątkowo liczny udział kobiet, starców i osób fizycznie niepełnosprawnych. Uderza też akcent na zdecydowanie pokojowy, wręcz dobroduszny stosunek manifestantów do brutalnych Łukaszenkowych „siławikow”, przy czym w tekstach komentatorów przywoływane są tradycje wielkich twórców ruchów non-violence – Mahatmy Ghandiego czy pastora Luthera Kinga. Warto może zauważyć, że protestującej mińskiej babci-emerytce, a może nawet i podtrzymującej ją w pochodzie wnuczce-studentce, nazwiska te są jednak zupełnie nieznane. Pokojowy charakter wystąpień i specyficzną dbałość o powstrzymanie się od wszelkiej agresji wiązałbym tu raczej z odwieczną tradycją kultury białoruskiego ludowego prawosławia: pochód jest tu przeżywany trochę jak procesja i wymaga odpowiedniej atmosfery i szczególnego, kulturalnego stylu zachowań. Taki dyskretnie religijny pogłos wiary, często zapomnianej w dreptaninie zwykłej codzienności, odzywa się czasem w chwilach, kiedy zbiorowe uniesienie godności musi mierzyć się z ordynarnym osobistym lękiem: rację mam ja – przeciwnik ma broń i milicyjną „sukę”. Podobny nastrój dziwnej powagi całkiem młodych stoczniowców gdańskich pamiętam też z polskiego Sierpnia 1980. 

Ale nie jest to tylko cecha naszej słowiańskiej – białoruskiej czy polskiej – mentalności. Paręset lat przed narodzeniem Chrystusa starotestamentalny Żyd-psalmista śpiewał swym prześladowanym rodakom: „Pan jest mocą swojego ludu! Pieśnią moją jest Pan…”

Nie osiągnęli wtedy w swej walce ostatecznego sukcesu. Ale nie ulegli, przetrwali – o tysiąclecia dłużej niż ich ówcześni prześladowcy. Żyvie B’ełarus’!

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Bohdan Cywiński, Po trzech latach…, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 78

Przypisy

  1. E. Nowicka, Świat człowiek, świat kultury, wyd. 7 zmienione i poszerzone, Warszawa 2012, s. 7.

Powiązane artykuły

12.11.2020

Nowy Napis Co Tydzień #075 / Ekspedycja w głąb jurajskiej doliny

– Andrzej Muszyński wyrasta na jednego z najważniejszych pisarzy opisujących polską prowincję, zagłębiających się w nią. To już jest trzecia z kolei jego powieść. Wcześniej znany był przede wszystkim jako reportażysta – mówi Mateusz Górniak, polecając Bez. Balladę o Joannie i Władku z jurajskiej doliny. – To jest na pierwszym poziomie opowieść o parze czterdziesto-, pięćdziesięciolatków, którzy zmagają się z problemem bezpłodności, ale ich osobiste doświadczenie traumy, przeżywania w swoim małżeństwie tragedii niemożności reprodukowania, zapętla się z opisami Muszyńskiego podkarpackiej wsi.

Więcej w nagraniu.

A. Muszyński, Bez. Ballada o Joannie i Władku z jurajskiej doliny, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2020.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Mateusz Górniak, Ekspedycja w głąb jurajskiej doliny, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 75

Przypisy

  1. E. Nowicka, Świat człowiek, świat kultury, wyd. 7 zmienione i poszerzone, Warszawa 2012, s. 7.

Powiązane artykuły

24.09.2020

Nowy Napis Co Tydzień #068 / Wiejska muzyka wciąż inspiruje

Andrzej Mirek: Czy w etnografii istnieje kategoria „wiejskości”?

Weronika Grozdew-Kołacińska: Wiejskość jest zasadniczo kategorią socjologiczną, która poza odniesieniem do konkretnego terytorium posiada również inne, wielowymiarowe konotacje. Nie mają one często związku z miejscem, są natomiast wyrazem różnych społecznych konstruktów myślowych, także tych wartościujących. Określenie „wiejski” nie musi w takim ujęciu wskazywać proweniencji – ze wsi, ale może też odnosić się do jakichś znaczeń i wartości, abstrakcyjnych pojęć czy wyobrażeń, a więc, w zależności od kontekstu czy środowiska, może być nobilitujące lub stygmatyzujące.

W perspektywie etnomuzykologicznej „wiejskość” pojmowana jest dość jednoznacznie i odnosi się do przestrzeni geofizycznej. Wyrażenie „wiejska muzyka” będzie zatem oznaczało taką muzykę, która zrodziła się bądź funkcjonuje wśród społeczności wiejskiej. „Wiejskość” stanowi tu kategorię obiektywną, niewartościującą, a w perspektywie badań nad muzyką tradycyjną odnosi się najczęściej do zjawisk oddalonych w czasie od współczesności, czyli do rzeczywistości, w której muzyka wiejska była organicznie zrośnięta z wsią i jej mieszkańcami. Natomiast „muzyka wsi” już nie będzie określeniem tak oczywistym, ponieważ jego zakres semantyczny może być tu rozszerzony do wszelkiej muzyki, czy nawet wszelkich zjawisk dźwiękowych, które tworzą pejzaż dźwiękowy miejsca i jego fonosferę – dawną lub współczesną.

AM: Czy na wsi mówić można bardziej o muzykowaniu dla przyjemności, czy też muzyka pełni funkcje użytkowe (wesela, pogrzeby)?

WG-KKażda aktywność człowieka czemuś służy, coś wyraża, coś oznacza, a także dzieje się w konkretnym kontekście czasu i miejsca. „Folklor jest sztuką życia” – jak pisała prof. Katarzyna Dadak-Kozicka, zatem jego funkcjonalność nie wyklucza potrzeby odczuwania przyjemności i piękna. Perspektywa służebności muzyki tradycyjnej, zwłaszcza śpiewu, wobec działań społecznych, obrzędowych, nabożnościowych, jest silnie podkreślana przez badaczy kultury. O przeżyciach estetycznych i indywidualnej potrzebie muzykowania zaczęto mówić stosunkowo niedawno, wraz ze zwróceniem uwagi na muzykanta czy śpiewka ludowego jako nie anonimowego już „strażnika tradycji”, będącego częścią kolektywu czy społeczności, ale jako konkretnego wykonawcę i przekaziciela – znanego z imienia i nazwiska „mistrza tradycji”. Punkt ciężkości w postrzeganiu kultury tradycyjnej przesunął się ze zjawiska czy faktu kulturowego na jego kreatora i wyraziciela. Wówczas „okazało się”, że muzykanctwo jest zrośnięte z życiem, wynika z niego, że muzykantem zostaje się nie tylko z powodu swoiście pojmowanego posłannictwa, ale też z miłości do muzyki.

W najważniejszych momentach życia człowieka, z którymi wiążą się tak zwane rytuały przejścia (dokładnie zbadał i opisał je Arnold van Gennep), muzyka – pieśń, taniec, a więc i muzykanci, i śpiewacy, i tancerze – przeprowadzała człowieka do innej rzeczywistości (na przykład pannę młodą do domu rodziny męża, umarłego w zaświaty). W czasie suszy za pomocą muzyki ludzie prosili o deszcz, z początkiem roku agrarnego modlili się o dobre plony i tak dalej. Musieli to robić skutecznie, a więc jak najlepiej, jak najpiękniej. Spójrzmy na bogactwo i różnorodność melodii, treści literackich, form tanecznych i poetyckich, sposobów śpiewu, gry na instrumentach – one musiały powstać z potrzeby wyrażania nie tylko symbolicznych, ale i prawdziwych emocji człowieka, jego relacji z przyrodą, Bogiem, drugim człowiekiem. Przez muzykę, przez śpiew, taniec człowiek nie tylko się komunikował (na różnych płaszczyznach), nie tylko spełniał obowiązek względem wspólnoty, sił przyrody, Boga (bóstw), ale i wyrażał siebie. To się we współczesnej praktyce muzycznej nie zmieniło, w przeciwieństwie do funkcji, do użytkowości. Dziś muzyka tradycyjna służy przede wszystkim rozrywce – przez ten pryzmat jest też niestety najczęściej postrzegane jej dawne oblicze – lub promowaniu regionalnej czy lokalnej specyfiki, tożsamości. Obrzędowe funkcje wciąż zachowują się natomiast w sferze folkloru religijnego oraz czasem w rodzinnym świętowaniu (także w niektórych elementach wesela). I ostatecznie, jeśli mówimy o muzykowaniu na wsi, to jest ono – poza tymi wyjątkami, o których wspomniałam – właściwie pozbawione dawnej spontaniczności, najczęściej jest „wywołane”, na przykład kiedy odbywają się przeglądy, wywiady terenowe i tym podobne. Muzykowanie przychodzi/przyjeżdża na wieś z miasta. Oczywiście jest to pewne uogólnienie, bo są miejsca, w których bezpośrednia stymulacja z zewnątrz nie jest obserwowana. Trochę jest też tak, że niektóre społeczności wiejskie ta „wiejskość” uwiera i że to „miasto”, czyli właśnie ktoś z zewnątrz, kolejny raz (bo w historii kultury ludowej zdarzało się to wielokrotnie) zapewnia je o wartości ich lokalnej kultury. Ale z miasta przychodzą też inne zapewnienia, na przykład takie, że wieś kocha biesiadę i przaśność, czyli… disco polo.

