05.05.2021

Droga do Pérouges

Z głównej szosy zjechaliśmy w wyboistą, szutrową drogę.

Nie dało się ukryć, że tu byliśmy. Ciągnął się za nami ogon szarego pyłu unoszony pędem samochodu, rozwiewany wiatrem. Ktokolwiek by za nami ruszył, nie widziałby na kilkadziesiąt metrów nic a nic. Może jedynie w saharyjskich goglach oddziałów Afrika Korps, z zawiązaną szczelnie wokół ust i nosa chustą tubylców, Berberów, Kabylów przy wybrzeżu Morza Śródziemnego, Tuaregów na suchej Saharze. Ktoś taki, przy zamkniętych szczelnie wszystkich wlotach powietrza w kabinie, mógłby śledzić naszego wielbłąda, osiołka podróżnego w jego drodze na północny zachód.

Ale przed nikim nie uchodziliśmy, przed nikim nie dawaliśmy nogi.

Gdy na prawym horyzoncie pojawiły się w pożółkłej zieleni wypalonych słońcem traw dalekie błota zamiast radosnych refleksów słońca z wody, wiadomym już było, że ptaków będzie niewiele.

A jednak w jakimś atawistycznym szale radości mknęliśmy po pustej drodze na grobli, wypatrując ptactwa, zostawiając za sobą warkocz pyłu w szumie i chrzęście kamieni i żwirów, i szutrów, odprysków i odpadów skalnych, i ziarenek piasku uskakujących spod kół, czmychających w popłochu jak armie pokonane w dziwnej konkwiście.

Nikogo nie najeżdżaliśmy.

Nie odbywaliśmy żadnej pielgrzymki do źródeł, do celu, po żadnej tam Drang nach Westen, a już zupełnie nie nach Osten.

Zwyczajnie zjechaliśmy z głównej drogi w bezludny póki co szlak trasą po starej grobli.

Droga skręcała długim łukiem, zakrzywiona w panoramicznym wstecznym lusterku jak pod wpływem siły Coriolisa. Jak gdyby oczywistym stało się, że się było w drodze bez celu, no niemalże bez celu, w drodze zwichrowanej jedynie obrotem Ziemi z zachodu na wschód, zgodnie z kosmiczną siłą mierzoną przez francuskiego matematyka i inżyniera Gasparda-Gustave Coriolisa. Przez Monsieur Coriolisa było się odchylonym w naszej wyprawie po trosze w kierunku wschodnim, gdyż poruszaliśmy się nieznacznie, ale jednak w stronę północnego bieguna.

Gdybyśmy, jak oddziały zmotoryzowane Afrika Korps i Włoski Korpus Ekspedycyjny, parli ku równikowi, nasza pylasta ortodroma skręcałaby nas w kierunku zachodnim.

Na łuku grobli, z prawa przed nami pojawiły się budynki z czerwonej cegły.

Młyn i śluza stały niby razem, a jednak osobno, w grobli między dwoma zbiornikami wodnymi. Pewnym stało się to, co przy zjeździe brałem jedynie za przypuszczenie. Zamiast błyszczącego po horyzont lustra wody, świeciły nam z rzadka w oczy refleksy słoneczne z połyskujących jak dziury w szwajcarskim serze sporej wielkości kałuż pośród błota. Susza.

W krajobrazie, jak po odpływie, z wolna brodziło kilka siwych czapli i dwa bociany. Martwe lub umierające ryby miały podane jak na tacy. Cóż, niestety nie były to ptasie obfitości, które mieliśmy zobaczyć podrywające się eskadrami w powietrze, uprzedzając przejazd naszego aerodynamicznego wehikułu.

Ryby nie dały rady. Jedynie rozsądne żaby w udany sposób desantowały na drugą stronę wału, gdzie wody było ciut więcej. Miały mądrzejszych dowódców lub bardziej wykształcony instynkt przetrwania poza skocznymi kończynami.

Wszystko to ujrzeliśmy, gdy auto, znużone jak pogonią za nieuchwytnym, stanęło w cieniu opuszczonych budynków dla chwili wytchnienia i naszego rozprostowania nóg.

Wóz nie przypominał zupełnie błyszczącego nowością, z połyskiem lakieru i chromów białego Cabriolimousine,z płachtą zwiniętego środkiem dachu. Pył spłoszony prędkością powrócił, osiadłszy na krzywiznach karoserii.

Zsunąłem lotnicze okulary na czoło, rozcierając ścierpnięte dłonie w irchowych rękawiczkach, zmęczone kurczowym ściskaniem cienkiej ebonitowej kierownicy na nierównościach szosy. Odciągnąłem klamkę, a drzwi otwarły się bez zgrzytu.

W tym modelu otwierały się jeszcze pod wiatr. Tak mówiono, odkąd w smukłych torpedo nowoczesnych nadwozi praktyczni projektanci osadzali drzwi otwierane do przodu. Kolejne szaleństwo. Teraz najważniejszy był czas, aby szybko wsunąć się w objęcia fotela i jak najprędzej wyruszyć.

Pośpiech i czas.

Ale nam to zupełnie nie przeszkadzało i miało swoje dodatkowe zalety. Mogłem bez pośpiechu, jak dawny szofer, opuścić na twoich oczach miejsce kierowcy, obejść wóz przed chromowaną, na całe dla mnie szczęście przymkniętą, groźnie wyglądającą paszczą chłodnicy i szeroko otworzyć twoje drzwi, pozostając w gotowości, by pomóc ci wysiąść bez obawy pobrudzenia sukni o zakurzoną podróżą karoserię.

Patrząc pod słońce przymrużonymi oczami, widziałem, że działało nawet wtedy, gdy zamiast sukni miałaś na sobie szerokie, białe przewiewne lniane spodnie w duże zielone kwiaty i z gracją, jak damy jadące w sukniach powozami, wysunęłaś nagą opaloną stopę w skórzanym sandale przez szeroko otwarte drzwi, by ostrożnie, jakby badając grunt, czy jest pewny, w zdecydowany sposób postawić ją, naprężając mięśnie i łapiąc się uchwytu, podnieść smukłe, zbrązowiałe od słońca ciało do góry.

Słońce grzało mocno, choć było już późne popołudnie. Teraz, kiedy pył opadł, doszedł nas skisły zapach wysychających błot, wstrzymywany przeszkodą budynków zbudowanych przed prawie dwustu laty siłą niderlandzkich kolonistów.

Podwinąłem rękawy białej koszuli. Stanęłaś w cieniu, z dłonią wspartą na krzywiźnie biodra. Ciemne okulary zakrywały niemal całą twarz, a złote niezwiązane włosy wymykały się niesfornymi pasemkami spod jasnej chustki, założonej, jak nosiły je włoskie gwiazdy filmowe. Do obrazka, nieutrwalonego filmowego fotosu, brakowało tylko w palcach długiej lufki z wetkniętym niedbale papierosem. Nie paliliśmy, nam tego wcale nie brakowało.

Poświstując pod nosem, zgadywałem, o czym myślałaś.

Daleki dźwięk dzwonu zwrócił naszą uwagę. Po lewej, na horyzoncie, z północnego zachodu grobli błysnęło słońce odbite w szkle. Ktoś uchylał okno. Ponad szczytami wysokich topoli widać było wieże kościoła i zarys budynku, pałacu lub niedużego zamku. Znacznie później doszedłem do wniosku, że chyba właśnie to zaniepokoiło mnie jako pierwsze.

Podniosłem maskę, by sprawdzić stan oleju i skontrolować poziom wody w silniku. Wszystko było najwyraźniej w całkowitym porządku. W gorącym powietrzu rozszedł się natychmiast charakterystyczny zapach przegrzanej samochodowej oliwy.

Maska puszczona z wysokości spadła z trzaskiem. Podszedłem w cień bliższego z budynków. Stałaś wpatrzona, nie zwracając na mnie uwagi.

Emfatyczne zdumienie i zachwyt. Ach, gdyby móc utrwalić tę scenę na wieczność.

No cóż, nie mieliśmy w bagażniku wiklinowego kosza z pokrytą kroplami rosy zimną butelką białego wina, owiniętą serwetką wokół szyjki, i dwoma smukłymi kieliszkami na wysokich nóżkach. Długie smukłe nogi…

Czy pomyślałaś o tym samym, gdy na moment zsunęłaś na czoło okulary? Miałaś w oczach ten sam wyraz tęsknoty, jak przed laty w Owernii, jak w Pérouges.

Może, gdybym nie był zmęczony jazdą w upale, gdybym był bardziej czujny, wszystko potoczyłoby się inaczej. Jak? Nie wiem. Nie wiem, czy to dobry czas, aby do tego wracać.

Podeszliśmy do krawędzi ceglanych wyszczerbionych schodów prowadzących nad zalew. Tu czuło się leciutki powiew wiatru. Na błękitnym niebie wzbijał się, zataczając koła, jeden z żurawi w tle cumulusów.

Kiedy staliśmy, patrząc zafascynowani, w milczeniu przytuliłaś się, obejmując mnie w pół, z głową złożoną na moim ramieniu, by po chwili, jakby zawstydzona, poklepać delikatnie dłonią, dając znak – już czas, ruszajmy.

Patrzyłem z nieskrywaną przyjemnością, gdy wsunęłaś dłoń w podaną rękę. Wsiadając, zapadłaś w miękkość sprężynującego fotela. Twoja dłoń wysunęła się zmysłowo, jak w chwili spełnienia, kiedy dłonie, już spokojne, jeszcze poszukują czegoś na ciele kochanka, choć sen ogarnia, nim jest się tego świadomym.

Tak jak w Owernii. 

***

W Pérouges nocowaliśmy z soboty na niedzielę. Tamta wiosna była intensywnie ciepła. Najstarsi nie pamiętali tak ciepłej. Cóż, zwykle tak się mówi. Kto by tam spamiętał te wszystkie pory roku. W pamięci pozostały przecież jedynie oczy dziewczyn, które udało się przekonać do wspólnego szaleństwa, i tych, na taką propozycję patrzących z pogardą. Tych wahających się nikt nie pamięta.

Zwykle przecież pamięta się te najlepsze i najgorsze chwile. Choć z biegiem czasu pamięć, blaknąc, mętnieje i pamiętamy już tylko te lepsze. Gorsze zostają w podświadomości, same decydując, kiedy się odezwać. Ale nie należy wszystkiego zrzucać na dziewczyny. Jeżeli poczułeś się odrzucony, będąc jeszcze dzieckiem, jako dorosły będziesz bardziej czuły na zranienia i zniechęcenie.

Droga do Pérouges.

Specjalnie wybrałem tę dłuższą przez Saint-André-de-Corcy.

Gdy wyjechaliśmy z Lyonu, początkowo się nie zorientowałaś. Nawet wtedy, gdy przejechaliśmy mostem przez Rodan. Dopiero w Rillieux-la-Pape zdziwiona spytałaś:

– Dlaczego nie przez Montluel? Tak, jak wiedzie droga do Genewy…

 

Cóż miałem ci powiedzieć.

Uśmiechnąłem się i docisnąłem akcelerator przyspiesznika. Wtuliłaś się w fotel, ale nie, nie ze strachem, z radością, jakbyś stawała się częścią tej energicznej maszyny, białej alfa romeo, wynajętej ubiegłego ranka.

O nic nie pytałem, wiedząc, że najczęściej i tak nie odpowiadasz. Twoje myśli zawsze chodziły swoimi drogami. Te rzadkie chwile, kiedy ich drogi po loksodromie przecinały się z moimi, jakby wykreślono im kurs po linii kolizyjnej pod tym samym kątem, kończyły się zwykle dla mnie jak fons vitae, orzeźwienie duszy. Chrzest, który wówczas odbywaliśmy, nieczyniony był wodą, a odkupienie nie było w żadnym razie krwią eucharystyczną jak owe baptysterium, źródło życia ocembrowane jak chrzcielnica w środkowej części Ołtarza Gandawskiego Jana van Eycka.

Był dopiero początek kwietnia, a wszystkie rośliny manifestowały swoją radość i przydatność do życia bujnym rozrostem i gamą barw kwiatów, które nagle, zupełnie niezauważone poprzedniego popołudnia, po nocy pojawiły się na krzakach i drzewach.

Kiedy leniwym popołudniem dotarliśmy po stromych uliczkach do górującego nad równiną Rodanu, na północny wschód od Lyonu, wzgórza i kamiennego miasta prawdopodobnie założonego jeszcze przez galijskich uchodźców zbiegłych w czasach rzymskich z włoskiej Perugii, marzyłaś o ciepłej herbacie. Ja myślałem o mocnym calvadosie.

Trochę się bałem tej wiosny. Kaszlałaś jeszcze po zimowym przeziębieniu.

Wynajęliśmy pokój z tarasem w dwupiętrowym, jednym z wyższych w okolicy hoteli.

Tu wszystko było z kamienia. Ulice pamiętające średniowiecze, z nieodłącznym rynsztokiem pośrodku, wyłożono dużymi otoczakami z Rodanu, który toczył wody kilkanaście kilometrów na południe. Podobnych kamieni na przemian z białymi wapieniami z okolicznych kamieniołomów użyto do budowy ścian, płotów, ogrodzeń i wszystkiego, co można było zbudować w Pérouges. Wśród ciasnej zabudowy nie było niemal miejsca dla zieleni. Gdzieniegdzie, w ogrodach, na fasadach budynków jawiły się zielone plamy roślin. Ale królowały swobodnie dopiero na łąkach i polach pod miastem.

Miasteczko od połowy dwunastego wieku wyglądało jak mała twierdza warowna, kiedy to Seigneur GuichardI d'Anthon, uczestnik pierwszej krucjaty, zamknął mury przed oddziałami arcybiskupa Lyonu. Później miasto rozwijało się i rosło. Huczały do końca osiemnastego wieku krosna włókniarskie. Lecz odkąd pojawiła się kolej, niestety, w pewnym oddaleniu od miasta, jego mieszkańcy opuścili kamienne wzgórze i zostało ich tu ledwie kilkudziesięciu.

Pérouges.

Kiedy z tarasu rozglądnęliśmy się po okolicy, wreszcie zauważyłem pogodę na twojej twarzy w zwężeniu zadowolonych zielonozłotych oczu. Miasto było puste, niemal wymarłe. Lubiłaś samotność. Do tego stopnia, że z trudem udało mi się namówić cię na tę wyprawę.

Sukces dawał złudne nadzieje. Cóż…

Jako homo sapiens tenerus, ludzie czuli, lubimy się łudzić, gdy przyszłość wygląda kusząco, wiedząc, że każda stracona okazja i każda chwila powrócą w życiu, przywołując ból niewykorzystanych szans. Wtedy w swej świadomości cierpimy…

 

To było przyjemne popołudnie.

Rozparłaś się wygodnie w samochodowym fotelu. Jasna chustka na złotych włosach zsunęła się, odsłaniając opalone, pogodne, bez bruzd świadczących o strudzeniu i znużeniu, czoło.

Wracaliśmy do samochodu. Do kołującego żurawia dołączyły kolejne, kierując się wprost w stronę zielonej wyspy sterczących na horyzoncie topoli.

Przekręciłem kluczyk, a silnik, zaciągając się zachłannie paliwem, z radości, że już ruszamy, zadrgał niecierpliwie nierównym rytmem.

Ruszyliśmy.

Stary drań, biorąc azymut na wieżę kościoła, nie mógł sobie jednak odmówić przyjemności ponownego zakrztuszenia się nadmiarem bogatej mieszanki, by ostatecznie, z głośnym fuknięciem z rury wydechowej, dać znać o gotowości do dalszej podróży. Poklepałem kierownicę, by go uspokoić, a ten w odpowiedzi zaczął rachitycznie trząść się nierównymi obrotami.

Popatrzyłaś zdziwiona. Dopiero głaśnięty pieszczotliwie twoimi długimi palcami po przedniej szybie momentalnie spuścił z tonu i zaczął rytmicznie pracować.

Jak ty to robiłaś?

Jak zwykle nie wiedziałem, co powiedzieć, ale gdy miałem zamiar się odezwać i spojrzałem w twoją stronę, oślepił mnie blask jasnych zębów odsłoniętych w uśmiechu. Każdy by spuścił z tonu.

Nie byłem zatem zdziwiony, kiedy silnik zagrał równo jak na paradzie i ruszyliśmy z trzaskiem kamieni odskakujących spod kół. Zawiązany przed momentem jedwabny biały szal zafurkotał z animuszem na twojej szyi.

Brakowało tylko kojących fortepianowych pasaży Gymnopédies Gnossiennes ekscentrycznego Erika Satie, o którym Igor Strawiński napisał, że był najokropniejszą osobą, jaką kiedykolwiek znał. Satie fascynował swoją twórczością nie tylko nas. Był guru dla młodych kompozytorów, Francisa Poulenca, Arthura Honeggera i Dariusa Milhauda, tworzących grupę Le Six, twórców chcących zerwać z patetycznym wagneryzmem, pisząc muzykę prostą, lecz również prowokującą.

Kto kogo sprowokował przed laty w Owernii, w Pérouges?

Grobla z lotu ptaka musiała wyglądać jak wydłużona, rozciągnięta wzdłuż wierzchołków litera S. Droga zakręcała przed nami łukiem w kierunku zachodnim, w stronę stojących na horyzoncie topoli. Autem trzęsło na brukowanej drodze jak na uliczkach Pérouges, ale wiśniowe, skórzane fotele dobrze amortyzowały w dawnym stylu.

 To musi być Sonnenburg – powiedziałaś w zamyśleniu.

Gdy byłaś blisko, nigdy nie przeszkadzało mi twoje milczenie, równoważone dotknięciem ręki, przytulonym policzkiem, z rzadka pocałunkiem. Wystarczyło mi nawet usłyszeć wypowiedziane lekko chrapliwym gardłowym głosem: Chcesz spróbować?, by smakować każdą lurę, uznając ją za ambrozję, skoro zanurzyłaś w niej usta.

Tak, emfaza i patos były w tamtych momentach moim najbliższym rodzeństwem. Dziś także, gdy o tym wspominam.

 Tak, to musi być Sonnenburg – skinąłem głową.

Czas znowu stanął w miejscu.

Patrzyłaś na mapę w starym Conti-Atlas z pomarańczową reklamą opon Continental na okładce. Wszystko się zgadzało, droga była zaznaczona jako przejezdna aż do Sonnenburga. Twój palec podążał żółtą ścieżką drogi prowadzącej po obydwu stronach zielono-niebieskich obszarów podmokłych. Tak pokazywała mapa w samochodowym atlasie Der Große Conti-Atlas, Deutsches Reich und Nachbargebieteniem.: Rzesza i obszary sąsiednie.[1], Wydawnictwo Kartograficzne Hannover, 1938, z reklamą Dresdner Banku na drugiej stronie.

Mimo że nie mówiliśmy zbyt wiele, i tak byłem w tej podróży przy twoim milczeniu oratorem znakomitym, istnym Pliniuszem Młodszym, choć panegiryk na twoją cześć wygłosiłem natchniony przed laty. Później na tyle skutecznie zbijałaś mnie z tropu swoim słodkim Quatschniem.: bzdura.[2], że w chwilach uniesienia nie było mnie stać na nic więcej poza rilkowskie Liebe Dich. Choć zamiast Rilkego wolałaś nieco zwariowaną romantyczkę, Bettinę von Arnim, z jej miłością do przyrody.

Teraz ja zamilkłem na dobre i zamiast bawić cię rozmową, od czasu do czasu pozwalałem sobie jedynie patrzeć z ukosa na twoje dłonie na otwartych stronach atlasu.

Wiem, mówiłem o tym nie raz. Wiele razy się zachwycałem. Masz piękne palce. Mogły być modelem palców w Bureau international des poids et mesuresSevres.

Telepatia?

Jakby czytając w myślach, zaczęłaś bębnić wyprostowanymi palcami o blaszaną deskę rozdzielczą, wybijając niesłyszany w hałasie drogi rytm, ale mógłbym się założyć, że była to wesoła francuska piosenka, a nie żaden Marsch, choć zbliżaliśmy się do Sonnenburga, a benzynowy motor z wyraźnym zadowoleniem pomrukiwał w równym rytmie.

 Tak, to musi być Sonnenburg.

 Lepiej uważaj na drogę, mój wyścigowcu.

Usta uniosły ci się w uśmiechu. Śledziłaś mój wzrok, miast krzywizny ostrego zakrętu, łapczywie wgapiony w staranny manicure.

Chwycona mocniej kierownica sprawiła, że bezpiecznie wyszliśmy z zakrętu. W tle pobliskich, wysokich już i starych topoli, na przekrzywionym zardzewiałym słupku wisiała ukosem stara tablica z nazwą miejscowości:

Sonnenburg, Kreis Zielenzig, Regierungsbezirk: Landsberg an der WartheSonnenburg, okręg Zielenzig, okręg rejestrowy Landsberg an der Warthe.[3].

Czy właśnie tu, w Nowej Marchii, przyjdzie nam stoczyć kolejną życiową batalię, jak wtedy, przed laty w Owernii?

***

Och, Pérouges.

Do Pérouges wyruszyliśmy w sobotni ranek.

Lyon był senny z rana i pusty. Nie było tłoczących się zwykle przy każdym Café ludzi czekających na poranną kawę i croissanta. Miasto spało po piątkowym wieczorze i nic, i nikt, nawet sam Marcel Duchamp, gdyby w centrum Presqu’ile na Placu Terreaux ustawił swoją ekstrawagancką fontannę – urynał oznaczony symbolami R. Mutt 1917, symbol radykalnego i prześmiewczego zerwania z ograniczeniami w sztuce, nie podniósłby z alkowy żadnego mieszkańca sennego miasta w sobotni poranek.

Tobie udało się to ze mną bez większego trudu.

Fakt, ze mną poszło ci łatwiej, bo przecież de facto nie byłem mieszkańcem miasta, nie byłem w żadnym razie obywatelem III Republiki. Byłem jedynie wędrowcem podążającym za tobą jak cień, gorzej, jak Odyseusz nieprzywiązany w porę do masztu, wiedziony syrenim śpiewem. Rzucony na falę marzeń w podróży do wnętrza siebie jak statek Le Hollandais volant, The Flying Dutchman albo, jak mówiłaś, der Fliegender Holländer, w jego drodze z Amsterdamu do Batawii.

Ale mój rejs przebiegał gładko wcale nie do Przylądka Dobrej Nadziei. Straszliwy sztorm rozpętał się już wówczas, gdy zniknęłaś pierwszy raz z mojego życia.

Mówiłem, ostrzegałem, emfaza zabija wrażenia estetyczne. Nic na to nie umiałem poradzić.

Kolejne tsunami przyszło, gdy wiedziałaś, że nie możemy zacząć znowu tam, gdzie poprzednio skończyliśmy. Cokolwiek miało to znaczyć, nie miało nic wspólnego z kartografią.

Chwiejąc się na niepewnych nogach codzienności jak na pokładzie mitycznego żaglowca, miotałem się każdego nowego dnia, nie wiedząc, co dalej. Jak zmagać się z osaczającym żywiołem? Sposobem? Sprytem?

Może dla tych niewyrafinowanych powodów sam stałem się dla siebie kapitanem Van der Deckenem, prącym swoim Holendrem wbrew zdrowemu rozsądkowi coraz dalej i dalej, skazany na porażkę w sztormowym chaosie bezradnych myśli i nerwowych pociągnięć, i ciągle dalej, odkąd zamilkłaś i zniknęłaś, jak wydawało mi się wtedy, na dobre.

W zapamiętanym szale bluźniłem przeciw sobie, składając jednocześnie niewiarygodne przyrzeczenia poprawy, gdy tylko uda mi się dobić do pirsu mitycznej Stołowej Zatoki w twojej obecności.

A może miałem odtąd ekspiacyjnie błądzić całą wieczność, przynosząc, jak w legendzie o Latającym Holendrze, nie tyle wszystkim spotkanym, ale przede wszystkim samemu sobie nieszczęście i beznadzieję, bez prawa wymiany na nieśmiertelność.

 

A ty bez zbędnej emfazy zwykle radziłaś sobie ze mną dość łatwo.

Gdy po przerwie wracałaś, czułem się znów wyzwolony, jak w nałogu oddając latające szaleństwo innemu spokojniejszemu ja w dzierżawę, jak nieistniejący nigdy krążownik Essen, kiedy napotkał na oceanie wyglądający na stary wrak żaglowiec. Kapitan Essena, uznając żaglowiec za aliancki statek-pułapkę, odpalił z pokładowych wyrzutni krążownika wszystkie torpedy. Palba, miast udręki, dała skipperowi żaglowca wytchnienie, gdyż stary szkuner, tak, tak, znowu ów legendarny der Fliegender Holländer, miał za swe zbrodnie tułać się po bezkresach fal, póki sam nie znajdzie większego zbrodniarza niż jego kapitan.

Tak myślałem przed wyruszeniem z tobą wiosną do Pérouges, choć nie wykluczam, że mogło to być również spowodowane nadmiernym spożyciem nieklarownej Zielonej Wróżki, zmętnionego wodą absyntu. Najwidoczniej anyżowa gorycz przyjęta w jednym z bistro wiekowego Vieux Lyon była mi tamtego wieczoru niezbędnie konieczna do życia.

***

Za zakrętem zwolniliśmy. Tuż przed wjazdem do miasteczka droga przechodziła garbem przez mostek na kanale, a wyłożone kamieniami garby podjazdu ostrzegały, że przy nadmiernej prędkości z chęcią wyrzuciłyby wóz na obcych numerach rejestracyjnych do rowu.

Czy już wiedziałem, co będzie? Czy pustka Sonnenburga korelowała mimo tysiąca kilometrów z pustką Pérouges? Czy samotność jest dana niektórym na zawsze, a wszelkie inne jej postrzeganie jest złudą i próbą zaklęcia rzeczywistości?

Szczerze? Nic mnie to wówczas nie obchodziło.

Mimo że w Sonnenburgu nie brakowało zieleni, a ściany domostw były czerwone od koloru wypalanej w pobliskich cegielniach gliny, pustka była podobna tej, w szarym kamiennym francuskim miasteczku na wzgórzu.

Ale tutaj pusty, trójkątny plac przed ruinami kościoła, kilka sennych kamieniczek przy małym rynku, a za drzewami strasząca wypalonymi oczodołami czaszka małego zamku lub sporej wielkości pałacu bez dachu nie były turystycznymi atrakcjami. A gdy między kamieniczkami zaświeciła blada twarz przestraszonych dzieciaków, które na sam widok naszego spojrzenia momentalnie skryły się wśród zaniedbanych kamienic, można było spodziewać się niejednego. Nawet silnik przestał nagle pracować, zakrztusił się i zamilkł, nie odpowiadając na wezwania rozrusznika do pracy.

A może te ruiny symbolizowały coś wzniosłego? Coś w rodzaju gry w Burz i Buduj, jak w starym powiedzeniu, które odkryliśmy kiedyś na pożółkłych kartkach książeczki z mądrościami Lewantu i Maszreku, wygrzebanej w antykwariacie przy twoich Westliche Höhe.

Tylko to nie napawało życiowym optymizmem przy całym banale sentencji Zerstören geht schnell, aber das Bauen langsam. Nie trzeba być mędrcem z Maghrebu, by wiedzieć, że burzenie trwa szybko, a budowanie wymaga czasu. Ale nic mnie to wówczas nie obchodziło.

Kątem oka widziałem twoją zarumienioną twarz i wiedziałem, że nie pozostało już nic innego. Wsunąłem z pietyzmem twoją rękę w mą dłoń. Nie protestowałaś. Delikatnie pogłaskałem palce, a później pogładziłem nimi blachę nadwozia tuż pod przednią szybą. Amortyzatory i resory jęknęły przeciągle z rozkoszy.

Motor zaskoczył równym rytmem od pierwszego razu. Można było ruszać.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Mariusz Sambor, Droga do Pérouges, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

  1. niem.: Rzesza i obszary sąsiednie.
  2. niem.: bzdura.
  3. Sonnenburg, okręg Zielenzig, okręg rejestrowy Landsberg an der Warthe.
  4. „Zbigniew Herbert i poetyka daru”, red. B. Gautier i M. Urbanowski, Kraków 2020, s. 14. We wszystkich cytatach z recenzowanej pozycji pomijam przypisy.
  5. Tamże, s. 16.
  6. J. Siedlecka, „Pan od poezji”, Warszawa 2002; A. Franaszek, „Herbert. Biografia” (t. 1 – „Niepokój”, t. 2 – „Pan Cogito”), Kraków 2018.
  7. „Zbigniew Herbert i poetyka daru…”, s. 21–35.
  8. Tamże, s. 218.
  9. Tamże, s. 203.
  10. Tamże, s. 231.
  11. „A good writer is basically a story teller, not a scholar or a redeemer of mankind”.
  12. Przedstawienie w Teatrze Słowackiego w Krakowie, premiera 23 III 2013 roku.
  13. A.R. Burzyńska, „Ja nie chcę być pochowany żywcem”, http://www.dziennikteatralny.pl/artykuly/ja-nie-chce-byc-pochowany-zywcem.html [dostęp: 23.02.2020]
  14. Patrz na przykład H. Taine, „Les origines de la France contemporaine” (wiele wydań).
  15. B. Dermoncourt, „Ce que l'on sait (ou pas) sur Chopin”, „L’Express”, https://www.lexpress.fr/culture/musique/ce-que-l-on-sait-ou-pas-sur-chopin_844452.html [dostęp: 23.02.2020].
  16. R. Aron, „Immuable et changeante. De la IVe à la Ve République”, 1959.
  17. P. Larousse, „Grand dictionnaire universel du XIXe siècle”, Paryż 1869, t. IV, s. 185–186, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej. Antologia”, pod red. I. Poniatowskiej, Warszawa 2011, t.1, s. 435.
  18. H. Berlioz, „Etudes et souvenirs de theatre”, „Le Temps” XX nr 7076 z 4 września 1880, s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 354.
  19. L. Bourgues, A. Denereaz, „La musique et la vie interieure, «Chopin»”, Paryż 1921, s. 436, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 253
  20. Stefan Witwicki do Fryderyka Chopina w Wiedniu, 6 VII 1831 [w:] „Korespondencja Fryderyka Chopina”, t. 1, zebrał i oprac. B.E. Sydow, Warszawa 1955, s. 179–180.
  21. F. Hoesick, „Chopin. Życie i twórczość”, t. 2, Warszawa 1962, s. 63.
  22. Tamże, s. 40.
  23. E. Sauzay, „Mémoires, cyt. za: Chopin w krytyce…”, t. 1, s. 369.
  24. H. Berlioz, „Etudes et souvenirs de théâtre”, „Le Temps” XX nr 7076 z 4 września 1880 r., s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce…”, t. 1, s. 373.
  25. E. Legouvé, „Théâtre, fêtes et concerts”, „La Presse” z 1 marca 1842, s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 404.
  26. H. Berlioz, „Le Rénovateur” z 15 grudnia 1833, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 354.
  27. „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 336.
  28. F. Schmitt, „Chopin et les musiciens d’aujourd’hui”, „Bravo”, czerwiec 1932, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 294.
  29. M. Tomaszewski, „Chopin. Człowiek, dzieło, rezonans”, Warszawa 2006, s. 656.
  30. F. Mallefille, „Lettre ouverte «A.M.F. Chopin sur sa ballade polonaise»”, „Revue et gazette musicale” V nr 36 z 9 września 1838, s. 362, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 371.
  31. A. Suarès, „Ames et visages. Chopin”, „Les nouvelles litteraires”, 5 marca 1932, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 287.
  32. Patrz „Le Figaro”, 21 maja 1854.
  33. A. Audley, „Frédéric Chopin. Sa vie et ses oeuvres”, Paryż 1880, s. 2, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 373.
  34. H. Bidou, „Chopin”, Paryż 1925, s. 211, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 265.
  35. H. Blaze de Bury, „Musiciens contemporains”, Paryż 1856, s. 114–115, cyt. za: „Chopin w krytycy muzycznej…”, s. 373.
  36. „Korespondencja Fryderyka Chopina”, oprac. Z. Helman, Z. Skowron, H. Wróblewska-Straus, Warszawa 2017, t. 2, cz. 1: 1831–1838, s. 130.
  37. C. Mauclair, „Sur le genie de Chopin”, „Le Courrier Musical” XIII nr 1 z 1 stycznia 1910 r., s. 2–5, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 375.
  38. C. Bellaigue, „Silhouette de Chopin”, „Le Courrier Musical” XIII nr 1 z 1 stycznia 1910 r., s. 11–12, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 376.
  39. Przemówienie Ignacego Paderewskiego na obchodach 500. rocznicy zwycięstwa pod Grunwaldem [w:] „Polscy kompozytorzy o Chopinie”, t. II, Warszawa-Kraków 1959, s. 100.
  40. A. Gide, „Notes sur Chopin”, Paris 1949, s. 279.
  41. Paul Landormy, „Chopin”, „Le Menestrel”, 24 czerwca i 1 lipca 1927, s. 277–278, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, s. 267.
  42. A. de Bertha, „Causerie musicale. Chopin”, „Le Mois litteraire et Pittoresque”, marzec 1900 r., s. 241, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 416.
  43. Cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, s. 310.
  44. C. Djavann, Je viens d’ailleurs, Gallimard 2002, s. 81–82. Przekłady z francuskiego autorstwa Katarzyny Losson.
  45. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, Paris 2011, s. 136–137.
  46. Tamże, s. 44.
  47. Tamże, s. 418.
  48. C. Djavann, Les putes voilées n’iront jamais au paradis, Paris 2016, s. 17.
  49. C. Djavann, Je viens d’ailleurs, s. 87.
  50. Tamże, s. 100.
  51. Tamże, s. 140.
  52. Tamże.
  53. C. Djavann, Les putes voilées n’iront jamais au paradis, s.40–41.
  54. Wystąpienie telewizyjne C. Djavann w programie ONPC , https://www.youtube.com/watch?v=3JmLgg-uN28 [dostęp 19.04. 2008].
  55. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 327–328.
  56. Tamże, s. 255.
  57. C. Djavann, La Muette, Paris 2008, s. 13.
  58. C. Djavann, Que pense Allah de l'Europe? Paris 2004, s. 20.
  59. Tamże.
  60. Tamże.
  61. C. Djavann, Bas les voiles! Paris, s. 36.
  62. Tamże.
  63. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 74.
  64. Tamże, s. 140.
  65. Tamże; s. 337.
  66. Tamże, s. 39.
  67. C. Djavann, La dernière séance, Paris 2013, s. 185.
  68. Tamże, s. 184.
  69. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 73.
  70. Wywiad udzielony Sylvie Prioul, Le français est ma patrie, „Le Nouvel Observateur”, https://bibliobs.nouvelobs.com/romans/20131029.OBS3150/chahdortt-djavann-le-francais-est-ma-patrie.html [dostęp 21.03. 2018].
  71. Wywiad udzielony Jean-Claude Raspiengeas, Chadhortt Djavann ou le difficile exil, „La croix”, https://www.la-croix.com/Culture/Livres-Idees/Livres/Chahdortt-Djavann-ou-le-difficile-exil-2015-08-05-1341587 [dostęp 05.08.2015].
  72. Tamże.
  73. V. Hugo, Actes et Paroles, Arvensa Editions 2014, v. II, XIII, s. 424.

