26.10.2023

Nowy Napis Co Tydzień #226 / Dzwon, inkaust, rozeta

Katedra góruje nad miastem. W wyniosłych wieżach posągi proroków i apostołów spoglądają w dół na kłębiących się mieszkańców Hagenburgu. Odległość między nimi jest – niech to słowo zadźwięczy w całym przebogatym brzmieniu – niebotyczna. Ci którzy żyją u jej fundamentów, niczym u podnóża wulkanu, zdają się wieść swoje własne życie, choć kątem oka zerkają, czy katedra nie przemówi. Do jej wnętrzności wchodzi biskup, władca miasta Hagenburg i zza ołtarza oznajamia swoją i boską wolę. Ale do jej nawy głównej wchodzą też murarze, cieśle, kamieniarze, którzy wspinają się po filarach jak wiewiórki po drzewach, za nic mając siłę grawitacji i lęk przed świętością. W nawach bocznych cisną się zaś rzemieślnicy i kupcy, dobijają swoich targów coraz głośniej, aż kanonicy odprawiający msze przy bocznych ołtarzach muszą sykać na nich raz po raz. Katedra żywi, wynosi i upadla. Wabi tych, którzy mieszkają we wsiach, aby porzucili swoje pracowite, a w istocie niewolnicze, życie i przekroczyli miejskie mury w pogoni za szczęściem. Niewielu jest takich, których stać na to, aby powiedzieć: to ułuda, świat materialny jest igraszką diabła, a prawdziwy kościół może być tylko niewidzialny. Ben Hopkins portretuje powstawanie katedry w Hagenburgu na przestrzeni ponad stu lat. Katedry, która niebezpiecznie zaciera granice między sobą a światem. Gdy pustoszeje plac budowy, a rusztowania zwijają się, wtedy rywalizacja możnowładców i duchownych wzrasta i wlewa się do Hagenburgu. Gdy budowa przyspiesza, a katedra się rozrasta, na miasto pada blady strach obawy dzielonej pospołu między heretykami i inkwizytorami. A przecież bez względu na to, czy świątynia pnie się na chwałę Boga czy zamiera i tężeje na chwałę ludzką, wirujący wokół katedry modlą się, prowadzą długotrwałe wojny i zawierają krótkotrwałe sojusze, kochają i zdradzają, rodzą się i umierają, śmieją się, płaczą i zaciskają pięści. Taka jest właśnie Katedra Bena Hopkinsa – imponująca powieść rozpisana na wiele głosów, zupełnie jakby autor chciał wprowadzić czytelnika wszędzie: na dzwonnicę, do nawy bocznej i głównej, na prezbiterium i chór. A za każdym z tych elementów kryją się monety, herezje, miecze, nowe szlaki handlowe i dochodzący do głosu mieszczanie, którzy nie chcą być już tylko potulnymi owieczkami do strzyżenia. Zatem czy tytułowa Katedra to świat średniowieczny w kwiecie swoich przemian dążących do ustanowienia monarchii stanowej, gdzie grupy społeczne mają wreszcie spisane swoje prawa? W swych powieściowych fundamentach – tak, ale na wyższych kondygnacjach roztacza się brawurowy splot miłości ziemskiej i niebiańskiej.

Miecz, pióro, pastorał

Katedra to debiut powieściowy Bena Hopkinsa, który nad wyraz dobrze przygotował się do napisania książki osadzonej w realiach średniowiecza. Autor ma wyjątkowe wyczucie klimatu mentalnego (żartu, obaw, plotki, nauki i zabobonu) wieków średnich. Posiada jednak coś więcej: pomysł, jak opowiedzieć swoją historię. Za przewodników po swoim literackim świecie wybiera kilkoro różnorodnych postaci, które obdarza różną uwagą. Losy niektórych śledzimy dość wiernie przez wszelkie koleje losu, inne natomiast pojawiają się na chwilę i znikają. Na przestrzeni wieku bohaterowie dojrzewają do samodzielnych wyborów, gubią się w świecie polityki i religii, walczą ze sobą, wreszcie umierają, a ich głos jest niesiony w następnych pokoleniach. Aby ten skomplikowany zamysł się powiódł, Hopkins potrzebuje wiarygodnych bohaterów. Przez większą część powieści uwaga skupiona jest na Rettichu Schäfferze, który staje się swoistym przewodnikiem czytelnika. Rettich nie za bardzo pasuje do Hagenburgu, dlatego wraz z nim poznajemy zasady panujące w średniowiecznym mieście. Rettich zamarzył o wykupieniu siebie oraz swojego rodzeństwa spod zależności biskupa, nie stać go jednak na opłacenie wymaganej kwoty. Zaciąga zatem ryzykowny dług u żydowskiego lichwiarza i dokłada wszelkich starań, aby udało się go uregulować. Rettich jest świadomy, że nie pasuje do życia swych rodziców, którzy całe życie spędzili na wsi. Jest pasterzem jak oni, ale potrafi rzeźbić w drewnie przedziwne figurki świętych jak nikt w okolicy. Teraz ma jedno pragnienie: rzeźbić w kamieniu. Na swej drodze spotka mistrza Achima, młodego i natchnionego architekta, który zakwestionuje jego chęć odzwierciedlania rzeczywistości w drewnie i kamieniu. W uduchowionym dialogu, gdzie gnoza i mistyka podają sobie dłonie, Achim otwiera oczy Retticha na inną rzeczywistość:

Czy wobec tego, wielbiąc Boga i Jego geniusz, powinniśmy po prostu kopiować to, co nam podarował, czy powinniśmy zwrócić lustro w stronę Jego światła i widoczne na nim obrazy nazywać sztuką? Mamy źle odtwarzać to, co On zrobił perfekcyjnie?

               Nie, mistrzu.

Katedra, nasza katedra. Powinna być symbolem. Powstanie z błota, zaprawy, skały, piasku, drewna, będzie zbudowana z doczesnej materii świata. Będzie niedoskonała. Ale murami z kamiennych bloków i murarskiej zaprawy będzie wskazywać na Niego, który posadowił kamień węgielny, fundamenty wszechświata, na Niego, który żyje poza błotem i chaosem tego świata, w krainie doskonałości. Więc zamknij swoje ułomne, zamglone, zawodne oczy, Rettichu, i zobacz liść.

               Widzę.

Ale nie chwytaj wzrokiem liścia dębu, buku czy jesionu. Nie jesteśmy kopistami dzieła Bożego, lecz artystami. Zobacz liść. Konkretny liść. Ten pierwszy, który zrodził się w umyśle Boga, zanim trafił do tego świata form. Potrafisz go zobaczyć?

Tkacze, lichwiarze, kanonicy

Zupełnym przeciwieństwem Retticha jest… każda z postaci Katedry. Czy będzie to wspaniale cyniczny skarbnik Eugenius von Zabern, zajęci pomnażaniem swojego majątku Manfred i Grete Gerbrer, poszukujący swojej życiowej misji Judl ben Icchak, eteryczna Otylia czy wreszcie zakochany w heretyczce baron von Kronthal – każde z nich, naprawdę każde, kradnie serce czytelnika. Jak tego dokonał autor? Hopkins, opisując perypetie bohaterów – a one same w sobie już przykuwają uwagę, bowiem mamy do czynienia i z gwałtami, i kradzieżami, potyczkami tak szlachetnymi, jak i tymi w ciemnych zaułkach – używa różnych form i stylów narracji. Raz pozwala przemówić „ja”, innym razem staje się wszechwiedzącym narratorem, po to, aby w końcu oddać głos pieśniom, kronikom i przypowieściom. Polifonia nie zamienia się w kakofonię, ponieważ Hopkins jest konsekwentny: postać, która mówiła „strumieniem świadomości” pozostaje wierna swej mowie, podobnie jak nie zmienia języka ten, kto perorował, mając przed oczyma zawsze swoje „ja”. Dodatkowo autor sumiennie trzyma się linii czasu, a zatem nie uświadczymy tutaj sztucznych zabiegów w postaci chronologicznych przeskoków. Całość sprawia wrażenie powieści niezwykle dopracowanej, poczynając od znajomości średniowiecza, na fabule czy dialogach kończąc. Autor zaprasza także czytelnika do pewnej gry, którą wyznaczają tytuły rozdziałów. Pierwszy to Baranek Boży, ostatni zaś to Śnieg. Jeśli potraktować to, co je łączy – a więc kolor biały – w sposób symboliczny, to otrzymujemy ponad stuletnią refleksję na temat czystości, niewinności, wierności swoim marzeniom. To siłą rzeczy pewne uproszczenie, ponieważ nie sposób polifonicznej i wielowątkowej powieści rozgrywającej się nie tylko na przestrzeni ponad wieku, ale także na sześciuset stronach, sprowadzić tylko do jednego wspólnego mianownika. Katedra unosząca się nad głowami bohaterów, nieporuszona wobec życiorysów, a jednocześnie będąca nieustannym punktem magnetycznym myśli, dla każdego będzie czymś innym. Jedni widzieć w niej będą epitafium, inni targowisko próżności, jeszcze kolejni – miejsce do robienia interesów. Zaskakująco niewielu ujrzy w niej prawdziwa świątynię. Choć niewielu z bohaterów się do tego publicznie przyzna, większość skrycie potakuje słowom katara:

Unosi się mgła, konopie się kołyszą, a ten świat należy do diabła. Len drży, rzeka płynie, a ten świat jest iluzją, skorupką, szkatułką sztukmistrza.

Święta głupców, nasze herezje powszechne

Jest wartka akcja, są błyskotliwe dialogi, nietuzinkowi bohaterowie – ale to znajdziemy w każdej dobrej powieści. Co zatem czyni z Katedry powieść górującą ponad wieloma innymi? To przede wszystkim niezwykle ludzkie spojrzenie na średniowiecze. Nie tylko myśli bohaterów – w tym przypadku zwłaszcza skarbnika Eugeniusa i Grety Gerber – pokazują, jak żyje się na obrzeżach panującego światopoglądu. Ludzie średniowiecza musieli znaleźć ujście dla swoich pragnień oraz osobowości, które nie mogły wyjść na światło pod wszędobylskim okiem Kościoła. Jako ujście dla emocji istniało w wiekach średnich kilkudniowe święto głupców. Na ten czas władza biskupia przestawała obowiązywać i dopuszczone były prześmiewcze procesje, parodie mszy świętej i powszechna drwina z autorytetów. Jednocześnie święto głupców, kilkudniowe wysławianie osła zamiast baranka, dawało pretekst do pytań wcale nie od święta, tylko o tu i teraz. Świetnie widać to w monologu wewnętrznym Manfreda Gerbera:

Ta sama piosenka rozbrzmiewa co roku, ale w tym wydaje się inna. W tym roku panuje jeden wielki chaos. W prezbiterium usiłują odprawić właściwe nabożeństwo i liturgię, ale Bóg jeden wie, czy zdołają dotrzeć do końca i pobłogosławić chleb i wino. Prawdziwego biskupa Bertolda von Dietza nikt nie widział od roku. I nie ma papieża. Grzegorz IX zmarł, a Celestyn IV panował na rzymskim tronie zaledwie dwa tygodnie i również odszedł. Teraz kardynałowie się złoszczą, trajkoczą jak przekupki i nie mogą dojść do porozumienia w sprawie nowego Ojca Świętego. Rzym jest stolicą Bezładu, czepia się rozchwianego, pijanego, wywróconego do góry nogami świata. Papież to Satyr, biskup to sierota, katedra to oberża i dom rozpusty w jednym, rojąca się od pijaków i włóczęgów.

Dzięki literackiemu kunsztowi Bena Hopkinsa skłonni jesteśmy zrozumieć także fenomen średniowiecznych herezji. Za powszechnie przyjmowane rekwizyty herezji uznawano czarnego kota, którego trzeba całować w odbyt, bladego mężczyznę składającego na nowicjuszu lodowaty pocałunek, wreszcie spotykanie się w leśnych ostępach, aby oddawać cześć szatanowi z obowiązkową orgią w tle. Prawdziwa niewiara polegała jednak na czymś innym: jak uwierzyć, że rozpustny i otyły ksiądz mówiący w niezrozumiałej łacinie naprawdę zamienia wino w krew Chrystusa? Skarbnik biskupa Eugenius von Zabern stwierdza coś, co przekracza rzekę czasu:

Z taką herezją zetknąłem się na wsiach. Z ludźmi przesądnymi i ciemnymi, prowadzonymi przez żyjących w ubóstwie, zapyziałych kapłanów utrzymywanych za bezcen przez miejscowych możnych. Mieszkańcy wiosek smrodzą podczas komunii, wierzą w koboldy i duchy lasu, a nie Matkę Kościół. W rzeczywistości naszym zadaniem powinno być ocalenie ich nieśmiertelnych dusz, oczyszczenie ich z grzechów i złagodzenie ich cierpienia. Ale jedynym kanonikiem ze świątyni biskupiej, który ich odwiedza, jestem ja, skarbnik, przychodzę po podatki i ich ciężko zapracowane dziesięciny w owcach, zbożu i wosku. Oto smutna prawda tej sytuacji.

