28.04.2022

Nowy Napis Co Tydzień #149 / Czy to czas na majówkę?

Drodzy Czytelnicy!

Przed Wami numer majówkowy – idealny do zabrania ze sobą w podróż. Prezentujemy w nim liczne recenzje książek, które mogą Wam umilić weekendowy odpoczynek oraz kilka artykułów skłaniających do głębszej refleksji. 

Przypominamy także, że tuż obok nas wciąż trwa wojna. Polecamy Państwa uwadze w szczególności recenzję książki Tomáša Forró Apartament w hotelu Wojna. Reportaż z Donbasu oraz wiersz ukraińskiego poety – Igora Mitrowa, który obecnie przebywa na froncie.

W 149. numerze NNCT prezentujemy ponadto wywiad Patryka Kosendy z Mateuszem Górniakiem poświęcony jego debiutanckiej prozie Trash story. Zaś o debiucie poetyckim Wojciecha Kopecia przyjmę/oddam/wymienię pisze Filip Matwiejczuk. Warto też zapoznać się z twórczością Piotra Kolasiuka wyróżnionego w konkursie Snuj Frazę oraz opowiadaniem Pudrowy róż Wiktorii Szydło, dostrzeżonym w konkursie Snuj Story.

Wybierającym się nad morze, szczególnej uwadze polecamy kolejną partię toposowych nowości, zrecenzowanych przez Piotra Wiktora Lorkowskiego. Autor tym razem przyjrzał się Ciągowi dalszemu Michała Czoryckiego, Nocy, która nie śpi Zygmunta Ficka oraz Pomieszanym językom Jana Polkowskiego. Irena Kaczmarczyk zabiera nas natomiast razem ze Zdzisławem Antolskim w podróż po zatrzaśniętej w Kapsule czasu wsi Pełczyska. Na lodowiec zaprasza w cyklu „Polecjaki” Wojciech Kruszewski, rekomendując tom poetycki Małgorzaty Lebdy Mer de Glace. Ponadto Magda Śniedziewska recenzuje nowy tom Joanna Mueller zatytułowany Hista & her sista, natomiast Natalia Rojek pisze o Nie uciekniesz Jany Orlová.

Czytelnikom łaknącym mocniejszych wrażeń polecamy szkic Marka Adamca W poszukiwaniu natury zła. Chwilowo profilujemy. Zainteresowanym francuską polityką polecamy zaś szkic Katarzyny Losson o Éricu Zemmourze.

W kolejnym odcinku podcastu „Pokolenie Solidarności” publikujemy wspomnienia Jarosława Brody. Zachęcamy również do obejrzenia nagrania, na którym Marian Nocoń prezentuje swoje wyróżnione w konkursie opowiadanie Przyśpieszone dojrzewanie do prawdy.

Życzymy udanej lektury!

Redakcja NNCT

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Redakcja NNCT, Czy to czas na majówkę?, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 149

Przypisy

  1. Patrz szerzej: E. Bastié, La Guerre des idée, Enquête au coeur de l’intelligentsia française, Robert Laffont 2022.
  2. E. Zemmour, Destin Français, Broché 2018, s.10, tłumaczenie autorki.
  3. E. Zemmour, Destin…, s. 14.
  4. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo, tłum. B. Losson, Kraków 2022, s. 212.
  5. E. Zemmour, Destin…, s.14.
  6. P. Boucheron, Histoire mondiale de la France, Seuil 2017, s. 6.
  7. Te słowa de Gaulle’a przytacza w swoich wspomnieniach jego przyjaciel Alain Peyreffite: A. Peyreffite, C’était de Gaulle, t. I, Fayard 1994, s. 76.
  8. E. Zemmour, Mélancolie française, Fayard 2010, s. 146.
  9. E. Zemmour, Destin…, s. 311.
  10. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo…, s. 438.
  11. Tamże, s. 14.
  12. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo…, s. 59.
  13. Tamże, s. 64.
  14. P. Smolar, Zły Żyd, tłum. Agnieszka Grudzińska, Kraków 2021.

Powiązane artykuły

28.04.2022

Nowy Napis Co Tydzień #149 / Francuska reakcja we wcieleniu Érica Zemmoura

Odkąd Éric Zemmour zaczął się ubiegać o urząd prezydencki, nazwisko jego pojawia się coraz częściej w polskich mediach. We Francji jego kandydatura nie była prawdziwym zaskoczeniem – od dawna powszechnie uważano, że kostium dziennikarza politycznego i eseisty był w oczywisty sposób dla niego zbyt ciasny. Od lat nie tylko przenikliwie diagnozował, ale i konsekwentnie budował cały system myślowy, narzucał własne klucze interpretacyjne do francuskiej rzeczywistości, sięgając daleko w przeszłość – i to stanowi być może sedno jego oryginalności. Coraz częściej Zemmour formułował też konkretne propozycje polityczne. Lecz nie o kandydacie do prezydentury jest ten tekst, a o człowieku idei właśnie oraz o fenomenie jego popularności. Éric Zemmour bowiem, niezależnie od ewentualnych przyszłych sukcesów lub porażek politycznych, stał się zjawiskiem społecznym, a jego koncepcje – punktami odniesienia we francuskiej debacie idei.

Esej Francuskie Samobójstwo ukazał się we Francji w 2014 roku i w samym roku wydania sprzedał się w ponad pięciuset tysiącach egzemplarzy. To rzadko spotykane osiągnięcie – a jest to pozycja około pięćsetstronicowa, naszpikowana erudycją, niezwykle wymagająca wobec czytelnika, któremu proponuje prześledzenie dziejów dekadencji francuskiego państwa-narodu od 1970 roku do roku wydania książki. Zemmour przedstawia w tym tomie oryginalną kronikę wydarzeń politycznych, społecznych i kulturowych, niekiedy niewinnie anegdotycznych, które z perspektywy czasu okazały się mieć przełomowe znaczenie. Ową kluczową zmianę Zemmour przedstawia jako następstwo rewolucji 1968 roku przypieczętowującej zwycięstwo ruchu ideowego „dekonstruktorów”. Mowa tu o tych myślicielach z dziedziny nauk społeczno-humanistycznych, którzy w latach sześćdziesiątych dokonali rozbioru wszystkich tradycyjnych struktur – narodu, państwa, rodziny, płci – z założeniem, że skoro wszystkie te pojęcia są jedynie konstrukcją społeczną, mogą zostać całkowicie zburzone i ex nihilo wymyślone na nowo. Niezwykle metodycznie Zemmour ukazuje, w jaki sposób rozwój tej szkoły myśli – nazywanej przez Amerykanów „The French Theory” i reprezentowanej między innymi przez Jacques’a Derridę, Michela Foucault’a, Félixa Guattariego, Simone de Beauvoir – sprzągł się z procesami, które jednocześnie w dużym stopniu sam podbudował teoretycznie: globalizacją i deindustrializacją Zachodu, wywłaszczeniem władzy demokratycznej poprzez konstrukcję paneuropejską, niekontrolowaną imigrację oraz „archipelagizację” społeczeństwa, które rozpadło się na poszczególne wspólnoty/mniejszości – wszystkie oczywiście uciskane, a także postępującą islamizację coraz to większej części terytorium Francji.

Francuskie bolączki były opisywane wcześniej przez licznych autorów, ograniczę się więc do kilku kultowych tytułów: Francuski archipelag socjologa Jerôme’a Fourqueta, Nieszczęśliwa tożsamość akademika i filozofa Alaina Finkielkrauta, Uległość pisarza Michela Houellebecqa oraz Czy Francja jest skończona? tuza francuskiej polityki Jeana Pierre’a Chevènementa. Éric Zemmour, czy się go ceni lub nienawidzi, zyskał jednak wyjątkowy wydźwięk.

Kariera enfant terrible francuskiego dziennikarstwa

Zemmour karierę rozpoczynał w prasie. Pisał dla „Quotidien de Paris” i „L’Express”, a w 1996 roku dołączył do działu politycznego elitarnego dziennika „Le Figaro”. Szeroką rozpoznawalność zdobył dzięki telewizyjnemu programowi Laurenta Ruquiera „On n’est pas couché”, w którym występował u boku Érica Naulleau – wydawcy, dziennikarza o lewicującej orientacji. Sukces oglądalności programu informacyjno-rozrywkowego wynikał w dużym stopniu z zestawienia dwóch odmiennych światopoglądów Zemmoura i Naulleau, publicystów darzących się zresztą ewidentną sympatią, oraz charyzmy samego Zemmoura, który przez pięć lat (2006–2011) co tydzień doprowadzał do palpitacji „obóz prawomyślności”, systematycznie podważając kolejne dogmaty współczesności. Głos tak jaskrawy miał w zamyśle twórców programu służyć dyskredytacji poglądów prawicowych, tymczasem okazało się, że Zemmour po prostu mówi głośno to, co wielu Francuzów myśli po cichu.

To jednak swoim książkom Zemmour zawdzięcza status czołowego intelektualisty prawicy. Francuskie samobójstwo okazało się przełomem w jego karierze. Wszystkie kolejne publikacje – Un quinquenat pour rien, Le bûcher des vaniteux, Destin français, La France n’a pas dit son dernier mot – biły rekordy sprzedażowe. Dwa ostatnie lata stanowią apogeum obecności Zemmoura w mediach. Na prywatnym kanale Cnews, gdzie prowadził codzienne debaty w programie „Face à l’info”, przeciwstawiano mu politologów, socjologów, ekonomistów, filozofów, polityków, których większa część przychodziła w zbożnym celu udowodnienia mu dyletantyzmu, tudzież wskazania palcem na „rasistowski”, „homofobiczny”, „mizoginistyczny”, „petainistyczny” charakter jego poglądów. Dziś, gdy w mediach prywatnych pojawia się coraz więcej dziennikarzy z prawej strony politycznego spektrum, wielu wyznaje, że są przyszywanymi dziećmi „Gargamela” – bo tak zwykło się Zemmoura karykaturować.

„Zemuryzacja umysłów” – wyrażenie, które często powraca we francuskiej prasie – stała się faktem dokonanym. Myśl neo-reakcyjna wyszła z szafy. A przecież lewica intelektualna dominowała we francuskim życiu idei od czasu sprawy Dreyfusa.Od dwudziestu lat jednak obserwuje ona z przerażeniem dryfowanie części „swojej” inteligencji ku złym wodom. Na stronach dziennika „Le Monde” czy „Libération” powstają czarne listy tajnych sojuszników sił czarnosecinnych. Należą do takich pisarze (Maurice Dantec, Philippe Murray i Michel Houellebecq) oraz intelektualiści (Alain Finkielkraut, Marcel Gauchet, Pierre-André Taguieff, Régis Debray, Jacques Julliard, Christophe Guilluy, Elisabeth Badinter, Michel Onfray) nadal wprawdzie identyfikujący się z lewicową rodziną myśli, lecz symbolicznie z niej wypędzeni. Kto nie „aktualizuje swojego oprogramowania” według najnowszych wytycznych myśli postępowej, należy już bowiem do reakcji. We Francji utworzył się wyraźny podział, w Polsce nieistniejący, na lewicę „dekonstruktywistyczną”, czyli dążącą do dekonstrukcji tradycji, oraz „anty-dekonstruktywistyczną”, takiej dekonstrukcji się przeciwstawiającą. Gdy w 1989 roku odbyła się wojna o muzułmańską chustę w szkołach, linia podziału przeciwstawiała sobie już nową lewicę – multikulturową, „otwartą” (a zatem dekonstruktywistyczną) – oraz starą „lewicę republikańską” – gruntownie broniącą zasady laickości i uniwersalizmu „à la française”. Laickość dla niej wiązała się z niepisaną zasadą dyskrecji religijnej, uniwersalizm zaś – z odmową dyferencjacji etnicznej, religijnej, kulturowej wewnątrz narodu. Ostatnimi laty konflikt między ową „starą” a „nową” lewicą skupiał się na problematyce teorii płci i rasy, wokeizmu i intersekcjonalizmu, trendów, które szturmem zdobywają uniwersytety ku zgrozie lewicowych „wsteczniaków”Patrz szerzej: E. Bastié, La Guerre des idée, Enquête au coeur de l’intelligentsia française, Robert Laffont 2022.[1]. Ów podział stworzył nowe pomosty między lewicą a prawicą, jednoczących się przynajmniej częściowo w reakcji na Postęp. Przyczyniają się one do „zemuryzacji dusz”.

Zanim przejdę do treści książek Zemmoura, kilka słów o ich formie. Stosowanie przez Zemmoura skrótów myślowych sprowadza na niego coraz to nowe procesy sądowe. Jednak, komentując jego wystąpienia podczas debat telewizyjnych, nawet najzacieklejsi wrogowie rozdarci są zwykle między obrzydzeniem a podziwem. Zemmour posiada imponującą wiedzę, ducha syntezy i umiejętność tworzenia chwytliwych formuł, na przykład: „Demokracja umiera w Maastricht jak D’Artagnan”. Warto jednak wspomnieć też o niezwykłych czynnikach charakterologicznych – są nimi dewastująca szczerość oraz brak potrzeby aprobaty:

Moja matka mnie uwielbiała, byłem najszczęśliwszym dzieckiem na świecie. Synowie kochani przez matki są konkwistadorami…

– wyznaje Zemmour pół żartem, pół serio.

Gdzie inni lękliwie dobierają słowa i silą się na niezdarne dygresje, by nie zostać posądzonymi o myślozbrodnię czy brak empatii, Zemmour trzyma się swoich pozycji i rozwija swoją argumentację, prąc do przodu niczym walec drogowy i pozbawiając przeciwnika intelektualnego tlenu. Ponadto bije w oczy jego autentyczna namiętność do debaty samej w sobie. Gotów jest debatować zawsze, wszędzie, z każdym. Nauczony myśleć „przeciwko sobie” niczym wychowanek szkoły talmudzkiej, zdaje się być przygotowanym na każdy możliwy kontrargument.

Niezwykłe zdolności snajperskie w potyczce słownej nie mogą jednak przysłonić złożoności treści, która naturalnie ujawnia się najlepiej w słowie pisanym. Jako autor zaś, choć niewątpliwie jest ideologiem, narowistym piórem kreśli świat pełen szarości, ukazując zjawiska w ich ambiwalencji, zanim ostatecznie podporządkuje je swej wizji. Jest ideologiem anty-ideologii. Nie są pozbawieni racji ci, którzy, podzielając choćby częściowo jego diagnozy, zarzucają mu niekiedy naginanie faktów, przesadę, poświęcenie rygoru analizy dla domknięcia „systemu”. Wypomina mu się też tendencję do esencjalizmu i generalizacji. On wówczas dość słusznie odpowiada, że bez generalizacji nie da się wyciągać wniosków, ba, nie da się nawet zwyczajnie myśleć.