AM: No właśnie, a czy disco polo jest muzyką wiejską?

WG-KJeśli mamy na myśli tradycyjną, dawną muzykę wiejską, muzykę ludową, to disco polo nią nie jest i z niej nie wynika – choć przekonują o tym jego krzewiciele i promotorzy. Owszem, w dużej mierze zastąpiło wszelką muzykę, także tę związaną w jakiś sposób z szeroko pojętą obrzędowością – grane jest na przykład na weselach. Ale trzeba pamiętać, że zanim się na wiejskich (i nie tylko) weselach znalazło się disco polo, to grała tam wcześniej inna muzyka rozrywkowa: tanga, fokstroty, rock&roll, pop i tak dalej. Jeśli weźmiemy pod uwagę odbiorcę disco polo, to jest ona w takiej samej mierze muzyką wiejską, jak i miejską. Jeśli natomiast „wiejskość” skojarzymy z „obciachem”, z „prymitywnością”, nadając jednocześnie pejoratywny wydźwięk tej kategorii, to w niektórych środowiskach z pewnością disco polo jest tak postrzegane. Tylko że cierpi na tym „wiejskość” jako kategoria odnosząca się do zjawisk kultury, do folkloru i tego, co dziś nazywa się dziedzictwem niematerialnym.

AM: Czym jest autentyczność i prawda w muzyce wiejskiej?

WG-KDobre pytanie! (śmiech) Przyznam, że ja mam problem z tą „autentycznością”. Wydaje się, że określenie „autentyczny” zostało, chyba trochę bezrefleksyjnie, zarezerwowane dla tych wykonawców, którzy nie tyle prezentują muzykę wiejską, co dawną muzykę wiejską, której obraz znamy przede wszystkim z przekazów XIX-wiecznych zbieraczy. Już Józef Burszta zastanawiał się nad problemem, czy na przykład prezentacji folkloru muzycznego na scenie nie nazywać raczej „autentyzacją” niż „autentycznością”, bo przecież wykonania te wydarzają się poza tak zwanym naturalnym kontekstem, są też często powielaniem wzorów, a nie tworzeniem nowych według przyjętych w danym stylu czy regionie zasad. Według mnie autentyczna jest ta muzyka, którą artysta gra z pełnym przekonaniem, że ona jest jego, że wynika z jego własnej wrażliwości, z jego własnej potrzeby, z wolności, że jest aktualna i szczera, ale równocześnie nie marnuje jakości wypracowanej przez pokolenia i przez wspólnotę, w której artysta wzrastał. „Prawda” czy „prawdziwość” wiejskiej muzyki wiąże się z jej bliskością z człowiekiem, z konkretnymi etapami jego życia, z jego lękami i radościami. I chociaż pieśni, przede wszystkim obrzędowe, przepełnione są symboliką i metaforą, które sięgają nieba, rozmawiają z żywiołami, z zaświatami, to w gruncie rzeczy dotykają prostoty trudnej ludzkiej rzeczywistości. Może właśnie dlatego następują co rusz „powroty” do tradycji, do dawnych zwyczajów, do dawnych dźwięków?

AM: Czy istnieje wspólny mianownik dla muzyki wiejskiej na świecie?

WG-KJuż sama „wiejskość”, czyli rodowód, może być tu wspólnym mianownikiem. Podobnie jej silny związek z cyklem życia, z obrzędem – nie wszędzie już jednak w równym stopniu zachowanym, co oczywiste. Dawniej muzykę wiejską, muzykę ludową postrzegano w opozycji do muzyki profesjonalnej, nazwano ją musica illiterata. Nie uczono się jej w szkołach, nie grano z nut, jej przekaz był wyłącznie oralny, „na słuch” – to podstawowa różnica. Wraz z zacieraniem się i mieszaniem warstw społecznych, a także potrzebą chronienia dawnych form muzyki wiejskiej, także poprzez jej systemowe nauczanie w szkołach oraz poprzez edukację w zespołach – regionalnych, instytucjonalnych i tym podobnych, rozdział ten mocno się zatarł. Dziś muzyka ludowa uprawiana jest w wielu krajach profesjonalnie – i nie mówię tu o stylizacjach, ale o muzyce wykonywanej in crudo. Istnieją szkoły i wydziały na uczelniach wyższych dedykowane ludowej muzyce tradycyjnej, muzyce etnicznej, na przykład w Finlandii, Norwegii, Bułgarii, Ukrainie, Białorusi, Hiszpanii, Włoszech, USA, na Węgrzech, o krajach azjatyckich nie wspominając. U nas istnieją klasy instrumentów ludowych w Zbąszyniu, Żywcu czy Puńsku.

Jeśli natomiast chodzi o płaszczyznę muzyczną, to zapewne można mówić o pewnych kręgach kultur muzycznych na świecie, które wyróżnił na przykład Alan Lomax na podstawie podobieństw cech stylistycznych. Nie zawsze jednak w zakresach owych kręgów znajduje się muzyka wiejska, bo chociażby we wspomnianych krajach azjatyckich muzyka, którą my z perspektywy europejskiej postrzegamy jako w naszym rozumieniu tradycyjną, to także muzyka dworska, świątynna. W polskiej muzyce ludowej również odnajdujemy bardzo liczny repertuar tak zwanych pieśni powszechnych (według klasyfikacji Jana Stanisława Bystronia), którego proweniencja zdecydowanie nie jest lub nie musi być wiejska. Takie pieśni notował też Oskar Kolberg i zalecał bardzo ostrożne orzekanie o ich pochodzeniu czy przynależności.

AM: Czy znane jest pani zjawisko wypierania się wiejskości – z powodu tego, że muzyka ludowa jest rzekomo czymś „obciachowym”?

WG-KTak, przykładem może tu być rzeczywistość wsi tuż powojennej, gdzie w imię postępu społeczeństwo chłopskie miało się wyprzeć tradycyjnego „zacofania”. Mówimy oczywiście o komunistycznej propagandzie, w którą została uwikłana również wiejska muzyka i o nacjonalizacji folkloru. Stąd wzięła się między innymi chęć jej upiększania, dorównania wzorom, które niosły ze sobą państwowe zespoły pieśni i tańca. Powstanie we wsi dużego, kolektywnego zespołu wiązało się z zakupem strojów, instrumentów – co wpływało również na ekonomiczny wizerunek muzykantów. Kapela złożona ze skrzypka i bębnisty świadczyła o ubóstwie, a wesele z harmonią czy akordeonem – o społecznym i ekonomicznym awansie. Przeniesienie się ze wsi do miasta, wielostopniowa edukacja, wzbogacenie się, również mogą stać się przyczyną wyparcia tych elementów kultury czy tożsamości, które niejako „przypominają” o dawnym, a niechcianym statusie społecznym, zwłaszcza jeśli zabrakło uznania jego wartości jako takiej. Inna sprawa, że muzyka w Polsce nie należy (i nigdy szczególnie nie należała) do wybitnie pielęgnowanych wyrazów kultury, co przede wszystkim widoczne jest w braku powszechnej edukacji muzycznej. Wszelkie próby rozszerzania programów szkolnych o zajęcia inne niż przedmiot „muzyka” były jedynie incydentalne i nietrwałe. Już sam – pozornie nieznaczący – fakt, że spotykając się „przy stole” Polacy nie są w stanie zaintonować wspólnie jakiejś pieśni świadczyć może o stopniu umuzykalnienia naszego społeczeństwa (oczywiście, piękne wyjątki się zdarzają). A to właśnie wieś była kiedyś najbardziej rozśpiewana!