Oskarżana herezja staje się oskarżeniem wiary ortodoksyjnej, koła czasu przestają obracać epokami.

Nasze średniowiecze

Łatwo z powieści rozpisanej na sześciuset stronach wyciągać jeden za drugim co smakowitsze cytaty, zwłaszcza, że jest ich wiele. Trudniej zamknąć jednak recenzję tak przebogatej książki podsumowaniem, które jej nie umniejszy. I tu trzeba przyznać się do własnej bezradności, niczym pielgrzym w prawdziwym świecie podążający do miejsc świętych. Najpierw zachwyt, rozczarowanie, a dopiero po pewnym czasie nadchodzi zrozumienie. Tak też jest z Katedrą. Zachwyt, choć trzymany na wodzy recenzenta, dochodził już wielokrotnie do głosu. Rozczarowania? Tylko jedno: jakoś za szybko bohaterowie umierają. Jeszcze mieli swoje plany, jeszcze knuli swe intrygi, podróżowali tu i tam, aby wrócić, a tu nagle śmierć wyciąga ku nim dłoń. A potem przychodzi wspomniane zrozumienie: no tak, życie ludzkie jest krótkie, a tym bardziej w średniowieczu. Katedra może łudzić swoich fundatorów i budowniczych, że non omnis moriar, ale nie oszukujmy się – to do memento mori należy ostatnie słowo.

Ben Hopkins Katedra, przeł. Maja Justyna, Rebis, Poznań 2023.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Dzwon, inkaust, rozeta, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 226

Przypisy

  1. Rodzaj pasa z koralików wykonany z zaokrąglonych przewierconych muszli. W kulturach opartych na ustnej tradycji służył do utrwalania i potwierdzania ważnych wydarzeń politycznych, na przykład traktatów.
  2. G. Minois, Historia śmiechu i drwiny, tłum. W. Klenczon, Warszawa 2021, s. 257.

Powiązane artykuły

19.10.2023

Nowy Napis Co Tydzień #225 / W długim cieniu Wojciecha

Misjonarze, którzy przybywają na dwór Bolesław Chrobrego, umierają z zadziwiającą regularnością – co sześć lat. Wojciech-Adalbert ginie w 997 roku, Pięciu Braci Męczenników w 1003, a Bruno w 1009. Ponieważ uważano w średniowieczu, że męczennicy sami wybierają miejsce, gdzie chcą umrzeć i być pochowani, zgony misjonarzy czyniły z wczesnopiastowskiej Polski kraj otoczony świętością. Świetnie wykorzystywał to Bolesław Chrobry, który szybko wykupywał ciała świętych mężów i jeszcze szybciej fundował poświęcone im sanktuaria. Coś jednak nie zadziałało w roku 1009 – Bruno z Kwerfurtu, choć to postać nieszablonowa, a ponadto misjonarz zabity przez pogan, nie przyciąga już uwagi. Zdaje się: świętość się przejadła. Bruno z Kwerfurtu znika z kart dziejów, zaskakująco milczą o nim zarówno Gall Anonim, jak i Jan Długosz, niechętnie napomykają kroniki niemieckie. Zagadkę niczym z historycznego „archiwum X” próbuje rozwiązać Przemysław Urbańczyk. I dzieje się to na sposób, do którego przyzwyczaił już swoich czytelników: pewne tajemnice przestają nimi być, a jednocześnie, na ich marginesie, mnożą się nowe pytania.

Teraz idę do Prusów

Udało się – to pierwsze wrażenia, po przeczytaniu trzeciego i ostatniego zarazem tomu Niezwykłych gości Bolesława Chrobrego. Przemysław Urbańczyk doprowadził swój historyczny projekt do końca i wbrew wątpliwościom nie został on rozciągnięty w czasie ponad miarę. Na przestrzeni lat 2021–2023 otrzymaliśmy wszystkie trzy z planowanych tomów. Zanim ustalenia Urbańczyka wywołają reakcję w akademickim środowisku, do głosu dochodzi zwykły czytelnik. A jest o czym mówić i pisać, bowiem Urbańczyk w swojej trylogii udowodnił, że można połączyć lekkość pisania z zagadnieniami, którymi do tej pory zajmowali się wyłącznie specjaliści. Pod względem pisania, co podkreślam przy każdej recenzji z książek Przemysława Urbańczyka, jest to klasa sama w sobie. Aż chciałoby się zakrzyknąć: akademicy, można pisać tak, że chce się czytać!

Byłem bardzo ciekaw, jak autor poradzi sobie w Św. Brunonie. Jakby nie było, to wszak kolejna wariacja na ten sam temat. Znów zagłębimy się w kronikę Thietmara, znów czytane będą hagiografie św. Wojciecha, ponownie odbędzie się Zjazd Gnieźnieński. Już w drugim tomie, poświęconym Ottonowi III, było wyczuwalne lekkie zmęczenie ciągłym powrotem tych samych tematów. Urbańczyk sprytnie wybrnął z tego problemu dzięki dość nietypowym zabiegom. Jednym z nich jest zestawienie obok siebie dwóch postaci, aby pokazać ich wzajemne relacje. Tak też robi autor w rozdziale Dwaj kuzyni, dwa spojrzenia, w którym porównuje w obszernych punktach drogi życiowe kronikarza Thietmara i Brunona. Zabieg prosty, ale przecież rzadko stosowany w literaturze naukowej. Dla czytelnika to jednak ważne urozmaicenie, gdyż narracja nabiera dynamiki, a postacie mówią same za siebie i nie muszą być wyręczane przez wszechwiedzącego narratora. Jaki zatem obraz Brunona kreśli Urbańczyk? Mówiąc najprościej – karierowicza, który po kilku latach kręcenia się wokół dylematów „chcę” i „nie chcę”, pod koniec życia pali za sobą wszystkie mosty i wyrusza w objęcia śmierci. „Teraz kieruję się do Prusów” (nunc flecato ad Pruzos) pisze niemal na pożegnanie w swoim Liście do króla Henryka, a czytelnik słyszy w tym wyzwaniu coś z ekstatycznego Into the wild („teraz idę w dzicz”) Christophera McCandlessa (znanego również jako Alexander Supertramp).

Zbyt wielu kochanków

Ten arystokrata z urodzenia, kanonik z elekcji, kapelan z cesarskiej nominacji, mnich z osobistego wyboru, misjonarz z przekonania, polityk z konieczności, (arcy)biskup z wyświęcenia i jeszcze bardzo uzdolniony pisarz – to wszystko twarze jednej z najciekawszych, choć mało znanych, postaci środkowoeuropejskich z burzliwego przełomu I i II tysiąclecia. Na początku XI w. nie było już przecież wielu misjonarzy gotowych „iść do pogan” […]. Do tych wyjątków należał właśnie Bruno, uwiedziony świeżym przykładem determinacji swojego duchowego mistrza, św. Wojciecha-Adalberta, który za swoje przekonania zapłacił własnym życiem. Ten człowiek głębokiej wiary, targany wewnętrznymi konfliktami, ostatecznie podążył tą sama drogą, co jego sławny poprzednik. Drogą, która – choć kręta – zawiodła go wczesna wiosną 1009 r. do tego samego dramatycznego celu, który sam sobie jasno wyznaczył.

– tak Przemysław Urbańczyk charakteryzuje Brunona. Zaskakujące jest nie tylko to, że nigdzie nie jest on u siebie, ale także to, że na marginesach pozostawionych przez siebie pism, zaskakująco szczerze pisze o sobie. Żywot św. Wojciecha, Żywot pięciu braci i wreszcie List do króla Henryka posiadają w sobie coraz szersze marginesy, na których Bruno wprowadza świat swoich przeżyć jako dodatkową warstwę dzieła. Przyznaje się do swojej miłości do zakonnika, wyznaje „kościelną łapówkę” (czyli symonię), którą zapłaciła jego rodzina, aby miał lepszy start, wreszcie – gani samego siebie za zbytnią letniość w wierze. Tych opisów stanu swego ducha jest tak niesamowicie dużo i są one na takim poziomie wewnętrznej wiwisekcji, że historyk Ian Wood określił je jako„rodzaj psychologicznej autobiografii, jaka nie powinna była być napisana między końcem czwartego a połową jedenastego wieku”.

Co jest motorem, który napędza Brunona? Jeśli spojrzymy, zainspirowani Urbańczykiem i Woodem, poza hagiograficzny kanon średniowiecznego pisania, to będzie to miłość. Bruno zakochuje się w ideałach, które go przerastają. Całe życie próbuje im dorównać, co rodzi masę frustracji. Dopiero gdy zrezygnuje z samego siebie, uda mu się – we własnym mniemaniu – dokończyć swój finalny autoportret.

Pierwszą „miłością” pozostaje św. Romuald, który przejdzie do historii jako założyciel jednego z najsurowszych zakonów, czyli kamedułów. Romuald będzie przez całe życie gnał od położonych na uboczu klasztorów aż po zagubione gdzieś na peryferiach pustelnie. W swoich podróżach nie będzie sam, bowiem będzie przy nim Bruno. Romuald jest przykładem „białego męczeństwa”, czyli życia zakonnego, a przede wszystkim pustelniczego, które będzie stale pociągać Brunona.

Drugą „miłością” pozostaje św. Wojciech, którego Bruno nigdy nie spotkał osobiście. Rodzący się kult męczennika, który zginął z rąk Prusów, zawładnął wyobraźnią Brunona. Pokazuje to tylko fakt, który dzisiaj nam umyka: jak wielkim rozgłosem odbiła się w ówczesnej Europie śmierć praskiego biskupa. Nie bez znaczenia jest tutaj zbliżający się rok tysięczny, jak i poczucie, że wraz ze śmiercią Wojciecha chrześcijaństwo wraca do swoich początków.

Wymienione „miłości” są zadurzeniem intelektualno-psychologicznym. Jak jednak ocenić miłość do zakonnego współbrata imieniem Benedykt? Opisy tego uczucia są niebywale, jak na średniowieczną powściągliwość, kwieciste. Benedykt był dla Brunona „jakby połową mojej duszy”; „podczas nocy […] pełen bólu zacząłem z nim roztrząsać sprawy nieba, ponieważ serdecznie go kochałem” – dodaje kronikarz. W czasie „całej drogi, którą ja, nędzny, z nim odbywałem, trwając w jego objęciach wśród wzajemnych pocałunków”, Bruno prosi Benedykta: „pamiętaj, co – jak wiesz – łączy mnie z tobą i ciebie ze mną”. Przemysław Urbańczyk widzi w tych opisach zapis grzesznej miłości zakonników. Być może tak właśnie było. Warto jednak zwrócić uwagę, że Brunon ma „swój styl” pisania i jest on pełen kwiecistych opisów. „Kochliwość” Brunona można także znaleźć wobec Bolesława Chrobrego, o którym pisze afektywnie: „do tego księcia odnoszę się z uczuciem wierności i serdecznej przyjaźni […] kocham go jak duszę moją i więcej niż życie moje […] miłuję go”. Urbańczyk nie dostrzega także, że owa miłość Brunona i Benedykta może być także naśladowaniem wersetu z 2 Kor 13, 12, gdzie czytamy zalecenie „Pozdrówcie się świętym pocałunkiem”. Czy współbrat Benedykt był dla Brunona jeszcze jedną miłością idealną, czy całkiem realną, nie sposób już rozstrzygnąć.

Długi cień Wojciecha

Jakie nowe pytania stawia pozornie znanej historii Przemysław Urbańczyk? W moim odczuciu autor ma niebywałą zdolność wydobywania z tła „mistrzów drugiego planu”. W przypadku Św. Brunona i jego „braci” są przynajmniej dwa takie zagadnienia. Pierwszym pozostaje zaskakująca zasłona milczenia wobec postaci Brunona. Ten naśladowca św. Wojciecha, którego śmierć wstrząsnęła Europą, powinien cieszyć się podobnym zainteresowaniem. Tymczasem o Brunonie niewiele się pisze, zupełnie jakby jego postać była obłożona cenzurą. Coś jest na rzeczy, przekonuje Urbańczyk. Dla swojego króla, niemieckiego Henryka II, Bruno okazał się zdrajcą, który wolał współpracować z wrogiem, czyli Bolesławem Chrobrym. W dodatku Bruno w swoim Liście do króla Henryka nie szczędzi mu otwartej krytyki: biskupa rozwścieczył sojusz chrześcijańskiego władcy z pogańskimi Lecicami wymierzony w chrześcijańskie księstwo Chrobrego. Pisze pełen uniesienia:

Czy godzi się prześladować lud chrześcijański, a żyć w przyjaźni z pogańskim? Co za ugoda Chrystusa z Belialem? Jakie porównanie światła z ciemnością? W jaki sposób mogą zgodzić się diabeł Swarożyc oraz wódz świętych, wasz i nasz Maurycy? Jakim czołem schodzą się święta włócznia i chorągwie diabelskie tych, którzy poją się krwią ludzką?

