14.07.2022

Nowy Napis Co Tydzień #160 / Rodzina szyta dratwą. O „Kąkolu” Zośki Papużanki

Od kiedy tylko dostrzeżono dzieciństwo jako motyw literacki, jego opisy stały się jednym z toposów w literaturze. Opieranie książki na kanwie wczesnych lat życia widzianych – w retrospekcji – oczami dorosłego, jak na fotoplastykonie, złożonych z porwanych wspomnień, to chyba jeden z najczęstszych zabiegów literackich. Jest on prosty, ekonomiczny i daje autorowi możliwość poruszania się na kilku planach czasowych i geograficznych. Równie wielu czytelników za nim przepada, jak go nie lubi.

Opowieści z dzieciństwa – czy to te stawiające nacisk na odtworzenie realiów konkretnego okresu z przeszłości, jak popularne ostatnio Dzieci Neo Jacka Paśnika, czy też te oniryczne, nie-wiadomo-kiedy-i-gdzie się wydarzające, jak z Kąkola Zośki Papużanki – są zawsze mocno podkręconą, kolorową wariacją na temat tego, co być może było. Są emanacją umysłu dorosłego na temat przeszłości dziecka, którym był, albo wydaje mu się, że był. Pamięć nie ma świadków i nie ma konkurencji. Mamy prawo pamiętać te same zdarzenia zupełnie inaczej niż ich inni uczestnicy, a przywoływane po latach wizje naszego dzieciństwa w ogóle nie muszą być zgodne ze wspomnieniami naszych rodziców. Przechowujemy niektóre flashbacki, nawet te fałszywe, a inne, czasami „ważne”, porzucamy.

*

W literaturze można podejść różnie do tematu wspomnień. Czasem opowieść z dzieciństwa to linearna historia prowadząca nas z punktu A do punktu B, a kończąca się teraźniejszością autora/bohatera. Czasem to pojedyncze wykwity wspomnień, kolorowe motyle na szpilce i krzyki nieprzepracowanych traum, które nie mają dat, początku ani końca. Zazwyczaj jednak literacko opracowane dzieciństwo ma w sobie coś z baśni, jakby „ja” autora czy bohatera, sytuując się w dość odległej przeszłości, musiało też automatycznie znaleźć się za górami, za lasami. Takie jest prawo literatury – ale wiele z tych opisów dzieciństwa otrzymuje w pakiecie z takim opisem sztuczny, jaskrawy koloryt i na siłę doczepioną gębę „magii codzienności”.

Zośka Papużanka w swoim Kąkolu wpada w niektóre z tych pułapek, ale innych unika zaskakująco zręcznie. Co nowego można wycisnąć z tematu dzieciństwa? Autorka nie otwiera przed nami właściwie żadnych nowych drzwi, a po pierwszych kilkunastu stronach ma się wrażenie, że to już było, i to było tyle razy, że wybrzmiało tysiącem dzwonów i dzwonków. Ale to jest właśnie ten moment, w którym nie warto przestawać czytać, bo zupełnie nieoczekiwanie wciąga nas język – niesłychanie plastyczny i wspomnieniorodny język Papużanki, który jest jednocześnie językiem dziecka i osoby dorosłej. Autorka ma pamięć, ale przede wszystkim słuch. Wie, jak rodzice i dziadkowie rozmawiali z dziećmi trzydzieści lat temu, wie i potrafi za pomocą tych słów przywołać konkretne sytuacje: strach przed karą, zbywanie dzieci przez dorosłych, ich półprawdy, napięcie trwające pomiędzy rodzicami. Widzieć i opisać narracyjnie to jedno. Odtworzyć język takich wspomnień, skonstruować oddzielny (i przekonujący) język dziadka, język ciotki, język sąsiada – to już kunszt. Papużanka jest pisarką, u której dialogi są lepsze od części prozatorskiej tekstu, przy czym sama narracja też jest dobra. Mam wrażenie, że to rzadkość.

Autorka rzuca nam pełne garście swoich przetrawionych wspomnień z wakacji spędzonych kiedyś na wsi u dziadków. Nie wiadomo kiedy; nie wiadomo, w jakim była wtedy wieku ani czy wydarzyło się to jednorazowo – ale pewnie nie, bo wiejski świat opisywany przez Papużankę jest jej znany na wylot. Nielinearność tej narracji może początkowo męczyć: co przyzwyczaimy się do opisu zbierania porzeczek z wiejską koleżanką Bejatką, do brodzenia w liściach czy historyjki o rodzinnej wyprawie na basen, to ona natychmiast się kończy, a autorka wchodzi w nową opowieść, często niepowiązaną narracyjnie z poprzednią. Te „obrazki” czy też podrozdziały nie przystają do siebie w ogóle długością – niektóre mają po wiele stron i zyskują tempo i miarę pełnoprawnej opowieści, inne są kilkuzdaniowymi czy półtorastronicowymi impresjami, nawet nie o jakimś wydarzeniu, lecz o smaku, zapachu, słońcu. Mogłoby to być słabością konstrukcyjną książki, ale się nią nie staje, bo to wbrew pozorom bardzo dobry zamysł – taki układ pozwala nam nurzać się we wspomnieniach autorki-dziecka, w tych jej kolorowych plamach, na które pozwala nam rzucić okiem, by potem natychmiast, jak w gonitwie myśli, pobiec dalej. Taka narracja bardzo udatnie odwzorowuje sposób percepcji przeszłości, gdy niby pamiętamy, ale już nie pamiętamy do końca; postaci ciotek zlewają się nam w jedną, mamy w głowie głos i zapach, ale z lata 1985 roku robi nam się lato 1988, a może to jednak było w 1987? Pozorny chaos tej opowieści to świetny zamysł, bo nasz mózg, dziecka i potem dorosłego odtwarzającego doświadczenia dziecka, dokładnie tak działa. Wszystko łączy się ze wszystkim.

*

Zarówno blurby na okładce, jak i recenzje prasowe wspominają o poczuciu humoru autorki i dowcipności opowieści. Dziecięcy żart, prosty, czasem nawet wulgarny, oczywiście w Kąkolu jest, ale nie jest to książka na siłę dowcipna, jak na przykład seria „Mikołajków”. Humor kryje się raczej w języku narracji, nie tylko w dialogach dzieci – czasami jest to po prostu jedno błyskotliwe sformułowanie. Podoba mi się także jeszcze jedno rozwiązanie narracyjne książki (choć należałoby raczej nazwać je redakcyjnym): bystry flow strumieni świadomości bohaterki, długie zdania pozbawione nadmiernej ingerencji interpunkcyjnej, na przykład kiedy przywoływane są wypowiedzi i cytaty z innych bohaterów. I to jest dobre, właśnie w ten sposób myślimy:

Mamo, bo ona zabiera pióro na wakacje, nie zabiera się pióra na wakacje, mamo, bo ona już zabrała, spakowała, pewnie będzie coś pisać, co będziesz pisać, będziesz pisać pamiętnik, mamo, bo ona będzie wszystko pisać, powiedz jej coś, ja nie chcę być w pamiętniku. Tylko żeby ci się atrament nie wylał, napełnij przed wyjazdem, dobrze. Napełniłam. Pióro pijane na czarno. Jeśli nim nieumiejętnie poruszyć, porzyga się czarną smolistą frazą.

Patrzące trzydzieści lat wstecz dziecięco-dorosłe oko Papużanki widzi też bardzo wyraźnie dynamikę władzy w wiejskim domu. Rzadko czyta się tak dobre opisy rozmów i konfliktów dorosłych, widzianych oczami dziecka, a nie ich samych (oprócz efemerycznej babci Karoliny czytelnik nie znajdzie się w głowie żadnego z dorosłych, wszystko opisuje narratorka – a zatem zachowania, słowa, podejrzenia co do uczuć dorosłych są formułowane z perspektywy dziewczynki).

Parówki zaczynały bulgotać i moja mama pilnowała ich bezgranicznie, zapamiętale, stała i patrzyła w wodę, a łzy wpadały jej do garnka z parówkami i dopiero później, wiele lat później, o wiele za późno dowiedziałam się, że taki obraz świata nazywa się groteska i że można się śmiać, choć w sumie nie wiadomo dlaczego. Można się śmiać, ale równocześnie trzeba brzydzić się swoim śmiechem. I właściwie jaka jest różnica między dorosłym a dzieckiem. Taka, że dziecko jest, a dorosłego nie ma. Do dziecka się nie mówi. Do dorosłego się nie odzywa.

Najciekawszą postacią Kąkolu jest chyba dziadek Antoni, milczący patriarcha, „monopolista władzy i umiejętności”, człowiek jednocześnie oddany rodzinie i traktujący ją jak przypadkowy dopust boży, z którym musi się borykać do końca swoich dni. To postać napisana przez Papużankę najbardziej na serio – nawet po latach czuć niechęć dziadka do autorki i jej matki, czuć w tej prozie przemożony strach przed nim, a jednocześnie chęć skonfrontowania się z nim, walki albo ucieczki. Papużanka pisze o tym półsłówkami, ale w taki sposób, że i ja się chwilami dziadka bałam, choć nie bił. Ale są rzeczy od bicia gorsze.

A zatem – Kąkol to historia o świecie, w którym role są dawno rozdane i utrwalone (jedna ciotka gotuje, druga popija i przeklina, dziadek pracuje i straszy, szwagier nic nie umie, mama męczy się na wsi, dzieci mają przygody), ale to nie jest „dawny” świat, to nie są role, w których wszyscy czują się dobrze. Te grube szycia, te tarcia pomiędzy członkami rodziny Papużanka potrafi pokazać jak niemal nikt. To jedna z tych książek, które chciałoby się czytać dalej i dalej.

Zośka Papużanka, Kąkol, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2021.

okładka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Magdalena Okraska, Rodzina szyta dratwą. O „Kąkolu” Zośki Papużanki, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 160

Przypisy

  1. Yan Lianke, Kroniki Eksplozji, tłum. J. Krenz, Warszawa 2019.
  2. Tamże.
  3. https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kultura/ksiazki/2155187,1,recenzja-ksiazki-urszula-honek-biale-noce.read.
  4. https://www.dwutygodnik.com/artykul/9943-wszyscy-zapamietani-umarli.html.
  5. https://zdaniemszota.pl/4419-recenzja-urszula-honek-biale-noce.
  6. https://www.dwutygodnik.com/artykul/9943-wszyscy-zapamietani-umarli.html.
  7. Donna Haraway pisze: Zwierzęta towarzyszące to konie, psy, koty lub cała rzesza innych istot chętnych do tego, by ulec biouspołecznieniu jako pies pomocnik, członek rodziny albo członek drużyny w międzygatunkowym sporcie. Ogólnie mówiąc, nie zjadamy własnych zwierząt towarzyszących (ani nie jesteśmy przez nie zjadani); mamy też trudności z pozbyciem się kolonialnego, etnocentrycznego, ahistorycznego podejścia do tych, którzy je zjadają (lub dają się zjadać). Zob. D. Haraway, Manifest gatunków stowarzyszonych, tłum. J. Bednarek [w:] Teorie wywrotowe. Antologia przekładów, red. A. Gajewska, Poznań 2012, s. 251.

Powiązane artykuły

16.06.2022

Nowy Napis Co Tydzień #156 / Czytanie mapy

Wiatr kładzie plony, obleka w płachtę.
Przyszli na gzyms. Niesiono talerze z zupą.
Wieś otwarta: damy im jeść mówiła ciotka,
nie chcieliśmy wierzyć, patrzyliśmy przeciw.

 

Za domem bociany robią zbiórkę
z matką, czytają niebo. Nie będziemy płakać,
to jeszcze nie ten mit. Przebijam piłkę
o dziką gruszę, bratu robi się ciemno

 

przed oczami las tylko w nocy jest czyjś.
Spuszczony z łańcucha idzie w zboże oddane
w wiano zwierzętom i starszym siostrom.
Serial pochłania dorosłych, nam wyją psy.

Wiersz pochodzi z tomu Futurystyka miejska, który można zakupić w e-sklepie Instytutu Literatury.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Tomasz Wojtach, Czytanie mapy, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 156

Przypisy

  1. Yan Lianke, Kroniki Eksplozji, tłum. J. Krenz, Warszawa 2019.
  2. Tamże.
  3. https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kultura/ksiazki/2155187,1,recenzja-ksiazki-urszula-honek-biale-noce.read.
  4. https://www.dwutygodnik.com/artykul/9943-wszyscy-zapamietani-umarli.html.
  5. https://zdaniemszota.pl/4419-recenzja-urszula-honek-biale-noce.
  6. https://www.dwutygodnik.com/artykul/9943-wszyscy-zapamietani-umarli.html.
  7. Donna Haraway pisze: Zwierzęta towarzyszące to konie, psy, koty lub cała rzesza innych istot chętnych do tego, by ulec biouspołecznieniu jako pies pomocnik, członek rodziny albo członek drużyny w międzygatunkowym sporcie. Ogólnie mówiąc, nie zjadamy własnych zwierząt towarzyszących (ani nie jesteśmy przez nie zjadani); mamy też trudności z pozbyciem się kolonialnego, etnocentrycznego, ahistorycznego podejścia do tych, którzy je zjadają (lub dają się zjadać). Zob. D. Haraway, Manifest gatunków stowarzyszonych, tłum. J. Bednarek [w:] Teorie wywrotowe. Antologia przekładów, red. A. Gajewska, Poznań 2012, s. 251.

Powiązane artykuły

16.06.2022

Nowy Napis Co Tydzień #156 / Bardzo dobra książka o bardzo złym chińskim śnie

Upalny, szósty dzień szóstego miesiąca księżycowego. W górach Balou trwają żniwa. Z powodu zapowiadanych deszczy rolnicy uwijają się jak w ukropie, aby uratować zbiory przed zalaniem i zgniciem. W powietrzu unosi się kwaśny zapach potu, a upał i duchota powoli zaczynają zbierać swoje własne, krwawe żniwo.

Czternastoletni Li Niannian obserwuje znużonych, powracających z pola żniwiarzy. Ku jego zaskoczeniu z nadejściem wieczora mieszkańcy wsi wcale nie zapadają w sen – zamiast tego, z sierpami w dłoniach, rozpoczynają niewidziane nigdy wcześniej, zbiorowe „Wielkie Lunatykowanie”. Wraz ze zniknięciem słońca świat pogrąża się w ciemnościach, które rozświetla jedynie od czasu do czasu błysk noży, biel obnażonych piersi i purpura przelewanej krwi.

Dzień, w którym umarło słońce to oniryczna podróż w głąb najciemniejszych zakamarków chińskiej duszy. Yan Lianke uchyla drzwi, przez które dostrzec możemy wszystkie ze skrzętnie maskowanych chińskich namiętności. Bo Chińczycy to naród o duszy targanej mnóstwem żądz – czyli naród jak każdy inny. Czy chińskie namiętności różnią się od naszych, polskich? O czym śnią za Wielkim Murem? Czy naprawdę śnią inaczej od nas?

Jak lunatykują Chińczycy

„Pozwólcie mi opowiedzieć po kolei, co działo się przez tę noc i pół dnia” – z taką prośbą do panteonu chińskich bogów zwraca się czternastoletni narrator Niannian, nazywany w swojej wsi także „Głupim Niannianem”. To właśnie uznany za półgłówka syn właścicieli domu pogrzebowego „Nowy Świat” jako jeden z nielicznych mieszkańców wsi Gaotian nie poddaje się powszechnej fali lunatykowania i zdaje bóstwom relację z tego, co wydarzyło się w samym jądrze somnambulicznej ciemności.

Z relacji podzielonej na opis kolejnych geng (czyli tak zwanych „straży” będących tradycyjną miarą czasu w nocy, odpowiadającą około dwóm godzinom) wyłania się mroczny obraz społeczeństwa dającego upust długo tłumionym żądzom. Atmosfera powszechnego braku zahamowań udziela się nawet tym, których nie dotknęło lunatykowanie:

[…] ci, którzy nie lunatykują, korzystają z okazji, że inni lunatykują, i robią rzeczy jeszcze gorsze. Udawaczy było jeszcze więcej niż tych naprawdę lunatykujących. Dużo, dużo więcej.

Granica pomiędzy lunatykującymi a przytomnymi zaczyna zatem stawać się coraz bardziej umowna. Podobnie dzieje się z granicą oddzielającą dobro od zła. Sny narzucają rzeczywistości swoje prawa, a śniący zaczynają w końcu zawiadywać przytomnymi. „Dziwne, że ludzie wierzą w sny, a nie w jawę” – mówi do siebie Niannian, spoglądając na świat, który z geng na geng pogrąża się w coraz większym chaosie.

Jak lunatykują Chińczycy? Otóż:

[…] mają chyba zawsze twarze nieruchome i nieme jak cegły w murach miejskich. Oczy niby zamknięte, ale jednak otwarte. Niby otwarte, ale jakby zamknięte. Wywrócone białkiem na zewnątrz. Patrzą nie na świat, ale do środka siebie. Widzą to, co dzieje się w śnie. Ale nie widzą nic ze znajdującej się poza snem wioski i pozasennego świata. Nie widzą znajdujących się na zewnątrz snu drzew i traw. Chyba że takie drzewo czy trawa nagle przenikną do snu.