Powiązane artykuły

01.04.2021

Nowy Napis Co Tydzień #094 / Florentynka

…Jego odmienność nigdy nie została zaakceptowana przez rodzinę, a tym bardziej resztę środowiska. Berzeviczy’owie należeli do najzamożniejszych i najbardziej szanowanych rodów węgierskich, więc żaden coming out nie wchodził tu w rachubę. Zresztą, pamiętajmy jak u progu XVI wieku traktowano tych, których nazywano sodomitami. Zrobił się więc skandal znacznie większy od tego, jaki wywołał jego przodek, mistrz Gallus Berzewiczy, zabijając kochanka swojej żony…

Przewodniczka, a raczej jej głos, był coraz bliżej, wywnioskował więc, że wycieczka weszła już na wewnętrzny dziedziniec, i zaraz powinna minąć zarośnięty bluszczem wykusz, w którego cieniu przytulił się do ściany. Było mu niewygodnie i zimno, w nosie go swędziało i bał się, że kichnięcie zdradzi jego kryjówkę.

…Rada rodzinna ustaliła, że Emeryk wyjedzie do swojej ukochanej Italii i nigdy na Węgry nie wróci, a administrację zamku Dunajec przejmie jego wuj, Zoltan. Właściciele bywali zresztą tutaj dość rzadko, bo ciągnęło ich do Europy, której tak bardzo brakowało im w tatrzańskich i pienińskich lasach. Młody panicz wyjechał przez Triest do Wenecji, a potem osiadł we Florencji, skąd zniknął na kilka lat, by powrócić do Niedzicy w pożyczonej karecie, niemal nagi i bosy, za cały majątek mając niewielkie zawiniątko z książkami, rysunkami i rękopisami, z którymi nie rozstawał się aż do śmierci, która zresztą nastąpiła rychło, ścinając Emeryka Berzewiczy w kwiecie wieku, a przyczyną pożegnania tego świata był kompletny brak odporności na niehigieniczne warunki i surowy klimat Dunajca, niektórzy też mówili o tak zwanej chorobie francuskiej. Zamek wtedy należał już do rodziny Łaskich, a potem Horvathów, u których na łaskawym chlebie zdziwaczały Emeryk dożył swoich niezbyt długich dni. Następnym tajemniczym podróżnikiem z rodziny Berzewiczych, który zawitał na zamek, był dwa wieki później Sebastian, zwany księciem Inków…

Nie widział jej twarzy, ale z przyjemnością zauważył, że miała zgrabne nogi w obcisłych dżinsach i używała dobrych perfum. Głos oddalał się, echo niosło się krużgankami, wycieczka potykając się po brukowanym podłożu i rozmawiając półgłosem przeszła obok niego, wchodząc po kamiennych schodach, nieświadoma ani jego obecności ani faktu, że właśnie tutaj przeszło pół wieku temu młody student z Krakowa, potomek Berzeviczych odnalazł testament Księcia Inków, który zamiast doprowadzić go do ukrytego skarbu Tupaca Amaru, przyniósł mu śmierć w tajemniczych okolicznościach. Wzruszył ramionami. On nie przyszedł tu szukać skarbu Inków, tylko czegoś znacznie ważniejszego, a w przeciwieństwie do młodego Andrzeja Benesza – wiedział czego szuka i wiedział gdzie to znajdzie. Potrzebował tylko kilku godzin spokoju – dlatego ukryty za wykuszem czekał na zmierzch i zamknięcie muzeum.

W październiku mimo słonecznej od wielu dni pogody nigdy nie było tu zbyt ciepło, zwłaszcza gdy słońce schowało się za górami i cienki sweter zdecydowanie już nie wystarczał. Wyciągnął z plecaka gruby ciemny polar, nie rozpinając zamka wciągnął go przez głowę i przysiadł na kawałku deski, jaki znalazł pod ścianą. Restauracja, którą miał za plecami, była od kilku dni zamknięta, jak zwykle po sezonie, a w pensjonacie historyków sztuki było tylko kilka osób, zazwyczaj nie opuszczających pokoi po zmroku. On sam mieszkał tu od tygodnia, obserwując zwyczaje i sposób funkcjonowania zamkowego muzeum. I właśnie tego dnia doszedł do wniosku, że wie już dostatecznie dużo i pora zrealizować opracowywany od kilku miesięcy plan.

Wycieczka, zmęczona i najwyraźniej zdegustowana niezbyt interesującą ofertą muzealną, wracała właśnie po schodach i mijała jego kryjówkę rozmawiając półgłosem. Przewodniczka szła w środku grupy i znów widział ją niezbyt dokładnie. Zastanawiał się, czy należy do stałego personelu muzeum – w takim wypadku musiał widywać ją przy śniadaniu, czy też przyjechała razem z grupą. Zapach perfum wydał mu się znajomy, ale nie kojarzył go z nikim z Niedzicy. Mogli nawet kiedyś studiować na tej samej uczelni, choć ona prawdopodobnie była po historii albo konserwacji zabytków, którą musiała ukończyć długo po tym, jak on został już asystentem na historii sztuki.

Studia doktoranckie z malarstwa Renesansu skierowały go do archiwum Czartoryskich, gdzie niewątpliwym genius locibyła „Dama z łasiczką” Leonarda. Oczywiście, wiedział, że to nie żadna łasiczka, ani gronostaj, który przecież jest tylko białą wersją łasicy, ale mówił tak jak wszyscy, bo przecież nikt o zdrowych zmysłach nie wypominał Cecylii Gallerani, że na swym brzemiennym łonie trzyma białą fretkę… Jego praca zmierzała do udowodnienia, że wmawiana Leonardowi symbolika związana z grecką nazwą łasicy – galee, co miało wynikać z nazwiska kochanki Ludwika Sforzy, oraz rzekome nawiązanie do Orderu Gronostaja, którego kawalerem był książę – zleceniodawca obrazu, są fałszywe, bo mistrz po prostu dał kobiecie do potrzymania zwierzątko, jakie akurat miał pod ręką, a które miało przykryć jej wydatny już brzuszek. To naturalnie była tylko ilustracja tezy, że artysta z miasteczka Vinci nie kierował się w swej sztuce żadnymi modnymi ostatnio kodami, ale był po prosty genialnym realistą.

Na drukowane w Bolonii dzieło Francesca Melzi natrafił dość przypadkowo. Czytał po prostu wszystko, co pochodziło z epoki i mogło potwierdzić lub zanegować jego tezę. Czartoryscy kolekcjonowali starodruki, i tak trafił na tekst ucznia i kochanka Leonarda, mało ciekawy w istocie, bo odnoszący się do zagadnienia dość technicznego – jakich farb używać do oddania wschodu słońca, a jakich do zachodu. Przypominało to trochę angelologiczne rozważania na temat tego, ilu aniołów zmieści się na główce od szpilki.

Od strony głównej bramy dobiegł go głośny stuk zamykanych wrót, a potem odgłos przekręcanego klucza. Ostatnia grupa zwiedzających opuściła zamek i Niedzica najwyraźniej zmierzała do nocnego odpoczynku. Było jednak jeszcze dość jasno, w kuchni hotelu historyków sztuki przygotowywano kolację, brzęk sztućców niósł się wyraźnie w wieczornym powietrzu, wzmacniany akustyką dziedzińca. Poprawił się na swoim dość niewygodnym siedzisku. W kieszeni kurtki bardziej poczuł niż usłyszał szelest twardego pergaminu – wziął go ze sobą chyba jako talizman, bo jego treść od dawna znał na pamięć. Pamiętał też dokładnie tamto słoneczne, majowe popołudnie, kiedy na krakowskich plantach kwitły kasztany, kustosz biblioteki na ulicy św. Marka już trzeci raz wymownie patrzył na zegarek, bo nadchodziła pora kilkugodzinnej przerwy obiadowej, wreszcie ostentacyjnie zaczął składać rozłożone przez czytających na stołach księgi. Robił przy tym tyle hałasu, że wyjęcie spomiędzy sklejonych stron starodruku kilku kartek luźnego manuskryptu i schowanie ich do wewnętrznej kieszeni marynarki nie zwróciło jego uwagi. Dla zachowania pozorów odsiedział jeszcze dziesięć minut, pracowicie notując zupełnie nieistotne uwagi z rękopisu Melziego, wreszcie stanowczo wyproszony przez kustosza wyszedł na zewnątrz.

Do kieszeni sięgnął dopiero w zaciszu swojego gabinetu na uniwersytecie. Dokładniej – gabinetu profesora, który był w Ameryce na wykładach i nie było obawy, że ktokolwiek nagle go zaskoczy przy lekturze. Zdawał sobie sprawę, że ujawnienie kradzieży oznaczałoby co najmniej dyscyplinarkę i wyrzucenie z uczelni, ale nie mógł się powstrzymać. Tam, w bibliotece, zobaczył tylko imię Leonarda, starannie wykaligrafowane przez jego kochanka i to wystarczyło, by list nabrał dla niego ogromnej wartości. Ukradł go tylko po to, by w spokoju go przeczytać – znał procedury archiwalne na tyle dobrze, by wiedzieć, że przed nim nikt manuskryptu w Polsce nie czytał i wprowadzenie go do inwentarza Biblioteki Czartoryskich trwałoby miesiącami. A tak spokojnie go skopiuje, przetłumaczy i podrzuci do czytanego dzieła, lub za dzień – dwa ze zdziwieniem „ujawni”.

List był krótki. Na dwóch ćwiartkach sztywnego pergaminu Melzi, jeszcze wciąż opłakujący niedawną śmierć Mistrza, donosił przyjacielowi z Mediolanu, że znalazł w pewnym stopniu pociechę w ramionach młodego szlachcica węgierskiego, pana zamku Donaiecz położonego gdzieś w dzikich górach, którego udało mu się uwieść dość łatwo, jako że był „naszej wiary” – jak pisał – i pięknie władał tak językiem włoskim, jak i rapierem francuskim, z czego było mnóstwo pożytku w ciężkim czasie. Po dwóch miesiącach wszakże musiał wyjechać, więc obdarowany sowicie opuścił zamek w Amboise i teraz on, Melzi, tęskni za Mistrzem i za owym szlachcicem, którego nazwisko było tak twarde w wymowie, jak jego rapier w dłoni. List kończyło wezwanie do przyjaciela, by przygotował się na przyjazd Melziego, który miał tu jeszcze do zrobienia jedną małą rzecz, wynikłą z wielkiego upodobania, jakie węgierski młodzieniec posiadł do portretu pewnej Florentynki, wożonego z sobą w ostatnich latach przez Leonarda. Ponieważ Mistrz obiecał był już wcześniej dzieło francuskiemu królowi Franciszkowi, tedy Melzi musi się trochę natrudzić, by Florentynkę skopiować i nieco postarzyć. Ukochany Imre zabrał ze sobą oryginał, a Melzi odda barbarzyńskim Frankom kopię, którą sam sporządzi na – jak pisał – obraz i podobieństwo Mistrza i kilka tomów notatek, z których pewno będą próbowali odtworzyć recepty mistrza na produkcję machin wojennych. Węgier zaś będzie się w swej puszczy cieszył słonecznym uśmiechem Florentynki. A gdy Imre uporządkuje swoje sprawy rodzinne, odwiedzą go może obaj i w jego pokoju we wschodniej wieży nad kaplicą będą oddawać się rozkoszom ducha i ciała, ćwicząc język i inne części ciała pod okiem Florentynki, która i tu, w Amboise, z aprobatą uśmiechała się, widząc ich miłosne zmagania.

Zza baszty wypłynął ogryzek księżyca i niesamowitym srebrnym światłem zalał cały dziedziniec. Światło z jednego z pokojów pensjonatu historyków sztuki wydobywało z mroku część wieży i uświadomił sobie, że to właśnie jest ta wschodnia wieża, w której mieszkał Emeryk. Dziś była tam część muzealna, wielokrotnie przerabiana i remontowana i było w zasadzie niemożliwe, by cokolwiek mogło tam przetrwać schowane od XVI wieku. Ale w zasadzie to nie znaczy na pewno. Był nawet przekonany, że wie, gdzie młody panicz schował obraz. Była tylko jedna trudność, ale za to poważna: cały obszar muzealny był na noc zamykany i plombowany. Słyszał dokładnie, jak przewodniczka schodząc z grupą schodami, pod którymi w dawnych czasach Inkowie ukryli swój testament, przekręciła klucz w drzwiach. Nie zauważył, czy miała plombownicę, raczej musiał to robić stały pracownik zamku. Dobrze byłoby, żeby dziś zapomniał, albo zlekceważył. Ale był przygotowany i na taką możliwość, w której drzwi główne byłyby zamknięte i zaplombowane. 

Polar już nie wystarczał. Na dziedzińcu hulał wiatr i przenikał przez wszystkie warstwy ubrania. Gdy wkładał taternicki goretex, usłyszał delikatne skrzypnięcie drzwi w części, zajmowanej przez historyków sztuki. Ktoś wchodził albo wychodził z hotelu. Pomyślał, że to może stróż, zjadłszy kolację, przystąpi teraz do plombowania drzwi, ale nikogo nie zauważył. Postanowił odczekać jeszcze godzinę i zabrać się wreszcie do roboty.

Czas wlókł się powoli, ale księżyc wędrował uparcie na zachód i gdy skrył się za srebrną basztą, dziedziniec spowiła ciemność. Gdzieś z hotelowej części dobiegały odgłosy oglądanego filmu, co było mu w pewnym sensie na rękę, jako że wejście do środka było jednak związane z pewnym hałasem. Podrobione klucze mogły nie pasować od razu, a i same główne drzwi trochę skrzypiały. Poprzedniego wieczoru podczas spaceru rozsmarował na zawiasach co prawda trochę masła z kolacyjnej kanapki, ale nie podziałało tak, jak powinno. Wstał, odłożył na bok deskę, która służyła mu za siedzisko, naciągnął kaptur i powoli zaczął wchodzić po schodach. Jak zwykle, odkąd tu bywał, ominął czwarty schodek – ten, pod którym Andrzej Benesz wykopał inkaskie kipu – i stanął przed drzwiami. Pamiętał, jak ślusarz w Krościenku się zdziwił, kiedy dał mu do skopiowania sporej wielkości metalowy klucz – z pewnością nie średniowieczny, ale pochodzący co najmniej sprzed pierwszej wojny światowej. Tłumaczenie, że to z zamka do garażu, który właśnie sobie urządził w wynajętej na wsi stodole wystarczyło jak na tamten raz.

Włożył klucz do zamka i wtedy poczuł na ramieniu delikatne dotknięcie. Na wypadek dekonspiracji miał przygotowaną scenkę mimiczną, w której zamierzał udawać wczasowicza, który po nocy i po pijaku pomylił drzwi. Ale piersiówka koniaku spoczywała spokojnie na dnie plecaka, bo po prostu zapomniał choć spryskać się jej procentową zawartością.

– Proszę pana… Już zamknięte, a alarm włączony, więc lepiej nie próbować, bo zaraz przyjedzie policja. No, może nie zaraz, bo z Nowego Targu, ale zawsze trochę wstyd.

Poznał przewodniczkę, która oprowadzała ostatnią grupę. Należała jednak najwyraźniej do personelu zamkowego.

– A jak ucieknę? Przecież siłą mnie pani nie zatrzyma…

– A skąd pan wie? Może jestem mistrzynią karate i nazywam się Ewa Pawlikowska? A poza tym zamknęłam pana pokój i oddałam klucz na portierni mówiąc, że zaraz po niego wrócę, więc wszystko i tak by się wydało. Pogadamy?

– Skąd pani wiedziała, że tu dziś przyjdę?

Wzruszyła ramionami.

– Nie wszyscy mają głowę do konspiracji. Było się rozglądnąć jak pan brał i jak pan oddawał klucz, muzeum było w poniedziałek nieczynne, ale personel i tak był obecny. A poza tym, za tym wykuszem wszystko widać, bo bluszcz już nie jest taki gęsty jak w lecie, kiedy pan próbował pierwszy raz…

– Co pani zamierza zrobić?

Zeszła schodek niżej. Miała na sobie czarną kurtkę i te same co przedtem, obcisłe dżinsy, a na tle ciemnych drzwi była niemal niewidoczna. Zapach perfum był już prawie niewyczuwalny.

– Już powiedziałam, proponuję pogadać. Zaprosi mnie pan na herbatę z czymś mocniejszym, portier pomyśli, że zajmujemy się sobą i wtedy po wyłączeniu systemu alarmowego uda się panu o wiele łatwiej wejść do środka niż tak jak pan próbował. Chodźmy.

Obróciła się na pięcie i zaczęła schodzić. Stał jak żona Lota, w jednej ręce z plecakiem, w którym dyndała butelka koniaku i z idiotycznie wielkim kluczem w drugiej. Dotknął wewnętrznej kieszeni kurtki – list Melziego zaszeleścił znajomo, dodając mu otuchy. Wyglądało na to, że dziewczynę trzeba będzie albo zabić, albo przyjąć do spółki. 

– Spółka będzie znacznie lepsza, niż dekonspiracja – dziewczyna mówiła jakby do siebie, ale słyszał każde słowo, które na jego stronę podwórka przerzucał wiatr. – Chyba że jednak wykalkuluje pan, że bardziej opłacalne będzie zabicie mnie. Ale nie będzie, zapewniam pana. Mam silnego starszego brata – roześmiała się.

– Ciii, do cholery, jeszcze ktoś usłyszy – nie było mu do śmiechu.

– Nie usłyszy. Jesteśmy sami. Portier ogląda film. Inni goście zamknięci w pokojach. A pan ma prawo podrywać ładną dziewczynę, która się panu podoba, prawda?

Nie podobała mu się w tej chwili, ale nie wypadało mu tego w tej sytuacji powiedzieć. Nie podobał mu się jej tupet, ani to, że przewidywała jego postępowanie o kilka kroków wcześniej, a najbardziej to, że udaremniła jego tak dobrze, wydawałoby się, opracowany plan. No, ale jeszcze nie wszystko było stracone.

Uśmiechnęła się do portiera, który rzeczywiście niechętnie oderwał się od telewizora i sięgnęła za jego plecami po klucz. Zastanowił się, skąd go miała – musiał w zdenerwowaniu zostawić go w drzwiach, wychodząc. Rozsiadła się w jego fotelu, zrzuciła buty, podwijając długie nogi pod siebie, nie zdjęła jednak kurtki. On zrzucił skafander i polar. Włączył elektryczny czajnik.

Milczeli. Czuł się zmęczony, bo cała adrenalina, jaką skumulował jego organizm przed wejściem do akcji, ulotniła się bez śladu i jego psychika przypominała przekłuty balon. Wyciągnął z plecaka koniak, rozlał do szklanek, po sprawiedliwości, równo. Dziewczyna pociągnęła spory łyk, popiła herbatą, popatrzyła na niego spod grzywki ciemnych, nierówno ostrzyżonych włosów.

– Skarb Inków? Srebrna trumna księżniczki Uminy? Czy po prostu któryś z portretów Horvathów czy Berzeviczych?

Pokręcił głową i uśmiechnął się ponuro.

– No, sprawa zaczyna przybierać dobry obrót, nie jest pani Duchem Świętym i nie wie pani wszystkiego.

– Ewa, jak powiedziałam – wyciągnęła w jego stronę rękę ze szklanką – wygodniej będzie nam na ty, przynajmniej na terenie Niedzicy. Ale jak przyjedzie policja, wyprę się tego, że cię znam, pamiętaj.

Otworzył usta, żeby się przedstawić, ale uznał, że to zbyteczne. Jeśli wiedziała, że od lata planował włamanie do muzeum, to z pewnością wiedziała o nim jeśli nie wszystko, to sporo. Poza tym doszedł do wniosku, że z tą policją to nie musiał być żart.

– No? – ponagliła go, wlała resztę koniaku do herbaty, podsuwając opróżnioną szklankę w jego stronę. Nalał jej i przez moment pomyślał, że jeszcze trzy szybkie kolejki i dziewczynę położy od ściany na łóżku, a sam wróci pod drzwi do muzeum. Ale po chwili porzucił tę myśl, bo ona naprawdę nie wyglądała na chuchro. Wzruszył ramionami, sięgnął do kieszeni i podał jej list. Starannie założyła okulary, czytała przez chwilę, kilkakrotnie zatrzymując wzrok na tekście, jakby włoski, ale jednak częściowo gwarowy tekst sprawiał jej trudność. Raz przytrzymała jakieś słowo palcem i podniosła na niego wzrok, chciała coś powiedzieć, ale bez słowa powróciła do lektury.

– Skąd to masz? To znaczy i tak mi nie powiesz, ale interesuje mnie, czy to spuścizna po Scozzarim?

– Po kim?

– Scozarri. Przyjaciel Melziego, który niewątpliwie jest adresatem tego listu.

Jednak musiała być historykiem sztuki, w dodatku specjalistką od renesansu, i to – musiał przyznać – lepszą od niego. Pokręcił głową i upił trochę koniaku.

– Nie, to było w książce Melziego, którą znalazłem w Bibliotece Czartoryskich.

– Czyli po Scozzarim. Czartoryscy mieli dom w Mediolanie, a on był stamtąd. To naturalne, że trzymał list od przyjaciela w jego dziele. A list przecież został wysłany i dotarł do adresata, jeśli przed śmiercią Imrego odwiedzili do w Niedzicy dwaj kawalerowie z Italii, prawda? Niedługo po tym umarł, możliwe że otruty, ale możliwe też, że po przepiciu złapał zapalenie płuc, co przy wycieńczeniu dżumą pederastów – jak kiedyś nazywano AIDS – nie dawało mu żadnych szans. Podobno się pokłócili i kawalerowie odjechali pospiesznie po kilku dniach.

– Zabrali Florentynkę?

W tym pytaniu była rozpacz rezygnacji i fiaska całego misternego planu oraz łoskot walących się w gruzy nadziei.

– Niekoniecznie. Kronikarz zanotował, że przyjechali i odjechali bez żadnych rzeczy, a nastroje mieli podłe i cały czas się kłócili. Może więc właśnie nie zdołali jej zabrać? Bo Berzeviczy ukrył ją tak przemyślnie?

Pochylił się przez stolik i pocałował ją w policzek. Spojrzała zdziwiona, ale nie odsunęła się.

– Umiem przywracać nadzieję, co? Dopijaj i idziemy, już po dziewiątej, lepiej żeby nas o północy nie wzięto za duchy, grasujące przy studni Brunhildy, bo ściągną nam na kark telewizję.

Aż do pierwszego piętra poszło jak po maśle. Portier chrapał, telewizor warczał, więc wyłączenie systemu alarmowego i dojście do drzwi muzeum zajęło im kilka minut. Skopiowany klucz pasował doskonale, ale wejście do ekspozycji historycznej na piętrze było za kolejnymi drzwiami, do których nie mieli klucza. Popatrzyli na siebie. 

– No, panie włamywaczu, coś pan słabo przygotowany? Nie masz klucza?

Pokręcił głową. Jak mógł nie pomyśleć?

– Ja mam, ale na dole. Raczej nie chciałabym wracać, bo limit szczęścia mógł już się wyczerpać… Mamy plan B, czy rezygnujemy?

Popatrzył na nią, zastanawiając się nad jej zdolnościami wspinaczkowymi. Siebie był raczej pewien: kilkanaście lat praktyki w Alpach powinno wystarczyć.

– Drzwi do pierwszej sali tortur są otwarte. Stamtąd jest wyjście kanałem wentylacyjnym na drugie piętro i na taras wschodniej baszty. Dalej zewnętrzną galeryjką do muzeum. Spora ekspozycja i niewiele chwytów, ale nie wymyśliłem nic lepszego. A okno…

– A okno ma obluzowany zamek, wiem, bo usiłowałam dzisiaj zamknąć i mi się nie udało. 

– Obluzowałem go latem, licząc na to, że albo nikt nie zauważy, albo będzie naprawiany w zwykłym muzealnym trybie. To znaczy przez kilka lat. Idziemy.

Drzwi do więzienia były lekko uchylone. Popchnął ciężkie, drewniane skrzydło, które odsunęło się ze zgrzytem. Poczuł nieprzyjemny dreszcz, weszli, Ewa zamknęła za sobą. Tu było o wiele cieplej, powietrze było zatęchłe i czuć w nim było zapach wszystkich dzisiejszych wycieczek – wentylacja najwidoczniej nie działała najlepiej. Poświata księżyca, która przez małe okno w korytarzu oświetlała im dotąd drogę – znikła i ogarnęła ich ciemność, gęsta jak czarna śmietana. Ewa odruchowo poszukała jego ręki. Spłoszył się, ale lekko ścisnął jej palce, po czym cofnął dłoń i sięgnął do plecaka. Zapalił latarkę i wąskim promieniem objechał pierwszą celę. Na czarnej, drewnianej ławie leżał trup. 

Ewa szarpnęła się do tyłu i ledwo stłumiła krzyk. W pierwszym odruchu zgasił latarkę, jakby to światło wywołało ten koszmarny obraz, ale zreflektował się, że na ukrywanie się już teraz jest za późno, no i przede wszystkim, że nie ma przed kim. Na pierwszy rzut oka poznał, że ten człowiek nie żyje, bo nikt nie wytrzymałby ani chwili w takiej pozycji: półnagi mężczyzna był przykuty w rozkroku do zydla, a jego powykręcany korpus leżał rozciągnięty na ławie. Głowa i obie ręce tkwiły w dybach. Otwarte oczy sprawiały wrażenie, jakby z pretensją wpatrywały się w przybyłych, a usta zastygły w niemym krzyku.

– Robi wrażenie, co? – powiedziała z zadowoleniem, jakby sama go tu uśmierciła. 

Nawet jak na cyniczne standardy dzisiejszej młodzieży wydało mu się to co najmniej nie stosowne.

– Tak, na pewno. No i co robimy? Udajemy, żeśmy nic nie widzieli i zasuwamy dalej?

Podeszła do ławy i zacisnęła dłoń nieszczęśnika tak, że wyglądała, jakby połamanymi paznokciami chciał rozerwać przymocowaną do ławy obejmę.

– A co mamy robić… Przestraszyłeś się? Widziałam go parę godzin temu, a właściwie to patrzę na niego od pół roku, od kiedy go zrobił znajomy plastyk z Ostrowska. Za każdym razem wrzeszczę, jak go zobaczę… A ze mną cała wycieczka. Nie przestrasz się znowu, bo jest ich więcej. To był świetny pomysł dyrektora, zresztą taka teatralizacja muzeów to dziś tendencja powszechna. Najpierw zamówili tego tutaj, w dybach, w drugiej sali po paru tygodniach umieścili takiego łamanego kołem, a dziś zobaczyłem trzeciego, w sali archeologicznej, niby to w czasie próby ucieczki.

Ten drugi wyglądał trochę jak niepełny człowiek witruwiański, co znów skierowało jego myśli do Leonarda. Rozpięty na wielkim kole od wozu drabiniastego, z rękami i nogami powplatanymi w szprychy manekin nie robił już takiego wrażenia, bo jego sztuczność rzucała się w oczy. W trzecim pomieszczeniu, nazywanym celą Janosika, było zarazem stanowisko archeologiczne: spora, otoczona drewnianym zaszalowaniem dziura wkopana ze dwa metry w głąb ziemi. Na jej dnie leżał mężczyzna z łopatą, częściowo przysypany ziemią, z głową rozbitą potężnym kamieniem, ułożonym gustownie tuż obok. Trochę czerwonej farby barwiło grunt i odłamek skały, który najwidoczniej odpadł od ściany celi. 

– Wykop robił? Łopatą? To więźniowie dostawali tu łopaty?

– Jak łopaty – zatrzymała się, wzięła od niego latarkę i poświeciła w głąb dołu – To niemożliwe…

Przyklęknął na deskach, szalujących dziurę, przyjrzał się uważniej.

– Wierność historyczna raczej niewielka – Janosik chyba nie nosił dresów i adidasów. Tak mi się coś wydaje, że jeśli tam manekiny udawały nieboszczyków, to tutaj mamy nieboszczyka, udającego manekina…

Ewa zbladła, zasłoniła oczy rękami i odsunęła się od dołu. Zabrał jej latarkę i skupił promień światła na twarzy pechowego archeologa. 

– Skądś go znam… Możesz jednak popatrzeć?

Z wysiłkiem pochyliła się nad zwłokami, odetchnęła głęboko i wstała.

– Pan Tadeusz, szef naszej restauracji… Podobno wyjechał na urlop.

– No rzeczywiście – pokręcił głową – teraz naprawdę będzie mógł sobie odpocząć.

Poświecił jeszcze raz i przyjrzał się uważniej. Pod głową nieboszczyka błyskał jakiś metal.

– Schodzę, trzeba stwierdzić co się stało i czy naprawdę nie żyje. Poświeć mi, żebym go nie rozdeptał i nie narobił za dużo śladów. I uważaj, to się wszystko może zawalić.

Wyciągnął z plecaka cienką linę, przywiązał do haka wystającego ze ściany, starając się nie myśleć o tym, do czego kiedyś służył i ostrożnie zszedł na dół. Pan Tadzio był sztywny jak kamień. Jego rozbita głowa spoczywała na metalowej poczerniałej płycie. Pochylił się i usunął rękami trochę ziemi. Łopata zarysowała metal w trakcie kopania i w świetle latarki, trzymanej oburącz przez Ewę, usiłującą opanować drżenie rąk i szczękanie zębami widać było jasno-szary połysk.

– Wychodź! Wychodź prędko. Niczego nie dotykaj. Musimy uciekać!

Wciągnął się po linie mając nadzieję, że hak, wbity w zmurszałą ścianę, wytrzyma. Ale widać liczono się z siłą fizyczną więźniów, gdyż nawet nie drgnął. Odwiązał linę, zatarł w miarę możności ślady swoich działań i usiadł z Ewą na murze w drugim końcu celi, skąd nie było widać ani trupa, ani nawet dziury, w której spotkała go śmierć.

– Srebrna trumna Uminy… – Ewa dygotała na całym ciele. – Co robimy?

Milczał. Teraz, kiedy był tak blisko celu, nieoczekiwane przeszkody zaczynały się piętrzyć. Odłożenie eskapady na potem i ujawnienie poszukiwanego przez parę stuleci miejsca pochówku inkaskiej księżniczki, zamordowanej w Niedzicy przez hiszpańskich agentów spowoduje największe w dziejach przeszukanie zamku. Obraz Leonarda zostanie z pewnością odkryty, a w każdym razie system zabezpieczeń zmieni się radykalnie, przekształcając teren w pole minowe. Jednak coś z tym trzeba będzie zrobić…

– Nie wiem, chyba odpuszczamy i wzywamy policję. W końcu, nie wiadomo czy pan Tadziu tak sam z siebie, czy z czyjąś pomocą zmienił się w manekina.

Siedziała nadal bez ruchu, oddychając głośno, wreszcie pokręciła głową.

– Nie ma mowy. Nie teraz. Po pierwsze panu Tadziowi już jest wszystko jedno, leży tu pewno kilka dni, zimno jest, więc się trochę zakonserwował. A poza tym od lat mówił o skarbach inkaskich i o księżniczce w srebrnej trumnie, więc pewno umarł szczęśliwy, że ją znalazł. Ale przede wszystkim, jak teraz wyjdziemy i zawiadomimy ludzi, to jak wytłumaczymy swoją tu obecność? Że wyszliśmy na romantyczny spacer przy księżycu, a alarm wyłączyliśmy, żeby nas nie rozpraszał? Jak udowodnimy, że to nie my pana Tadzia tym kamieniem? Dookoła pełno jest naszych śladów. Odcisków palców na klamkach na przykład.

– Można wytrzeć – zaproponował nieśmiało.

– Aha, już to widzę. Do rana by nam zeszło. Zrobimy tak. Realizujemy nasz – pardon, twój – plan. Jak znajdziemy panią Gherardini, to dobrze, jak nie, to trudno, w każdym razie robimy cośmy mieli robić, wracamy do hotelu, włączamy alarm i grzecznie śpimy w jednym łóżku do rana. Że to niby romansowaliśmy cały czas, patrząc sobie głęboko w oczy i świata poza sobą nie widząc. Dopijemy koniak. A rano jak wstanę, pójdę do portierni wyłączyć alarm tak, żeby to wszyscy widzieli, pożegnam cię czule i pójdę do pracy. Pierwszą wycieczkę mam umówioną o 10-tej, więc gdzieś tak kwadrans później rozlegnie się wrzask, jakiego tu dawno nie słyszano. Wycieczka zatrze odciski palców i zadepcze wszystkie nasze ślady. Nieboszczyka ekshumują z grobu, który sobie sam wykopał, a ja, wielce zaskoczona, odkryję trumnę Uminy. Ty w tym czasie będziesz już jechał do Krakowa, gdzie zobaczymy się wieczorem, bo ja dostanę załamania nerwowego i poproszę o urlop, jako że przez kilka dni nie będę mogła patrzeć na zamek. I wtedy się naradzimy następny raz.

Brzmiało nieźle. Swoją drogą, niesamowite babsko, żeby z takiego zdenerwowania, niemal paniki, przejść natychmiast do tak zimnej kalkulacji.

Milczał, ale to nie był dobry pomysł: w ciszy, potęgowanej przez ciemność, bo dla oszczędności baterii zgasili latarkę, każde uderzenie serca niemal rozsadzało klatkę piersiową, kapiąca gdzieś woda wydawała się wodospadem, a kiedy poruszony butem drobny kamyk poturlał się w dół celi, Ewa krzyknęła, jakby zobaczyła ducha, co w tych okolicznościach w końcu nie byłoby aż takie dziwne.

– Masz rację, robimy swoje. Nigdy nas tu nie było. Chodźmy, to jeszcze kilkadziesiąt metrów.

Kanał wentylacyjny zaczynał się w połowie wysokości ściany, pod którą siedzieli. Wspiął się ostrożnie i spojrzał w głąb. Trzeba było się mocno schylać, ale dawało się przecisnąć – dla Ewy nie powinno to stanowić żadnego problemu, dla niego trochę. Zszedł z powrotem, podsadził ją do wejścia, po czym zatarł ślady ich krótkiego biwaku – jutro w zdenerwowaniu Ewa mogła w to miejsce nie zaprowadzić wycieczki. Już będąc w środku starymi cegłami i rumoszem skalnym zamaskował otwór i ruszyli w głąb zamku. Po kilkunastu metrach dotarli do ściany. Droga się skończyła. 

– To koniec? Szkoda, było tak blisko…

Ewa pozornie powiedziała to obojętnie, ale zabrzmiało to tak, jakby za chwilę miała się rozpłakać albo wpaść w histerię. Latarka dawała już niewiele światła – baterie wyczerpywały się. Zgasił ją i przyświecił sobie zapalniczką. Kanał wentylacyjny został zabudowany nową ścianą – zaprawa jeszcze nie straciła białej barwy. Płomyk chwiał się, wreszcie zatrzepotał i zgasł. Ewa położyła mu rękę na ramieniu, ale tym razem nie ze strachu.

– Widziałeś? Tu jest przeciąg. Gdzieś musi być otwór.

Zapalił latarkę. Miał w plecaku zapasowe baterie, ale przewidywał, że światło najbardziej przyda się w sali historycznej wschodniej baszty, kiedy trzeba będzie przeszukać całe duże pomieszczenie. Więc kierując się bardziej instynktem i wyczuwalnym na policzkach powiewem wiatru położył się na podłodze i tuż przy ścianie odkrył skierowany w głąb wąski tunel. Na jego końcu delikatnie mżyła szara poświata.

– Tędy. Ty przejdziesz na pewno, ja będę cię ubezpieczał, potem trochę powiększę otwór.

Obwiązał ją w pasie i pozwolił, by ostrożnie ześlizgnęła się w głąb tunelu. Po chwili usłyszał jej głos.

– Jestem na tarasie. Przejdziesz na pewno, tylko na początku będzie ciasno, potem jest to ten sam szeroki korytarz, zamurowali na górze. Schudnij po prostu.