Asymilacja albo dezintegracja

Francuski niepokój egzystencjalny, potwierdzany przez wszystkie badania socjologiczne, związany jest z lękiem o przetrwanie Francuzów jako narodu, jako autonomicznej wspólnoty politycznej zdolnej do decydowania o swoim losie. Francuskie samobójstwo, jak to sugeruje sam apokaliptyczny tytuł, jest prawdziwą odą miłości do Francji minionej:

Historia Francji płynęła w moich żyłach, wypełniała powietrze, którym oddychałem, kształtowała moje dziecięce marzenia; nigdy nie wyobrażałem sobie, że będę ostatnim pokoleniem, które dorasta w ten sposóbE. Zemmour, Destin Français, Broché 2018, s.10, tłumaczenie autorki. [2]

– pisze Zemmour.

Francuzi, którzy z żalem nie poznają kraju swojego dzieciństwa, przyjmują wyznanie Zemmoura z tym większym przejęciem, że pochodzi ono od człowieka, który sam stanowi chlubny przykład tradycyjnego francuskiego modelu asymilacji. Zemmour jest wnukiem berberyjskich Żydów, naturalizowanych na mocy dekretu Crémieux z 1870 roku, którzy przyjechali z Algierii do Francji podczas pierwszej wojny światowej. Jego rodzice świetnie władali arabskim, ale w domu tym językiem nie mówiono, właśnie w imię asymilacji. Co więcej, ścieżka zawodowa niedoszłego kandydata na prezydenta Francji jest wspaniałym przykładem możliwości awansu społecznego, jaki ofiarowała Francja w latach powojennych między innymi dzięki swojemu systemowi edukacji.

Zemmour urodził się w 1958 roku w Montreuil, w otoczonym dzisiaj złą sławą departamencie Seine-Saint-Denis. Było to w czasach, kiedy francuskie przedmieścia były oazą spokoju. Autor Francuskiego samobójstwa wywodzi się z prostego środowiska – ojciec był sanitariuszem, a matka – gospodynią domową, on zaś ukończył prestiżowy Instytut Nauk Politycznych. Zemmour powtarza też często szokujące zdanie: „Moi dziadkowie, skrajnie biedni, błogosławili Francuzów za kolonizację Algierii” i opowiada, jak podczas podróży do Rosji płakał nad Berezyną, w miejscu, gdzie armia Napoleona poniosła klęskę. Asymilacja kulturowa, tak jak było to w przypadku Imperium Rzymskiego, polega na naśladowaniu autochtonów. Jak tłumaczy Zemmour, wiąże się to zawsze z pewnym poświęceniem:

Być Francuzem, kiedy nie jest się synem ojców według więzów krwi, ale synem ojców według ducha, to znaczy stawać po stronie swoich przybranych ojców, a nawet przeciwko swoim praojcomE. Zemmour, Destin…, s. 14.[3].

Dokonywała tego, choć nie bez trudu, imigracja europejska, ale też i magrebijska imigracja zarobkowa lat sześćdziesiątych. Jednak wraz ze zjawiskiem masowego przypływu ludzi, który rozpoczął się w latach osiemdziesiątych, asymilacja stała się fikcją. Odtąd mówiono już jedynie o integracji. Tymczasem im głośniej wychwalano uroki „Vivre ensemble” (życia razem), tym bardziej postępowała narodowa dezintegracja.

Zemmour stawia zatem pytanie o przyszłość Francji. Wierzy, że grozi jej zagłada. Nie jest pierwszym, który wskazuje na nieubłagalną logikę demografii, ale o przyczynach tej fundamentalnej zmiany pisze wyjątkowo przenikliwie. Aby nastąpiła asymilacja, ci, którzy są przyjmowani, muszą stanowić mniejszość w stosunku do tych, którzy przyjmują. Odpowiedzialność za dezintegrację, zdaniem Zemmoura, spoczywa zatem nie tyle na nowo przybyłych, ile na rządzących oraz francuskich elitach. Zapomnieli, że to „umarli rządzą żywymi”. Pozwolili na masowy przypływ ludzi, którzy doświadczyli kolonizacji i nie są bynajmniej wolni od chęci odwetu. W najlepszym przypadku wykazali się naiwnością i historyczną ignorancją. Zemmour przytacza też niefrasobliwe słowa pierwszego sekretarza partii socjalistycznej Jean-Christophe’a Cambadélisa, mówiącego, że imigranci „ostatecznie i tak będą chcieli chodzić w Nike’ach”. Cynizm polityczny sprężył się jednak również z autentycznym przeświadczeniem części lewicy, że oczekiwanie asymilacji byłoby formą neokolonializmu, związanego z przekonaniem o wyższości kultury autochtonów. Celebruje się zatem odmienność, wierność wobec rodzimej wspólnoty oraz korzeni, ale dotyczy to wszystkich z wyjątkiem rdzennych Francuzów. Motywacje takiego postępowania są zapewne różne: mogą polegać na przekonaniu, że narody są przeżytkiem, ale także opierać się na chęci podporządkowania jednostki rynkowi. Jedni i drudzy ideolodzy zwierają szeregi i uprawiają pedagogikę wstydu, wskazując na odwieczną winę Francji. Francuskie samobójstwo ukazuje splot wszystkich tych czynników, które, choć nie są orkiestrowane przez jedną machiaweliczną niewidzialną rękę, zbiegają się, niosąc jeden katastrofalny skutek. Zemmour opisuje w swojej książce ideologiczną edukację, jaką przeprowadzał w latach osiemdziesiątych prywatny kanał telewizyjny Canal+. Medium, które powstało w wyniku sojuszu liberałów i libertarian, jego zdaniem radośnie wprowadzało do kultury masowej pochodne myśli dekonstruktywistycznej. Szyderstwa i prowokacje „kanału nienawiści do samego siebie”E. Zemmour, Francuskie samobójstwo, tłum. B. Losson, Kraków 2022, s. 212.[4] stały się „nowym konformizmem”. Ulubionym tematem pogardliwych drwin stał się właśnie przeciętny Francuz; ksenofobiczny, mizoginistyczny burak o niskim czole, pozbawiony wszelkich wyższych celów. Zemmour celnie puentuje: z kim nowi przybysze mieliby chcieć się asymilować?

Dezintegracja narodu oznacza powrót wspólnot i plemion. Naród – pisze Zemmour – jest bezsprzecznie konstrukcją, ale jego brak jest katastrofą. Obecnie we Francji istnieją coraz liczniejsze terytoria „stracone dla Republiki”, gdzie dominująca ludność nie utożsamia się już z Francją, wrogo patrzy na jej instytucje, a w szkołach odmawia uczenia się o „waszym holokauście”, „waszych wyprawach krzyżowych”, „waszym Voltairze”, „waszym Flaubercie” czy „waszej rewolucji francuskiejE. Zemmour, Destin…, s.14.[5].Zjawisko opisywane przez Zemmoura dziesięć lat temu było jeszcze tematem tabu. Dzisiaj nawet dziennik „Le Monde” prowadzi śledztwa dotyczące postępu islamizacji Francji. Narracja intelektualna dominująca na lewicy nadal wskazuje jednak na czynniki czysto społeczno-ekonomiczne tego zjawiska, pomijając temat kultury. Zemmour natomiast należy do tych – i w tym wtóruje mu między innymi „lewicowy wyklęty”, filozof Michel Onfray – że wojna cywilna we Francji już się rozpoczęła. Jest to według niego wojna o charakterze cywilizacyjnym, między islamem a światem chrześcijańskim. Samobójstwem jest bierna kontemplacja tego faktu przez elity oraz porażająca apatia społeczeństwa, tak świetnie opisana przez Houellebecqa w Uległości.

Nie sposób negować zaistnienia zasadniczej kulturowo-antropologicznej przemiany opisywanej przez Zemmoura. Kwestią poglądów jest oczywiście jej ocena. Spadkobiercy dekonstruktorów podważają nie tylko ciągłość historyczną, ale i zasadność pragnienia takiej ciągłości. Kiedy w latach osiemdziesiątych historyk Fernand Braudel wydał Tożsamość Francji, nikt się wprawdzie tym tytułem nie udławił, autorytet mistrza pomógł w przełknięciu pigułki, lecz jest to raczej wyjątek potwierdzający regułę. Dominujący dzisiaj na francuskich uczelniach kierunek reprezentuje pozycja wydana w 2017 roku przez historyka Patricka Boucherona Histoire mondiale de la France (Światowa historia Francji). We wstępie autor wyjaśnia, że przyświeca mu idea „wykreowania pluralistycznej koncepcji historii przeciwko zamknięciu się w wąskiej tożsamości” oraz spowodowania „dezorientacji w uczuciu przynależności i przyjęcie dziwnej bliskości obcego”P. Boucheron, Histoire mondiale de la France, Seuil 2017, s. 6.[6]. To właśnie na Boucherona powoływał się Emmanuel Macron podczas kampanii prezydenckiej 2017 roku, gdy deklarował, że nie istnieje coś takiego jak „kultura francuska”.

Czym zatem jest Francja dla Zemmoura? Na to pytanie odpowiada on, zawsze cytując De Gaulle’a: że jest „narodem rasy białej, religii chrześcijańskiej i kultury grecko-rzymskiej”. Podaje też zazwyczaj ten cytat w całości:

Bardzo dobrze, że są Francuzi żółci, Francuzi czarni, Francuzi brązowi.Pokazują tym samym, że Francja jest otwarta na wszystkie rasy i ma uniwersalne powołanie. Pod warunkiem jednak, że pozostaną w niewielkiej mniejszości.przeciwnym razie Francja nie byłaby już FrancjąTe słowa de Gaulle’a przytacza w swoich wspomnieniach jego przyjaciel Alain Peyreffite: A. Peyreffite, C’était de Gaulle, t. I, Fayard 1994, s. 76.[7].

Zemmour dopowiada tę myśl w Mélancolie française:

Rasista klasyfikuje jednostki według ich rasy; Francuz myśli, że każdy cudzoziemiec, bez względu na pochodzenie, rasę, religię, może osiągnąć nirwanę cywilizacji francuskiej. Postawa nieco arogancka, wręcz ksenofobiczna, ale w żadnym wypadku nie rasistowska. Rasista, podobnie jak Anglik, uważa, że Hindus, bez względu na to, jak bardzo się stara, nigdy nie zdoła mówić z oksfordzkim akcentemE. Zemmour, Mélancolie française, Fayard 2010, s. 146.[8].

Nie ma tożsamości bez ciągłości historycznej, dlatego też historia stanowi jądro refleksji Zemmoura. Warto tu zatrzymać się przez chwilę nad jego rozumieniem znaczenia rewolucji francuskiej, stanowiącej bądź co bądź matrycę myśli „postępowej”. Wedle klasycznej narracji lewicy republikańskiej – w pewnym przejaskrawieniu – francuski lud (a wraz z nim cała ludzkość) dążył na przestrzeni dziejów do wyswobodzenia, które przyniosła mu rewolucja 1789 roku. Z rewolucją zatem wszystko zarazem kończy się i zaczyna. Ów dyskurs umniejsza, tak jak tylko jest to możliwe, dzieło monarchów Kapetyngów oraz Kościoła, którzy położyli fundamenty państwa francuskiego. Zemmour przywraca dawną i oczywistą kolej rzeczy, wyraża wręcz pewną nostalgię za społeczeństwem ancien régime’u, hierarchicznym, w którym wolność nie oznaczała możliwości robienia tego, co się chce, ale tego, co się musi, w którym istniały struktury wertykalne i poczucie sacrum. U Zemmoura nie ma żadnych skłonności egalitarystycznych, choć jest on żarliwym wyznawcą merytokracji i indywidualnego postępu. Za Tocqueville’m uznaje, iż Rewolucja kontynuuje dzieło centralizacji i asymilacji narodowej rozpoczętych przez wielkich królów. Ale – podobnie jak Hippolyte Taine – wierzy też, że Wielki Terror nie był bynajmniej jedynie godnym pożałowania epizodem Rewolucji, ponieważ wydarzenia 14 lipca 1789 roku niosły już w sobie jego ziarna. W książkach Zemmoura nie ma też rozróżnienia między „dobrą rewolucją” – tą od deklaracji praw człowieka – oraz „złą rewolucją” – tą od totalitarnych wykroczeń. Postępowa lewica, przekonuje Zemmour, do dziś kieruje się zasadą Saint-Justa: „żadnej wolności dla wrogów wolności”.

Ciekawa jest też Zemmourowska ocena oświecenia. Widzi w nim on zwierciadło naszych współczesnych bolączek:

Globalizacja i narodowość, otwartość i wycofanie, uniwersalizm i preferencja narodowa, kosmopolityzm i patriotyzm, wolny handel i protekcjonizm, Europa i suwerenność narodowa, ksenofobia i ksenofilia, wszystkie te tematy, które dziś roztrząsamy i które nas dzielą, wczoraj poruszały Woltera i Rousseau.tych samych terminach, w tych samych kontekstach co myE. Zemmour, Destin…, s. 311.[9].

Nie oznacza to jednak, że Zemmour odrzuca całkowicie dziedzictwo Wieku Świateł. Co więcej, twierdzi, iż nie byłoby francuskiego oświecenia, gdyby Francja wcześniej nie była katolicka.

Przesiąknięty katolicyzmem

Dla historyka idei zajmującego się zagadnieniami tożsamości oraz akulturacji życiorys Zemmoura stanowi fascynujący obiekt badań. Zemmour, wierny tradycyjnemu pojęciu francuskiej laickości, wykazuje niezwykłą dyskrecję w kwestiach wiary. Wywoływany jednak podczas prelekcji do ujawnienia „pozycji, z której mówi” wyznaje, iż pochodzi z rodziny niezwykle religijnej, która regularnie uczęszczała do synagogi. Mimo okresu buntu czasów młodzieńczych i racjonalistycznej na wskroś natury, gdy sam stał się ojcem prowadził tam swoje dzieci, bo wydało mu się to „naturalne”. Mówi o sobie jednak: „przesiąkłem jednocześnie kulturą katolicką, gdyż przesiąknięta nią jest kultura francuska”.

Pragmatyczna lektura dziejów Francji, która cechuje wszystkie strony Francuskiego Przeznaczenia, wskazuje jednak, że ideały, które składają się na katolicki uniwersalizm, jak i uniwersalizm praw człowieka, nadmierny humanizm – są zgubne.Status posłańca uniwersalistycznego dyskursu, tłumaczy Zemmour, to ogromna siła wpływu. Była to francuska „soft power”. W dzisiejszej Francji jednak dyskurs uniwersalny zwrócił się przeciwko niej i stał się śmiertelną słabością: to on leży u podstaw masowej imigracji. Rewolucyjne „prawa człowieka” nie tylko nie stanowią już podstaw prowadzenia polityki, jak zdiagnozowali to lewicowi intelektualiści Marcel Gauchet i Régis Debray w latach osiemdziesiątych, ale stały się w rękach europejskich i francuskich sędziów narzędziem rozpadu narodów europejskich, wezwanych do rezygnacji z obrony własnej kultury w imię kultu niedyskryminacji. Jak zauważa Zemmour:

Ideologia globalizacji, antyrasistowska i wielokulturowa, będzie w XXI wieku tym, czym był nacjonalizm w XIX, a totalitaryzm w XX wieku, mesjanistycznym progresywizmem, podżegającym do wojny; wojna między narodami zostanie przeniesiona na wojnę wewnątrz narodów. Będzie to sojusz „łagodnego handlu” i wojny domowejE. Zemmour, Francuskie samobójstwo…, s. 438.[10].