Według Yan Lianke „[…] przy tak zwanym lunatykowaniu człowiek zaczyna robić to, o czym najintensywniej myślał na jawie, to, co najgłębiej wyryło mu się w umyśle”. Pisarz ukazuje czytelnikowi trzy główne motory działań pogrążonych w somnambulicznym transie Chińczyków. Są to motywacje materialne, duchowe i te z pogranicza duchowości i materialności.

Do pierwszej kategorii zaliczyć można przede wszystkim żądzę bogactw. Gaotian zamienia się w gniazdo złodziei i szabrowników. Nawet dom rodzinny Nianniana, będący jednocześnie domem pogrzebowym, staje się celem kilku rabunków. W szale kleptomanii kradnie się dosłownie wszystko – nawet to, co nie ma większej wartości.

Mimo powszechnej demoralizacji w niektórych bohaterach lunatykowanie budzi jednak pragnienie duchowej poprawy i uzyskania przebaczenia za popełnione niegdyś przewinienia. I tak lunatykujący ojciec Nianniana postanawia przyznać się przed współplemieńcami do płatnego donosicielstwa i przykładania ręki do bezczeszczenia zwłok ich bliskich. Z kolei jedna z kobiet chce po latach udać się na posterunek policji i wyznać, że otruła swojego sparaliżowanego męża, aby oszczędzić sobie trudów opieki nad jego schorowanym ciałem. Próba odzyskania spokoju ducha pcha część z bohaterów do środków tak skrajnych jak samoponiżenie i samobójstwo.

Większość lunatyków pogrążona jest jednak w otchłani najniższych ze swoich namiętności. Żądze z pogranicza materialności i duchowości dają o sobie znać jako pragnienie władzy oraz rozpasanie seksualne. Jedni marzą o zamienieniu się w cesarza, a inni – o obcowaniu z jak największą liczbą kobiet. Łączy ich to, że ich żądze pozostają niemożliwe do zaspokojenia.

Nagle uderzyła mnie inna myśl. Czy i ja będę lunatykował? A jeśli tak, to co zrobię? Co takiego będę robił przez sen?

– zapytuje Niannian. Jest to także zaproszenie dla czytelnika do zadania sobie pytania: „a co najgłębiej wyryło się w moim umyśle?”, zaproszenie do spojrzenia w głąb siebie.

Co widać, a czego nie

Okulary, przez które Yan Lianke ogląda chińską rzeczywistość posiadają dość szczególne soczewki, dzięki którym pisarz dostrzega wszystkie podskórne, niewidzialne gołym okiem namiętności swoich rodaków – są to soczewki mitorealizmu. Czym jest mitorealizm? We wstępie do Kronik Eksplozji pisarz wyjaśnia:

Chińska rzeczywistość domaga się nowego sposobu pisania. Nieopisywalna historia i nieuchwytne fakty wymusiły powstanie tego, co nazywam mitorealizmem. Polega on na zastosowaniu zupełnie nowych, niepowtarzalnych środków opisu w celu wydobycia na światło dzienne tego, co zaciemnione, i na wierzch tego, co ukryte. […] Literatura kroczyć musi ścieżką duszy i ducha (a nie życia). Docierać do najgłębszych warstw świata, do samego jądra, którego aktywność inicjuje burzliwe reakcje na powierzchni rzeczywistościYan Lianke, Kroniki Eksplozji, tłum. J. Krenz, Warszawa 2019.[1].

Yan Lianke jest czułym obserwatorem otaczającej go rzeczywistości. Pomimo zarzutów o kreowanie zdeformowanej wizji chińskiego społeczeństwa pisarz od lat pozostaje wierny swoim przekonaniom i – nie schodząc z raz obranej ścieżki – zapytuje swoich krytyków:

Czyż malarz, który chce pędzlem oddać kształt i fakturę niewidocznego z zewnątrz koryta rzeki, zastanawia się nad tym, czy ma sens tempo jej nurtu i stopień wzburzenia powierzchni? Mitorealizm chce zmierzyć się właśnie z zakrytym przez wodę korytem rzeki i ukształtowaniem brzegu. Chce przedstawić te dwie trzecie góry lodowej, które ukryte są pod powierzchnią morza, i w ten sposób wyjaśnić, dlaczego ta widoczna gołym okiem jedna trzecia wygląda tak, a nie inaczejTamże.[2].

Literatura to opowiadanie świata, a nie jego odtwarzanie w skali 1:1. W tym także tkwi jej siła. Słowo pisane jest w stanie wydobyć na powierzchnię to, co jest niewidoczne gołym okiem – i właśnie ukazanie tego, co niewidoczne, choć decydujące dla formy tego, co widoczne jest celem większości dzieł Yan Lianke.

Dla kogo pisze Yan Lianke

W Dniu, w którym umarło słońce Głupi Niannian mieni się jednym z największych wielbicieli twórczości swojego sąsiada (błogosławieni, którzy potrafią śmiać się z samych siebie!), pisarza Yan Lianke (będącego według Nianniana najznamienitszym z mieszkańców ich wsi). Chłopiec stwierdza tam:

Wujku Yan, czy wiesz, że wszystko, o czym pisałeś dotąd w swoich książkach, to tak naprawdę opowieści z naszej wioski, z naszego miasteczka? A mimo to w naszej wiosce i miasteczku oprócz mnie nikt nie lubi twoich książek. Nikt oprócz mnie nie dałby rady przeczytać ich od pierwszej strony do ostatniej. Takie na przykład Opowieści rzek czy Opowieści z brzegów trzech królestw. Albo Legenda bohatera czy Trzech bohaterów i pięciu wspaniałych. Dla nich to są prawdziwe książki. A nie te twoje historie, które odkładają z niesmakiem po paru akapitach.

Yan Lianke wie, że nie jest w ojczyźnie szczególnie dobrze odbierany. Zarzuca mu się przecież, że jego pisarstwo jest ustawione pod kątem czytelnika zachodniego i to – koniecznie – czytelnika spragnionego obrazu „złych Chin”. Oskarża się go też o utrwalanie niekorzystnego i nieprawdziwego stereotypu Chińskiej Republiki Ludowej – a wszystko to oczywiście dla podniesienia sprzedaży swoich książek za granicą. No i jeszcze w celu otrzymania nagród – bo i na te nasz Yan jest rzekomo bardzo łasy… Pisarz wie o tych zarzutach i śmieje się z nich na kartach własnej powieści. Uprzedza swoich krytyków i pokazuje dystans do siebie, dzięki czemu podwójnie wygrywa ze swoimi oponentami.

Tak naprawdę Yan Lianke nigdy nie ogłaszał się reportażystą ani portrecistą Chin. Obraz wyłaniający się z jego dzieł z całą pewnością nie należy do szczególnie pochlebnych, ale też nie pretenduje do bycia „jedynym słusznym” czy też „jedynym prawdziwym” obrazem Państwa Środka. Każdy z nas ogląda świat swoimi własnymi oczyma i szaleństwem byłoby wymagać, by ktoś wyrzekał się własnej wizji rzeczywistości dla dobra bytów tak abstrakcyjnych jak państwa czy ich wizerunek. Jak odnotował Freud, artysta to neurotyk, który poprzez pracę twórczą dąży do samouleczenia. Yan Lianke z pewnością także pisze dla siebie. Ale nie tylko dla siebie. Pisze dla swoich rodaków, pisze dla Wschodu i Zachodu, pisze dla świata. Yan Lianke pisze dla wszystkich – w tym dla nas, Polaków.

Yan Lianke może i pisze dla Polaków, ale nie po polsku. Od tego, żeby Polakom przychylić importowanego, literackiego nieba są tłumacze. Praca translatorska jest powszechnie uważana za trudną i wymagającą. Tłumacze utworów z tych samych rodzin językowych narzekają na ogromną liczbę „fałszywych przyjaciół”, a tłumacze z języków mniej zbliżonych do rodzimego borykają się z koniecznością „pisania książki od nowa”. Tymczasem doktor Joanna Krenz od lat tłumaczy z chińskiego i nie narzeka, narzekać nie mogą także jej czytelnicy. Przekład Dnia, w którym umarło słońce zachowuje w swoim wygłosie zarówno typowy dla Yan Lianke humor i sarkazm, jak i niepozbawiony pewnego rodzaju współczucia ton narracji tak charakterystyczny dla tego wrażliwego whistleblowera zza Wielkiego Muru. Polska wersja ujawnia także ogromny talent tłumaczki i jej wiedzę z zakresu sinologii. Język chiński (Yan Lianke tworzy w mandaryńskim) nie jest bowiem ani bliskim, ani dalekim kuzynem języka polskiego, istnieje tam mnóstwo zwrotów, które przez niedoświadczonych translatorów ogłaszane są jako „nieprzetłumaczalne”. Tymczasem Joanna Krenz udowadnia, że nie ma zwrotów nieprzekładalnych, a jedynie takie, które wymagają większego nakładu pracy i wyobraźni językowej. Jednocześnie tłumaczka nie zasypuje czytelnika odwracającymi uwagę od fabuły przypisami, dzięki czemu powieść czyta się niemalże jednym tchem i łatwo zapomnieć, że obcuje się z przekładem. Właśnie to wydaje się najlepszym dowodem zarówno na uniwersalność twórczości Yan Lianke, jak i na kunszt tłumaczeniowy Joanny Krenz.

Yan Lianke, Dzień, w którym umarło słońce, tłum. Joanna Krenz, PIW, Warszawa 2022.

okładka

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Adrian Skoczyński, Bardzo dobra książka o bardzo złym chińskim śnie, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 156

Przypisy

  1. Yan Lianke, Kroniki Eksplozji, tłum. J. Krenz, Warszawa 2019.
  2. Tamże.
  3. https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kultura/ksiazki/2155187,1,recenzja-ksiazki-urszula-honek-biale-noce.read.
  4. https://www.dwutygodnik.com/artykul/9943-wszyscy-zapamietani-umarli.html.
  5. https://zdaniemszota.pl/4419-recenzja-urszula-honek-biale-noce.
  6. https://www.dwutygodnik.com/artykul/9943-wszyscy-zapamietani-umarli.html.
  7. Donna Haraway pisze: Zwierzęta towarzyszące to konie, psy, koty lub cała rzesza innych istot chętnych do tego, by ulec biouspołecznieniu jako pies pomocnik, członek rodziny albo członek drużyny w międzygatunkowym sporcie. Ogólnie mówiąc, nie zjadamy własnych zwierząt towarzyszących (ani nie jesteśmy przez nie zjadani); mamy też trudności z pozbyciem się kolonialnego, etnocentrycznego, ahistorycznego podejścia do tych, którzy je zjadają (lub dają się zjadać). Zob. D. Haraway, Manifest gatunków stowarzyszonych, tłum. J. Bednarek [w:] Teorie wywrotowe. Antologia przekładów, red. A. Gajewska, Poznań 2012, s. 251.

Powiązane artykuły

09.06.2022

Pieśni stawów

Pieśń I

Dzienniki wieśniaka

Przyciąga mnie północ. Od dawna o moich notatnikach myślę ja o białych wiorstach papieru, na których sanie zostawiają ślad atramentu. Zimowe noce zapadają szybko i trwają długo. Czuję zbliżającą się Królową Śniegu, płynącą białym drakkarem przez morza lodowe, przez wody, z których nikt ze śmiertelnych nie powrócił.

Potem przychodzi wiosna. Śnieg roztapia się w słońcu dnia, a nocą zmienia w szklane, lodowe płaty, spod których wkrótce wychodzą fioletowe krokusy. W stercie drewna ugryzionej przez zimę coś się zaczyna poruszać. Nie wiem, czy to pękają ostatnie lody, czy budzą się jej pełzający i latający lokatorzy.

W coraz cieplejsze dni wystawiam donice na werandę. Wyciągają gałęzie ku niebu. Wkrótce wypuszczą pąki i barwne kwiaty. Z biblioteki na piętrze wyciągam zakurzone tomy pełne torebek od nasion użytych rok temu w charakterze zakładki. Jest poradnik ogrodniczy i sielskie opowieści z medi.W oczekiwaniu będę napawał się tęsknotą do świeżej oliwy i dłuta Michała Anioła.

W końcu przychodzi lato. Zajadamy się najpierw truskawkami, a potem słodkimi, czarnymi od słońca czereśniami.

Zatrzymujemy auto, bo przez jezdnie przechodzi żabia rodzina. Zapach sosnowej żywicy wdziera się przez otwarte okna, błękitne niebo oświetla falujące powietrze, a my rozmawiamy o jesieni. Choć nic jeszcze tego nie zwiastuje, z pewnością nadejdzie.

Jestem tutaj. Na północy. Olej rzepakowy przewyższa smakiem i wartością najlepszą oliwę, którą też można tu bez problemu dostać. Co kilka kilometrów oglądamy zabytkowy pałac lub kościół, a gdy mamy ochotę na szczególne wzruszenia, to wybieramy się do Willmanna lub na domowe pierogi.

Zwożę taczką wielkie dynie i ostatnie pokosy. Żurawie zza płotu już odleciały. Najmłodszą część naszej rodziny dosięgła już pierwsza fala świątecznego przypływu. Słyszę o piernikach, które muszą wszak ileś tam leżakować, a z podłogi, po raz pierwszy w tym roku, podnoszę skrawek ozdobnego papieru z nadrukowaną mikołajową czapką.

Pierwszy płatek śniegu dosięga mnie w dłoń i myślę, że to dobra wróżba. Znów, w zgodzie z rytmem natury, będę sunął dłonią przez kolejne strony jednego z moich stu notatników, a nim nadejdzie wiosna. Ta opowieść zostanie skończona.

Pieśń II

Wychowanie

Czasem budzą mnie grzmoty. Podchodzę do okna i wsiąkam w rześkie powietrze. Potem nie mogę zasnąć, bo boję się, że moje dzieci nie będą wiedziały, jak pachnie powietrze, gdy po upalnym letnim dniu wielkie burzowe krople upadają na gorącą ziemię. Jak smakuje pomidor rozgrzany sierpniem albo szczypiorek – siedmiolatka, rwany prosto z grządki i zagryzany chlebem również rwanym prosto z bochna.

Kiedy byłem mały, łapałem jaskółki. Kiedy latały tuż nad rżyskiem i przysiadały na wyciągnięcie ręki, stawały się łatwym celem. Zawsze jednak w ostatniej chwili wymykały się. Nie miałem im tego za złe, bo zrozumiałem, że taka jest kolej rzeczy. Na tej samej łące wymknąłem się śmierci, która miała jaskrawy zygzak wzdłuż całej długości swego pełzającego ciała. A jeszcze później zmieniła się w pełzającą toń Widawy i znów wymknęła mnie czyjaś ręka, podnosząca moje ciało do powietrza. I wymykałem się tak potem niezliczoną ilość razy na własnej skórze, upewniając się, że ktoś tam czuwa, a jako znak i pamiątkę po tym swoim czuwaniu pozostawia mi malutkie blizny na dziecięcej skórze.

Z mojego nadodrzańskiego okna widzę boisko wylane miękkim tartanem, na którym nawet kolana stłuc nie sposób. I gdy po raz kolejny, setne dziecko buja się tam jak w puchowej pościeli, a półokrągłe plastikowe nakładki spoglądają z każdego z możliwych rogów, myślę, że tym, co czuwają nad dziecięcym losem, pozostaje odejść na emeryturę albo sprowadzić na to miasto deszcz meteorytów, przed którym ochronią swych wybrańców.

Jaki jest koń, każdy widzi. Z podręcznika do pierwszej klasy dzieci dowiadują się, co jest potrzebne do wzrostu roślin: woda i słońce. I nie chodzi nawet o to, że autor zlekceważył pozostałe żywioły, ale o to, że przeraża mnie, że to wiadomości, których siedmioletnie dzieci muszą się uczyć. Odkrywam potem, że o porach roku też się ich naucza. W starszych klasach zapewne przejdą do teorii odczuwania zimna i głodu. Dzieci będą się uczyć, jak to jest, gdy temperatura w klasie spadnie poniżej dwudziestu jeden Celsjuszy, albo obejrzą w książce ogień i przeczytają, że można się nim „oparzyć”. Kolejne niezrozumiałe słowo. Maturę damy tym, którzy przejdą całego Wiedźmina.

Parę takich nocnych strachów później dosłownie brniemy przez śnieg, taszcząc szczapy kominkowe. Porąbane przyjechały ciężarówką i czekały na swoją kolej. Gdy otwieram płytę kominka, by doń dołożyć, fala ciepła zalewa pokój. Jeszcze tylko nakarmić dżdżownice, podlać siewki i już siadamy do ciepłej, parującej zupy. Nikt nie wybrzydza, że z pietruszką, bo na tę własnoręcznie wysianą i podlewaną jakoś tak głupio narzekać, a zresztą kiszki już marsza grają. Meteoryty spadną gdzie indziej.