AM: Poproszę o przykłady inspiracji muzyków wiejskich muzyką z miasta.

WG-KNa problem przenikania „nowinek” z dworów i miast do muzyki wiejskiej wskazywali, czy raczej utyskiwali, XIX-wieczni zbieracze „rzeczy starożytnych”, między innymi wspomniany już Kolberg czy Kazimierz Władysław Wójcicki. W wiejskim repertuarze odnaleźć można pieśni z pierwszych polskich oper i wodewili, na przykład Śliczne goździki, piękne tulipany. Jednym z przykładów dobrze zakorzenionej w wiejskim repertuarze pieśni o pochodzeniu szlacheckim jest sielanka Laura i Filon Franciszka Karpińskiego, o której Wójcicki w haśle do Encyklopedii Orgelbranda napisał, iż była „powszechna w całym narodzie […] i przeszła na stragany przedkościelne po wsiach i miastach”, albo też jedna z pieśni filomatów i filaretów – wiwat Pijmy zdrowie Mickiewicza. W latach dwudziestych XX wieku na wieś docierał repertuar z wodewilów, kabaretów, potem z radia i pierwszych kinowych produkcji. Wciąż można, choćby w wykonaniu orkiestr ze Zdziłowic czy Goraja, usłyszeć szlagiery taneczne (fokstroty, slowfoxy, tanga, czacze, walce) Zygmunta Białostockiego, Władysława Lidauera, Adama Karasińskiego, Henryka Warsa, Bolesława Mucmana i innych. W czasie wojen, za sprawą przemieszczających się żołnierzy, a także przymusowych migracji ludności, przynoszony był na wieś różnorodny repertuar. To samo dotyczy instrumentarium. Orkiestry dęte – choć mają starożytny rodowód wojskowy – świetnie przyjęły się na wsi i w Polsce powstawały już w okresie zaborów. Muzykanci nie tylko grali popularny repertuar, ale także unowocześniali składy kapel – tak między innymi pojawił się w powojennej wiejskiej kapeli „dżaz”, czyli uproszczony zestaw perkusyjny. A od czasu całkowitej radiofonizacji wsi dociera tam i jest oczywiście przyjmowana wszelka muzyka popularna. Także oczywiście muzyka biesiadna i disco polo. Wiejskie kapele weselne od lat adaptują repertuar nie tylko polskich wykonawców popularnych, ale i zagranicznych. Za „miejską” inspirację można uznać również tworzenie orkiestr złożonych z instrumentów ludowych czy uznanych za ludowe – to z resztą praktyka sięgająca jeszcze lat 70. XIX wieku i historii pierwszej orkiestry włościańskiej barci Namysłowskich.

AM: A jak to wygląda w drugą stronę? W jaki sposób muzycy z miasta inspirują się tym, co jest grane na wsi?

WG-KInspiracje muzyką wiejską w polskiej twórczości muzycznej przejawiają się w bardzo różnych nurtach i formach. Właściwie nie ma takiej muzycznej przestrzeni, w której choćby w jakimś ułamku czy na chwilę ludowość się nie pojawiała. Już XVII-wieczna liryka mieszczańska wykazuje – jak pisze Janina Szymańska – łączność z pieśnią ludową w motywach czy incypitach. W twórczości kompozytorów polskich, w jazzie, w poezji śpiewanej i tak dalej również odnajdziemy inspiracje ludowością. A od ponad 30 lat mamy w Polsce także muzykę folkową, która – upraszczając – wzięła się z jednej strony z kontestacji folkloryzmu w postaci znacjonalizowanej, z drugiej – z szukania potransformacyjnej tożsamości i powrotu do polskości „korzennej”, czyli „wiejskiej”. Z pewnością na rozwój nurtu folkowego wpłynęły festiwale muzyczne jemu dedykowane oraz ogólnoświatowe trendy w muzyce oparte na fuzjach międzykulturowych i międzygatunkowych. Zespołów i artystów folkowych jest w Polsce bardzo wielu, trudno byłoby wymienić wszystkich. Można natomiast wskazać na pewne tendencje, które zaznaczają się w podejściu do inspirowania się muzyką wiejską. Wspólne większości wykonawców i najbardziej powszechne – zarówno dla zespołów wykonujących muzykę bliższą regułom tradycyjnej praktyki, jak i tym łączącym tradycyjne wykonawstwo z innymi gatunkami i formami muzycznymi (także z obcych kultur muzycznych) – jest opracowywanie oraz interpretowanie oryginalnych pieśni ludowych oraz melodii instrumentalnych, zarówno poznanych dzięki źródłom archiwalnym, jak i bezpośrednio od wiejskich muzykantów czy śpiewaków. Mniej powszechna jest twórczość autorska, odwołująca się do stylu i języka tekstów ludowych oraz do muzyki różnych regionów i etnosów. W muzyce folkowej cenione jest eksponowanie walorów brzmieniowych i barwowych muzyki wiejskiej – zarówno w odniesieniu do śpiewu, jak i gry na instrumentach, a także podkreślanie muzycznych archaizmów, takich jak modalność, mikrotonalność czy umiejętne wprowadzanie transowości, wariabilności i improwizacyjności – zwłaszcza w utworach inspirowanych muzyką taneczną: mazurkami, oberkami czy polkami. Szczególnie ważne w folku jest to, że artyści bardzo często zgłębiają praktykę gry, śpiewu bezpośrednio u wiejskich mistrzów – skrzypków, dudziarzy, bębniarzy, harmonistów, cymbalistów, a także odwołują się do źródeł, które nie są im obojętne. Zdarzają się także zespoły, które poprzez aranżację czy aktualizację form i treści muzycznych kontynuują lokalne tradycje ludowe. Tu najbardziej wyraziści są górale, którzy posiadają doskonale wykształcone kompetencje kulturowe w zakresie muzyki tradycyjnej własnego regionu.

AM: Muzyka folkowa, ludowa, tradycyjna, nowa tradycja, muzyka świata – jak te etykietki mają się do wiejskości?

WG-KWszystkie wymienione określenia odnoszą się między innymi do muzyki wiejskiej. Oczywiście, ich zakresy semantyczne są szersze i zróżnicowane. Terminy te nie są synonimiczne, choć w dyskursie potocznym nieraz używa się ich zamiennie. „Muzyka folkowa” bywa utożsamiana z „muzyką świata”, „muzyka ludowa” z „muzyką folkową”, a „muzyka ludowa” z „muzyką tradycyjną”. Ich definiowanie jest nieraz istną katorgą metodologiczną (śmiech). Z kolei określenie „nowa tradycja” związane jest przede wszystkim z festiwalem Polskiego Radia o tej samej nazwie i raczej rzadko używane jest poza tym kontekstem. New Tradition nosi nazwę konkurs radia BBC i pomysł ten, jak również sama nazwa w dosłownym tłumaczeniu, zostały przeniesione na grunt polski w 1998 roku – wtedy odbył się po raz pierwszy festiwal folkowy w Warszawie. Termin „folk” z kolei jest dużo wcześniejszy, ale od lat 50./60. XX wieku, kiedy to folkowymi nazywano zespoły bigbeatowe, nawiązujące stylistycznie do amerykańskiej folk music, która z kolei wywodziła się od country i western, do dzisiaj przeszedł ewolucję znaczenia. W takim rozumieniu, jakie funkcjonuje dziś w Polsce, muzyka folkowa pojawiła się mniej więcej w latach 80. zeszłego wieku i zakładała głębokie inspiracje – sięgające nie tyle do samego repertuaru wiejskiego czy etnicznego, co do specyficznego wykonawstwa – do instrumentów, śpiewu, a przez to do oryginalnego brzmienia. Wspólne wszystkim wymienionym terminom jest to, że wzbudzają kontrowersje i budzą nieraz skrajne emocje wśród odbiorców i wykonawców, a także badaczy. Określenie „muzyka ludowa” niesie pejoratywne konotacje z reżimem komunistycznym, nie tylko w Polsce czy innych europejskich krajach postkomunistycznych. Na prośbę uczonych koreańskich w 1981 roku The International Folk Music Council przemianowano na International Council for Traditional Music. Z kolei używanie terminu world music rodzi również wątpliwości natury etycznej, ponieważ przez niektórych odbierana jest jako przejaw nowego kolonializmu i wyzysku kultur pozaeuropejskich, przede wszystkim afrykańskich. Muzyka tradycyjna nie niesie jak dotąd skojarzeń negatywnych, ale desygnuje różne zjawiska muzyczne i wśród różnych środowisk oznacza zupełnie co innego. Na przykład dla muzyków klasycznych tradycyjność nie będzie się absolutnie odnosiła do praktyki wiejskich muzykantów, a do twórczości i wykonawstwa pre-awangardowego. Można więc powiedzieć, że termin „muzyka tradycyjna” został nieco w ostatnich latach zawłaszczony przez muzyków miejskich grających muzykę wiejską (śmiech). Teraz, za sprawą ratyfikowania w Polsce w 2011 roku Konwencji UNESCO w sprawie ochrony niematerialnego dziedzictwa kulturowego (2003), modne jest określenie „dziedzictwo”, być może niedługo doczekamy się więc nowego terminu na muzykę ludową czy tradycyjną i będzie nią „muzyka dziedziczona”.