Włożył do plecaka latarkę i ostrożnie spuścił go w dół. Usłyszał, że wypadł na zewnątrz, a Ewa potwierdziła dotarcie przesyłki. Obwiązał się drugim końcem sznura, wpuścił nogi do tunelu i utknął na wysokości ramion. Wydawało mu się, że słyszy czyjeś szuranie w głębi korytarza, prowadzącego od celi Janosika. Przypomniał sobie makabryczne znalezisko i zaczął napierać barkami na wystające z muru cegły. W tym samym momencie Ewa mocno pociągnęła za linę. Blokujący go kawałek muru oderwał się i z hurgotem poleciał w dół. Dziewczyna stłumiła okrzyk bólu, a on stracił równowagę i jak worek ziemniaków upadł na ziemię koło niej.

– W porządku? – spytali równocześnie.

Nie było w porządku. Z trudem stanął na nogi i wydało mu się, że ma skręconą kostkę. Ewa masowała uderzone ramię.

– Pięć minut przerwy, dobrze? 

Taras był obszerny, osłonięty od wiatru i przytulny, mimo chłodu: po klaustrofobicznych przeżyciach sprzed kilku minut czuł się jak na urlopie: nikt go nie gonił, nie musiał się przeciskać przez kamienne zaciski i nie potykał się o żadnych nieboszczyków. Obejrzał spuchniętą nogę – bolało tylko trochę, ale nie wiedział, jak przykuśtyka kilkanaście metrów niezabezpieczonej galeryjki. 

Podeszli do balustrady. Kawiarnia „Turbinka” jeszcze była oświetlona. W wilgotnym powietrzu nocy dźwięki niosły się daleko i wyraźnie było słychać mocny rytm perkusji. W oknach migotały światła.

– Dyskoteka? – spytał.

Ewa pokręciła głową.

– Facet w barze ma hopla na punkcie MTV, bezustannie puszcza to na cały regulator. Zwłaszcza jak nie ma klientów. Pan Tadzio zrobił mu kiedyś awanturę, że psuje cały nastrój – mimo, że tu prowadził restaurację, z przyjaciółką umawiał się w „Turbince”. Obiad jedli w Niedzicy, kawkę na tamie.

– No to teraz ma z głowy…

– Raczej na głowie…

Od krawędzi tarasu do okna było nie więcej niż dziesięć metrów. Galeryjka, która opasywała całą basztę, miała jednak niespełna pół metra szerokości i w świetle reflektora, umieszczonego na wieży, widać było wyraźnie, że jest pokryta gruzem. Można byłoby zrobić poręczówkę, miał kilka szpilek i haków, ale obawiał się hałasu. Mimo pracy elektrowni było dość cicho i każdy większy stuk pewno słyszalny by był z daleka. Poza tym ubezpieczenie, jakie mogła mu zapewnić drobniutka Ewa, wydawało się dość iluzoryczne. Od wsi doleciał dźwięk dzwonu.

– Za dwadzieścia dziesiąta, tak? – spytał.

– Późno. Trzeba iść, jeśli mamy to zrobić. A pewno nie mamy wyjścia, jeśli mamy wrócić jakoś normalnie.

No, właśnie, o powrocie nie pomyślał. To znaczy, nie myślał teraz, kiedy okazało się, że korytarz z sali tortur jest niemal zawalony. Dało się ześlizgnąć się nim w dół, ale o podejściu przez zacisk, w środku nocy, nie było mowy. 

– Jak normalnie?

– Drzwi wewnętrzne zamykane są na zasuwy. Od środka odemkniemy i już. A jutro będę udawała, że otwieram.

Dzwony nad Niedzicą ucichły i tylko wiatr wygrywał swoją sonatę gdzieś po drugiej stronie wschodniej baszty. W mżącym od zapory świetle latarni wymienił baterie w latarce i schował ją starannie do plecaka. Zdjął kurtkę i poczuł chłód jesiennej nocy. Wyobraził sobie, jak w podobnej baszcie Leonardo, trzymając stygnącą ręką dłoń Melziego wpatrywał się w drwiący – jak mu się teraz wydawało – uśmiech Florentynki. A może już wtedy mu się znudziła, miał jej dość po tylu latach wspólnego życia, podróży przez świat i przygód w różnych miejscach i z różnymi ludźmi? Może patrzył na ścianę, nie na nią tylko przez nią, przez ścianę, przez Amboise, przez całe doczesne życie, widząc już tę swoją nieśmiertelność, o której był przekonany już w młodości.

– Jak noga? – zapytała, podchodząc bliżej.

W tym samym momencie on zapytał:

– Jak ręka?

Roześmieli się oboje i jakoś lżej im się zrobiło na duszy. Pogłaskał ją po włosach. Potrząsnęła głową, jakby chcąc zrzucić z siebie tę pieszczotę.

– Pójdę pierwsza. Umocujemy linę tutaj do balustrady, ja się nią obwiążę i może jakoś dojdę, w razie czego daleko nie polecę. Tam przywiążę ją w środku do takiej ciężkiej ławy co stoi pod oknem i będziesz miał poręczówkę.

Sięgnęła do tylnej kieszeni spodni i nałożyła skórzane rękawiczki.

– Ale… – usiłował protestować, ale jej już nie było.

W środku galeryjki poślizgnęła się na osypanym gruzowisku, ale przywarła jak kot do ściany i odzyskała równowagę. Niemal podbiegła do okna, uchyliła je, zaskrzypiało, zsunęła się do środka, słychać było jak coś tam przesuwa, lina się napięła, Ewa wysunęła głowę na zewnątrz i skinęła na niego ręką.

Odwiązał linę od poręczy. Nie mogli zostawić śladów. Wspiął się do galeryjki po kilku wystających kamieniach muru i kilku lukach, jakie zrobiła erozja. Udawał, że jest łatwo, że lina rzeczywiście jest poręczówką, a nie iluzją ubezpieczenia. Ewa obserwowała go uważnie i ostrożnie skracała linkę, starając się by cały czas była lekko napięta. Ściana trochę go odpychała i przeszkadzał plecak, ale nie mógł go zostawić. Szedł może dwukrotnie dłużej od niej, wreszcie wsunął się do środka. Chwilę oddychał ciężko, wreszcie sięgnął do plecaka po latarkę.

Promień wydobył z ciemności bladą twarz Ewy, starającej się trzymać się słabego światła, padającego z uchylonego okna. Uśmiechnęła się z trudem – widać było, że parują z niej resztki adrenaliny, dzięki której niemal przebiegła po kamiennym gzymsie, teraz zaś emocje powoli cichną, a ich miejsce zajmuje zmęczenie. On, przeciwnie, nabierał szwungu – za chwilę miało się okazać, czy jego kalkulacje były słuszne i czy cała ta ryzykowna eskapada miała sens. Przesunął latarkę tak, by nie świecić jej w oczy. Na ścianie pojawiła się twarz kobiety w ciemnym stroju, spoglądającej surowo w stronę intruzów. Głowę i ramiona przykrywała jej mantylka z czarnej koronki, splecione na podołku ręce pokryte były wątrobianymi plamami, a pomarszczona twarz o bladej karnacji mówiła wiele o latach trudów jakie znosiła w swym długim życiu.

– Wygląda jak Lisa na starość – mruknął, rozglądając się dalej po pomieszczeniu.

Uśmiechnęła się.

– Żebyś wiedział. My tu ją nazywamy „Ciotka Brunhilda”, ale tak naprawdę to jest Anna, żona Andrzeja Horvatha, który porzucił dla niej, jak była piękna i młoda, stan kapłański, do którego go przeznaczono, a potem – podobno za pokutę – musiał z nią być aż do śmierci… Jest jego podpis i data, umieszczone z tyłu obrazu, na desce.

Rozejrzał się powoli po sali. Pewno tutaj były te pomieszczenia gościnne, których Horvath użyczył kuzynowi. Dzisiaj była to najważniejsza i najbardziej nudna część muzeum, ukazująca historię Spisza, i na tym tle dzieje zamku. Podszedł do gabloty, w której eksponowano Akt Zastawu Spisza, podpisany przez Władysława Jagiełłę i Zygmunta Luksemburczyka w 1412 roku.

– Myślę, że to będzie tutaj. Rozmiar się zgadza mniej więcej, a dokument jest tylko o sto lat wcześniejszy od Lizy. I był tak cenny, że Emeryk wiedział, że będzie przechowywany bardzo starannie i nikt go nie będzie ruszał bez potrzeby…

Ewa wzięła od niego latarkę, poświeciła w kierunku gabloty, wydobywając z mroku rząd czerwonych i żółtych pieczęci, przymocowanych do pergaminu. Podeszła do ozdobnej ławy, stojącej obok gabloty i ciężko usiadła. Pokręciła głową.

– Nie, mój drogi. Lisa była malowana na desce, topolowej zresztą.

– No właśnie. Zobacz, dokument Jagiełły jest rozpięty na desce. 

– Aha. Sama go tu przymocowałam…

Usiadł koło niej, zmęczony i śpiący, jakby w tym momencie uszło z niego powietrze.

– No sorry, że to ja ci mówię. Parę lat temu, jak tu przyszłam zaraz po studiach, zauważyliśmy, że pergamin się marszczy i coraz trudniej go odczytywać. Pewno to skutek wilgoci, która przecież bardzo wzrosła po utworzeniu jeziora. No więc z dyrektorem postanowiliśmy przykleić go równiutko do deski, wykonanej dokładnie na wymiar. Deska jest lipowa i trzyma się nieźle.

– Dokument Jagiełły z XV wieku przyklejałaś do współczesnej deski?

Postukała się w głowę.

– Jaki dokument Jagiełły, zwariowałeś? Akt Spiski jest na Wawelu w archiwum, to jest kopia sprzed zaledwie ćwierć wieku…

Milczał. Całą jego koncepcję w jednej chwili zniszczyła ta dziewczyna, dzięki której tu trafił i teraz ma wyjść z pustymi rękami. Nagle poczuł się okropnie stary i zmęczony. Popatrzył na zegarek. Minęła jedenasta. Jakoś tak pomyślał, że nie chce tu siedzieć dłużej, że marzy mu się gorąca kąpiel, łóżko i sen bez snów. Wtedy przypomniała mu się Sala Tortur i z miejsca odeszła mu ochota do spania.

– To co, zwijamy się?

– Spokojnie, jeszcze chwilę. Jeżeli ci Włosi tego nie wywieźli, to powinno jednak być tutaj. Daj mi tę latarkę na chwilę.

Patrzył, jak chodzi po sali, uważnie oglądając wszystkie malowidła – przed którymi przecież od paru lat wędrowała kilka razy dziennie i o których wiedziała wszystko, co tylko można wiedzieć. Wąski promień wydobywał z mroku sprzęty, portrety, szable i kolorowe kobierce. Ewa zatrzymała się przed „Ciotką Brunhildą”.

– Możesz mi pomóc?

Oddała mu latarkę, przysunęła zabytkowy zydel i opierając się na jego ramieniu weszła na siedzisko. Zdjęła rękawiczki, odsupłała nylonową żyłkę łączącą obraz z hakiem i gestem pokazała, by pomógł jej zdjąć portret. 

– Rękawiczki!

Sięgnął do plecaka i nałożył. Chwycił obraz od spodu i ledwo dał rady go utrzymać i bezpiecznie postawić pod ścianą. Brunhilda była nadspodziewanie ciężka. 

– Popatrz na ramę – Ewa zeszła z zydla i obróciła obraz bokiem do okna, skąd padało nieco światła – jest o wiele za szeroka, jak na tradycje renesansowe. Oczywiście, mogli Brunhildę na nowo oprawiać w stylu rokoko, ale kto by miał ochotę zabawiać się tak z renesansową metresą starego zbereźnika. A jeżeli nawet, bo po prostu daliby nową ramę, a nie doklejali nowej do starej…

Pokazała ledwo widoczną szczelinę, biegnącą przez środek ciężkiego obramowania. Rozejrzał się i sięgnął po wiszący na ścianie zabytkowy, ale solidnie wyglądający kordelas. Po chwili w świetle latarki oglądali już dwa obrazy – i oba przedstawiały identyczną na pierwszy rzut oka panią w średnim wieku o nieciekawej urodzie. Oba były malowane na desce i miały identyczne rozmiary.

Ewa sięgnęła po dolne malowidło, weszła na zydel i umieściła je na haku, przywiązując z powrotem żyłkę.

– Nie przypuszczam, żeby ktoś jej się przez najbliższe dni specjalnie uważnie przyglądał, żeby zauważyć różnicę – w końcu kilkaset lat była bez kontaktu ze światłem. No i rameczka radykalnie schudła. Ale w tym rejwachu jaki tu się zrobi za kilkanaście godzin, nikogo nie będzie obchodziła stara Brunhilda. 

Odstawiła zydel na miejsce, wytarła ręce o spodnie i sięgnęła po wierzchni obraz:

– Bardzo proszę. To jest Mona Lisa Gherardini del Giocondo, może słyszałeś…

Poświecił latarką, usiłując dostrzec ślady przemalowywania. Miał w tym wprawę, ale niczego nie zauważył.

– Niepodobna jakby. Postarzała się mocno…

– Tak, trochę. Po pięciuset latach też byś nie wyglądał najlepiej. 

– No dobrze, ale skąd wiesz, że to nie tamta? – machnął latarką w stronę Brunhildy, która wydawała się spoglądać na nich z oburzeniem.

– Bo podpis Andrzeja Horvatha na tylnej stronie tamtego obrazu jest bez wątpienia autentyczny i pochodzi z 1507 roku. A te zabawy z Moną miały miejsce z pewnością rok-dwa po śmierci Leonarda, czyli 13–14 lat później. 

– Ale po co to wszystko, ten kamuflaż? Przecież w XVI wieku nikt o Monie Lisie nie słyszał…

– No nie wiem, czy tak nikt. Król Franciszek I na pewno, wisiała mu nad łóżkiem. Bierz panienkę i zmywajmy się.

Owinął portret wyciągniętą z plecaka folią bąbelkową i przykrył kurtką. Ewa przekręciła zamek i drzwi stanęły otworem. Poczuli na twarzy silny przeciąg. Oboje, jak na komendę, odwrócili się.

– Okno! – szepnęła Ewa, jakby bojąc się, że ktoś ich usłyszy.

– Kurde, zapomnieliśmy liny. Wszystko by się wydało…

Po dwóch mocnych szarpnięciach lina dała się ściągnąć i znikła w plecaku. Okno zaczepiło się o brzeg futryny i można było liczyć na to, że po włączeniu alarmu system nie zinterpretuje niewielkiej szpary jako włamania. W ciemnym korytarzu nie zapalali już latarki i zeszli ostrożnie wzdłuż ściany. Namacali zamek w zamkniętych drzwiach, prowadzących na dziedziniec, Ewa przesunęła delikatnie zasuwę i wyjrzała na zewnątrz. Było cicho i spokojnie, księżyc wciąż nie wyszedł zza baszy, w części hotelowej brzęczał telewizor, z dalszych pomieszczeń dobiegała muzyka. Portiera nie było, ale z przyległej łazienki dobiegał szum prysznica. Ewa zatrzymała się przy tablicy z systemem alarmowym.

– Włączę jednak, co?

– Na pewno nic nie zostawiliśmy otwartego? Ten korytarz na taras z Sali Tortur?

Pokręciła głową.

– Nie był nigdy chroniony, taras jest w części wewnętrznej zamku. Ryzykuję.

Wstukała kod i przekręciła przycisk. Wstrzymał oddech.

Przeskoczyło kilka przekaźników, zaczął delikatnie wibrować transformator. W łazience prysznic ucichł. Bez słowa odeszli w głąb korytarza. Przekręcił klucz w zamku, zapalił światło i położył na łóżku pakunek z obrazem. 

– Zabieraj tę dziwkę ze swojego łóżka, migiem. Nie znoszę konkurencji. I przyszykuj mi jakąś swoją koszulę. A ten koniak to jest jeszcze?

Zniknęła w łazience. Portret Brunhildy, nadal zapakowany w kurtkę, wylądował pod stolikiem, na którym stanęła w połowie jeszcze pełna butelka koniaku. Otworzył okno, żeby przewietrzyć. Popatrzył na zegarek – dochodziła jedenasta. W sumie – młoda godzina. Większość rzeczy miał nierozpakowanych w torbie, jakoś nie przywidywał konieczności eleganckiego przebierania się, a swetrom i podkoszulkom szafa nie wydawała się niezbędna. Ale dwie wymagające prasowania koszule rzeczywiście wziął ze sobą i razem z elegantszymi spodniami ulokował na wieszakach. Zdjął teraz jedną, czerwoną i położył na łóżku. Szklanki po herbacie nadal musiały udawać koniakówki. Te czynności, przygotowujące do wspólnego wieczoru, wydawały się mu znacznie ciekawsze od ostatecznego rozwiązania kwestii obrazu mistrza z Vinci.

Ewa wyszła po paru minutach, owinięta tylko ręcznikiem, który zresztą starannie odłożyła na krzesło, wkładając czerwoną koszulę na gołe ciało i zapinając ją niezbyt dokładnie. Uśmiechnęła się, widząc jego skonsternowaną minę.

– No coś takiego! Ciągnie taki dziewczynę po zakazanych miejscach, po piwnicach z nieboszczykami, ciasnych korytarzach i napowietrznych gzymsach i ani mu nie drgnie powieka, a jak bezbronna baba wychodzi czyściutka i gorąca z łazienki, to mina mu rzednie… Dobra, no to już się ubieram.

Wzięła do ręki uszargane dżinsy, spojrzała na nie krytycznie i rzuciła na podłogę.

– Muszę je prędko wyprać, bo jak ktoś mnie w tym zobaczy, od razu dostrzeże mapę tych wszystkich miejsc, gdzie dostawałam w tyłek przez ciebie i tę twoją flamę – pokazała brodą na zawiniątko pod stołem – ale jak ja teraz przejdę przez korytarz?

Uznał za stosowne przemilczeć pytanie, ale odpowiedział na wyczuwalny podtekst:

– Nigdzie nie musisz iść. Spodnie do rana wyschną na kaloryferze.

Krytycznie spojrzał na szklanki po herbacie i sięgnął po koniak. 

– Malutko na razie, po małym łyczku – uprzedziła jego gest.

Wypili, bez toastu i bez słowa. Wypłukała szklanki i ustawiła je na dużym talerzu, owinęła się szczelnie ręcznikiem, na koszulę narzuciła jego sweter.

– Zaraz wracam. Ani mi się waż zasnąć. Drzwi zostawiam otwarte, więc zamknij okno, bo zamarzniemy.

Słyszał dokładnie, jak ziewając rozmawia z portierem. Z rozmowy wynikało, że po miłym wieczorze z przyjacielem trochę przysnęli, ale teraz chcieli się napić herbaty z koniakiem, a tu taki pech – czajnik się zepsuł, więc przyszła pożyczyć trochę wrzątku. Uwag portiera nie słyszał, ale mógł się ich domyśleć – sugestie Ewy były jednoznaczne. Wróciła po kilku minutach z dwiema szklankami parującego wrzątku na talerzu. Ręcznik spadł z niej jednak dopiero gdy zamknęła drzwi. Odruchowo go podniósł i położył na krześle, po czym wrzucił herbaciane torebki do szklanek.

– Pedancik, co? Reputację straciłam całkowicie, ale alibi mam niepodważalne. Portier będzie teraz przysięgał, że cały wieczór bzykaliśmy się jak króliki, a jeszcze do tego zionęło ode mnie gorzałą… Przepraszam, czy ja może cię gorszę? Bo masz taką minę…

– Absolutnie. Tylko martwię się, w czym wypijemy ten koniak, jak szklanki zajęła herbata.

– Wlejemy koniak do herbaty. Albo pociągniemy z gwinta. Albo po prostu wrócimy do łóżka. 

– Oczywiście, na wypadek, gdyby ktoś chciał sprawdzać nasze alibi.

Gdy wrócił z łazienki, już spała, przykryta kołdrą po szyję. Tak mu się przynajmniej zdawało. Znów poczuł zapach dobrych perfum, tych samych co po południu. Przysiadł na krawędzi łóżka i popatrzył na nią. Otworzyła oczy i przeciągnęła się.

– Nie pijesz?

Sięgnął po szklankę z herbatą.

– Już wystygła…

– Mam znów iść do portiera?

– Niekoniecznie. Wolę nawet zimną.

Przekręciła się na bok i spojrzała na pakunek pod stołem.

– Otwieramy? Strasznie jestem ciekawa, jak zrobili ten malunek na wierzchu, tę Brunhildę…

– Zdążymy jutro. Tyle czekała… Są ważniejsze sprawy.

– Na pewno nie chcesz jej oglądać?

– Jej nie…

Powolutku ściągnął z niej kołdrę i zrzucił ją na podłogę, koło ubłoconych dżinsów. Powędrowała za nią spojrzeniem.

– Muszę je wyprać. Ale, jak mówisz, że są ważniejsze sprawy… 

***

– Mogę dotknąć? – spytała, nie patrząc na niego. 

Pomiędzy kartonem soku pomarańczowego, a butelką włoskiego wina, leżały dwa portrety. Na płótnie prezentowała swe dawno przekwitłe wdzięki leciwa żona Andrzeja Horvatha, ale ją widywała codziennie przez kilka lat na ścianie muzealnego pokoju we wschodniej wieży niedzickiego zamku, dlatego nawet na nią nie spojrzała. Obok, na desce, mocno spatynowana czasem, uśmiechała się młoda dziewczyna w ciemnym stroju, stojąca na tle kolumnady balkonu, z którego rozciągał się widok na wieczorną Florencję. Farba była mocno zniszczona, ale przez pajęczynę pęknięć wizerunek widać było dość wyraźnie. Ewa pochyliła się nad obrazem, rzeczywiście dotknęła deski i po chwili podniosła głowę, nawet nie starając się ukryć rozczarowania.

– I po cośmy jedli tę żabę? Przecież to nie jest Mona Lisa.

Objął ją delikatnie. Położyła mu głowę na ramieniu.

– Nie warto było? Ja znalazłem coś piękniejszego od tego, czego szukałem.

Pocałowała go w policzek, ale nie uśmiechnęła się.

– No, ale dlaczego? Dlaczego to nie jest Lisa?

Pogłaskał ją po głowie, jakby chciał pocieszyć dziecko, o którym zapomniał święty Mikołaj.

– Oj, Ewuniu…  To JEST Lisa Gherardini.

– Jak to? Przecież widzę: zupełnie inne oczy, kształt nosa i brody. I uśmiech inny, taki bardziej zwyczajny. Weselszy. Suknia tylko podobna, i ten pejzaż. Balkon jakby z innej perspektywy rysowany – jak prawie każdy człowiek naszej cywilizacji dobrze wiem, jak wygląda Mona Lisa…

Pokręcił głową.

– Wiesz co? W tej chwili jest tylko dwoje ludzi na całym świecie, którzy wiedzą jak wygląda Mona Liza. I oboje są w tym pokoju. TO jest Lisa. A TAMTO, co wisi w Luwrze to… Popatrz!

Wyciągnął z torby zafoliowany list Melziego do przyjaciela.

– Melzi pisze, że sporządził barbarzyńskim Frankom kopię na obraz i podobieństwo Mistrza. Potraktuj to dosłownie. Franciszkowi I wcisnął portret Leonarda, ubrany w kobiece szatki, wykonany jedynie na wzór tego, który król widział nad łóżkiem malarza. Prawdziwa Lisa jest tutaj.

Oparł obraz o stosik książek, które przeglądał, czekając na Ewę. Ostatnie blaski gasnącego dnia, wpadające przez okno od strony Wawelu oświetliły twarz kobiety, która pięćset lat temu chciała się stać nieśmiertelną, a przez rozkapryszonego węgierskiego panka poszła w zapomnienie. 

– Popatrz! – powtórzył – To jest Mona Lisa. Ładniejsza od tamtej z Luwru.

Wpatrywali się oboje w ciemny, mocno zniszczony portret. Ewa potrząsnęła głową.

– Niesamowite… I to prawdziwe dzieło Leonarda wisiało sobie przez pięć wieków na ścianie, ukryte pod tą lafiryndą. Przez parę lat codziennie zatrzymywałam się pod nią i opowiadałam dyrdymały o Horvathach i ich kobietach, gdy tymczasem to było o parę centymetrów ode mnie…

Wziął do ręki postrzępiony na brzegach wizerunek Anny Görgey – jak wyczytał z podpisu namalowanego starannie na tylnej stronie, prawdopodobnie przez Melziego.

– Nie ma co jej lekceważyć. Obraz jest tylko o ćwierć wieku młodszy od Lisy. A ona sama musiała być niemal jej równolatką. Może nawet była trochę starsza? Ale w zasadzie dlaczego ukryli Lisę w ten sposób? Kto mógłby ją zdekonspirować tu, na tej barbarzyńskiej głuszy, na dalekich kresach Węgier?

Ewa sięgnęła po kieliszek z winem.

– Zdrowie pięknych pań… To akurat wiem. I ta dekonspiracja była nie tylko możliwa, ale wręcz pewna. Zamek tylko co dostał się w ręce Hieronima Łaskiego, Polaka, dyplomaty, bywalca i światowca, który akurat był na służbie węgierskiej. Rzadko tu bywał, ale akurat wtedy musiał się zapowiedzieć. 

– I co, Berzeviczy się bał, że go nowy właściciel wyeksmituje z zamku?

– Nie o to poszło. Łaski wracał z misji do Francji, gdzie przez jakiś czas przebywał na dworze Franciszka I. W Fontainebleau mógł, a w zasadzie musiał widywać portret, który król kupił od Leonarda. No i mógł się zacząć dopytywać, bo jednak podobieństwo jest znaczne. W tej sytuacji akurat trafił się Melzi, który machnął podobiznę Anny i ukrył Lisę między dwoma obrazami. Podejrzewam zresztą, choć nie mam na to żadnych dowodów, że chciał ją ukraść i wywieźć, ale ten obraz ma to do siebie, że nikt nie chce się z nim na dłużej rozstawać.

– No właśnie – delikatnie dotknął deski. – To jest pewien problem.

– No, w ogóle to warto by to jakoś schować, i to nie pod portretem Anny, bo on jest już za dobrze znany. A policja będzie cię pewno chciała przesłuchać, w końcu mieszkałeś w Niedzicy w czasie, gdy biedny Teddy wykopywał Uminę…

Ewa opowiedziała, że zgodnie z planem jej wycieczka najpierw skutecznie zatarła wszystkie ślady ich pobytu, oglądając w pierwszej kolejności wschodnią wieżę z dokumentem Jagiełły i portretami Horvathów, potem wpadła w histerię w Sali Tortur, nieboszczyka odkrył pewien emerytowany lekarz, przyjechało pogotowie, policja, prokurator i na końcu dyrektor muzeum. Ewę wstępnie przesłuchano, ale że sprawiała wrażenie, iż zaraz zemdleje – odprowadzono do pokoju i dano spokój. Słyszała, że portier przysięgał, że cały czas spędzała z „narzeczonym”, a poza tym – chyba w ramach rewanżu za te wczorajsze spacery w samym ręczniku i męskiej niezapiętej do końca koszuli – opowiedział jej, że nieboszczyk rzeczywiście dokopał się srebrnej trumny, której podobno obsesyjnie poszukiwał od lat. A jego śmierć była naturalna – z niefachowo wykonanego wykopu po prostu obsunął się kamień i rozwalił mu głowę. Z tym, że portier uważa, że była to zemsta inkaskich kapłanów, którzy tak przemyślnie pochowali księżniczkę w miejscu, gdzie nikt by jej nie szukał, bowiem jej bezpieczeństwa w tamtych czasach zawsze pilnowali więźniowie, których tu właśnie torturowano lub morzono głodem. No i Tadeusz to wyczaił. Ale pewno nie sam – dziewczęta z restauracji widywały go ostatnio z kobietą z Zakopanego, która jakiś czas spędziła w Ameryce Południowej i prowadziła sklep z towarami z Peru. 

– I jeszcze organizowała występy Indian na Krupówkach i w okolicy. Mogli wśród nich być potomkowie kapłanów Tupaca Amaru. To oczywiście może być przypadek, ale może nie być. My, oczywiście, jesteśmy poza podejrzeniem, ale pewno będą cię chcieli przesłuchać, bo to trochę dziwne, że akurat jak to się stało, to musiałeś pilnie wyjechać. Wrócisz, co?

Nalał wina, podniósł kieliszek.

– Dziś nie wrócimy, przecież piliśmy. Jutro ty pojedziesz rano, ja wrócę po południu. Muszę przecież ukryć te obie panie, zanim się zastanowimy, co z tym fantem zrobić.

– W sumie oba kilkusetletnie zabytki, możesz je z powrotem zestawić razem, ale ta Anna Horvathowa jest tak samo trefna poza Niedzicą, może nawet bardziej. Jak ją ukryjesz?

Uśmiechnął się. To akurat miał obmyślane pierwsze, jeszcze zanim w ogóle się zdecydował na poszukiwania w Niedzicy. Sięgnął do czarnej teczki na szkice, którą zawsze zabierał z sobą, gdy wychodził malować, i wyjął z niej reprodukcję obrazu Leonarda. Po kilkunastu minutach przekładaniec był gotowy – spód stanowiła Mona Lisa, środek – Anna Horvathowa, górę – sklepowa reprodukcja na kartonie z passe-partout. Rama Melziego objęła wszystko bardzo mocno.

– Et voilà! – zdjął ze ściany dużą fotografię północnej ściany Giewontu i powiesił w jej miejscu składany portret trzech dam – i jak wygląda?

– No, jak reprodukcja obrazu Leonarda da Vinci… Jakich tysiące wiszą na ścianach mieszkań snobów na całym świecie.

– I tej wersji będziemy się trzymać…

Księżyc wędrował powoli nad Plantami, daleko szumiała Wisła, od czasu do czasu słuchać było silnik przejeżdżającego samochodu. Przytuleni do siebie, starali się nie patrzeć na ironiczny uśmiech Leonarda, przebranego za florentyńską mieszczkę.

– Chodźmy do łóżeczka, późno już – przyciągnął Ewę do siebie.

Wywinęła się zręcznie.

– I co teraz? Przecież po wczorajszej nocy już nic nie będzie tak jak dawniej. Stanęła na głowie cała historia sztuki. Musimy to oddać, trzeba to zbadać, opisać… Ujawnić, że ta jest prawdziwa, że taką namalował Leonardo…

Zastanowił się przez chwilę. Nie wiedział, jak to jej powiedzieć.

– Widzisz, Ewo… To nie całkiem tak. Dla wszystkich historyków sztuki i muzealników prawdziwa jest ta, która ma certyfikat z Luwru. Którą kupił Franciszek, którą mieli królowie Francji i którą Napoleon przekazał narodowi. Jak to sobie wyobrażasz? Pojadę z tym nabojem do Paryża, stanę przed dyrektorem Luwru, rozpakuję i powiem: Monsieur, pan wywali do magazynu ten kicz Melziego, co u pana wisi i po konserwacji pan powiesi autentyczną Lisę Gherardini? Kto mi uwierzy? Kto powie światu, że był oszukiwany przez pół tysiąclecia?

– To może niech Luwr ma swoją, a Niedzica swoją?

Puścił jej ramię, wstał, podszedł do okna i popatrzył na południe, myśląc o tym że tam, daleko noc już okryła góry, jezioro, tamę i zamek, w którym pojawiło się kiedyś kilku dziwnych mężczyzn i pozostawiło kilka ciekawych kobiet. Mężczyźni odjechali i poumierali, kobiety – choć nie żyły od dawna – panowały przez wieki nad zamkiem i jego historią.

– Jak chcesz… Weźmiesz je sobie i powiesisz gdzieś w kąciku. Może to kiedyś ujawnimy? W sumie, po co mi dwie takie stare gropy? Muszę wracać na uczelnię…

– Ale może najpierw wróć tutaj, co?

Siedziała naga na łóżku, obejmując długie nogi rękami i patrzyła na niego badawczo. 

– Ja jakoś się mieszczę w tych twoich planach?

Roześmiał się.

– Tylko ty. Tak jak powiedziałaś – po wczorajszej nocy nic już nie będzie takie, jak dawniej. Ale czy ty tego chcesz?

Rozpięła mu górny guzik koszuli.

– W sumie muszę to przemyśleć. Tylko jeśli mam robić sobie jakieś plany związane z tobą, to powinnam jeszcze jedno wiedzieć.

– No, pytaj?

– Jak ty masz na imię?

 

Nowy Targ, 12 grudnia 2009, godz. 0.33.

 

Więcej utworów Macieja Pinkwarta znajduje się w naszej czytelni. Zachęcamy do zapoznania się z twórczością pisarza.