Pieśń III

Nasz dom

Stara furtka prowadzi do olbrzymiego ogrodu, w  którym drzewa sięgają nieba. Nie potrzebuję nic więcej, wiem, że to moje miejsce, a każdy kolejny krok tylko mnie w tym utwierdza. Weranda, zachowane stare drzwi, dobre duchy. Pokój kąpielowy. Na ścianach jakieś bohomazy, ale to się sprzeda. Pokoje z garderobą i holem tworzą amfiladę, moglibyśmy więc tak krążyć w nieskończoność, ale czeka nas strych i piwnica.

Moja żona nie kryje podniecenia, co potem źle wpłynie na targi, ale przecież po to się ma żony. Wychodzimy zachwyceni i oczarowani. Pozostaje tylko jeden szkopuł: nie mamy tyle pieniędzy.

Dziecko na rowerze macha do nas. My jeszcze nie wiemy tego, co ono już czuje: będziemy sąsiadami.

W drodze cały czas napotykamy zakochane pary: kaczki, cietrzewie, sarny, a nawet obserwujemy coś na kształt drzewich zalotów.

Następne tygodnie upływają nam na negocjowaniu umów. Pośrednik bawi się z nami w kotka i myszkę, opowiadając o wyimaginowanych „innych chętnych”. Wciąż podnosi cenę, z której wcześniej sam zrezygnował. Poznaję kilku macherów od kredytów, sprzedając w tym czasie, co się da. Oddaję wszystko za bezcen i nie jest mi żal. Moje najlepsze oprawy i wieloletnie zbiory sreber, codziennie wynoszę z domu karton książek, a strumień, który miał się zmienić w rzekę i w morze na czas emerytury, zmienia się w Saharę.

Dzieją się cuda.

Książki sprzedają się kartonami. Srebra też, nawet drobiazgi znajdują swoich nabywców. Właściciele domu nie mogą znaleźć terminów, dając nam potrzebny czas. Banki się do nas uśmiechają. Jakieś zapadki trafiają w odpowiednim momencie we właściwe miejsca, koła zębate dopasowują się do siebie. Mechanizm raz puszczony w ruch niesie nas, aż wreszcie po czterech miesiącach, w dniu moich setnych urodzin, po raz pierwszy w życiu trzymam w dłoni klucze do swojego wiejskiego domu.

Zajeżdżamy wieczorem, niedługo przed zmierzchem. Wita nas burza, jakiej świat nie widział. Gdy wysiadamy z auta, pierwsze krople lecą na nasze głowy. Po chwili znika prąd, a pioruny walą w okolicy. Otwieramy drzwi i okna na oścież, dając z wichurą odejść temu, co cudze. Gdy zawierucha cichnie, dom już jest nasz, nam skrzypią schody, nami pachną krzesła, okruszki z naszego chleba spadają na podłogę, siedzimy przy swoim świetle.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Stanisław Karolewski, Pieśni stawów, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

  1. Yan Lianke, Kroniki Eksplozji, tłum. J. Krenz, Warszawa 2019.
  2. Tamże.
  3. https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kultura/ksiazki/2155187,1,recenzja-ksiazki-urszula-honek-biale-noce.read.
  4. https://www.dwutygodnik.com/artykul/9943-wszyscy-zapamietani-umarli.html.
  5. https://zdaniemszota.pl/4419-recenzja-urszula-honek-biale-noce.
  6. https://www.dwutygodnik.com/artykul/9943-wszyscy-zapamietani-umarli.html.
  7. Donna Haraway pisze: Zwierzęta towarzyszące to konie, psy, koty lub cała rzesza innych istot chętnych do tego, by ulec biouspołecznieniu jako pies pomocnik, członek rodziny albo członek drużyny w międzygatunkowym sporcie. Ogólnie mówiąc, nie zjadamy własnych zwierząt towarzyszących (ani nie jesteśmy przez nie zjadani); mamy też trudności z pozbyciem się kolonialnego, etnocentrycznego, ahistorycznego podejścia do tych, którzy je zjadają (lub dają się zjadać). Zob. D. Haraway, Manifest gatunków stowarzyszonych, tłum. J. Bednarek [w:] Teorie wywrotowe. Antologia przekładów, red. A. Gajewska, Poznań 2012, s. 251.

Powiązane artykuły

08.06.2022

Jaśminowe klątwy

W wakacje, niespodziewanie dla wsi, zwalił się plener malarski. Artyści przyjechali wybyczyć się, zbratać z ludem pracującym wsi, a wieczorami, normalnie, popić. Wieś spowiła mgiełka oszołomienia: panienki podchodziły pod szkołę, niby niechcący i przypadkiem zakładały lepsze bluzki, przypadkiem też wypadało im przechodzić pod oknami szkoły ze trzy razy w obie strony. Kawalerka – wiadomo – bardziej obcesowa, od razu usiłowała trafić w sedno rzeczy. Artyści też chłopy i baby, kto by się bawił w niuanse. Ten i ów próbował zagadnąć, postawić piwo, ale miastowe państwo, chociaż wypaprane jak nieboskie stworzenie farbami, trzymało się na uboczu i preferowało własne towarzystwo. Długo celebrowało w szkolnej stołówce kolacje, które często przeradzały się w pozorowane filozofią dyskusje lub chóralne śpiewy. A jak się nie chciało gadać ani śpiewać, wychodziło na wieczorny spacer nad łąki. Też najczęściej grupowo. Tylko najbardziej odważni zapuszczali się na Namułę, do sklepiku Staszki, kupić parę piw lub buteleczkę czystej prosto z lodóweczki. Wiadomo – postęp i na wsi jest.

Piśmienny od kilku dni kręcił się koło szkoły, usiłując przechwycić jakiś interesujący temat do gazety. Ale „Tygodnik...” nie chciał artykułu o zblazowanych artystach – chociaż jedna pani malowała niezwykle zwiewne, wręcz tiulowe kompozycje abstrakcyjne. Ołówkiem. Tak poetyckie, że porywało. Piśmienny postanowił powalczyć i po którymś telefonie obstalował tekst do „Gazety Domowej”.

– Ale ma być o domu – rzuciła w słuchawkę redaktor naczelna.

– Te naczelne są co nie bądź popieprzone – tłumaczył się Piśmienny żonie z połowicznego sukcesu. – Jak ja mam kogo zahaczyć o wywiad, i to w dodatku o domu. I to w dodatku artystę, który na ogół dom ma w dupie. A żyje se światem, sztuką i w ogóle! Już bardziej mu w głowie obce baby i gorzała. Poza tym, jakie oni domy mają? Kiedyś żyli jak paniska, w dworkach, chyba że którego gruźlica zeżarła w szybkim tempie z głodu i przepracowania. A teraz? W blokach, pracownie mają na strychach, w pralniach albo suszarniach, niejeden w kiblu maluje, bo strych też kosztuje.

Nie ugiął się jednak. Czaty pod sklepem opłaciły się. Pan Marek chętnie dał się zaprosić na piwko, kurtuazyjnie postawił drugą kolejkę, potem losowali trzecią i nastąpiło całkowite zbratanie przedstawiciela piśmiennego ludu z wojewódzkim światem artystycznym, którego ambicje artystyczne jednakowoż wychodziły daleko, daleko poza województwo.

– To o czym mamy rozmawiać, panie Mietku? – zapytał rozczulony bezpośredniością ludu pracującego pan Marek.

– Od sztuki nie uciekniemy, ale że wywiad będzie dla „Gazety Domowej”, porozmawiajmy zatem o domu! – zaciął z ostra pan Mietek.

– Nie wiem, co to jest dom. Czy to zapach jabłek latem? Parność drzwi zimą? Zapach bzów, ale nie moich, sąsiada – zaczął z kopyta artysta i od razu zrobiło się obu raźniej.

– To jest ogólne poczucie nie mojego miejsca, jako że mieszkaliśmy w komornem. Było to przedziwne komorne, ponieważ mój dziadek był mężem siostry naszej gospodyni.

Miałem rację! Po stokroć miałem rację – pomyślał w duchu Piśmienny. Już wiedział wszystko o artyście i o jego stosunku do domu, ale słuchał jak relacji z pierwszego lotu na księżyc. Zaś artysta Marek, zaskoczony niezwykłym skupieniem pana Mietka, zaczął się wspinać po drabinie retoryki.

– Nad tym miejscem wisiało przekleństwo kur. Do dzisiaj pamiętam, jak pod wieczór baby zrywały się do lotu z rozstawionymi rękami: siedzieć, siedzieć. Zbiorowiska bab pod jabłoniami w czas nieszporów: „Oj choram, choram!” mówiła Tomczykowa. Albo „Oj tak ustałam, ustałam i się... ugięłam”.

Choroby urojone. Wydaje się, jakby te baby całym swoim życiem zmierzały do jednego tematu: gorzkich żalów, gorzkich bólów.

– Właściwie, gdzie pan mieszkał? Na wsi czy w mieście? – zapytał Piśmienny markotnie. Wywiad szedł nie wiadomo w którą stronę, nie bardzo też wiedział, o co pytać, żeby artysty nie spłoszyć lub co gorsza nie wkurzyć. Zapytał na przeczekanie.

– W mieście Zamościu, na Żdanowskiej. Kiedyś przedmieścia wyglądały trochę jak wieś. Jakaś doktryna musiała być: jak nie krowy, to kury. Czasem kozy. Pozostała ona, ta doktryna hodowlana, w ludziach do dziś: spotyka mnie Dzidek, takie stare pijaczysko, widzi mojego psa, który nazywa się Kapcior, i mówi: „Co, jeszcze dziś w Zamościu kozy so?”

Pamiętam noce z przejmującą muzyką. Pełną niezrozumiałej głębi, później się dowiedziałem, że to był Szymanowski. Dobijanie wagonów na stacji i melancholijny gwizd wekslowego.

Nagle pan Mietek doznał olśnienia: podoba mu się. Bardzo!

– Komorne nie miało wpływu na związki rodzinne? Jak wyglądają pańskie kontakty z rodzicami?

– Ono odnosiło się tylko do życia nie na swoim. Pamiętam rytuały: drążenie tunelów zimą niczym korniki, wyciąganie toczaka do ostrzenia noży, rąbanie drzewa. Pieńki dziadek piłował idealnie równe. Szczapy rąbał niezwykle precyzyjnie. Panował tam przedziwny ład: stosy głazów, które leżały ot tak, a tak naprawdę były materiałem na nowy dom. Dziadek nie zdążył go wybudować. I goły podwórek dokładnie wydeptany, jak tutaj, przez kury. Latem, biegając na bosaka, pan to zna, wpadało się w gówno wyłażące między palcami lilią.

– Jasne! – pokraśniał z zadowolenia Piśmienny. Zaczęło żreć!

– Wszystko przez kurę! – rozsierdził się pan Marek. – Konflikty powstawały na styku kury–hulajnogi i bardzo niekorzystnie wpływały na nieśność. Piłka to był wróg numer jeden dla kur. Co nam matka kupiła nowego, dziadek zaraz chował na strych. Zastanawiałem się: co te hulajnogi robią na strychu? Koty na nich jeżdżą? Kto tam w piłki gra?

Był pewien poziom swobody, ale też ściśle kontrolowany, na przykład system dachów połączonych. Na bzy można było bezpiecznie iść górą, po dachach dookoła podwórka. „Bilbesia!” – proszę zanotować koniecznie. To pseudonim gospodyni o nazwisku Bielecka.

– To zupełnie jak u nas! – pokraśniał po raz drugi w szybkim tempie Piśmienny.

– Każdy ma ksywkę, ja też – Piśmienny!

–A reszta na wsi, co? – zdziwił się artysta – nie czytaty, nie pisaty?

– Nie jest tak źle, jeden czyta dwie litery na godzinę, inny dwadzieścia, a jeszcze inny dwa tysiące. Zależy, kiedy szkołę kończył. Ja od czasu do czasu coś gdzieś zamieszczam, dlatego jestem Piśmienny.

– Jasne! Pytaj pan dalej, panie Piśmienny. Bardzo dobrze się z panem rozmawia. Od razu widać – kulturalny człowiek.

– Może skoczyć jeszcze po piwko? – Piśmienny zakręcił się na pniu lipy jakby go uwierało.

– Ale teraz chyba moja kolejka? – usiłował się znaleźć artysta.

– Nie szkodzi, polecę, dwie następne postawi pan hurtem.

– Dobra jest, poczekam.

Piśmienny uwinął się tak zwanym migiem. Wrócił, otworzyli, pociągnęli.

– Żyje jeszcze? – zapytał Piśmienny.

– Kto?

– Bilbesia.

– Nie, umarła. To była bardzo obszerna kobieta. I to jej chyba najbardziej zaszkodziło.

– Wsławiła się czymś?

– Była to ohydna baba.

– Dlaczego ohydna?

– Ze względu na jej fizis. Bilbesia tłumaczy wszystko: bestia, której ideałem była kura. Na podwórku panował nie komunizm, lecz ideologia kury. Dzieci należały do gatunków niższych, które należało utrzymywać w komórkowej dyscyplinie. Ach, jak myśmy sobie czasem folgowali! Wpadasz w takie leniwe stado kur bez opiekuna, zagrzebane w pyle. Piorunujące! Dopiero dostawały polotu!

– Dziadek był pańskim wodzem duchowym?

– Ulegał nastrojom, schodził z drogi. Próbował łagodzić – dobry człowiek. Żył przeszłością, pisał pamiętniki.

– Z powodu?

– Przeszłości przedwojennej: pierwsza wojna światowa, armia austriacka, niewola rosyjska, miłość do Rosjanki.

– Opowiadał?

– Tak.

– Dlaczego jej nie porwał?

– Trzeba by zajrzeć do pamiętników. Przepojony kultem kobiet, niezwykle delikatny, bardzo szarmancki. Jego wytworne uwielbienie pratchawców kurolubnych było dla mnie niezrozumiałe: jak mógł przechodzić obok mojej, dziecięcej krzywdy? Właściwie zastępował mi ojca. Matka dziadka, Agnieszka, pochodziła z Fałatów i dzieciństwo jego, wspomnienia, związane były z pałacem w Buczałach. Kiedy emitowano w telewizji serial „Zaklęty dwór”, dziadek korespondował z tym obrazem do łez wzruszenia. Nie wiadomo tylko, czy to był ten pałac, atmosfera ta sama. Przyjaciółka dziadka, Adelajda, z którą się bawił, była córką hrabiego. Ojciec dziadka ukrywał się po powstaniu styczniowym. Miał do spółki z Żydem zajazd, musiał przecież z czegoś żyć. Jeżeli karczma czy zajazd brzmią nie za bardzo, można napisać hotel. Ojciec dziadka przybrał nazwisko Muzyka, nie zdradzał się, kim był naprawdę. Bał się popowstaniowego czasu.

– W Galicji chyba nie było takich prześladowań jak w Kongresówce?

– Ale wysyłano na przykład listy gończe, kwitła współpraca z zaborcą. Dziedzic chciał adoptować dziadka, wykształcić go, ale pradziad, jego ojciec nie zgodził się ze względów ambicjonalnych. Co to on, gorszy? W rezultacie dziadek trafił do policji i tak oto znaleźliśmy się w Zamościu. Wie pan, ile w komunie mieliśmy kłopotów z powodu dziadka, przedwojennego policjanta? Nic nie dawało się załatwić. Margines total.

– Dzieciństwo to wariant któryś tam. Do szkoły pod górę?

– Dzieciństwo to budowanie w sobie różnych nastrojów. Do tego stopnia, że dzisiaj czasami wchodzę w nastrój dzieciństwa. Mimo, że nie zawsze tego potrzebuję, pamiętam tamte pierwsze odczucia, na przykład poszukiwanie zapachu bzu. Dziś ten zapach jest jakiś blady. Myślę, że kiedy znudzi mnie rzeczywistość, pójdę tam, pod tamte drzewa. Ale po co? To nie będzie ten zapach. Idzie się tropem wrażeń pierwszych i nieważne są dramaty, które przeżywałeś, jak ci się układało – dobrze czy źle. Ale jak zbudowało się twoje wnętrze. Kiedy poczujesz zapach papierówek, widzisz, jak one tworzą wyniośle attykę na szopie.

– Rzeczywiście tam leżały, czy to jeszcze jeden obraz?

– Leżały. Kładła je tam matka. To dziwne?

– Nie.

– Przychodziły jaśminy... I człowiek był zawsze pod wrażeniem klątwy jaśminu – że przy jaśminie sen może nie odejść. Miałem takie sny: nie mogłem wyjść ze snu – biegałem po domu i myślałem: może to przez jaśminy? Dziwne poczucie antymaterii.

– Dzisiaj też się zdarza?

– Dzisiaj wyłącznie... Co to jest dzisiaj? Dzisiaj to się zdarza mojemu synowi, kiedy zbłękitnieją mu oczy i też nie może wyjść ze snu. Mówi, że kołdra mu uschła. Moja rzeczywistość nie buduje się już na jaśminach, na bzach, mimo, że wpadam w ludzkie ogrody i porywam te bzy...

– Gdyby dom był inny, rzeczywistość budowałaby się w inny sposób?

– Pewnie tak. Dziecko jest szalone, śmieje się, cieszy się. Dziecka nic nie przygnębia, przygnębienie przychodzi później. Dziś tak oceniam, wtedy było to naturalne. Dzisiaj zostaje tylko poetyka tamtej kury, może fatalna, może nie fatalna. Nie widzę w tym nic złego. Takie istniały uwarunkowania, tak mi się przydarzyło. Nikogo nie potępiam za poskramiane dzieciństwo.