Określenie konserwatysta we Francji ma wyraźnie pejoratywny wydźwięk. Ciągnie się za nim sprawa Dreyfusa oraz skojarzenie z reżimem Vichy. Żadna partia oficjalnie nie przyznaje się do konserwatyzmu, nawet jeżeli broni pewnych jego bastionów. Konserwatyzm francuski istnieje, ale zazwyczaj ukrywa się i siedzi cicho. Stąd wzięła się konsternacja mediów zimą 2013 roku, kiedy na ulice Paryża wyszły tłumy manifestantów z okazji „Manif pour Tous”, zwracając się przeciwko dekonstrukcji rodziny i rodzicielstwa. Nieufność Zemmoura względem współczesności, pesymizm względem ludzkiej natury, zaufanie do długiej perspektywy i ponadczasowości oraz przekonanie o wymiarze tragicznym Historii wystarczają z nawiązką, aby bezpowrotnie go zakwalifikować do drużyny konserwatywnej. Jednak z dość ciekawych psychologicznie przyczyn Zemmour nadzwyczaj rzadko jest tak etykietowany. Być może jest to wynik pewnych cech jego charakteru, niepasujących do wizerunku konserwatysty we francuskim, jak i zresztą polskim wyobrażeniu: ton raczej bezczelny, nie nabożny, zadziorna pewność siebie przy jednocześnie ogromnym dystansie wobec swojej osoby, wyraźna niechęć do wyrażania ocen moralnych. O ile myśl Zemmoura jest „systemowa”, o tyle jego osobowość absolutnie nie. Ta osobliwa mieszanka racjonalizmu, barokowego ekscesu i giętkości stanowi o uroku jego prozy.

Zemmour ubolewa nad nadejściem ery post-chrześcijaństwa, to jest:

[…] swego rodzaju chrześcijańskiego millenaryzmu bez dogmatu, łączące uniwersalizm skręcający w kierunku religii bez granic i miłość drugiego, posuniętą aż do nienawiści wobec samego siebieTamże, s. 14.[11].

Choć broni chrześcijańskich korzeni Francji, w kwestiach bioetycznych nie powołuje się na naukę Kościoła. Jako fakt dokonany przyjął absolutną laicyzację kraju. Jest przeciwnikiem postulatów ruchów mniejszościowych, które postrzega jako prawdziwą rewolucję antropologiczną, jednak priorytetami jego walki politycznej pozostają tożsamość kulturowa Francji i jej suwerenność. Bliska polskiemu konserwatyście natomiast jest jego krytyka roli „mniejszości aktywnych”. Szlachetny, oryginalny zamysł Tocqueville’a o konieczności zapobiegania tyranii większości został współcześnie odwrócony. W Polsce Ryszard Legutko i Zdzisław Krasnodębski analizowali to przesilenie z dość teoretycznego punktu widzenia, Zemmour natomiast dokonuje wiwisekcji żywych przykładów stopniowej ewolucji pojęć. Dyktat mniejszości – stanowiący w gruncie rzeczy zaprzeczenie idei uniwersalistycznych – jest zjawiskiem bądź co bądź niewspółmiernie bardziej odczuwalnym we Francji niż w Polsce i rzeczywiście prowadzi do kryzysu demokracji. Tam to właśnie liczne stowarzyszenia reprezentujące ruchy mniejszościowe narzucają pewną semantykę i stanowią część logiki inkwizycyjnej. Dysponują one prawem życia lub śmierci społecznej w tematach tak zwanych wrażliwych: islamu, homoseksualizmu, historii niewolnictwa, kolonizacji, drugiej wojny światowej, Holokaustu. Domena ich władzy rozszerza się nieustannie:

Zetknięcie się ruchu politically correct zrodzonego na uniwersytetach amerykańskich w latach sześćdziesiątych i tradycji robespierrowskiej lewicy francuskiej zrodziło w naszym kraju niesłychane monstrum. Wolność myślenia, pisania i wyrażania opinii były jedynie historyczną parentezą, trwającą niecały wiekE. Zemmour, Francuskie samobójstwo…, s. 59.[12].

Zemmour starannie dobiera przykłady, by zilustrować niepisany sojusz ruchów mniejszościowych dążących do nieograniczonego rozszerzania swoich praw z neoliberalizmem. Cytuje Pierre’a Bergera, przedsiębiorcę, wieloletniego partnera Yves’a Saint Laurenta i aktywistę francuskiego lobby LGBT: „nie ma żadnej różnicy między wynajęciem swojej siły roboczej przez robotnika a wynajęciem przez kobietę swojego brzucha”Tamże, s. 64.[13]. Zemmour nie twierdzi, że wszyscy ci, którzy walczą o dopuszczenie surogacji podzielają ten sposób myślenia. Słusznie jednak podsumowuje to, co się za tym kryje: wszystko to, co przedstawiane jest jako postęp praw i wolności jednostek ostatecznie łączy się z postępem rynku. Lewica, przekonana o swoim antyliberalizmie, de facto wspiera neoliberalizm. Francuscy liberałowie nie mają tak dominującej pozycji intelektualnej jak ich anglosascy współwyznawcy. We Francji nie ma wielu jawnych zwolenników rynku bez silnej regulacji państwa. Tożsamość „gospodarcza” Francji łączy się z  etatystyczna ideą, iż państwo chroni słabszych. Tradycja ta w praktyce jednak sromotnie przegrywa.

Niezależnie od zajmowanych przez siebie pozycji ideologicznych Zemmoura można docenić za to, że obcuje się w jego książkach z kulturą francuską w jej całokształcie i różnorodności. Czerpie on bowiem z wszystkich jej źródeł. Wypomina mu się bliskość z koncepcjami Maurice’a Barrèsa, bowiem Barrès został symbolicznie wykluczony z Panteonu autorów „odpowiednich”. Kto uważnie jednak czyta, odnajdzie też w książkach Zemmoura ducha Jaurèsa, Clémenceau, Jules’a Ferry’ego. Zemmour niszczy w pamflecie Woltera jako ojca francuskich dekonstruktorów czy Wiktora Hugo jako patrona kultury „wiktymizacji”, by za chwilę zachwycać się elegancją ich stylu czy trafnością poszczególnych myśli, nigdy nie kwestionując ich kolosalnego wkładu w budowanie francuskiej tożsamości. Zemmour łączy pokorę wobec dziedzictwa i brak sektaryzmu – takich reakcjonistów warto spotykać na swojej intelektualnej drodze.

okładka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Katarzyna Losson, Francuska reakcja we wcieleniu Érica Zemmoura, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 149

Przypisy

  1. Patrz szerzej: E. Bastié, La Guerre des idée, Enquête au coeur de l’intelligentsia française, Robert Laffont 2022.
  2. E. Zemmour, Destin Français, Broché 2018, s.10, tłumaczenie autorki.
  3. E. Zemmour, Destin…, s. 14.
  4. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo, tłum. B. Losson, Kraków 2022, s. 212.
  5. E. Zemmour, Destin…, s.14.
  6. P. Boucheron, Histoire mondiale de la France, Seuil 2017, s. 6.
  7. Te słowa de Gaulle’a przytacza w swoich wspomnieniach jego przyjaciel Alain Peyreffite: A. Peyreffite, C’était de Gaulle, t. I, Fayard 1994, s. 76.
  8. E. Zemmour, Mélancolie française, Fayard 2010, s. 146.
  9. E. Zemmour, Destin…, s. 311.
  10. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo…, s. 438.
  11. Tamże, s. 14.
  12. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo…, s. 59.
  13. Tamże, s. 64.
  14. P. Smolar, Zły Żyd, tłum. Agnieszka Grudzińska, Kraków 2021.

Powiązane artykuły

28.10.2021

Nowy Napis Co Tydzień #124 / Spotkanie. Notatki z Prowansji

Wprost z dworca wchodzi się w oślepiający upał. Biała uliczka i platany pod rozjarzonym błękitem nieba. Po lewej jakiś parkan, kilka sklejonych ze sobą domów-pudełek bez proporcji, po prawej pusty plac zarzucony wielkimi złomami kamieni. Trochę dalej cygańskie budy, kolorowa bielizna na sznurach, półnagie dzieci w za dużych podkoszulkach. Jeszcze dalej nabrzeże Rodanu. Rzeki nie widać, ale czuje się ją, jest obecna, ogromna, oddycha jak wielkie, uśpione zwierzę. Patetyczne pylony mostu, zniszczonego 15 sierpnia 1944 roku przez alianckie liberatory; dwa kamienne lwy z łapą na herbowej tarczy nad zielono-brązowymi wirami. Świadectwo jeszcze jednego z bezsensownych, bombowych nalotów, kiedy losy wojny były już przesądzone, a nie wygasła jeszcze żądza niszczenia.

To tutaj, 20 lutego rano, po całonocnej podróży wysiadł z pociągu Vincent van Gogh, zarośnięty, brudny, z włosami sklejonymi lepkim, zimnym potem po nieprzespanej nocy. Poprzedniego wieczoru, odprowadzony przez brata, wsiadł do pociągu na Dworcu Lyońskim w Paryżu, wierząc, że ucieka od obcości, jałowości i zimna.

Stacja kolejowa w Arles oddalona o kilometr od centrum miasta była bezładną zbieraniną składów, warsztatów, kolejowych pomieszczeń: pusta poczekalnia, telegraf, kasa biletowa. W głębi, na bocznym torze czekające na załadunek wagony towarowe – na wpół zatarte nazwy macierzystych stacji pod zaciekami wilgoci i rdzy. Wokół płaty brudnego śniegu i przenikający do szpiku kości zimny, północny wiatr – mistral – który przy bezchmurnym niebie przygina do ziemi drzewa, zrywa dachówki. Tej zimy był szczególnie dokuczliwy; nadlatywał z góry doliną Rodanu, uderzał bezlitośnie w zakole rzeki, gwizdał w szczelinach niedomkniętych bram, rozeschniętych okien. Zima 1888 roku ciągnęła się w nieskończoność – była długa i wilgotna. Słoneczna, świetlista latem Prowansja wiała chłodem piwnicy.

Krótka uliczka o nierównych chodnikowych płytach kończy się banalnym, komunikacyjnym rondem z XIX-wiecznym wiaduktem kolejowym w tle. Czysto, zielono, anonimowo. Wielkie platany po prawej plamią gęstym, fioletowym cieniem resztki starych bruków. Z dawnego placu Lamartine’a została tylko nazwa. Na jego obrzeżu stał Żółty Dom, znany z obrazu van Gogha, kilku pożółkłych fotografii i akwareli Paula Signaca z 1933 roku. Pisze o nim Vincent w jednym z listów do brata Theo.

Równocześnie ze szkicem „Rozgwieżdżonej nocy” przysyłam Ci szkic płótna w formacie 30 przedstawiający dom i otoczenie w siarczanym słońcu, pod czysto kobaltowym niebem. Mówię Ci, co za trudny motyw! Ale właśnie chcę go pokonać. To straszne, te żółte domy w słońcu i do tego ta niezrównana świeżość błękitu. Cały teren też jest żółty...

Tłum. Joanna Guze i Maciej Chełkowski

Na jednej z zachowanych fotografii przez otwarte na oścież drzwi widać wnętrze baru z ocynkowanym kontuarem, posypaną trocinami podłogę, fragment reklamowego plakatu – „Suze, aperitif à la gentiane”, i jakąś ciemną, odwróconą plecami postać w okrągłym kapeluszu. W prawym skrzydle domu, za 15 franków miesięcznie, Vincent wynajmował cztery pokoiki. Także i ten dom, wraz z sąsiednimi budynkami, uległ zniszczeniu. Ruiny uprzątnięto, plac oczyszczono, parcelą podzielili się spadkobiercy; nikt nigdy nie pomyślał, aby go odbudować w pierwotnym kształcie.

Kiedyś, w XII wieku, kończyła się tutaj dzielnica zwana quartier de la Cavalerie, biorąca nazwę od założonej w 1140 roku komandorii templariuszy; dzielnica extra muros, gwarna, ruchliwa, pełna rzemieślniczych warsztatów, domów publicznych, zajazdów i tawern. Żebracy i trędowaci, podejrzane interesy, tajemne spotkania na zapleczu spelunek kończące się nieraz pchnięciem noża. Swoje znaczenie utraciła już w XVII wieku, ale ostatecznej zagładzie uległa w pierwszej połowie XIX wieku, kiedy zakładano kolej żelazną. W tym właśnie czasie, nieco dalej, tory przecięły na pół największą nekropolię starożytnego świata – Aliskamp (elissi campi – pola elizejskie). Na zdewastowanej połowie wybudowano warsztaty kolejowe, oczyszczając wpierw teren z rzymskich grobowców. Z niektórych zrobiono ołtarzowe tumby w kościołach, inne przerobiono na wapno. XIX-wieczna wiara w postęp, twórcze zdolności ludzkiego rozumu, zachwyt nad możliwościami nauki i techniki, wreszcie pogarda dla minionego świata dokonały tu więcej zniszczeń niż najbardziej niszczycielskie wojny.

Dalej resztka murów i brama między dwoma przysadzistymi bastionami. Do miasta wchodzi się jak do zasiedlonego od pokoleń mieszkania, z odrobiną zażenowania, czując, że przekracza się niewidzialną granicę, próg czyjejś intymności. Przestrzeń miasta to niczym obrysowana kredą przestrzeń magiczna. Wstępuje się w nią jak gdyby na warunkach udzielonego czasowo przyzwolenia. Ważne jest pierwsze spotkanie – często przesądza ono o dalszych stosunkach.

Z czego wynika – zastanawiał się Julien Gracq, pisząc o Nantes w obszernym eseju La forme d’une ville – że pewne miasta, które nie są ani rozległe, ani szczególnie malownicze, raczej arystokratycznie skromne, bez dumnych pałaców i dekoracyjnych perspektyw, sprawiają wrażenie wielkich, podczas gdy inne, tak samo albo bardziej rozległe, lepiej położone, piękniejsze, wydają się beznadziejnie prowincjonalne, a ich mieszkańcy wyglądają jak wieśniacy, którzy przyjechali na jednodniowe zakupy?

Arles jest skupione na sobie samym, zdaje się mniej niż inne miasta uzależnione od swych ziemskich i rzecznych korzeni, robi wrażenie, jakby karmiło się jakimś niezależnym, czysto miejskim istnieniem, którego przeczucie budzi w zwiedzającym bardziej chęć zanurzenia się w nim niż zwiedzania, chęć przeżycia czegoś ważnego, potrzebę uczestniczenia w nieuchwytnej tajemnicy jego osobowości.