Utwory opublikowane zostały dzięki programowi Tarcza dla literatów.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Maciej Pinkwart, Florentynka, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 94

Przypisy

  1. niem.: Rzesza i obszary sąsiednie.
  2. niem.: bzdura.
  3. Sonnenburg, okręg Zielenzig, okręg rejestrowy Landsberg an der Warthe.
  4. „Zbigniew Herbert i poetyka daru”, red. B. Gautier i M. Urbanowski, Kraków 2020, s. 14. We wszystkich cytatach z recenzowanej pozycji pomijam przypisy.
  5. Tamże, s. 16.
  6. J. Siedlecka, „Pan od poezji”, Warszawa 2002; A. Franaszek, „Herbert. Biografia” (t. 1 – „Niepokój”, t. 2 – „Pan Cogito”), Kraków 2018.
  7. „Zbigniew Herbert i poetyka daru…”, s. 21–35.
  8. Tamże, s. 218.
  9. Tamże, s. 203.
  10. Tamże, s. 231.
  11. „A good writer is basically a story teller, not a scholar or a redeemer of mankind”.
  12. Przedstawienie w Teatrze Słowackiego w Krakowie, premiera 23 III 2013 roku.
  13. A.R. Burzyńska, „Ja nie chcę być pochowany żywcem”, http://www.dziennikteatralny.pl/artykuly/ja-nie-chce-byc-pochowany-zywcem.html [dostęp: 23.02.2020]
  14. Patrz na przykład H. Taine, „Les origines de la France contemporaine” (wiele wydań).
  15. B. Dermoncourt, „Ce que l'on sait (ou pas) sur Chopin”, „L’Express”, https://www.lexpress.fr/culture/musique/ce-que-l-on-sait-ou-pas-sur-chopin_844452.html [dostęp: 23.02.2020].
  16. R. Aron, „Immuable et changeante. De la IVe à la Ve République”, 1959.
  17. P. Larousse, „Grand dictionnaire universel du XIXe siècle”, Paryż 1869, t. IV, s. 185–186, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej. Antologia”, pod red. I. Poniatowskiej, Warszawa 2011, t.1, s. 435.
  18. H. Berlioz, „Etudes et souvenirs de theatre”, „Le Temps” XX nr 7076 z 4 września 1880, s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 354.
  19. L. Bourgues, A. Denereaz, „La musique et la vie interieure, «Chopin»”, Paryż 1921, s. 436, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 253
  20. Stefan Witwicki do Fryderyka Chopina w Wiedniu, 6 VII 1831 [w:] „Korespondencja Fryderyka Chopina”, t. 1, zebrał i oprac. B.E. Sydow, Warszawa 1955, s. 179–180.
  21. F. Hoesick, „Chopin. Życie i twórczość”, t. 2, Warszawa 1962, s. 63.
  22. Tamże, s. 40.
  23. E. Sauzay, „Mémoires, cyt. za: Chopin w krytyce…”, t. 1, s. 369.
  24. H. Berlioz, „Etudes et souvenirs de théâtre”, „Le Temps” XX nr 7076 z 4 września 1880 r., s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce…”, t. 1, s. 373.
  25. E. Legouvé, „Théâtre, fêtes et concerts”, „La Presse” z 1 marca 1842, s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 404.
  26. H. Berlioz, „Le Rénovateur” z 15 grudnia 1833, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 354.
  27. „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 336.
  28. F. Schmitt, „Chopin et les musiciens d’aujourd’hui”, „Bravo”, czerwiec 1932, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 294.
  29. M. Tomaszewski, „Chopin. Człowiek, dzieło, rezonans”, Warszawa 2006, s. 656.
  30. F. Mallefille, „Lettre ouverte «A.M.F. Chopin sur sa ballade polonaise»”, „Revue et gazette musicale” V nr 36 z 9 września 1838, s. 362, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 371.
  31. A. Suarès, „Ames et visages. Chopin”, „Les nouvelles litteraires”, 5 marca 1932, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 287.
  32. Patrz „Le Figaro”, 21 maja 1854.
  33. A. Audley, „Frédéric Chopin. Sa vie et ses oeuvres”, Paryż 1880, s. 2, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 373.
  34. H. Bidou, „Chopin”, Paryż 1925, s. 211, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 265.
  35. H. Blaze de Bury, „Musiciens contemporains”, Paryż 1856, s. 114–115, cyt. za: „Chopin w krytycy muzycznej…”, s. 373.
  36. „Korespondencja Fryderyka Chopina”, oprac. Z. Helman, Z. Skowron, H. Wróblewska-Straus, Warszawa 2017, t. 2, cz. 1: 1831–1838, s. 130.
  37. C. Mauclair, „Sur le genie de Chopin”, „Le Courrier Musical” XIII nr 1 z 1 stycznia 1910 r., s. 2–5, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 375.
  38. C. Bellaigue, „Silhouette de Chopin”, „Le Courrier Musical” XIII nr 1 z 1 stycznia 1910 r., s. 11–12, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 376.
  39. Przemówienie Ignacego Paderewskiego na obchodach 500. rocznicy zwycięstwa pod Grunwaldem [w:] „Polscy kompozytorzy o Chopinie”, t. II, Warszawa-Kraków 1959, s. 100.
  40. A. Gide, „Notes sur Chopin”, Paris 1949, s. 279.
  41. Paul Landormy, „Chopin”, „Le Menestrel”, 24 czerwca i 1 lipca 1927, s. 277–278, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, s. 267.
  42. A. de Bertha, „Causerie musicale. Chopin”, „Le Mois litteraire et Pittoresque”, marzec 1900 r., s. 241, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 416.
  43. Cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, s. 310.
  44. C. Djavann, Je viens d’ailleurs, Gallimard 2002, s. 81–82. Przekłady z francuskiego autorstwa Katarzyny Losson.
  45. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, Paris 2011, s. 136–137.
  46. Tamże, s. 44.
  47. Tamże, s. 418.
  48. C. Djavann, Les putes voilées n’iront jamais au paradis, Paris 2016, s. 17.
  49. C. Djavann, Je viens d’ailleurs, s. 87.
  50. Tamże, s. 100.
  51. Tamże, s. 140.
  52. Tamże.
  53. C. Djavann, Les putes voilées n’iront jamais au paradis, s.40–41.
  54. Wystąpienie telewizyjne C. Djavann w programie ONPC , https://www.youtube.com/watch?v=3JmLgg-uN28 [dostęp 19.04. 2008].
  55. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 327–328.
  56. Tamże, s. 255.
  57. C. Djavann, La Muette, Paris 2008, s. 13.
  58. C. Djavann, Que pense Allah de l'Europe? Paris 2004, s. 20.
  59. Tamże.
  60. Tamże.
  61. C. Djavann, Bas les voiles! Paris, s. 36.
  62. Tamże.
  63. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 74.
  64. Tamże, s. 140.
  65. Tamże; s. 337.
  66. Tamże, s. 39.
  67. C. Djavann, La dernière séance, Paris 2013, s. 185.
  68. Tamże, s. 184.
  69. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 73.
  70. Wywiad udzielony Sylvie Prioul, Le français est ma patrie, „Le Nouvel Observateur”, https://bibliobs.nouvelobs.com/romans/20131029.OBS3150/chahdortt-djavann-le-francais-est-ma-patrie.html [dostęp 21.03. 2018].
  71. Wywiad udzielony Jean-Claude Raspiengeas, Chadhortt Djavann ou le difficile exil, „La croix”, https://www.la-croix.com/Culture/Livres-Idees/Livres/Chahdortt-Djavann-ou-le-difficile-exil-2015-08-05-1341587 [dostęp 05.08.2015].
  72. Tamże.
  73. V. Hugo, Actes et Paroles, Arvensa Editions 2014, v. II, XIII, s. 424.

Powiązane artykuły

15.10.2020

Nowy Napis Co Tydzień #071 / Co podarował Zbigniew Herbert? 

1.

Zacznę od konkluzji i od razu odpowiem na podstawowe oraz najistotniejsze pytanie zarazem, które nurtuje czytelników niniejszej recenzji. Czy warto sięgnąć po tę pozycję? Tak, Zbigniew Herbert i poetyka daru to z pewnością wartościowe dzieło. W moim odczuciu jego głównym walorem jest dowartościowanie problematyki daru w twórczości poety. Lektura kolejnych rozdziałów pozwala nakreślić dość rozbudowaną sieć relacji i powiązań pomiędzy artystą a jego rozumianym bardzo szeroko otoczeniem. Redaktorzy tak motywują wybór tematyki: „postanowiliśmy położyć akcent na poetykę daru, co pozwala nam objąć znaczenia i sztukę poetycką, poezję i eseje, darczyńcę i obdarowanych, uwodzenie i wynagradzanie”„Zbigniew Herbert i poetyka daru”, red. B. Gautier i M. Urbanowski, Kraków 2020, s. 14. We wszystkich cytatach z recenzowanej pozycji pomijam przypisy.[1]. Właściwie leksem dar staje się tutaj słowem-kluczem do zrozumienia całokształtu życia i twórczości Zbigniewa Herberta. Dar łączy się z długiem wobec darczyńcy, podlega jednocześnie regułom wzajemności, ale pozostaje bezinteresowny. Autorzy w kolejnych rozdziałach, które redaktorzy pogrupowali w następujące części: Przekazanie darów, Eseje – przekazanie kultury, Sporządzanie darów, Przyjmowanie darów, ze wszystkich możliwych stron badają związki pomiędzy życiem i twórczością Herberta a najróżniejszymi darami. 

W moim odczuciu autorzy nieustannie krążą wokół pytania: co światu podarował Zbigniew Herbert? Próbują odpowiedzieć na to pytanie przy użyciu interdyscyplinarnych narzędzi. Nadto redaktorzy oddają głos badaczom afiliowanym przy rozmaitych uniwersytetach całego świata, co tylko podkreśla wartość Herbertowskiego daru. Fakt, że mamy do czynienia ze spojrzeniem międzynarodowym, sprawia, że lektura tej książki jest ciekawym doświadczeniem dla polskiego czytelnika, który dobrze zna repertuar rodzimych odczytań twórczości Herberta. Autorzy zagraniczni oglądają Herberta z innej, niepolskocentrycznej perspektywy. Traktują go raczej jako Europejczyka, bo i do europejskiego czytelnika przede wszystkim kierowana jest książka Zbigniew Herbert i poetyka daru. Na potwierdzenie tego odnotujmy, że pozycja ta została wydana w serii Francuski Łącznik. Zbigniew Herbert i poetyka daru to druga pozycja tej serii stanowiącej wspólną inicjatywę Gautier i Urbanowskiego, jej celem jest połączenie środowisk akademickich w Polsce i Francji. Jednak w istocie książka ukazuje się w dwóch wersjach językowych (polskiej i francuskiej), o czym pokrętnie tak napisano we Wstępie:

Dlatego między innymi Herbert i poetyka daru (Herbert et la poétique dud on) ukazuje się równocześnie we Francji w wersji francuskojęzycznej. A ponieważ pokaźna część życia i kultury Herberta była francuska, uznaliśmy za stosowne wydać ją w Polsce jako kolejną pozycję serii Francuski ŁącznikTamże, s. 16.[2].

2.

Choć, oczywiście, nie jest to typowy projekt popularyzatorski albo dzieło łączące w sobie ambicje naukowe i chęć zdobycia masowego czytelnika – to lektura dostarcza czytelniczej satysfakcji. Czytając omawianą książkę, nie odczuwałem przesytu, w tekście wyważono proporcję w użyciu fachowej terminologii. Nie uderza też nadmiar bibliografii, autorzy bazują przede wszystkim na literaturze podmiotu, co zapewne wynika z wyżej wspomnianej międzynarodowości publikacji, trudno przecież wymagać, aby badacze znali na wyrywki bardzo bogatą bibliotekę polskich herbertologów. Dzięki temu i skromnej objętości tomu w czytelniku pozostaje raczej interesujący niedosyt niż przesyt. 

Dla tych wszystkich, którzy chcą obcować z Herbertem bez literaturoznawczego skrępowania, omawiana pozycja będzie po pierwsze źródłem cennych wiadomości o tym, z czego Herbert wyrasta i do jakiego daru owo branie prowadzi. Cenne refleksje, dotyczące filozofii, historii czy literatury, z pewnością wzbogacą interpretacyjny potencjał twórczości Herberta oraz doświetlą intelektualny rodowód autora Pana Cogito. Po wtóre książka ta może stanowić nie tyle przeciwwagę, co uzupełnienie dwóch cennych i do bólu szczerych biografii Herberta: reporterskiego Pana od poezji Joanny Siedleckiej oraz monumentalnego Herberta Andrzeja FranaszkaJ. Siedlecka, „Pan od poezji”, Warszawa 2002; A. Franaszek, „Herbert. Biografia” (t. 1 – „Niepokój”, t. 2 – „Pan Cogito”), Kraków 2018.[3]. Znajdziemy tu Herberta, który tworzy z myślą o innych (na przykład otwierający rozdział Dedykacje Zbigniewa Herberta„Zbigniew Herbert i poetyka daru…”, s. 21–35.[4]). Spotkamy także taką konstatację, odnoszącą się do wspomnianej biografii pióra Franaszka:

Ciemne, tajemnicze strony życia pisarza nie umniejszają jego dzieła. A nawet przeciwnie. Choć wielokrotnie życie Herberta tonęło w mrocznych depresjach, on sam swoje cierpienia nazywał „ciekawym życiem”Tamże, s. 218.[5]. 

Po trzecie, co już sygnalizowałem, publikacja ta pozwoli polskiemu czytelnikowi spojrzeć na twórczość Herberta oczyma świata.

Muszę przyznać, że szczególne wrażenie zrobił na mnie krótki rozdział chińskiego tłumacza Zbigniewa Herberta, Zhao Ganga. Ten tekst – choć nie nosi znamion naukowego studium i jest właściwie autobiograficznym esejem, opowiadającym o tym, co autorowi dało tłumaczenie Herberta na język chiński – opowiada nie tylko o Herbercie, lecz także o jego chińskim tłumaczu. To rodzaj manifestu na temat współczesnej literatury, która należy do całego świata, choć na drodze jej uniwersalności stoi język, stanowiący zarazem siłę, jak i przekleństwo wielkiej literatury. Tłumaczenie Herberta to moje osobiste szczęście – wyznaje w tytule autor. Dla mnie prostota tej deklaracji w pewnej mierze jest urzekająca. Tekst opowiada o intymnym zmaganiu się z potężnym geniuszem, geniuszem tym trudniejszym w obcowaniu, że fascynującym dla tłumacza. Gdy Gang pisze: 

Szczerze mówiąc, do dziś dobrze pamiętam emocje, jakie towarzyszyły mi po przeczytaniu ostatniego wersu tego wiersza: „Bądź wierny Idź”! Były to głęboki zachwyt i prawdziwe poruszenie. Zdaje się, że poeta próbuje w tym wierszu wskazać, w jaki sposób człowiek powinien postępować w chaotycznym, a najczęściej tragicznym społeczeństwie, czy zgodzić się ze złem, czy też zachować swoją nieugiętość wobec przemocy i nacisku. Moim zdaniem taka postawa idealnie pasuje do najbardziej cenionych cech charakteru według tradycyjnych wzorców moralnych w ChinachTamże, s. 203.[6]

– czuję ogromną moc tego wyznania. Jednocześnie odnoszę je nie tylko do siebie samego, lecz także do świata, w którym przyszło mi żyć. Chociaż urodziłem się w kilka lat po upadku komunizmu w Polsce, to owo przesłanie pozostaje dla mnie niezwykle istotne. Jak widać, nie trzeba mieć takiego samego jak Herbert doświadczenia życiowego, aby dostrzec jego wielkość. W tym względzie ten esej jest dla mnie cenniejszy niż wiele herbertologicznych analiz, spełniających ścisły wymóg naukowości.

Ten kilkustronicowy rozdzialik uwypukla jeszcze jeden wymiar publikacji, zapewne przez skromność autorów, nie dość wyartykułowany – całość dzieła jest darem złożonym wielkiemu artyście w dwudziestolecie jego śmierci. Sam tom jest pokłosiem międzynarodowej konferencji, która odbyła się we Francji w 2018 roku.

3.

Szczególnie istotna wydaje mi się część poświęcona esejom. W odniesieniu do tego gatunku często mówimy o jego dwóch konstytutywnych cechach: subiektywizmie i refleksyjności, które redaktorzy tomu świetnie rozkodowują. Eseista ucieka do esejów, aby przez pryzmat ja przepuścić doświadczenie kultury, z której wzrasta. Esej zaczyna i kończy się w pamięci zbiorowej, w kulturze, w wychowaniu, wreszcie – w społeczeństwie. Pisząc esej, uciekamy ze zbiorowości, odbieramy kulturze to, co wspólne, aby po przetworzeniu przez nasze odczucia oddać to z powrotem.

Także w szkicu Zbigniew Herbert i więź społeczna Jens Herlt podejmuje bardzo ciekawy wątek daru jako ofiary, która między innymi prowadzi do zjednoczenia narodu. Badacz powołuje się przy tym na autorytety z zakresu filozofii i antropologii kultury, jednocześnie rozpatrując podejmowane zagadnienia w kontekście ekonomii. Jednocześnie przeciwstawia heroizm „logice merkantylnej”. I choć w tekście nie brak miejsc kontrowersyjnych czy, może właściwiej mówiąc, niedostatecznie udowodnionych interpretacji – jak choćby teza, że Herbert podziela Maussowską pogardę względem kupców – to całość jest pasjonująca i warta uwagi.

Żałuję natomiast, że w studium nie znalazło się więcej miejsca na rozstrzygnięcie niezwykle istotnej kwestii, a mianowicie stosunku Herberta do pokolenia Kolumbów, którego sam był członkiem. W książce właściwie sprawę zamknięto w lakonicznym akapicie:

Tym bardziej, że Gajcy, Słowacki i Baczyński umarli młodo i jedna z możliwych interpretacji Przesłania Pana Cogito może nawiązywać właśnie do ich śmierci: „ocalałeś nie po to aby żyć / masz mało czasu trzeba dać świadectwo”. Dla poetów, którzy młodo umarli, twórczość jest spadkiem do przekazania, dla poety, który ich przeżył, twórczość ma nadać sens ich życiu i jego własnemuTamże, s. 231.[7].

Szkoda, że Gautier nie zdecydowała się rozważyć tego związku pomiędzy Kolumbami a Herbertem w kontekście ofiary jako daru. Zamiast wiązać to z powinnością poety, wplątując w to Słowackiego, można było rozważyć, czy chęć niesienia świadectwa nie wynika z patriotycznego obowiązku względem tych rówieśników Herberta, którzy – w przeciwieństwie do niego – zginęli podczas II wojny światowej. Zresztą wątek ten dałoby się świetnie powiązać z rozważaniami Herlta na temat Maussowskiej wizji narodu w twórczości Herberta.

4. 

Książka została napisana przejrzystym językiem. Edycja jest bardzo staranna, a błędy – drobne, przy pobieżnej lekturze niezauważalne. Przy tym – jak już wspominałem – w dużej mierze opiera się na zanurzeniu w literaturze podmiotu, dlatego przeczytanie jej w jeden wieczór nie stanowi większego problemu. W rozdziałach ujawnia się żywe zainteresowanie autorów podejmowanymi zagadnieniami, co udziela się także czytelnikowi. Ponadto kolejne części stanowią spójną całość, co nie jest oczywiste w przypadku tomu pokonferencyjnego.

Dlatego też uważam, że wydane w Wydawnictwie Uniwersytetu Jagiellońskiego studium pod redakcją Brigitte Gautier i Macieja Urbanowskiego bez wątpienia stanowi ważną pozycję nie tylko dla herbertologów, zawodowo związanych z badaniami nad jego życiem i twórczością, lecz także – dla całych rzesz polskich czytelników, dla których Zbigniew Herbert jest poetą ważnym, a może nawet najważniejszym.

Zbigniew Herbert i poetyka daru, red. B. Gautier i M. Urbanowski, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2020.

Książkę można zakupić na stronie Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Dariusz Żółtowski, Co podarował Zbigniew Herbert? , „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 71

Przypisy

  1. niem.: Rzesza i obszary sąsiednie.
  2. niem.: bzdura.
  3. Sonnenburg, okręg Zielenzig, okręg rejestrowy Landsberg an der Warthe.
  4. „Zbigniew Herbert i poetyka daru”, red. B. Gautier i M. Urbanowski, Kraków 2020, s. 14. We wszystkich cytatach z recenzowanej pozycji pomijam przypisy.
  5. Tamże, s. 16.
  6. J. Siedlecka, „Pan od poezji”, Warszawa 2002; A. Franaszek, „Herbert. Biografia” (t. 1 – „Niepokój”, t. 2 – „Pan Cogito”), Kraków 2018.
  7. „Zbigniew Herbert i poetyka daru…”, s. 21–35.
  8. Tamże, s. 218.
  9. Tamże, s. 203.
  10. Tamże, s. 231.
  11. „A good writer is basically a story teller, not a scholar or a redeemer of mankind”.
  12. Przedstawienie w Teatrze Słowackiego w Krakowie, premiera 23 III 2013 roku.
  13. A.R. Burzyńska, „Ja nie chcę być pochowany żywcem”, http://www.dziennikteatralny.pl/artykuly/ja-nie-chce-byc-pochowany-zywcem.html [dostęp: 23.02.2020]
  14. Patrz na przykład H. Taine, „Les origines de la France contemporaine” (wiele wydań).
  15. B. Dermoncourt, „Ce que l'on sait (ou pas) sur Chopin”, „L’Express”, https://www.lexpress.fr/culture/musique/ce-que-l-on-sait-ou-pas-sur-chopin_844452.html [dostęp: 23.02.2020].
  16. R. Aron, „Immuable et changeante. De la IVe à la Ve République”, 1959.
  17. P. Larousse, „Grand dictionnaire universel du XIXe siècle”, Paryż 1869, t. IV, s. 185–186, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej. Antologia”, pod red. I. Poniatowskiej, Warszawa 2011, t.1, s. 435.
  18. H. Berlioz, „Etudes et souvenirs de theatre”, „Le Temps” XX nr 7076 z 4 września 1880, s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 354.
  19. L. Bourgues, A. Denereaz, „La musique et la vie interieure, «Chopin»”, Paryż 1921, s. 436, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 253
  20. Stefan Witwicki do Fryderyka Chopina w Wiedniu, 6 VII 1831 [w:] „Korespondencja Fryderyka Chopina”, t. 1, zebrał i oprac. B.E. Sydow, Warszawa 1955, s. 179–180.
  21. F. Hoesick, „Chopin. Życie i twórczość”, t. 2, Warszawa 1962, s. 63.
  22. Tamże, s. 40.
  23. E. Sauzay, „Mémoires, cyt. za: Chopin w krytyce…”, t. 1, s. 369.
  24. H. Berlioz, „Etudes et souvenirs de théâtre”, „Le Temps” XX nr 7076 z 4 września 1880 r., s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce…”, t. 1, s. 373.
  25. E. Legouvé, „Théâtre, fêtes et concerts”, „La Presse” z 1 marca 1842, s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 404.
  26. H. Berlioz, „Le Rénovateur” z 15 grudnia 1833, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 354.
  27. „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 336.
  28. F. Schmitt, „Chopin et les musiciens d’aujourd’hui”, „Bravo”, czerwiec 1932, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 294.
  29. M. Tomaszewski, „Chopin. Człowiek, dzieło, rezonans”, Warszawa 2006, s. 656.
  30. F. Mallefille, „Lettre ouverte «A.M.F. Chopin sur sa ballade polonaise»”, „Revue et gazette musicale” V nr 36 z 9 września 1838, s. 362, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 371.
  31. A. Suarès, „Ames et visages. Chopin”, „Les nouvelles litteraires”, 5 marca 1932, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 287.
  32. Patrz „Le Figaro”, 21 maja 1854.
  33. A. Audley, „Frédéric Chopin. Sa vie et ses oeuvres”, Paryż 1880, s. 2, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 373.
  34. H. Bidou, „Chopin”, Paryż 1925, s. 211, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 265.
  35. H. Blaze de Bury, „Musiciens contemporains”, Paryż 1856, s. 114–115, cyt. za: „Chopin w krytycy muzycznej…”, s. 373.
  36. „Korespondencja Fryderyka Chopina”, oprac. Z. Helman, Z. Skowron, H. Wróblewska-Straus, Warszawa 2017, t. 2, cz. 1: 1831–1838, s. 130.
  37. C. Mauclair, „Sur le genie de Chopin”, „Le Courrier Musical” XIII nr 1 z 1 stycznia 1910 r., s. 2–5, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 375.
  38. C. Bellaigue, „Silhouette de Chopin”, „Le Courrier Musical” XIII nr 1 z 1 stycznia 1910 r., s. 11–12, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 376.
  39. Przemówienie Ignacego Paderewskiego na obchodach 500. rocznicy zwycięstwa pod Grunwaldem [w:] „Polscy kompozytorzy o Chopinie”, t. II, Warszawa-Kraków 1959, s. 100.
  40. A. Gide, „Notes sur Chopin”, Paris 1949, s. 279.
  41. Paul Landormy, „Chopin”, „Le Menestrel”, 24 czerwca i 1 lipca 1927, s. 277–278, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, s. 267.
  42. A. de Bertha, „Causerie musicale. Chopin”, „Le Mois litteraire et Pittoresque”, marzec 1900 r., s. 241, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 416.
  43. Cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, s. 310.
  44. C. Djavann, Je viens d’ailleurs, Gallimard 2002, s. 81–82. Przekłady z francuskiego autorstwa Katarzyny Losson.
  45. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, Paris 2011, s. 136–137.
  46. Tamże, s. 44.
  47. Tamże, s. 418.
  48. C. Djavann, Les putes voilées n’iront jamais au paradis, Paris 2016, s. 17.
  49. C. Djavann, Je viens d’ailleurs, s. 87.
  50. Tamże, s. 100.
  51. Tamże, s. 140.
  52. Tamże.
  53. C. Djavann, Les putes voilées n’iront jamais au paradis, s.40–41.
  54. Wystąpienie telewizyjne C. Djavann w programie ONPC , https://www.youtube.com/watch?v=3JmLgg-uN28 [dostęp 19.04. 2008].
  55. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 327–328.
  56. Tamże, s. 255.
  57. C. Djavann, La Muette, Paris 2008, s. 13.
  58. C. Djavann, Que pense Allah de l'Europe? Paris 2004, s. 20.
  59. Tamże.
  60. Tamże.
  61. C. Djavann, Bas les voiles! Paris, s. 36.
  62. Tamże.
  63. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 74.
  64. Tamże, s. 140.
  65. Tamże; s. 337.
  66. Tamże, s. 39.
  67. C. Djavann, La dernière séance, Paris 2013, s. 185.
  68. Tamże, s. 184.
  69. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 73.
  70. Wywiad udzielony Sylvie Prioul, Le français est ma patrie, „Le Nouvel Observateur”, https://bibliobs.nouvelobs.com/romans/20131029.OBS3150/chahdortt-djavann-le-francais-est-ma-patrie.html [dostęp 21.03. 2018].
  71. Wywiad udzielony Jean-Claude Raspiengeas, Chadhortt Djavann ou le difficile exil, „La croix”, https://www.la-croix.com/Culture/Livres-Idees/Livres/Chahdortt-Djavann-ou-le-difficile-exil-2015-08-05-1341587 [dostęp 05.08.2015].
  72. Tamże.
  73. V. Hugo, Actes et Paroles, Arvensa Editions 2014, v. II, XIII, s. 424.

Powiązane artykuły

23.04.2020

Nowy Napis Co Tydzień #046 / Wszyscy jesteśmy kuglarzami. „Szarlatan” Singera

„A jeżeli Bóg istnieje, cóż on sobie myśli o Hertzie, skorumpowanym intelektualiście i nikczemnym uwodzicielu? A jeżeli go nie ma, jakaż nadzieja pozostaje już niemal staremu człowiekowi z jedną nogą w grobie? Ileż czasu jeszcze będzie mógł rozkoszować się uciechami cielesnymi, za którymi tak ugania się odkąd odszedł z domu ojca?” I. B. Singer, Le charlatan, Stock 2020

Anno domini 1940. Singer prowadzi nas ulicami Nowego Jorku śladami dwóch żydowskich emigrantów. Hertz Minsker właśnie przyjechał z Polski zajętej przez wojska Hitlera. Minsker to bohater singerowski par excellence: lekko postrzelony odmieniec i kazuista, całe życie tuła się po wielkich miastach, wyposażony jedynie w nansenowski paszport apatrydów. Nieodmiennie bezrobotny, „wieczny student jesziwy” otoczony aurą erudyty. Ponoć od lat pracuje nad arcydziełem, które powali ludzkość na kolana. Żonaty czterokrotnie, wytrawny znawca i kolekcjoner kobiet. Jak o sobie mówi – „szarlatan” – ale również człowiek o uporczywej nadziei, że jego poszukiwania pozwolą mu znaleźć w końcu odpowiedź na pytania zasadnicze.

Drugim bohaterem jest jego przyjaciel, prostoduszny Morys Cahser. To nieco bardziej zadomowiony odszczepieniec. Kilka lat na gruncie amerykańskim wystarczyło, aby stał się potentatem w branży nieruchomości. To on utrzymuje całkowicie pozbawionego zmysłu praktycznego Hertza. Znają się od dziecka. Co jakiś czas zwykli na siebie natrafiać w różnych zakątkach świata i każdorazowo Morys wyciągał Hertza z opałów, w które zwykle wpędza tego ostatniego jego uzależnienie od kobiet. Te okoliczności nie przeszkadzają Hertzowi utrzymywać potajemnego romansu z żoną Morysa – Miną – zmysłową i nieco wulgarną poetessą, wzbudzającą w nim tyleż samo pożądania, co wstrętu.

Krucha równowaga miłosno-przyjacielska łącząca protagonistów wystawiona zostaje na szwank wraz z nagłym pojawieniem się Zygmunta Krymskiego, świeżo przybyłego z Europy byłego męża Miny. Ten genialny fałszerz obrazów w życie trójkąta wkracza niczym buldożer. Seria tragikomicznych zrządzeń losu pozbawia zarówno Morysa, jak i Hertza wszelkich dotychczasowych punktów odniesienia.

Szarlatan nie ukazał się jako książka za życia Isaaca Bashevisa Singera. Rzecz zaskakująca, ponieważ powieść ujmuje świeżością i należy w moim odczuciu do najbardziej udanych literackich dokonań polsko-amerykańskiego pisarza. Ukazywała się w felietonach na łamach nowojorskiej gazety codziennej „Forverts” między grudniem 1967 a majem 1968 roku, oczywiście w języku jidysz. Na początku bieżącego roku francuskie wydawnictwo Stock opublikowało ją we francuskim przekładzie (autorami są Marie-Pierre Bay i Nicolas Castelnau-Bay), dokonanym na podstawie odnalezionego maszynopisu z angielskim tłumaczeniem nieznanego autorstwa, jednak z adnotacjami samego Singera. Francuzów wyprzedzili jedynie Włosi. Jesienią 2019 roku Szarlatana wydało Adelphi Edizioni.

Pod wieloma względami Szarlatan nawiązuje stylistycznie do krótkich form pisarza, zazwyczaj najbardziej cenionych przez koneserów jego twórczości. Amerykańska sceneria dzieła, treść oraz wylewna żywiołowość narracji przywołuje przezabawną powieść pikardyjską Przypadki Augie’ego Marcha autorstwa rodaka Singera – również żydowskiego pochodzenia – Samuela Bellowa. Akcja obu książek płynnie przechodzi z dramatu w farsę, dialogi się iskrzą, a zagadnienia metafizyczne poruszane są z musującą lekkością. Odnajdujemy też w Szarlatanie realizm psychologiczny i sytuacyjny występujący w innych powieściach Singera: w Dworze, Spuściźnie, Rodzinie Muszkatów. Właśnie to połączenie zborności oraz formalnej giętkości opowiadań z autentycznością i głębią bohaterów stanowi o wyjątkowym uroku Szarlatana.

Oczywiście nasuwają się podobieństwa tematyczne ze Sztukmistrzem z Lublina, uchodzącym za arcydzieło pisarza. Wyznam jednak, że rozpocząwszy odkrywanie Singera od tej własnej pozycji, o mały włos na niej nie poprzestałam. Rzeczywiście niebywale drażnił mnie paraboliczny charakter dzieła oraz sztuczność głównego protagonisty – Yashego Mazura, pełniącego funkcję nadto ilustracyjną względem wywodu filozoficznego autora. Szarlatan przypowieścią nie jest. Pozbawiony wszelkiej schematyczności, całkowicie odpowiada singerowskiemu ideałowi dobrego pisarstwa: „Dobry pisarz to w zasadzie gawędziarz, nie akademik czy też odkupiciel ludzkości”„A good writer is basically a story teller, not a scholar or a redeemer of mankind”. [1].

Miłośnicy Singera odnajdą w Szarlatanie wątki drogie pisarzowi. Krążą one wokół doświadczenia wykorzenienia oraz rozterek związanych z procesem sekularyzacji i asymilacji. Co ciekawe, Singer w gruncie rzeczy nie przeciwstawia sobie starego i nowego świata. Owszem, poświęca parę zdań na względnie sztampowe naszkicowanie Ameryki jako kraju „pozbawionego wdzięku, które czyni życie znośnym”, gdzie „nawet rabin musi przemienić się w przedsiębiorcę”. Jednak znamienne jest również zdanie otwierające powieść: „[…] wszyscy nowi przybysze powtarzają jak mantra, iż ten kraj nie jest dla nich, ale stopniowo znajdują swoje miejsce i nie jest im gorzej niż w Warszawie”.

Nostalgia jest chlebem powszednim imigrantów, mimo to pozostają oni tymi samymi ludźmi, którymi byli przed przyjazdem. Zmiana szerokości geograficznej dla odmiany życia jest iluzją – nie przywraca im swobody widzenia. Choć bohaterowie Singera nie dążą, a przynajmniej nie świadomie, do stworzenia nowej tożsamości, to mimo wszystko tracą swoje centrum. Nie tyle z powodu wyobcowania, ale dlatego, że nie wytrwali w spuściźnie powierzonej im przez przodków. Singer skwapliwie oddaje głos tym, u których kryzys tożsamości kulturowo-religijnej wywołuje drastyczne i nieuleczalne rozdarcie wewnętrzne.

Obaj główni bohaterowie, i Morys Casher, i Hertz Minski, pochodzą z długiej linii chasydzkiej. Za młodu pobierali nauki w jesziwie. Morys z natury nie należy do burzycieli – stara się żyć według przekazań, jednak zgryzotą dla niego jest droga, którą podążyły jego dzieci. Syn Leibele/Leon („Apostata! Poganin! Całkowicie zasymilowany!”) studiuje inżynierię w Szwajcarii. Córka Malka/Fanny opuściła dom, oznajmiwszy, że nigdy nie wyjdzie za Żyda („Fania mówi rzeczy, które sam Goebbels by powiedział!”). Ciosy, których Morys doświadcza ze strony bliskich, jedynie potęgują jego rozgoryczenie. Przyjmuje je jako słuszną karę za to, że zawiódł jako przekaziciel tradycji:

Gdy Żydzi oddalili się od Tory, stracili wszystko, swoją żydowskość, swoje człowieczeństwo [sic!]. Jesteśmy gorsi od Cyganów. Nie powinienem tego mówić, ale jeżeli tylko chodzi o dzisiejszego Żyda, nasi wrogowie mają rację. Wszystko, co mówią przeciwko nam, jest prawdziwe. […] W rzeczywistości, wszyscy są nazistami, dzisiejsi Żydzi również. Kiedy człowiek oddala się od Boga, staje się nazistą. Ot. Nie jest to bynajmniej figura retoryczna czy przesada.

W zestawieniu z Morysem Hertz, choć jest synem rabina, jawi się jako obrazoburczy wolnomyśliciel. Od religijności całkowicie się nie odżegnuje. Pali w szabat, lecz pości podczas Jom Kippur. Nie je koszernie, ale zakłada filakterie. Mimo że powątpiewa w dobroć Najwyższego, jest przekonany, że Bóg odpowiada za wszystko, co mu się przydarza. Gdy już wszystkie siły losu zdają się być sprzysiężone przeciw niemu, dochodzi do tych samych wniosków, co Morys: wszystko, co złe jest pokłosiem wieloletniego grzeszenia przeciwko Stwórcy, albowiem gdy Żyd oddala się choćby o krok od Tory, jest już w rękach demona.

Hertz wierzy w istnienie Boga, lecz wątpi w Jego objawienie. Doświadczenie empiryczne prowadzi go do konstatacji, że każdy człowiek pada ofiarą jakiejś namiętności, dla której zazwyczaj odkłada na bok wszelkie inne zasady. Natura tej przewodniej namiętności jest narzucona z góry i próżno z nią walczyć. Hertz swoje wysokie aspiracje intelektualne topi w trywialnych sytuacjach damsko-męskich. Bezpruderyjnie oddaje się żądzom ciała, w duchu Spinozy odrzucając tym samym fałszywą moralność. Jednakże wartości, w których wyrósł, wewnętrzna intuicja – jakkolwiek by tego nie nazwać – podpowiadają mu, że szczęścia nie należy budować na krzywdzie bliźnich. Sęk w tym, iż przystosowanie tego dezyderatu do lubieżnych inklinacji wyjątkowo u niego zawodzi.

*

W twórczości Singera pod różnymi nazwami rozpoznajemy tych samych bohaterów, którzy padają ofiarą ciągle tych samych udręk. Morys przywodzi na myśl Kalmana Jacobi z Dworu, Hertz – Yashę Mazura ze Sztukmistrza. Tytułowi sztukmistrz i szarlatan to kolejne wariacje bohatera, który stanowi alter-ego samego Singera. Szczegóły życiorysu, psychiczne skłonności, jak i zapatrywania religijno-filozoficzne postaci przywodzą na myśl opublikowane w 1985 roku wspomnienia pisarza Miłość i wygnanie.

Hertz nie jest zresztą pierwszym bohaterem Singera, który mówi o sobie „szarlatan”. W istocie świat pisarza roi się od oszustów, okultystów czy indywiduów wiodących podwójne życie i żyjących w permanentnym rozkroku między normami kulturowo-społecznymi a własnymi pragnieniami. Wyżej wymienione postaci oszukują nie tylko swoje otoczenie – tematem przewodnim Szarlatana jest wszak niebywała zdolność człowieka do oszukiwania samego siebie. Nawet samemu Hertzowi trudno jest uwierzyć w głoszone przez niego amoralne, choć efektowne teorie, ponieważ ma on przeczucie, że mają na celu przede wszystkim usprawiedliwienie jego skrajnej bezwoli. Pytania o dobro i zło nurtują go bezustannie. W przebłyskach samoświadomości przyznaje się do całkowitej niezdolności podejmowania decyzji, zwłaszcza tych właściwych („miękkim tchórzem, oto, czym jestem”), przeważnie jednak podbudowuje się wyczerpującym w jego oczach wytłumaczeniem:

W chwili, gdy wyszedłem z brzucha matki, zobaczyłem, że wszystko jest marnością: już w wieku pięciu lat wiedziałem o tym doskonale. To cała prawda. Gdy ssałem mleko matki, stawiałem już odwieczne pytania.