– Wyobraża pan sobie dzieciństwo nieposkramiane?

– Miałem piękne dzieciństwo, pełne nastrojów. Dlatego, że była matka, która zanim położyła się spać, musiała przeczytać parę kartek z książki.

– Wiedział pan już wtedy, że będzie malował?

– Od samego początku wiedziałem. Miałem jasną drogę. Pytano mnie, kim chcę być: strażakiem, milicjantem. Odpowiadałem: a kim mam być, przecież jestem! Miałem poczucie godności od samego początku.

– Kiedy zaczęło się prawdziwe malowanie, prawdziwa sztuka?

– Gdy miałem pięć lat. Prawdziwa sztuka zaczyna się, kiedy uświadomisz sobie poetykę istnienia. Pamiętam, płakałem, kiedy wysyłano mnie na kolonie. To było gorsze od kur: dwa miesiące poza domem. Do dzisiaj mam przekonanie, że należało gdzieś pojechać budować na nowo swoją rzeczywistość. Ponieważ nie zawsze mogłem ją sobie swobodnie budować, padało: ach, ten Tarnawski, to tamto. I przerzucali mnie ze szkoły do szkoły, jak węgiel do kotłowni. Działo się tak dlatego, że moja rzeczywistość zostawała tam, gdzie poczęły się stany pierwsze mojego ducha. Jedyne, co udawało mi się zrozumieć na tych wczasach, to daleki błękit lasu. Jeziora były nie dla mnie. Właściwie na nic nie pozwalano w tym prewentorium.

– Nie odczuwał pan strachu przed pędzlem, farbami, białym płótnem?

– Zawsze rysowałem. Miałem taki nawyk. Później, kiedy zaczęły mnie interesować

kobiety, kiedy ogarnęło mnie szaleństwo tańca, jakieś uwielbienia, obcowanie ze sztuką okazało się mniej potrzebne. Zupełnie jakby to się przetransponowało w inny sposób poznawania. Ale wszystko zawsze w związku z domem, zawsze się wracało do domu, będąc czymś przepełnionym. Stawałem przed lustrem: piękny jestem! Wielki zegar ścienny ze złotym wahadłem odpowiadał: tak, tak. Lustro miało ramę w dotyku, jak... koronkowe staniki.

– Dobre!

– Co?

– Skojarzenie.

– Ha! Jeszcze po piwku?

– Owszem, tylko skończmy...

– Dobrze, proszę o następny zestaw pytań.

– Miałby pan jakieś przesłanie dla czytelniczek „Gazety Domowej”?

– Też owszem. Oby wasze staniki były lustrem, które obramia spojrzenia młodych mężczyzn. Jak ja kochałem to lustro! Ono odbijało całą moją młodość. Jak ja się przyglądałem swojej młodości, jak ja ją podziwiałem. Ale i przeklinałem je, kiedy zacząłem łysieć. „Dlaczego mi to robisz?” – pytałem. Zamiast pierś kobiecą, odsłaniasz mi łysinę.

Dzieciństwo, młodość, jakby działy się nie w kraju, nie w tej rzeczywistości. Nie miały żadnego związku z rzeczywistością. Bardzo późno, na przykład, dowiedziałem się, że żyję w socjalizmie. Mój wyznaczony z góry los, którego byłem świadomy, sytuował mnie poza wszelkimi strukturami, jakie wymyśliło życie. Musiałem spełniać podstawowe obowiązki „nałożone na obywatela” – cudzysłów koniecznie, ale one też przeszły przeze mnie tak, że dziś okazuje się – byłem ich najważniejszym kreatorem. Byłem mistrzem. Czasami myślę, że ów czas dawny był jakiś... że to jest pewien rodzaj smutku. Podczas zabaw miałem poczucie przemijania, przeczucie, że czeka mnie czas inny, w którym wszystko będzie jeszcze bardziej niedorzeczne. Miałem poczucie ciągłego tracenia, przy wspaniałości tych głębin nastroju. Tak jak teraz: pan pisze, a ja tracę czas. Straszliwa bezpowrotność prześladuje mnie przez całe życie. „Dlaczego mi pan nie przerywa? Nie zadaje pytań?” – rozczulił się nagle artysta.

– Bo to jest pańskie słowo. Rzecz o panu. Pisuję do prowincjonalnych tytułów, ale nie jestem prowincjonalnym dziennikarzem z Warszawki, który w wywiadzie więcej mówi o sobie niż o człowieku, do którego przyszedł.

– No to ciąg dalszy, jak tak. Przezroczystość ciszy wspominam. W niej słyszę tłumy pielgrzymów, dalekie procesje, exodusy. Rano budził mnie pastuch ukrzyżowany na bacie. Wrzeszczący: „Dawaj, dawaj Maryna!”. Chodziło o krowy, które zbierał, by zagonić na pastwisko. To wszystko ma swoją frazę muzyczną. Dzieciństwo wspominam jako muzykę.

– Dlaczego ukrzyżowany?

– Dźwigał na ramionach taki batóg-lachę, na której wieszał ręce jakby był ukrzyżowany.

– Pierwsze wrażenie z Zamościa?

– Pochodzi ono z dorożki, nieskończoności arkad przy rynku. Miałem odczucie, że jechałem przez to i jechałem w oklaskach kopyt o bruk. Z dzieciństwa wszystko pamięta się w wielokrotności. Później maleją doły, góry nabierają prawdziwych wymiarów. Zamość właściwie dał mi wszystko. To jest moje miejsce, dla mnie. To miasto idealne, w którym czuję się równie idealnie. Kolega namawia mnie, żebym w góry jeździł, a ja mam góry tutaj. Kiedy nadciąga nocna chmura, tworzy się kobaltowy nastrój górskiej kotliny. A procesje Bożego Ciała... W straszliwej nudzie obrzędu wpatruję się w obłoki, w których giną jaskółki. Zetknął się pan z czymś takim?

– Jeśli napiszę „straszliwa nuda obrzędu”, podpadniemy obaj proboszczowi. Pan swojemu, ja swojemu.

– Dla dziecka to jest straszliwa nuda! Nie odczuł pan nigdy czegoś podobnego?

– Owszem. Mnie z kolei babka goniła co niedzielę do kościoła i kazała odmawiać różaniec przed głównym ołtarzem. Wyobrażałem sobie wtedy, że jadę terenowym gazikiem topolową aleją, oświetloną niskim, soczystym słońcem. Na pełny gaz!

– To jest to! Napiszmy tak: „mistyczna nuda”. Albo: „myśli biegły w niebo, a w obłokach ginęły jaskółki”. Słowo daję!

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Adam Wiesław Kulik, Jaśminowe klątwy, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

  1. Yan Lianke, Kroniki Eksplozji, tłum. J. Krenz, Warszawa 2019.
  2. Tamże.
  3. https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kultura/ksiazki/2155187,1,recenzja-ksiazki-urszula-honek-biale-noce.read.
  4. https://www.dwutygodnik.com/artykul/9943-wszyscy-zapamietani-umarli.html.
  5. https://zdaniemszota.pl/4419-recenzja-urszula-honek-biale-noce.
  6. https://www.dwutygodnik.com/artykul/9943-wszyscy-zapamietani-umarli.html.
  7. Donna Haraway pisze: Zwierzęta towarzyszące to konie, psy, koty lub cała rzesza innych istot chętnych do tego, by ulec biouspołecznieniu jako pies pomocnik, członek rodziny albo członek drużyny w międzygatunkowym sporcie. Ogólnie mówiąc, nie zjadamy własnych zwierząt towarzyszących (ani nie jesteśmy przez nie zjadani); mamy też trudności z pozbyciem się kolonialnego, etnocentrycznego, ahistorycznego podejścia do tych, którzy je zjadają (lub dają się zjadać). Zob. D. Haraway, Manifest gatunków stowarzyszonych, tłum. J. Bednarek [w:] Teorie wywrotowe. Antologia przekładów, red. A. Gajewska, Poznań 2012, s. 251.

Powiązane artykuły

12.05.2022

Nowy Napis Co Tydzień #151 / Pamiętając o naszych zmarłych i psach

Białe noce – debiut prozatorski Urszuli Honek – ogłoszony został jednym z najważniejszych wydarzeń literackich 2022 roku. Entuzjastyczne opinie o nim wyrazili między innymi Justyna Sobolewskahttps://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kultura/ksiazki/2155187,1,recenzja-ksiazki-urszula-honek-biale-noce.read.[1], Antonina Tosiekhttps://www.dwutygodnik.com/artykul/9943-wszyscy-zapamietani-umarli.html.[2] i Wojciech Szothttps://zdaniemszota.pl/4419-recenzja-urszula-honek-biale-noce.[3]. Wysoka ocena krytyczek i krytyków wiąże się z niezaprzeczalnym faktem, że autorka wykazała się w tym zbiorze opowiadań nieprzeciętnym słuchem, dzięki czemu żaden z dialogów nie brzmi niczym słaba imitacja, papierowa przymiarka lub niewprawna etiuda. Swoim debiutem prozatorskim Honek potwierdza językową maestrię objawiającą się już na poziomie składni. W poszczególnych opowiadaniach język odzwierciedla osobowość i światopogląd bohaterów. Nie jest czymś, w co zostali na siłę wtłoczeni, lecz symbiotycznie współgra z kreowanymi przez nią charakterami. Być może opublikowane przez Wydawnictwo Czarne Białe noce nie byłyby tak spektakularne, gdyby nie udane próby implementacji męskich bon motów, porównań, zaklęć i rymowanek.

Jak dotąd Honek była znana i doceniana jako poetka trzech tomów. W przypadku niektórych autorów przychodzi w pewnym momencie pokusa, by zmierzyć się z pisaniem, które obwarowane jest zupełnie innymi regułami niż te, które dotyczą poezji. Decyzję Honek, aby spróbować sił jako prozaiczka, należy uznać za bardzo fortunną. Co prawda w Białych nocach nie brak poetyckości, która przejawia się na poziomie poszczególnych fraz, sposobów budowania obrazów, specyficznego zagęszczenia wywoływanego przez pojawianie się intertekstualnych nawiązań, porównań, a także puent, jednak tym, co przykuwa uwagę czytelnika, jest (udana) próba wykreowania świata, którego dynamika nie tyle zadziwia, ile wprawia w zachwyt, bo plastyczność świata i jego bogactwo zazwyczaj umykają, a proza Honek przyszpila te momenty:

Chłód poranka szczególnie cieszy psy, które tarzają się w mokrej trawie albo w ziemi, jakby myślały, że to pozwoli im uniknąć nadchodzącego upału i dyszenia z wyciągniętym językiem. Ale ten dzień był inny. Od razu zrobiło się sucho, słońce przegoniło cień i zagarnęło wszystko, co napotkało po drodze. Rośliny chyliły się ku ziemi, liście omiatały piach. Psy niecierpliwie kręciły się wokół bud, a te, które biegały luzem, szukały choć skrawka mokrej trawy albo od świtu kopały doły, żeby znaleźć schronienie na resztę dnia. (s. 116)

Prozatorski debiut Honek ma przemyślaną konstrukcję, a poszczególne opowiadania tworzą integralną całość. Gdyby pokusić się o wyszczególnienie głównych tematów, które powracają wariacyjnie w tomie, to bez wątpienia byłyby nimi śmierć, miłość i ludzka relacja z psami. Honek interesują emocje ludzi z prowincji. Nie jest to jednak proza, w którą wpisana jest teza o moralnym upadku ludzi z peryferii. Uważny czytelnik zauważy, że w większości opowiadań powraca wątek pragnienia miłości. Jest ono tym mocniejsze, im trudniejsze warunki ekonomiczno-socjalne muszą znosić bohaterowie. W narracjach Honek na pierwszy plan wysuwa się męska wspólnota. Więzy męskiej przyjaźni są na tyle silne, że możliwe jest zrezygnowanie z monogamii na rzecz kogoś, kogo zna się od najmłodszych lat:

Ty możesz ją sobie raz zerżnąć, z tobą to co innego, razem żeśmy się wychowali, to jesteś prawie brat – powiedział poważnie. – Może teraz masz ochotę? Ja sobie chętnie popatrzę, najbardziej lubi na stojąco. Chyba że teraz nie chcesz, to żebyś na przyszłość wiedział. Zawsze mówiłem, że na swoje trzeba oko mieć, nie? (s. 68)

Kobiety, choć doświadczane w tej prozie równie mocno jak mężczyźni, są postrzegane głównie jako zapowiedź seksualnego spełnienia. To być może jedna z najbardziej gorzkich konstatacji na temat sposobu traktowania kobiet i ich miejsca w strukturze społecznej.

Cóż jednak byłoby prostszego, niż uruchomienie trybu moralizatorskiego w opowieści, w której mężczyźni rozmawiają o kobietach w sposób niepozostawiający wątpliwości o ich mizoginistycznych przekonaniach. Być może kwalifikacja ta okazuje się zbyt surowa, jednak sposób, w jaki mężczyźni akcentują potrzebę fizycznego kontaktu z kobietami, uruchamia w czytelniku pokusę osądu. Życie ogniskujące się wokół pożądania doprowadza do porównywania ciepłoty wnętrza kobiecego ciała i zwierzęcia:

Mówię ci, żadna kobieta nie jest w środku tak ciepła jak rozerżnięty przed chwilą brzuch zwierzęcia. (s. 66)

Słowa te wypowiada Piotr – jeden z trójki przyjaciół, których losy rozpisane są na poszczególne opowiadania Białych nocy. Andrzej, opisując swoje relacje z chłopakami, wspomina:

To z nimi od małego zawsze się trzymałem, nic nie łączy tak jak pręgi na plecach i dupie, choć ja i tak najmniejszy dostawałem wpierdol. Najbardziej z nas trzech to Pilot, u niego i matka, i ojciec równo go prali, czasami to siadać nawet nie chciał, bo tak go dupa bolała. (s. 66)

Bohaterowie Białych nocy zostali sportretowani nie tyle ze względu na swoją klasową przynależność, lecz ze względu na trapiące ich problemy – w zbiorze pojawiają się próby samobójcze, przemoc w rodzinie, utrata dzieci, pragnienie bliskości. Honek portretuje wspólnoty zranionych i poszkodowanych, jednak nie formułuje łatwych oskarżeń wobec rodziców stosujących przemoc. Brak dostępu do najnowszych metod wychowawczych i brak świadomości, że można ustrzec się przed stosowaniem przemocy to tylko niektóre zarzuty, jakie można sformułować pod adresem wychowujących Andrzeja, Piotra i Pilota.

Biorąc pod uwagę niewielką objętość Białych nocy, które nie mogą pretendować do miana epickiej narracji o stanie mentalnym polskich peryferii, zaskakująca jest umiejętność scharakteryzowania prowincji w sposób daleki od donosu. Wszystko naszkicowane zostało w sposób delikatny, subtelny, dzięki czemu Honek uniknęła zarzutu o demonizowanie polskiej wsi. Zachowania uchodzące za niestosowne równoważą krzywdy, jakich doznają bohaterowie. Ale nawet one (na przykład pożar) opisywane są jako zdarzenia, których ranga porównywalna jest z doświadczeniami periodycznymi. Należy stawić im czoła i powrócić do życia sprzed katastrofy. W opisie Eleonory – jednej z ofiar pożaru – krzyżuje się makabra i czułość:

To wziąłem tamtą starszą, na ręcach ją wyniosłem, cały czas się bałem, że mi się wpół przełamie, taka już była przepalona. Przeniosłem ją jak pannę młodą przez próg, ale musiałem uważać, bo co by to było za wesele, jakby jej ręki albo nogi brakowało? (s. 99)

Matka dziewczyny chciałaby przypomnieć sobie, jak odwraca się w stronę domu, gdzie zostały dwie córki:

Agnieszka od pożaru codziennie odtwarza w myślach tę rozmowę i drogę, którą wtedy szli. Chciałaby w końcu przypomnieć sobie, jak odwraca głowę w stronę domu, ale nie znajduje tego wspomnienia. (s. 117)

Takich scen w Białych nocach jest znacznie więcej. Protagoniści czują smutek, tęsknotę, żal i samotność. Żyją we wspólnocie, ale cierpienia przeżywają samotnie. Honek sugeruje, że tym, co pozostaje dla nich pewne, jest tylko śmierć. Co prawda przenikanie światów żywych i umarłych jest możliwe, jednak nie może ulżyć w cierpieniu po stracie bliskich.

*

Prozę Honek trudno nazwać efektowną (fabuła poszczególnych opowiadań nie obfituje w zaskakujące zwroty akcji), jednak jest w niej coś, co pozwala z pełnym przekonaniem uznać autorkę Pod wezwaniem za mistrzynię detalu. Psy, które pojawiają się w większości opowiadań, zachowują autonomię – Honek w najnowszej prozie staje się rzeczniczką międzygatunkowych relacji. Są one dalekie od idylli, jednak sam fakt, że zwierzęta pojawiają się nie jako ornament, lecz jako pełnoprawni bohaterowie, pozwala postawić tezę, że polska proza skłania się coraz wyraźniej ku narracjom postantropocentrycznym.