W tym oburzeniu (z przepięknym i wielce frapującym zwrotem „wasz i nasz Maurycy”: czyżby wskazanie na bezsensowność konfliktu chrześcijańskiego między dzierżącymi oryginalną relikwię z jej wierną kopią?) pobrzmiewa nie tylko, jak chce to widzieć Urbańczyk, „wiecowa agitacja skierowana do potencjalnych przeciwników króla”, ale całkiem czytelna zapowiedź groźby klątwy. Tak zrobił wszak w Pradze ideał Brunona, Wojciech-Adalbert.

Król Henryk nie był zatem zainteresowany podtrzymywaniem pamięci po biskupie, który publicznie go krytykował, a nawet wypowiedział posłuszeństwo. Powinien na tym skorzystać Bolesław Chrobry, cierpliwie kolekcjonujący relikwie świętych męczenników. Wydaje się, że w tym merkantylnym handlu świętościami książę piastowski finalnie się przeliczył. O ile świetnie wyczuł moment ze śmiercią Wojciecha i podtrzymał „świętą passę” w przypadku pięciu braci męczenników, o tyle relikwie Brunona nie robiły już wrażenia. Męczeństwo, po kilkuletnim ponownym zachwycie, na powrót przestawało być atrakcyjne. Pisząc zupełnie współcześnie: kolejna niemal identyczna śmierć wzbudzała jedynie wzruszenie ramion.

Drugim szalenie ciekawym zagadnieniem jest całkowita bierność polskiego metropolity Radima-Gaudentego. Ten arcybiskup pojawia się jeszcze na Zjeździe Gnieźnieńskim, ale później spotyka go w kronikach cenzura podobna do tej, która stała się udziałem Brunona. Szukając przyczyn zaskakującego „wymazania” arcybiskupa gnieźnieńskiego, Urbańczyk wskazuje możliwość kolejnego naśladownictwa Wojciecha. Radim-Gaudenty prawdopodobnie zagroził Bolesławowi Chrobremu rzuceniem klątwy, tak jak zrobił to jego brat w Pradze (i jak prawdopodobnie chciał uczynić Bruno). Zarówno niemiecki Henryk, jak i polski Bolesław „wyciszyli” niewygodne sobie postacie; i choć obydwaj władcy zwalczali się wzajemnie, to w tym przypadku okazali się wyjątkowo zgodni.

Stare dzieje, nowe pytania

Św. Bruno i jego „bracia” zamyka trylogię Niezwykłych gości Bolesława Chrobrego. Czas pokusić się o podsumowania. Na poziomie bohaterów – biskupa Wojciecha, cesarza Ottona III oraz biskupa Brunona – jest tylko jedna osoba, która odniosła korzyści z rozpisanych na lata wzajemnych relacji. To Bolesław Chrobry. Czy miał ewidentny „dziejowy fart”, za sprawą którego okazje same się stwarzały, czy jednak okazał się nad wyraz sprawnym dyplomatą – pozostaje wciąż do oceny. Wydaje się, że obydwa stanowiska nie stoją ze sobą w sprzeczności. Pozostaje jeszcze jeden poziom, kto wie czy nie najważniejszy: czytelniczy. A ten jest bardzo udany. Niezwykli goście Bolesława Chrobrego to nie tylko oryginalny projekt historyczny, ale przede wszystkim świetna lektura, w której odnajdą się zarówno akademicy szukający w gobelinie historii nowych nici, jak i przede wszystkim szerokie grono czytelników zainteresowanych pisaniem historycznym stojącym o wiele poziomów wyżej niż szkolny podręcznik.

Przemysław Urbańczyk, Niezwykli goście Bolesława Chrobrego, t. 3: Św. Bruno i jego „bracia”, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2023.

Niezwykli goście Bolesława Chrobrego. Tom 3: Św. Bruno i jego „bracia” -  Wydawnictwo UMK

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, W długim cieniu Wojciecha, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 225

Przypisy

  1. Rodzaj pasa z koralików wykonany z zaokrąglonych przewierconych muszli. W kulturach opartych na ustnej tradycji służył do utrwalania i potwierdzania ważnych wydarzeń politycznych, na przykład traktatów.
  2. G. Minois, Historia śmiechu i drwiny, tłum. W. Klenczon, Warszawa 2021, s. 257.

Powiązane artykuły

07.09.2023

Nowy Napis Co Tydzień #219 / Co się wydarzyło w Gnieźnie, pozostaje w Gnieźnie

Na miniaturach przedstawiany jest zawsze bez zarostu. I chyba nie chodzi o to, że, obejmując tron, miał czternaście lat. Otton III zapuścił potem brodę i wąsy, tak przynajmniej wynika z analizy pieczęci z jego podobiznami. Czy jego gładkie lico miało być nawiązaniem do greckich kanonów piękna, z Apollinem i Aleksandrem Macedońskim w tle? A czy broda była nie tyle oznaką wejścia w męski wiek, ile ukłonem w stronę germańskich wizerunków mężczyzn? Jest w postać Ottona III wpisana nie tylko ta niejednoznaczność.

W drugim tomie śmiałego projektu historycznego, w którym Przemysław Urbańczyk opisuje „niezwykłych gości Bolesława Chrobrego”, przypatrujemy się właśnie młodemu cesarzowi. Otto III – król i cesarz to opowieść o wielkiej wizji, która okazała się nierealnym marzeniem; o domniemanej świętości z całkiem realnym okrucieństwem w tle oraz o wymianie podarunków, która nie do końca się udała. Przemysław Urbańczyk – najlepsze pióro wśród archeologów i najlepszy archeolog wśród piszących – ponownie dostarcza czytelnikom tego, do czego nas przyzwyczaił. Jest to oczywiście umiejętność świetnej syntezy dotychczasowych ustaleń połączonej z nowatorskim spojrzeniem na zagadnienia, wydawałoby się, powszechnie i do znudzenia znane.

Syn swojej matki

Niezwykle cenny jest rys psychologiczny Ottona III, na który porywa się Urbańczyk. W tym celu nie tylko analizuje czyny dorosłego cesarza, ale przede wszystkim skupia się na dzieciństwie władcy. W nim zaś najważniejsze miejsce zajmować miała matka, która sama w sobie była postacią nietuzinkową. W osobie bizantyjskiej Theophano mieści się wybuchowa mieszanka uległości wobec dynastycznych planów Ottonów oraz kompleksów związanych z jej własnym pochodzeniem i marzeniami, których realizacja okazała się nieustanną walką o zachowanie indywidualności.

Otton I dla uwiarygodnienia swoich cesarskich ambicji dążył do powiązania więzami krwi swojego rodu z jedynymi legalnymi spadkobiercami Cesarstwa Rzymskiego, którzy rezydowali w Konstantynopolu. Dla Bizantyjczyków Otton I, Saksończyk, zbyt przypominał wciąż germańskiego barbarzyńcę, nie mogli jednak dłużej lekceważyć jego siły militarnej. Po dwóch zakończonych odmową prośbach o rękę bizantyjskiej księżniczki dopiero za trzecim razem Grecy wysłali Theophano. Ta matrymonialna transakcja miała w sobie coś z wielkopańskiej jałmużny i była policzkiem, co szybko zrozumiał Otton I. Pozyskana Theophano nie była Porfirogenetką, czyli księżniczką urodzoną w konstantynopolitańskim pawilonie porodowym, była tylko bratanicą żony wschodniego cesarza, przysłowiową piątą wodą po kisielu. Saksońscy panowie byli tym oburzeni i żądali jej odesłania. Otton I zrobił jednak dobrą minę do złej gry: doprowadził do ślubu Theophano ze swoim synem Ottonem II i z premedytacją zaklinał rzeczywistość, tytułując swoją synową „cesarzową małżonką”. Dzisiejszy czytelnik może tylko sobie wyobrażać, w jakiej atmosferze przyszło żyć młodej kobiecie z Bizancjum. Ostentacyjnie traktowana jako „wybrakowany towar”, krytykowana za nieznajomość germańskich zwyczajów, siłę mogła znaleźć jedynie w swoim greckim wychowaniu i kobiecości. Wstępuje w związek małżeński w 972 roku, mając szesnaście lat. Na przestrzeni lat 977–980, co roku rodzi Ottonowi II dziecko: trzy córki oraz parę bliźniąt. Z tej ostatniej dwójki przeżyje tylko chłopiec – Otton III. Theophano jako matka umacnia swoją pozycję na dworze, czego skutkiem jest jego opuszczenie przez obrażoną teściową, cesarzową-wdowę Adelajdę. W kronikach pisanych przez mężczyzn spotykamy jawnie niechętny opis Theophano. Thietmar uporczywie nazywa ją „Greczynką”, zaś Alpert z Metzu opisuje jako nieuprzejmą i gadatliwą. Ta ostatnia uwaga pozwala domyślić się, że żona Ottona II brała udział w obradach razem z mężem i zabierała głos, choć oczekiwano od niej, że będzie nieustannie siedzieć cicho w sypialni. Krytykowano ją za częste, bo codzienne, mycie się. W konsternację wprawiało używanie przez nią widelca, podczas gdy zwyczajowo jedzono przy użyciu rąk. Theopahno znalazła się w klinczu: z jednej strony była krytykowana za zbytnią światowość i wysoką kulturę, z drugiej strony wciąż podkreślano, że jest księżniczką „gorszego sortu”. Nie pozostawało jej zatem nic innego, jak przekuć to wszystko w sukces: została cesarzową marzącą o odnowieniu Cesarstwa Zachodniego o jak największym zasięgu terytorialnym. Uporczywe podkreślanie przez nią w sztuce i tytułach równości Zachodu (na który została zesłana i którego stała się regentką) ze Wschodem (który ją „sprzedał” w nieuczciwej transakcji matrymonialnej) mogło być także jej osobistą odpłatą, wystudiowaną zemstą w tej światowej historii.

Urbańczyk podsumowuje:

Matka Ottona III na pewno nie zapomniała tego, co wpojono jej w dzieciństwie w Konstantynopolu, gdzie również kobiety nauczano „imperialnej ideologii” […]. Jako arystokratka na pewno została wychowana w szacunku dla tradycji wywodzonej co najmniej od czasów Konstantyna Wielkiego i musiała mieć utrwalone przekonanie, że to wschodnie cesarstwo było jedyną pełnoprawną kontynuacją politycznego dziedzictwa starożytnego Imperium Romanum. Podobnie jak wszyscy wykształceni ludzie końca I tysiąclecia wiedziała też, że to Italia z Rzymem była pierwotną kolebką i wielusetletnim centrum wspaniałej antycznej cywilizacji i symbolem jej świetności. Zdawała więc sobie sprawę z wagi politycznej kontroli nad eponimiczną kolebką cesarstwa, która była też siedzibą biskupów deklarujących mocą Piotrowej tradycji apostolskiej swoje zwierzchnictwo nad wszystkimi, coraz bardziej różnicującymi się wspólnotami chrześcijańskimi. Taką wizję świata wpoiła swojemu jedynemu synowi.