AM: Czy tradycja wiejskiego grania zanika?

WG-KWręcz przeciwnie – odradza się! I jest w tym wielka zasługa nieformalnych stowarzyszeń, wywodzących się z tradycji polskiego Domu Tańca, czyli miejskich uczniów wiejskich muzykantów. Kilka lat temu nastąpiła też dość sprzyjająca koniunktura dla rozwoju różnych lokalnych działalności w kwestii ożywiania dawnych tradycji muzyczno-tanecznych. W 2014 roku świętowaliśmy Rok Kolberga. Idea wiejskich potańcówek, zapoczątkowana podczas tak zwanych taborów muzyki tradycyjnej, rozprzestrzeniła się na wiele miejsc w Polsce. Początkowo takie wydarzenia były przyjmowane sceptycznie przez mieszkańców, ale z czasem wrosły, jakby na nowo, w lokalny pejzaż kulturowy. Są to jednakże sytuacje wyjątkowe, nie powszechne, dlatego też wiejska muzyka tradycyjna rozbrzmiewa częściej w miastach niż na wsi. Wiejskie granie dużo bardziej widoczne jest na scenach przeglądów regionalnych oraz festiwali dedykowanych tradycyjnej muzyce ludowej – w tym na najważniejszym Ogólnopolskim Festiwalu Kapel i Śpiewaków Ludowych w Kazimierzu Dolnym oraz na warszawskich „Wszystkich Mazurkach Świata” czy Turnieju Muzyków Prawdziwych organizowanym przez Filharmonię im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie. Otrzymuje w ten sposób jakby „drugie życie”. Natomiast nieprzerwanie trwa żywa tradycja rodzinnego i zespołowego muzykowania w południowych rejonach Małopolski, czyli wśród górali – przede wszystkim na Podhalu, Spiszu i Żywiecczyźnie. W niektórych regionach Polski tradycje lokalne dopiero są odkrywane, przypominane przez jej mieszkańców, co wiąże się przede wszystkim z powojenną wymianą ludności; tak jest na Dolnym Śląsku czy w Zachodniopomorskiem.   

Wciąż jeszcze żyją muzykanci i śpiewacy starszego pokolenia, których grę i pieśni dokumentujemy. Nie wydaje mi się jednak, aby powrót do tego żywiołu, który charakteryzował muzyczną kulturę wsi – samorzutną, spontaniczną, obrzędową – jeszcze w latach 50. XX wieku, byłby możliwy. Kształt ogólny życia społecznego, wspólnotowego bardzo się zmienił. Jak również zmieniła się drastycznie estetyka wiejskiej kultury i przestrzeni.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Weronika Grozdew-Kołacińska, Andrzej Mirek, Wiejska muzyka wciąż inspiruje, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 68

Przypisy

  1. E. Nowicka, Świat człowiek, świat kultury, wyd. 7 zmienione i poszerzone, Warszawa 2012, s. 7.

Powiązane artykuły

24.09.2020

Nowy Napis Co Tydzień #068 / Wieś – zwierciadło dla miasta?

„Inteligent polski, poza wyjątkami, niewiele wie o kulturze chłopskiej i nigdy nie chciał wiedzieć więcej” zaczyna nieco prowokacyjnie swój esej z 2004 roku pod tytułem Kres kultury chłopskiej Wiesław Myśliwski. Zgodnie z przewidywaniami rozlegną się oczywiście zdecydowane głosy sprzeciwu. Jak to? A Wyspiański, a Rydel, Młoda Polska, pozytywizm? A romantyczne wizje literackie z wierzbą płaczącą w tle? A emigranckie tęsknoty za polskim krajobrazem i ody do zapachu polskiego, wiejskiego chleba? Wszystko to, owszem, wydarzyło się w polskiej literaturze, a wieś jako jej bohater trwa nadal. Ale inteligent zawsze obrazował ją z pozycji egzotyzującej, pozostawiał na uboczu lub deprecjonował, opisując ewentualnie, prócz pięknych widoków, tak zwaną „niedolę ludu”, bez głębszych wniosków, skąd ta niedola się bierze i czemu służy.

Literatura sobie, sama wieś natomiast, jako społeczność i grupa, mogła być według Myśliwskiego używana tylko na kilka sposobów: eksploatowano ją, bano się jej, lekceważono lub jej współczuto. Traktowano ją jako monolit:

Na pytanie, jaki jest chłop, inteligent polski ma w odpowiedzi na ogół kilka stereotypów, określających z zasady jednostkę poprzez zbiorowość i zbiorowość poprzez jednostkę, a więc każdego chłopa jako wszystkich i wszystkich jako każdego. Dodajmy, stereotypów przeważnie pejoratywnych, nierzadko uwłaczających, z przysłowiowym „chamem” na czele, owym klasycznym produktem mentalności kołtuńskiej.

– pisze Myśliwski, a jego esej nie traci wcale z biegiem lat na aktualności.

Tło kryminałów czy kraina dzieciństwa?

Zarówno w opisie prasowym, jak i etnograficznym, wieś jest zredukowana do paru chwytów retorycznych. Mitologizuje się ją jako „krainę dzieciństwa” czy „wiecznego powrotu”, a samą ludowość poddaje koniunkturalizacji i zapożycza bez pytania jej koloryt do firmowania estetyki ogólnonarodowej. Wieś to, w zależności od opisującego, miejsce sielankowe, nieskażone cywilizacją, przyrodniczo piękne oraz gęste społecznie, lub miejsce kołtuńskie, złe, zepsute, groźne, nielubiące obcych, zachowujące jednak decorum obyczajnego postępowania.

Od takich prostych podziałów nie jest wolna ani polska prasa, ani literatura. Topos wsi – przedstawianej za PRL jako prężną społeczność, skupiona na wspólnej pracy i kultywowaniu tradycji, a w kapitalizmie jako pożywka dla produkowania sielskich obrazków – nigdy właściwie w niej nie zanikł. Polska literatura kocha prowincję i żywi się nią. Ogrywa w nieskończoność kilka(naście) stereotypów na jej temat – przedstawia ją jako cukierkową, sielską, spokojną, jako miejsce „ucieczki z miasta”, ale także z lubością umieszcza w niej akcję kryminalnych powieści i thrillerów, w których dzielny policjant przyjeżdża na prowincję, by powoli, jak po nitce do kłębka, docierać do pokładów zastarzałego zła. Celują w tym choćby Zbigniew Miłoszewski (zwłaszcza w Gniewie, ale większość akcji jego powieści ogniskuje się na dusznej społeczności, gdzie „ręka rękę myje”; nawet z Olsztyna, sporego miasta, autor robi naczelne „zadupie” kraju) czy Wojciech Chmielarz (Żmijowisko to dobry przykład zderzenia pomiędzy „tymi z miasta” i „tymi ze wsi”, przy czym mieszkańcy wsi portretowani są jako dobroduszni, naiwni lub głęboko źli, skrywający na dnie studni dawne, przerażające tajemnice). Wieś polska, z gęstą siatką neuronową nici społecznych i zaszłości, jest wymarzonym tłem dla kryminałów. A przynajmniej tak wydaje się ich autorom, którzy portretują ją w nich w swoim przekonaniu wnikliwie, a jednak bezdusznie.