Opis psów świadczy o czułym oku pisarki umiejącej oddać w słowach każdy psi ruch. Efektowne są nie konstrukcje fabularne, lecz pojedyncze sceny z udziałem zwierząt. Jednak, podobnie jak w przypadku mężczyzn, trudno uznać, że w Białych nocach krytyce poddany został model zachowań człowieka względem zwierząt na prowincji. Jak pisała w swojej recenzji Antonina Tosiek:

Psi bohaterowie pojawiają się w niemal każdej cząstce. Ich obecność nie służy jednak obnażaniu złego traktowania zwierząt w społecznościach wiejskich czy aroganckiego sądu w sporze o to, kto i w jakich warunkach powinien sobie pozwalać na posiadanie czy używanie zwierzęcia. Psy są w tej prozie osobne i własne. Niekiedy ich losy czy zachowania stają się dopowiedzeniem doświadczeń towarzyszących im ludzi. Pimpki, Burki, Murzyny i wiele innych bezimiennych psin zasługiwałoby właściwie na osobny tekst o sposobach opisywania relacji człowiek – zwierzę w pisarstwie Honek. Zwierzęta powołuje się tu do istnienia z wrażliwością i empatią, ale bez nadmiernej czułostkowościhttps://www.dwutygodnik.com/artykul/9943-wszyscy-zapamietani-umarli.html.[4].

Białych nocach pojawia się bogaty przekrój wiekowy protagonistów – i zasada ta dotyczy również psów. Psia starość lokuje się na marginesach literatury. Honek wypełnia więc istotną lukę i zwraca uwagę na sposób wydawania dźwięków przez psa, jego motorykę i sierść. Psie istnienie zasługuje na równie szczegółowy opis, jak ludzcy bohaterowie. W niektórych fragmentach pojawia się sugestia, że zwierzęta towarzysząceDonna Haraway pisze: Zwierzęta towarzyszące to konie, psy, koty lub cała rzesza innych istot chętnych do tego, by ulec biouspołecznieniu jako pies pomocnik, członek rodziny albo członek drużyny w międzygatunkowym sporcie. Ogólnie mówiąc, nie zjadamy własnych zwierząt towarzyszących (ani nie jesteśmy przez nie zjadani); mamy też trudności z pozbyciem się kolonialnego, etnocentrycznego, ahistorycznego podejścia do tych, którzy je zjadają (lub dają się zjadać). Zob. D. Haraway, Manifest gatunków stowarzyszonych, tłum. J. Bednarek [w:] Teorie wywrotowe. Antologia przekładów, red. A. Gajewska, Poznań 2012, s. 251.[5] powinny zostać z człowiekiem do swojej śmierci. Troska o nie jest jednym z ludzkich obowiązków:

Dorotka podchodzi do fotela, na którym leży pies, i delikatnie kładzie głowę na jego grzbiecie. Pimpek pomrukuje i ciężko wzdycha. Sierść wciąż ma lśniącą, ale ciało nie jest już takie ciepłe jak kiedyś. Odkąd się zestarzał, wystarczy, że siądzie na czymś miękkim, a od razu przewraca się na bok i zasypia. Dorotka podnosi i całuje każdą jego łapkę. (s. 18)

Sen to moment, kiedy zwierzę jest najbardziej bezbronne. Honek udało się sportretować zwierzęta także w momencie wybudzenia:

Większość psów śpi jeszcze w budach. Tylko niektóre wychylają pyski. Ich oczy są mętne. Chcą wrócić do snu. O tej porze można usłyszeć każdy dźwięk. Uderzenie łańcucha o budę niesie się aż na skraj wsi. (s. 93)

Autorka decyduje się na zwrócenie uwagi na kwestię traktowania psów na uwięzi, subtelnie wskazuje także na fakt, że ludzie nie zawsze wywiązują się z obowiązku zapewniania psom ciepłego schronienia i dostępu do świeżej wody:

Pies macha na jego widok ogonem. Trąca łapą miskę z zamarzniętą wodą. (s. 94)

O autonomii psów świadczy również to, że śnią one swoje własne sny:

Gospodynie śpią z otwartymi ustami i cicho pochrapują, dzieci i psy śnią swoje niepokoje i rzucają się w łóżkach i w budach. (s. 115)

Na podstawie przywołanych cytatów trudno określić stopień szczęśliwości czworonogów, jednak niezaprzeczalnym atutem prozy Honek jest rejestrowanie ich poszczególności i wyjątkowości. Oprócz opisów pogłębiania relacji między człowiekiem a zwierzęciem w Białych nocach nie brak scen przemocy motywowanej chęcią ulżenia cierpiącemu zwierzęciu:

Ze zwierzętami jest tak samo, bo jak się widzi chore, potrącone przez auto, to trzeba dobić, znaleźć kamień, cegłę albo butem, ile komu starczy odwagi. (s. 65)

Zwierzęta są integralnymi bohaterami debiutu Honek. Sposoby ich przedstawiania nie forsują jakiejś nowej wizji opartej na etyce troski, skoro dobijanie ich jest praktykowane przez mieszkańców wsi. Dużo ważniejsze jest dostrzeżenie ich obecności, która wymaga od człowieka podejmowania etycznych decyzji. Już sam fakt podjęcia wyzwania sportretowania psów w momentach uznawanych za intymne stawia Honek w rzędzie autorek i autorów dostrzegających niepowtarzalność zwierząt, których nie można sprowadzać do statusu „niemych niewolników”.

Honek stworzyła w swojej prozie świat na tyle integralny i niepowtarzalny, że przeoczenie jej w rejestrze twórców podejmujących temat wsi we współczesnej literaturze polskiej (między innymi: Juliana Kawalca, Tadeusza Nowaka, Macieja Bobuli, Małgorzaty Lebdy, Piotra Szewca) będzie sporym niedopatrzeniem. Zdziwi się jednak ten, kto sądzi, że w Białych nocach wieś to locus horridus. Honek zależało przede wszystkim na ukazaniu pojedynczych dramatów poszczególnych mieszkańców, którzy mierzą się ze stratą, miłością, śmiercią i samotnością. Białe noce to proza artystycznie dopracowana i gęsta. Honek udało się stworzyć wiarygodny obraz polskich peryferii. Jego dominantą jest wiara w przenikanie się światów: żywych i umarłych, a także ludzkiego i zwierzęcego. Po tak świetnym debiucie prozatorskim należy z niecierpliwością oczekiwać kolejnych tekstów. Jedynym zagrożeniem, jakie czyha na Honek, jest powielenie tego, co zaproponowała w Białych nocach.

 

Urszula Honek, Białe noce, Wołowiec: Wydawnictwo Czarne, 2022.

Białe noce okładka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Andrzej Juchniewicz, Pamiętając o naszych zmarłych i psach, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 151

Przypisy

  1. Yan Lianke, Kroniki Eksplozji, tłum. J. Krenz, Warszawa 2019.
  2. Tamże.
  3. https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kultura/ksiazki/2155187,1,recenzja-ksiazki-urszula-honek-biale-noce.read.
  4. https://www.dwutygodnik.com/artykul/9943-wszyscy-zapamietani-umarli.html.
  5. https://zdaniemszota.pl/4419-recenzja-urszula-honek-biale-noce.
  6. https://www.dwutygodnik.com/artykul/9943-wszyscy-zapamietani-umarli.html.
  7. Donna Haraway pisze: Zwierzęta towarzyszące to konie, psy, koty lub cała rzesza innych istot chętnych do tego, by ulec biouspołecznieniu jako pies pomocnik, członek rodziny albo członek drużyny w międzygatunkowym sporcie. Ogólnie mówiąc, nie zjadamy własnych zwierząt towarzyszących (ani nie jesteśmy przez nie zjadani); mamy też trudności z pozbyciem się kolonialnego, etnocentrycznego, ahistorycznego podejścia do tych, którzy je zjadają (lub dają się zjadać). Zob. D. Haraway, Manifest gatunków stowarzyszonych, tłum. J. Bednarek [w:] Teorie wywrotowe. Antologia przekładów, red. A. Gajewska, Poznań 2012, s. 251.

Powiązane artykuły

17.01.2022

Chmura znad Byszewy*

Wojciechowi Kassowi

Kiedy nadciągała chmura znad Byszewy
czekaliśmy na otwarcie niebios
a Matka z Babcią szperały w szufladach za gromnicą
Stawałem wtedy w oknie i patrzyłem
na niebo ciemniejące nad wzgórzami Grabiny
Powietrze było nieruchome a muchy w korytarzu
leniwie krążyły wokół klosza lampy
Miałem nadzieję że tym razem stanie się coś
czego nie będziemy umieli pojąć
coś ogromniejszego od strachu przed burzą

 

Wreszcie chmura stawała tuż nad domem
a ogień gromnicy spływał po szybie nerwowym żyłkowaniem
O co modliły się Matka z Babcią?
wtedy nie rozumiałem
dzisiaj wiem modliły się by nigdy nie minęła ta chwila
niewypowiedzianego piękna
kiedy nie odróżniamy siebie
od całej reszty wszechświata
bezboleśnie zanurzeni w jednej wspólnej
śmierci.

 

 

*Jest Byszewo, więc powinno być „znad Byszewa”, ale u nas nikt tak nie mówi, a ja wolę być wierny językowi ludzi, nie słowników.

Wiersz z tomu Święta woda (2012) 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jarosław Jakubowski, Chmura znad Byszewy*, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

  1. Yan Lianke, Kroniki Eksplozji, tłum. J. Krenz, Warszawa 2019.
  2. Tamże.
  3. https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kultura/ksiazki/2155187,1,recenzja-ksiazki-urszula-honek-biale-noce.read.
  4. https://www.dwutygodnik.com/artykul/9943-wszyscy-zapamietani-umarli.html.
  5. https://zdaniemszota.pl/4419-recenzja-urszula-honek-biale-noce.
  6. https://www.dwutygodnik.com/artykul/9943-wszyscy-zapamietani-umarli.html.
  7. Donna Haraway pisze: Zwierzęta towarzyszące to konie, psy, koty lub cała rzesza innych istot chętnych do tego, by ulec biouspołecznieniu jako pies pomocnik, członek rodziny albo członek drużyny w międzygatunkowym sporcie. Ogólnie mówiąc, nie zjadamy własnych zwierząt towarzyszących (ani nie jesteśmy przez nie zjadani); mamy też trudności z pozbyciem się kolonialnego, etnocentrycznego, ahistorycznego podejścia do tych, którzy je zjadają (lub dają się zjadać). Zob. D. Haraway, Manifest gatunków stowarzyszonych, tłum. J. Bednarek [w:] Teorie wywrotowe. Antologia przekładów, red. A. Gajewska, Poznań 2012, s. 251.

Powiązane artykuły

17.01.2022

Byszewskie źródło*

Połyskliwe i przeźroczyste jak powietrze
po odejściu lata
ciche jak las i ukryte w nim jezioro
pracowite jak obłoki
płynące szlakiem zamyśleń
zimne jak wiatr
kiedy stoisz sam i rozmawiasz z kamieniem

 

Byszewskie źródło karmi mnie i poi

 

Dziadkowie Jan i Jozef idą z niego
i Babcia Stefka i wszystkie ciotki wujkowie dalecy
wszyscy stają się bliżsi w jego odbiciu
Dziewiąta Podlaska i Batalion Koronowo
skazani na klęskę powstają z tego źródła
w złotym świetle września
Nie jestem już sam gdy stoją
nad kamieniem bo słyszę jak liście
mówią do mnie językiem umarłych ale nie
umarłym i czuję ciężar królestwa
które dziedziczę w przestrzeniach
bibliotek pól i nienazwanego
co ma twarz Ojca i Matki i Syna
jasną twarz źródła
w byszewskim ołtarzu.

 

 

* Byszewo to wieś niedaleko mojego miasteczka, Koronowa. W XIII wieku swoje opactwo założyli w Byszewie cystersi, po czym z nie do końca jasnych przyczyn przenieśli się w miejsce, które dzisiaj nazywamy Koronowem. Co roku w pierwszą niedzielę września do byszewskiego Sanktuarium Maryjnego, z Koronowa właśnie, podąża pielgrzymka, będąca jakimś symbolicznym aktem duchowej łączności obu miejsc.

Wiersz z tomu Święta woda (2012)

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jarosław Jakubowski, Byszewskie źródło*, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

  1. Yan Lianke, Kroniki Eksplozji, tłum. J. Krenz, Warszawa 2019.
  2. Tamże.
  3. https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kultura/ksiazki/2155187,1,recenzja-ksiazki-urszula-honek-biale-noce.read.
  4. https://www.dwutygodnik.com/artykul/9943-wszyscy-zapamietani-umarli.html.
  5. https://zdaniemszota.pl/4419-recenzja-urszula-honek-biale-noce.
  6. https://www.dwutygodnik.com/artykul/9943-wszyscy-zapamietani-umarli.html.
  7. Donna Haraway pisze: Zwierzęta towarzyszące to konie, psy, koty lub cała rzesza innych istot chętnych do tego, by ulec biouspołecznieniu jako pies pomocnik, członek rodziny albo członek drużyny w międzygatunkowym sporcie. Ogólnie mówiąc, nie zjadamy własnych zwierząt towarzyszących (ani nie jesteśmy przez nie zjadani); mamy też trudności z pozbyciem się kolonialnego, etnocentrycznego, ahistorycznego podejścia do tych, którzy je zjadają (lub dają się zjadać). Zob. D. Haraway, Manifest gatunków stowarzyszonych, tłum. J. Bednarek [w:] Teorie wywrotowe. Antologia przekładów, red. A. Gajewska, Poznań 2012, s. 251.

Powiązane artykuły

16.09.2021

Nowy Napis Co Tydzień #118 / Meduza

[Ciemno. Szklista muzyka, jakby ktoś poślinionym palcem zataczał kręgi po brzegach kieliszków do wina. Narracja z głośników (aktor grający Narratora może na początku stać w kącie niewidoczny dla widowni i mruczeć swoje kwestie stricte narracyjne do mikrofonu, im większy efekt obcości tych partii względem pozostałych dialogów, tym lepiej). Wizualizacja przedstawia przepływające przez czerń niebieskie meduzy. Pływają leniwie i bez ustalonych ścieżek. Przywodzi to na myśl dno oceanu, gdzie jedyne źródło światła pochodzi od meduz. Ich ruch – co bardzo istotne – polega na nabieraniu sobą przestrzeni, zagarnianiu jej w skurczu (innymi słowy, wytwarzaniu napięcia) oraz na całkowitym rozluźnieniu, co skutkuje bezwładnym lotem. W miarę rozwoju pierwszej partii narracyjnej scena rozjaśnia się, widz dostrzega aktorów, podobnie sennych jak latające meduzy; może także rozpoznać elementy scenografii: rządkiem ustawione krzesła sugerujące siedzenia w autobusie, stół, stary tapczan, gdzieś w rogu biurko, losowo i bez sensu porozrzucane książki, bibeloty, lampy, ukryte butelki wina, reklamówki – zarówno wypełnione czymkolwiek, jak i puste, walające się po scenie – balkonik do podpierania się, ławka i kosz na śmieci zupełnie jak z parku miejskiego, popielniczki i inne pierdoły. Pomieszczenie zagracone, ale aktorzy wedle uznania i potrzeby mogą przestawiać elementy scenografii.]

NARRATOR
 [partie narracyjne zaznaczone są kursywą, aktor przedstawia je wszystkie do doskonale widocznego mikrofonu, narracja jednak pozostaje elementem akcji dramatu]

Dzień był sobotni, suchy, duszący. Bardzo wilgotny. Po nim przyjdzie dziwna noc. Siedzę w autobusie, czekam na odjazd. Za bilet zapłaciłem dwanaście pięćdziesiąt, a właściwie to piętnaście, ponieważ kierowca nie miał wydać. Był to jego pierwszy kurs tego dnia, a prócz mnie oraz jakiejś staruszki z wielką torbą w biało-niebieską kratę nie było jeszcze innych pasażerów. Usiadłem przy oknie w jednym z pierwszych rzędów i wyjąłem Wielką księgę meduz, ale zamiast czytać, bębniłem palcami w twardą okładkę. Obserwowałem przez okno kobietę, raczej w średnim wieku, choć trudno to poznać, która chodziła od autokaru do autokaru, podpierając się balkonikiem. Miała na sobie okropną koszulkę z wysadzaną cekinami flagą brytyjską, wielką beżową spódnicę z elementami dżinsowymi i kaszkietówkę z logo lokalnego klubu piłkarskiego. Dwie plastikowe reklamówki przywiązane do uchwytów balkonika dyndały rytmicznie i irytująco, zupełnie bez gracji.