Krew z krwi

Jeśli postać Theophano przykuwa uwagę czytelnika, to, jak podkreśla Urbańczyk, życiorys Ottona III zasługuje na scenariusz filmowy. Porywany za młodu zarówno przez swoją babkę, jak i przez możnych, wychowywany w różnych miejscach (Italia i Germania), żyjący u boku wyrastającej ponad otoczenie matki – młody cesarz musiał być bacznym obserwatorem. Widział zarówno tępą siłę, jak i dworskie intrygi – obydwu miał później używać w trakcie samodzielnych rządów. Najciekawsze jednak jest to – i tu znowu ukłon w stronę autora książki, który potrafi dokonać takich ciekawych spostrzeżeń – że w jego otoczeniu były nieustannie kobiety: babka, matka, siostry. To one swoją „bezbronną siłą” nauczą go zawierać miękkie sojusze, zamiast preferować twarde rozwiązania. Będą pokazywać, że czas może być sprzymierzeńcem, a propagandowa sztuka dworska – miniatury, płaskorzeźby, pieczęcie – ma siłę dorównującą wygranym bitwom. Ciekawym tego przykładem jest „rozdawnictwo własnego imienia”, jak ciekawie ujmuje to Urbańczyk. Na przełomie roku tysięcznego Otton III uczestniczy w kilku chrztach, podczas których pełni nie tylko rolę dostojnego gościa, ale także ojca chrzestnego. Zgadza się także, aby dzieci podawane przezeń do chrztu przybrały jego imię. Zabieg ten powtarza zarówno w Wenecji, jak również w Polsce i na Węgrzech. Trzej młodzi książęta, swoiste nowe pokolenie władzy, będą od tej pory związani z państwem Ottona. Aby wskazać, jak ważne było nadawanie i noszenie imienia, niech świadczy przykład, że Mieszko I, doczekawszy się pierworodnego z Dobrawą, nazywa go właśnie imieniem swojego teścia. Był to subtelny, ale i jednoznaczny gest zawarcia sojuszu. I znów świetnie puentuje to Urbańczyk, gdy stwierdza:

Takie gesty niecodziennej przychylności najważniejszego z władców łacińskiej Europu sprawiły, że młodemu cesarzowi udało się metodami pokojowymi (!) to, czego nie osiągnęli siłą jego poprzednicy i następcy. Zbudował bowiem system państw sojuszniczych, rozciągnięty od Bałtyku do Adriatyku, bardzo wzmacniając tym samym wschodnie pogranicze cesarstwa. Pozwoliło to utworzyć militarną, polityczną i religijną zaporę przeciw potencjalnie groźnym wpływom bizantyńskim. Był to chyba największy, choć wyraźnie niedoceniany, sukces kontynentalnej polityki Ottona III.

Wszystkie oczy na Gniezno

Otton III i Bolesław Chrobry na pewno zetknęli się przed Zjazdem Gnieźnieńskim, choć właśnie to spotkanie jest wydarzeniem, które wzbudza najwięcej emocji. Spodziewałem się, że Przemysław Urbańczyk przedstawi czytelnikom jakieś nowe ustalenia albo wejdzie w niekończący się spór Thietmara i Galla Anonima (kto komu dał jakie podarunki – temat rozgryzany przez stulecia), ale autor zaskoczył mnie. Wymianę podarunków kwituje krótko:

W ceremonialne uroczystych spotkań ważniejsza była bowiem symbolika poszczególnych przedmiotów i gestów, która dzisiaj nie zawsze jest dla nas zrozumiała.

I to tyle odnośnie obdarowania się trzystoma pancernymi wojami, kopią włóczni świętego Maurycego, diademem cesarskim i Wojciechowymi relikwiami. Słowem: co wydarzyło się w Gnieźnie, pozostaje w Gnieźnie.

Urbańczyk objął szerszym spojrzeniem sam Zjazd. Pokreślił, że u Ottona III uderzało zupełnie nowe podejście do wschodnich rubieży cesarstwa. Zamiast je podbijać i traktować z góry, jak czynił to Otton I, młody władca wyciągał rękę do współpracy. Czy jest tu echo doświadczeń Theophano, która również była traktowana protekcjonalnie, pozostaje jedynie domysłem. Faktem jest, że Słowianie zajęli w myśli imperialnej Ottona III zupełnie nowe miejsce. Doszło do zmiany nazwy tych terenów. Wschodnie rubieże nie były już „Scythią” i „Sarmacją”, ale „Sclavinią”, czyli Słowiańszczyzną. Pierwotne nazwy podkreślały barbarzyńskość tych ludów, ale wraz z umieszczeniem spersonifikowanej Sclavini w postaci kobiety oddającej hołd cesarzowi wespół z Galią, Romą, Galią na miniaturze z tak zwanego ewangeliarza monachijskiego, tereny leżące na wschód od cesarstwa stały się wartościową częścią projektowanego, odrodzonego Imperium Rzymskiego.

Urbańczyk zaznacza, że wizyta Ottona w Gnieźnie musiała postawić Bolesława w stan napięcia i podejrzliwości. Jeśli cesarz gdzieś wyruszał, to raczej, żeby zdobywać ziemie, niż żeby odnawiać przyjaźnie. W tym ostatnim przypadku można było wysłać przecież swoich dyplomatów. Nieufność towarzyszącą Zjazdowi Gnieźnieńskiemu Urbańczyk odczytuje z zamieszania w opisie kronikarskim. Coś poszło nie tak, jak powinno, coś się próbuje niedokładnie ukryć, zbyt dużo tu improwizacji ‒ przekonuje autor. Zapatrzeni w wymianę podarunków w Gnieźnie zapominamy, że gród ten był jedynie przystankiem na trasie skrupulatnie zaplanowanej przez cesarski dwór. Szlak cesarskiego przemarszu tworzył pętlę, wiódł od Rzymu przez Gniezno, Magdeburg, Kwedlinburg, Akwizgran do Rzymu. Nic nie było tu przypadkowe. Na tej trasie Otton III oddawał hołd swoim poprzednikom (Henrykowi I pochowanemu w Kwedlinburgu, Ottonowi I w Magdeburgu, Karolowi Wielkiemu w Akwizgranie, a Ottonowi II w Rzymie), podkreślając, że jest ich spadkobiercą. Czas nie jest też przypadkowy. Rok tysięczny to przecież czas napięcia eschatologicznego ‒ świat oczekiwał ponownego przyjścia Chrystusa, a jednocześnie była to dwusetna rocznica odnowienia cesarstwa zachodniego przez Karola Wielkiego. Potrzebny był jeszcze wymiar sakralny – i tu pojawiło się Gniezno, a dokładnie relikwie nowego męczennika, biskupa Wojciecha, który prowadził swoją działalność zarówno w Gallii, Germanii, jak i Romie (Italii), a zmarł w Sclavinii.

Co zatem poszło nie tak? Nie zostało to powiedziane wprost, ale wydaje się, że nie udała się Ottonowi III translacja, czyli przeniesienie ciała męczennika z Gniezna do Rzymu. Bolesław Chrobry zapewne poznał „wartość” relikwii Wojciecha i nie zgodził się na ich odstąpienie. Zamiast całego ciała męczennika zgodził się jedynie na odstąpienie ramienia świętego. W tym targu relikwiami Otton nieznacznie przegrał. Nieznacznie, bowiem wizerunkowo byłoby na pewno lepiej, gdyby sprowadził całe ciało świętego, ale ramię było i tak znacznie atrakcyjniejsze od pozostałych części relikwii (na przykład nogi). Otton III mógł kontynuować przemarsz, mając ze sobą ramię świętego Wojciecha i nim błogosławiąc swoje rozległe państwo.

Przyznaję raz jeszcze, że właśnie za taką detektywistyczną robotę w obszarach, dla których źródła są nad wyraz skąpe, niezwykle cenię Przemysława Urbańczyka. Jasne, że ktoś może powiedzieć: „Eee… naciągane to wszystko”. Tak, zgoda. Ale jednocześnie nie sposób tej hipotezy, takiego właśnie odczytania, zlekceważyć. Oto bowiem historia raz jeszcze ożywa, a my możemy zastanawiać się „jak to było naprawdę”.

 

Przemysław Urbańczyk, Niezwykli goście Bolesława Chrobrego. Tom II. Otto III – król i cesarz, Toruń: Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2022.

Brązowa okładka książki przedstawiająca posąg średniowiecznego władcy z mieczem

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Co się wydarzyło w Gnieźnie, pozostaje w Gnieźnie, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 219

Przypisy

  1. Rodzaj pasa z koralików wykonany z zaokrąglonych przewierconych muszli. W kulturach opartych na ustnej tradycji służył do utrwalania i potwierdzania ważnych wydarzeń politycznych, na przykład traktatów.
  2. G. Minois, Historia śmiechu i drwiny, tłum. W. Klenczon, Warszawa 2021, s. 257.

Powiązane artykuły

20.07.2023

Nowy Napis Co Tydzień #212 / Renesansowa sekretarka

Tak więc może Humanistą jest ten, kto człowieka stawia na pierwszym miejscu, a wszystko inne na dalszym? Owszem tak jest. Aby jednak naprawdę, a nie tylko życzeniowo, stawiać, trzeba dostrzegać i rozumieć. Lecz humanistycznie dostrzegać i rozumieć można tylko wówczas, gdy człowiek jest zdolny kochać i gdy zdobył niezbędną umiejętność rozumienia.


Jak stawać się Humanistą, A. Sztylka

Wychowany na powieściach przygodowych i historycznych Waltera Scotta, Aleksandra Dumasa czy Roberta L. Stevensona wiele sobie obiecywałem po najnowszej książce Macieja Hena. I nie zawiodłem się, ponieważ Segretario to dzieło wyjątkowe, dostarczające czytelnikowi przyjemności samodzielnego odkrywania różnych poziomów interpretacji, z których żaden nie jest oczywisty.

Pierwszy, najbardziej oczywisty poziom odczytania Segretario, to powieść przygodowa, sowizdrzalska, pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji opowieść o Gredechin Specht, która przebrana za chłopaka Georga Starkfausta wybiera się na Akademię Krakowską.

Maciej Hen inspirował się przynajmniej kilkoma przypadkami, w tym słynnej Nawojki, studiującej również na Akademii Krakowskiej. Dwuznaczność Gredechin, która podaje się za Georga Starkfausta jest tylko pierwszym zaskoczeniem, do którego czytelnik może z czasem przywyknąć. Do momentu, kiedy okaże się, że student, który jest studentką, z powodu konieczności zachowania w tajemnicy swojej prawdziwej płci nie może się kąpać w publicznych łaźniach. Zaczyna więc odwiedzać dzielnicę żydowską Krakowa, gdzie korzysta z łaźni dla kobiet (tak zwany Babiniec w Synagodze) i nawiązuje relacje z żydowską diasporą.

Mieliśmy przecież Berurię. A oni, kogo mieli? Hypatię! Zaśmiał się gorzko, nie widząc widocznie potrzeby, by rozwijać tę myśl, pewny, że ja wiem, kim była Hypatia z Aleksandrii, i że rozszarpał ją żywcem tłum jej ziomków, właśnie z powodu jej uczoności. Trzeba ci jednak wiedzieć, że z kolei owa Beruria, do której pił rabin Jakub, kilkakrotnie wzmiankowana w Talmudzie, wszechstronnie wykształcona, rozumna i obdarzona ciętym językiem żona rabina Meira, także skończyła nie najlepiej, sama odbierając sobie życie po tym, jak zdołał ją uwieść jeden z uczniów jej męża.

Główny wątek stanowi jednak praca Georga/Gredechin jako segretario (kogoś w rodzaju sekretarza) dla Filipa Kallimacha (właściwie: Filipa Buonaccorsi), postaci historycznej, poety i polityka, który doradzał polskim królom. Pomagając Kallimachowi, Georg staje się jego przyjacielem i powiernikiem jego miłosnych przygód, ale także sekretów młodości.

W czasie spotkania z Maciejem Henem w warszawskiej Starej Prochowni autor przyznał, że początkowy zamysł, aby głównym bohaterem uczynić włoskiego humanistę i poetę Kallimacha, w trakcie pisania uległ modyfikacji. Postać Gredechin Specht z Heidelbergu, która przybywa do piętnastowiecznego Krakowa, żeby studiować, wysforowała się w peletonie postaci, stając się narratorką opowieści. Wynikło to z wybranej przez autora formy powieści epistolarnej, w której czytamy kolejne listy Gredechin do jej przyjaciółki Enneleyn Pfeiffer z Weidemannów, z Palatynatu Reńskiego.

Tytuł książki Segretario jest nie tylko określeniem funkcji, jaką pełni Gredechin w domu Kallimacha, ale także nawiązaniem do idei humanizmu, który sprzeciwia się wszelkim sztucznym podziałom między ludźmi (segregatio). Kallimach uprawia humanizm nie tylko na papierze, ale także w życiu – doradzając królom czy ustosunkowując się do bieżących wydarzeń. Będąc doradcą króla Olbrachta, z powodu swojej postawy mierzy się z intrygami ze strony innych dworzan. Krytykuje decyzje króla o nadaniu szlachcie dodatkowych przywilejów, uważając, że powinien objąć równą opieką wszystkie stany, a zwłaszcza mieszczan. Oburza się na pogrom Żydów w Krakowie, których uważa za równych wszystkim ludziom. Nade wszystko jednak humanizm Filipa Kallimacha przejawia się w wartościach takich jak kult wiedzy i mądrości starożytnych, tolerancja i szacunek dla każdego człowieka, zamiłowanie do kolekcjonowania i czytania ksiąg, a także znajomość Łaciny i Greki.