Tymczasem cierpi, bowiem całościowa prawda wymyka mu się bezustannie tak jak wymyka się zawsze człowiekowi.

Szarlatan jest też jedyną powieścią Singera, której akcja, choć burleskowa, toczy się na apokaliptycznym tle postępów Hitlera i Stalina w Europie. Stanowią one co prawda geograficznie odległy drugi plan wydarzeń, ale są stałym punktem odniesienia dla żydowskich emigrantów. Każdy z nich pozostawił za sobą krewnych w nazistowskich gettach.

Ciekawym pytaniem, na które niestety nie znamy odpowiedzi, jest moment napisania Szarlatana. Czy powieść powstała w trakcie wojny czy też znacznie później? Dla wielu autorów i intelektualistów, nie tylko żydowskich, świat dzieli się na ten przed Holokaustem i ten po Holokauście. Singer, o ile mi wiadomo, nigdy takiej cezury nie stawiał. Niepewność o losy bliskich potęguje lęki egzystencjalne jego bohaterów, lecz nie przeszkadza im walczyć o dostatnie i szczęśliwe życie. Wyjątkiem jest żona Hertza, Bronia, która pozostawiła dla niego w Warszawie byłego męża i dwójkę dzieci. W jej przypadku nic nie jest w stanie wypełnić pustki, zmaga się z poczuciem winy. Jej postać jest jednak wyjątkiem potwierdzającym regułę – w gruncie rzeczy tragedia zbiorowa nie wiele waży w obliczu osobistych rozterek pojedynczego człowieka. Morys jest całkowicie skupiony na teraźniejszości, dopóki nie dowiaduje się o zdradzie najbliższych. Dopiero wówczas pojawia się u niego refleksja, że skoro Wszechmocny pozwala, aby miliony „dobrych” Żydów było zamkniętych w obozach, dlaczego miałby być szczególnie wyrozumiały dla niego – Morysa? Jak jednak sam wyznaje, występek Miny dręczy go znacznie bardziej niż los pobratymców. Z kolei Hertza myśl o milionach Żydów i nie-Żydów poddanych bezwzględnej brutalności silniejszych powstrzymuje przed zgnieceniem pluskwy w łazience. Co jakiś czas Hertz odczuwa również wstyd: on „łajdaczy się” na potęgę, podczas gdy tysiące umierają w obozach koncentracyjnych i w gettach. Ta świadomość nie ma jednak większego wpływu ani na jego światopogląd, ani na wybory. Wojenny kontekst jest przy tym kolejną wygodną wymówką dla jego indolencji: „W końcu nie mogę rozpocząć nowej kariery w samym środku światowej katastrofy!”.

Ujmujący w swych metafizycznych niepokojach, bohaterowie Szarlatana są niczym kolorowe bączki kręcące się wokół własnej osi. Uciekają, miotają się, lecz zawsze doganiani są przez własne kłamstwa.

I. B. Singer, Le charlatan, Paris: Stock, 2020.

okładka książki

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Katarzyna Losson, Wszyscy jesteśmy kuglarzami. „Szarlatan” Singera, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 46

Przypisy

  1. niem.: Rzesza i obszary sąsiednie.
  2. niem.: bzdura.
  3. Sonnenburg, okręg Zielenzig, okręg rejestrowy Landsberg an der Warthe.
  4. „Zbigniew Herbert i poetyka daru”, red. B. Gautier i M. Urbanowski, Kraków 2020, s. 14. We wszystkich cytatach z recenzowanej pozycji pomijam przypisy.
  5. Tamże, s. 16.
  6. J. Siedlecka, „Pan od poezji”, Warszawa 2002; A. Franaszek, „Herbert. Biografia” (t. 1 – „Niepokój”, t. 2 – „Pan Cogito”), Kraków 2018.
  7. „Zbigniew Herbert i poetyka daru…”, s. 21–35.
  8. Tamże, s. 218.
  9. Tamże, s. 203.
  10. Tamże, s. 231.
  11. „A good writer is basically a story teller, not a scholar or a redeemer of mankind”.
  12. Przedstawienie w Teatrze Słowackiego w Krakowie, premiera 23 III 2013 roku.
  13. A.R. Burzyńska, „Ja nie chcę być pochowany żywcem”, http://www.dziennikteatralny.pl/artykuly/ja-nie-chce-byc-pochowany-zywcem.html [dostęp: 23.02.2020]
  14. Patrz na przykład H. Taine, „Les origines de la France contemporaine” (wiele wydań).
  15. B. Dermoncourt, „Ce que l'on sait (ou pas) sur Chopin”, „L’Express”, https://www.lexpress.fr/culture/musique/ce-que-l-on-sait-ou-pas-sur-chopin_844452.html [dostęp: 23.02.2020].
  16. R. Aron, „Immuable et changeante. De la IVe à la Ve République”, 1959.
  17. P. Larousse, „Grand dictionnaire universel du XIXe siècle”, Paryż 1869, t. IV, s. 185–186, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej. Antologia”, pod red. I. Poniatowskiej, Warszawa 2011, t.1, s. 435.
  18. H. Berlioz, „Etudes et souvenirs de theatre”, „Le Temps” XX nr 7076 z 4 września 1880, s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 354.
  19. L. Bourgues, A. Denereaz, „La musique et la vie interieure, «Chopin»”, Paryż 1921, s. 436, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 253
  20. Stefan Witwicki do Fryderyka Chopina w Wiedniu, 6 VII 1831 [w:] „Korespondencja Fryderyka Chopina”, t. 1, zebrał i oprac. B.E. Sydow, Warszawa 1955, s. 179–180.
  21. F. Hoesick, „Chopin. Życie i twórczość”, t. 2, Warszawa 1962, s. 63.
  22. Tamże, s. 40.
  23. E. Sauzay, „Mémoires, cyt. za: Chopin w krytyce…”, t. 1, s. 369.
  24. H. Berlioz, „Etudes et souvenirs de théâtre”, „Le Temps” XX nr 7076 z 4 września 1880 r., s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce…”, t. 1, s. 373.
  25. E. Legouvé, „Théâtre, fêtes et concerts”, „La Presse” z 1 marca 1842, s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 404.
  26. H. Berlioz, „Le Rénovateur” z 15 grudnia 1833, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 354.
  27. „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 336.
  28. F. Schmitt, „Chopin et les musiciens d’aujourd’hui”, „Bravo”, czerwiec 1932, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 294.
  29. M. Tomaszewski, „Chopin. Człowiek, dzieło, rezonans”, Warszawa 2006, s. 656.
  30. F. Mallefille, „Lettre ouverte «A.M.F. Chopin sur sa ballade polonaise»”, „Revue et gazette musicale” V nr 36 z 9 września 1838, s. 362, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 371.
  31. A. Suarès, „Ames et visages. Chopin”, „Les nouvelles litteraires”, 5 marca 1932, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 287.
  32. Patrz „Le Figaro”, 21 maja 1854.
  33. A. Audley, „Frédéric Chopin. Sa vie et ses oeuvres”, Paryż 1880, s. 2, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 373.
  34. H. Bidou, „Chopin”, Paryż 1925, s. 211, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 265.
  35. H. Blaze de Bury, „Musiciens contemporains”, Paryż 1856, s. 114–115, cyt. za: „Chopin w krytycy muzycznej…”, s. 373.
  36. „Korespondencja Fryderyka Chopina”, oprac. Z. Helman, Z. Skowron, H. Wróblewska-Straus, Warszawa 2017, t. 2, cz. 1: 1831–1838, s. 130.
  37. C. Mauclair, „Sur le genie de Chopin”, „Le Courrier Musical” XIII nr 1 z 1 stycznia 1910 r., s. 2–5, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 375.
  38. C. Bellaigue, „Silhouette de Chopin”, „Le Courrier Musical” XIII nr 1 z 1 stycznia 1910 r., s. 11–12, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 376.
  39. Przemówienie Ignacego Paderewskiego na obchodach 500. rocznicy zwycięstwa pod Grunwaldem [w:] „Polscy kompozytorzy o Chopinie”, t. II, Warszawa-Kraków 1959, s. 100.
  40. A. Gide, „Notes sur Chopin”, Paris 1949, s. 279.
  41. Paul Landormy, „Chopin”, „Le Menestrel”, 24 czerwca i 1 lipca 1927, s. 277–278, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, s. 267.
  42. A. de Bertha, „Causerie musicale. Chopin”, „Le Mois litteraire et Pittoresque”, marzec 1900 r., s. 241, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 416.
  43. Cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, s. 310.
  44. C. Djavann, Je viens d’ailleurs, Gallimard 2002, s. 81–82. Przekłady z francuskiego autorstwa Katarzyny Losson.
  45. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, Paris 2011, s. 136–137.
  46. Tamże, s. 44.
  47. Tamże, s. 418.
  48. C. Djavann, Les putes voilées n’iront jamais au paradis, Paris 2016, s. 17.
  49. C. Djavann, Je viens d’ailleurs, s. 87.
  50. Tamże, s. 100.
  51. Tamże, s. 140.
  52. Tamże.
  53. C. Djavann, Les putes voilées n’iront jamais au paradis, s.40–41.
  54. Wystąpienie telewizyjne C. Djavann w programie ONPC , https://www.youtube.com/watch?v=3JmLgg-uN28 [dostęp 19.04. 2008].
  55. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 327–328.
  56. Tamże, s. 255.
  57. C. Djavann, La Muette, Paris 2008, s. 13.
  58. C. Djavann, Que pense Allah de l'Europe? Paris 2004, s. 20.
  59. Tamże.
  60. Tamże.
  61. C. Djavann, Bas les voiles! Paris, s. 36.
  62. Tamże.
  63. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 74.
  64. Tamże, s. 140.
  65. Tamże; s. 337.
  66. Tamże, s. 39.
  67. C. Djavann, La dernière séance, Paris 2013, s. 185.
  68. Tamże, s. 184.
  69. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 73.
  70. Wywiad udzielony Sylvie Prioul, Le français est ma patrie, „Le Nouvel Observateur”, https://bibliobs.nouvelobs.com/romans/20131029.OBS3150/chahdortt-djavann-le-francais-est-ma-patrie.html [dostęp 21.03. 2018].
  71. Wywiad udzielony Jean-Claude Raspiengeas, Chadhortt Djavann ou le difficile exil, „La croix”, https://www.la-croix.com/Culture/Livres-Idees/Livres/Chahdortt-Djavann-ou-le-difficile-exil-2015-08-05-1341587 [dostęp 05.08.2015].
  72. Tamże.
  73. V. Hugo, Actes et Paroles, Arvensa Editions 2014, v. II, XIII, s. 424.

Powiązane artykuły

16.04.2020

Nowy Napis Co Tydzień #045 / Peregrynacja

Obejrzyj film

Z okazji pierwszych urodzin Instytutu Literatury 22 lutego 2020 roku zorganizowana została w Warszawie poetycko-muzyczna Noc Chopina. W 210. rocznicę urodzin polskiego kompozytora nastąpiło również uroczyste rozstrzygnięcie V Ogólnopolskiego Poetyckiego Konkursu Chopinowskiego. Jury, składające się z: Wojciecha Gawłowskiego, Małgorzaty Judy-Mieloch, Krzysztofa Kuczkowskiego oraz Adama Wiedemanna przyznało I miejsce Łukaszowi Barysowi za wiersz Fryderyk: słuchanie świata, II miejsce Bogdanowi Nowickiemu za wiersz Krystian Zimerman, III nagrodę Wojciechowi Roszkowskiemu za wiersz Nella miseria oraz siedem wyróżnień. Poniżej publikujemy jeden z wyróżnionych liryków autorstwa Mariusza Baryły, pochodzący z okolicznościowej publikacji Noc Chopina. Jubileuszowa antologia pokonkursowa V Ogólnopolskiego Poetyckiego Konkursu Chopinowskiego „Hymn zachwytu” 2020, wydanej pod redakcją Małgorzaty Judy-Mieloch.

Peregrynacja


  

w Paryżu

wyobraź sobie

chcieli mi poderżnąć gardło

przy stacji metra

a

bezdomne dzieci

między samochodami

te małe upiory

w białych koszulkach

jak żagle

kołyszą się

na krawędzi

jakby

prosiły o śmierć

 

niedawno

spłonął dach

Katedry Notre Dame

a

pod Porte de la Chapelle

pakują ludzi

nie wiadomo skąd

w metalowe

puszki na kołach

i wywożą

nie wiadomo

dokąd

 

widzisz

wojsko nieodmiennie

ćwiczy

pacyfikację tłumów

w imię pokoju

i

dobrobytu

 

miasto płonie

nie wiadomo jednak

w którą stronę

żegluje ogień

kto ocaleje z pożogi

komu

użyźnią

ziemię

te

popioły

 

może być odwrotnie

wiesz

gdzie indziej

emigranci

zwyczajnie

szukają

ziemi obiecanej

na głębokości

zatopionej łodzi

nie chcianej

zawróconej z portu

 

co byś powiedział

o tym

 

niektórzy znoszą to inaczej

toną do wewnątrz

patrzą tylko w

ekrany

okna

oczy

komfortowy

doczesny

świat

 

z którego można wszak

tak łatwo

na skutek przypadku

terroru

lub

dobrowolnie

czy

za sprawą choroby

lekarskiego błędu

własnego

obłędu

zaniedbania

 

kiedy

już

opadną powieki

zasłony

kurtyna

powrócić

do tak zwanych

punktów odniesienia

 

na przykład

miłości

która zdarza się

jednak

rzeczywiście

naprawdę

tylko raz

i którą poznajemy

 

zbyt późno

z której rezygnujemy

zbyt łatwo

 

tak

zwodzi nas piękno

iluzoryczne

cypryjskiego Pigmaliona

erzac

 

jak dawniej

pozostaje

muzyka

ów język

nieokreślony

peregrynacja

 

od mazura

do walca

od matki

do Ojczyzny

z łona

do którego

nie ma powrotu

Zapraszamy do zapoznania się z autorskim odczytaniem utworu.

 

Noc Chopina. Jubileuszowa antologia pokonkursowa V Ogólnopolskiego Poetyckiego Konkursu Chopinowskiego „Hymn zachwytu” 2020, pod redakcją Małgorzaty Judy-Mieloch, Kraków–Ostrów Wielkopolski–Warszawa 2020, s. 23–26.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Przemysław Krajewski, Peregrynacja, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 45

Przypisy

  1. niem.: Rzesza i obszary sąsiednie.
  2. niem.: bzdura.
  3. Sonnenburg, okręg Zielenzig, okręg rejestrowy Landsberg an der Warthe.
  4. „Zbigniew Herbert i poetyka daru”, red. B. Gautier i M. Urbanowski, Kraków 2020, s. 14. We wszystkich cytatach z recenzowanej pozycji pomijam przypisy.
  5. Tamże, s. 16.
  6. J. Siedlecka, „Pan od poezji”, Warszawa 2002; A. Franaszek, „Herbert. Biografia” (t. 1 – „Niepokój”, t. 2 – „Pan Cogito”), Kraków 2018.
  7. „Zbigniew Herbert i poetyka daru…”, s. 21–35.
  8. Tamże, s. 218.
  9. Tamże, s. 203.
  10. Tamże, s. 231.
  11. „A good writer is basically a story teller, not a scholar or a redeemer of mankind”.
  12. Przedstawienie w Teatrze Słowackiego w Krakowie, premiera 23 III 2013 roku.
  13. A.R. Burzyńska, „Ja nie chcę być pochowany żywcem”, http://www.dziennikteatralny.pl/artykuly/ja-nie-chce-byc-pochowany-zywcem.html [dostęp: 23.02.2020]
  14. Patrz na przykład H. Taine, „Les origines de la France contemporaine” (wiele wydań).
  15. B. Dermoncourt, „Ce que l'on sait (ou pas) sur Chopin”, „L’Express”, https://www.lexpress.fr/culture/musique/ce-que-l-on-sait-ou-pas-sur-chopin_844452.html [dostęp: 23.02.2020].
  16. R. Aron, „Immuable et changeante. De la IVe à la Ve République”, 1959.
  17. P. Larousse, „Grand dictionnaire universel du XIXe siècle”, Paryż 1869, t. IV, s. 185–186, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej. Antologia”, pod red. I. Poniatowskiej, Warszawa 2011, t.1, s. 435.
  18. H. Berlioz, „Etudes et souvenirs de theatre”, „Le Temps” XX nr 7076 z 4 września 1880, s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 354.
  19. L. Bourgues, A. Denereaz, „La musique et la vie interieure, «Chopin»”, Paryż 1921, s. 436, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 253
  20. Stefan Witwicki do Fryderyka Chopina w Wiedniu, 6 VII 1831 [w:] „Korespondencja Fryderyka Chopina”, t. 1, zebrał i oprac. B.E. Sydow, Warszawa 1955, s. 179–180.
  21. F. Hoesick, „Chopin. Życie i twórczość”, t. 2, Warszawa 1962, s. 63.
  22. Tamże, s. 40.
  23. E. Sauzay, „Mémoires, cyt. za: Chopin w krytyce…”, t. 1, s. 369.
  24. H. Berlioz, „Etudes et souvenirs de théâtre”, „Le Temps” XX nr 7076 z 4 września 1880 r., s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce…”, t. 1, s. 373.
  25. E. Legouvé, „Théâtre, fêtes et concerts”, „La Presse” z 1 marca 1842, s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 404.
  26. H. Berlioz, „Le Rénovateur” z 15 grudnia 1833, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 354.
  27. „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 336.
  28. F. Schmitt, „Chopin et les musiciens d’aujourd’hui”, „Bravo”, czerwiec 1932, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 294.
  29. M. Tomaszewski, „Chopin. Człowiek, dzieło, rezonans”, Warszawa 2006, s. 656.
  30. F. Mallefille, „Lettre ouverte «A.M.F. Chopin sur sa ballade polonaise»”, „Revue et gazette musicale” V nr 36 z 9 września 1838, s. 362, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 371.
  31. A. Suarès, „Ames et visages. Chopin”, „Les nouvelles litteraires”, 5 marca 1932, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 287.
  32. Patrz „Le Figaro”, 21 maja 1854.
  33. A. Audley, „Frédéric Chopin. Sa vie et ses oeuvres”, Paryż 1880, s. 2, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 373.
  34. H. Bidou, „Chopin”, Paryż 1925, s. 211, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 265.
  35. H. Blaze de Bury, „Musiciens contemporains”, Paryż 1856, s. 114–115, cyt. za: „Chopin w krytycy muzycznej…”, s. 373.
  36. „Korespondencja Fryderyka Chopina”, oprac. Z. Helman, Z. Skowron, H. Wróblewska-Straus, Warszawa 2017, t. 2, cz. 1: 1831–1838, s. 130.
  37. C. Mauclair, „Sur le genie de Chopin”, „Le Courrier Musical” XIII nr 1 z 1 stycznia 1910 r., s. 2–5, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 375.
  38. C. Bellaigue, „Silhouette de Chopin”, „Le Courrier Musical” XIII nr 1 z 1 stycznia 1910 r., s. 11–12, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 376.
  39. Przemówienie Ignacego Paderewskiego na obchodach 500. rocznicy zwycięstwa pod Grunwaldem [w:] „Polscy kompozytorzy o Chopinie”, t. II, Warszawa-Kraków 1959, s. 100.
  40. A. Gide, „Notes sur Chopin”, Paris 1949, s. 279.
  41. Paul Landormy, „Chopin”, „Le Menestrel”, 24 czerwca i 1 lipca 1927, s. 277–278, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, s. 267.
  42. A. de Bertha, „Causerie musicale. Chopin”, „Le Mois litteraire et Pittoresque”, marzec 1900 r., s. 241, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 416.
  43. Cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, s. 310.
  44. C. Djavann, Je viens d’ailleurs, Gallimard 2002, s. 81–82. Przekłady z francuskiego autorstwa Katarzyny Losson.
  45. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, Paris 2011, s. 136–137.
  46. Tamże, s. 44.
  47. Tamże, s. 418.
  48. C. Djavann, Les putes voilées n’iront jamais au paradis, Paris 2016, s. 17.
  49. C. Djavann, Je viens d’ailleurs, s. 87.
  50. Tamże, s. 100.
  51. Tamże, s. 140.
  52. Tamże.
  53. C. Djavann, Les putes voilées n’iront jamais au paradis, s.40–41.
  54. Wystąpienie telewizyjne C. Djavann w programie ONPC , https://www.youtube.com/watch?v=3JmLgg-uN28 [dostęp 19.04. 2008].
  55. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 327–328.
  56. Tamże, s. 255.
  57. C. Djavann, La Muette, Paris 2008, s. 13.
  58. C. Djavann, Que pense Allah de l'Europe? Paris 2004, s. 20.
  59. Tamże.
  60. Tamże.
  61. C. Djavann, Bas les voiles! Paris, s. 36.
  62. Tamże.
  63. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 74.
  64. Tamże, s. 140.
  65. Tamże; s. 337.
  66. Tamże, s. 39.
  67. C. Djavann, La dernière séance, Paris 2013, s. 185.
  68. Tamże, s. 184.
  69. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 73.
  70. Wywiad udzielony Sylvie Prioul, Le français est ma patrie, „Le Nouvel Observateur”, https://bibliobs.nouvelobs.com/romans/20131029.OBS3150/chahdortt-djavann-le-francais-est-ma-patrie.html [dostęp 21.03. 2018].
  71. Wywiad udzielony Jean-Claude Raspiengeas, Chadhortt Djavann ou le difficile exil, „La croix”, https://www.la-croix.com/Culture/Livres-Idees/Livres/Chahdortt-Djavann-ou-le-difficile-exil-2015-08-05-1341587 [dostęp 05.08.2015].
  72. Tamże.
  73. V. Hugo, Actes et Paroles, Arvensa Editions 2014, v. II, XIII, s. 424.

Powiązane artykuły

26.03.2020

Nowy Napis Co Tydzień #042 / „Powiedz mi jeszcze, za co kochasz Chopina?”

Chopin ukrył w kwiatach armaty, panie profesorze,
 i spopularyzował imię Polski na świecie.

Tadeusz Różewicz, Kartoteka

 

„Powiedz mi jeszcze, za co kochasz Chopina?” Rzeczywiście trudno odpowiedzieć na tak postawione pytanie belfra, ale de facto trudno też cokolwiek powiedzieć o Chopinie i nie wpaść w pręgierz utartych frazesów, nie utonąć w matni stałych skojarzeń ugruntowanych w naszej kulturze, tak wyświechtanych, że (pozornie?) wyzbytych sensu. Próby tej nie podejmę, ale na wstępie podzielę się osobistym doświadczeniem. 

Kiedy byłam w wieku „smarkatym”, mechaniczna odpowiedź bohatera z Kartoteki Różewicza o tyle świerzbiła mi uszy, że sama, w owym czasie, z wypiekami na twarzy tłumaczyłam mojemu ojcu – Francuzowi z krwi i kości – dlaczego Chopin jest polski. Rzecz traktowałam niesłychanie poważnie. Atakowałam, posiłkując się całym arsenałem źródeł, wspomagając się najbardziej płomiennymi fragmentami przemówień Paderewskiego. Ojciec słuchał z ogromną uwagą, przytakiwał i nie stawiał żadnego oporu. Nie wiem, czy było to skutkiem trafności moich argumentów czy fascynacji moim ferworem w udowadnianiu mojej racji. 

Od tego czasu wiele wody upłynęło w Wiśle, moje osobiste rozterki tożsamościowe poszły w niepamięć, a zatem i paląca potrzeba ścisłego definiowania podstawowych pojęć z nimi związanych w dużym stopniu zmalała. Do łez rozbawiła mnie jednak przeczytana przez mnie niedawno recenzja przedstawienia w reżyserii Michała Zadary Chopin bez fortepianuPrzedstawienie w Teatrze Słowackiego w Krakowie, premiera 23 III 2013 roku.[1].Przedstawienia nie widziałam, odnoszę się zatem jedynie do samej recenzji, w której chwalą wolę dekonstrukcji „bogoojczyźnianej legendy”, „upaństwowionego wizerunku” Chopina jako „kompozytora uniesień patriotycznych i zadumy zaściankowej” – bo przecież biedak był w rzeczy samej „kosmopolitą-outsiderem, który „uciekł z Polski”, „uciekł od narzucanej mu misji polskiego fortepianu”A.R. Burzyńska, „Ja nie chcę być pochowany żywcem”, http://www.dziennikteatralny.pl/artykuly/ja-nie-chce-byc-pochowany-zywcem.html [dostęp: 23.02.2020][2]. Warto, jak mi się wydaje, przyjrzeć się temu, co inni myślą o Chopinie, a w szczególności co myślą o nim Francuzi, jako najżywiej, prócz nas, zainteresowani tą kwestią. 

Chopin-Europejczyk?

Francuzi dość skwapliwie podkreślają dzisiaj podwójny rodowód „polskiego barda”. Jest to do pewnego stopnia nowość, wskazująca moim zdaniem na prawdziwy paradoks. „Naród” we Francji stał się słowem dość niechętnie używanym, a co za tym idzie, samo stosowanie pojęcia tożsamości narodowej oznacza poruszanie się po śliskim gruncie. Koncept „Francji” miałby być mistyfikacją, złudzeniem. Ba, nawet pisanie historii Francji jest dziś niemalże passé – na topie są prace typu Histoire mondiale de la France (prowadzona przez Patricka Boucherona), stanowiące odpowiedź na tradycyjną „powieść narodową”. Nie oznacza to jednak, iż „szowinizm” kulturowy słabnie. 

Gwoli sprawiedliwości zaznaczę, iż najczęstszym określeniem narodowości Chopina w środkach masowego przekazu jest „polski kompozytor”, uzupełniony wzmianką, iż Francja była jego drugą ojczyzną. Większość publikacji na temat kompozytora zawiera informację, iż Chopin uważał się za Polaka. Jednak w dość zręczny czy też pokrętny sposób Francuzi nie rezygnują z odciśnięcia swojego piętna. Nie jest wszak tajemnicą, że od czasów rewolucji francuskiej naczelną francuską cnotą „narodową” jest szerzenie „uniwersalizmu”. Już zresztą dla Kartezjusza człowiek jest Francuzem, dzięki czemu jest uniwersalnyPatrz na przykład H. Taine, „Les origines de la France contemporaine” (wiele wydań).[3]. W XIX wieku powstaje panujące do dziś przekonanie, że Francja jest idealną syntezą Europy. Nie sposób we Francji nawet podjąć tematu tożsamości francuskiej, nie nawiązując do tej wiekuistej misji. Na każdym kroku zatem Francuzi podkreślają w pierwszej kolejności uniwersalny wymiar muzyki Chopina, w drugiej jego europejskość: 

„Choć niewątpliwie jest symbolem polskiej duszy, częściowo jest z pochodzenia Francuzem (jego matka jest Polką, ale ojciec Francuzem). Romantyk czy klasyk? Polak czy Francuz? Przede wszystkim Europejczyk”!B. Dermoncourt, „Ce que l'on sait (ou pas) sur Chopin”, „L’Express”, https://www.lexpress.fr/culture/musique/ce-que-l-on-sait-ou-pas-sur-chopin_844452.html [dostęp: 23.02.2020].[4]

Ale i w Polsce specjaliści niekiedy do znudzenia podkreślają europejskość kompozytora. Obowiązkowo idzie za tym argumentacja oparta na oczywistościach: twórczość Chopina była głęboko osadzona w muzyce europejskiej i stanowiła kamień milowy w jej dalszym rozwoju. Autorce niniejszego tekstu, narodowości polsko-francuskiej, trudno jednak wyzbyć się przykrego wrażenia, że gdy Francuzi wysuwają na pierwszy plan europejskość Chopina i uniwersalność jego muzyki, de facto go sobie przywłaszczają. Jest europejski i uniwersalny – to jest oczywiście dziedzictwo francuskie! Tymczasem, kiedy Polacy podkreślają te same przymioty, zazwyczaj odżegnują się od prowincjonalności. 

„Nieprzenikniony książę z bajki”

„Gdy ludzie nie wybierają, wydarzenia wybierają dla nich”, pisał Raymond AaronR. Aron, „Immuable et changeante. De la IVe à la Ve République”, 1959.[5]. Dodajmy też, że ostatnie słowo należy – jak wiadomo – do możnych tego świata. Chopin nie musiał być Polakiem, a jego muzyka nie musiała być polska. W dniu 2 listopada 1830 roku opuścił kraj na zawsze. Do Paryża przybył w wieku dwudziestu jeden lat. Choć był już wtedy dojrzałym artystą, większość jego dzieł powstała tam. Zaledwie kilka miesięcy po wprowadzeniu się na 27 boulevard Poissonnière, cieszył się już powszechnym uznaniem paryskiej socjety i błyszczał na najbardziej snobistycznych salonach. W zawrotnym tempie rozpoznano w nim artystę wyjątkowego. Zresztą w ciągu całej jego kariery najbardziej wpływowe paryskie czasopismo muzyczne, „Revue et Gazette musicale de Paris”, pisało o nim wyłącznie w superlatywach. Przez osiemnaście lat współtworzył elitę artystyczną i duchową Francji. I choć niektóre encyklopedie XIX-wieczne podają informację o francuskim rodowodzieP. Larousse, „Grand dictionnaire universel du XIXe siècle”, Paryż 1869, t. IV, s. 185–186, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej. Antologia”, pod red. I. Poniatowskiej, Warszawa 2011, t.1, s. 435.[6], współcześni jednogłośnie niemal postrzegali Chopina jako Polaka. Stało się tak pomimo nazwiska o brzmieniu niepozostawiającym żadnych wątpliwości: Nicolas Chopin był francuskim emigrantem, który przyjechał z Lotaryngii do Polski w wieku siedemnastu lat. Według francuskiego kodeksu cywilnego Fryderyk odziedziczył po nim narodowość francuską, co potwierdza zresztą francuski paszport wydany mu 1 sierpnia 1835 roku. Dodatkowo Fryderyk mówił biegle po francusku – aczkolwiek z lekkim akcentemH. Berlioz, „Etudes et souvenirs de theatre”, „Le Temps” XX nr 7076 z 4 września 1880, s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 354.[7] – a wyśmienita edukacja, którą otrzymał, pozwoliła mu doskonale wtopić się w środowisku paryskiej arystokracji, której stał się ulubieńcem.

Co sprawiło, że mimo jego długoletniego pobytu we francuskiej stolicy oraz renomy jaką się cieszył, z upływem lat nie zaczęto go postrzegać jako swojego? Po prawdzie, niektórzy tym chętniej widzieli w nim Polaka, ponieważ polonofilia była w ten czas szalenie modna. Sprawa polska stała się symbolem walki o wolność przeciw despotyzmowi, toteż poruszała niemal całą Francję. W duchu romantyzmu to uczucie sympatii wzmogło się jeszcze dodatkowo w obliczu klęski powstania listopadowego. Na znak solidarności z Polakami noszono czarne opaski. Jednak o Polsce w gruncie rzeczy wiedziano bardzo niewiele – jak ujmują to późniejsi francuscy biografowie kompozytora: „pośród współczesnych Chopin uchodził za tajemniczego gościa, nieprzeniknionego księcia z bajki z dalekiej Polski…”L. Bourgues, A. Denereaz, „La musique et la vie interieure, «Chopin»”, Paryż 1921, s. 436, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 253[8].

Chopin wybrał ojczyznę zanim wybrano ją za niego. Z całych sił bronił się przed asymilacją. Czynił wszystko, co w jego mocy, aby brano go za przedstawiciela Wielkiej Emigracji. 

Chopin opuścił Polskę przed wybuchem powstania, które zastało go w Wiedniu. Od powrotu i dołączenia do powstańców odwiedli go rodzice oraz przyjaciele: „Życzyć jednak należy, abyś na przyszłość pamiętał, kochany przyjacielu, żeś wyjechał nie po to, aby tęsknić, lecz aby w swej sztuce ukształcić się i zostać pociechą i chwałą swojej rodziny i kraju” – pisał do niego Stefan WitwickiStefan Witwicki do Fryderyka Chopina w Wiedniu, 6 VII 1831 [w:] „Korespondencja Fryderyka Chopina”, t. 1, zebrał i oprac. B.E. Sydow, Warszawa 1955, s. 179–180.[9]. Francuzom ta sekwencja wydarzeń była nieznana. Wierzyli, że Chopin jest uchodźcą politycznym, jednym z blisko ośmiu tysięcy wówczas przyjętych. Były ku temu powody. Gdy w 1832 roku powstało czysto patriotyczne Towarzystwo Literackie Polskie, Chopin natychmiast wystąpił o członkostwoF. Hoesick, „Chopin. Życie i twórczość”, t. 2, Warszawa 1962, s. 63.[10]. Stale widywano go u Czartoryskich, Platerów, Ossolińskich, Plichtów i innychTamże, s. 40.[11].

Bliskie otoczenie widziało też emocje, które wykraczały poza zwykłą francuską konwencję społeczną. Wbrew pewnym legendom Chopin nie obnosił się ze swoją tęsknotą za krajem. Był człowiekiem powściągliwym, a demonstracyjnego sentymentalizmu wręcz nie cierpiał. O żalu swym nigdy otwarcie nie mówił. Ci, którzy z nim regularnie obcowali, mogli jednak wyłapać pewne znamienne symptomy nostalgii. Kompozytor Eugène Sauzay opowiada w swych wspomnieniach, jak to na pewnym kameralnym wieczorku tanecznym, zagrawszy mazurek B-dur, Chopin zaczął następnie uczyć gości krokówE. Sauzay, „Mémoires, cyt. za: Chopin w krytyce…”, t. 1, s. 369.[12]. Berlioz z kolei stwierdza:  

Był niezawodny środek, z pomocą którego można było artystę oderwać od fortepianu – to prośba, skierowana doń o zagranie Marsza Żałobnego, skomponowanego pod wpływem klęsk, jakich doznała Polska. Nigdy prośbie tej nie odmówił; lecz gdy zamilkł ostatni ton, brał kapelusz i wychodziłH. Berlioz, „Etudes et souvenirs de théâtre”, „Le Temps” XX nr 7076 z 4 września 1880 r., s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce…”, t. 1, s. 373.[13].  

Tego typu spostrzeżeń wymieniać można bez liku. Fama roznosi się szybko w tak elitarnym środowisku. Nic dziwnego zatem, że opinia dramatopisarza Ernesta Legouvé „w Chopinie mamy dwie istoty: patriotę i artystę; dusza pierwszej ożywia geniusz drugiej”E. Legouvé, „Théâtre, fêtes et concerts”, „La Presse” z 1 marca 1842, s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 404.[14], do odosobnionych nie należała. 

Ekscentryczność muzyki

Szalę przeważała jednak sama muzyka, jej oryginalność. Brzmiała po prostu inaczej, nieznajomo. Nie sprowadza się to jedynie do niespotykanych rytmów, polskich tańców ludowych. Tak samo bowiem odbierano chociażby szopenowskie etiudy. Świeżość i „ekscentryczność” muzyki tak zbijała z tropu, że współcześni nijak nie byli w stanie umiejscowić Chopina w jakiejś ciągłości historycznej. Sam Berlioz w pierwszym swym artykule o Chopinie oznajmił, iż zarówno jako wykonawca, jak i kompozytor jest on jedyny w swoim rodzajuH. Berlioz, „Le Rénovateur” z 15 grudnia 1833, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 354.[15]. Francuz potrafił natomiast określić pewne specyficzne rysy dzieł Chopina: bogactwo harmoniczne, chromatyczną ornamentację, nowatorskie efekty kolorystyczne i brzmieniowe, przesunięcia rytmiczne. Mnożyły się zatem w prasie określenia typu „dziwna muzyka”, „ekscentryczny rodowód”, „niewytłumaczalny fenomen”„Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 336.[16]. Fascynująca inność przypisywana była polskości. Jak podsumował to Florent Schmitt na początku lat trzydziestych XX wieku: „[…] w dziele Chopina akcent narodowy, daleki, uwodził Francuzów, ponieważ był im mniej znany. Geniusz Chopina nie był czysto indywidualny, lecz wyrażał duszę obcego kraju”F. Schmitt, „Chopin et les musiciens d’aujourd’hui”, „Bravo”, czerwiec 1932, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 294.[17].