Na Południu każde miasto jest czymś więcej niż zwykłym skupiskiem domów – jest żywą, cielesną istotą: ma kościec, arterie i krwiobieg, ma wiązki nerwowych włókien. Zbudowane jest z żywej, ciepłej materii: domów, ogrodów, placów, lecz także pustych miejsc, słupów zagęszczonej przestrzeni po nieistniejących domach, ogrodach, placach, po nieistniejących drzewach, nieżyjących ludziach; z powietrza, które wchłonęło głosy, zapachy ludzi i zwierząt, klątwy i złorzeczenia; z ciszy wypełnionej po brzegi zamarłym gwarem. Rzeczywista i iluzoryczna architektura ze światła i cieni pełna jest niewidzialnych rzeczy, postaci, niewidocznych linii – strumieni sił: biegną równolegle bądź przecinają się, tworząc węzły, zapętlenia w pozornie pustych, nic nieznaczących punktach.

Takie miasto na ogół bardzo wolno i bardzo niechętnie odsłania swoje sekrety. Kiedy pozna się je bliżej, wyraźnie widać różne, nakładające się na siebie warstwy. Można całymi latami przebywać w jednej, nic nie wiedząc o innych. Można przechodzić z jednej do drugiej. Za każdym razem będzie to inne miasto. Dla tych, którzy potrafią z nim współżyć, jest przyjazne i otwarte, ba, nawet czułe, dla innych – obojętne lub wrogie; jest wyraźną osobowością i jak każda osobowość miewa kaprysy, dobre i złe dni. Potrafi się wdzięczyć, stroić miny, okazywać humory. Radosne bywa w wiosenne poranki: okna domów patrzą przyjaźnie, dźwięk dzwonów miesza się ze świergotem jerzyków, uliczny gwar – strzępy rozmów, okrzyki sprzedawców, nawoływania splatają się w muzyczne kadencje, z otwartych drzwi bulanżerii bije zapach świeżego pieczywa, a w szczerby między płoworudymi dachami wlewa się, jak z alchemicznej retorty, ultramaryna nieba. Ale bywa zasępione i chmurne, jakby od wczesnych, porannych godzin dźwigało cały smutny ciężar dnia; wszystkimi porami wsącza się sine, złe światło, z wpół otwartych bram, jak chory oddech śmierci, zionie grobowy zapach piwnic, nawet pęknięcia w kamieniu układają się w jakieś złowróżbne znaki.

Miasta Południa budzą się późno, ale do nocnych godzin żyją intensywnie, w nieustannym podnieceniu, w wiecznej gorączce. Prawdziwe życie toczy się na ulicy. Dom jest miejscem, gdzie ludzie rodzą się i umierają, gdzie płodzą dzieci, odprawiają sjesty, dzielą posiłki, chronią się przed deszczem i chłodem. Ale cała aktywność, od świtu do zachodu słońca, skierowana jest na zewnątrz; wszystko to, co naprawdę ważne, dzieje się w pełnym słońcu, na ulicy, wśród ludzi. W Arles małe placyki wokół fontann, cieniste bary, bodegi, tarasy kawiarń, nawet pojedyncze stoliki i krzesła ustawiane w zaułkach, w smugach rześkiego powiewu od rzeki – całe ukształtowanie miejskiej przestrzeni podporządkowane jest potrzebie spotkania, wspólnego przeżywania, dzielenia się, wymianie usług i myśli.

Ale uważny obserwator łatwo dostrzeże, iż cały ten zgiełk, barwny uliczny teatr kryje głębszy, podziemny nurt, że całe tutejsze życie, ze swymi zwyczajami, sposobami zachowań, rytuałami i językiem, tak trudne do przeniknięcia z zewnątrz i prawie całkowicie ześrodkowane na sobie, może rozwijać się tylko w enklawach, jak w siatce grot, i od rana do wieczora i od wieczora do ranka znajduje swój pokarm jedynie w sobie samym. I może właśnie to – ten jedyny w swoim rodzaju klimat, w jakim toczy się codzienna krzątanina, wytwór długiej i subtelnej destylacji, wspomaganej całą historią, geografią i filozofią – składa się na nieodparty powab, tajemną urodę miasta.

Kultura śródziemnomorska stworzyła dwa podstawowe typy miasta: jedno, budowane na dwóch głównych osiach: cardodecumanus (nachylonych lekko w stosunku do stron świata, aby nie służyły za korytarze wiatrom), o regularnej, prostokątnej zabudowie, wykształcone z rzymskiego obozu wojskowego, jasne i racjonalne, pełne przestrzeni i światła, zaufania do liczb całkowitych i euklidesowej geometrii, projektowane od razu, od podstaw, za pomocą witruwiańskiego liniału i cyrkla, łatwe do zarządzania i obrony. Nazwijmy je typem castrum. Oglądane z wysoka, okiem satelitarnej kamery, wygląda jak szkielet egzotycznego ptaka odciśnięty w prehistorycznym mule.

Inne, bardziej biologiczne, nazwijmy je typem agora, rosnące wolno, bez założonego z góry planu, zwykle wokół miejsca publicznych zgromadzeń, niby słoje drewna wokół rdzenia, z plątaniną uliczek, placyków, pozornym bezładem zabudowy, z reguły bywają bardziej otwarte na wpływy z zewnątrz, mniej przychylne scentralizowanej władzy, z wcześnie rozwiniętymi instytucjami samorządowymi.

Często obydwa typy nakładają się na siebie, niemal całkowicie zacierając w historycznym rozwoju poprzedzający je urbanistyczny zamysł. Trudno dziś odnaleźć pierwotne centrum, miejsce narodzin. Można się jedynie domyślać, że mogła nim być jakaś cudowna grota, pulsujące źródło lub całkiem po prostu plac targowy na skrzyżowaniu szlaków lądowych albo miejsce przy brodzie w zakolu rzeki.

Arles jest typowym przykładem przenikania czy też nakładania się na siebie obydwu typów. Pierwsza osada portowa powstała w kolanie Rodanu, na wschodnim brzegu, tuż poniżej miejsca, w którym rzeka rozwidla się, tworząc dwa ramiona. Strabon podaje, że założona została przez Fokajczyków z Marsylii, ale prawdopodobnie istniała już przed grecką kolonizacją wybrzeży Morza Śródziemnego, gdyż nazwa Arelate pochodzi z języka celtyckiego i oznacza miasto na grzęzawisku. Wcześniej Arles nosiło nazwę Theline (Arelatum illic civitas attollitur Theline vocata sub priore saeculo Graio incolente). Theline oznacza sutek, skąd bierze się epitet mammilaria w najstarszych tekstach epigraficznych. Podczas oblężenia Marsylii, opanowanej przez Pompejusza w 49 roku, w arlezjańskiej stoczni w Trinquetaille na prawym brzegu Wielkiego Rodanu Cezar zbudował dwanaście okrętów, które posłużyły do blokady Lacydonu (dzisiejsza marsylska dzielnica Starego Portu). Aby odwdzięczyć się za udzieloną pomoc, założył kolonię, której organizację powierzył jednemu ze swoich zaufanych dowódców Tyberiuszowi Klaudiuszowi Nero. Osiedliła się w niej liczna grupa cywilnych kolonów oraz weterani szóstego Legionu, zwanego „Ferrata”. Kolonia przyjęła nazwę Colonia Julia Paterna Arelatanesium Sextanorum i była jednym z sześciu wojskowych ośrodków osadniczych założonych przez Juliusza Cezara w latach 46–45 przed naszą erą. Miasto rozwijało się szybko. Już za Augusta uzyskało pełnię praw miejskich: ustanowiło swych duumviri, edylów, kwestorów, swoich flamines, swego pontifeksa oraz kolegium seviri augustales. Jako miasto handlowe i ważny ośrodek przemysłu powołało do życia liczne korporacje rzemieślnicze: cech robotników stoczni okrętowych (fabri navales), krawców i handlarzy odzieżą (centonarii), cieśli (fagni tignarii), marynarzy (utricularii, navicularii marini), różniący się od korporacji marynarzy rzecznych (nautae), żeglujących po Rodanie. Demokratyczne wybory mistrzów cechowych, urzędników miejskich i sewirów wytworzyły organizm o mocnych więziach obywatelskiej wspólnoty, której ślady można odnaleźć dzisiaj choćby w pielęgnowanych od stuleci tradycjach stowarzyszeń rzemieślniczych i konfraterni zawodowych.

Każdy, kto uczestniczył w uroczystościach majowego święta Confrérie des Gardians de Saint George (l’Antico Counfrarié di Gardian de Sant-Jorge – Konfraterni Strażników Toros Świętego Jerzego), działającej nieprzerwanie od 1512 roku, wie, jak wielką rolę odgrywa ona w życiu miasta i całej społeczności oraz jakim prestiżem cieszą się jej członkowie. 400 lat pokoju i bogactwa wyniosło Arles do rangi jednej ze stolic cesarskiego imperium; rzymski okres świetności pozostawił monumentalne budowle, które rozsadzają skalę prowincjonalnego dziś miasta: ogromny amfiteatr na 25 tysięcy widzów, hipodrom odkryty i częściowo odsłonięty w 1995 roku podczas budowy muzeum antyku, teatr o potrójnym rzędzie arkad na 16 tysięcy widzów, z którego zachowało się tylko boczne wejście, trzy arkady, dwie korynckie kolumny (zwane Dwiema Wdowami), proscenium i pierwsze rzędy siedzisk. Dewastacja teatru była dziełem biskupa Arles, św. Hilarego, który w 446 roku odarł go z marmurów, kazał rozbić i zakopać dziesiątki rzeźb. Podjęte w XVII wieku i prowadzone do dzisiaj prace archeologiczne odsłaniały kolejno: sławną Wenus z Arles, ofiarowaną w 1651 roku Ludwikowi XIV, figurę Augusta, piękną, marmurową głowę, nazwaną „Kobietą o uszkodzonym nosie”, płaskorzeźbę „Męczeństwo Marsjasza”, figurę Sylena i wiele, wiele innych.

15 maja 2007 roku nurkowie z departamentu archeologii podmorskiej z Marsylii, operujący z pokładu statku Nocibé II przycumowanego do nabrzeża dawnego arlezjańskiego portu Trinquetaille, wyłowili z mułów Rodanu marmurowe popiersie Juliusza Cezara datowane na 46 rok przed naszą erą. Poza przedstawieniami na srebrnych denarach Marcusa Mettiusa, wybitych w 44 roku, jest to jedyny portret Cezara wykonany za życia. Ukazuje starszego, ale pełnego jeszcze energii człowieka na dwa lata przed śmiercią (miał wtedy 56 lat), o pooranej zmarszczkami twarzy, z początkami łysiny i zapadniętych ze zmęczenia oczach.

Dlaczego wrzucono popiersie do rzeki? Niektórzy historycy sądzą, że po zabójstwie Cezara w idy marcowe 44 roku mieszkańcy Arles, przestraszeni i niepewni zamiarów przyszłej władzy, woleli pozbyć się krępujących obiektów kultu oddawanemu boskiemu założycielowi miasta.

Z rzymskiego forum pozostały dwie granitowe kolumny wmurowane w fasadę hotelu Nord Pinus, kilka fragmentów fasady term, rozległe podziemia, wreszcie fragmenty akweduktu, który doprowadzał do miasta wodę ze źródeł w Alpilles, z ujęć gdzieś w okolicach Saint-Remy.

W pierwszych wiekach naszej ery Arles było stolicą królestwa Prowansji i, obok Rzymu, jednym z najważniejszych miast zachodniego Cesarstwa. Konstytucja cesarza Teodozjusza nazywa je matką Galii (mater omnium Galliarum). O trwałości przekazu językowego może świadczyć, że do dzisiaj lewy, wschodni brzeg Rodanu nazywa się côte Royaume, prawy, zachodni – côte l’Empire.

Dla przybysza dzisiejsze Arles nie jest miastem trudnym. Nie sposób się w nim zgubić. Ledwie wyczuwalne kąty nachylenia ulic, jakby samoistnie ukształtowane łożyska spływów kierują nasze kroki ku naturalnym centrom grawitacji. Tworzą je dwa położone blisko siebie, jakby połączone niewidzialną osią place. Jeden to niewielki, prostokątny, pstry i rozkrzyczany plac du Forum (dawny plac des Hommes), w dzień ludny, pełen koloru, ruchu, gwałtownych gestów, podnieconych głosów, tańczących słonecznych plam i przesianych przez gałęzie platanów fioletowych cieni. Noc oświetlony światłem kolorowych lampionów, jest jak scena jarmarcznego teatru; z otwartych na oścież okien dobiega brzęk sztućców, stukot szklanek, głosy małżeńskich kłótni, wylewają się dźwięki muzyki, snują zapachy czosnku z Lautrec i smażonej oliwy. W głębi świeci żółta fasada Café de Nuit, a nad nią, na granatowym niebie, jak na obrazie van Gogha, wielkie, płonące gwiazdy. Po lewej pokryty zieloną patyną pomnik Fryderyka Mistrala w szerokoskrzydłym kapeluszu z Camarque, z przerzuconym przez ramię płaszczem.

Zabudowa placu odwzorowuje zarys rzymskiego forum, którego znakomicie zachowane, podziemne fragmenty portyku kryją się dzisiaj pod kamiennymi płytami nawierzchni. Można je oglądać, schodząc jak do lochu, z kruchty pobliskiego kościoła.

Drugi, o wiele rozleglejszy i późniejszy o kilka wieków plac Republiki, zwany kiedyś placem Królewskim, jeszcze dawniej placem Targowym – to miejsce publicznych zgromadzeń i religijnych obrzędów. Na środku niczym ogromny gnomon wznosi się kamienny rzymski obelisk. Kiedyś stał prawdopodobnie na podmurowaniu jako spina rozdzielająca tory rydwanów w cyrku lub hipodromie. Wydobyto go z mułów Rodanu i w 1676 roku ustawiono pośrodku placu na chwałę Ludwika XIV.

To tutaj we wczesnym średniowieczu odprawiano sądy; tu podczas epidemii dżumy, „czarnej śmierci”, która pustoszyła Prowansję w latach 1347–1352, przez romański portal kościoła świętego Trofima wyruszały przebłagalne procesje i pochody biczowników; tu 2 grudnia 1400 roku Ludwik II Andegaweński poślubiwszy Jolantę, córkę króla Aragonii, ścierał się z kwiatem prowansalskiego rycerstwa w konnym turnieju, tu wreszcie w czasie Wielkiej Rewolucji pod ostrzem gilotyny spadały utrefione w przeddzień egzekucji arystokratyczne głowy.

Dzisiaj przed XVII-wiecznym gmachem merostwa odbywają się ludowe festyny, polityczne manifestacje, przedwyborcze wiece, zawiązują się pierwszomajowe pochody. Wyruszają spod dawnego kościoła Sainte-Anne przy akompaniamencie prowansalskich piszczałek (galoubets) i bębnów oraz rewolucyjnych pieśni z czasów wojny domowej w Hiszpanii, przemierzają wąziutkie uliczki miasta, obrzucane kwiatami i okrzykiwane z balkonów, aby wreszcie rozwiązać się pod wiekowymi platanami na Aliskamp, gdzie na biesiadnych stołach na manifestantów czekają dania miejscowej kuchni i rzędy butelek czerwonego oraz różowego wina.