Przypominała trochę moją babcię, na której pogrzeb jechałem tym samym autobusem dwa lata temu. Całkiem dobrze pamiętam, jak babcia, nie będąc jeszcze przykuta do łóżka, chodziła po podwórku z uczepionymi uchwytów reklamówkami, w których bóg wie, co nosiła, i złorzeczyła na kury. Czasem też mówiła do siebie albo do kogoś, kogo nikt nie mógł dostrzec, pewnie ducha jej zmarłego męża lub syna, i śmiała się przy tym jak mała dziewczynka. Ludziom trochę odbija na starość, ale jestem prawie pewien, tak jak często jest się podskórnie czegoś prawie pewnym, czyli niezaprzeczalnie, że babcia naprawdę potrafiła rozmawiać z duchami. Przychodziły do niej o różnych porach dnia i naradzała się z nimi na tematy mniej lub bardziej ostateczne. Jej mąż, a mój dziadek, początkowo wkurzał się na te pozagrobowe wizyty, ale po swojej śmierci sam do niej przychodził i budził po nocy. Zresztą, ilu lat ona dożyła? 87? 103? 128? Nie pamiętam.

Kobieta z balkonikiem dotoczyła się w końcu do naszego busa. Montując w drzwiach siebie z dobytkiem, zapytała kierowcy, czy jedzie przez Jasienicę Rosielną. Według mojej najlepszej wiedzy powinien jechać. Kurs w kierunku Wetliny przejeżdża przez Blizne, a stamtąd jest już blisko. Chociaż z balkonikiem to może i nie. Moja babcia od pewnego momentu nie wychodziła z domu. Z drugiej strony podpórka nie przeszkadzała jej biegać po pokojach i kuchni, jakby ją jakieś duchy goniły. Ale goniłem tylko ja. Takie było moje zadanie: pilnować babci, bo jest stara, upadnie i kto ją podniesie? Więc goniłem ją – ledwo nadążając – przez pół dnia. Drugie pół leżała na tapczanie, mruczała pod nosem i odpoczywała po gonitwach.

Spierdalaj, wariatko – odpowiedział kierowca. Kobieta obrzuciła go kilkoma wyzwiskami, na co on, dość postawny mężczyzna, wstał i próbował zrzucić ją ze schodków. Nie było to jednak takie łatwe. Choć wyglądała niepozornie, kobieta z balkonikiem posiadała sporo sprytu. Wykorzystując swoją kulę u nogi, to jest balkonik, zaklinowała się w drzwiach i dzielnie walczyła. Umocowane do uchwytów reklamówki zaklekotały gwałtownie, jakby trzymała w nich garnki.

KIEROWCA:
Spierdalaj, powiedziałem!

KOBIETA Z BALKONIKIEM:
Stać mnie na bilet!

KIEROWCA:
Nigdzie nie będziesz jechać. Spierdalaj!

STARUSZKA Z WIELKĄ TORBĄ W BIAŁO-NIEBIESKĄ KRATĘ:
Proszę jej tak nie szarpać! Wpuść ją pan!

NARRATOR:
Odezwała się staruszka z wielką torbą w biało-niebieską kratę. Kierowca zaparłsię o najwyższy schodek i pchał z całej siły zaklinowany balkonik.

KIEROWCA:
Ona nigdzie nie pojedzie. Tylko mi się zejszcza w środku.

NARRATOR:
[do kierowcy]
Mówi, że ją stać na bilet, więc nie może pan jej nie wpuścić.

KIEROWCA:
Nic. Mnie. To. Nie. Obchodzi. Nie-wpuszczę-jej!

[Kierowca charczy z wysiłkiem. Kobieta daje za wygraną i korzystając z tego, że Kierowca nieco się cofnął, aby zająć lepszą pozycję, zabiera swój balkonik. Kierowca się tego nie spodziewał i prawie wypada z autobusu. W ostatniej jednak chwili chwyta poręcz (na scenie na przykład oparcie krzesła). Stojąca jeszcze na ostatnim schodku kobieta łapie go złośliwie za nos i wystawia język.]

KOBIETA Z BALKONIKIEM:
Chorą tak traktować! Prostak!

[Kierowca próbuje przez chwilę uwolnić się z wcale nie tak silnego uścisku. Kiedy mu się w końcu udaje, prycha pod nosem i pluje kobiecie pod nogi.]

KIEROWCA:
A ty jebnięta!

NARRATOR:
Po czym zamknął drzwi, prawie przycinając kobietę z balkonikiem. Ona cofnęła się o krok, z jednej z toreb wyciągnęła pieroga i rzuciła nim w autobus, po czym podreptała do następnego autobusu. Co ciekawe, nie wyglądała już na specjalnie przejętą.

Jadąc rozklekotanym gruchotem, oglądałem chaotyczne i kolorowe witryny sklepów, second handów i kantorów pootwieranych przy jednej z głównych ulic. Ludzi, jak na sobotę, było całkiem sporo. Nie wyglądali jednak najlepiej. Sprawiali wrażenie zmęczonych i znudzonych, kiedy tak drzemali na ławkach przystanków lub odpoczywali w cieniu bramy jakiejś obdrapanej kamienicy. Szczupakowaty mężczyzna palił papierosa, czytając gazetę, która, sądząc po newsie z okładki, musiała być z zeszłego tygodnia. Pies z patykiem w zębach domagał się od młodej dziewczyny pełnego uczestnictwa w procesie aportowania. Ona jednak stała jak w transie i patrzyła tępo w reklamę nowego serialu. Staruszek przy parku ze złością kopał kosz na śmieci. Zanim wyjechaliśmy z miasta, nie wiedzieć czemu, wyobraziłem sobie, że słońce, jakby przez jakiś dziwny pryzmat, podkręciło swoją moc i tym samym podkręciło cykl życia w tym mieście. Liście z drzew wyparowały, mężczyzna z gazetą musiał stać się staruszkiem, a dziewczyna osiągnęła wiek średni. Staruszek natomiast pewnie umarł pod tym śmietnikiem. Meduzy leżały na ulicach jak zużyte prezerwatywy. I nic poza tym się nie zmieniło. A skoro już przy meduzach jesteśmy – w Wielkiej księdze meduz trafiłem na opis niezwykle pięknej Aurelii aurity, u nas znanej jako chełbia modra. Meduza Aurelia jest gatunkiem kosmopolitycznym, co znaczy, że występuje w wielu strefach klimatycznych. Rozwiązuje to sporo problemów z emigracją. Wystarczy, że meduza Aurelia przepłynie po nieboskłonie. Tam, gdzie chce się osiedlić, zapuści swoje parzydełka. Pewnie dlatego ostatnio tyle ich można spotkać. Pływają leniwie, gromadami lub samotnie. Trzeba przyznać, że tworzą zjawiskowe widowisko, szczególnie nocą, kiedy rozlewają się na wszystkie strony, świecąc niebiesko, różowo lub zielono swoim własnym światłem lub odbijając srebrzyste światło księżyca. W okolicach Boguchwały wsiadło kilka osób. Jedną z nich był starszawy mężczyzna z alkoholowym oddechem, przekrwionymi oczami, czego dowiem się za chwilę, oraz wąsem jak wiązka słomy. Usiadł obok mnie.

MĘŻCZYZNA Z WĄSEM:
Co pan taki elegancki?

NARRATOR:
Jadę na wesele.

MĘŻCZYZNA Z WĄSEM:
Wesele?

NARRATOR:
Tak.

MĘŻCZYZNA Z WĄSEM:
A gdzie to wesele?

NARRATOR:
W okolicach Starej Wsi. Nie wiem dokładnie. Dopiero tam jadę.

MĘŻCZYZNA Z WĄSEM:
Jak to? Jedzie pan i nie wie gdzie?

NARRATOR:
Jak dojadę, to się dowiem.

MĘŻCZYZNA Z WĄSEM:
Dziwny pan jesteś. Jak się jedzie na wesele, to się wie, gdzie i do kogo.

NARRATOR:
Wiem do kogo.

MĘŻCZYZNA Z WĄSEM:
Bo inaczej mogą być kłopoty. Jeszcze pan młody pomyśli, że pannę młodąmu ukradniesz, he, he. Ale tak czy inaczej zawsze są jakieś kłopoty. A to ktoś za dużo wódki wypije, a to ktoś komuś da w mordę. Takie rzeczy się dzieją. Słychać cały czas. Po weselu Staszka tydzień oczu nie mogłem otworzyć. Taki byłem spuchnięty!

NARRATOR:
Kim jest Staszek?

MĘŻCZYZNA Z WĄSEM:
Nie zna pan, wpadł pod samochód w 2005.

NARRATOR:
To było dawno temu.

MĘŻCZYZNA Z WĄSEM:
I co z tego? A teraz to jest inaczej?

NARRATOR:
Nie wiem. Może.

MĘŻCZYZNA Z WĄSEM:
Nie jest! Na pewno nie jest. Ja już wiem, co tam się robi na weselach. Widzę to. Mam dom obok tej... restauracji. A tam cały czas. Wesela, pogrzeby, komunie. Ja to widzę!

NARRATOR:
Co pan takiego widzi?

MĘŻCZYZNA Z WĄSEM:
Na moim weselu – to będzie 90–91... może 89 – to się dopiero działo! Cztery dni poprawin! Ale kiedyś wiejski chłop to był chłop. Jak siadał pić, to nie wstawał, aż wypił. A nie to, co teraz. Ledwie sobota, ledwie niedziela i po wszystkim. Jak się goście zjechali to co? Mają wracać? Komu się opłaca jechać na chwilę, nawet impreza się nie rozkręci i zaraz wracać? A, panie, ja panu powiem, że teraz to nikt nie robi wesel. To przez te rozwody. Bo kto chce robić wesele, jak wie, że się zaraz będzie rozwodził? Komu to się kalkuluje? Zespół – skrzynka, to pewne. Remiza – tu się można dogadać, ale nie mniej jak dwie skrzynki. Kierowca z samochodem – za dwie, trzy flaszki się trafi. A jeszcze są bramy – trzeba się wykupić. Organista – za jedną zagra. Flaszkę, nie skrzynkę. Jeszcze księdzu coś dać i takie tam, ale to już gotówka. A, zapomniałem – goście weselni? Nawet nie policzę, ile to skrzynek. A i zjeść też trzeba. I co? No, właśnie. Wtedy to było wiadomo. Nie ma, że bije, pije i robi dzieci po całej wsi. Jak wesele, to wesele – na zawsze! No więc trzeba się wybawić, tak? A nie, że raz do roku wesele i jazda. Nie ma moralności w narodzie! Rozwody, kurwa mać! Albo jeszcze co gorszego… Tu takich rzeczy nie ma, wie pan, o czym mówię. Ale nawet jakby były, to już, pod chałupę takiego i po sprawie.

NARRATOR:
Więc jest pan żonaty?

MĘŻCZYZNA Z WĄSEM:
Co? Nie, nie. Żona wpadła pod samochód w 93.

NARRATOR:
To nie było długie małżeństwo.

MĘŻCZYZNA Z WĄSEM:
Nie było, ale wiem! Ja to wszystko widzę. Rozbijają się tymi beemwicami.Przecież to nawet nie auto. Przy rozwodzie to aż głupio, by zostawało przy chłopie. Ech, panie, szkoda gadać. Ja to miałem porządnego fiata. Tego dużego. Nie do zajechania. A jak się drogi trzymał! Ile bym nie wypił – sam się prowadził. A jaki był wytrzymały! Jeśli w coś trafił – a przyznaję się, bywało i tak, drzewo lub co innego, nie jestem święty – to nie było nawet śladu. Ani jednej ryski. No, ale niestety ukradli. Tyle panu powiem, nie ma moralności w narodzie. Pod dom takiego… Pod dom i po sprawie.

NARRATOR:
Wysiadłem. Na przystanku siedziała dwójka dzieci. Dziewczynka wydmuchiwała bańki mydlane. Chłopiec te bąbelki połykał. Wyobraziłem sobie, że zjadł ich już tyle, że był nimi wypełniony od stóp, przez każdy palec, aż do głowy. Łączyły się ze sobą w jego ciele jak jakiś nowy, syntetyczny organizm i tylko skóra trzymała je w miejscu. I powstrzymywała przed dalszym rozrostem, który najpierw przejąłby wieś, potem województwo, a kto wie, może i nawet cały kraj. Pod taką kołderką bąbelkową sami stalibyśmy się bąbelkami różnych rozmiarów i wystarczyłby tylko ktoś z igłą, aby to wszystko zniknęło. Jak bańka mydlana. Bąbelek jednak sprawiał wrażenie obojętnego na te sprawy bycia i niebycia, formy i rozpryśnięcia. Na razie jego zasięg ograniczał się do tego przystanku i chodnika, który urywał się sto metrów dalej razem z dotacjami z Unii.

W domu wujka czekała na mnie gorzka kawa i gorzkie żale. Wujek miał żal o to...

WUJEK:
Że nie przyjeżdżasz, że dawno cię tu nie było, że nie dzwonisz, że nie wiadomo co u ciebie, że nie interesujesz się co u mnie.

NARRATOR:
Ja natomiast opowiadałem, że zawsze brak czasu, że zalatany, zapracowanyjestem, że wieczorem się napijemy, to pogadamy.

[do wujka]
Co u was w każdym razie?

WUJEK:
Po staremu.

NARRATOR:
Można pomyśleć, że po wyrzutach na takie pytanie odpowiedzią będzie potok albo wodospad, szum, szemranie, radosne plumkanie, kap, kap, kap…

WUJEK:
[narrator mówi razem z nim ten sam tekst]
…u nas dobrze, trochę po staremu, wiadomo, czas się tu zatrzymał, ale wiesz,zawsze jest, co robić. Psa nakarmić, krowy wydoić, świniaka zarżnąć, meduzy pogonić, wypić wino, jak ktoś przyjdzie, właśnie dojrzało, bardzodobre, spróbuj, wieczorem można książkę przeczytać…

NARRATOR:
…niech nawet to będzie ten przeklęty Sienkiewicz, czytałeś przecież, wujku,Sienkiewicza w szkole. A może jakiś film widziałeś ciekawy? A wszyscy zdrowi?Tak? To dobrze, zdrowie najważniejsze. No, to wesele! I tak dalej, i tym podobne.Ale „po staremu”? Co ja mam z tym zrobić? Rozpuścić jak cukier w kawie?Zignorować jak meduzę w powietrzu? Zamiast tego mówię:

[do wujka]
To dobrze, to dobrze. Byle polska wieś spokojna.

WUJEK:
A u ciebie?
[wypowiedziane tak, że zrozumiałe właściwie tylko ostatnie słowo]

NARRATOR:
Też. Raczej niewiele się dzieje. Nauka, nauka, studia, nie wiem, ile to już lat.Cały czas coś, prawda?

WUJEK:
Głodny?

NARRATOR:
Nie, raczej nie. Rano nigdy nie mogę jeść. Poczekam do obiadu. Kawa wystarczy. No, to jak się to wesele szykuje?

WUJEK:
A jak ma się szykować? Szykuje się. Jakoś.

NARRATOR:
A ten pan młody? Nie znam go.

WUJEK:
Daj spokój. Ani słowa po polsku, ani nic. Pewnie Żyd.

NARRATOR:
No i co z tego?

WUJEK:
Mogła wziąć sobie Polaka.

NARRATOR:
Może nie było żadnego fajnego.

WUJEK:
A tam nie było! Na pewno jacyś byli, ale wyjechali. Do Austrii.

NARRATOR:
No to nie było.

WUJEK:
Ale żeby zaraz Żyd? Gdyby to tylko babka zobaczyła, toby umarła.

NARRATOR:
Ale babka i tak nie żyje.

WUJEK:
To nie ma nic do rzeczy. Jakby zobaczyła, toby umarła.

NARRATOR:
To może pod chałupę, skoro Żyd, co? Ale słyszę szczekanie psa. Burek, nie wiemjuż, który z rzędu Burek, uwiązany na podwórku ujada. Znaczy ktoś idzie. I rzeczywiście, słyszę „Burrruś!” w odpowiedzi na ujadanie.

KUZYNKA 1:
[wchodzi i widzi Narratora]
Coś tak długo nie przyjeżdżał?

NARRATOR:
I znowu się zaczyna, ale teraz bez wyrzutów. To „coś nie przyjeżdżał?” brzmicieplej. W każdym razie nie ma tu żalu. Albo go nie zauważam. Nic nie zauważam.Może jej wszystko jedno?

KUZYNKA 1:
Wujek, Kuzyn 1 mówi, że po was przyjedzie za jakieś dwie godziny, to możecie się szykować.
[do Narratora]
Tyś, widzę, wyszykowany. Ale to i tak trzeba na wujka czekać.

WUJEK:
Do dupy z tym weselem. Potrzebne to komu.

[wchodzi Kuzynka 2, słychać ujadanie psa, „Buuuruś!”, drzwi, „O, przyjechał!”gdzieś z oddali]

KUZYNKA 1:
Oj, wujek, zabawisz się, poznasz jaką pannę w końcu.

WUJEK:
A na co mi panna? Mam Burka. Mnie panna niepotrzebna. Niech on sepoznaje.

NARRATOR:
[szeptem]
Wskazał ręką na mnie.

KUZYNKA 2:
On to pewnie ma pannę. Kiedy przywieziesz pokazać?

NARRATOR:
Trzeba mieć kogo pokazać.

KUZYNKA 2:
Czyli nie ma panny?

NARRATOR:
Nie ma.