Kolejnym powodem, dla którego muzykę Chopina odbierano jako polską, jest zwyczajnie wrażliwość współczesnych na „ilustracyjny” charakter muzyki i poszukiwanie przez nich pozamuzycznych treści, niezależnie zresztą od intencji kompozytora. Trudno oczywiście, aby Francuzi mieli te same historyczne punkty odniesienia co polska publiczność, która w Polonezie A-dur op.40 widziała zwycięstwo Sobieskiego pod Wiedniem, w Polonezie As-dur op.53 bitwę powstańców listopadowych pod Grochowem, a Polonez es-moll op.26 nazwała „syberyjskim”M. Tomaszewski, „Chopin. Człowiek, dzieło, rezonans”, Warszawa 2006, s. 656.[18]. Jednak polska emigracja nie żyła na uboczu, a Francja jak już było wspomniane, miała świadomość toczącego się w Polsce dramatu. I tak Félicien Mallefille, po wysłuchaniu pierwszej Ballady g-moll, „ballady polskiej”, o charakterze wybitnie narracyjnym (i ponoć w tym wypadku rzeczywiście zainspirowanej Mickiewiczem, jeżeli wierzyć Schumannowi), pośpiesznie publikuje list otwarty do Chopina, w którym przyznaje się do popełnienia wierszy pod wpływem owego utworu: „Gdybym nawet źle tłumaczył sobie Balladę, przyjm tę ofiarę jako dowód moich uczuć dla Pana i współczucia dla Jego bohaterskiej ojczyzny”F. Mallefille, „Lettre ouverte «A.M.F. Chopin sur sa ballade polonaise»”, „Revue et gazette musicale” V nr 36 z 9 września 1838, s. 362, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 371.[19].

Pozamuzyczne skojarzenia były na tyle silne, że kilkadziesiąt lat później spowodowały niezwykle złośliwy komentarz znakomitego francuskiego pisarza André Suareza, który najwyraźniej za Chopinem nie przepadał. Po wypomnieniu kompozytorowi nawracającego metrum 3/4 oraz nadużywania septym, Francuz puentował: „w tym lustrze przechodzą wciąż na nowo, jak się zdaje, jeźdźcy z Polski, wszystkie te kawalkady heroicznej niedoli, czapki i kubraki, pióropusze, ułani, husarze, miecze i szable. Jak ja nienawidzę tego karnawału ze stepów [sic!] w paryskim salonie”A. Suarès, „Ames et visages. Chopin”, „Les nouvelles litteraires”, 5 marca 1932, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 287.[20].

Słowiańska kapryśność

Do tego momentu współczesny czytelnik nie ma powodu do niepokoju. Chopin tęsknił za Polską. Skoro tak, bezpiecznie można założyć, iż żal wyrażony w dziełach artysty chociaż częściowo przypisać można tej tęsknocie. Z kolei, skoro jak najbardziej „obiektywnie” w muzyce Chopina rozpoznać można inspirację polskimi motywami ludowymi (aczkolwiek nigdy bezpośrednio nie cytowanymi), trudno odmówić jej polskości. 

Spragnionemu rzeczowości odbiorcy trudniej jest jednak traktować poważnie impresje muzyczne na temat Chopina oraz portrety duchowe kompozytora pisane przez jemu współczesnych. W owych czasach muzykologia jeszcze się nie narodziła. W „Revue et Gazette musicale de Paris” muzykę recenzowali pisarze, dziennikarze, artyści, w tym Balzac, Dumas i Delacroix. Za pomocą bujnych literackich metafor usiłowali dotrzeć do esencji omawianych dzieł. W dobie romantyzmu to, co nienamacalne, niewyrażalne posiadało znacznie większy oddźwięk niż dzisiaj. Głoszono istnienie „dusz” narodów. Jeszcze pod koniec wieku XIX wytłumaczenie teoretyczne tego zjawiska wykładał lekarz i antropolog Gustave le Bon, jeden z naczelnych twórców psychologii społecznej. Mało kto pamięta dziś o jego „Psychologii rozwoju narodów”, w której wyraża pogląd, iż ewolucja instytucji politycznych, religii czy ideologii danego kraju jest zmianą jedynie powierzchowną. Zbiorowy duch w swojej kwintesencji jest nieprzemijalny, zmieniają się tylko jego formy wyrazu. Narody są „wyższymi i autonomicznymi bytami” złożonymi z poszczególnych jednostek. A każda z tych poszczególnych jednostek zapisuje się w ponadczasowej wspólnocie. Trudno zrozumieć kontekst recepcji Chopina bez uświadomienia sobie tych „mentalnych ram”. 

W muzyce Chopina odnajdywano ówczesne wyobrażenia o jego kraju. Wśród licznych powtarzających się skojarzeń jedna cecha wymieniana była szczególnie często – mianowicie zmienność nastrojów występująca w jednym utworze. Louis Énault pisał:

Gniew głucho grzmiał między dwiema frazami w kadencji eleganckiego scherzo; spokojna etiuda była nagle przerwana przez jakiś namiętny wybuch. Niektórzy mówili: „to dziwne” i przewracali stronę wzruszając pogardliwie ramionami, ale inni zastanawiali się po cichu, z ilu łez takie kaprysy wynikały! […] Zawsze [natchnienie Chopina] sprawia wrażenie czegoś nieco pierwotnego; odmierza melodię w rytmie nerwowym i energicznym, i ten to rytm przede wszystkim porywa i zaskakuje. Jest u niego, jak u wszystkich królów kaprysu, coś niespodziewanego, co nieustannie zadziwiaPatrz „Le Figaro”, 21 maja 1854.[21].  

Agathe Audley ambiwalencję w Chopinie przypisywała jego podwójnemu pochodzeniu, przeciwstawiając polską „dziką fantazję” francuskiemu „eleganckiemu wdziękowi”. Chopin  

był uduchowiony i żywy jak Francja, do której należał jego ojciec; kapryśny i namiętny jak Polska, która rościła sobie doń prawa przez matkę; w podwójności jego dwu ojczyzn leżała część czaru i niezwykłości jego talentu. Tym jednak, co w nim przeważyło i czego nosił nieusuwalne znamię, była nie Francja, lecz PolskaA. Audley, „Frédéric Chopin. Sa vie et ses oeuvres”, Paryż 1880, s. 2, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 373.[22].  

Wielu uważało samą występującą u Chopina ambiwalencję emocji za polską swoistość – względnie słowiańską. Tym razem przytoczę wypowiedź późniejszą, dziennikarza i krytyka literackiego Henriego Bidou: 

Wszędzie, w całej jego twórczości, znajduje się owo współistnienie dwóch płaszczyzn, i szczerze mówiąc, rodzaj sprzeczności, którą Liszt przypisałby prawdopodobnie słowiańskiemu charakterowi. Chopin nigdy się ze sobą nie zgadza. Jest smutny i radosny zarazem. Melancholia nagle ustępuje impulsywności. Śpiewał kantylenę, a oto staje się opanowany szaleńczym pędem. Jest niestabilny, drżący, transparentny i zmiennyH. Bidou, „Chopin”, Paryż 1925, s. 211, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 265.[23].

Pewne analogie odnajdujemy w opisach polskiego temperamentu w literaturze francuskiej, gdzie jako cechy naczelne Polaków ochoczo wysuwano ich emocjonalność, zmienność, kapryśność – cechy, które Anglicy bardzo ładnie podsumowują przymiotnikiem „mercurial”. Ukazane w krzywym zwierciadle daje to labilność i neurotyczność, nota bene niekiedy zarzucaną Chopinowi. Można by zatrzymać się na niezbyt przychylnych portretach Polaków występujących w „Komedii Ludzkiej” (Wenceslas Steibock w Kuzynce Bietce, Adam Laginski w Fałszywej kochance czy Adam de Wierszowice w Poszukiwaniu absolutu), ale po co? Balzak był zwolennikiem władzy absolutnej, Polaków miał za mącicieli pokoju społecznego i sympatią do sprawy polskiej w związku z tym nie pałał. Mnie osobiście urzeka i mile łechce duszę postać Néel de Nehou, w subwersyjnej powieści Un Prêtre marié. Jules Barbey d’Aurevilly odmalowuje tam młodzieńca szaleńczo impulsywnego, o czystym sercu, lecz niezwykle gwałtownych namiętnościach, i przypisuje je polskim genom jego matki. To po niej odziedziczyć miał krnąbrność oraz wszystkie „dzikie ekscesy”, ale też i rycerskość, oraz ideały jakby „anachroniczne”. 

Każdy, kto obserwował tego wybitnego, szlachetnego artystę, którego rozwój dokonał się niemal na naszych oczach, dostrzegł, że po latach spędzonych w sercu cywilizacji jego narodowość pozostała niczym nienaruszona […] A mówię tu o dziełach jego drugiego okresu, o nokturnach, które pisał po dziesięciu latach pobytu w sercu wyrafinowanego intelektualnie społeczeństwa paryskiego. […] Słowianie mają we krwi coś gwałtownego, impulsywnego, czego się zwykle nie spotyka wśród ludów Bałtyku; każdy kto poznał Chopina, z pewnością zauważył, jak ta ojczysta chropowatość zmieniała się pod wpływem osobistej elegancji i dystynkcji. […] Chopin nie był wolny od porywów, które przypominały barbarzyńską ziemię – głębokie ślady jej energii znajdziemy w niejednym z jego mazurków, tak słabo pojętych przez tłum, który dostrzegał li tylko ich stronę frywolną…H. Blaze de Bury, „Musiciens contemporains”, Paryż 1856, s. 114–115, cyt. za: „Chopin w krytycy muzycznej…”, s. 373.[24]. 

W tym opisie Henri Blaze’a de Bury, pisarza i krytyka muzycznego, odnajdujemy wszystkie wymienione już elementy: specyficzną emocjonalność (to słowiańska sygnatura), fascynację daleką ojczyzną kompozytora (nie wyzbytą zresztą lekkiego poczucia wyższości), przekonanie o niezmienności duszy narodu.

 

Pod wpływem Warszawy

Z wiekiem XX muzykologia profesjonalizuje się. Staje się jasne, że muzyka Chopina nie zrodziła się na pustyni. Specjaliści podkreślają filiacje z operą włoską, z Bachem, z klawesynistami francuskimi. Wskazują na przełomową rolę twórczości Chopina dla ewolucji języka muzycznego. Ugruntowuje się pogląd, że Chopin był kompozytorem awangardowym, trzymającym się z dala od wpływów artystów jego epoki, a zarazem wyprzedzającym ich o przynajmniej pół wieku. Jednocześnie, dzięki dotarciu przez jego francuskich biografów do polskich źródeł, „polskość” Chopina materializuje się. To dzięki Édouard’owi Ganche’owi, pierwszemu „poważnemu” biografowi Chopina i twórcy Towarzystwa Chopinowskiego w Paryżu, wiedza o polskiej młodości kompozytora dociera do szerokiej publiczności. Okazuje się, że Nicolas Chopin w 1794 roku wstąpił do gwardii narodowej i uczestniczył w insurekcji Kościuszkowskiej. Dom, w którym Fryderyk się wychował, był polski. Warszawskie środowisko intelektualne, skupione wokół Towarzystwa Przyjaciół Nauk (tworzonego między innymi przez Staszica, Elsnera, Kurpińskiego) wraz z ich programem narodowym, wywarło na kompozytora niepośledni wpływ. Niewątpliwie motywem wyjazdu z Polski był rozwój artystyczny, ale i poszukiwanie bazy materialnej. Opublikowana jest cała korespondencja, prowadzona zresztą wyłącznie z najbliższymi, w tym jeden z ostatnich listów Chopina, napisany do Wojciecha Grzymały: „Tymczasem moja sztuka gdzie się podziała? A moje serce gdziem zmarnował? Ledwie że jeszcze pamiętam, jak w kraju śpiewają”„Korespondencja Fryderyka Chopina”, oprac. Z. Helman, Z. Skowron, H. Wróblewska-Straus, Warszawa 2017, t. 2, cz. 1: 1831–1838, s. 130.[25]. Na światło dzienne wychodzi wreszcie słynny dziennik „stuttgarcki” – przeszywający i jedyny w swoim rodzaju przelew uczuć kompozytora spisany na papierze, wyraz prawdziwego wstrząsu i wewnętrznego rozdarcia po otrzymaniu wieści o upadku Warszawy. 

Rzecz jasna, do głębszego zrozumienia jego postaci przyczyniło się odkrycie również wielu innych elementów, związanych z życiem osobistym. „Tajemnica” Chopina nijak nie sprowadza się jednak do jego narodowości. Tak czy owak z czasem utwierdza się obraz Chopina jako kompozytora narodowego, „Słowianina na wygnaniu”, jak określa go Camille Mauclair, w specjalnym numerze „Le Courrier musical” poświęconym kompozytorowi. Dalej poeta wyznaje, iż przez długi czas dzieła „polskie”, to jest ballady, mazurki, scherza i polonezy, były postrzegane jako ciekawostki o egzotycznym kolorycie, podczas gdy: 

jego [Chopina] idée fixe było służenie ojczyźnie wedle własnych możliwości i zdolności, nadając prawo obywatelstwa w Europie zachodniej geniuszowi słowiańskiemu, który germańska koalicja zdecydowała była zdusić. […] nie chodziło zatem o kaprys artysty sięgającego od czasu do czasu po naiwne czy pikantne tematy; analiza dzieła wykazuje, że był w tym przemyślany, konsekwentny zamiar.C. Mauclair, „Sur le genie de Chopin”, „Le Courrier Musical” XIII nr 1 z 1 stycznia 1910 r., s. 2–5, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 375.[26] 

W tym samym numerze Camille Bellaigue, stwierdziwszy iż Chopin był bardziej polski „aniżeli inni są francuscy, włoscy lub niemieccy”, kontynuuje w tonie już znacznie mniej miłym dla polskich uszu: 

obok poezji i namiętności, obok fantazji, rycerskiego uniesienia i entuzjazmu, obok wszystkich zalet, które decydują o powabie, pięknie i chwale jego ojczyzny, nosi w sobie te same przyczyny słabości i upadku: nieopanowane, chorobliwe nerwy, przerost wyobraźni wobec logiki, kapryśny humor i smak rzeczy błyskotliwych, napuszonychC. Bellaigue, „Silhouette de Chopin”, „Le Courrier Musical” XIII nr 1 z 1 stycznia 1910 r., s. 11–12, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 376.[27].

Czy szlachetnie jest wykorzystywać „kartę szopenowską” dla względów politycznych? Dla konstruowania mitów zjednujących wspólnotę wokół wybitnych jednostek? W latach pierwszej wojny światowej i w ostatecznej bitwie o odnalezienie swego miejsca na mapie Polska kartą szopenowską bezsprzecznie grała. Ale grała nią także Francja – w obliczu agresji niemieckiej i w przypływie uczuć lojalistycznych, dodatkowo rozsierdzonych prośbą Polaków o przeniesienie prochów Chopina do Polski. 

W okresach geopolitycznie niepewnych Francuzi zwykle wysuwają francuskość, a co najmniej dwukulturowość kompozytora. Jakże znamienne pod tym względem są Notatki o Chopinie André Gide’a. Książeczka poświęcona jest próbie rozstrzygnięcia debaty przeciwstawiającej klasycystów i romantyków. Gdy w tym samym roku Paderewski demonstruje, iż Chopin wyrażał polską duszę, („w tej muzyce, co się rada wymyka od dyscypliny metrycznej, co się uchyla od karności rytmu, co nie znosi metronomu jak znienawidzonego rządu, w tej muzyce słyszy się poznaje, że naród nasz, że cała polska żyje, czuje, działa in tempo rubatoPrzemówienie Ignacego Paderewskiego na obchodach 500. rocznicy zwycięstwa pod Grunwaldem [w:] „Polscy kompozytorzy o Chopinie”, t. II, Warszawa-Kraków 1959, s. 100.[28]), Gide przeciwstawia Chopina duszy niemieckiej, podkreślając jej francuskość. Zastrzega się przy tym oczywiście, że nie przemawia przez niego żaden nacjonalistyczny rewanżyzm, o czym świadczy jego nad wyraz zrozumiała argumentacja: 

Jeśli rozpoznaję w dziele Chopina polską inspirację i źródło, lubię również dostrzec w tej pierwszej warstwie rys i kształt francuski. Czy idę za daleko? Weźmy, że nie ma nic iście francuskiego w kompozycji tych poematów, ale że raczej ciągłe obcowanie z kulturą francuską i jej duchem sprawiło, że dokładnie uwypukliły się w niej najbardziej antygermańskie cechy słowiańskiego geniuszuA. Gide, „Notes sur Chopin”, Paris 1949, s. 279.[29].

Nie Gide jeden miał chrapkę na Chopina. Nieco mniej subtelnymi środkami wyrazu operował Paul Landormy: „[…] z całą pewnością Chopin był romantykiem. Lecz wielkie egzaltacje uczuć są u niego łagodzone przez rodzaj gustu klasycznego, będący zapewne jedynie instynktem rasy”Paul Landormy, „Chopin”, „Le Menestrel”, 24 czerwca i 1 lipca 1927, s. 277–278, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, s. 267.[30]. Francuskiej, ma się rozumieć. Całe zagadnienie tożsamości Chopina, redaktor muzycznego czasopisma Le Ménestrel Alexandre de Bertha podsumowuje natomiast następująco: 

Analiza jego dzieł ujawnia obecność dwóch elementów konstytutywnych: francuskiego i słowiańskiego, które doskonale się uzupełniają. Jeden dostarcza proporcjonalnych ram, zawsze świetnie dostosowujących się do różnorodnego charakteru idei, których źródłem jest element drugi. Ponad nimi zaś unosi się francuska jasność i smak paryski, działające w charakterze pełnych taktu i pomysłowości gospodarzy. Umieszczanie Chopina pośród kompozytorów francuskich nie jest wyrazem szowinizmu, lecz rzetelnościA. de Bertha, „Causerie musicale. Chopin”, „Le Mois litteraire et Pittoresque”, marzec 1900 r., s. 241, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 416.[31]

Innymi słowy, nie brakło Francuzom chęci zaanektowania Chopina, choć zapewne była ona słabsza w czasach, gdy cała Europa mówiła po francusku. Fakt, że tego typu starania są doprawdy nieliczne i niezbyt konsekwentnie prowadzone, zawdzięczamy tylko Chopinowi. Wszelkie bowiem znaki na niebie i na ziemi mówią Francuzom, że stanowczo opierałby się tej naturalizacji.

Oczywiście dochodzimy w pewien sposób do absurdalności tępego przeciwstawiania sobie patriotyzmu i uniwersalności. Jedno wszak jest pewne: Chopin pragnął być twórcą narodowym, co wyczuwali już ludzie mu współcześni. Choć już za młodu w Warszawie był bywalcem kosmopolitycznych salonów, Chopin prowincjonalności się nie bał. Jaki kosmopolita zresztą, spędziwszy prawie dwadzieścia lat w ojczyźnie Victora Hugo, Lamartine’a czy Vigny’ego, pisałby pieśni wyłącznie do tekstów polskich poetów? 

Każdy ma swoją osobistą odpowiedź na pytanie postawione w tytule. Ale Chopin świadomie wybrał polskość i jest to niezwykle krzepiąca myśl. Doskonale wyczuli to jego przyjaciele, słuchacze, kolejne pokolenia artystów i krytyków muzycznych. Że nam, współczesnym, trudno jest używać tych samych słów, nie popadając w patos, a wymogi estetyczne naszych czasów patosu nie tolerują, to zupełnie inna kwestia. Podeprę się zatem cytatem jeszcze jednego Francuza, Guya de Pourtalès’a:

[Chopin] dawał każdemu sens cudu nieskończoności w skończoności, tajemnicy w jasności, uniwersalizmu przełożonego za pomocą kilku nut o przezroczystej i niezmierzonej prostocie. Polska Chopina nie pozostaje przybita do krzyża męczenników; jest jednym z najbardziej wzruszających, lekkich i pięknych wyrazów ludzkiego cierpieniaCyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, s. 310.[32].

Jest to, jak dla mnie, jedno z najbardziej ujmujących świadectw.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Katarzyna Losson, „Powiedz mi jeszcze, za co kochasz Chopina?”, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 42

Przypisy

  1. niem.: Rzesza i obszary sąsiednie.
  2. niem.: bzdura.
  3. Sonnenburg, okręg Zielenzig, okręg rejestrowy Landsberg an der Warthe.
  4. „Zbigniew Herbert i poetyka daru”, red. B. Gautier i M. Urbanowski, Kraków 2020, s. 14. We wszystkich cytatach z recenzowanej pozycji pomijam przypisy.
  5. Tamże, s. 16.
  6. J. Siedlecka, „Pan od poezji”, Warszawa 2002; A. Franaszek, „Herbert. Biografia” (t. 1 – „Niepokój”, t. 2 – „Pan Cogito”), Kraków 2018.
  7. „Zbigniew Herbert i poetyka daru…”, s. 21–35.
  8. Tamże, s. 218.
  9. Tamże, s. 203.
  10. Tamże, s. 231.
  11. „A good writer is basically a story teller, not a scholar or a redeemer of mankind”.
  12. Przedstawienie w Teatrze Słowackiego w Krakowie, premiera 23 III 2013 roku.
  13. A.R. Burzyńska, „Ja nie chcę być pochowany żywcem”, http://www.dziennikteatralny.pl/artykuly/ja-nie-chce-byc-pochowany-zywcem.html [dostęp: 23.02.2020]
  14. Patrz na przykład H. Taine, „Les origines de la France contemporaine” (wiele wydań).
  15. B. Dermoncourt, „Ce que l'on sait (ou pas) sur Chopin”, „L’Express”, https://www.lexpress.fr/culture/musique/ce-que-l-on-sait-ou-pas-sur-chopin_844452.html [dostęp: 23.02.2020].
  16. R. Aron, „Immuable et changeante. De la IVe à la Ve République”, 1959.
  17. P. Larousse, „Grand dictionnaire universel du XIXe siècle”, Paryż 1869, t. IV, s. 185–186, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej. Antologia”, pod red. I. Poniatowskiej, Warszawa 2011, t.1, s. 435.
  18. H. Berlioz, „Etudes et souvenirs de theatre”, „Le Temps” XX nr 7076 z 4 września 1880, s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 354.
  19. L. Bourgues, A. Denereaz, „La musique et la vie interieure, «Chopin»”, Paryż 1921, s. 436, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 253
  20. Stefan Witwicki do Fryderyka Chopina w Wiedniu, 6 VII 1831 [w:] „Korespondencja Fryderyka Chopina”, t. 1, zebrał i oprac. B.E. Sydow, Warszawa 1955, s. 179–180.
  21. F. Hoesick, „Chopin. Życie i twórczość”, t. 2, Warszawa 1962, s. 63.
  22. Tamże, s. 40.
  23. E. Sauzay, „Mémoires, cyt. za: Chopin w krytyce…”, t. 1, s. 369.
  24. H. Berlioz, „Etudes et souvenirs de théâtre”, „Le Temps” XX nr 7076 z 4 września 1880 r., s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce…”, t. 1, s. 373.
  25. E. Legouvé, „Théâtre, fêtes et concerts”, „La Presse” z 1 marca 1842, s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 404.
  26. H. Berlioz, „Le Rénovateur” z 15 grudnia 1833, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 354.
  27. „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 336.
  28. F. Schmitt, „Chopin et les musiciens d’aujourd’hui”, „Bravo”, czerwiec 1932, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 294.
  29. M. Tomaszewski, „Chopin. Człowiek, dzieło, rezonans”, Warszawa 2006, s. 656.
  30. F. Mallefille, „Lettre ouverte «A.M.F. Chopin sur sa ballade polonaise»”, „Revue et gazette musicale” V nr 36 z 9 września 1838, s. 362, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 371.
  31. A. Suarès, „Ames et visages. Chopin”, „Les nouvelles litteraires”, 5 marca 1932, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 287.
  32. Patrz „Le Figaro”, 21 maja 1854.
  33. A. Audley, „Frédéric Chopin. Sa vie et ses oeuvres”, Paryż 1880, s. 2, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 373.
  34. H. Bidou, „Chopin”, Paryż 1925, s. 211, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 265.
  35. H. Blaze de Bury, „Musiciens contemporains”, Paryż 1856, s. 114–115, cyt. za: „Chopin w krytycy muzycznej…”, s. 373.
  36. „Korespondencja Fryderyka Chopina”, oprac. Z. Helman, Z. Skowron, H. Wróblewska-Straus, Warszawa 2017, t. 2, cz. 1: 1831–1838, s. 130.
  37. C. Mauclair, „Sur le genie de Chopin”, „Le Courrier Musical” XIII nr 1 z 1 stycznia 1910 r., s. 2–5, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 375.
  38. C. Bellaigue, „Silhouette de Chopin”, „Le Courrier Musical” XIII nr 1 z 1 stycznia 1910 r., s. 11–12, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 376.
  39. Przemówienie Ignacego Paderewskiego na obchodach 500. rocznicy zwycięstwa pod Grunwaldem [w:] „Polscy kompozytorzy o Chopinie”, t. II, Warszawa-Kraków 1959, s. 100.
  40. A. Gide, „Notes sur Chopin”, Paris 1949, s. 279.
  41. Paul Landormy, „Chopin”, „Le Menestrel”, 24 czerwca i 1 lipca 1927, s. 277–278, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, s. 267.
  42. A. de Bertha, „Causerie musicale. Chopin”, „Le Mois litteraire et Pittoresque”, marzec 1900 r., s. 241, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 416.
  43. Cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, s. 310.
  44. C. Djavann, Je viens d’ailleurs, Gallimard 2002, s. 81–82. Przekłady z francuskiego autorstwa Katarzyny Losson.
  45. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, Paris 2011, s. 136–137.
  46. Tamże, s. 44.
  47. Tamże, s. 418.
  48. C. Djavann, Les putes voilées n’iront jamais au paradis, Paris 2016, s. 17.
  49. C. Djavann, Je viens d’ailleurs, s. 87.
  50. Tamże, s. 100.
  51. Tamże, s. 140.
  52. Tamże.
  53. C. Djavann, Les putes voilées n’iront jamais au paradis, s.40–41.
  54. Wystąpienie telewizyjne C. Djavann w programie ONPC , https://www.youtube.com/watch?v=3JmLgg-uN28 [dostęp 19.04. 2008].
  55. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 327–328.
  56. Tamże, s. 255.
  57. C. Djavann, La Muette, Paris 2008, s. 13.
  58. C. Djavann, Que pense Allah de l'Europe? Paris 2004, s. 20.
  59. Tamże.
  60. Tamże.
  61. C. Djavann, Bas les voiles! Paris, s. 36.
  62. Tamże.
  63. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 74.
  64. Tamże, s. 140.
  65. Tamże; s. 337.
  66. Tamże, s. 39.
  67. C. Djavann, La dernière séance, Paris 2013, s. 185.
  68. Tamże, s. 184.
  69. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 73.
  70. Wywiad udzielony Sylvie Prioul, Le français est ma patrie, „Le Nouvel Observateur”, https://bibliobs.nouvelobs.com/romans/20131029.OBS3150/chahdortt-djavann-le-francais-est-ma-patrie.html [dostęp 21.03. 2018].
  71. Wywiad udzielony Jean-Claude Raspiengeas, Chadhortt Djavann ou le difficile exil, „La croix”, https://www.la-croix.com/Culture/Livres-Idees/Livres/Chahdortt-Djavann-ou-le-difficile-exil-2015-08-05-1341587 [dostęp 05.08.2015].
  72. Tamże.
  73. V. Hugo, Actes et Paroles, Arvensa Editions 2014, v. II, XIII, s. 424.

Powiązane artykuły

16.01.2020

Nowy Napis Co Tydzień #032 / Serotonina jako metafora czasów

„Serotonina” to najnowsza powieść sławnego francuskiego pisarza, Michela Houellebecqa.

– Główny bohater książki, Florent-Claude, ma 46 lat, a to taki moment w życiu mężczyzny, że przychodzi czas na pierwsze podsumowania – mówi prof. Michał Januszkiewicz. – Jak to bywa u bohaterów Houellebecqa, życie okazuje się fiaskiem. Fiaskiem są przedsięwzięcia zawodowe i osobiste bohatera: z jednej strony praca, która przynosi stabilność finansową, ale nie daje satysfakcji duchowej, a z drugiej – problemy osobiste, kulminujące w doświadczeniu samotności i rozpaczy.

Florent-Claude to swoisty antybohater, człowiek ani dobry, ani zły. Tytuł powieści odnosi się zaś do tzw. „hormonu szczęścia”. – Jest to metafora współczesnej kultury i dzisiejszych czasów, w których człowiek nieustannie gnany jest potrzebą szczęścia i coraz częściej doznaje jego braku – mówi prof. Januszkiewicz.

Więcej informacji w nagraniu:

 

M. Houellebecq, Serotonina, tłum. B. Geppert, Warszawa: W.A.B., 2019.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Michał Januszkiewicz, Serotonina jako metafora czasów, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 32

Przypisy

  1. niem.: Rzesza i obszary sąsiednie.
  2. niem.: bzdura.
  3. Sonnenburg, okręg Zielenzig, okręg rejestrowy Landsberg an der Warthe.
  4. „Zbigniew Herbert i poetyka daru”, red. B. Gautier i M. Urbanowski, Kraków 2020, s. 14. We wszystkich cytatach z recenzowanej pozycji pomijam przypisy.
  5. Tamże, s. 16.
  6. J. Siedlecka, „Pan od poezji”, Warszawa 2002; A. Franaszek, „Herbert. Biografia” (t. 1 – „Niepokój”, t. 2 – „Pan Cogito”), Kraków 2018.
  7. „Zbigniew Herbert i poetyka daru…”, s. 21–35.
  8. Tamże, s. 218.
  9. Tamże, s. 203.
  10. Tamże, s. 231.
  11. „A good writer is basically a story teller, not a scholar or a redeemer of mankind”.
  12. Przedstawienie w Teatrze Słowackiego w Krakowie, premiera 23 III 2013 roku.
  13. A.R. Burzyńska, „Ja nie chcę być pochowany żywcem”, http://www.dziennikteatralny.pl/artykuly/ja-nie-chce-byc-pochowany-zywcem.html [dostęp: 23.02.2020]
  14. Patrz na przykład H. Taine, „Les origines de la France contemporaine” (wiele wydań).
  15. B. Dermoncourt, „Ce que l'on sait (ou pas) sur Chopin”, „L’Express”, https://www.lexpress.fr/culture/musique/ce-que-l-on-sait-ou-pas-sur-chopin_844452.html [dostęp: 23.02.2020].
  16. R. Aron, „Immuable et changeante. De la IVe à la Ve République”, 1959.
  17. P. Larousse, „Grand dictionnaire universel du XIXe siècle”, Paryż 1869, t. IV, s. 185–186, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej. Antologia”, pod red. I. Poniatowskiej, Warszawa 2011, t.1, s. 435.
  18. H. Berlioz, „Etudes et souvenirs de theatre”, „Le Temps” XX nr 7076 z 4 września 1880, s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 354.
  19. L. Bourgues, A. Denereaz, „La musique et la vie interieure, «Chopin»”, Paryż 1921, s. 436, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 253
  20. Stefan Witwicki do Fryderyka Chopina w Wiedniu, 6 VII 1831 [w:] „Korespondencja Fryderyka Chopina”, t. 1, zebrał i oprac. B.E. Sydow, Warszawa 1955, s. 179–180.
  21. F. Hoesick, „Chopin. Życie i twórczość”, t. 2, Warszawa 1962, s. 63.
  22. Tamże, s. 40.
  23. E. Sauzay, „Mémoires, cyt. za: Chopin w krytyce…”, t. 1, s. 369.
  24. H. Berlioz, „Etudes et souvenirs de théâtre”, „Le Temps” XX nr 7076 z 4 września 1880 r., s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce…”, t. 1, s. 373.
  25. E. Legouvé, „Théâtre, fêtes et concerts”, „La Presse” z 1 marca 1842, s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 404.
  26. H. Berlioz, „Le Rénovateur” z 15 grudnia 1833, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 354.
  27. „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 336.
  28. F. Schmitt, „Chopin et les musiciens d’aujourd’hui”, „Bravo”, czerwiec 1932, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 294.
  29. M. Tomaszewski, „Chopin. Człowiek, dzieło, rezonans”, Warszawa 2006, s. 656.
  30. F. Mallefille, „Lettre ouverte «A.M.F. Chopin sur sa ballade polonaise»”, „Revue et gazette musicale” V nr 36 z 9 września 1838, s. 362, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 371.
  31. A. Suarès, „Ames et visages. Chopin”, „Les nouvelles litteraires”, 5 marca 1932, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 287.
  32. Patrz „Le Figaro”, 21 maja 1854.
  33. A. Audley, „Frédéric Chopin. Sa vie et ses oeuvres”, Paryż 1880, s. 2, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 373.
  34. H. Bidou, „Chopin”, Paryż 1925, s. 211, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 265.
  35. H. Blaze de Bury, „Musiciens contemporains”, Paryż 1856, s. 114–115, cyt. za: „Chopin w krytycy muzycznej…”, s. 373.
  36. „Korespondencja Fryderyka Chopina”, oprac. Z. Helman, Z. Skowron, H. Wróblewska-Straus, Warszawa 2017, t. 2, cz. 1: 1831–1838, s. 130.
  37. C. Mauclair, „Sur le genie de Chopin”, „Le Courrier Musical” XIII nr 1 z 1 stycznia 1910 r., s. 2–5, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 375.
  38. C. Bellaigue, „Silhouette de Chopin”, „Le Courrier Musical” XIII nr 1 z 1 stycznia 1910 r., s. 11–12, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 376.
  39. Przemówienie Ignacego Paderewskiego na obchodach 500. rocznicy zwycięstwa pod Grunwaldem [w:] „Polscy kompozytorzy o Chopinie”, t. II, Warszawa-Kraków 1959, s. 100.
  40. A. Gide, „Notes sur Chopin”, Paris 1949, s. 279.
  41. Paul Landormy, „Chopin”, „Le Menestrel”, 24 czerwca i 1 lipca 1927, s. 277–278, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, s. 267.
  42. A. de Bertha, „Causerie musicale. Chopin”, „Le Mois litteraire et Pittoresque”, marzec 1900 r., s. 241, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 416.
  43. Cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, s. 310.
  44. C. Djavann, Je viens d’ailleurs, Gallimard 2002, s. 81–82. Przekłady z francuskiego autorstwa Katarzyny Losson.
  45. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, Paris 2011, s. 136–137.
  46. Tamże, s. 44.
  47. Tamże, s. 418.
  48. C. Djavann, Les putes voilées n’iront jamais au paradis, Paris 2016, s. 17.
  49. C. Djavann, Je viens d’ailleurs, s. 87.
  50. Tamże, s. 100.
  51. Tamże, s. 140.
  52. Tamże.
  53. C. Djavann, Les putes voilées n’iront jamais au paradis, s.40–41.
  54. Wystąpienie telewizyjne C. Djavann w programie ONPC , https://www.youtube.com/watch?v=3JmLgg-uN28 [dostęp 19.04. 2008].
  55. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 327–328.
  56. Tamże, s. 255.
  57. C. Djavann, La Muette, Paris 2008, s. 13.
  58. C. Djavann, Que pense Allah de l'Europe? Paris 2004, s. 20.
  59. Tamże.
  60. Tamże.
  61. C. Djavann, Bas les voiles! Paris, s. 36.
  62. Tamże.
  63. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 74.
  64. Tamże, s. 140.
  65. Tamże; s. 337.
  66. Tamże, s. 39.
  67. C. Djavann, La dernière séance, Paris 2013, s. 185.
  68. Tamże, s. 184.
  69. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 73.
  70. Wywiad udzielony Sylvie Prioul, Le français est ma patrie, „Le Nouvel Observateur”, https://bibliobs.nouvelobs.com/romans/20131029.OBS3150/chahdortt-djavann-le-francais-est-ma-patrie.html [dostęp 21.03. 2018].
  71. Wywiad udzielony Jean-Claude Raspiengeas, Chadhortt Djavann ou le difficile exil, „La croix”, https://www.la-croix.com/Culture/Livres-Idees/Livres/Chahdortt-Djavann-ou-le-difficile-exil-2015-08-05-1341587 [dostęp 05.08.2015].
  72. Tamże.
  73. V. Hugo, Actes et Paroles, Arvensa Editions 2014, v. II, XIII, s. 424.
26.12.2019

Nowy Napis Co Tydzień #029 / Być Iranką w kraju i na obczyźnie według Chahdortt Djavann

Chahdortt Djavann żyje w Paryżu od 1993 roku. W kraju nie było jej dwadzieścia lat. Wśród pisarzy frankofońskich, wywodzących się z irańskiej diaspory (żeby wymienić tylko Mardżan-e Satrapi, autorkę słynnego Persepolis, Delphine Minoui, Faribę Hachtroudi, Sorour Kasmaï, Abnousse Shalmani), Djavann zajmuje miejsce szczególne. Jej proza jest żarliwym wystąpieniem przeciwko fundamentalizmowi islamskiemu. Ale jest też bezkompromisowym oskarżeniem ludzi Zachodu, jak i przede wszystkim samych Irańczyków, którzy starają się Iran zrozumieć, usprawiedliwić, wybielić, którzy tkwią w postawie oczekiwania i wierzą w naturalną ewolucję systemu złego u samego źródła. Gdy czytelnik sięga po pozycję z odmiennego kręgu kulturowego, zazwyczaj wyrusza w tę przygodę pełen wiary, z oczekiwaniem (być może nie w pełni uświadomionym) spotkania się w połowie drogi ze światem autora. Spodziewa się „otwarcia”, stara się odrzucić wszelkie uprzedzenia i zakłada na poziomie teoretycznym, że odmienność należy przyjąć jako taką. Co więcej, przyjmuje założenie, że autor uczyni wszystko co w jego mocy, aby go to tego przekonać. Tego zazwyczaj oczekujemy od literatury obcej przez duże „L”.