Arles ma serce po lewej stronie. Po zakończeniu wojny domowej w Hiszpanii, upadku Barcelony w styczniu 1939 roku i krwawych represjach wojsk generała Franco znaczna część bojowników – przede wszystkim z Katalonii – schroniła się w miastach Prowansji. Któregoś roku, w pierwszomajowym pochodzie – jak zawsze bardziej towarzyskim happeningu niż manifestacji politycznej – zobaczyłem dwóch mężczyzn w moim wieku z czarną chorągwią. Spotykałem ich podczas wielkanocnej fiesty na gitarowych koncertach w La Cueva. Szli w grupie mówiącej po katalońsku. Kiedy zbliżyłem się, obydwaj unieśli ręce:

Hola, Adam, com estàs?

Idąc z nimi, rozmawiając, dowiedziałem się, iż z licznej w powojennych latach w Arles grupy katalońskich anarchistów zostało tylko dwóch.

Byli ostatnimi. Ich trzeci towarzysz, świadek i uczestnik historii, towarzysz Bonawentury Duruttiego na froncie Aragonii i przyjaciel Diego Camacho, zmarł przed rokiem. Francuskie prawo jest jednoznaczne. Aby być legalnie zarejestrowane, stowarzyszenie musi liczyć przynajmniej trzech członków.

– Znam Diego Camacho – powiedziałem – poznaliśmy się w Tuluzie. Niedawno byłem jego gościem w Barcelonie. W rocznicę śmierci Duruttiego razem składaliśmy kwiaty na jego sprofanowanym przez faszystów, pustym grobie.

Camarade. Ta znajomość przynosi panu zaszczyt.

Następnego dnia na tarasie kawiarni Malarte podpisałem odpowiednie oświadczenie i stałem się członkiem arlezjańskiej sekcji l’Amicale des Anciens de Fédération Anarchiste de Catalunya.

Plac Republiki jest salonem miasta. W dni Wielkiego Tygodnia, poprzedzające największe arlezjańskie święto – wielkanocną korridę, na placu kręcą się kolorowe koła karuzeli i defilują orkiestry.

*

Kiedy przed piętnastoma laty kolejny raz przyjechałem do Arles, była późna jesień. Milkły już cykady, w przezroczystym jak płynne szkło powietrzu, na puste stoliki kawiarń przy bulwarze des Lices opadały, wirując, żółte liście platanów, rankiem snuły się nisko lekkie, przejrzyste mgiełki; miasto bez turystów odzyskiwało własną postać i głos. Któregoś dnia wieczorem w lokalnej telewizji, po prognozie pogody, nadano program z okazji obchodów studwudziestoletniej rocznicy urodzin najstarszej mieszkanki Arles – Jeanne Calment. Jubilatka, w arlezjańskim stroju: brokatach, koronkach i tradycyjnym przybraniu głowy, przyjmowała na inwalidzkim wózku życzenia od przepasanego trójkolorową szarfą mera Arles, pana Michela Vauzelle, oraz członków Rady Miasta. Ożywiona, z kieliszkiem szampana w dłoni i rumieńcami na upudrowanych policzkach opowiadała o czasach dzieciństwa: o nastrojach powszechnego upokorzenia i smutku po klęsce pod Sedanem, leniwym życiu miasta, cenach oliwy i wina, o kolonialnym sklepie matki, pełnym dziwnych towarów i zapomnianych dzisiaj zapachów, gdzie jako 13-letnia, ale już dojrzała, zapowiadająca się na prawdziwą piękność dziewczyna, skulona w kącie za ladą z lękiem patrzyła na rudowłosego, cuchnącego terpentyną i alkoholem malarza w niebieskiej bluzie i koszuli bez kołnierzyka, który kupował klej, makowy olej, biel cynkową do gruntowania płótna i butelkę absyntu. Widywała go na ulicy ze sztalugą na plecach, mówiącego głośno do siebie i machającego jak wiatrak rękami.

– Uważaj, Jeanette – mówiła matka – to cudzoziemiec i niebezpieczny wariat.

Następnego dnia, robiąc zakupy w pobliskim sklepie przy rue Jouvène, zobaczyłem Jeanne Calment na wózku prowadzonym przez przyjaciółkę i pielęgniarkę; z przewieszonej przez oparcie torby sterczała bagietka, opakowana w celofan sałata i szyjki dwóch butelek Côtes du Rhône Villages. Ukłoniłem się. Jeanne Calment przyjrzała mi się z uwagą i zapytała:

On se connaît, jeune homme?(Czy my się znamy, młodzieńcze?).

Je vous ai vue hier soir à la télé. Vous étiez superbe! Bonne anniversaire, madame. (Widziałem panią wczoraj w telewizji. Była pani wspaniała. Życzę wszystkiego najlepszego z okazji rocznicy urodzin).

Oh, bon. Vous êtes gentil. Venez me voir l’année prochaine. J’invite toute la ville. (O, pan jest uprzejmy. Proszę mnie odwiedzić w przyszłym roku. Zapraszam całe miasto).

*

Nie spotkałem już Jeanne Calment i nigdy nie dowiem się, jaki smak miał zielony absynt sączony w sobotnie popołudnie na tarasie Café de Nuit, ile kosztowała bagietka à l’ancienne i co na ulicy wykrzykiwał, machając rękami, niechlujnie ubrany, rudowłosy malarz. Nie dane mi będzie wejrzeć, choćby na chwilę, w ich teraźniejszość. Na zawsze zatrzasnęły się przede mną drzwi, przez które chciałem, jak złodziej, wślizgnąć się ukradkiem do nie swojego świata.

„Czym jest historia? Echem przeszłości odbitym przez przyszłość. Odblaskiem przyszłości rzuconym w przeszłość?” – pytał Victor Hugo.

W Arles na każdym kroku przeszłość i teraźniejszość stykają się ze sobą, przewijają jak wstęga Möbiusa, ukazując raz jedną, raz drugą stronę. Bo czyż przeszłość nie jest tylko niekończącym się ciągiem splecionych ze sobą teraźniejszości? Zresztą czymże jest ta przeszłość? Gdzie są jej iluzoryczne granice? „Przeszłość – pisał Wiesław Myśliwski w Traktacie o łuskaniu fasoli – jest czymś w rodzaju bliżej nieokreślonej tęsknoty, tylko za czym? Czy nie za tym, czego nigdy nie było, a co jednak minęło?”

Za kilka dni w opustoszałe, późnojesienne miasto znów uderzy mistral. W kominkach zapłonie owocowe drewno, pachnący dym snuć się będzie nisko wokół zamarłych fontann. W krętych uliczkach, w zaułkach La Roquette – dawnej dzielnicy rybaków na Rodanie – zapalą się latarnie. W plamach światła na murach zielone jaszczurki zapolują na ostatnie, jesienne owady, a na placu Patras, gnane zimnym podmuchem, zawirują suche liście platanów i strzępy gazet.

Ulicą Gambetta w stronę mostu na Rodanie przetoczy się, dzwoniąc, elektryczna lokomotywa, ciągnąca za sobą sznur pustych wagoników jak zabawki z wesołego miasteczka. Od strony Trinquetaille, stłumiony przez wieczorną mgłę, dobiegnie głos trąbki. Po obu stronach Wielkiego Rodanu rozjarzą się okna, a na granatowym niebie znowu zapłoną te same, obojętne gwiazdy.

Rozdział Spotkanie jest fragmentem książki Notatki z Prowansji, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Austeria.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Adam Wodnicki, Spotkanie. Notatki z Prowansji, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 124

Przypisy

  1. Patrz szerzej: E. Bastié, La Guerre des idée, Enquête au coeur de l’intelligentsia française, Robert Laffont 2022.
  2. E. Zemmour, Destin Français, Broché 2018, s.10, tłumaczenie autorki.
  3. E. Zemmour, Destin…, s. 14.
  4. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo, tłum. B. Losson, Kraków 2022, s. 212.
  5. E. Zemmour, Destin…, s.14.
  6. P. Boucheron, Histoire mondiale de la France, Seuil 2017, s. 6.
  7. Te słowa de Gaulle’a przytacza w swoich wspomnieniach jego przyjaciel Alain Peyreffite: A. Peyreffite, C’était de Gaulle, t. I, Fayard 1994, s. 76.
  8. E. Zemmour, Mélancolie française, Fayard 2010, s. 146.
  9. E. Zemmour, Destin…, s. 311.
  10. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo…, s. 438.
  11. Tamże, s. 14.
  12. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo…, s. 59.
  13. Tamże, s. 64.
  14. P. Smolar, Zły Żyd, tłum. Agnieszka Grudzińska, Kraków 2021.

Powiązane artykuły

02.09.2021

Nowy Napis Co Tydzień #116 / Nasz człowiek, który nie jest stąd

Wyobrażam sobie, że gdyby Piotr Smolar, dziennikarz „Le Monde”, wypełniał kwestionariusz osobowy w jakiejś poważnej instytucji, mógłby być utrapieniem dla urzędników. I pewnie na jednym formularzu by się nie skończyło. Dziadek to Grzegorz (Hersz) Smolar, bohater mińskiego getta, żarliwy komunista, który wierzył w odrodzenie życia żydowskiego w powojennej i komunistycznej Polsce. W 1968 roku został usunięty z partii, a dwa lata później wyemigrował tam, gdzie chciała go widzieć Polska, choć on wolał w niej pozostać – do Izraela. Ojciec to Aleksander Smolar, działacz antykomunistyczny, który zdecydował się na emigrację rok po swoim ojcu i w zupełnie innym kierunku – do Francji. Dziadek i ojciec – wyznawca partii i heretyk partii, Izrael i Francja, w tle Polska. Ta, w której Grzegorz zawsze chciał pozostać i nigdy już do niej nie wrócił i ta, którą porzucił Aleksander, aby przypomniała sobie o nim w innej rzeczywistości, po kilkudziesięciu latach, proponując mu funkcję doradcy premierów. Polska – wyrzucająca poza swe granice obywateli, skazująca na więzienie, odpychająca i przyciągająca zarazem. Trudno się w tym połapać, dlatego – w moich wyobrażeniach – Piotr Smolar ma problem z wypełnieniem kwestionariusza. W rubryce „obywatelstwo” wpisuje „francuskie”, ale waha się przy rubryce „pochodzenie/narodowość”. Cała historia rodzinna podszeptuje mu, że powinien wpisać „Żyd”, ale co z niego za Żyd, skoro nie zna ani hebrajskiego, ani tradycji religijnej, a jego stosunek do Izraela jest ambiwalentny? Przez chwilę się waha, a później dopisuje do kwestionariusza obok „pochodzenia/narodowości” to jedno słowo, które powinno wszystko wyjaśnić, doprecyzować, a w rzeczywistości gmatwa wszystko jeszcze bardziej. „Zły”. „Zły Żyd” – i teraz jest ze sobą w zgodzie emocjonalnej, ale urzędnik patrzy krzywo na wypełniony kwestionariusz: „co mi pan tu całą książkę napisał”?

Jestem zły 

Zły ŻydP. Smolar, Zły Żyd, tłum. Agnieszka Grudzińska, Kraków 2021.[1] to nie tyle kolejna, zajmująca grono wtajemniczonych oraz wielbicieli, historia rodzinna. Jesteś dziennikarzem, mówi w którymś momencie ojciec Aleksander do syna Piotra, znasz tyle języków, a nie znasz języka relacji ojciec – syn. Nie obchodzi cię moja, nasza, historia – wyrzuca Aleksander i znużony Piotr włącza dyktafon. Relacje ojca będę jednak nader często przerywane, jakby Piotrowi nie starczyło albo cierpliwości (język relacji ojciec – syn jest językiem trudnym do opanowania), albo tempo życia dziennikarza „Le Monde” będzie wyznaczało czas na zwierzenia. W rzeczywistości to, co zapowiadało się na kolejną, nudnawą dla większości czytelników, a interesującą jedynie dla grona wtajemniczonych historię rodzinną, zamienia się w pasjonującą podróż do samego siebie. 

Śmieję się. Anshel jako jeden z nielicznych zna historię mojego dziadka. Ale jego zdanie powoli do mnie dociera, przechodzi przeze mnie, opuszcza mnie i wraca. „Najbardziej niedouczony”. To prawda. To nieprawda. Nie wiem. Czy mogę być do końca Żydem, jeśli jestem tak niedouczony? Ale czego ja nie wiem albo nie umiem? Czego powinna dotyczyć ta wiedza? Czy jest ona koniecznie natury religijnej i/lub kulturowej? Czy można być Żydem wbrew sobie, niejako biernie? Czy też jest nim poprzez przekazywanie nieszczęść historii, nawet jeśli te nieszczęścia są dziś zdeponowane w pożółkłych zeszytach, w porozrzucanych albumach z fotografiami, w ciasno poukładanych wspomnieniach? Mój ojciec powiedział kiedyś: jeśli nie czujesz się Żydem, to nim nie jesteś. Nigdy nie myślałem w takich kategoriach. Czy można sobie wybrać niektóre nurty tożsamości, nawet jeśli nie chcemy się w tej rzece zanurzyć? 

Odpowiedzi są zapewne zawarte w tym państwie, wokół którego zdaje się wirować życie Smolarów. Relacja przyciągająco-odpychająca jest nie tylko właściwa dla historii rodzinnej, lecz również dla znalezienia i zrozumienia własnych korzeni. I tu następuje ciekawy zwrot w książce: od przemierzania meandrów drugiej wojny światowej, Zagłady i lat powojennych, do poszukiwania ojczyzny. 

Ojciec to nie znaczy tyle samo, co ojczyzna

Piotr Smolar zostaje wysłany przez „Le Monde” do Izraela, skąd ma pisać reportaże do gazety. Pracodawca daje jasno do zrozumienia: jesteś Żydem, nikt się lepiej do tego nie nadaje. Jednocześnie dziennikarz próbuje dotrzeć do osób, które znały jego dziadka Grzegorza. Są fakty, które nie dają mu spokoju, są pytania, na które wreszcie chciałby poznać odpowiedź. W tej swoistej opowieści szkatułkowej czytelnik zaczyna gubić z oczu prawdziwego bohatera. O kim jest tak naprawdę Zły Żyd? O Grzegorzu czy o Aleksandrze? O Izraelu czy o Polsce? Wszystkie pytania skupiają się w osobie Piotra – wraz z nim podróżujemy, pytamy i słuchamy. Dziennikarz „Le Monde” umie słuchać ludzi, a jednocześnie wszędzie – poza ukochaną Francją – jest człowiekiem „nie stąd”. To pozwala mu pisać bez namaszczenia zarówno o Izraelu, jak i o Polsce. Jednocześnie przez to, że jest tym, kim jest – Smolarem z całym bagażem historii przytwierdzonej do nazwiska – pozostaje dla wszystkich złym Żydem. 