[…] nie mam przekonania do poezji rymowanej, która panuje niepodzielnie w pospolitym języku, rymy bowiem mnie rażą jako zabieg prostacki i sztuczny, dlatego począwszy od moich pierwszych prób poetyckich, przywykłem się mierzyć ze szlachetną metryką iloczasową poezji łacińskiej, a skoro już zdobyłem sobie na tym polu pewną reputację, nie będę jej lekkomyślnie narażał na szwank przez to, że język pospolity pozwoli każdemu z łatwością ocenić rzeczywistą wartość płodów mego pióra.

Duży urok niosą ze sobą sceny, w których rozmowy bohaterów ogniskują się na literaturze, fragmentach Tristana i Izoldy, dziełach Dantego, Petrarki. Liczne cytaty z łaciny, greki, niemieckiego, hebrajskiego współtworzą klimat wielokulturowego Krakowa przełomu średniowiecza i renesansu. We wspomnieniach Kallimacha odbywamy awanturniczą wędrówkę po kulturalnej mapie ówczesnej Europy – odwiedzamy Włochy, Lwów, Drohobycz, Konstantynopol, greckie wyspy.

Wisienką na literackim torcie Macieja Hena są opisy słowiańskich obrzędów, guseł, zabobonów, zaklęć i przesądów.

Już z daleka widać było takie mrowie ludzi, jakby tam cały Kraków się zebrał. I sam kurhan, podobny do kardynalskiego kapelusza, i otaczające go błonia obleźli tak gęsto, że aż się bałam, czy się zaraz nie potratują, zwłaszcza że zamiast stać spokojnie, przez cały czas się żwawo przemieszczali. Jedni co prędzej wchodzili na szczyt kopca, drudzy schodzili, by dołączyć do stojących na dole i wraz z nimi próbować coś złapać z rzeczy, które tamci toczyli z góry na dół po zboczu, wśród ogólnej wesołości, śpiewów, tańców, gwizdów i pokrzykiwań. Krótko mówiąc, cały ten obrzęd zwany z jakichś powodów rękawką […] sprowadza się do turlania ze szczytu kurhanu najrozmaitszych pokarmów – z tych, co się turlać dają, czyli na przykład gotowanych jaj (nierzadko pięknie ozdobionych) albo jabłek, buraków, czy nawet odpowiedniego kształtu bułek. Ale wiedziałam też, że ktoś spuszczał po zboczu sznurowaną szynkę, co oczywiście ci na dole, w większości biedacy, przyjęli z wielką radością, choć możliwe, że złorzeczyli w duchu tym, którzy stojąc najbliżej, zdołali ją pochwycić (zdaje się, że nie obeszło się bez bójki).

W powieści bohaterowie stykają się z osobistościami tej epoki, takimi jak młody Mikołaj Kopernik, Jan Długosz czy rzeźbiarz Veit Stoss (Wit Stwosz). Faktem jest, że Kallimach znał słynnego rzeźbiarza, który stworzył jego płytę nagrobną, umieszczoną w krakowskim kościele Św. Trójcy (Epitafium Kallimacha).

Stopień stylizacji i archaizacji językowej w powieści jest bardzo subtelny. W trakcie spotkania autorskiego Maciej Hen przyznał, że początkowo książka miała być bardziej stylizowana, ale ostatecznie (w porozumieniu z wydawnictwem) zdecydował o obecnej formie, która jest bardziej dostosowana do oczekiwań współczesnego czytelnika.

Na koniec trzeba wspomnieć o wyjątkowej szacie graficznej Segretario, nawiązującej do stylistyki kodeksu, rękopisu, a przygotowanej przez Kirę Pietrek. Na okładce znajduje się fragment wspomnianego wyżej Epitafium Kallimacha wykonanego przez Wita Stwosza. Każdy list poprzedzony jest ilustracją przypominającą średniowieczne ryciny. Na wewnętrznej stronie okładki znajduje się mapa Krakowa z 1496 roku, z miejscami akcji zaznaczonymi za pomocą małych symboli, które potem powtarzają się na marginesach książki. Na drugiej okładce, wewnątrz, znajduje się mapa Europy z zaznaczonymi miejscami pobytu Kallimacha. Wszystkie te elementy graficzne sprawiają, że książka zyskuje nowy wymiar, zapraszając czytelnika do gry w odkrywanie tajemnic Krakowa przełomu średniowiecza i renesansu – a może i humanizmu?

Maciej Hen, Segretario, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Maciej Milach, Renesansowa sekretarka, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 212

Przypisy

  1. Rodzaj pasa z koralików wykonany z zaokrąglonych przewierconych muszli. W kulturach opartych na ustnej tradycji służył do utrwalania i potwierdzania ważnych wydarzeń politycznych, na przykład traktatów.
  2. G. Minois, Historia śmiechu i drwiny, tłum. W. Klenczon, Warszawa 2021, s. 257.

Powiązane artykuły

11.05.2023

Nowy Napis Co Tydzień #202 / Mierzenie się z Wojciechem

W tej postaci mieści się o kilka życiorysów za dużo. Jest w niej miejsce zarówno dla biskupa i kontestatora społecznego, jak i człowieka uciekającego od tłumów oraz nieustannie palącego za sobą mosty. Jakby tego było mało, to postać mocno naznaczona przez politykę, choć dyskusyjne pozostaje, czy Wojciech chciał w niej pełnić rolę reżysera dziejów, a może jedynie podjął się odegrania wyznaczonej mu kreacji. Nawet jeśli pierwotnie miała to być rola jedynie epizodyczna i mocno drugoplanowa, szybko stała się główną. Nie dziwi zatem, że znany będzie w historii pod kilkoma imionami – Adalbert z Pragi, Wojciech Słavnikowic OSB, św. Wojciech.

Ich trzech i ten czwarty

Niezmiennie będę powtarzał, że Przemysław Urbańczyk to najlepsze pióro wśród archeologów i najlepszy archeolog wśród piszących historyków. Zamiast oczekiwanego drugiego tomu Trudnej historii zwłok, autor przedstawia pierwszy tom zupełnie nowego cyklu. Podziwiać można eksplozyjną twórczość Urbańczyka i trzymać czytelnicze kciuki, aby ambitne plany udało się zrealizować. Publikacja Niezwykli goście Bolesława Chrobrego przedstawia ciekawy projekt historyczny: ukazać trylogię poświęconą trzem osobom pojawiającym się na dworze Bolesława Chrobrego. Wprowadzając w ogólny zamysł swojego przedsięwzięcia, Przemysław Urbańczyk pisze:

Wojciech, Otto i Bruno – dwóch biskupów i cesarz; dwóch misjonarzy uwikłanych w politykę i polityk z ambicjami misyjnymi; dwóch moralnych rygorystów i pragmatyk władzy; dwóch wizjonerów męczeństwa i wizjoner polityczny. Ich zazębiające się ze sobą życiorysy stanowią typowy dla wczesnośredniowiecznych elit splot uwarunkowań wynikających ze zderzenia religijnej ortodoksji z brutalnością codziennego życia, wzniosłych ideałów z realami politycznymi oraz strategicznego wizjonerstwa z pragmatyką doraźnych działań.

Biskup Wojciech-Adalbert, cesarz Otton III i biskup Bruno-Bonifacy przybyli na dwór Bolesława Chrobrego w różnych odstępach czasu (w sumie rozciągniętych na dwanaście lat), a każdy z nich był, jak zaznacza Urbańczyk, ogniwem „jednego łańcucha wzajemnie powiązanych ze sobą wydarzeń”. Cesarz i dwaj biskupi wzajemnie się inspirowali, podążali swoimi śladami. Można powiedzieć, że ten temat był od zawsze na naszych oczach, ale nigdy dotąd samodzielnie niewyodrębniony. Czytamy – pewnie nazbyt pobieżnie – o śmierci Wojciecha z rąk Prusów, o zjeździe gnieźnieńskim i kolejnej męczeńskiej śmierci: Brunona – nie dostrzegając nieścisłości za powtarzanymi informacji. Przemysław Urbańczyk przyzwyczaił już czytelników i zarazem zjednał ich sobie tym, że potrafi odczytać źródła w sposób nieszablonowy, zupełnie nowatorski. Tego też przedsmak otrzymujemy w pierwszym tomie trylogii Niezwykłych gości Bolesława Chrobrego poświęconym postaci Wojciecha-Adalberta.

Przemysław Urbańczyk na wstępie Św. Wojciecha i jego braci uprzedza, że jego książka nie będzie pretendować do miana nowej i przełomowej biografii praskiego biskupa. Jak sam zaznacza, trudno zachować mu „beznamiętny chłód należny badaczowi”, ponieważ dostępne teksty dotyczące Wojciecha są z reguły tekstami nasyconymi emocjami. Wojciech jest wyrazisty: wzbudza zachwyt lub oburzenie. Trudno przejść obok niego obojętnie, co nie znaczy, że wszystkie jego decyzje są zrozumiałe. Na tym też polega atrakcyjność Św. Wojciecha i jego braci. Urbańczyk próbuje przedrzeć się przez zasłonę udokumentowanych opinii i dotrzeć do samej postaci praskiego biskupa. Stąd dużo u autora prób emocjonalnego i psychologicznego wyjaśnienia podjętych przez Słavnikowica decyzji. Narracja Urbańczyka jest taktowna, w tym sensie, że nie narzuca czytelnikowi swoich sądów. Zazwyczaj podaje kilka możliwych interpretacji, wskazuje, która przemawia do niego najbardziej, daleki jest jednak od narzucania swojego zdania. To niewątpliwie duży atut autora, ponieważ czytelnik może stać się pomocnikiem historyka-detektywa. Wielokrotnie podkreślałem w poprzednich recenzjach książek Urbańczyka, i tym razem pozostaję przy swoim stanowisku, że autor św. Wojciecha… potrafi pisać. Książkę czyta się po prostu dobrze, choć przecież omawianych jest wiele trudnych zagadnień. Z pewnością ma na to wpływ osobliwe potraktowanie źródeł. Autor łączy w całość, niejako sklejając, dwa najważniejsze życiorysy Wojciecha (Żywot pierwszy św. WojciechaŻywot drugi św. Wojciecha) w jeden tekst. Mając tak ukształtowaną biografię (z elementami hagiografii), może stawiać tekstowi pytania, uzupełniać go o najnowsze wyniki badań historycznych, a przede wszystkim pytać i wskazywać te miejsca, które nazbyt pospiesznie przeczytaliśmy.

Kim jesteś, Wojciechu?

Chciałoby się napisać, że Wojciech pod piórem Przemysława Urbańczyka staje się postacią pełną sprzeczności. Ale zamiast pójść tą oczywistą drogą, można zastanowić się, czy zamiast o sprzeczności nie mówimy przypadkiem o radykalności życia? Radykalności, którą nie zachwycił się świat, a której chcąc pozostać wiernym, doprowadzała Wojciecha do decyzji nie zawsze oczywistych. Jest w tym rysie postaci świętego coś ponadreligijnego; jeśli zdejmiemy z Wojciecha-Alberta szaty biskupie i zakonne, zobaczymy nas samych uwikłanych w swoje marzenia, prywatne przysięgi, obietnice złożone w newralgicznych momentach życia.