Dziwny to zwyczaj – pytać mnie o pannę za każdym razem, kiedy tu jestem. Jakby to była konkurencja, wyścig, to pewnie bym przegrał. Ale może i o to chodzi – oni biegają, a ja grzeję ławkę. Podpieram ścianę. Udaję, że mnie nie ma. Wujek poszedł pod prysznic, kuzynki usiadły przy stole i niby ze mną rozmawiały, ale rozmawiały bardziej ze sobą. Mówiły o sprawach, które mnie nie dotyczą; o ludziach, których może i kiedyś znałem, ale teraz już nie znam; o miejscach, w których może i kiedyś byłem, ale teraz jakbym nigdy nie był i raczej nie będę. Odpowiadałem „tak” albo „nie”, wyrażałem mniejsze lub większe zainteresowanie, coś tam komentowałem, ale raczej bez przekonania.

W dawnym pokoju babci, choć było jasno, jak to w południe zazwyczaj jest jasno, paliła się samotna lampka nocna. Na środku podłogi stał balkonik, choć wujek dawno powinien się go pozbyć. Spod kaloryfera wystawały cieniutkie parzydełka zagubionej meduzy. Nad wygodnym, pojedynczym łóżkiem wisiała tkanina przedstawiająca domek w górach. Pamiętam, jak w dniu jej pogrzebu wpatrywałem się uporczywie w ten domek. Zachwyciła mnie idealna, błyszcząca symetria obrazu, jakby ktoś wyszył połowę, a drugą skopiował według wzoru. Nie wiem, co jest w tej symetrii, ale w dniu pogrzebu mogłem sobie dopisać ontologię o przepływaniu bytu do innego, równoległego wymiaru. Ktoś umiera, więc przechodzi i wszystko jest jakby po staremu. A w dniu wesela?

KUZYNKA 1:
Wujek! Kończ się szykować. Pora jechać!

KUZYNKA 2:
[do Narratora]
Ty przynajmniej gotowy.

NARRATOR:
Tak przyjechałem.

KUZYNKA 1:
Całą drogę w garniturze?

NARRATOR:
Czemu nie?

KUZYNKA 2:
Nie bałeś się, że wygnieciesz?

NARRATOR:
A jakie to ma znaczenie? Jedziemy? Sam ślub, potem orszak ślubny, jechanie do„Chaty” – cóż za nazwa dla restauracji! – witanie się z Kuzynami 1, 2, 3 i 4 oraz Kuzynkami 3, 4, 5, 6 i 7, składanie życzeń parze młodej (Kuzynka 8, teraz Panna Młoda, oraz Pan Młody), unikanie tych, którzy mogą mnie kojarzyć i mogą chcieć mnie przy kieliszku – mówiąc krócej: to całe weselne zamieszanie są to rzeczy nieciekawe i raczej nieistotne dla mojej opowieści. Dlatego je pomijam. Powiedzmy, że wszystko to, co się dotąd wydarzyło, to był taki krótki pierwszy akt. Ślub i cała jego niedorzeczność to niezbyt zajmujące interludium, którego większą część lepiej wyciąć. Przejdźmy zatem do końcówki, a potem pora na drugi akt.

Noc albo późny wieczór. Słychać świerszcze, odległą muzykę, szkliste dźwięki leniwych meduz. Teraz znajduję się na ławce przed „Chatą”. Wypiłem trzy butelki wina i jestem dosyć pijany. W dłoni trzymam kieliszek, obok nogi mam jeszcze jedno wino, które podwędziłem ze stołu. Nikt raczej nie zauważył znikających butelek, ponieważ kto pije wino na wiejskim weselu? Palę papierosa i to będzie zaczyn do rozmowy z Kuzynem 1, który znajdzie mnie za kilkadziesiąt sekund. Przez tę krótką chwilę niezakłóconego spokoju kontempluję szum w głowie oraz przytłumione dźwięki muzyki. Choć według reguł prawdopodobieństwa powinna być to muzyka typowo weselna, to wolałbym usłyszeć coś innego, spokojniejszego.

KUZYN 1:
Ty kurzysz?

NARRATOR:
Już jakiś czas.

KUZYN 1:
Nie wiedziałem, nigdy nie widziałem cię z cigaretem. Czemu nie tańczysz?

NARRATOR:
Nie umiem i nie lubię. Wolę posiedzieć tutaj.

KUZYN 1:
Ale jest wesele. To chociaż z kimś byś porozmawiał. Rzadko przyjeżdżasz.

NARRATOR:
Wiem, wszyscy o tym mówią.

KUZYN 1:
O czym mówią?

NARRATOR:
Że rzadko przyjeżdżam. Ale chyba nie jesteście tym tak naprawdę przejęci, prawda?

KUZYN 1:
Czego nie?

NARRATOR:
No bo macie tu beze mnie dużo do przeżycia.

KUZYN 1:
A co takiego mamy do przeżycia?

NARRATOR:
Cokolwiek. Jest wesele. Mam ochotę coś zrobić. Wypiłem trochę wina,więc nie będzie mi głupio.

KUZYN 1:
Co chcesz zrobić?

NARRATOR:
Jest taki stary zwyczaj weselny, choć może tak naprawdę to został zmyślony.Nie jest to teraz ważne. Chodzi o to, że na wesele trzeba zaprosić gości. Hm,ale to państwo młodzi chyba powinni to zrobić. Możesz ich zawołać?

KUZYN 1:
A po co ich wołać? To ich wesele, pewnie są zajęci.

NARRATOR:
W sumie racja. Dobra, spróbujemy bez nich.

KUZYN 1:
Co spróbujemy?

NARRATOR:
[trzeźwiej, zupełnie trzeźwo]
Wiesz, w pierwszej wersji tekstu miałem krzyknąć „Przyjdź, Chochole, na wesele!”, że niby Wesele, cuda i dziwy i tak dalej. I wiesz co?

KUZYN 1:
No, co?

NARRATOR:
No, teraz to tego nie widzę. Bez sensu. Że niby myślę o was wszystkich tutajjako o postaciach z Wesela? Przyjechał wyuczony z miasta i patrzy karcącona polską wieś zaciszną, polską wieś spokojną? Ale to mnie wkurwia,szczerze mnie to wkurwia, kiedy znów idziecie pod jakiś dom. I nie wiem,co mam z tym zrobić. Coś? Nic? Wyrazić oburzenie? Po prostu patrzeć?No, ale OK, zrobimy tak: ja krzyczę:
[nisko, właściwie bucząc do mikrofonu]
Przyjdź, Chochole, na wesele!
a ty milczysz, bo nie wiesz, o co mi chodzi.

KUZYN 1:
OK.

NARRATOR:
To na próbę. Gotowy?
[nisko, właściwie bucząc do mikrofonu].
Przyjdź, Chochole, na wesele!

KUZYN 1:
OK.

NARRATOR:
Tylko pamiętaj – milczysz! To jeszcze raz:
[nisko, właściwie bucząc do mikrofonu, Kuzyn 1 milczy]
Przyjdź, Chochole, na wesele!
I teraz musimy poczekać.

KUZYN 1:
Na co?

NARRATOR:
Nieważne. Jestem pijany. To taka głupia zabawa.
Kuzyn 1 uwierzył mi co do pijaństwa, ale nie bardzo, jeśli chodzi o Chochoła. Bądź co bądź uznał, że chyba jednak potrzebuję chwili sam ze sobą i wrócił do „Chaty”. Ja czekałem. Wiedziałem, że Chochoł prędzej czy później przyjdzie, ponieważ takie są zasady tej opowieści. W tym miejscu więc kończy się to fragmentaryczne interludium i zaczyna się umowny drugi akt.

CHOCHOŁ:
Kto mnie wołał? Czego chciał?

NARRATOR:
Tutaj!

CHOCHOŁ:
Czego pan tak krzyczysz po nocy?

NARRATOR:
To zwyczaj!

CHOCHOŁ:
Głupi zwyczaj.
Co tu się dzieje? Znowu wesele?

NARRATOR:
O! To pan! Poznaję. Jechaliśmy dziś rano autobusem.

CHOCHOŁ:
Co się pan tak dziwi? Mówiłem, że tu mieszkam.

NARRATOR:
I jest pan Chochołem?

CHOCHOŁ:
Tak się nazywam. Józef Chochoł.

NARRATOR:
Zabawne, że Józef. Ale pan już tu jest, dobrze.

CHOCHOŁ:
Masz pan coś? To w końcu wesele.

NARRATOR:
Mam wino.

CHOCHOŁ:
Wino na weselu? No, dobra, niech będzie. Ale później przyniesiesz mi pancoś lepszego. Jakąś wódeczkę może? I coś do zakąszenia. Macie pierogi?

NARRATOR:
Więc... przyjdzie ktoś jeszcze?

CHOCHOŁ:
Kto ma przyjść?

NARRATOR:
Nie wiem, ktokolwiek, pan jest od tego.

CHOCHOŁ:
Jeśli to nie problem, to mogę skoczyć po Staszka.

NARRATOR:
Tego, który wpadł pod samochód?

CHOCHOŁ:
Nie, innego. Choć może tamten nie nazywał się Staszek... Nieważne. To co?Iść po Staszka?

NARRATOR:

Pewnie. Ja tu poczekam.
Kiedy Chochoł poszedł, a ja zostałem sam, zawiało nieco chłodem, choć przecieżto sierpniowa noc. Z „Chaty” dobiegały przytłumione hałasy, muzyka i krzykiradości, a ja lekko się trzęsłem. Zacząłem się zastanawiać nad sensem istnieniaChochoła w sierpniu i choć nic nie mogłem wymyślić, to akceptowałem jego pojawienie się, ponieważ takie są prawa tej opowieści. Zastanawiałem się tylko,czy widziadła objawią się mnie, czy jednak sprawiedliwie przyjdą do wszystkichgości. Nie zdecydowałem jeszcze. Wtedy usłyszałem stukanie, stuk, stuk, stuk,rzecz jasna, balkonika i na wesele przyszła moja babcia.

BABCIA:
Przepraszam bardzo pana, ale gdzie jestem.

NARRATOR:
Dokładnie tu, gdzie być powinnaś. Tu jest „Chata”. Prawda, że zabawnie?

BABCIA:
Tak... Ale gdzie jestem?

NARRATOR:
No, w „Chacie”, a gdzieżby indziej. Chochoł cię tu sprowadził.

BABCIA:
Może, przyjechałam autobusem. W końcu ktoś mnie zabrał ze sobą. Cały dzień tam spędziłam. To nie do pomyślenia. Wszyscy każą mi spierdalać, chorą przeganiają, serca, chuje, nie mają. Mówią, że im zanieczyszczę siedzenia, że awanturę zrobię! Ja! Schorowana kobieta! Jaką ja im awanturę mogę zrobić? Przecież ledwo co chodzę. Nieuprzejme gnoje i tyle! Ale gdzie dokładnie jestem? Trochę się pogubiłam i nie wiem, czy dobrze wysiadłam. Jaka to wieś?

NARRATOR:
Jest ciemno, prawda, ale czy duchy nie powinny mieć jakiejś, nie wiem, nawigacji? Szóstego zmysłu? Rozeznania w sprawach nie tylko ostatecznych, lecz takżejak najbardziej doczesnych? Pomijając nawet zdolności nadnaturalne – babciaw końcu spędziła całe życie w Starej Wsi. Z drugiej strony bycie trupem, przejście od żywej do trupiej i z powrotem pewnie powoduje lekką dezorientację w terenie. Ile może być kilometrów ze Starej Wsi do Starej Wsi? Odpowiadam więc babci:

[do babci]
Stara Wieś.

BABCIA:
O, Jezu! To muszę iść, bo nie dojdę do rana!

NARRATOR:
Czekaj! Zanim pójdziesz, to powiedz mi, o co chodzi z tym domkiem nadtwoim łóżkiem.

BABCIA:
Jakim domkiem?

NARRATOR:
No, tym na wyszywance, która wisi nad łóżkiem. Dlaczego jest tak symetryczny? Rozumiałem w dniu pogrzebu – przejście z żywych do martwychi nic się w zasadzie nie zmienia. Idealna symetria i harmonia żywychz martwymi. Ci żyją, tamci nie i wszystko jest, jak należy, prawda? Dziś teżmnie coś tknęło, ale nie wiem co. Czy to także przejście z jednego światado drugiego? Możesz tak przechodzić w jedną i drugą stronę?

BABCIA:
Mogę, tylko powoli. Muszę już iść. Mam daleko do domu. Do widzenia.

NARRATOR:
I poszła. Był Chochoł, była babcia. To teraz czyja kolej? Meduzy pływały niespokojnie po niebie. Szklistość ich przepływu, szklistość dźwięku, jaki za nimi się unosił, przenikały jakby elektryczne wyładowania, cichutkie, powolne. Bez sensu. Kiedy ma się strunę – grubą, wydającą niską, basową wibrację, to nie ma w tym zbyt wiele sensu, prawda? Roznosi się w powietrzu leniwie jak meduza i jak meduza smaga nas parzydełkami po plecach. Ale kto jest na końcu tego dźwięku? I wchodzi Bąbelek, terrorysta, który próbuje opanować cały kraj.

BĄBELEK:
Czy widział pan moją mamę?

NARRATOR:
A która to?

BĄBELEK:
Taka duża. Ma jasne włosy i ma sukienkę. A tatę? Też taki duży…

NARRATOR:
Nie widziałem. Ale usiądź tu ze mną i na nich poczekaj. Zaraz cię znajdą.
Zakładam, że nie pijesz wina.

BĄBELEK:
Jeszcze nie mogę. Mama mówi, że to dla dorosłych.

NARRATOR:
Bzdury. Jesteś Bąbelkiem, wszystko możesz. Ale skoro nie chcesz, to nienamawiam. No, dobrze. To jak już tu jesteś, to powiedz mi, o co chodziz tymi bąbelkami.

BĄBELEK:
Jakimi bąbelkami?

NARRATOR:
Tymi, które połykasz. Ile ich jest?

BĄBELEK:
Nie wiem.

NARRATOR:
Tak dużo?

BĄBELEK:
Chyba…

NARRATOR:

Oczywiście, że dużo. Tak musi być. Inaczej nie miałoby to najmniejszego sensu. Jeden bąbelek ma objętość… Jaką objętość ma jeden bąbelek?

BĄBELEK:
Nie wiem, proszę pana.

NARRATOR:
Tak, racja, są przecież różne. No, ale dajmy na to, że aby ciebie wypełnićw całości, musi ich być… z tysiąc? Może dziesięć tysięcy? To bardzo ważne,ponieważ na ulicę trzeba… dajmy na to, że… sto tysięcy. To na jedno województwo… milion. Nie, miliard! Coś koło tego. To na kraj… o, Jezu… a naświat. To bardzo dużo. Bardzo dużo bąbelków potrzeba. No, coś z tym zrobimy, nie martw się, będzie dobrze.

[wchodzi Kuzyn 3 z Jakąś Kobietą]

KUZYN 3:
Tu jesteś! Poznałeś już wujka?

NARRATOR:
Wujka? Jakiego wujka?

KUZYN 3:
No, ty jesteś wujkiem. To jest mój Bąbelek. A to jest moja żona.

NARRATOR:
Więc to naprawdę jest Bąbelek? Tak, myślałem. Dobrze, dobrze.

JAKAŚ KOBIETA:
No, a nie? Kto jest Bąbelkiem mamuńci? No kto?

KUZYN 3:
Wszystko dobrze? Dawno nie przyjeżdżałeś.

NARRATOR:
Jakoś tak wyszło.

KUZYN 3:
A czego tak tu siedzisz sam?

NARRATOR:
Jest ciszej i chłodniej.

KUZYN 3:
Chodź do środka. Jesteś z kimś?

NARRATOR:
Nie… Teraz nie.

KUZYN 3:
To dobrze. Mądrze. Jak to mówią, nie bierze się sosny do lasu, he, he.

JAKAŚ KOBIETA:
Ej! Ja ci dam sosnę do lasu!

KUZYN 3:
Oj tam. Żart. Kuzyn, chodź do środka.

NARRATOR:
Nie mogę.

KUZYN 3:
Wypiło się, co? A co ty tam w ogóle pijesz? Wino? Baba jesteś?

NARRATOR:
Lubię wino.

KUZYN 3:
Chodź, napijemy się porządnie, a nie te soczki.

NARRATOR:
Ale nie mogę. Nie mogę stąd odejść. Muszę tu być.

JAKAŚ KOBIETA:
Ha, ha, jemu to chyba wystarczy. Weź kogoś zawołaj, niech go odwiozą.

KUZYN 3:
[woła coś i ktoś przychodzi]

KUZYN 1:
Co jest?

KUZYN 3:
Kuzyna trzeba odwieźć. Już nie pije, he, he.

KUZYN 1:
No to zaraz ktoś pojedzie.

WUJEK:
Ja też wracam.

KUZYN 3:
Zostań. Co będziesz jechał? Wcześnie jest.

WUJEK:
Burek został sam.

KUZYN 1:
Jak chce jechać, to niech jedzie. Nawet lepiej, bo kuzyna przypilnuje.

WUJEK:
O, proszę, ten jaki napity. Aż się nie może ruszyć. Rano będzie cierpiał.Będzie krzyczał, że krzywda, że krzywda się dzieje. Dawaj, co tak siedzisz.No, rusz się.