Właściwie nikt już nie pisze o wsi w tonie elegijnej opowieści, jak zwykł to robić właśnie Myśliwski, choćby w Traktacie o łuskaniu fasoli, gdzie każde zdanie ze swoją obłą doskonałością przenosi nas bezpośrednio w klimat opisywanej przez niego codzienności. Ten autor także „tka ze wspomnień”, a więc można mu zarzucić to samo, co naiwnym wzdychaczom nad wiejską przeszłością i zaplanowanym od wschodu do zachodu słońca dniem – ale jego mistrzowski język, a przede wszystkim faktyczny, detaliczny opis ze środka, nie z zewnątrz, sytuują go w zupełniej innej, prawdziwszej lidze – i literacko, i pod względem etnograficznym. Proza Myśliwskiego donikąd się nie spieszy, zachowując wiejski rytualizm, „trwałość udeptanego miejsca”, osobne odczuwanie czasu i swoistość człowieczego uniwersum w zwarciu ze światem przyrody.

Tylko że od wydania Traktatu… minęło niemal dwadzieścia lat i prawie nikt już w ten sposób o wsi nie pisze. Wskazywany często na pisarza „wiejskiego” Andrzej Stasiuk, pomimo pozorów zachowania w narracji podobnej eligijności, a nawet baśniowości, skupia się nie na wsi i miejscu w ogóle, lecz na sobie. Przeżywana sytuacja czy widziany krajobraz są dla niego pretekstem do zanurzenia się we własnej jaźni albo do piętrowych wspomnień o innych czasach, innych krajobrazach i wydarzeniach.

Wśród współczesnych pisarzy, w których prozie wieś jest kluczowym miejscem nie tylko dla akcji ich książek, ale także ich imago mundi i osnową całej narracji, koniecznie należy wymienić Andrzeja Muszyńskiego. Wydane w 2015 roku Podkrzywdzie, wymykająca się ramom gatunkowym wspomnieniowa opowieść z dzieciństwa autora, doczekała się wielu etykietek i przymiotników – „oniryczna”, „magiczna”, „przykuwająca”. To taka książka, przy której trudno jednoznacznie powiedzieć, „o czym jest”. Muszyński opisuje swoje dzieciństwo spędzone na skraju Pustyni Błędowskiej, z dziadkiem i babką, opowiada o przyrodzie, znoju pracy, społeczności wiejskiej, ale robi to w taki sposób, że opowieść daleko wykracza poza typowe „stasiukowanie”. U autora wieś jest absolutnie całym światem, nie ma tam prawie miasta – ani jako aspiracji, ani jako opozycji. Język opisu jest chropawy, a jednocześnie nieskończenie piękny – autor pisze po wiejsku, i nie musiał się tego uczyć. Muszyński wciąż mieszka w małej wsi na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej.

Te światy się nie zmieszają – a może?

Nie chciałam, żeby powstał kolejny „inteligencki” tekst, w którym wyłącznie jego autor rozkłada akcenty i informuje czytelnika, czym, jego zdaniem, wieś jest, a czym nie jest. Mimo że sama pochodzę z bardzo małej wsi na Warmii – obecnie tam nie mieszkam – postanowiłam porozmawiać z aktywnymi rolnikami i mieszkańcami terenów wiejskich o tym, co dziś wieś dla nich stanowi. Dla nich, którzy spędzają tam życie, bez oglądu miejskiego.

Mówi Paweł, rolnik „z dziada pradziada”, zamieszkały w województwie pomorskim:

Czym jest wieś dla rolnika? Wszystkim. Domem, sąsiedztwem, miejscem pracy, żywicielem. Czym się od miasta różni? Poza oczywistymi rzeczami to tym, że tu społeczeństwa są zżyte, wszyscy się znają i wiedzą o sobie wiele. To ma swoje plusy i minusy, bo każdy wie, jak komuś coś się dzieje, ktoś kupił na przykład nowy ciągnik, każdy wie, kto się z kim puszcza, ale oczywiście wszyscy udają, że tego nie wiedzą. A mieszkańcy miast często nawet sąsiadów z klatki nie znają.

Sami mieszkańcy zatem podkreślają, że wieś to swego rodzaju zamknięta, homogeniczna społeczność, w której obgadają nas, ale i wesprą, pomogą. Kolejna cecha, którą przywołuje Paweł, to bardzo istotna różnica w wiejskim i miejskim podejściu do pracy:

Gdy ktoś z miasta próbuje pisać coś o wsi, szczególnie o takiej jak moja, czyli małych rolników, to potrafi to przedstawić jako pewnego rodzaju sielankę. A tak nie jest. Oczywiście teraz jest dużo łatwiej niż 50 lat temu, jest lepszy sprzęt, lepsze nawozy. Ale to i tak praca siedem dni w tygodniu i 365 dni w roku, jak ktoś hoduje krowy, świnie, kozy czy konie. Często ludzie z miasta mają schemat myślowy, jakby zakodowany, że pracuje się pięć dni w tygodniu po osiem godzin, i to powoduje wiele problemów. Tu nawet jak jest niedziela, powiedzmy listopad, to musisz iść swoje zrobić, nawet niech to będą tylko dwie godziny.

Wieś zatem nadal definiuje się sama poprzez pracę, w znacznym stopniu odmienną i bardziej wymagającą od „miejskiej”. W dyskusjach na temat życia rolników wielokrotnie napotykałam na lekko protekcjonalne podejście do sposobów spędzania wolnego czasu przez osoby z miasta, które z nudów zastanawiają się, „co by tu porobić?”. Na wsi to myślenie zastępuje raczej zdanie: „Co jest do zrobienia?”. Praca właściwie nigdy się nie kończy. „Tak nas rodzice wychowali, pracowało się od małego. Nie wyobrażam sobie innej pracy” – uzupełnia Paweł, który oprócz gospodarstwa rolnego prowadzi stadninę na dwadzieścia pięć koni.

O wsi opowiada mi także Jakub, rolnik z województwa kujawsko-pomorskiego, który gospodaruje dopiero od pięciu lat, ale z miasta przeniósł się na wieś nie po to, by realizować marzenie o „ucieczce”, lecz by po prostu pracować w zwyczajnym gospodarstwie, mieć inwentarz i wtopić się w lokalną społeczność. Przeprowadzka okazała się trudniejszym doświadczeniem niż on i jego rodzina się spodziewali – wieś powitała ich z ciekawością i okazała się pomocna, ale ogrom nowych obowiązków początkowo ich przytłoczył.

Rolnikiem jestem od 2015 roku. To właśnie wtedy postanowiliśmy razem z żoną przenieść się na wieś i zająć pracą na gospodarstwie rolnym, na ojcowiźnie od strony żony. Pierwsze miesiące naszej „walki” to był totalny szok, zarówno dla nas, niedawnych mieszczuchów, jak i dla naszych sąsiadów, którzy nie mogli pojąć, dlaczego tacy wykształceni ludzie z dobrą pracą przyszli na wieś. Mimo wszystko z zacięciem wzięliśmy się do roboty. Na szczęście jako żółtodzioby otrzymaliśmy cudowną pomoc od sąsiadów rolników. Pomagali nam na polu na przykład z ustawieniem pługa i innych maszyn rolniczych, ale też ze zwierzętami, które odziedziczyliśmy. Nie było lekko, nikt nie wierzył, że nam się uda, ale czuliśmy, że ludzie darzą nas sympatią za nasz upór.

Wiejskie życie to jednak żadna sielanka. Nie wystarczy ciężko pracować, by wtopić się w społeczność, która ma swoje od lat wypracowane rozwiązania, hierarchię i jasne, chwilami wsobne zasady. Jakub przekonał się o tym, gdy próbował „coś zmienić” i zaangażował się w lokalną politykę, a nawet próbował ją stanowić. Jego częściowo gorzka opowieść przedstawia tradycyjne, opresyjne według niektórych cechy wsi – wsobność, poleganie na znajomościach, konieczność wieloletniego „zasługiwania” na rozpoznawalność i szacunek, a także problem z płynnym wgryzieniem się w już zastane tryby społeczności, gdy jest się z zewnątrz.