Izrael, państwo zamieszkiwane przez dziewięć milionów mieszkańców, ale tylko przez sześć milionów siedemset tysięcy Żydów. Premier Benjamin Netanjahu sprecyzował definicję Izraela jako: „państwo narodowe Żydów, nie wszystkich obywateli”. Co z izraelskimi Arabami? Judaizm i syjonizm, które przed drugą wojną światową były pojęciami zapowiadającymi pokojowe istnienie dla Żydów, po Zagładzie stały się pojęciami zwiastującymi agresję i przemoc dla części swoich mieszkańców. Prawicowe rządy w Izraelu nie dostrzegają niczego złego w okupacji terytoriów Zachodniego Brzegu. Coraz częściej państwo izraelskie jawi się jako państwo kolonialne z licznymi terytoriami poza granicami swego państwa. Naturalnym dążeniem izraelskiej prawicy jest wchłonięcie kolonii do terytorium państwa, czyli rozszerzenie jego granic. Już choćby takie postępowanie, wraz z militaryzacją społeczeństwa izraelskiego oraz traktowaniem arabskich obywateli Izraela jako obywateli „drugiej kategorii”, zakamuflowanych wrogów i szpiegów, powoduje krytykę państwa żydowskiego. Piotr Smolar, jak na rasowego dziennikarza przystało, wchodzi do strefy Gazy. Szybko orientuje się, że wzbudza zainteresowanie miejscowych. Jesteś cudzoziemcem, mówi przewodnik. Czując na sobie arabskie spojrzenia, Smolar poznaje jeszcze jedno znaczenie „złego Żyda”.

Doktryna liczby π 

Dzięki dziennikarskiej legitymacji Piotr Smolar przekracza kolejne punkty kontrolne strefy Gazy, osiedla na Zachodnim Brzegu, zagląda do kibuców, chodzi na spotkania z ważnymi osobistościami, reaguje zarówno na kolejne konflikty Izraela (na przykład z Libanem), jak i na wydarzenia w Polsce (na przykład rocznicę Marca 1968). Jednocześnie pomiędzy sprawami bieżącymi odwiedza archiwa, spotyka się z ocalałymi z gett, studiuje publicystykę swojego dziadka Grzegorza, kursywą zapisuje wspomnienia ojca Aleksandra. Wydaje się, że w tej iście patchworkowej książce rozrzut tematyczny i osobowościowy będzie nazbyt duży, aby przyjąć wspólny mianownik. Piotr Smolar przepuścił jednak przeszłość i teraźniejszość, Polskę i Izrael, przez własną unikalną wrażliwość, dzięki czemu otrzymaliśmy książkę spójną, piękną i wyrazistą. Tak, wyrazistości głoszonych sądów nie sposób mu odmówić. Mistrzowsko zestawia opisy przeżyć w mińskim getcie z teraźniejszością, która dzieje się na jego oczach w Izraelu.

Przy szerokim wejściu do Jad Waszem kilkudziesięciu izraelskich żołnierz gromadzi się coraz liczniej wokół przewodnika. Tłumaczy on tragedię, największą ze wszystkich. Będą powtarzać „nigdy więcej” i ta wizyta upewni ich w przekonaniu, że czasy się zmieniły, ich pokolenie jest silne, armia potężna, naród żydowski już nigdy nie da się unicestwić. 

W książce raz za razem powraca pytanie: „Jak to się stało, że wyrastające z krzywdy i cierpienia państwo Izrael samo staje się sprawcą cierpienia innych ludzi”? Smolar opisuje olbrzymią różnorodność postaw Izraelczyków: od religijnych ortodoksów, prawicowych podżegaczy, zakochanych lub rozczarowanych w nowym państwie emigrantów, aż do liberałów głoszących tolerancję i pokojowe współistnienie Żydów i Arabów, którzy jednak żyją w aglomeracjach Jerozolimy lub Tel Awiwu i nie znają pogranicza swojej ojczyzny. Smolar szuka przyczyn, dlaczego tak bardzo zróżnicowanemu społeczeństwu udało się jednak narzucić życie w stanie wojennym, aprobatę dla działań wojskowych, które budzą dezaprobatę poza granicami Izraela. Wskazuje na charakter konfliktu, który staje się asymetryczny. Uzbrojony wróg staje się niewidoczny, wkomponowany w pejzaż miejski – nie nosi mundurów, walczy w niekonwencjonalny sposób. Czy ludność cywilna pozostająca – pomimo ostrzeżeń – w strefie walki staje się sprzymierzeńcem miejskiej partyzantki? I czy w tym przypadku jedynym wyjściem, aby odstraszyć cywilów od zaangażowania się (choćby biernego) w walki, pozostaje odpowiedzieć na zadany cios w sposób o wiele silniejszy? Smolar rzeczywiście słucha, próbuje zrozumieć i choć dzieli się własnymi przemyśleniami, to robi to w sposób nienarzucający się. Czuć w tym odpowiednie panowanie nad słowem, gdy dla większego zrozumienia woli samemu zamilknąć, aby przemówili inni. Tak też dzieje się, gdy próbuje znaleźć wytłumaczenie dla zachowania izraelskich żołnierzy walczących przeciwko Hamasowi. Klasyczne pojęcie wojny i braterstwa broni w tym konflikcie wyczerpało się. Jak w tych dysproporcjach usprawiedliwić działanie wojska izraelskiego? Odpowiedzi udziela Asa Kasher, zajmujący się etyką sił zbrojnych. Tłumaczy:

W naszej grupie roboczej wiele dyskutowaliśmy na temat proporcji sił. Udało nam się wyciągnąć wnioski dzięki liczbie π, tak, 3,14. Trzech zabitych Palestyńczyków na jednego Izraelczyka było OK. Czterech już nie. Niektórzy mówili dziesięciu na jednego, inni jeden na jednego. Odmówiłem udziału w tej amoralnej dyskusji. 

Dlaczego nie śpiewasz z nami? 

Rozmówcy Piotra Smolara zarzucają mu, że pisze o Izraelu jedynie w ciemnych barwach. Dlaczego nie piszesz o „izraelskim cudzie”? Przecież, mówią, to:

Kraj, który cierpiał głód, ujarzmił pustynię. Kraj, któremu brakowało wody, nauczył się ją wszędzie doprowadzać i teraz eksportuje na cały świat technologię odsalania i nawadniania. Kraj otoczony od początku wrogimi mu państwami rozbudował – korzystając od lat z ogromnej pomocy amerykańskiej – tak wielki przemysł wojskowy, że możne bez fałszywej skromności uważać się za groźną potęgę militarną na Bliskim Wschodzie. Kraj, który dopiero co świętował siedemdziesiąte urodziny – czymże jest wobec długiego trwania to ciągle jeszcze kruche istnienie – może dawać wszystkim swoim sąsiadom lekcję pluralizmu politycznego i wolności słowa. 

Tego wszystkiego nie neguje Smolar, ale dorzuca szybko, jakby dla równowagi: to wszystko jest możliwe dzięki specyficznemu systemowi w Izraelu. Nie jest to ani teokracja, ani demokracja. To po prostu okupacja.

Okupacja, ten skomplikowany system – wojskowy, policyjny, polityczny, prawny, geograficzny, urbanistyczny, ekonomiczny, ekologiczny, demograficzny – panowania nad innym narodem, nie ma swojego odpowiednika. Nie jest ani lewicowy, ani prawicowy. Umacniały go, ze zmienną gorliwością, wszystkie kolejne rządy. Organizuje on i usprawiedliwia codzienne akty dyskryminacji. 

Piotr Smolar jest w ciekawym położeniu. To „nasz człowiek”, który jest ciągle „nie stąd”. Ta specyficzna sytuacja pozwala mu na wyjątkowo własne i zachwycająco wrażliwe spojrzenie. Zdaje sobie sprawę, że sytuacje, które opisuje posiadają zbyt dużo odcieni szarości, ale jeszcze bardziej dostrzega, jak Zagłada odbija się w izraelskiej rzeczywistości w jakimś koszmarnym, krzywym zwierciadle. Poszukując śladów swojego dziadka, bohatera mińskiego getta, zadaje pytanie, czy życzyłby sobie takiego państwa, które nie jest równe dla wszystkich obywateli. Piotr Smolar, pozostając dla wszystkich z jakiegoś powodu „złym Żydem”, nieoczekiwanie trafia na definicję, której szukał: „być Żydem to znaczy żyć w niepokoju”. I być może to jest właśnie owo „złote zdanie”, którego szukał od lat.

 

Piotr Smolar, Zły Żyd, tłum. Agnieszka Grudzińska, Znak, Kraków 2021.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Nasz człowiek, który nie jest stąd, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 116

Przypisy

  1. Patrz szerzej: E. Bastié, La Guerre des idée, Enquête au coeur de l’intelligentsia française, Robert Laffont 2022.
  2. E. Zemmour, Destin Français, Broché 2018, s.10, tłumaczenie autorki.
  3. E. Zemmour, Destin…, s. 14.
  4. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo, tłum. B. Losson, Kraków 2022, s. 212.
  5. E. Zemmour, Destin…, s.14.
  6. P. Boucheron, Histoire mondiale de la France, Seuil 2017, s. 6.
  7. Te słowa de Gaulle’a przytacza w swoich wspomnieniach jego przyjaciel Alain Peyreffite: A. Peyreffite, C’était de Gaulle, t. I, Fayard 1994, s. 76.
  8. E. Zemmour, Mélancolie française, Fayard 2010, s. 146.
  9. E. Zemmour, Destin…, s. 311.
  10. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo…, s. 438.
  11. Tamże, s. 14.
  12. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo…, s. 59.
  13. Tamże, s. 64.
  14. P. Smolar, Zły Żyd, tłum. Agnieszka Grudzińska, Kraków 2021.

Powiązane artykuły

12.08.2021

Nowy Napis Co Tydzień #113 / Paryż – kronika kwarantanny [fragment]

Migawka pierwsza

To nie przypadek, że w motcie rewolucji francuskiej wolność figuruje jako pierwsza, przed równością i braterstwem. Reakcje na szalejącą w Europie pandemię po raz kolejny to potwierdziły. Owszem, w imię braterstwa ze słabszymi i równości z resztą Europy rozsądniej byłoby zostać w domu, karnie przestrzegając sanitarnych zaleceń. Nie leży to jednak w naturze Francuzów, podobnie jak czekanie na zielone światło czy przestrzeganie zakazu palenia. Wolność, beztroska i smakowanie drobnych przyjemności zdecydowanie są tu na pierwszym miejscu.

15 marca, ostatnia niedziela na wolności. Świeci słońce, paryżanie stadnie wylegają na ulice. Po „Figaro” i croissanty na śniadanie, zagłosować, posiedzieć w parku, pospacerować nad Sekwaną. Owszem, kawiarnie i restauracje nie mogą już przyjmować gości, ale sprzedaż na wynos jest dozwolona, więc wszędzie widać rodziny z torebkami z cukierni czy młodzież konsumującą hamburgery na ławkach. Tańczymy na Titanicu.

Migawka trzecia

Środa, pierwszy „pełny” dzień aresztu domowego, wychodzenie tylko na krótko i z wypełnionym papierkiem. Rację miał Epiktet, który stwierdził, że niepokoi nas nie to, co nam się przydarza, lecz nasze myśli o tym, co się przydarza. Obiektywnie rzecz biorąc, większości z nas nie dzieje się nic strasznego. Mamy siedzieć w domach. A niech uderzy się w pierś ten, kto na myśl o wyjściu do pracy czy na weekendowy spektakl nie zamarzył o zaszyciu się w domowych pieleszach, pod kocem, z psem, Netflixem i ulubioną niezdrową przekąską. Oczywiście co innego zostać, bo ma się ochotę, a co innego siedzieć, bo się musi (to mniej więcej jak różnica między siłownią a robotami przymusowymi). Pewnie dlatego przestępców karze się więzieniem.

Migawka czwarta

Już obdzwoniłam krewnych i znajomych, nadałam raport z oblężonego miasta, zrobiłam obchód sąsiadów w poszukiwaniu kruchych staruszek, przeszłam pierwszą kontrolę (trzech policjantów, jedna wypisana ręcznie deklaracja, jedna bagietka jako dowód zakupów). Powoli organizuję nowy sobie plan dnia, normalny harmonogram na nienormalne czasy. No bo przecież można by coś zrobić, zrealizować od dawna odkładany projekt, nadrobić książkowe i filmowe zaległości.

Oczywiście te połacie czasu do twórczego wykorzystania to luksus, który przypadł w udziale głównie singlom, freelancerom i wszelkiej maści artystom, bo matki zamknięte z dziećmi na trzydziestu metrach raczej nie zaczną przelewać myśli na papier ani układać ikebany… Ludzi luźnych wcale tu jednak nie brakuje, bo jak wiadomo Paryż to ich mekka. Poza tym nawet poważni biznesmeni i eleganckie prawniczki, którzy na co dzień zaludniają nowoczesną dzielnicę La Défense, teraz stukają w klawisze w domach. I mają znacznie więcej czasu, bo jeśli z triady „metro-boulot-dodo” usunąć pierwsze ogniwo (oraz długaśną przerwę na obiad czy kawę i plotki z kolegami), nagle okazuje się, że praca wcale nie zajmuje aż siedmiu godzin. Może koronawirus na trwale zrewolucjonizuje organizację pracy?

Wreszcie możemy zająć się tym, na co zawsze mieliśmy ochotę. Będziemy czytać, pisać, oglądać, porządkować, piec i gotować – mówiliśmy sobie przez telefon. Wczorajszy wieczór pozbawił mnie złudzeń. Choć nie korzystam z mediów społecznościowych, a od rzeczywistości wirtualnej wolę real i papier, jestem człowiekiem swojej epoki. Mam na półce mnóstwo książek i kilka filmów z biblioteki, na Kindle’u kilkanaście powieści w różnym stanie rozgrzebania, a przy łóżku stosik kolorowych czasopism. Tymczasem wieczór spędziłam, przerzucając się z YouTube’a na Ninatekę, z Ninateki na archiwa BFI, stamtąd na francuską Arte, hiszpańską RTVE i wideo NY Timesa. W rezultacie niczego nie obejrzałam do końca. Byłam jak dziecko dentystów, które serdeczna ciocia zabiera do sklepu ze słodyczami – biega w amoku, nadgryzie to, uskubie tamtego, a wpychając do ust eklerkę, wcale nie czuje jej smaku, bo już myśli o kolejnym łakociu.

Na dziś przygotowałam tybetańskie gongi i książkę o uważności. Less is more.

Migawka piąta

Piątek, piąteczek, piątunio, początek wyczekiwanego weekendu. W Paryżu świeci słońce. Będzie można wybrać się na długi spacer, zagrać w bule w parku, posiedzieć przy kawiarnianym stoliku i pogapić się na przechodniów. Figa. Wszystko jest zamknięte, a my mamy zamknąć się w domach. Kanapowa sobota i leniwa niedziela, kiedy za oknem pada, bywają przyjemne, weekend w czterech ścianach przy pięknej pogodzie to okrucieństwo.

Paryżanie już badają granice: ile można? Parki są zamknięte, ale przecież jogging wzdłuż ogrodzenia, z widokiem na zieleń, nikomu nie zaszkodzi? Zakupy tylko niezbędne, no ale tarte aux pommes z ulubionej cukierni to artykuł pierwszej potrzeby? Sport tylko niedaleko domu i bez aktywności grupowych, no ale Montmartre jest całkiem blisko, a jeden kumpel to chyba nie grupa?