Wojciech zostaje biskupem w momencie historii, gdy nie nastąpił jeszcze spór o inwestyturę (Dictatus papae Grzegorza VII zostaje ogłoszone w 1075 roku), który finalnie doprowadził do uznania wyższości papieża nad świeckim władcą, a biskupów podporządkował władzy papieskiej, a nie monarszej. Biskup praski zdaje się wyprzedzać swoje czasy o niemal stulecie, ponieważ przeciwstawił się (zamiast być posłusznym) swojemu królowi Boleslavowi II, zarzucając mu nieobyczajne życie, nazbyt powierzchowne przyjęcie chrześcijaństwa i handel niewolnikami. Współpraca między biskupem a królem, ale chyba także – jak sugerują kroniki – z jakąś częścią czeskiego duchowieństwa nie układała się najlepiej. Jak było źle, może świadczyć fragment z kroniki Thietmara: „Gdy nakłaniając swoje owieczki do posłuszeństwa wobec przykazań Bożych, nie mógł odwieść ich od błędów zadawnionej bezbożności, wyklął je wszystkie”. Urbańczyk zatrzymuje się nad tym tekstem i stawia frapujące pytania: czy ekskomunika dotyczyła wszystkich Czechów? Czyżby to był jedyny sposób, aby sięgnąć do samego monarchy? Jeśli bowiem ekskomunika miała sięgnąć wszystkich Czechów, to król, wciąż pomazaniec boży, nie mógł się od niej uchylić. Ale z drugiej strony: co to za biskup, który wyklucza wszystkich, nie znajdując przysłowiowych dziesięciu sprawiedliwych z Sodomy? Jakby tego było mało, po rzuconej klątwie Wojciech ucieka z Pragi. Biskup, który porzuca swoje owieczki? Raczej powinien umrzeć za nie, niż od nich uciekać. Frapująca jest ta ucieczka Wojciecha, która kończy się przyjęciem w Rzymie zakonnego habitu. I znów decyzja ta pokazuje jakiś niezwykły dramat, w którym tkwił Wojciech. W jego przypadku dokonuje się ewenement: biskup zostaje zakonnikiem. Zazwyczaj spotykana jest odwrotna droga, to mnich otrzymuje święcenia biskupie. Tu mamy sytuację na opak, na którą zgodzono się z całą świadomością jej wyjątkowości. „Sprawa Wojciecha” musiała zatem być znana w odpowiednich kręgach kościelnych. Jednocześnie przyjęcie habitu benedyktyńskiego było niewerbalną deklaracją życia zgodnie ze ślubem stałości miejsca, stabilitas loci. Wydaje się, że biskup Pragi zrobił wszystko, co mógł, aby do swoich owieczek nie wracać. Nie będzie spojlerem wzmianka, że ostatecznie do Pragi wrócił, aby uciec z niej ponownie.

W cieniu brata

Autor wczytuje się w żywot Wojciecha i próbuje za nazbyt okrągłymi, wygodnymi zdaniami dostrzec człowieka goniącego swoją wizję. Radykał? Z pewnością. Rozumiany w Rzymie, a więc światowy intelektualista, a nierozumiany i nieakceptowany w prowincjonalnej Pradze – być może. Emocje, mylenie radykalizmu Ewangelii ze zwykłym ludzkim dogadywaniem się, własne ambicje – kto wie? Ale też człowiek rzutki, skłonny do dramatycznych wyborów, nazbyt czarno-biały, aby pociągała go szarość.

Przemysław Urbańczyk, poprzez swoje odczytanie źródeł, pokazał Wojciecha jako postać barwną i pełną życia. Nie mniej ciekawe są losy ludzi tkwiących w cieniu praskiego biskupa. To tytułowi „bracia”. Najbardziej znanym jest Radim-Gaudenty, ale był przecież jeszcze wiernie towarzyszący mu Radla. Co się tak naprawdę wydarzyło w trakcie zabójstwa Wojciecha z rąk Prusów, że Radim-Gaudenty uszedł cało? Był przecież naocznym świadkiem zdarzenia. Przyznaję, że w tej kwestii Przemysław Urbańczyk milczy, a z chęcią zapoznałbym się z jego hipotezami. Być może milczące wyjaśnienie tkwi w dalszym życiorysie Radima. Zostaje on błyskawicznie mianowany arcybiskupem gnieźnieńskim, jest obecny (niemal w tle) podczas Zjazdu gnieźnieńskiego w tysięcznym roku, ale potem znika z kart historii. Radim-Gaudenty, jak pisze Urbańczyk, stał się „arcybiskupem zapomnianym”. Nie sposób tej „amnezji” dzisiaj sensownie wytłumaczyć. Jedynym śladem pozostaje jego tytulatura biskupia: Gaudentius archiepiscopus sancti Adalberti martyris. Dziwna to tytulatura, która nie zawiera żadnej docelowej miejscowości, obszaru, nawet ludu, do którego Radim zostaje posłany. Został zatem, jak wynika z tytulatury, arcybiskupem świętego Wojciecha męczennika. Na zawsze w cieniu swojego brata.

Tom pierwszy przygotowywanej trylogii Niezwykłych gości Bolesława Chrobrego zaostrza czytelniczy apetyt. Można ją potraktować jako śmiały i ciekawy projekt osobny, a także jako swoiste dopowiedzenie do biografii Bolesław Chrobry – lew ryczący Przemysława Urbańczyka. W ten sposób, poprzez osoby biskupa Wojciecha-Adalberta, cesarza Ottona III i biskupa Brunona-Bonifacego, można spojrzeć na pierwszego z koronowanych Piastów z zupełnie innej strony.

Przemysław Urbańczyk, Niezwykli goście Bolesława Chrobrego, tom 1: Św. Wojciech i jego bracia, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2021

Niezwykli goście Bolesława Chrobrego. Tom 1: Św. Wojciech i jego bracia -  Przemysław Urbańczyk | Książka w Lubimyczytac.pl - Opinie, oceny, ceny

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Mierzenie się z Wojciechem, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 202

Przypisy

  1. Rodzaj pasa z koralików wykonany z zaokrąglonych przewierconych muszli. W kulturach opartych na ustnej tradycji służył do utrwalania i potwierdzania ważnych wydarzeń politycznych, na przykład traktatów.
  2. G. Minois, Historia śmiechu i drwiny, tłum. W. Klenczon, Warszawa 2021, s. 257.

Powiązane artykuły

03.11.2022

Nowy Napis Co Tydzień #176 / Wampum wojenny

WampumRodzaj pasa z koralików wykonany z zaokrąglonych przewierconych muszli. W kulturach opartych na ustnej tradycji służył do utrwalania i potwierdzania ważnych wydarzeń politycznych, na przykład traktatów.[1] wojenny

Od niemal tysiąca lat trudno oderwać od niej wzrok. Przykuwa uwagę nie tylko zaskakującą świeżością barw, czystością lnu, ale także mnogością przedstawień ludzi tratowanych przez końskie kopyta, walających się to tu, to tam odciętych głów, potoków wnętrzności wylewających się z brzuchów. Topory swobodnie rozłupują hełmy, a ranni wyjmują sobie strzały tkwiące w oczodołach – dokładność ocierająca się o groteskę. Tkanina z Bayeux wydaje się być czytelna. Na pierwszy rzut oka przede wszystkim przedstawia fascynujący, wyszywany zapis bitwy pod Hastings z 1066 roku, gdy normański Wilhelm Zdobywca pokonuje anglosaskiego Harolda II. To jedyny udany desant na Anglię – będą powtarzać jak mantrę kolejne podręczniki historii. David Musgrove i Michael Lewis zaprezentują czytelnikowi zbliżenie poprzez hafty, kolory, kroniki, biografie i wykopaliska archeologiczne, wskazując, że Tkanina z Bayeux tyle samo odkrywa, co zasłania.

 Bayeux Tapestry, Cavalry Attack | Bayeux Tapestry, English o… | Flickr

Niekoniecznie wampum wojenny

Dwieście dwadzieścia trzy stopy długości, czyli około sześćdziesiąt osiem metrów – tyle mierzy pas wyhaftowanej, lnianej tkaniny, która przypomina dzisiejszy scenopis. To dość długi storyboard, w którym jest wszystko: intryga polityczna, osobiste animozje głównych postaci, niejednoznaczni bohaterowie, nagle pojawiąjące się drugoplanowe postacie, które potrafią skraść uwagę widza (ach ten karzeł Turold), pomniejsze przygody prowadzące do nieuniknionego konfliktu. Tkanina z Bayeux znana jest z przedstawienia bitwy pod Hastings, chociaż zdecydowana długość – około trzech czwartych – poświęcona jest raczej przygotowaniom do niej. Zdumiewające jest to, że tkanina bez wyraźnych ubytków przetrwała stulecia. Jednak to przede wszystkim jej treść wywołuje spory pośród historyków. David Musgrove i Michael Lewis zebrali zdecydowaną większość wyników badań historycznych oraz wciąż pojawiających się hipotez, które czekają na swoje potwierdzenie lub obalenie. Tkanina przez sugestywność obrazów, żywość kolorów, autorski pomysł na przedstawienie fabuły skazana jest na ciągłe odczytywanie jej na nowo. Stanowi ona także „wyhaftowany” most pomiędzy dwoma państwami i kulturami. Autorzy piszą:

Chociaż był to podbój Anglii (a nie Brytanii) i dokonali go Normanowie (a nie Francuzi), miał on poważne długoterminowe konsekwencje dla reszty Brytanii, a także Irlandii. Różne sposoby, na jakie Brytyjczycy i Francuzi, czy też może lepiej Anglicy i Normanowie, zareagowali na historię podboju, wpłynęły na to, jak jest oceniania i rozumiana Tkanina z Bayeux.

Na czym zatem polega innowacyjne odkrycie Musgrove’a i Lewisa, że zasłużyło na napisanie książki? Wedle tych dwóch autorów, Tkanina jest nie tyle opisem zwycięstwa jednego narodu nad drugim, upokarzającym przypomnieniem dominacji zwycięzców i hańbą pokonanych, ale raczej próbą ich pogodzenia. Zatem nie Wampum z Bayeux, ale Haft Pokoju z Bayeux. Brzmi nazbyt fantastycznie? Niekoniecznie, zwłaszcza że autorzy dostarczają mocnych argumentów.

Wyhaftowane znaki zapytania

Zanim zainteresuję przyszłych czytelników ujęciem Musgrove’a i Lewisa, należy spojrzeć na Tkaninę taką, jaką jest w swej istocie – pełną pytań skierowanych do oglądających ją. Poniekąd będą to już podpowiedzi, które doprowadziły autorów do przyjętego stanowiska.

Nie wiemy tak naprawdę, kiedy powstała Tkanina z Bayeux – historycy ostrożnie wyznaczają daty. Pierwsza pewna wzmianka o niej pochodzi z 1412 roku. Wydaje się jednak sensowne, że powstać musiała do końca XI wieku. Przemawiać za tym będzie liczba szczegółów bitwy pod Hastings z 1066 roku; szczegółów, które wtedy, w bezpośredniej bliskości wydarzenia, były wciąż żywe i zrozumiałe, a które dla nas współczesnych są już enigmatyczne. Nie wiemy także, gdzie powstała, ani jak długo trwało wyszywanie.

W pracowni, gdzie dokonano haftu, musiało być dużo miejsca – szwy się nie rozłażą, nie ma zwiotczeń nici, a poszczególne postacie ze scen znajdują się na tej samej wysokości. Wskazywałoby to na śmiałe przedsięwzięcie: len był naciągnięty na jakiegoś rodzaju sztalugach, które wypełniały całe pomieszczenie. Jednocześnie musiało być to miejsce o dobrym oświetleniu. Tkanina jest wyjątkowo czysta, a cała wykonana praca jest schludna. Jak zatem rozmieszczono setki zwierząt realnych i mistycznych, ludzi i rośliny? Być może pierwotnie naszkicowano je węglem, a potem finalnie umyto Tkaninę. To jednak tylko domysły, ponieważ nie ma po tym ani śladu.

Jak długo trwała praca? Wedle dzisiejszych szacunków dobry zespół hafciarzy wykonałby Tkaninę w przeciągu dwóch lat. Ale to jest mierzenie czasu współczesną rachubą, gdy dysponujemy choćby oświetleniem elektrycznym umożliwiającym pracę niezależnie od pory dnia czy roku. Wydaje się, że mierząc „normą” średniowieczną, biorąc pod uwagę światło słoneczne (i zapewne świece, choć na płótnie nie ma śladów wosku ani zabrudzeń) i przeżywaną intensywność roku liturgicznego (święta, uroczystości), czas potrzebny na wykonanie zwiększyłby się dwukrotnie. Zatem: cztery lata. Fakt ten rodzi kolejne pytania. Kogo było stać na wynajęcie zgranego zespołu hafciarzy i kto go rzeczywiście wykonał? Najbardziej prawdopodobne wydają się dwie wersje: albo zespół złożony ze sprawdzonych już hafciarek, czyli kobiety, albo zakonnicy. Obie możliwości są tak samo prawdopodobne, jak i kłopotliwe. Tkanina jest dość sprośna: wyhaftowano dziewięćdziesiąt trzy penisy, z czego końskich jest osiemdziesiąt osiem. Penisy męskie przedstawione są w całej okazałości: od małych siusiaków do potężnych erekcji. Zatem: czy na pewno kobiety albo mnisi? Czy to przystoi białogłowom i uduchowionym mężom zajmować się takimi sprośnościami? A może właśnie należy spojrzeć na to w całej prostocie, jednoznacznie i pewnie: właśnie kobiety, pewnie, że mnisi. Humor jest rzeczą ulotną, a ten, od którego dzielą nas stulecia coraz trudniej zrozumieć. Umykają subtelności i gra słów w epokach, ale nie zmienia się ludzka fizjonomia – ta bawi od wieków. Warto w tym momencie zajrzeć do innego „kłopotliwego” dzieła średniowiecznego, jakim jest podręcznik demonologii Melleus Maleficarum, czyli Młot na czarownice. Powstał co prawda w XV wieku, ale przedstawia podobnie groteskowy humor. Jak bowiem przejść na poważnie obok opisu „gniazda penisów”? Fragment dotyczący „odbierania członków” przez czarownice jest tak plastyczny, że warto przytoczyć go w całości:

Czarownice […] tych członków wstydliwych w liczbie niemałej, to jest: dwadzieścia albo trzydzieści, razem w gniazdo ptasze albo też skrzynię jaką zamykają, a te jakoby żywe pomykają się do jedzenia owsa albo inszej zobi [zboża], co ludzi wiele widało i pospolita była o tym mowa. Powiedamy, iż sprawą szatańską i omamieniem zmysłów sposobami opisanymi wszystko się dzieje. Powiedał abowiem człowiek niektóry, iż gdy członek męski zgubił, i czarownice jednej o przywrócenie go prosił. Rozkazał mu czarownica, żeby na drzewo pewne wstąpił i z gniazda, w którym takowych członków było niemało, który by mu się podobał, wziąć pozwoliła. Gdy on tedy największy między nimi obrawszy, wziąć go chciał. Rzekła czarownica, zaniechaj tego, abowiem to jest plebana jednegoG. Minois, Historia śmiechu i drwiny, tłum. W. Klenczon, Warszawa 2021, s. 257.[2].