Wszystko zmieniło się, gdy zacząłem angażować się społecznie i politycznie na lokalnym gruncie. Odkryłem, że tu, na wsi sprawy rządzą się własnym trybem, że wpływy i szacunek mają wielopokoleniowe rodziny i ludzie jakoś zasłużeni dla wsi i społeczności oraz ci, którzy potrafią się dobrze ustawić i zakręcić przy kim trzeba. To właśnie na wsi poczułem, czym jest brak anonimowości, tak ważnej dla życia w mieście. Tutaj każdy każdego zna, ludzie wiedzą prawie wszystko o wszystkich. Przed tym nie da się uciec, bo nawet jeżeli nie chcesz się integrować z wiejską społecznością, to ona sama stworzy historie na twój temat. To, czego społeczność wiejska nie lubi, to obnoszenia się ze sprawami, które w niej się dzieją. Brudy pierzemy u siebie w domu, nie publicznie. Moja otwartość zawsze była nie na miejscu dla lokalnych decydentów. Kiedy z grupą osób przyjezdnych, mieszkających nie od zawsze we wsi, próbowaliśmy zrobić pierwszy festyn wiejski i reklamować go w sieci, by zjawiło się więcej osób i poczuło naszą gościnność, to wpływowa starszyzna próbowała nas zniechęcić i odwieść od swoich planów. Jednak po czasie, po drugiej i trzeciej edycji festynu, przejęli nad nim kontrolę i robili na swoją modłę, co w sumie jest spoko, ale jednak po 5 latach wstęp na festyn został ograniczony tylko do swoich, do mieszkańców wsi, więc starszyzna dopięła swego. I tak to się właśnie tutaj dzieje. Na początku tego nie rozumiałem, choć życzliwe osoby mówiły mi, że tak będzie. Inna kwestia to moje zaangażowanie w lokalną politykę. Do czasu, gdy byłem użyteczny, ludzie nawet gadali między sobą o mnie, że mógłbym być dobrym sołtysem, ale gdy zacząłem krytycznie oceniać obecną władzę powiązaną w ten czy inny sposób z wiejską starszyzną, straciłem zupełnie szacunek. Wybory wygrała osoba, która wcale nie chciała zostać sołtysem, jednak ludzie zebrani w świetlicy wiejskiej pod dyktando decydentów nie dopuścili, bym jako jedyna zgłoszona osoba kandydował na tę funkcję. Sołtyską została dziewczyna, również przyjezdna, ale wżeniona w rodzinę, w której były już sołtyski. Na zebrania wiejskie zawsze chodzą te same osoby, które mówią zawsze to samo. Młodzi ludzie nigdy nie dali się namówić, choć próbowałem, do przyjścia na takie zebranie, bo to według nich nie ma sensu, bo na takich zebraniach starszyzna tylko się kłóci, a konstruktywnego nic nie zachodzi. Na szczęście w ciągu tych pięciu lat spełniłem się jako rolnik, wyciszyłem stresy pochodzenia miejskiego, i dziś jestem dość szczęśliwym człowiekiem, ojcem, mężem, rolnikiem.

Antropologiczne kategorie „swój” vs „obcy” to najistotniejsze kategorie dla opisu rzeczywistości społecznej. Definiujemy się zawsze w opozycji do kogoś lub czegoś, nawet jeśli nie chcemy się do tego przyznać. Szeroko pisze o tym choćby Ewa Nowicka. Jak zauważa w Świecie człowieka – świecie kultury:

Napięcie między swojskością a obcością jest zasadniczym składnikiem procesów rozgrywających się w sferze emocjonalnej, jak i intelektualnej, prowadzących do porządkowania świata społecznegoE. Nowicka, Świat człowiek, świat kultury, wyd. 7 zmienione i poszerzone, Warszawa 2012, s. 7.[1].

Dlatego też, pomimo obecnych przekształceń składu społecznego mieszkańców wsi (powstają tam „daczowiska”, wsie w ogóle pozbawione rolnictwa, całe skupiska „domów” budowanych przez ludzi z miasta, a wieś zatraca swój pierwotny charakter) nie ma ryzyka, że te dwa byty ostatecznie się wymieszają, tworząc nieodróżnialny amalgamat społeczny.

Kategoria „swój” oznacza pewną swojskość, definiowaną przez Nowicką jako „pozostawanie w jakimś intymnym związku przedmiotu lub człowieka z podmiotem, zaś obcość oznacza brak takiego związku”. Każdy uczestnik kultury społecznej potrzebuje przeświadczenia o jej naturalności, zrozumiałości, sensowności – i o swoim podobieństwie do innych jej uczestników. W tym sensie kultura miejska i wiejska mają tylko częściowe widoki na porozumienie, pomimo że, jak opowiadają wypytywani przeze mnie rolnicy:

ten konflikt miasta i wsi to już dawno nieaktualny, już dawno wszytko się wymieszało, dzieci rolników czy część rodzeństwa, która nie została na gospodarce, mieszka w miastach. Nie ma tego, co czasami było kiedyś, czyli na przykład wyzywania od wieśniaków, śmierdzieli czy ludzi w gumofilcach i kamizelkach puchowych.

Wieś to zatem oś i kręgosłup życia, w którym, jak mówią przywoływani mieszkańcy, wszystko jest oswojone, znane, do pewnego stopnia proste – nawet jeśli chwilami dzieje się tak, że staje się trudne.

Współczesna chłopomania

Kolejny ciekawy z socjologicznego i etnograficznego punktu widzenia wątek to chłopomania, zarzucana każdemu, kto nie uważa, że wyprowadzka (zwana często „ucieczką”) do wielkiego miasta powinna być naturalnym wektorem postępowania młodych mieszkańców wsi oraz stanowić kres ich aspiracji. Wydaje się ona jednak być głównie konstruktem stworzonym na potrzeby dyskusji internetowych, gdzie miejska inteligencja wyśmiewa „rydlowszczyznę” tych, którzy dobrze czują się w miejscu, gdzie się urodzili, z jego czasami mroczną twarzą, zaletami i wadami.

Nie da się jednak zamknąć oczu na eksploatację „trendu wiejskiego” przez popkulturę. W muzyce, nie tylko biesiadnej, pojawia się sielski obraz wiejskiego życia, nawiązania do podkręconego folkloru, mitologii słowiańskiej, ale także po prostu droga na skróty, czyli portretowanie wsi poprzez miejskie wyobrażenia przaśności – bele siana, kanki z mlekiem, łowickie wzory, pianie kogutów, kobiety z blond warkoczami i tym podobne. Wieś w takiej optyce jest radosna, kolorowa, nieco rozpasana erotycznie, a pozbawiona brudu, gnoju i znoju ciężkiej pracy. Takie jej przedstawienie możemy obserwować między innymi w teledysku Cleo i Donatana My, Słowianie czy w utworze disco Będziemy pić. To bezpośrednie nawiązanie do amerykańskiego włączania trendu redneck do popkultury, tylko że u nas uprawiane w bardziej siermiężny sposób i z tak zwanym przymrużeniem oka.

Jeśli zatem ktoś uprawia tu „rydlowszczyznę”, to jest to popkultura, nie po raz pierwszy zresztą – szerokim gestem z krynicy ludowości czerpał już PRL, hołubiąc zespoły ludowe, te muzyczne i te taneczne, organizując ogromne dożynki centralne, czy dając różnym emanacjom folkloru miejsce w telewizji i radiu. Także współcześnie estetyka ludowa stanowi niejako przyjemną dla oczu obudowę politycznych spotkań, wyjazdów, powitań i pożegnań. Zdobione bochny chleba, wieńce dożynkowe, kolorowe pasiaki i pstrokate chustki – to wszystko przenosi widzów do ciepłego, a trochę już zapomnianego świata. Wiejskość ma „ozdabiać”, cieszyć oko.