NARRATOR:
Wtedy słychać głosy. Głosy z daleka, wołają, ale kto je słyszy? Tylko ja czy oniteż? Wchodzą Chochoł, Staszek, Panna Młoda oraz Pan Młody, którego raczejnie poznacie. Nie jest gadatliwy, a i tak nie zna jeszcze zbyt dobrze polskiego.I – dziwne – zaludnia się. Bo przyszły nie tylko wymienione osoby dramatu,ale całe tło nagle i samowolnie wypełniło się postaciami. Słabo je widać, niewiele też słychać, ponieważ to nieme role. Może jakiś pies szczeknie na swojąpanią, która wciąż się gapi na ten durny plakat. Może gdzieś łup, łup, łup niesiesię od kopanego śmietnika. Warkot starego autobusu, szelest gazety, stukaniebalkonika. Nic tu do niczego nie pasuje, ale co tam, wypełnia tło.

CHOCHOŁ:
Przyprowadziłem Staszka! Staszek, choć no tu, przywitaj się, podziękuj za zaproszenie.

PANNA MŁODA:
A wy kim jesteście?

CHOCHOŁ:
Ja jestem Chochoł.

STASZEK:
A ja Staszek. Do usług.

NARRATOR:
Oczywiście!

PANNA MŁODA:
Ale skąd się tu wzięliście? To prywatna impreza.

STASZEK:
My już zaraz uciekamy. Ja to nawet nie lubię wesel. Ale za momencik. Dosłownie, jedna chwilka.

CHOCHOŁ:
Tak, zresztą to on nas zaprosił!

NARRATOR:
I Chochoł pokazuje na mnie. Ale to nie jest ważne. Próbuję coś wybełkotać, aledopadają mnie nudności z każdym kolejnym słowem. Jakbym miał otworzyćusta, a z nich zamiast sensownych słów wylatywał bąbelek. Jeden, wielki, wystarczająco wielki, by objąć ich wszystkich.

PANNA MŁODA:
Ej, czemu zapraszasz obcych ludzi na moje wesele?

NARRATOR:
Bo to... tradycja. Zwyczaj. Trzeba mieć gości na weselu. I trzeba być w butach. Prawda, panie Staszku? Masz buty Panno Młoda? Tak? Dobrze. Tow nich sobie bądź. I Pan Młody też. To bardzo ważne...
[trzeźwiej, zupełnie trzeźwo]
Tak to sobie wymyśliłem.

CHOCHOŁ:
No, my właśnie w tej sprawie. Ładnie tak wymyślać? Prawda, Staszku?

STASZEK:
Prawda. Choć, nie powiem, liczyłem na kieliszek czegoś weselnego. A możejakaś sałatka została?

CHOCHOŁ:
Było obiecane.

STASZEK:
Było obiecane!

CHOCHOŁ:
I na nic się nie zanosi.

STASZEK:
No, właśnie. Na nic.

CHOCHOŁ:
W każdym razie życzymy sobie, by pan już nas opuścił. Chyba pora, co?

STASZEK:
Najwyższa pora.

CHOCHOŁ:
Bo to właśnie w taki sposób działa.

PANNA MŁODA:
To wszystko nie ma sensu!

NARRATOR:

Dokładnie! To nie ma sensu! Wy, ja w tym miejscu, Chochoł, Staszek, Babcia i Bąbelek. Tamci. Wy, wszyscy, tacy duzi. Przerażający. Stoicie tu nade mną jak jakiś sąd. Ale to moja wina, tak was przecież opowiedziałem. A te meduzy? Latają po niebie nieproszone, pogubione, wynędzniałe. Odbijają księżyc. Szklą się i wibrują. Co o nich sądzicie? Nigdy was nie zastanawiały? Czy może już się pogodziliście, że po prostu są i was nie interesują więcej niż wymaga zwykłe, normalne, w miarę bezmeduzie życie? Można przegonić, miotłą na przykład, i nie wracają, nie atakują, prawie nie istnieją. Ale rozumiem, doskonale to rozumiem. Bo im więcej uwagi im poświęcamy, tym bardziej szkliste i niespokojne się robią. Patrzcie – ta jedna, wielka, która zasłania pół nieba – patrzcie, jak ona się niepokoi. Mogłaby nas wszystkich przykryć i w siebie wchłonąć. Wiecie, że aby się ruszyć, musi nabrać niewyobrażalnie dużo powietrza? Spójrzcie na jej ruch. Spójrzcie na jej płaszcz, jak się nadyma i kurczy w sobie. Spójrzcie na te wszystkie parzydełka, jak przepływają swobodnie po niebie. One by nas wszystkich mogły objąć. Zresztą nawet delikatne dotknięcie wystarczy, by wszystko minęło. O, właśnie – spójrzcie, jak wije się jej parzydełko przed moją twarzą. Piękne, prawda? Dostojnie, powoli. Przezroczyste jak szkło, wibrujące jak struna basowa. Głaszcze mnie po policzku, to wystarczy...

KUZYN 3:
Co z nim? Zgon?

KUZYN 1:
Nie… Chyba nie. Patrz jak siedzi. Jakby go tu nie było. Jak jakiś przedmiot.

JAKAŚ KOBIETA:
Straszne te jego oczy. W ogóle nie mruga.

PANNA MŁODA:
Może ma jakiś atak?

STASZEK:
My pójdziemy. Chodź, Chochole.

WUJEK:
Wyłączył się?

KUZYN 1:
Chyba tak.

STASZEK:
Chochole! Idziemy!

KUZYN 3:
Coś się dzieje, patrzcie!

WUJEK:
Co….?

PANNA MŁODA:
Zniknął. Rozpłynął się.

STASZEK:
I meduzy też. Ciemno.

[Większość postaci schodzi ze sceny, zostają tylko NARRATOR oraz WUJEK, który na razie kręci się gdzieś z boku, niewidoczny i niezwracający na siebie uwagi. Narratorowi wydaje się, że właśnie oto kończy swoją opowieść, przekonany jest o jej porażce, ale nie wie, że jeszcze jedna lub dwie sceny przed nim. Siedzi więc przy biurku, rozparty na krześle niczym seksowny Hamlet, pali papierosa, popija wino i kontempluje to, co nawymyślał, może nawet przeżywa jakiś żal – mniej lub bardziej szczery – z powodu zerwanych związków z rodziną i całym Podkarpaciem. Meduzy latają sobie leniwie. Wciąż dominuje kolor niebieski, ale wiele z nich przybrało barwę pomarańczową lub nawet różową.]

NARRATOR:
Meduza dotknęła mojego policzka, to wystarczyło. Nabrała powietrza, skurczyłasię w sobie i odpłynęła. Tak, wtedy zniknąłem. Moja obecność tam nie miała jużani sensu, ani uzasadnienia. Opowieść skończyła się i odpłynęła jak zapomniana,zignorowana meduza. W końcu to ona jest tą opowieścią. Muszę powiedzieć, żeto wesele naprawdę się odbyło. Można sobie je wyobrazić, komuś opowiedzieć,ze wszystkimi atrakcjami i traumami, które zwykle spotyka się na takim przyjęciu. To nie wesele zostało zmyślone, ale moja obecność na nim. Nie pojechałem.Nie miałem ochoty. To dosyć daleko, dosłownie inny świat. Wymyśliłem jakąśwymówkę, że niestety, ale w tym czasie wyjeżdżam na drugi koniec kraju czyświata, bardzo bym chciał, no, ale wiadomo, pewnych spraw się nie przeskoczy.Nie miałeś ochoty? A może się bałeś? Bałem? A może i się bałem. Czemu miałbymsię nie bać? Nie jest tak łatwo wrócić, kiedy się wyjedzie, kiedy przez przypadeklub świadomie wyjedzie się za daleko. A może z innego powodu tam nie pojechałeś?Na ile uczciwie ich opisałeś? Nie wiem. Tacy właśnie są? Kiedy grają w karty –to grają w cygana. Kiedy oglądają olimpiadę – to śmieją się, że bambus biega.Sam słyszałem. A nie zbierają się całą wsią pod tym jednym domem? No właśnie… I co z tym zrobić? Jednak jest coś dziwnego, co mnie na to wesele chciałosprowadzić. Jakbym mimo wszystko musiał tam być. Jakbym potrzebował nowegousprawiedliwienia za moje niebycie. Spojrzałem więc przez okno na leniwemeduzy pływające po ciemnym niebie i zawołałem jedną z nich.

MEDUZA:
Czego chcesz? Jestem zajęta.

NARRATOR:
Co takiego robią meduzy po nocach?

MEDUZA:
To sprawy meduzie.

NARRATOR:
Ale skoro tu jesteś, to czy możesz coś dla mnie zrobić?

MEDUZA:
Co takiego?

NARRATOR:
Słyszałem, że potrafisz przepływać między jednym światem a drugim, toznaczy między tym, co żywe, i tym, co dawno nie albo jeszcze nie, albonigdy nie. Czy możesz zabrać mnie ze sobą?

MEDUZA:
Gdzie mam cię zabrać?

NARRATOR:
Najlepiej tam.

[Kolory robią się coraz cieplejsze – teraz dominuje ostry, gorący, palący pomarańczowy.]

MEDUZA:
Słuchaj. W samym centrum kosmosu stała wielka tłusta świnia. Wokół tejświni krążył Wujek z siekierą i przymierzał się do ciosu obuchem w świńskiłeb. Ale, ale, zabić świnię – tak, ale po co?

WUJEK:
Jezus Maria, nie wiedziałem po co.

MEDUZA:
Po mięso. Człowiek musi się żywić mięsem.

WUJEK:
Nie musi przecież. Nikt tak nie powiedział. Ale nawet, jeśli mus, przecieżjest w sklepie.

MEDUZA:
A skąd ze sklepu bierze się mięso?

WUJEK:
Ze świni.

MEDUZA:
No właśnie, więc wal tę świnię po łbie, bo dochodzi południe, sierpniowyupał nas tu wszystkich wysuszy na wiór, a z robotą jesteśmy w tyle.

WUJEK:

Ale przecież nikt na pewno nie powiedział, że ta konkretnie świnia musi umrzeć z mojej konkretnie ręki. Nie godzi się przecież tak na śmierć, na krew i ciemność wodzić biednej świni. Nic mi złego nie zrobiła.

MEDUZA:
Wiele dobra także nie przyniesie. Bo po co komu świnia żywa, a z martwejzawsze jakiś pożytek. Szyneczkę i schabik można przygotować, kaszaneczkę doprawić czosnkiem i pieprzem. Czujesz, jak gorzkawy zapachunosi się po kuchni, aż przekręca się coś w brzuchu, aż zaczynasz dławićsię ślinką? O, jak skapuje na ziemię i wsiąka.

WUJEK:
[tępo, do widowni]
Jezus Maria, nie wiedziałem po co.

MEDUZA:
No, już, już, szybciutko. Masarz czeka z nożami.

WUJEK:
Jezus Maria, nie wiedziałem po co.

MEDUZA:
Patrz, babka już garnki przygotowała. Spuścimy tam krew. No, już, raz-dwa!

WUJEK:
Jezus Maria, nie wiedziałem po co.

NARRATOR:
W samym centrum kosmosu stała wielka tłusta świnia. Wokół tej świni krążyłWujek z siekierą i przymierzał się do ciosu obuchem w świński łeb. Świnia stała,jak stała, a meduza parzydełkami unieruchomiła jej racice.

WUJEK:
Jezus Maria, nie wiedziałem po co.

NARRATOR:
Wujek krążył wokół tej świni, krążył po jej orbicie, ale jakoś nie mógł podnieśćsiekiery.

MEDUZA:
No, już, raz-dwa. To na wesele!

WUJEK:
Jezus Maria, nie wiedziałem po co.

NARRATOR:
Masarzem był… Pan Chochoł. Dalej – kolejne osoby dramatu:
Staruszka z wielką torbą w biało-niebieską kratę
Kobieta z balkonikiem – w roli babci
Kuzyni 1, 2, 3, 4
Panna Młoda i Pan Młody
Staruszka z wielką torbą w biało-niebieską kratę
Kierowca
Staszek
Meduza, meduzy
i tak dalej

Wszyscy zebrali się wokół Wujka, otoczyli kręgiem wszystkie jego kręgi wokół świńskiej egzekucji. I wszyscy zachęcali Wujka, dopingowali, jakby był zawodnikiem lokalnego klubu piłkarskiego. Ja stoję z boku, marzę o wuwuzeli.

WUJEK:
Jezus Maria, nie wiedziałem po co.

NARRATOR:
Więc na wesele!

WUJEK:
Jezus Maria, nie wiedziałem po co… Jezus Maria, nie wiedziałem po co…Jezus Maria, nie wiedziałem po co…

NARRATOR:
Jezus Maria, nie wiedziałem po co… Jezus Maria, nie wiedziałem po co… Jezus Maria, nie wiedziałem po co… Jezus Maria, nie wiedziałem po co! Jezus Maria, nie wiedziałem po co! Jezus Maria, nie wiedziałem po co! Jezus Maria, nie wiedziałem po co!

WUJEK:
[po chwili]
Dobrze się bawisz?
[Znowu ciemno. Wracają meduzy.]

 

KONIEC

Tekst pochodzi z 10. numeru kwartalnika „Nowy Napis”.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Mateusz Kaliński, Meduza, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 118

Przypisy

  1. Yan Lianke, Kroniki Eksplozji, tłum. J. Krenz, Warszawa 2019.
  2. Tamże.
  3. https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kultura/ksiazki/2155187,1,recenzja-ksiazki-urszula-honek-biale-noce.read.
  4. https://www.dwutygodnik.com/artykul/9943-wszyscy-zapamietani-umarli.html.
  5. https://zdaniemszota.pl/4419-recenzja-urszula-honek-biale-noce.
  6. https://www.dwutygodnik.com/artykul/9943-wszyscy-zapamietani-umarli.html.
  7. Donna Haraway pisze: Zwierzęta towarzyszące to konie, psy, koty lub cała rzesza innych istot chętnych do tego, by ulec biouspołecznieniu jako pies pomocnik, członek rodziny albo członek drużyny w międzygatunkowym sporcie. Ogólnie mówiąc, nie zjadamy własnych zwierząt towarzyszących (ani nie jesteśmy przez nie zjadani); mamy też trudności z pozbyciem się kolonialnego, etnocentrycznego, ahistorycznego podejścia do tych, którzy je zjadają (lub dają się zjadać). Zob. D. Haraway, Manifest gatunków stowarzyszonych, tłum. J. Bednarek [w:] Teorie wywrotowe. Antologia przekładów, red. A. Gajewska, Poznań 2012, s. 251.

Powiązane artykuły

08.09.2021

Konina

Jest niedziela. Wczoraj trzeba było dorżnąć
starą Baśkę, która jeszcze przed słabością
i złamaniem pęcin dała radę zaorać
kamienisty ugór za wsią, ojcowiznę,
której fater nie chce sprzedać, gdyż obiecał
ją utrzymać. Boże, tak chcę stąd wyjechać.

Tu najlepszym plonem tylko są kamienie,
nawet ich pilnować trzeba, bo rozbierają
na budowę domów i cmentarne pomniki
- najładniejsze groby nimi są obłożone.

Wiosna kwitnie pełną piersią na pochówkach,
tam jest najżyźniejsza ziemia. Dzwonią na mszę,
a musimy skończyć siew w odświętnych gajerkach,
nim ktoś nas zobaczy. Ojciec każe ciągnąć
przerdzewiały siewnik. Boże wybacz tę skargę

i to, że my tutaj, zamiast na mszy  i że
brat się cieszy na wyżerkę ze świeżej koniny

Wiersz został zakupiony w ramach programu Tarcza dla Literatów. 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Zbigniew Milewski, Konina, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

  1. Yan Lianke, Kroniki Eksplozji, tłum. J. Krenz, Warszawa 2019.
  2. Tamże.
  3. https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kultura/ksiazki/2155187,1,recenzja-ksiazki-urszula-honek-biale-noce.read.
  4. https://www.dwutygodnik.com/artykul/9943-wszyscy-zapamietani-umarli.html.
  5. https://zdaniemszota.pl/4419-recenzja-urszula-honek-biale-noce.
  6. https://www.dwutygodnik.com/artykul/9943-wszyscy-zapamietani-umarli.html.
  7. Donna Haraway pisze: Zwierzęta towarzyszące to konie, psy, koty lub cała rzesza innych istot chętnych do tego, by ulec biouspołecznieniu jako pies pomocnik, członek rodziny albo członek drużyny w międzygatunkowym sporcie. Ogólnie mówiąc, nie zjadamy własnych zwierząt towarzyszących (ani nie jesteśmy przez nie zjadani); mamy też trudności z pozbyciem się kolonialnego, etnocentrycznego, ahistorycznego podejścia do tych, którzy je zjadają (lub dają się zjadać). Zob. D. Haraway, Manifest gatunków stowarzyszonych, tłum. J. Bednarek [w:] Teorie wywrotowe. Antologia przekładów, red. A. Gajewska, Poznań 2012, s. 251.

Powiązane artykuły

Loading...