Pierwsze moje zetknięcie z współczesnym Iranem, a byłam wówczas nastolatką, było z całkiem innego rejestru. Przeczytałam książkę Betty Mahmoddy Tylko razem z córką, amerykanki więzionej przez męża Irańczyka w Teheranie pierwszej połowy lat 80. Jest to jedna z tych lektur, które utwierdzają przekonanie o dychotomii świata: „my ucywilizowani – oni barbarzyńcy”. Wiele się od tego czasu zmieniło. Iran ponoć „otworzył się” na świat zewnętrzny. Turyści, również z Polski, powracają z tego kraju nierzadko zachwyceni, a duch czasu skłania się raczej ku negacji nieuchronnego szoku cywilizacyjnego. Tymczasem Djavann opisuje świat, który jest po prostu nie do zniesienia, absolutnie nie do zaakceptowania dla Europejczyka. Świat, który ona sama odrzuca bezpardonowo. Połączenie teokracji z dyktaturą.

Nie sposób zrozumieć radykalności Djavann bez znajomości jej życiorysu. Tym bardziej, iż większość jej twórczości fikcyjnej ma w dużej mierze charakter autobiograficzny. Choć autorka zastrzega, iż żadna jej powieść autobiografią nie jest („Jestem swoją postacią i zarazem nią nie jestem”), lecz okazuje się, że każda pozycja jest kolejną odsłoną traumatycznej przeszłości autorki. Jej bohaterki – narratorka pisząca w pierwszej osobie, Donja, Roksana – są kolejnymi wcieleniami tej samej postaci, a opisywane w książce wydarzenia pokrywają się i sukcesywnie uzupełniają ten sam życiorys. Nawet daty się zgadzają. Wiele z tych faktów przywołuje zresztą sama Djavann, w dość często udzielanych wywiadach.

Pochodzenie Djavann jest wyjątkowo nietuzinkowe. Wywodzi się ze starego arystokratycznego rodu z Azerbejdżanu. Jej ojciec był niegdyś wielkim właścicielem ziemskim, jednym z ostatnich paszy, aczkolwiek doszczętnie zrujnowanym w momencie narodzin córki w 1967 roku. Choć zażywał opium trzy razy dziennie i posiadał czterdzieści żon, znajdował czas na myślenie o modernizacji kraju. Mawiał, że w dniu, kiedy w Iranie będzie wiecej szkół niż meczetów, rzeczywiście będzie można żywić nadzieję, że kraj zostanie uratowany.Gdy nastąpiła rewolucja islamska pod egidą Ruhollaha Chomeiniego, Chahdortt miała trzynaście lat.

*

W swej pierwszej książce, Je viens d’ailleurs z 2002 roku(Pochodzę z innego kraju), przywołując fragmentaryczne wspomnienia i zestawiając wymowne sceny z życia codziennego, Djavann unaocznia historyczną zmianę, która miała miejsce wraz z powstaniem Islamskiej Republiki. Jest to spojrzenie dziecka a następnie młodej studentki. Początkowo likwidacja części podręczników i wynikające z niej odciążenie programu nauczania czyni rewolucję z miejsca całkiem „sympatyczną”. Odśpiewywany za czasów szacha hymn narodowy oraz poranna gimnastyka zastąpione zostają skandowaniem rewolucyjnych haseł. Z każdym dniem spódnice nauczycielek wydłużają się a ich makijaże bledną. Te spośród nich, które nigdy kokietkami nie były, nabierają pewności siebie. Po jakimś czasie pojawia się nowa dyrektorka, od stóp do głowy osłonięta czarnym czadorem. Wprowadza ona do szkoły prawdziwy system wywiadowczy, regularne przeszukiwanie uczennic, polowanie na zakazane książki, kasety, szminki, wzywanie do składania donosów na nieprawomyślnych rodziców.

Trzynastoletnia Chahdortt ma dwie przyjaciółki, Sarę i Mahsę. Są nierozłączne niczym trzej muszkieterowie. Dziewczynki dołączają do stowarzyszenia komunistycznej młodzieży. Wraz ze starszymi koleżankami sprzedają cenzurowane książki, rozdają polityczne broszury. Aż któregoś dnia Mahsa nie przychodzi do szkoły. Wkrótce potem również Sara znika bez śladu. Pięć lat później Chahdortt spotyka Mahsę na ulicy, tak jak ona sama, starannie zasłoniętą. Dowiaduje się, że Mahsa spędziła dwa lata w więzieniu, a Sarę, wraz z siostrą i rodzicami, rozstrzelano.

*

Chahdortt studiuje w mieście egzotycznym dla samych Irańczyków, w Bandar-e Abbas, największym porcie Zatoki Perskiej, na samej granicy ze Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi. Choć „irański Teksas” nie wymyka się kontroli islamicznej, nieobecność mułłów na ulicach Chahdortt przyjmuje z niewymowną ulgą. W Bandar-e Abbas, rzecz niespotykana nigdzie indziej w kraju: znajduje się tu wspólny dla kobiet i mężczyzn akademik!W samym gmachu jednak, rzecz oczywista, są osobne windy. Studenci nauczyli się doprowadzać do ich awarii, aby przemieszczać się jedynymi istniejącymi schodami:

W te dni, bataliony stowarzyszenia islamistycznego oraz Komitetu wkraczały na wojenną ścieżkę i z nieludzkim wysiłkiem pilnowały tłumu studentów i studentek, którzy wchodzili i schodzili bezustannie po schodach dla czystej przyjemności mijania siebie nawzajem, zamiany spojrzeń, lub nawet (zaszachowując swoich stróżów) wsunięcia skrawka papieru lub listu […] Sekretem reżimu islamistycznego jest zapewnienie triumfu zakazanego owocu. Zakazany owoc władał naszymi umysłami, gdyż myśleliśmy wyłącznie i bezustannie o nim. Nasze troski były równie proste co natrętne (gdzie się zobaczyć, jak się spotkać, posłuchać Madonny, Pink Floydów…  bez przyłapania?) Byliśmy dorosłymi, a poświęcaliśmy całą naszą energię na próbę zaspokojenia tego, co gdzie indziej na świecie uznano by za kaprysy licealistów. Nie sposób było żyć inaczej, zaznać czegoś innego: nasze obsesje zajmowały całe miejsce. Niemożliwością było myślenie o czymś innym, niemożliwością było samo myślenie.C. Djavann, Je viens d’ailleurs, Gallimard 2002, s. 81–82. Przekłady z francuskiego autorstwa Katarzyny Losson.[1]

*

Ofiarami rewolucji islamicznej padają w pierwszej kolejności kobiety. I to ich losowi poświęca Djavann całą swoją uwagę:

Nie ma potrzeby być politycznym oponentem w teokratycznym reżimie Iranu, aby codzienność była wybrukowana torturami psychicznymi. Już w dzieciństwie, w szkole, żyje się pod wpływem ideologii, która wpaja niższość płci żeńskiej, nieczystość ciała, obsceniczność pożądania, grzech przyjemności. […] Kobiety spowite w czerń nauczają dziewczynek emancypacji przez hidżab […] chusta ma im zapewnić tożsamość godną kobiety szanującej się i szanowanej, ponieważ nie skalanej przez nieczyste, lubieżne spojrzenia […]. Dziewczynki należące do tradycyjnych, religijnych rodzin, zazwyczaj przyjmują te dogmaty, jakby były częścią ich samych, lecz te które nie pochodzą ze środowiska religijnego, już w dzieciństwie żyją w poczuciu zagrożenia, które wywołuje u nich nieufność. Są rozdarte między samooczernianiem a odrzuceniem ze strony społeczeństwa, strachem a podejrzliwością, obłudą a denuncjacją. […] Z czasem i bez swej wiedzy [kobieta] staje się istotą godną pogardy. Jak wielki nie byłby jej opór wewnętrzny, w końcu staje się trybikiem systemu. Wszystkie jej działania są podporządkowane regułom do imentu arbitralnym. Jej intymność nigdy intymną nie jest, jej najbardziej niewinne postawy podlegają ideologicznej interpretacji. Absurdalność powodów, dla których dostaje się jej reprymenda oraz brutalność strażników moralności sprawiają, iż represja staje się banalna i przenika jej życie w całości. Tak nieustannie i bez przyczyny jest oskarżana, iż finalnie wierzy w to, że jest winna samoistnie. Wina jest genetyczna. Wrodzona.C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, Paris 2011, s. 136–137.[2]

W tych schizofrenicznych warunkach Donja usiłuje znaleźć dla siebie miejsce, zawalczyć o swoje „ja”. Jednakże jej starania zderzają się z problemem zasadniczym: „Deptanie praw i pogarda dla obłudy konwenansów sprawiały jej tyle samo przyjemności, co uprawianie miłości, jeśli nie więcej. Ale nie sposób budować życie pokątnie i dla samej przyjemności pogwałcenia norm!”Tamże, s. 44.[3] Jako trzynastoletnia dziewczynka, Donja była wtrącona do więzienia i poddana torturom. Powodem było rozdawanie przez nią ulotek politycznych. Jedenaście lat później, w 1991 roku, znajduje się tam ponownie. Z całkiem innej przyczyny. W Isfahanie, po całodziennym spacerze, siadła wraz z dwiema koleżankami nad brzegiem rzeki Zajande. Siadły na ziemi, pod mostem, zdjęły buty, skarpetki i zaczęły podśpiewywać popularną piosenkę o mieście. O zachodzie słońca pojawiło się nagle czterech, oburzonych strażników: „Natychmiast wstawajcie! Gdzie myślicie, że jesteście, żeby tak śpiewać i masować sobie stopy na oczach wszystkich?!”Tamże, s. 418.[4]. Dziewczyny zawieziono do lokali Komitetu. Donję zgwałcono tam kilkakrotnie.

By pomóc sobie samej, Donja desperacko pragnie nieść pomoc innym. Zgłasza się jako wolontariuszka do instytucji dającej „schronienie” dziewczynkom z rodzin patologicznych, przeważnie zmuszanych do prostytucji i handlu narkotykami. Tam dowiaduje się, że jej jedynym obowiązkiem jest upilnowanie podopiecznych i nauczenie ich dyscypliny. Dziewczynkom nie wolno ani na chwilę zdjąć chust z głowy. „Ależ są w domu!”– protestuje Donja. „Ale zostały zgwałcone!” – ripostuje dyrektorka. Odwiedzający je psychiatra nie może z nimi rozmawiać, poza obecnością tej ostatniej. Jak się okazuje, ostatecznie większość z nich wróci do swych rodzin, lecz dopiero po dokonaniu selekcji tych, które zostaną strażniczkami, w więzieniach dla kobiet lub na ulicach, gdzie będą zatrzymywać dziewczyny nieodpowiednio zasłonięte.

*

Istnienie prawa, które uznaje, iż wartość życia kobiety jest dwukrotnie mniejsza od życia mężczyzny, przekłada się na istotę relacji międzyludzkich. Rzuca cień na więź najbardziej fundamentalną: rodzic – dziecko. Chahdortt mówi o sobie, że matka nigdy nie wybaczyła jej tego, iż nie była chłopcem. W Les putes voilées n’iront jamais au paradis z 2017 roku (Kurwy w chustach nigdy nie pójdą do raju), matka Soudabeh nawet nie zgłasza się do urzędu stanu cywilnego z ogłoszeniem narodzin córki. Czyni to rok później, przy okazji zgłoszenia narodzin syna. Jej pierwsze dziecko – dziewczynka – odeszło w wieku niemowlęcym, bez aktu urodzenia i bez aktu zgonu, ponieważ „ledwie zaistniało w głowie, sercu i pamięci swych rodzicówC. Djavann, Les putes voilées n’iront jamais au paradis, Paris 2016, s. 17.[5]”. Chahdortt daje wstrząsający opis swego krótkiego stażu w szpitalu publicznym, na dziale położniczym. Kobieta rodzi swoje szóste dziecko i w boleściach śpiewa sury z Koranu, aby wyprosić chłopca. Błaga Chahdortt: „Wyrzućcie ją do kosza, jeżeli to dziewczynka; jeżeli wrócę jeszcze raz z dziewczynką, mąż zabije nas obieC. Djavann, Je viens d’ailleurs, s. 87.[6]”.

Nierówność między płciami całkowicie zaburza i wynaturza relacje męsko-damskie. Djavann opisuje wizytę w Teheranie w 1998 roku. Samolot szykuje się do lądowania. Kobiety poprawiają hidżaby, zmazują ostatnie ślady makijażu, aby nie przyciągnąć uwagi braci ze służby celnej. Nie na tym kończy się jednak to niewinne zamieszanie, gdyż:

Przemiana kobiet ma swoje następstwa. Oto mężczyźni bowiem, również stają się Irańczykami. Z wyrazem rozbawionego uśmiechu, zwracają głowę w każdą stronę i rzucają nalegające spojrzenia na ich sąsiadki, teraz zasłonięte. Mam ochotę zerwać z głowy hidżab który obwieszcza wszem i wobec moją winną seksualność. Niemal zapomniałam to zawrotne uczucie. […] Grzech cielesny grozi mi w każdej sekundzie. Raptem usuwam ramię z podłokietnika i kulę się w fotelu. A mój sąsiad, rozluźnia się, wyciąga nogi, pręży się mocno opierając ramiona w górze siedzenia, potem rozkłada uda i jego ciało opada z westchnieniem. Rozszerza swoje terytoriumTamże, s. 100.[7].

Czy tylko kobieta jednak cierpi z powodu tej asymetrii? Czy nie wyrządza ona krzywdy również mężczyźnie, zadaje pytanie Djavann: „Męskość mężyczyny, samo jego istnienie, zależne jest od płci żeńskiej… Jest mężczyzną, ponieważ jest zdolny zagwarantować obyczajność i przyzwoitość kobiet wewnątrz swojej rodziny; jest mężczyzną, ponieważ posiada ciało kobiety – swojej matki, siostry, żony, córek…”Tamże, s. 140.[8] Innymi słowy nie jest on traktowany jako byt autonomiczny, a „im bardziej kobieta jest skromna i zawstydzona, tym lepiej ma się honor jej ojca, brata i męża…”Tamże.[9]

*

Dwulicowość moralna szariatu w swej szyickiej odmianie wybrzmiewa szczególnie w dziele Kurwy w chustach nigdy nie pójdą do raju! W głównym wątku poznajemy losy dwóch przyjaciółek, Zahry i Soudabeh, których niezwykła uroda okazuje się ostatecznie przekleństwem. Zahra, córka religijnych integrystów nosi chustę od czwartego roku życia. Wychodzi za mąż w wieku dwunastu lat. Poślubia dwa i pół razy od siebie starszego mężczyznę. Gdy ten po krótkim czasie trafia do więzienia za handel heroiną, rodzina nie chce jej przyjąć z powrotem. Jest zużytym towarem. Sudabe nie chce podzielić losu przyjaciółki i ucieka do stolicy. Obie dziewczyny trafiają na drogę prostytucji, i to na jej salony. Tło powieści opiera się na prawdziwych wydarzeniach. W kilku irańskich miastach odnaleziono ciała kobiet uduszonych ich własnym czadorem. Łączył je nierząd. Wiele gazet prorządowych relacjonując sprawę użyło określenia „eliminacji”, w myśl zaleceń Koranu, iż „fesad” (korupcję, perwersję, rozpustę) należy eliminować. Celowo oczywiście nie padło słowo „morderstwo” które przez prawo jest potępione. Sprawcy bronili się tym, iż wylali „krew bez wartości” (termin jurydyczny występujący w szariacie) i spełnili tym samym obowiązek wobec społeczeństwa. W jednym z tych wypadków mułłowie uznali, iż morderca posiadał dostateczne rozeznanie w wiedzy islamicznej oraz nieskazitelny życiorys muzułmanina, mógł zatem podjąć decyzję o „eliminacji”. Tym samym został uniewinniony. Choć oś powieści zbudowana jest wokół życiorysów Zhary i Soudabeh, przecinają ją liczne świadectwa anonimowych kobiet, które „upadły”, zazwyczaj z konieczności utrzymania rodziny. Świadectwo każdej z nich kończy się notką autorki, w której podany jest rok i okoliczność śmierci: publiczne powieszenie, ukamienowanie, bądź zamordowanie przez nadgorliwego mściciela.

W świętym mieście Maszhad, kobiety noszące czador muszą być całkowicie niewidzialne, a zarazem prowokujące. Nie mogą być zauważone przez stróżów moralności, lecz muszą przyciągnąć klientów:

Mijają długie leniwe popołudnia przerywane wyłuskiwaniem pistacji pod sklepieniem żarzącego błękitu. Przechodni o wielkich czarnych oczach, wysuszonych spiekotą   słońca i rozświetlonych jego blaskiem, zawsze podejrzliwych, niczym oszalałe świetliki, zawsze czujnych, zazdrośnie pilnujących czarnych czadorów, które otwierają się – ciemne pieczary, gigantyczne waginy pożerające mężczyzn. Bardzo źle widziany jest czador, który ukradkiem się otwiera. Wskazuje na kurwę. Czador migający. Wszystko jest obnażone, kiedy powinno być schowane, ukryte przed spojrzeniami nmahrm, zakazanymi. Wszystko jest obnażone, do wzięcia, na czas jednego spojrzenia. Spojrzenie niedyskretne, voyeurystyczne, złodziejskie, lubieżne. Spojrzenie mężczyzn w tej krainie jest równie przeszywające co ich członki. Wszechmocne. Gdy tylko czarny czador otwiera się, spojrzenia natychmiast penetrują.” To, co zakazane wyostrza pożądanie: „W mieście o tysiącu twarzach, noc, wpierw szaro-rózowa, potem czarna, zawsze zapada na czas, niekiedy przed czasem, tak śpieszno jej przyjąć dziewczyny, których czerń czadoru stapia się z jej własnąC. Djavann, Les putes voilées n’iront jamais au paradis, s.40–41.[10].

*

Twórczość Djavann jest aktem oskarżenia wszystkich tych, którzy bronią reżimu lub raczej przyczyniają się do jego trwania. Po kilku latach emigracji w Paryżu, Chahdortt odwiedza rodzinę. Konfrontacja z dawnymi koleżankami okazuje się dla niej bolesna. Jedna z nich jest dentystką. Miała możliwość osiedlenia się w Anglii bądź w Niemczech, ale ujrzawszy w jakich warunkach żyją irańscy uchodźcy, doszła do wniosku, iż lepiej być stomatologiem w Iranie, niż bezrobotną lub niańką na obczyźnie. W kraju cieszy się ona prestiżem, pieniędzmi, komfortem życia. Oczywiście na ulicy nosi hidżab jak każda kobieta. W domu może robić mniej więcej co chce. Djavann nie okazuje cienia wyrozumiałości wobec kobiet, które akceptują prowadzenie tego podwójnego życia. W wywiadzie użyła niegdyś niezwykle mocnych słów wobec Iranek wypowiadających się z pewną dezynwolturą na temat rzekomej opresji doświadczanej przez płeć żeńską w ich kraju: „Mam zwyczaj mówić, że nie mam rodaczek. Te kobiety są dla mnie kolaborantkami.”Wystąpienie telewizyjne C. Djavann w programie ONPC , https://www.youtube.com/watch?v=3JmLgg-uN28 [dostęp 19.04. 2008].[11] Bezlitośnie smaga je i pogrąża przez usta swej bohaterki Donji:

Wydało jej się, iż zrozumiała, przynajmniej częściowo, dlaczego w krajach muzułmańskich, czy to szyickich, czy sunnickich, ustalony porządek trwa niezmiennie. Kobiety należące do bogatych rodzin, odgrywają tam rolę pierwszorzędną w utrzymaniu prawa islamicznego. Nie wymaga się od nich żadnego wysiłku. Poślubione dla posagu, jedynym ich zadaniem jest rodzenie dzieci. W zamian, w domu mają służbę. Fakt, iż w obliczu prawa pozostają wiecznymi nieletnimi pod opieką mężczyzn, do których należą jak każdy inny przedmiot, iż nie posiadają tych samych praw ustawowych i socjalnych, nie stanowi dla tych kobiet żadnego problemu. Mają zamiar korzystać z przywilejów, które zamożność im zapewnia i pragną zachować swój statut oraz pozycję społeczną. Głęboko wierzą w wyższość mężczyzn, którzy biorą je pod ochronę. Wiedzą, iż w społeczeństwie demokratycznym, w którym kobiety mają te sama prawa co mężczyźni, straciłyby swoje prerogatywy i musiałyby, co najmniej, kształcić się, uczyć, wykazać czymś. Konkurencja byłaby brutalniejsza, musiałyby chociaż dbać o swoje ciała, podczas gdy dzięki czadorowi, ich brzydota, celulit, brzuch tłusty i wiotki, olbrzymie uda pozostają ukryte. Życie jest marniejsze, ale łatwiejsze, leniwsze i  jest w nim mniej współzawodnictwa. Wolność jest ograniczona, ale odpowiedzialność również. Zresztą, prawdą jest, iż wolność nie jest żadnym gwarantem szczęścia, w szczególności dla kobiet. Być wolną, po co? Aby musieć wstawać wcześnie rano i biec pracować za nędzne wynagrodzenie? Aby walczyć w społeczeństwie, w którym musiałyby rywalizować nie tylko z kobietami pod kątem urody i kompetencji, ale również z mężczyznami na rynku pracy? O nie, dziękuję!C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 327–328.[12]

Złość Djavann ma swoje uzasadnienie. Iran jest krajem korupcji, w którym prawdziwie współistnieją dwa światy, a przynależność do nich zależy od statusu majątkowego. Wystarczy bowiem otworzyć sakiewkę, aby przekonać pasdaranów (strażników rewolucji) do zrezygnowania z wymierzenia batów. Każdy grzech można odkupić. Trzeba tylko umieć negocjować. Można ułożyć się ze strażnikiem moralności, aby nie pojawił się na danej ulicy o danej porze i nie zakłócił głośnej, mocno zakropionej imprezy. Gdy Donja snuje marzenia o wznieceniu rewolucji z pomocą bogatych obywateli kraju, narzeczony brutalnie sprowadza ją na ziemię:

Myślisz, że opresja im wadzi? Mieszkają w północnym Teheranie, prowadzą interesy z reżimem; ich dzieci studiują na szwajcarskich prywatnych uczelniach, w Wiedniu, w Paryżu, w Londynie. Ich żony i córki noszą szaliki Hermesa zamiast chusty, zgodnie z ostatnim trendem. Wiodą bajeczne życie między Iranem, Europą i Stanami Zjednoczonymi; jak już się tam im nudzi, wracają do kraju, organizują ogromne balangi. Luksusowe życie w świecie zakazów jest dla nich ekscytujące. Nie mają żadnego interesu w tym, aby reżim się zmienił. Czarny rynek, import-eksport, przemyt wszelkiego rodzaju jest zbyt lukratywny; dzięki powszechnej korupcji, stali się kolosalnie bogaci. Mają gdzieś więźniów politycznych, narkomanów, nędzników…Tamże, s. 255.[13]

Innymi słowy, części Irańczyków teokracja z bliska nie dotyka. Wszystko jest zakazane, ale znaleźć można wszystko. Robić można wszystko, ale z narażeniem życia.

*

Współczucie Djavann kieruje się w stronę kobiet klas niższych, całkowicie bezbronnych wobec islamistycznego porządku. Cały koszmar tej rzeczywistości jest zsyntetyzowany w malutkiej książeczce o wymiarze uniwersalnym, zatytułowanej La muette z 2008 roku (Niema). Jest to pierwsza pozycja tej autorki, którą przeczytałam i jak sądzę, to właśnie w niej Djavann najpełniej wyjawiła swój kunszt narracyjny. Opowiadanie to jest fikcją literacką i nie posiada w sobie żadnych wątków autobiograficznych. Składnia jest lekka, prosta, osobliwa w swej zwięzłości. Oto jej początek:

Mam piętnaście lat, nazywam się Fatemeh, ale nie lubię swojego imienia. W naszej dzielnicy wszyscy mieli przydomek, moim był „bratanica niemej”. Niema była moją ciotką ze strony ojca. Niedługo zostanę powieszona; moja matka nazwała mnie Fatemeh, ponieważ urodziłam się w dzień narodzin Mahometa, a że byłam dziewczyną, dała mi imię córki Proroka. Nie sądziła, że pewnego dnia mnie powieszą; ja też nieC. Djavann, La Muette, Paris 2008, s. 13.[14].

Fatemeh opowiada o drodze, która doprowadziła ją do tego miejsca. Została wychowana przez ukochaną ciotkę nazywaną „Niemą”, bowiem od lat nie otworzyła ust. Nastolatka oddaje hołd tej nieposkromionej kobiecie, która bez swojej zgody przyrzeczona mulle, zdecydowała się spędzić jedną noc z ukochanym mężczyzną. Przyłapana na gorącym uczynku, skazana jest na ukamienowanie. To niezwykle gorzkie opowiadanie czyta się jednym tchem, mimo niepokoju, które wzbudza. Surowa precyzja i lakoniczność stylu potęgują ładunek emocjonalny tragicznej historii. W prozie Djavann jest też dużo przewrotności: kobiety nie są tylko ofiarami. Jej bohaterki, nawet w sytuacjach poniżenia, całkowitego podporządkowania, poddania bezwzględnej brutalności, odczuwają pożądanie. Pisarka zawsze wydobywa to, co ludzkie w sytuacjach absolutnie nieludzkich. Dotyczy to również mężczyzn pełniących rolę oprawców.

*

Hidżab, który Djavann sama musiała nosić od 13 do 23 roku życia jest tematem eseju, Bas les voiles! z 2003 roku (Ściągnijcie zasłony!). To on uczynił ją sławną. W tym politycznym pamflecie, Djavann przywołuje historyczne korzenie hidżabu oraz zastanawia się nad jego znaczeniem społeczno-kulturowym. Temat ten pogłębia w kolejnym eseju pod tytułem Que Pense Allah de l’Europe? z 2004 roku (Co myśli Allah o Europie?), w którym przygląda się strategii islamistów we Francji i w Europie. Chusta islamska (obojętnie w jak dalece posuniętym wydaniu) ucieleśnia podporządkowanie kobiety mężczyźnie, „czyni z kobiety podczłowieka”C. Djavann, Que pense Allah de l'Europe? Paris 2004, s. 20.[15]. Djavann rozprawia się z tolerancją zachodniej lewicy dla symbolu, który bezkompromisowo, wręcz szokująco dla naszych uszu nazywa „żółtą gwiazdą kondycji kobiet”Tamże.[16]. Puenta jest dobitna: „dla islamistów, kobieta, która nie nosi hidżabu nadaje się tylko do gwałtu”Tamże.[17].Djavann podkreśla również psychiczne szkody wywołane przez noszenie hidżabu, który „wskazuje na to, co rzekomo miał ukrywać, ukrywa to, na co być może nikt nie zwracałby uwagi, gdyby ukrywane nie było.”C. Djavann, Bas les voiles! Paris, s. 36.[18] Z tej przyczyny określa hidżab jako „pornograficzny” na poziomie symbolu. W szczególności potępia nakładanie go małym dziewczynkom. Tym samym bowiem:

[…] wystawia się je na rynek seksu i małżeństwa, jakby ich istnienie uzasadnione było jedynie interesem mężczyzn […] noszenie chusty powinno być zakazane nie w imieniu zasady laickości, lecz w imieniu praw człowieka i ochrony nieletnichTamże.[19].

Wydanie tych dwóch książek zbiegło się w czasie z ówczesną debatą we francuskim parlamencie na temat „rzucających się w oczy strojów religijnych” w przestrzeni publicznej. Djavann zeznawała nawet przez komisją Stasi, utworzoną dla przygotowania gruntu przed przyjęciem prawa dotyczącego zakazu noszenia hidżabu w szkołach. Głos Djavann, Iranki z pochodzenia i antropologa z wykształcenia, wybrzmiewał z niezwykłą siłą w dyskusji bynajmniej nie zakończonej powyższą ustawą, bowiem we francuskiej przestrzeni publicznej hidżab, a nawet burka (teoretycznie zakazana) pojawia się coraz częściej.

*

Twórczość Djavann zapisuje się w nurcie literatury wygnania. Doświadczenie migracji wiąże się z kwestią tożsamości, przynależności i pamięci. Postaci Djavann przywołują bezustannie wspomnienia z kraju pochodzenia, a jednocześnie pragną amnezji, wymazania przytłaczającej przeszłości.

Djavann przybyła do Francji w wieku dwudziestu sześciu lat. Bez pieniędzy, kontaktów ani znajomości języka. Dorabiając na czarno tu i tam, spędzała wieczory w paryskiej służbówce na samodzielnej nauce języka, za pomocą słowników i starych podręczników literatury pięknej. Duma oraz poczucie deklasacji nie pozwalały jej stanąć w kolejce po zasiłki z pomocy społecznej. Do przerażającego poczucia wyobcowania powraca w niemal każdej swojej książce. Nigdzie nie robi tego tak przejmująco jak w Je ne suis pas celle que je suis z 2011 roku (Nie jestem tą, którą jestem). Jest to powieść nielinearna, niezwykle zręcznie skonstruowana, w której przeplata się narracja irańska z paryską. Paryska rozpoczyna się podjęciem psychoanalizy, świeżo po nieudanej próbie samobójczej. Donja – alter ego autorki – otwiera batalię z samą sobą oraz z niewzruszonym psychoanalitykiem. Równolegle uczy się również obcego języka. Liczne paradoksy całego przedsięwzięcia, które budzi w niej najrozmaitsze opory, nie umykają jej zgryźliwej ironii:

Psychoanaliza, to takie niedorzeczne w kulturze irańskiej… Rodzina jest wszystkim, rodzina jest święta… […]C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 74.[20]

Wy, ludzie Zachodu, myślicie że to Freud odkrył podświadomość, ale kto czytał perskich poetów ten wie, że czas, którym żyje głowa nie jest tym samym co czas, którym płyną dni i pory roku. Są fragmenty czasu, które nas więżą…” Zresztą, „Przychodzić tutaj przez kilka lat po to tylko aby gadać, to takie orientalne…Tamże, s. 140.[21].

Śledziłam z fascynacją wewnętrzne boje Donji i urzekła mnie uczciwość narratorki, która wyznaje, że „błędnie doszła do wniosku, iż jej ból egzystencjalny wypływał jedynie z faktu bycia kobietą w kraju o rządach teokratycznych i totalitarnych”Tamże; s. 337.[22]. Donja mierzy się bowiem z postacią nadpobudliwego i nieprzewidywalnego ojca, wzbudzającego u niej miłość, ale i zatrważający lęk… Urodzony w 1900 roku, jako dziecko był świadkiem potwornej przemocy podczas rosyjskiej okupacji Azerbejdżanu. U kresu swej psychoanalitycznej wędrówki, Donja dopuszcza świadomość przemocy psychicznej, której sama doznała ze strony tego, który „[…] nawet jako starzec, śmiał się niczym świecące słońce…”Tamże, s. 39.[23]. W atakach szału, potrafił trzymać jej twarz na kilka centymetrów od pieca, grożąc jej przypaleniem.

Podczas seansów na dywanie, Donja oswaja obcy sobie język. Opanowanie nowej mowy pełni podwójną funkcję. Pozwala jej zdystansować się do traumatycznej przeszłości. W La dernière Séance z 2013 roku (Ostatni seans), Roksana wyznaje: „[dzięki francuskiemu] powstała przestrzeń między mną a przeszłością, w której komunikowałam się językiem rodzimym, i to w tej przestrzeni zdołam, być może, ułożyć swoje życie”C. Djavann, La dernière séance, Paris 2013, s. 185.[24]. Później kończy jednak swoją wypowiedź na nucie majorowej, wyznając, że nie jest sobą. Donja ma sen, w którym dochodzi do pojednania z ojcem. Ojciec przemawia do niej po francusku. Co więcej, dzięki językowi rozluźnia się więź z tożsamością i rdzenną kulturą które ją tłamszą:

Nie myśli się, nie rozumuje się, nie żyje się, nie oddycha się w ten sam sposób po persku, co po francusku […] Kocham tę mowę tak, jak można kochać człowieka… Jest najpiękniejszym spotkaniem mojego życiaTamże, s. 184.[25].

Jednocześnie okazuje się, że kultury rodzimej nie sposób do końca wykorzenić. Bohaterki Djavann nie stają się Francuzkami, choć nie czują się też już Irankami. Powraca do nich dręczące pytanie, z jakiej części siebie musiały zrezygnować? Co pozostawiły na ziemi ojczystej? I tli się na stronach książki nieustająca wątpliwość, czy to, co pozostawiły, to, co poświęciły, nie jest w istocie rzeczy tym, co w nich najprawdziwsze? O Donji, narratorka pisze:

Życie w Paryżu udowodniło jej, że nikt nie ucieka przed swym geograficznie określonym przeznaczeniem, swą pierwszą narodowością […] To, co najważniejsze określone jest już przy narodzinach… kraj, rodzice, płeć, cechy genetyczne… Doprawdy po co się fatygować… cokolwiek nie jest zdeterminowane na samym początku, zależy tylko od przypadkowych okolicznościC. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 73.[26].