Opisywana złośliwie, ale i z kolan, podgryzana, komentowana, poniżana i wywyższana, wieś i jej kultura mimo wszystko istnieje i trwa. Fluktuuje, zmienia się, przenika z miastem, pozostawiając sobie jednak kilka podstawowych zasad i etos ciężkiej pracy. Pisząc o niej, można jej tylko delikatnie dotknąć, trzeba jednak pamiętać, że ona specjalnie na to dotknięcie nie czeka.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Magdalena Okraska, Wieś – zwierciadło dla miasta?, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 68

Przypisy

  1. E. Nowicka, Świat człowiek, świat kultury, wyd. 7 zmienione i poszerzone, Warszawa 2012, s. 7.

Powiązane artykuły

24.09.2020

Nowy Napis Co Tydzień #068 / Planeta Podlasie

Nikt w mojej rodzinie koniem pługa nie prowadził, zaznacza na pierwszych stronach swojego Wędrownego Zakładu Fotograficznego Agnieszka Pajączkowska. Skąd zatem pomysł, aby wyruszyć na wschodnią ścianę Polski tak blisko granicy, że niemal zacierają się języki i powstaje nowa, wspólna mowa? Nie jest to przecież jeden z tych pomysłów z cyklu „jak spędzić lato”, choć rzeczywiście wszystkie wyprawy Pajączkowskiej odbyły się w ciepłych miesiącach. Mała, przenośna drukarka, która potrzebuje tylko prądu. Cyfrówka do pstrykania zdjęć. Samochód, najlepiej taki, w którym można też spać, ale nie kamper, bo nie wzbudzi zaufania. Zatem wysłużony Volkswagen Transporter po przeróbkach od mechanika złotej rączki. Ten wyjedna raczej zaciekawienie, czasem uśmiech politowania, ale nie zniechęci. I gdy cały ekwipunek będzie już gotowy, a wszystkie wyjaśnienia udzielone czytelnikowi już na pierwszych stronach, to raz po raz powracać będzie to pytanie: „Po co tam jedzie, aż pod samą granicę? Tam żywych nie spotka, tam nawet wrony zawracają”.

Agnieszka Pajączkowska wyruszyła na Podlasie, aby fotografować ludzi. Plan był dosyć prosty: oferować mieszkańcom wiosek zdjęcie w zamian za opowieść. O życiu, o wiosce, o dzieciach, które wyjechały. Czasem ktoś poczęstuje obiadem, da skromny prowiant na drogę. W tej wymianie nie ma równorzędnych partnerów i Agnieszka Pajączkowska o tym wie. To ona jest stroną, która zyskuje więcej. Jej młodość, ale także jej bezbronność (o czym szybko boleśnie się przekona), wreszcie intrygująca oferta, zjednują mieszkańców wiosek. Białe prześcieradło, które wywiesza, aby na jego tle robić zdjęcia, staje się symboliczną flagą emisariusza ciekawości: niczego więcej nie oczekuje – tylko słuchać. Pajączkowska zdaje się podejmować zawód wędrownego fotografa, który jeszcze kilkanaście lat temu rzeczywiście przemierzał drogi od wioski do wioski. Zajęcie stało się jednak zbyt mało opłacalne, zaś dostępność aparatów fotograficznych znacznie się powiększyła i profesja zaniknęła. Pozostali jednak ludzie, których propozycja zdjęcia zaskakuje. Zdaje się: zapomnieli o sobie, tak jak zapomniał o nich świat. Po chwilach niepewności zgadzają się na zdjęcie. Jedno. Rzadko dla siebie. Dla dzieci. Dla wnuków. Na grób. Agnieszka Pajączkowska zdaje sobie sprawę, że zdjęcie to obszar, który może być zbyt łatwo zagarnięty przez potrzebę władzy i pokusę egzotyzacji. Swoim rozmówcom pozwala ustawić się tak, jak chcą. Pajączkowska jest cierpliwa; samo układanie się do zdjęcia staje się nie mniej ciekawe niż rozmowa. Z rękami na podołku lub złożonymi na kolanach, z warkoczem wystającym zza chusty, ze świętym obrazem. W nowej sukience, która wisi w szafie i czeka na pogrzeb właściciela. Lub ot tak, prosto z pola, przy obiedzie, w trakcie domowych i gospodarskich obowiązków. Na tle domu, kwiatów, pod drzewem. Siedzą lub stoją – ciała układają się zgodnie z wolą ich właścicieli. Fotograf milczy, jest jedynie rejestratorem woli swoich zleceniodawców. Zdjęcia nie będą podlegać retuszowi. Widać będzie zmarszczki i siwe włosy, a twardej skóry rąk nie uda się niczym złagodzić. Ale to też nie są zdjęcia dla zbyt wielu oczu, to niemal zdjęcia prywatne. Wydrukowane, zostają zaraz wręczone ich autorowi. Autorka Wędrownego Zakładu Fotograficznego podkreśla to raz za razem: zdjęcia ludzi, którzy mi zaufali nie należą do mnie. Jeśli przedrukowuje je w książce, to subtelnie kadruje, aby nie było widać twarzy postaci. Można by rzec: słowo zostało dotrzymane, bowiem w większości czytelnik otrzymuje zdjęcia podróżne: piaszczysta droga, rozlana kałuża asfaltu, przydrożna kapliczka, samochód zaparkowany pośrodku niczego. Sam środek niczego.

Peryferia i centrum

Wieś widziana z perspektywy miasta, Wschód Polski widziany przez jej stolicę, to amalgamat przecudnych wyobrażeń. Szeptuchy, czysta wiara prawosławia, cebulaste wieżyczki cerkwi, bieda aż piszczy i piękno nieskalanej przyrody, które ma wyrównać braki w domowych budżetach. Tyleż romantyczne, ile nieprawdziwe. Do Polski B może tęsknić jedynie zadławiona własnym przesytem Polska A. Bo Polskę B trzeba czytać również przez pryzmat niechcianych problemów, które układają się w realizm życia: bezrobocie, alkoholizm, niepodzielna władza mężczyzn w domu nad kobietą. I pamięć wojny, która dla wielu z nas jest już kwestią znaną jedynie z książek i filmów, a tam wżera się nieustannie w codzienność. Rozpamiętywana, rozgrzebywana, nigdy nie ugaszona pamięć, pod którą tli się strach, żal, wściekłość i niemoc. Historia Podlasia jest niełatwa; bolesna jak przystało na tygiel kulturowy pogranicza. I każdy ma tu swoją pamięć: Niemcy, Żydzi, Ukraińcy, Białorusini, Polacy… I każdy inaczej pamięta: że lepiej było za cara, za Niemca, za PRL, za Unii. Agnieszka Pajączkowska wiernie zapisuje słowa usłyszane, ale nie ośmiela się ich komentować. Nie jest tu po to, aby kogoś nawracać, zmieniać poglądy; jest po to, aby słuchać. Czyli przyjąć tego, który przychodzi z całym jego dobrodziejstwem. Pajączkowska staje się wzorem taktu, szacunku wobec swoich rozmówców, niewyczerpanym oceanem cierpliwości i czytelnik życzyłby sobie więcej takich autorów i książek. Nie rwanego, wściekłego dziennikarstwa i drapieżnego reportażu, ale autentycznego wsłuchania się w drugiego człowieka. Może jest tak, że fotografia, czyli zapatrzenie w czyjąś twarz, przekłada się także na umiejętność słuchania? Przykład Mikołaja Grynberga (Księga Wyjścia czy Oskarżam Auschwitz) jaśnieje tutaj bardzo wyraźnie i jestem pewien, że Agnieszka Pajączkowska udanie zmierza podobną drogą. Czytając i wsłuchując się w głosy zapisane w Wędrownym Zakładzie Fotograficznym, czytelnik staje bezradny wobec kakofonii pamięci. Komu wierzyć, skoro wszystkim nie można? Pamięć ludzka jest selektywna, kapryśna, nie sposób z nią dyskutować. Trzeba zamilknąć, pozwolić usłyszanym/przeczytanym słowom rezonować w sobie. I wpatrywać się w fotografię.