Władze robią, co mogą, żeby zachęcić ludzi do zostawania w domach. Teatry, kina i biblioteki udostępniają kulturalną pożywkę online, w gazetach pełno pomysłów na kreatywne rozrywki. Słoneczny weekend będzie prawdziwym wyzwaniem – filmy i szydełkowanie wystarczają na wieczory po pracy, ale olbrzymie połacie wolnego czasu i dzieci, które się nudzą, zachęcają do rebelii. A tę, jak wiadomo, Francuzi mają we krwi.

Migawka szósta

Sobota, dziewiąta rano. W mieście jest szaro, cicho i pusto. Długie wylegiwanie się w łóżkach (grasse matinée) paryżanie fundują sobie z reguły w niedzielę. Sobotni ranek to czas na zakupy – nie na szybkiego, w supermarkecie, tylko z przyjemnością i pietyzmem. Ojcowie z dziećmi, młode kobiety z płóciennymi siatkami, ubrane na sportowo pary i staruszki ciągnące torby na kółkach. Wszyscy pielgrzymują od piekarni do warzywniaka, zaczepiając przy okazji o sklep z serami czy winiarnię. Gadają, śmieją się, wąchają wędliny i macają pomidory na straganach. Często zwieńczeniem wycieczki jest kawa i croissant w kawiarni (pod stolikiem leżą sprawunki, wokół stolika biegają szkraby). A potem się wraca, żeby przygotować déjeuner.

W tę sobotę w ogóle się nie wyszło. Perspektywa zakupów w supermarkecie (specjalistyczne sklepiki i uliczne targi zawiesiły działalność na czas zarazy), z maseczką i bez towarzystwa, skusiła niewielu. Ja wybrałam się na wczesny spacer, w nadziei, że uniknę kontroli (udało się) i ucieszę oko – Paryż to przecież muzeum pod gołym niebem, więc zachwytów nie zabraknie.

I owszem, bulwary i budynki nie straciły na pięknie, ale wędrówka pustymi ulicami uświadomiła mi słuszność truizmu, że miasto to jego mieszkańcy. Bez paryżan Paryż jest jak arcydzieło, które w ogóle nie wzrusza. Owszem, intelektualnie i estetycznie uznajemy jego wspaniałość, ale na poziomie emocji „nic nam nie robi”. Chociaż nie, szare, opuszczone ulice, zamknięte ogrody, szum Sekwany niezagłuszany rozmowami przechodniów i klaksonami, jak niepokojące pejzaże miejskie de Chirica, wzbudzają melancholię, „nastrój łagodnego smutku i głębokiej zadumy”.

Migawka ósma

Jest w paryżanach (może we wszystkich Francuzach, ale to Paryż jest terenem moich pseudoantropologicznych obserwacji) silna niezgoda na bylejakość. Nawet pozorne błahostki i drobne okruchy czasu mają być przyjemne: obiad przy ładnie nakrytym stole, a nie przy biurku, kawa z książką w kawiarni zamiast biegania z plastikowym kubkiem, bagietka tradition z dobrej piekarni (nawet jeśli trzeba stać po nią w kolejce) zamiast jej bladej kuzynki z supermarketowego piekarnika.

Zasadę drobnych przyjemności świetnie wyłuszcza filmowa Amelia, a przed nią Roland Barthes w tekście J’aime, je n’aime pas. Trywializując: w życiu chodzi o to, żeby próbować, smakować, odkrywać, sprawdzać, co się lubi, a potem możliwie jak najczęściej po to sięgać. I rozkoszować się tym, nie żarłocznie i zachłannie, tylko kontemplacyjnie i z uwagą. Modna obecnie idea mindfulnessu i „uważnego jedzenia rodzynka” w Paryżu od dawna jest chlebem powszednim.

W czasach zarazy miłość do przyjemności nie słabnie. A oczywiście jedną z największych rozkoszy, nie tylko we Francji, jest jedzenie. Owszem, mamy siedzieć w domach, restauracje i kawiarnie nie działają, a i uliczne targowiska wkrótce się zwiną. Nie da się jeść na mieście, trochę trudniej o dobre produkty, ale na mrożonki czy zajadanie smutków byle czym w Paryżu zgody nie ma. No a większość dysponuje dwoma najważniejszymi składnikami: savoir-faire i czasem.

Wczoraj radio France Inter nadało program „Cuisiner quand on est confinés”. Eksperci (kucharze, restauratorzy, krytycy kulinarni) oraz słuchacze opowiadali, czym karmią siebie i najbliższych w tych trudnych czasach. Pomysłów było wiele: jak wykorzystać resztki i zapasy ze spiżarki, czym zastąpić mąkę pszenną, co można gotować z dziećmi. Wszystkie świadczyły o tym, że przez najbliższe tygodnie Francuzi zamierzają piec chleb, robić kiszonki i podejmować liczne kulinarne wyzwania. Wirus pozbawił nas wielu uciech, ale ciągle mamy jeszcze les petits plats mijotés

[…]

Migawka piętnasta

Na kursie écriture créative (który jak wszystko przeniósł się teraz do online, ale który, jak mało co, akurat nieźle się do tego nadaje – po prostu zamiast pracy w grupie mamy indywidualne konsultacje mistrz–uczeń) dostaliśmy na zadanie napisać fragment w drugiej osobie inspirowany opowiadaniem Pereca L’homme qui dort. Tekst mnie zafascynował: narrator mówi „ty”, ale nie zwraca się do czytelnika, tylko poniekąd tworzy własne alter ego, które staje się przedmiotem obserwacji. Zabiegiem tym jeszcze dobitniej zaznacza, że nie (zawsze) identyfikuje się z samym sobą, że czasem obserwuje siebie z boku i sam się sobie dziwi. Jest to uzasadnione tym bardziej, że bohater opowiadania, zamiast wstać i iść na ważny egzamin, leży w łóżku, pogrążając się w coraz większej niemocy.

Dialog jest tu słowem kluczem. Według bliskiego mi Martina Bubera (jestem w Paryżu, więc cytowanie filozofów nie jest intelektualnym snobizmem) „ja” nie istnieje bez „ty”: żeby w ogóle zdawać sobie sprawę z własnej odrębności, trzeba mieć komu się przeciwstawić, być z kimś w relacji dialogicznej. Tak jak dzień nie istnieje bez nocy, nie ma „ja” bez „ty”.

W obecnej wirusowej izolacji wiele osób nie ma przy sobie żadnego „ty” – zamknięci we własnych mieszkaniach i uwięzieni w swoich głowach za dużo myślimy, gadamy do siebie (konstruując Perecowskie „ty”), tracimy kontury jestestwa.

Jakąś ucieczką z solipsyzmu są wirtualne kontakty z bliskimi oraz wieczorne wiece z sąsiadami. Codziennie o dwudziestej wychodzimy bowiem na balkony (jeśli ktoś dysponuje tym wąziutkim pasem luksusu) albo wychylamy się przez okna i skandujemy podziękowania dla służby zdrowia. A przy okazji patrzymy na inne twarze, pozdrawiamy się nawzajem, przynajmniej przez moment czujemy się częścią wspólnoty, fraternité confinée.

[…]

Migawka dwudziesta

Dzisiejszy poranek dostarczył mi kolejnego dowodu na bezmiar mojej ignorancji. Okazało się, że nie wiem, jak prawidłowo wchodzić po schodach. Poinformowała mnie o tym starsza pani, która w owerolu, opasce i sportowych butach wbiegała na Butte Montmartre. Jako niedzielny prezent dostałam więc instruktaż (nie stawiać na stopniu całej stopy, delikatnie odbijać się o krawędź) i demonstrację. Będę musiała poćwiczyć, bo kiedy w końcu zasapana znalazłam się na szczycie, moja trenerka zapytała, od jak dawna palę.

Bardziej intelektualnych objawień dostarczył mi kurs pisania. Rozmawialiśmy o klasowym wymiarze kwarantanny. Nawet bez sięgania po przykłady skrajnego ubóstwa pandemia po raz kolejny pokazała, że bogatemu łatwiej, a biednemu wiatr w oczy. To prawda uniwersalna, ale dla mnie novum była jej francuska deklinacja: okazuje się bowiem, że niejeden paryski bobo dysponuje domem na wsi i tam odbywa kwarantannę. Oczywiście wszystkim trudno, ale jednak na 15 metrach kwadratowych rzeczywistość doskwiera bardziej niż w willi z ogrodem. Pisarkę Leilę Slimani, która dla dziennika „Le Monde” prowadzi „Journal du confinment” (podobny do mojego, tylko pisany przez kogoś, kto potrafi to robić), zalała fala internetowego hejtu: jak ona śmie się skarżyć, skoro w praktyce zafundowała sobie wakacje w Normandii? I w czym jej pisanina (spokojne wiejskie poranki, przyroda i ptaszki) ma pomóc ludziom na małym metrażu z dziećmi, psami i perspektywą bankructwa.

Oczywiście każdy ma prawo do własnego cierpienia, ale – o czym świadczą pełne gniewu reakcje – w ogólnokrajowym dzienniku warto raczej pisać o Dupontach niż o Rothschildach.

Mnie zaskoczyło i oburzyło co innego – moja ulubiona dziennikarka Eva Bester też prowadzi kronikę kwarantanny, w której poleca książki na poprawę nastroju. Nagrywa ją na telefonie w maleńkim mieszkanku, w którym z jedynego okna widać burą ścianę parkingu. Skoro nawet w kraju oświeconych intelektualistów pracowników sektora kultury nie stać na lepsze lokum… Mam nadzieję, że po kryzysie siatka wynagrodzeń się odwróci i ludzie, którzy pomogli nam go przetrwać, będą zarabiać najwięcej: niech biznesmeni gniotą się w kawalerkach, a pielęgniarki, dziennikarze i ludzie kultury przejmą haussmanowskie kamienice i przestronne apartamenty.

Migawka dwudziesta pierwsza

„Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień”. Ziemia jałowa Eliota okazała się prorocza. Prawdziwym okrucieństwem losu jest to, że w taką pogodę musimy siedzieć w domach. Deszczowe, listopadowe tygodnie czy bure, pluchowate zimy aż zachęcają do (nie)aktywności kanapowo-kocykowej. Teraz jednak przez brudne szyby wpadają ostre promienie wiosennego słońca, termometr pokazuje dwadzieścia stopni, a świat woła: wyjdź, wystaw bladą twarz do słońca, pospaceruj, pobiegaj, poleż w parku. Odpowiedzialni obywatele pozostają głusi na te wezwania (no chyba że mają psa, pilne sprawunki, bardzo chorą babcię w odległej części miasta…), co najwyżej szeroko otwierają okna albo wychodzą na swoje maleńkie balkony.

Migawka dwudziesta druga

Chyba za dużo przebywam w swojej głowie, bo wszędzie zaczynam dostrzegać dziwne zbiegi okoliczności. Mój pozbawiony zewnętrznej stymulacji mózg zajął się kojarzeniem i konfabulacją. Nie snuję jeszcze teorii spiskowych ani nie rozmawiam z przodkami, ale niemal codziennie spotyka mnie coś niesamowitego.

Rozwinęłam na przykład dar telepatii. Przejawia się on tym, że kiedy o kimś pomyślę, ten ktoś do mnie dzwoni. Tak, zapiekły sceptyku, zdaję sobie sprawę, że połowa ludzkości siedzi w domu (każdy w swoim), często bez zajęcia, rzadko bez telefonu. Chodzi mi raczej o to, kto dzwoni i kiedy. Przykładowo wczoraj, jedząc banana z nalepką „Guadeloupe et Martinique”, pomyślałam o moim koledze Fabienie, który tam właśnie wybiera się na wakacje (w lipcu, więc w przypływie optymizmu wierzę, że mu się uda). I kto zatelefonował do mnie wieczorem? Jest to tym dziwniejsze, że Fabien nigdy do mnie nie dzwoni. Przypuszczam, że nie dzwoni do nikogo – ma usposobienie melancholijno-flegmatyczne, czyta Lacana i raczej mało mówi. Rozmowy przez telefon po prostu nie są w jego stylu.

Przykładów telepatii mam dużo więcej, właściwie większość rozmów zaczynam od stwierdzenia „O, akurat o tobie myślałam” (co niektórych niepokoi, a innym schlebia). Zdaję sobie sprawę, że przypuszczalnie da się je wyjaśnić rachunkiem prawdopodobieństwa i jakimś psychologicznym uprzedzeniem czy błędem poznawczym: pewnie z morza przypadków wyławiam te, które potwierdzają mój telepatyczny talent.

Ponieważ to skrzywienie raczej nieszkodliwe, a mnie pozwala dziwić się światu i fascynować kosmicznymi więziami między ludźmi, nie zamierzam z nim walczyć. Muszę tylko uważać, żeby nie myśleć o nudziarzach i malkontentach.

Dzienniki pandemiczne dostępne są w e-sklepie Instytutu Literatury.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Dorota Malina, Paryż – kronika kwarantanny [fragment], „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 113

Przypisy

  1. Patrz szerzej: E. Bastié, La Guerre des idée, Enquête au coeur de l’intelligentsia française, Robert Laffont 2022.
  2. E. Zemmour, Destin Français, Broché 2018, s.10, tłumaczenie autorki.
  3. E. Zemmour, Destin…, s. 14.
  4. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo, tłum. B. Losson, Kraków 2022, s. 212.
  5. E. Zemmour, Destin…, s.14.
  6. P. Boucheron, Histoire mondiale de la France, Seuil 2017, s. 6.
  7. Te słowa de Gaulle’a przytacza w swoich wspomnieniach jego przyjaciel Alain Peyreffite: A. Peyreffite, C’était de Gaulle, t. I, Fayard 1994, s. 76.
  8. E. Zemmour, Mélancolie française, Fayard 2010, s. 146.
  9. E. Zemmour, Destin…, s. 311.
  10. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo…, s. 438.
  11. Tamże, s. 14.
  12. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo…, s. 59.
  13. Tamże, s. 64.
  14. P. Smolar, Zły Żyd, tłum. Agnieszka Grudzińska, Kraków 2021.

Powiązane artykuły

05.08.2021

Nowy Napis Co Tydzień #112 / Trzeba zabić awangardę. „Niepogodzony” Michela Houellebecqa

Michel Thomas (urodzony w 1956 roku, choć w biogramach pojawia się również celowo błędna data: 1958), bardziej znany jako Michel Houellebecq, to pisarz, którego nikomu przedstawiać nie trzeba. Nie każdy jednak wie, że karierę literacką rozpoczynał jako autor wierszy. Debiutował dość późno, bo w wieku trzydziestu dwóch lat, w piśmie „La Nouvelle Revue du Paris” zbiorem pięciu liryków pod wspólnym tytułem Quelque chose en moi. Pełnoprawny zbiór poetycki opublikował tuż po wydaniu eseju o twórczości Howarda Philipsa Lovecrafta (1991). Poszerzenie pola walki, debiutancka powieść, ukazała się we Francji w roku 1994. Do Polski prozatorska twórczość autora dotarła dopiero na początku XXI wieku: za sprawą wydawnictwa W.A.B. ukazały się Cząstki elementarne oraz Platforma. O skandaliście i abnegacie znad Sekwany robiło się u nas coraz głośniej. Tymczasem jego poezja pozostawała w Polsce, poza incydentalnymi tłumaczeniami pojedynczych wierszy, właściwie nieznana.