Wewnętrzny rozziew związany z wygnaniem ma tylko jedno lekarstwo, aczkolwiek jest ono doraźne. Jest nim pisarstwo:

Wielu ludzi mówi, że pisze z miłości do literatury. Z miłości do literatury, to ja osobiście czytam. Dla mnie pisanie jest ostateczną ucieczkąWywiad udzielony Sylvie Prioul, Le français est ma patrie, „Le Nouvel Observateur”, https://bibliobs.nouvelobs.com/romans/20131029.OBS3150/chahdortt-djavann-le-francais-est-ma-patrie.html [dostęp 21.03. 2018].[27].

Djavann kocha francuski i literaturę francuską. Roksana pisze listy do Monteskiusza i nazywa go swoim ojcem. Jednak autorka daleka jest od bezkrytycznej idealizacji tego kraju. Zachwyca się Paryżem: „[…] swobodnym zachowaniem kobiet na tarasach kawiarni, przyjemnością dosiadania roweru, aby wędrować ulicami stolicy, kontemplacją architektury kościołów, sztuki życia, pewnej formy inteligencji”Wywiad udzielony Jean-Claude Raspiengeas, Chadhortt Djavann ou le difficile exil, „La croix”, https://www.la-croix.com/Culture/Livres-Idees/Livres/Chahdortt-Djavann-ou-le-difficile-exil-2015-08-05-1341587 [dostęp 05.08.2015].[28] i zarazem piętnuje „rzeczywistość kraju, który sam się okłamuje, odmawia nazywania po imieniu swych prawdziwych bolączek. Kraj, w którym poczucie dobra wspólnego nie istnieje, gdzie nikt nigdy nie jest za nic odpowiedzialnyTamże.[29].

Inne czasy, inny kontekst, jednak Chahdortt Djavann przywołuje mi na myśl słowa Victora Hugo, napisanych około 1875 roku, po powrocie do Francji z wygnania politycznego. Odnoszą się one do istoty bycia banitą:

Wszystko wam odebrano, lecz otrzymaliście wszystko; wszystko jest dozwolone temu co wszystko jest zakazane; nie musicie już być akademiccy i parlamentarni; otrzymaliście zabójczą swobodę bycia prawdziwym, dziko wspaniałymV. Hugo, Actes et Paroles, Arvensa Editions 2014, v. II, XIII, s. 424.[30].

Djavann z tej wolności korzysta w pełni. Jako Iranka i jako pisarka wielkiego formatu.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Katarzyna Losson, Być Iranką w kraju i na obczyźnie według Chahdortt Djavann, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2019, nr 29

Przypisy

  1. niem.: Rzesza i obszary sąsiednie.
  2. niem.: bzdura.
  3. Sonnenburg, okręg Zielenzig, okręg rejestrowy Landsberg an der Warthe.
  4. „Zbigniew Herbert i poetyka daru”, red. B. Gautier i M. Urbanowski, Kraków 2020, s. 14. We wszystkich cytatach z recenzowanej pozycji pomijam przypisy.
  5. Tamże, s. 16.
  6. J. Siedlecka, „Pan od poezji”, Warszawa 2002; A. Franaszek, „Herbert. Biografia” (t. 1 – „Niepokój”, t. 2 – „Pan Cogito”), Kraków 2018.
  7. „Zbigniew Herbert i poetyka daru…”, s. 21–35.
  8. Tamże, s. 218.
  9. Tamże, s. 203.
  10. Tamże, s. 231.
  11. „A good writer is basically a story teller, not a scholar or a redeemer of mankind”.
  12. Przedstawienie w Teatrze Słowackiego w Krakowie, premiera 23 III 2013 roku.
  13. A.R. Burzyńska, „Ja nie chcę być pochowany żywcem”, http://www.dziennikteatralny.pl/artykuly/ja-nie-chce-byc-pochowany-zywcem.html [dostęp: 23.02.2020]
  14. Patrz na przykład H. Taine, „Les origines de la France contemporaine” (wiele wydań).
  15. B. Dermoncourt, „Ce que l'on sait (ou pas) sur Chopin”, „L’Express”, https://www.lexpress.fr/culture/musique/ce-que-l-on-sait-ou-pas-sur-chopin_844452.html [dostęp: 23.02.2020].
  16. R. Aron, „Immuable et changeante. De la IVe à la Ve République”, 1959.
  17. P. Larousse, „Grand dictionnaire universel du XIXe siècle”, Paryż 1869, t. IV, s. 185–186, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej. Antologia”, pod red. I. Poniatowskiej, Warszawa 2011, t.1, s. 435.
  18. H. Berlioz, „Etudes et souvenirs de theatre”, „Le Temps” XX nr 7076 z 4 września 1880, s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 354.
  19. L. Bourgues, A. Denereaz, „La musique et la vie interieure, «Chopin»”, Paryż 1921, s. 436, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 253
  20. Stefan Witwicki do Fryderyka Chopina w Wiedniu, 6 VII 1831 [w:] „Korespondencja Fryderyka Chopina”, t. 1, zebrał i oprac. B.E. Sydow, Warszawa 1955, s. 179–180.
  21. F. Hoesick, „Chopin. Życie i twórczość”, t. 2, Warszawa 1962, s. 63.
  22. Tamże, s. 40.
  23. E. Sauzay, „Mémoires, cyt. za: Chopin w krytyce…”, t. 1, s. 369.
  24. H. Berlioz, „Etudes et souvenirs de théâtre”, „Le Temps” XX nr 7076 z 4 września 1880 r., s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce…”, t. 1, s. 373.
  25. E. Legouvé, „Théâtre, fêtes et concerts”, „La Presse” z 1 marca 1842, s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 404.
  26. H. Berlioz, „Le Rénovateur” z 15 grudnia 1833, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 354.
  27. „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 336.
  28. F. Schmitt, „Chopin et les musiciens d’aujourd’hui”, „Bravo”, czerwiec 1932, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 294.
  29. M. Tomaszewski, „Chopin. Człowiek, dzieło, rezonans”, Warszawa 2006, s. 656.
  30. F. Mallefille, „Lettre ouverte «A.M.F. Chopin sur sa ballade polonaise»”, „Revue et gazette musicale” V nr 36 z 9 września 1838, s. 362, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 371.
  31. A. Suarès, „Ames et visages. Chopin”, „Les nouvelles litteraires”, 5 marca 1932, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 287.
  32. Patrz „Le Figaro”, 21 maja 1854.
  33. A. Audley, „Frédéric Chopin. Sa vie et ses oeuvres”, Paryż 1880, s. 2, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 373.
  34. H. Bidou, „Chopin”, Paryż 1925, s. 211, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 265.
  35. H. Blaze de Bury, „Musiciens contemporains”, Paryż 1856, s. 114–115, cyt. za: „Chopin w krytycy muzycznej…”, s. 373.
  36. „Korespondencja Fryderyka Chopina”, oprac. Z. Helman, Z. Skowron, H. Wróblewska-Straus, Warszawa 2017, t. 2, cz. 1: 1831–1838, s. 130.
  37. C. Mauclair, „Sur le genie de Chopin”, „Le Courrier Musical” XIII nr 1 z 1 stycznia 1910 r., s. 2–5, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 375.
  38. C. Bellaigue, „Silhouette de Chopin”, „Le Courrier Musical” XIII nr 1 z 1 stycznia 1910 r., s. 11–12, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 376.
  39. Przemówienie Ignacego Paderewskiego na obchodach 500. rocznicy zwycięstwa pod Grunwaldem [w:] „Polscy kompozytorzy o Chopinie”, t. II, Warszawa-Kraków 1959, s. 100.
  40. A. Gide, „Notes sur Chopin”, Paris 1949, s. 279.
  41. Paul Landormy, „Chopin”, „Le Menestrel”, 24 czerwca i 1 lipca 1927, s. 277–278, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, s. 267.
  42. A. de Bertha, „Causerie musicale. Chopin”, „Le Mois litteraire et Pittoresque”, marzec 1900 r., s. 241, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 416.
  43. Cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, s. 310.
  44. C. Djavann, Je viens d’ailleurs, Gallimard 2002, s. 81–82. Przekłady z francuskiego autorstwa Katarzyny Losson.
  45. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, Paris 2011, s. 136–137.
  46. Tamże, s. 44.
  47. Tamże, s. 418.
  48. C. Djavann, Les putes voilées n’iront jamais au paradis, Paris 2016, s. 17.
  49. C. Djavann, Je viens d’ailleurs, s. 87.
  50. Tamże, s. 100.
  51. Tamże, s. 140.
  52. Tamże.
  53. C. Djavann, Les putes voilées n’iront jamais au paradis, s.40–41.
  54. Wystąpienie telewizyjne C. Djavann w programie ONPC , https://www.youtube.com/watch?v=3JmLgg-uN28 [dostęp 19.04. 2008].
  55. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 327–328.
  56. Tamże, s. 255.
  57. C. Djavann, La Muette, Paris 2008, s. 13.
  58. C. Djavann, Que pense Allah de l'Europe? Paris 2004, s. 20.
  59. Tamże.
  60. Tamże.
  61. C. Djavann, Bas les voiles! Paris, s. 36.
  62. Tamże.
  63. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 74.
  64. Tamże, s. 140.
  65. Tamże; s. 337.
  66. Tamże, s. 39.
  67. C. Djavann, La dernière séance, Paris 2013, s. 185.
  68. Tamże, s. 184.
  69. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 73.
  70. Wywiad udzielony Sylvie Prioul, Le français est ma patrie, „Le Nouvel Observateur”, https://bibliobs.nouvelobs.com/romans/20131029.OBS3150/chahdortt-djavann-le-francais-est-ma-patrie.html [dostęp 21.03. 2018].
  71. Wywiad udzielony Jean-Claude Raspiengeas, Chadhortt Djavann ou le difficile exil, „La croix”, https://www.la-croix.com/Culture/Livres-Idees/Livres/Chahdortt-Djavann-ou-le-difficile-exil-2015-08-05-1341587 [dostęp 05.08.2015].
  72. Tamże.
  73. V. Hugo, Actes et Paroles, Arvensa Editions 2014, v. II, XIII, s. 424.

Powiązane artykuły

14.11.2019

Nowy Napis Co Tydzień #023 / Co wydarzyło się przy rue de Pickpus?

Dora Bruder to kolejna powieść Patricka Modiano, którą możemy przeczytać po polsku. Twórczość noblisty z 2014 roku w naszym kraju była drukowana już od lat 70. ubiegłego wieku, a więc na długo zanim pisarz został laureatem Akademii Szwedzkiej (już w 1981 roku ukazała się Ulica Ciemnych Sklepików, a dwa lata później Nawroty nocy). Modiano ma u nas swoich czytelników i miłośników, choć do prawdziwej popularności jego książkom w kraju nad Wisłą bardzo daleko. Dlaczego? No cóż, skoro za boga jest tu uważany Stanisław Lem, a wielu czytelników za początek historii prozy uważa książki Pilcha, Chwina i Stasiuka, czy można się temu dziwić? Patrick Modiano może wydawać się pisarzem nie z naszego świata, nudnym, staroświeckim, a na pewno takim, którego „można sobie darować”. Poza tym w prozie autora z Paryża nie ma nic sensacyjnego w dzisiejszym rozumieniu tego słowa: szybkich zwrotów akcji, prymitywnej przemocy i wyuzdania, a przede wszystkim hochsztaplerstwa, które sprawia, że po przeczytaniu kolejnej modnej powieści w kolorowej okładce, okrzykniętej przez warszawkę i krakówek nowym „arcydziełem prozy”, czujemy się głęboko zażenowani i po raz kolejny (który to już raz?) oszukani przez wydawcę i podległy mu tłumek usłużnych dziennikarzy.

fragment okładki

A co znajdujemy w książkach autorstwa Patricka Modiano? W każdej z nich sportretowany jest Paryż, miasto pisarza (ur. 1945), po którym od dziesięcioleci wytrwale wędruje, odkrywa na nowo i opisuje, bo jest to po prostu cały jego świat. Paryż jest miastem ulic i uliczek, często zupełnie zwyczajnych, mało efektownych. Miastem przedmieść i budynków, o których przeznaczeniu mało dziś już kto pamięta, zapomnianych ruder i pustych placyków. W książkach Modiano stają się bohaterami opowieści, zupełnie tak samo jak ludzie, czas i pamięć. Ta ostatnia jest największą siłą sprawczą tego pisarstwa. Modiano wielokrotnie powraca do czasów okupacji Paryża podczas ostatniej wojny, czasów, których pamiętać nie może, ale obsesyjnie i szczegółowo je odtwarza, uznając, że właśnie w latach 40. ubiegłego stulecia kryją się tropy, które mogą doprowadzić go do odpowiedzi na pytanie: kim tak naprawdę jestem? Czyni tak również ze względu na powikłaną historię rodzinną. Matką pisarza była Louisa Colpeyn, belgijska aktorka, Flamandka, a ojcem Albert Modiano, z pochodzenia włoski Żyd, w czasie wojny zagrożony aresztowaniem i wywiezieniem do obozu zagłady. Perypetie ojca, złapanego i cudem tylko uwolnionego z rąk Niemców, czarnorynkowego handlarza ukrywającego się na obrzeżach stolicy, bez przerwy lawirującego między życiem a śmiercią, stały się podglebiem wielu historii napisanych potem przez jego syna. Tematyka wojny, czarnego rynku i kolaboracji jest obecna w Nawrotach nocy (1969).

Temat kolaboracji Francuzów i szantażowania ofiar pogłębił Modiano w Ulicy Ciemnych Sklepików, za którą w 1978 roku otrzymał Nagrodę Goncourtów. W jego prozie figura ojca jest stale obecna, jakby był gwarantem opowieści, bez którego traci ona na prawdzie. Rodzice Modiano rozstali się niemal zaraz po narodzinach syna, niewiele się nim zajmowali. Chłopak wychowywał się w domu dziadków ze strony matki i jego pierwszym językiem był flamandzki. Temat matki, a właściwie pamięci o niej, pisarz w zaskakujący sposób odkrył przed nami w powieści Perełka z 2001 roku. Na stacji metra Châtelet bohaterka książki niespodziewanie widzi kobietę w żółtym płaszczu, która przypomina jej matkę. Postanawia ją śledzić. Ale kim właściwie była matka? Kim jest ona sama? To oczywiście pytania o naszą kondycję, o znaczenie naszej pamięci, bo pisarz po raz kolejny poddaje tu w wątpliwość raz na zawsze przyjęte przez nas prawdy o życiu i przeszłości. Może było zupełnie inaczej, niż nam się wydaje? – zdaje się pytać Patrick Modiano w tej i pozostałych swoich książkach.

Akcja Dory Bruder, powieści z 1997 roku, przenosi nas na północ Paryża, w okolice stacji metra Porte de Clingnancourt w 18. dzielnicy. Tu przecinają się losy narratora i Dory Bruder, francuskiej dziewczyny żydowskiego pochodzenia, mieszkającej w tej okolicy w latach okupacji. Jedna przeczytana notatka z „Paris-Soir” z 31 grudnia 1941 roku, jeden ślad powoduje, że opowieść staje się możliwa:

„Poszukuje się Dory Bruder, lat 15, 155 cm wzrostu, twarz pociągła, oczy szaropiwne, ubrana w popielaty płaszcz o kroju sportowym, bordowy sweter, granatową spódnicę i czapkę, brązowe buty sportowe. Wszelkie informacje kierować do Bruderów, boulevard Ornano 41, Paryż”.

Odtąd zagłębiamy się w plątaninę okolicznych uliczek, chodzimy po paryskim pchlim targu, który istnieje w tym miejscu po dziś dzień, swe tajemnice powoli odkrywają przed nami ulice Championnet, Simplon, park Clignancourt, a trochę bardziej na południe – dzielnica La Chapelle „w liniach perspektywicznych z powodu torów kolejowych, bliskości Gare du Nord”. Włóczący się tu narrator nie miał świadomości, że jest to okolica, po której chodziła też Dora Bruder, a jednak to były te same ulice, te same zaułki, place i skwery. Są tam do dziś.

Dora Bruder. Zwykła dziewczyna, jakich wiele. Pochodzenie robotnicze. Zachowało się nawet kilka zdjęć, które autor poddaje szczegółowej analizie. Punktem zwrotnym w życiu dziewczyny jest zapisanie jej przez rodziców – wiedeńskiego Żyda Ernesta i Cécile, Żydówkę urodzoną na Węgrzech, z zawodu szwaczkę – do szkoły zakonnej Niepokalanego Serca Maryi, prowadzoną przez Instytut Sióstr Chrześcijańskich Szkół Miłosierdzia przy rue de Picpus 60. Jest rok 1940, trwa „dziwna wojna”, niedługo armia niemiecka rozgromi Francuzów i zacznie się okupacja Paryża. Czyżby Bruderowie antycypowali przyszłe wypadki? Czy ktoś im doradził bezpieczne schronienie dla córki? To jedna z możliwości, którą zarysowuje przed nami Modiano. W kolejnych rozdziałach układanki dopasowuje jej części jedna do drugiej i mamy opowieść o dziewczynie, buntowniczce, która ucieka od sióstr zakonnych, bo takie jest prawo młodości. I nie obchodzi jej widocznie fakt, że na ulicach Paryża zaczęły się już polowania na Żydów.

Modiano w mistrzowski sposób zarysowuje okupacyjny koszmar, oczywiście nie taki, jaki znamy z naszej historii. Inny. Ale nie mniej ponury. Pisze o kartotekach, które sporządzano w komisariatach francuskiej policji, by szybciej wyłapywać Francuzów, obywateli żydowskiego pochodzenia. Z nazwiska wymienia komisarzy policji i odpowiedzialnych za to urzędników, cytuje dokumenty, w tym ocalałe listy bliskich aresztowanych i osadzonych w więzieniach, a potem w słynnym już dziś obozie w Drancy, z błaganiami o łaskę, o zmiłowanie u „pana komisarza”. I czyni to wszystko mimochodem, na marginesie snutej o Dorze Bruder historii.  

A co to za historia? Warto poznać ją do samego końca. Po to, by przekonać się, że Patrick Modiano potrafi towarzyszyć swoim bohaterom jak żaden inny prozaik. I po to, żeby podpatrzeć sposób, w jaki rekonstruuje historię, o której jego bohater przeczytał w krótkiej prasowej nocie zupełnie przypadkiem. Wreszcie po to, by dowiedzieć się, co wydarzyło się przy rue de Pickpus.

Na zakończenie dodajmy, że w zalewie „paraliteratury”, jak określał to powszechne już dziś i zaraźliwe zjawisko Sándor Márai, Dora Bruder to powieść wybitna. Nowoczesna, pisana oszczędnym, komunikatywnym stylem, który pełni w niej przede wszystkim funkcję obnażającą ludzką podłość i zdradę. W tym znaczeniu Modiano podejmuje oczywiście problematykę uniwersalną, ale w stonowany, wręcz dyskretny sposób. Bo przecież Dora Bruder jest oskarżeniem, oskarżeniem Francji czasów wojny, ale także oskarżeniem nas, normalnych, zwyczajnych obywateli, dobrych chrześcijan, często czyniących zło lub dopuszczających do jego popełniania w naszym sąsiedztwie. I zamykających oczy.

Patrick Modiano, Dora Bruder, przeł. Bożena Sęk, Katowice: Sonia Draga, 2019.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wojciech Chmielewski, Co wydarzyło się przy rue de Pickpus?, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2019, nr 23

Przypisy

  1. niem.: Rzesza i obszary sąsiednie.
  2. niem.: bzdura.
  3. Sonnenburg, okręg Zielenzig, okręg rejestrowy Landsberg an der Warthe.
  4. „Zbigniew Herbert i poetyka daru”, red. B. Gautier i M. Urbanowski, Kraków 2020, s. 14. We wszystkich cytatach z recenzowanej pozycji pomijam przypisy.
  5. Tamże, s. 16.
  6. J. Siedlecka, „Pan od poezji”, Warszawa 2002; A. Franaszek, „Herbert. Biografia” (t. 1 – „Niepokój”, t. 2 – „Pan Cogito”), Kraków 2018.
  7. „Zbigniew Herbert i poetyka daru…”, s. 21–35.
  8. Tamże, s. 218.
  9. Tamże, s. 203.
  10. Tamże, s. 231.
  11. „A good writer is basically a story teller, not a scholar or a redeemer of mankind”.
  12. Przedstawienie w Teatrze Słowackiego w Krakowie, premiera 23 III 2013 roku.
  13. A.R. Burzyńska, „Ja nie chcę być pochowany żywcem”, http://www.dziennikteatralny.pl/artykuly/ja-nie-chce-byc-pochowany-zywcem.html [dostęp: 23.02.2020]
  14. Patrz na przykład H. Taine, „Les origines de la France contemporaine” (wiele wydań).
  15. B. Dermoncourt, „Ce que l'on sait (ou pas) sur Chopin”, „L’Express”, https://www.lexpress.fr/culture/musique/ce-que-l-on-sait-ou-pas-sur-chopin_844452.html [dostęp: 23.02.2020].
  16. R. Aron, „Immuable et changeante. De la IVe à la Ve République”, 1959.
  17. P. Larousse, „Grand dictionnaire universel du XIXe siècle”, Paryż 1869, t. IV, s. 185–186, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej. Antologia”, pod red. I. Poniatowskiej, Warszawa 2011, t.1, s. 435.
  18. H. Berlioz, „Etudes et souvenirs de theatre”, „Le Temps” XX nr 7076 z 4 września 1880, s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 354.
  19. L. Bourgues, A. Denereaz, „La musique et la vie interieure, «Chopin»”, Paryż 1921, s. 436, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 253
  20. Stefan Witwicki do Fryderyka Chopina w Wiedniu, 6 VII 1831 [w:] „Korespondencja Fryderyka Chopina”, t. 1, zebrał i oprac. B.E. Sydow, Warszawa 1955, s. 179–180.
  21. F. Hoesick, „Chopin. Życie i twórczość”, t. 2, Warszawa 1962, s. 63.
  22. Tamże, s. 40.
  23. E. Sauzay, „Mémoires, cyt. za: Chopin w krytyce…”, t. 1, s. 369.
  24. H. Berlioz, „Etudes et souvenirs de théâtre”, „Le Temps” XX nr 7076 z 4 września 1880 r., s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce…”, t. 1, s. 373.
  25. E. Legouvé, „Théâtre, fêtes et concerts”, „La Presse” z 1 marca 1842, s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 404.
  26. H. Berlioz, „Le Rénovateur” z 15 grudnia 1833, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 354.
  27. „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 336.
  28. F. Schmitt, „Chopin et les musiciens d’aujourd’hui”, „Bravo”, czerwiec 1932, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 294.
  29. M. Tomaszewski, „Chopin. Człowiek, dzieło, rezonans”, Warszawa 2006, s. 656.
  30. F. Mallefille, „Lettre ouverte «A.M.F. Chopin sur sa ballade polonaise»”, „Revue et gazette musicale” V nr 36 z 9 września 1838, s. 362, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 371.
  31. A. Suarès, „Ames et visages. Chopin”, „Les nouvelles litteraires”, 5 marca 1932, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 287.
  32. Patrz „Le Figaro”, 21 maja 1854.
  33. A. Audley, „Frédéric Chopin. Sa vie et ses oeuvres”, Paryż 1880, s. 2, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 373.
  34. H. Bidou, „Chopin”, Paryż 1925, s. 211, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 265.
  35. H. Blaze de Bury, „Musiciens contemporains”, Paryż 1856, s. 114–115, cyt. za: „Chopin w krytycy muzycznej…”, s. 373.
  36. „Korespondencja Fryderyka Chopina”, oprac. Z. Helman, Z. Skowron, H. Wróblewska-Straus, Warszawa 2017, t. 2, cz. 1: 1831–1838, s. 130.
  37. C. Mauclair, „Sur le genie de Chopin”, „Le Courrier Musical” XIII nr 1 z 1 stycznia 1910 r., s. 2–5, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 375.
  38. C. Bellaigue, „Silhouette de Chopin”, „Le Courrier Musical” XIII nr 1 z 1 stycznia 1910 r., s. 11–12, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 376.
  39. Przemówienie Ignacego Paderewskiego na obchodach 500. rocznicy zwycięstwa pod Grunwaldem [w:] „Polscy kompozytorzy o Chopinie”, t. II, Warszawa-Kraków 1959, s. 100.
  40. A. Gide, „Notes sur Chopin”, Paris 1949, s. 279.
  41. Paul Landormy, „Chopin”, „Le Menestrel”, 24 czerwca i 1 lipca 1927, s. 277–278, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, s. 267.
  42. A. de Bertha, „Causerie musicale. Chopin”, „Le Mois litteraire et Pittoresque”, marzec 1900 r., s. 241, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 416.
  43. Cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, s. 310.
  44. C. Djavann, Je viens d’ailleurs, Gallimard 2002, s. 81–82. Przekłady z francuskiego autorstwa Katarzyny Losson.
  45. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, Paris 2011, s. 136–137.
  46. Tamże, s. 44.
  47. Tamże, s. 418.
  48. C. Djavann, Les putes voilées n’iront jamais au paradis, Paris 2016, s. 17.
  49. C. Djavann, Je viens d’ailleurs, s. 87.
  50. Tamże, s. 100.
  51. Tamże, s. 140.
  52. Tamże.
  53. C. Djavann, Les putes voilées n’iront jamais au paradis, s.40–41.
  54. Wystąpienie telewizyjne C. Djavann w programie ONPC , https://www.youtube.com/watch?v=3JmLgg-uN28 [dostęp 19.04. 2008].
  55. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 327–328.
  56. Tamże, s. 255.
  57. C. Djavann, La Muette, Paris 2008, s. 13.
  58. C. Djavann, Que pense Allah de l'Europe? Paris 2004, s. 20.
  59. Tamże.
  60. Tamże.
  61. C. Djavann, Bas les voiles! Paris, s. 36.
  62. Tamże.
  63. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 74.
  64. Tamże, s. 140.
  65. Tamże; s. 337.
  66. Tamże, s. 39.
  67. C. Djavann, La dernière séance, Paris 2013, s. 185.
  68. Tamże, s. 184.
  69. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 73.
  70. Wywiad udzielony Sylvie Prioul, Le français est ma patrie, „Le Nouvel Observateur”, https://bibliobs.nouvelobs.com/romans/20131029.OBS3150/chahdortt-djavann-le-francais-est-ma-patrie.html [dostęp 21.03. 2018].
  71. Wywiad udzielony Jean-Claude Raspiengeas, Chadhortt Djavann ou le difficile exil, „La croix”, https://www.la-croix.com/Culture/Livres-Idees/Livres/Chahdortt-Djavann-ou-le-difficile-exil-2015-08-05-1341587 [dostęp 05.08.2015].
  72. Tamże.
  73. V. Hugo, Actes et Paroles, Arvensa Editions 2014, v. II, XIII, s. 424.

Powiązane artykuły

24.10.2019

Nowy Napis Co Tydzień #020 / Na czym polega „despotyzm wolności”

„To bardzo intrygująca książka” – mówi prof. Mirosław Dzień. – „Rzecz dotyczy rewolucji francuskiej i stosowanego wówczas terroru. Hannah Arendt w swojej słynnej pracy O rewolucji pisała, że Maximilien Robesperre już na początku 1793 roku mówił o sobie, że jest przedstawicielem «despotyzmu wolności». Monika Milewska pokazuje w swojej książce, na czym ów «despotyzm wolności» polegał. Niezwykle intrygujące są na przykład fragmenty dotyczące gilotyny jako narzędzia władzy. Narzędzie to, zupełnie odpersonifikowane, staje się bezwolnym katem”.

Więcej informacji o książce na poniższym wideo:

 

Monika Milewska, Ocet i łzy. Terror Wielkiej Rewolucji Francuskiej jako doświadczenie traumatyczne, Gdańsk: Słowo/obraz terytoria, 2018

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Mirosław Dzień, Na czym polega „despotyzm wolności”, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2019, nr 20

Przypisy

  1. niem.: Rzesza i obszary sąsiednie.
  2. niem.: bzdura.
  3. Sonnenburg, okręg Zielenzig, okręg rejestrowy Landsberg an der Warthe.
  4. „Zbigniew Herbert i poetyka daru”, red. B. Gautier i M. Urbanowski, Kraków 2020, s. 14. We wszystkich cytatach z recenzowanej pozycji pomijam przypisy.
  5. Tamże, s. 16.
  6. J. Siedlecka, „Pan od poezji”, Warszawa 2002; A. Franaszek, „Herbert. Biografia” (t. 1 – „Niepokój”, t. 2 – „Pan Cogito”), Kraków 2018.
  7. „Zbigniew Herbert i poetyka daru…”, s. 21–35.
  8. Tamże, s. 218.
  9. Tamże, s. 203.
  10. Tamże, s. 231.
  11. „A good writer is basically a story teller, not a scholar or a redeemer of mankind”.
  12. Przedstawienie w Teatrze Słowackiego w Krakowie, premiera 23 III 2013 roku.
  13. A.R. Burzyńska, „Ja nie chcę być pochowany żywcem”, http://www.dziennikteatralny.pl/artykuly/ja-nie-chce-byc-pochowany-zywcem.html [dostęp: 23.02.2020]
  14. Patrz na przykład H. Taine, „Les origines de la France contemporaine” (wiele wydań).
  15. B. Dermoncourt, „Ce que l'on sait (ou pas) sur Chopin”, „L’Express”, https://www.lexpress.fr/culture/musique/ce-que-l-on-sait-ou-pas-sur-chopin_844452.html [dostęp: 23.02.2020].
  16. R. Aron, „Immuable et changeante. De la IVe à la Ve République”, 1959.
  17. P. Larousse, „Grand dictionnaire universel du XIXe siècle”, Paryż 1869, t. IV, s. 185–186, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej. Antologia”, pod red. I. Poniatowskiej, Warszawa 2011, t.1, s. 435.
  18. H. Berlioz, „Etudes et souvenirs de theatre”, „Le Temps” XX nr 7076 z 4 września 1880, s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 354.
  19. L. Bourgues, A. Denereaz, „La musique et la vie interieure, «Chopin»”, Paryż 1921, s. 436, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 253
  20. Stefan Witwicki do Fryderyka Chopina w Wiedniu, 6 VII 1831 [w:] „Korespondencja Fryderyka Chopina”, t. 1, zebrał i oprac. B.E. Sydow, Warszawa 1955, s. 179–180.
  21. F. Hoesick, „Chopin. Życie i twórczość”, t. 2, Warszawa 1962, s. 63.
  22. Tamże, s. 40.
  23. E. Sauzay, „Mémoires, cyt. za: Chopin w krytyce…”, t. 1, s. 369.
  24. H. Berlioz, „Etudes et souvenirs de théâtre”, „Le Temps” XX nr 7076 z 4 września 1880 r., s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce…”, t. 1, s. 373.
  25. E. Legouvé, „Théâtre, fêtes et concerts”, „La Presse” z 1 marca 1842, s. 3, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 404.
  26. H. Berlioz, „Le Rénovateur” z 15 grudnia 1833, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 354.
  27. „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 336.
  28. F. Schmitt, „Chopin et les musiciens d’aujourd’hui”, „Bravo”, czerwiec 1932, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 294.
  29. M. Tomaszewski, „Chopin. Człowiek, dzieło, rezonans”, Warszawa 2006, s. 656.
  30. F. Mallefille, „Lettre ouverte «A.M.F. Chopin sur sa ballade polonaise»”, „Revue et gazette musicale” V nr 36 z 9 września 1838, s. 362, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 371.
  31. A. Suarès, „Ames et visages. Chopin”, „Les nouvelles litteraires”, 5 marca 1932, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 287.
  32. Patrz „Le Figaro”, 21 maja 1854.
  33. A. Audley, „Frédéric Chopin. Sa vie et ses oeuvres”, Paryż 1880, s. 2, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 1, s. 373.
  34. H. Bidou, „Chopin”, Paryż 1925, s. 211, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 265.
  35. H. Blaze de Bury, „Musiciens contemporains”, Paryż 1856, s. 114–115, cyt. za: „Chopin w krytycy muzycznej…”, s. 373.
  36. „Korespondencja Fryderyka Chopina”, oprac. Z. Helman, Z. Skowron, H. Wróblewska-Straus, Warszawa 2017, t. 2, cz. 1: 1831–1838, s. 130.
  37. C. Mauclair, „Sur le genie de Chopin”, „Le Courrier Musical” XIII nr 1 z 1 stycznia 1910 r., s. 2–5, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 375.
  38. C. Bellaigue, „Silhouette de Chopin”, „Le Courrier Musical” XIII nr 1 z 1 stycznia 1910 r., s. 11–12, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 376.
  39. Przemówienie Ignacego Paderewskiego na obchodach 500. rocznicy zwycięstwa pod Grunwaldem [w:] „Polscy kompozytorzy o Chopinie”, t. II, Warszawa-Kraków 1959, s. 100.
  40. A. Gide, „Notes sur Chopin”, Paris 1949, s. 279.
  41. Paul Landormy, „Chopin”, „Le Menestrel”, 24 czerwca i 1 lipca 1927, s. 277–278, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, s. 267.
  42. A. de Bertha, „Causerie musicale. Chopin”, „Le Mois litteraire et Pittoresque”, marzec 1900 r., s. 241, cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, t. 2, s. 416.
  43. Cyt. za: „Chopin w krytyce muzycznej…”, s. 310.
  44. C. Djavann, Je viens d’ailleurs, Gallimard 2002, s. 81–82. Przekłady z francuskiego autorstwa Katarzyny Losson.
  45. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, Paris 2011, s. 136–137.
  46. Tamże, s. 44.
  47. Tamże, s. 418.
  48. C. Djavann, Les putes voilées n’iront jamais au paradis, Paris 2016, s. 17.
  49. C. Djavann, Je viens d’ailleurs, s. 87.
  50. Tamże, s. 100.
  51. Tamże, s. 140.
  52. Tamże.
  53. C. Djavann, Les putes voilées n’iront jamais au paradis, s.40–41.
  54. Wystąpienie telewizyjne C. Djavann w programie ONPC , https://www.youtube.com/watch?v=3JmLgg-uN28 [dostęp 19.04. 2008].
  55. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 327–328.
  56. Tamże, s. 255.
  57. C. Djavann, La Muette, Paris 2008, s. 13.
  58. C. Djavann, Que pense Allah de l'Europe? Paris 2004, s. 20.
  59. Tamże.
  60. Tamże.
  61. C. Djavann, Bas les voiles! Paris, s. 36.
  62. Tamże.
  63. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 74.
  64. Tamże, s. 140.
  65. Tamże; s. 337.
  66. Tamże, s. 39.
  67. C. Djavann, La dernière séance, Paris 2013, s. 185.
  68. Tamże, s. 184.
  69. C. Djavann, Je ne suis pas celle que je suis, s. 73.
  70. Wywiad udzielony Sylvie Prioul, Le français est ma patrie, „Le Nouvel Observateur”, https://bibliobs.nouvelobs.com/romans/20131029.OBS3150/chahdortt-djavann-le-francais-est-ma-patrie.html [dostęp 21.03. 2018].
  71. Wywiad udzielony Jean-Claude Raspiengeas, Chadhortt Djavann ou le difficile exil, „La croix”, https://www.la-croix.com/Culture/Livres-Idees/Livres/Chahdortt-Djavann-ou-le-difficile-exil-2015-08-05-1341587 [dostęp 05.08.2015].
  72. Tamże.
  73. V. Hugo, Actes et Paroles, Arvensa Editions 2014, v. II, XIII, s. 424.

Powiązane artykuły

Loading...