Wspominam tyle o takcie, delikatności, wyczuciu Agnieszki Pajączkowskiej, bo jestem szalenie ciekaw, w jaki sposób radziła sobie z emocjami. Nie wszędzie przecież była witana z otwartymi ramionami. Czasem słyszała słowa, których by nie chciała. Słowa z pogranicza obleśności i wiszącej w powietrzu groźby, jak te, dlaczego taka młoda kobieta podróżuje sama, czy już miesiączkuje i czy jest z nią coś nie tak, skoro jeszcze nie ma dzieci. Bo na wszystkie problemy natury seksualnej gotów zjawić się zaraz tuzin jurnych i oczywiście podpitych uzdrowicieli… Albo zdania ziejące antysemityzmem, powtarzane jak Polska długa i szeroka, że „Trzeba przyznać, że jedną rzecz Hitler dobrze zrobił, że ich wymordował”. Albo postawa tak niechętna wobec „obcego” w swoim środowisku, że należy się ewakuować. Autorka rzadko pozwala sobie na przekroczenie niebezpiecznego dystansu, za którym jest już tylko komentowanie, poprawianie, traktowanie z góry. Emocjom pozwala ujść w pięknych literackich odpryskach, w których łapie duchową równowagę. Sam w czasie niespiesznej lektury powracałem z lubością do drugiej części tego opisu, odnajdując swój punkt ciężkości:

 

Grill przed domem. Dzieci przyjechały z Białegostoku, otwarte piwka, wódeczka, kiełbaski i kaszaneczka. Patrzyli na mnie tak, że poczułam się, jakbym im przyszła tę kaszankę zeżreć. Z rozmowy nie pamiętam nic. Zrobiłam zdjęcia, ale czułam, że mają mnie za kuriozum, frajerkę i dziwaczkę.

Pojechałam do lasu nad jezioro. Nie było nikogo. Pływałam długo, potem patrzyłam, jak się ściemnia, zrobiłam kolację. Pół godziny drogą od tamtej wsi znalazłam się w środku wakacji. Dotarło do mnie, że przez miesiąc będę rozdawała raczej byle jakie zdjęcia, dostając w zamian sytuacje, które obtłuką mnie jak emaliowaną miskę, odrapią skutecznie z przyjemności sentymentalnego myślenia o wsi.

Wszyscy piękni starzy ludzie

Sentymentalne myślenie o wsi? Wędrowny Zakład Fotograficzny rozbija je w pył. Za każdym zdjęciem jest konkretna historia – to oczywiste. Niemniej jednak ilość wykonanych portretów, jak również wysłuchanych opowieści, staje się zdjęciem zbiorowym polskiej wsi. Wieś widziana z perspektywy wielkomiejskiego centrum nabiera charakteru rezerwatu osobliwości. To wciąż naiwne wyobrażenia o domu nad rozlewiskiem, o spokojnym życiu wyznaczonym przez sielsko zmieniające się pory roku. Rzeczywistość jest zupełnie inna. Już na pierwszych stronach autorka notuje dwa charakterystyczne zwroty, które słyszała od swoich rozmówców. Pierwszy to „Wejdzie, jeśli się nie boi” – i już czytelnik ma dziwnie gęsią skórkę. W zależności od intencji zdanie to może być zachętą lub groźbą. Zachętą, bo choć drewniany dom wygląda jakby się miał zaraz zawalić, to przecież żyją w nim ludzie i serdecznie zapraszają do siebie. Groźbą, bo jeśli przybysz ma złe zamiary, to nie może liczyć na wyrozumiałość. Jest w tym zdaniu coś z pogranicza horroru, jak i bajki, ale pewnie tylko mieszczuch taki jak ja odczytuje je w ten sposób. Ludzie wsi cenią ziemię i dom w niej wkorzeniony, ale wiedzą nazbyt łatwo, że zawsze może przyjść jakiś wysłannik jakiegoś państwa, zacznie mierzyć i kreślić na mapie i nagle powie: dokładnie przez twój dom przebiega linia demarkacyjna, masz dwa dni na określenie się kim jesteś i po której stronie z połową majątku zaczniesz żyć. Tylko że domu nie sposób przenieść.

Tu, o, widzi pani, druga od lewej to ja. Ukrainka. Tutaj moja koleżanka z ławki, Polka. Ten wysoki chłopak i ten z przodu to byli bracia, Niemcy. Kochana, tu po wojnie wszyscy razem żyli, każdy chciał normalności zaznać. Nikt nikomu nie dokuczał. Niektórzy Niemcy jeszcze zdążyli się pożenić i dopiero wyjechali. My zostaliśmy tu, oni pojechali na zachód, a Polacy zajęli na wschodzie to, co było nasze. Choć różne narody, to jednak dom stracił każdy.

Drugie zdanie, które powtarza się jak natrętna mantra, to słowo „pobrykać” odmieniane przez wszystkie możliwe przypadki. Najczęściej jednak przez przypadek finansowy („co ja mogę pobrykać za taką rentę”) albo przypadek zdrowotny („gdzie ja pobrykam z takimi nogami”). Niech czytelnicy tej recenzji będę wyrozumiali dla mnie, jeśli widzę w tym słowie witalność na wzór młodego cielaka. „Pobrykać” jest słowem witalnym, skocznym i zadziornym, a przy tym niepozbawionym humoru. I trzeba mieć wszystkie te cechy, aby dostrzec radość życia, która ukryła się za klejącą się od brudu ceratą na stole, pękających żylakach, spracowanych dłoniach powykręcanych reumatyzmem. Zdaje się, że na wsi praca trwa nieustannie: a to słoiki przygotować na zimę, a to zwierzęta nakarmić, a to pole zasiać, a to owoce pozbierać z sadu i do lasu po dobro wszelakie iść. Bo samo nie przyjdzie, bo jak się zagapisz, to w zimie będzie z tobą źle. I nie jest to mądrość wyniesiona z bajki o beztroskim koniku polnym i zaradnych mrówkach, ale bolesna rzeczywistość, którą wyraża jedna z fotografowanych kobiet:

Dziecko drogie, chcieć sobie można w mieście, na wsi człowiek musi. Gdyby tu ludzie sami nie robili, to co by jedli? Jak tu ani sklepów, ani autobusów, ani pieniędzy nie ma?

Podlasie jako niepodległość

Wędrowny Zakład Fotograficzny to zapis głosów (i obrazów!), gdzie przemawiają ci gorsi od reszty Polski, gorsi od Warszawy. Obezwładniające poczucie fatalizmu, że nic się nie zmieni, że trzeba stąd wyjechać. Młodzi wyjeżdżają, a w ich miejsce przyjeżdżają ci, których stać na „arkadyjskie fantazje mieszczuchów” z centralnej Polski. Dzieci bohaterów rozmów Pajączkowskiej wyjechali daleko, daleko stąd, bo już nie do pobliskiego ani nawet najdalszego miasta. Miasto przestało być upragnioną granicą. Ci, którzy nie chcieli wieść żywota na wzór ojców swoich, wyjechali do Hiszpanii, Anglii, Włoch, Stanów Zjednoczonych. I to jest ciekawa myśl, że miasto przestało być opozycją dla wsi. Że jeśli jest coś kontrapunktem dla wsi, to jest to nie Polska, ale Europa i świat cały. Bo może tak też trzeba spojrzeć na dzisiejszą wieś – tę drewnianą jeszcze, tę z piaszczystą drogą, tam gdzie handluje się spirytusem z Rosjanami – jako na osobny świat właśnie? Bo jeśli istnieje Planeta Kaukaz, to może istnieje również Planeta Podlasie? Podlasie jest swoje, niepodległe i rozmarzone o najdalszej ucieczce na Wschód, ucieczce na Zachód. Byle dalej, co paradoksalnie oznaczać może: jeszcze bardziej w głąb siebie. Jedni mówią, że Podlasie się kończy, zwija jak stara fotografia, inni z kolei twierdzą, że właśnie łapie drugi oddech, że się odradza. Że tu jeszcze jest prawdziwa wiara. Inni, że wszystko jest już na sprzedaż. Wszelkie porównania zdają się jedynie trącać temat, ale nie dotykać go. Pozostaje polifonia głosów, pewnie o różnej wartości, ale oddzielić ich od siebie nie sposób. Zamknąć Podlasie w jednoznacznym opisie nie sposób.

Książka Agnieszki Pajączkowskiej wydaje się niepozorna, a jednak zawiera w sobie potężny ładunek emocjonalny i poznawczy. Nie sposób przeczytać Wędrownego Zakładu Fotograficznego za jednym razem. Ta książka z jednej strony kąsa i nie daje spokoju, a jednocześnie daje drugi oddech skołatanym myślom. I pewnie takie jest właśnie janusowe oblicze dzisiejszej wsi.

 

A. Pajączkowska, Wędrowny Zakład Fotograficzny, Czarne, Wołowiec 2019.

Okładka książki

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Planeta Podlasie, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 68

Przypisy

  1. E. Nowicka, Świat człowiek, świat kultury, wyd. 7 zmienione i poszerzone, Warszawa 2012, s. 7.

Powiązane artykuły

Loading...