I tu dochodzimy do jeszcze jednego ciekawego problemu: dlaczego Tkanina jest w jednym kawałku? Gdyby służyła do częstego wystawiania, byłaby raczej składana, aby ukazać co pewien czas wybrane sceny (podobnie do skrzydeł ołtarza). Autorom Tkaniny zależało, aby podziwiano całość. Gdzie mogła być wystawiana? Z pewnością w długiej nawie kościoła. Ale równie dobrze mogła to być prywatna komnata – wtedy Tkanina pełniłaby funkcje średniowiecznej tapety ściennej. Królewska sypialnia – dlaczego nie?

Bayeux Tapestry, Scene 23 | Bayeux Tapestry, c. 1070-1080, B… | Flickr

Historia zależy od tego, kto ją opowiada?

To jedynie garść problemów badawczych, które brawurowo przedstawiają David Musgrove i Michael Lewis. Pozostaje jeszcze kwestia interpretacji. Tkanina wbrew pozorom jest trudna w odczytaniu. Przede wszystkim nie wiadomo, czyją stronę „trzyma”. Autorzy zwracają uwagę, że:

Jedno wydaje się pewne: to dzieło sztuki opowiada nie tyle o czynach księcia Wilhelma, co o działaniach króla Harolda. Chociaż zostało skomponowane tak, aby gloryfikować skutki podboju, nie czyni tego tak otwarcie, jak wczesne kroniki normańskie. Historia opowiedziana na Tkaninie stawia Harolda w roli bohatera tragicznego. Przedstawiany jest częściej niż Wilhelm – według jednego z obliczeń Harold pojawia się dwadzieścia siedem razy, podczas gdy Wilhelm uzbierał mniej imponujące dwadzieścia przedstawień, chociaż i tak nie zawsze jest całkiem pewne, który władca został przedstawiony. Harold pojawia się także na samym początku Tkaniny, podczas gdy Wilhelm dopiero kilka scen później. Można odnieść wrażenie, że projektant pragnął przedstawić Harolda jako szlachetnego pana o wysokim statusie i godnego przeciwnika Wilhelma.

Tkanina, jak każda kronika, przedstawia opisywaną historię, nie siląc się na obiektywizm. Napisy nad postaciami są bardzo enigmatyczne, jak na przykład „Tu zasiada Harold, król Anglików”, „Tu książę Wilhelm nakazał budować statki” albo „Tu statki są ciągnięte do morza”. Tkanina służyła przede wszystkim opowiadaniu, wielkiemu zbiorowemu zasłuchaniu, gdy mówca barwnie snuł opowieść, wskazując na postacie. Dawało to możliwość takiego opowiedzenia historii, aby wyrównać niejako proporcje: wskazać na zwycięstwo Normanów, ale i podkreślić bohaterstwo Anglosasów. I co ciekawe, oddają również cierpienia cywilów podczas wojny. Oto bowiem w scenie opatrzonej numerem 47 widzimy, jak wojska normańskie podpalają dom. Z jego wnętrza ucieka kobieta, ciągnąc za rękę swojego syna. Dysproporcja w wielkości postaci – kobieta jest niemal dwukrotnie mniejsza od podpalających mężczyzn – wskazuje na jej bezbronność. Jest w tej scenie olbrzymi ładunek emocjonalny, podkreślany jeszcze bardziej przez oszczędność środków artystycznych. To prosta scena, którą rozumie każdy. Oprócz grozy jest tu też spora dawka humoru: niektórzy możni trzymają nagie miecze za ostrza, co jest interpretowane jako fakt, że mężczyźni nie wiedzą, jak nim walczyć. Miniaturowe postacie pod nimi chwalą się swoimi penisami, zupełnie jakby mówiły dzisiaj: „trzeba mieć cojones, wielmożny panie”.

Tkanina z Bayeux zawiera pięćdziesiąt siedem scen i niestety historia nagle się urywa. Normanowie na koniach z wzniesionymi mieczami ścigają uciekających pieszo Anglosasów. Jeszcze chwila i zdaje się, że wyjdą z konturów, z lnu, z książki i dopadną nas, zapatrzonych i zaczytanych.

David Musgrove, Michael Lewis, Tkanina z Bayeux. Opowieść wysnuta, PIW, Warszawa 2022

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Wampum wojenny, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 176

Przypisy

  1. Rodzaj pasa z koralików wykonany z zaokrąglonych przewierconych muszli. W kulturach opartych na ustnej tradycji służył do utrwalania i potwierdzania ważnych wydarzeń politycznych, na przykład traktatów.
  2. G. Minois, Historia śmiechu i drwiny, tłum. W. Klenczon, Warszawa 2021, s. 257.

Powiązane artykuły

15.09.2022

Nowy Napis Co Tydzień #169 / Umiłowanie Modelu. O „Odrzuconym obrazie” C.S. Lewisa

C.S. Lewis pozostaje znany w Polsce przede wszystkim jako autor cyklu Opowieści z Narni, zatem jako pisarz fantasy, w dalszej kolejności być może jako eseista, zaś czasem i w niektórych kręgach jako chrześcijański apologeta czy świecki teolog. O jego karierze akademickiej pamięta się rzadziej niż o profesurze jego bliskiego przyjaciela, również oksfordczyka, J.R.R. Tolkiena. Tymczasem był Lewis prominentnym i wpływowym profesorem literatury średniowiecznej, kierownikiem katedry tejże na Oksfordzie, człowiekiem realnie nadającym bieg i kierunek ówczesnym badaniom, szczególnie tym poświęconym staroangielskim romansom czy filozofii wieków średnich.

Odrzucony obraz jest krótkim i wprowadzeniowym podręcznikiem, napisanym przez Lewisa dla studentów rozpoczynających naukę średniowiecznej literatury. Byłoby zatem błędem podchodzenie do wznowionej przez wydawnictwo Animi2 książkijak do dzieła, w którym miałoby ujawnić się bogactwo wyobraźni znanego pisarza fantasy i science fiction, czy też eseistyczno-apologetyczny talent autora Listów starego diabła do nowego. Lewis oferuje tutaj coś innego: swoją ogromną erudycję, kunszt w przekazywaniu wiedzy i imponującą precyzję myśli, która pozwala mu zawrzeć pogłębiony i opatrzony licznymi przykładami wstęp do studiów nad kulturą i mentalnością średniowiecza w krótkiej, zwartej formule, która ani przez chwilę nie nuży czytelnika. Jest to bowiem książka, która:

[…] choć nie przekracza objętością przeciętnej powieści, jest kopalnią i skarbcem niemal nieznanej wiedzy o wszechświecie w rozumieniu ludzi średniowiecza i renesansu

– tak pisze wydawca i nie jest to jedynie promocyjny slogan.

Już na początku wywodu autor wyraża, jeśli nie podziw, to sympatię wobec średniowiecznej wierności dziedzinie czy też dyscyplinie – to znaczy takiemu pisaniu, które nie wykracza poza ramy gatunku czy tematu, poza przyjęty przedmiot opisu, lecz wiernie przestrzega podziałów i hierarchii. Wpisuje się to w szerszą tendencję tworzenia struktur i systemów wiedzy, zawsze wpisywanych w nadrzędny Model, obejmujący całość ludzkiego poznania. Lewis poświęca wiele miejsca na wyjaśnianie szczegółów funkcjonowania Modelu, ale też na omawianie jego wpływu na średniowieczną mentalność. Na każdym kroku autor stara się nie tylko przekazywać wiedzę, lecz także wyjaśniać różnice w sposobie myślenia. I, co ciekawe, sam pisze w sposób bardzo skupiony, konsekwentnie realizując zaplanowaną strukturę, zgodnie ze średniowiecznym przywiązaniem do porządku i harmonii, choć na przekór doprowadzonemu wówczas niemal do absurdu zamiłowaniu literatów do dygresji i opóźnień.

Lewis tworzy, jak wspomniałem, z charakterystyczną dla wiekowych profesorów erudycją, trzymaną w ryzach przez imponującą klarowność wywodu, ale także z absolutną pewnością siebie, która pozwala mu wspominać o ewentualnych wątpliwościach względem prezentowanych poglądów co najwyżej tonem pobłażliwym, lub nie wspominać wcale. Zdarza się to rzadko, lecz jest widoczne. Nie świadczy to może dobrze o rzetelności badacza, choć trzeba także przyznać, że Lewisa trudno raczej posądzić o naukową dezynwolturę. O ile zatem zastanowiłbym się dobrze, zanim powołałbym się na Odrzucony obraz w pracy doktorskiej, to jako prywatna lektura omawiana książka sprawdza się znakomicie – czyta się ją zaskakująco lekko. Lewis umiejętnie przechodzi od detalu i cytatu do wniosków dotyczących mentalności całej średniowiecznej Europy i nie daje przy tym powodów, aby w jego rozumowanie wątpić. Warto, dysponując już dystansem czasowym, przeczytać tę książkę także jako świadectwo pewnego, raczej nieaktualnego już sposobu uprawiania humanistyki. Na dobre czy na złe, dzisiaj – w dobie zaszczutych akademików, mnożących wątpliwości, asekurujących się setkami źródeł i przypisów – nauki już się tak nie pisze.

Otrzymujemy zatem może staroświecki, ale szalenie erudycyjny, precyzyjnie skrojony przewodnik, który nawet największego laika poprowadzi, jak Wergiliusz Dantego, przez meandry średniowiecznej kultury i mentalności. Punktem dojścia okazują się ogólne, antropologiczne wnioski o człowieku, a także o naturze wszelkiej wiedzy – wnioski, w których Lewis pozostaje po swojemu konserwatywny, lecz także zaskakująco nowoczesny. Można by zaryzykować porównanie jego słów o modelach wiedzy:

[…] wszystkim nam bliska jest idea, iż w każdej epoce umysł ludzki podlega głębokim wpływom przyjętego modelu wszechświata. Ale istnieje ruch dwustronny; model także podlega wpływom panującego stanu umysłu. […] każdy z nich odzwierciedla panującą psychologię wieku niemal tak samo, jak odzwierciedla stan wiedzy owego wieku.

z tezami chociażby Michela Foucaulta, nawet jeżeli żaden z panów zapewne nie pokazałby się w towarzystwie drugiego, a dostrzeżone przez Lewisa tendencje są jedynie wczesnymi zapowiedziami późniejszych intelektualnych przełomów. Naturalna przenikliwość pozwala Lewisowi nawet przewidzieć (w pewnym zarysie) cechy ponowoczesnej literatury. Autor w Epilogu wyjaśnia niektóre dziwactwa średniowiecznych pisarzy ich nieświadomością własnej roli twórczej, a także ogólną nieświadomością „literackości literatury”, a zatem odrębności – chociażby – tekstu oraz jego tematu. Pisze Lewis:

Między czasami Chaucera i Pope’a sztuki doszły do uświadomienia sobie tego, co obecnie uważa się za ich właściwy status. Od jego czasów stały się jeszcze bardziej świadome. Można niemal przewidywać dzień, kiedy mogą stać się prawie wyłącznie świadome właśnie tylko tego.

***

Warto wspomnieć o sposobie wydania książki – skusiła mnie w pierwszej kolejności okładką, opracowaniem graficznym, miłym w dotyku papierem. Jest w tym jakieś dalekie echo średniowiecznego szacunku do książki jako do cennego przedmiotu. Ostatecznie przekonało mnie zaś do niej nazwisko autora, którego znałem i ceniłem jako pisarza, ale niekoniecznie jako naukowca-dydaktyka. Nie spodziewałem się jednak, że wyniosę z tej lektury aż tyle – ładunek ciekawostek na temat literatury (nie tylko) średniowiecznej, ale też pogłębione zrozumienie tak wielu kwestii: rozwoju literatury i literackości, mentalności ludzi średniowiecza, historii Europy. Również ze względu na szeroki zakres poruszonych tematów warto tę książkę posiadać i powracać do niej na bieżąco, w miarę potrzeby. Precyzja wywodu Lewisa pozwala czytelnikowi odnaleźć się w dowolnym momencie mniej więcej tak, jak misterna mapa nieba pozwala podróżnikowi wytyczyć drogę niezależnie od położenia.

C. S. Lewis, Odrzucony obraz. Wprowadzenie do literatury średniowiecznej i renesansowej, Animi2, tłum. Witold Ostrowski, Bielsko Biała 2022

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Michał Gliński, Umiłowanie Modelu. O „Odrzuconym obrazie” C.S. Lewisa, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 169

Przypisy

  1. Rodzaj pasa z koralików wykonany z zaokrąglonych przewierconych muszli. W kulturach opartych na ustnej tradycji służył do utrwalania i potwierdzania ważnych wydarzeń politycznych, na przykład traktatów.
  2. G. Minois, Historia śmiechu i drwiny, tłum. W. Klenczon, Warszawa 2021, s. 257.

Powiązane artykuły

12.08.2021

Nowy Napis Co Tydzień #113 / Sądzeni przez zwierzęta

Gargulce straszą z katedralnych wież, a dziwne stworzenia wiją się w inicjałach manuskryptów. Średniowiecze jest pełne stworzeń, tylko nie tych realnych. Gdzie się podziały te wszystkie koty, świnie, kury i kaczki, które musiały być widokiem codziennym ludzi wieków średnich? Zamiast tego czasem przemkną konie, owce, przebiegną psy i pojawi się niedźwiedź. Niezbyt one wszystkie zgrabne, trzeba przyznać. Już lepiej wyszły im zwierzęta, co do których nikt nie mógł się przeczepić, że za grube nogi, a szyja za długa. Jednorożce, smoki, hydry, a nawet bazyliszki, gryfy czy leukroty wyglądają znacznie bardziej realnie niż wierzchowce, orły czy lisy. Zwierzęta w średniowieczu stoją na przecięciu tego, co realne, i tego, co symboliczne – przekonuje historyk sztuki Maja Iwaszkiewicz.

Między groteską a powagą

Świnia na sądzie ostatecznym to książka napisana w stylu, który do mnie nie przemawia: skracanie dystansu z czytelnikiem, ekstatyczne zdania (na jednej stronie potrafią się znaleźć trzy zdania zakończone wykrzyknikiem), nazbyt młodzieżowy język (o Albercie Wielkim: „To wspaniały facet”). Jeśli jednak przymkniemy oko na styl tej niewątpliwie popularnonaukowej książki, otrzymamy całkiem pokaźną wiedzę na temat frapującego zagadnienia. Średniowiecze z równym upodobaniem przedstawia żywoty świętych, jak i stworzenia fantastyczne – w tym pomieszaniu pojęć i porządków nie widząc niczego niestosownego. To epoka schizofreniczna, puszcza oko do czytelnika Maja Iwaszkiewicz. Coś jest w tym ciekawym określeniu: zapewne nie można było funkcjonować inaczej, jak tylko balansując między rzeczywistością, w którą wdziera się transcendencja za pomocą cudów i świętych, a marzeniami i legendami, które próbują od rzeczywistości przesyconej religią uciec na wyspy dalekie. Otwarty śmiech lub żart był zbyt niebezpieczny, dlatego psychiczny azyl stanowiła groteska wespół z makabrą. W takim kluczu zrozumiałe stają się zarówno gargulce, jak i wszelkiej maści demony, postacie śmiejące się w średniowiecznych kościołach sąsiadujące ze scenami Sądu Ostatecznego, wizerunkami Ukrzyżowanego czy Pantokratora. Na tych przeciwstawnych biegunach rozpięty był zwykły człowiek. Cóż mu pozostawało innego, jak tylko uciec czasem myślami gdzieś tam, gdzie spotkać mógł cynamulgosa i skraść mu drogocenny cynamon? Groteska, makabra, szaleństwo wyobraźni – to wszystko należało zapewne przeczytać także jako indywidualną wolność w czasach, gdy indywidualizm się nie liczył. Podając wyjaśnienie obecności zwierząt fantastycznych, Maja Iwaszkiewicz zwraca uwagę na ograniczone możliwości eksplorowania dalekich krain. Powszechnie uznawano, że obrzeża świata zamieszkiwane są przez różnej maści potwory. W jakiś sposób odpowiada to ludzkiej psychice: przecież gdzieś tam, gdzie nie sięga nasz wzrok, musi być po prostu inaczej. Straszniej, groźniej, fantastycznie – bo na pewno nie tak samo nudno i pospolicie jak tutaj. Średniowiecze zachowało też wiarę w słowo pisane: jeśli ktoś wcześniej wspomniał o dziwnym zwierzęciu, skwapliwie przepisywano stosowny fragment. Czasem dodawano podejrzliwe „mówi się, że” czy „powiadano, że”, ale kopiując księgi lub czyniąc z już istniejących kompilacje tekstów, wiernie podążano za słowem już zapisanym. Innym razem zawodziła zwykła ludzka ułomność w wyciąganiu wniosków z obserwacji. Bestiariusze wspominają myrmecoleona, czyli mrówkolwa. Miało być to zwierzę wielkości lisa, ale przypominające mrówkę i broniące złożonego w ziemi złota. Dziś bardziej wskazuje się, że tajemniczą hybrydą mógł być drapieżny ssak o nazwie ratel miodożerny, a złotem – miód.

Tu są smoki, tu są lwy

Na średniowiecznych mapach obszar nieodkryty, potencjalnie niebezpieczny, opisywano bądź jako hic sunt dracones (tu są smoki), bądź jako hic sunt leones (tu są lwy).

Chodziło po prostu o oznaczenie miejsca nieznanego, w którym nie wiadomo, na co można się natknąć, oraz ostrzeżenie wybierających się w tamte strony podróżnych. Najczęściej na średniowiecznych mapach zamiast jednego z tych dwóch zdań pojawiają się jednak po prostu wizualne przedstawienia dzikich zwierząt i fantastycznych stworów, które są tożsame z takim myśleniem o krajach odległych

 – tłumaczy Maja Iwaszkiewicz. Zatem zarówno realne zwrócenie uwagi na potencjalne niebezpieczeństwo, jak i fantastyczne wyobrażenie nieznanego. Iwaszkiewicz raz po raz zwraca uwagę, że bez znajomości swoistego kodu myślowego człowieka średniowiecza nie uda się zrozumieć wykonywanych przez niego wyobrażeń. Wszystko bowiem, co zilustrowane, odsyła do czegoś innego, pokazuje swoje alegoryczne znaczenie. Przedstawione fantastyczne stworzenia to w sumie jeszcze jeden zapis edukacyjny. Nie zawsze czytelny, ale gdy uda się rozszyfrować bestię, czytelnik staje zdumiony przed innowacyjnością średniowiecza. Oto przed nami wije się aspis – żmija, której ukąszenie jest śmiertelne. Ta szczególna żmija, nie jakaś tam powszechnie spotykana na polach i łąkach, strzeże karbunkułu, drogocennego i błyszczącego kamienia. Jest jeden sposób, aby go zdobyć i ominąć ryzyko ukąszenia – trzeba rzucić zaklęcie. Aspis zna jednak sposób, jak się przed tym obronić. Przytyka jedno ucho mocno do ziemi, a drugie nakrywa ogonem. Wydawałoby się, że ta piękna historyjka niczemu nie służy, ale nie w średniowieczu. Aspis to symboliczny opis człowieka, który zatyka swe uszy na Słowo Boże. Wybierając bogactwo i przywiązanie do ziemskich uciech w rzeczywistości, staje się głuchy na to, co najważniejsze.

Jednocześnie trudno nie dostrzec sprzyjających warunków dla wszelkiego rodzaju mitomanów, bajkokletów i niezrównanych gawędziarzy (a może średniowiecznych zgrywusów?). Tak się ma chyba historia z przedstawieniami jednorożca. Jego wizerunek wziął się prawdopodobnie z podpatrzonych na terenie Persji byków, które były przedstawiane tylko z profilu. Sprytni handlarze podsycali ten mit, sprzedając kły narwali. A ponieważ wszystko to było poza granicami poznania – tak dosłownie, jak i w przenośni – postać jednorożca była nieustannie podsycana, bowiem napędzała handel. „Pomylone, oszukane czy wymyślone – jakakolwiek była przyczyna ich powstania, musimy zrozumieć, że te fantastyczne stworzenia funkcjonowały w średniowiecznych umysłach jako zwierzęta prawdziwe”.

Straszni ludzie

Chociaż Maja Iwaszkiewicz zajmuje się przede wszystkim zwierzętami, to bestiariusze opisują także ludzkie monstra. Monstrum wywodzi się od monstrare, co oznacza pokazywać. Widowisko jest wpisane w bycie monstrum. Jego odrażający widok ma być natrętnym przypomnieniem o tajemniczych planach wszechmocnego Stwórcy. Stanowi swojego rodzaju zwierciadło, które cudze tajemnice duszy pokazuje na swoim własnym ciele. Ale monstrum wywodzi się również od monere, czyli przepowiadać. Dwugłowy pies czy zdeformowany karzeł nie jest bezcelowy: pojawia się w miejscu i czasie naznaczonym ludzką ułomnością. Przestrzega przed wojną, przed odejściem od Kościoła, wzywa do pokuty i wierności małżeńskiej. Monstrum może pojawić się jedynie na krótko (kalekie dziecko, które przeżyło kilkanaście dni) lub stać się marginalną częścią społeczeństwa. Zawsze jednak jego obecność będzie prowokowała do odczytania przyczyn jego obecności. Właśnie – obecność. Średniowiecze opisuje ludzkie monstra z ciekawością, ale bez nienawiści. Nie widać tu chęci nawracania. Przeciwnie – wydaje się, że monstra mają jakąś „umowę z Bogiem”, skoro częstą postacią rycin jest stwór nazwany biskupem morskim, a którego ponoć wyłowiono z Bałtyku. Monstra są wpisane w jakiś tajemniczy plan Boga. Stają się granicą poznania, punktem granicznym, który średniowiecze przeczuwało, ale nie potrafiło bardziej precyzyjnie wyjaśnić, gdzie jest granica między człowiekiem a zwierzęciem? Ale to jest pytanie, które idzie znacznie dalej: co jest istotą człowieczeństwa, bo chyba nie tylko wygląd…

Jedną z zalet książki Świnia na sądzie ostatecznym jest ciągłe konfrontowanie średniowiecza ze współczesnością. Trudno przejść obojętnie wobec prowokujących pytań Mai Iwaszkiewicz, która pisze: „Ciekawe, czy gdybyśmy w dalszym ciągu odczytywali zwierzęta jako symbole, to nadal prowadzilibyśmy na nich badania doświadczalne i je torturowali?”. Polemiczny zapał przebija między wierszami tej książki, prowokując czytelnika do własnych rozważań. Być może żyjemy w epoce potworów, przesuwając granice między człowiekiem a zwierzęciem – podobnie traktując siebie nawzajem i świat, w którym żyjemy. Wciąż wpatrujemy się w twarz Anthonego Hopkinsa grającego Hannibala Lectera, podobnie  studiujemy dawne ryciny monstrualnych przedstawień. Co tam dostrzegamy, wysilając wzrok – czyżby siebie samych?

 

Maja Iwaszkiewicz, Świnia na sądzie ostatecznym. Jak postrzegano zwierzęta w średniowieczu, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2021.

okładka książki

 

 

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Sądzeni przez zwierzęta, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 113

Przypisy

  1. Rodzaj pasa z koralików wykonany z zaokrąglonych przewierconych muszli. W kulturach opartych na ustnej tradycji służył do utrwalania i potwierdzania ważnych wydarzeń politycznych, na przykład traktatów.
  2. G. Minois, Historia śmiechu i drwiny, tłum. W. Klenczon, Warszawa 2021, s. 257.

Powiązane artykuły

Loading...