Tym bardziej cieszy fakt, że w maju tego roku opublikowany został obszerny (prawie sto osiemdziesiąt stron) wybór wierszy Houellebecqa Niepogodzony. Antologia osobista 1991–2013 tłumaczeniu Macieja Frońskiego i Szymona Żuchowskiego. Estetyka wydania mówi sama za siebie: czerń tytułu i personaliów na białym tle, czerń wewnętrznych stron okładek, brak jakichkolwiek ilustracji. W porównaniu z tandetnymi ilustracjami Marty Frej, które „zdobiły” swego czasu książki Houellebecqa, obecna edycja dzieł Francuza – minimalistyczna, dwukolorowa – to dobre rozwiązanie ze strony W.A.B. (choć chyba żadne kolejne wydania nie dorównają pierwszym – a może po prostu kieruje mną sentymentalizm?). Estetyka estetyką, ale „wnętrze jest zawsze większe od tego, co na zewnątrz”, jak pisał w Ostatniej bitwie Clive Staples Lewis. Tak więc zajrzyjmy do wnętrza.

Pierwsza lektura wierszy Houellebecqa była dla mnie raczej niemiłą niespodzianką. Książkę przeglądałem bez większego przekonania. Pomyślałem jednak, że pisarzowi tak uznanemu warto dać jeszcze jedną szansę. I dopiero wtedy zacząłem się w te teksty zagłębiać: doceniać ich kunsztowną warstwę formalną, odnajdywać przekaz, niejednokrotnie tożsamy z przesłaniem płynącym z powieści, a nawet więcej – niektóre z wierszy były tak spójne z sąsiadującymi, że czytało się je wszystkie w charakterze pewnego splotu fabularnego, jak dobrą prozę. Houellebecq to w pierwszej kolejności powieściopisarz i rzeczywiście czuć mocno narracyjność jego liryki. Zresztą obok wierszy znajdują się w Niepogodzonym fragmenty prozy, na przykład świetny tekst o incipicie Pociąg TGV Atlantique sunął przez noc ze strony 139. Przytaczam fragment:

Pociąg TGV Atlantique nr 6557 – długi, wrzecionowaty, stalowoszary w dyskretne, kolorowe pasy – składał się z dwudziestu trzech wagonów. Siedziało w nich jakieś półtora, dwa tysiące ludzi. Z prędkością 300 km/h pędziliśmy na kraniec świata zachodniego. Nagle poczułem (pruliśmy przez noc w wygłuszonej ciszy, nic nie zdradzało naszej zdumiewającej szybkości; neony rzucały stonowane, blade, cmentarne światło), więc nagle poczułem, że ten długi okręt ze stali wiezie nas (dyskretnie, skutecznie i wygodnie) do Królestwa Ciemności, ku Cienistej Dolinie Śmierci.

Dziesięć minut później dojechaliśmy do Auray.

Plastyczność opisu („długi, wrzecionowaty”, „neony rzucały stonowane, blade, cmentarne światło”) dobrze koresponduje z tonem sprawozdawczym, wręcz ogołoconym, technicznym: prędkość wynosiła tyle i tyle, ludzi było w liczbie takiej a takiej, na pociąg składała się określona liczba wagonów. Można odnieść wrażenie, że wydźwięk tego fragmentu jest autoironiczny: kolejną stacją okazuje się bowiem wcale nie „Królestwo Ciemności”, jak mogłoby by się wydawać po wcześniejszym, przydługim opisie pomysłowo odmalowującym atmosferę grozy, a miejscowość Auray. Houellebecq wyraźnie parodiuje tutaj styl i przekaz Houellebecqa, którego znamy z powieści – specjalisty od ponurych wizji „zmierzchu Zachodu”. Ironia powyższej, krótkiej prozy przypomina ton wyróżnionej Nagrodą Goncourtów powieści Mapa i terytorium, gdzie treść została podana w nieco złagodzonej formie, zaś ofiarą malowniczego morderstwa pada sam autor. Najczęściej jednak Houellebecq, mimo okazjonalnych mrugnięć okiem, pozostaje pesymistą, o czym świadczy choćby taki, pisany prozą, passus:

 III Ciąg dalszy. Nic szczególnie ciekawego. Co mogę powiedzieć, nie poruszając kwestii osobistych?
Ponieważ na klawiaturze mojej inteligencji równania Maxwella powracają w postaci bezużytecznych wariacji, postanawiam zapalić następnego papierosa. Zadecydowałem, że dziś wieczór zwiększę dawkę triazolamu do trzech tabletek. Ewolucja z pewnością jest czymś nieuniknionym. W pewnym sensie dość irytująca jest konstatacja, że wciąż potrafię mieć nadzieję.

I znów przewijają się wątki znane z powieści – znużenie, beznadzieja, wątłe metody przełamaniu marazmu. O ile jednak w dłuższych narracjach ton osobistego wyznania był ukryty, o tyle tutaj wysuwa się na pierwszy plan. Trudno bowiem nie zauważyć w podmiocie mówiącym samego autora, który znany jest ze swych epizodów depresyjnych i autodestrukcyjnej skłonności do palenia papierosa za papierosem. Oczywiście do całości musiało zostać dodane stwierdzenie o charakterze naukowym (lub quasi-naukowym; granice czasem się zacierają z uwagi na banalność niektórych spostrzeżeń): „ewolucja z pewnością jest czymś nieuniknionym”. Z kolei ostatnie zdanie, o wprost aforystycznej mocy, to sto procent Houellebecqa w Houellebecqu, dlatego tak często przywołują je autorzy recenzji Niepogodzonego.

Jeśli komuś – w oparciu o to, co przeczytał dotychczas w moim szkicu – wydaje się, że w antologii przeważają krótkie utwory napisane prozą będące zalążkami dłuższych opowieści, to oczywiście jest w błędzie. Omówiłem powyższe fragmenty, ponieważ chciałem wykazać ciągłość, systematyczność myślenia pisarza, który na przestrzeni kilku linijek potrafi dotrzeć do puenty, natomiast w przypadku powieści wyszłaby ona na światło dzienne dopiero po trzystu bądź czterystu stronach.

Esencja zbioru wydanego wiosną 2021 roku skrywa się jednak zupełnie gdzie indziej, a mianowicie w formalnie bezbłędnych lirykach odsyłających do klasyki francuskiej poezji (głównie do Charlesa Baudelaire’a; co ciekawe, w tym roku obchodzimy dwusetną rocznicę urodzin autora Kwiatów zła). Warsztatowa sprawność Houellebecqa jest niezaprzeczalna i w sumie stanowi ewenement na tle współczesnej liryki francuskiej – przynajmniej tej, która znalazła się w antologii z roku 2007 zatytułowanej Na szali znaków w przekładzie Krystyny Rodowskiej. Większość pomieszczonych tam utworów, mniej lub bardziej otwarcie, odsyłała do źródeł awangardowych (podejrzewam, że w okresie 2007–2021 nie zaszły jakieś istotne zmiany; jeśli się mylę, proszę mnie poprawić), tymczasem Houellebecq w ostentacyjny sposób od eksperymentów stroni. Jeśli więc ktoś chciałby poczytać poezję w danym rozumieniu tego terminu, niech kupi omawianą przeze mnie książkę. Są tutaj rymy, jest rytm, miejscami nazbyt „konserwatywna” metaforyka, przejrzysta z reguły kompozycja; innymi słowy – zero udziwnień. Wszystkie te czynniki sprawiają, że Niepogodzonym gardzić będzie młode, buntowniczo nastawione i do granic absurdu awangardowe środowisko poetyckie w Polsce, tak jak we Francji gardzi się chyba do dziś Zbigniewem Herbertem.

Skądinąd Houellebecq sam otwarcie wskazał kiedyś na własne inspiracje. Podczas pobytu w Polsce w roku 2008 został zapytany, czy jest raczej romantykiem, czy ogarniętym obsesją seksu nihilistą. Pytanie nie należało ani do najmądrzejszych, ani do najgłupszych, jednakowoż padło i trzeba było na nie jakoś odpowiedzieć. Pisarz odpowiedział następująco: „Nie rozumiem tego pytania. Jestem realistą. Wszyscy wielcy francuscy poeci romantyczni, na których się wychowałem, byli jednocześnie romantykami i pornografami. Ton moich książek jest po prostu taki, jak moje kulturowe uniwersum”. Cóż, znane powiedzenie, że książka powinna być mądrzejsza od swojego autora nie ma w tym przypadku racji bytu, ponieważ Houellebecq wykazuje się (z drobnymi odstępstwami) błyskotliwością zarówno w książkach, jak i w wypowiedziach publicznych czy wywiadach.

W porównaniu do powieści w wierszach Francuza jest niewiele pornografii, za to romantyzmu całkiem sporo. Czasem, czytając je, można dość do wniosku, że jedyną siłą ocalającą świat – ale i niebezpieczną, bo niejednokrotnie wymagającą ofiar i porażek – jest wyłącznie miłość:

[…]
Namiętność i uniesienie znaliśmy lepiej niż ktokolwiek, znacznie lepiej niż ktokolwiek,
Bo dokopaliśmy się do dna naszych trzewi, żeby spróbować wyciągnąć to z wnętrza,

Żeby odnaleźć drogę, rozsunąć płuca i dotrzeć do serca.
Lecz ponieśliśmy porażkę,
Nasze ciała były nagie.
[…]

Powyższy fragment pochodzi z utworu Nowy ład(strony 112–113). Ekstremum gestu „dokopania się do dna trzewi” jest z ducha romantyczne i przypomina wrażliwość zawartą w Wierszyku Mironowi Białoszewskiemu Wojaczka: „Wsłuchać się aż do ogłuchnięcia / Wpatrzeć się do oślepnięcia” i tak dalej. Autor Platformy bywa ironiczny, natomiast gdy zaczyna pisać o miłości, przybiera bardzo oficjalny ton, o czym świadczy inny tekst, oznaczony jako VIII z cyklu HMT (strona 107):

Poznałem miłość, stan niezwykły,
W nim wszystko można mieć od razu,
Wszystko jest łatwe, pośród czasu
Istnieje tam możliwość wyspy.

Trudno stwierdzić, czy sformułowanie „możliwość wyspy” padło w twórczości Houellebecqa przed czy po wydaniu powieści o tym samym tytule, ponieważ w Niepogodzonym wiersze nie zostały oznaczone datami ani tytułami zbiorów, z których pochodzą. Tak czy inaczej, każdemu czytelnikowi nasuwa się oczywisty wniosek: prawdziwa miłość stanowi przestrzeń uwzniośloną, niejako „wyjętą” spoza linearnie upływającego czasu (Houellebecq nie boi się też pytać wprost: „Czemu nie potrafimy za nic, / Za nic / Być kochani?” – strona 32). Taka myśl to również, jak w poprzednim wierszu, esencja romantyzmu/romantyczności. Gdy jeszcze gdzie indziej poeta zauważa: „Nie ma niczego – prócz miłości” (strona 29), przypomina Philipa Larkina piszącego w Grobowcu w Arundel: „Tylko miłość z nas zostanie”. Poza tym rygoryzm formalny (równa liczba sylab, niedokładne rymy) nadaje utworowi rys anachroniczności odsyłający do nieco zamierzchłych czasów sprzed rozwiązań XX-wiecznych awangard. Czyżby wreszcie pojawił się ktoś, kto odważył się sprzeciwić bełkotowi popieranemu przez bezmyślną krytykę?

Obok wątków romantycznych Houellebecqa interesuje w liryce z pewnością to, do czego zdążył nas przyzwyczaić we własnej twórczości prozatorskiej, czyli bezbrzeżny smutek człowieka pogrążonego w konsumpcjonizmie i innych automatycznych aktach codzienności. Innymi słowy, jeśli Houellebecq pozostaje nieco anachroniczny pod względem formy, to treść jego wierszy jest na wskroś współczesna:

W rozkładzie zajęć na jutro
Wpisałem: płyn do zmywania,
Wszak jestem istotą ludzką,
Promocja: śmietnik potaniał!

(Dystrybucja – konsumpcja, s. 11)

 

Można posprzątać mieszkanie,
Zasnąć po nitrazepamie,
Noc nie ma w sobie dość mroku,
By z wszystkim dać sobie spokój.

(Wiersz o incipicie: Jak bus przemierza ulice, s. 16)

Owszem, skrajnie pesymistyczna wizja świata odmalowywana w tych tekstach może być dla wielu osób niekoniecznie przekonująca, jednak osobiście wierzę, że Houellebecq nie szokuje „pod publiczkę” – po prostu jego zmysł percepcji w tak smutnych barwach odbiera rzeczywistość. Albo ten fakt zaakceptujemy, albo będziemy powtarzać za malkontentami, że żadne sensowne pisarstwo nie stoi za tak groteskowym dekadentyzmem. Marketingowcy W.A.B. określają Niepogodzonego jako „poezję totalną i niezbędną na nasze czasy”. Totalna, a więc obejmująca wielość doświadczeń jednostki/społeczeństw? A może raczej taka, która wynika ze spójnego programu ideowego? Albo jeszcze inaczej – liryka ze skłonnościami do totalności – czytaj: totalitaryzmu (wszak wiele razy oskarżano autora o zapędy faszystowskie)? Być może każda z tych odpowiedzi błyskawicznie odsyła do kolejnej, i tylko ich wzajemny splot najlepiej obrazuje metodę twórcy.   

Na koniec wypada dobitnie podkreślić to, o czym zresztą wszyscy wiedzą: Houellebecq to przede wszystkim powieściopisarz. Poetą jest zaś w drugiej kolejności, co nie znaczy, że pisze poezję drugorzędną. Nawet więcej – wydaje mi się, że on sam postrzega siebie jako osobę, która w pewnym momencie swojego życia zaczęła pisać głównie powieści, bo tak po prostu się złożyło i za to lepiej płacą, ale większą przyjemność sprawia mu pisanie wierszy (takie przynajmniej odniosłem wrażenie po przeczytaniu pewnego z nim wywiadu). Przypadki prozaików, którzy tworzą także poezję nie są wcale liczne, więc tym bardziej cieszy fakt, że wreszcie ukazał się w Polsce wybór wierszy autora głośnych Cząstek elementarnych. Warto książkę kupić, warto zaglądać do tej liryki, choćby po to, aby móc się z Houellebecqiem w wielu momentach nie zgadzać.

M. Houellebecq, Niepogodzony. Antologia osobista 1991-2013, S. Żuchowski, M. Froński, W.A.B. Warszawa 2021.

okładka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Piotr Jemioło, Trzeba zabić awangardę. „Niepogodzony” Michela Houellebecqa, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 112

Przypisy

  1. Patrz szerzej: E. Bastié, La Guerre des idée, Enquête au coeur de l’intelligentsia française, Robert Laffont 2022.
  2. E. Zemmour, Destin Français, Broché 2018, s.10, tłumaczenie autorki.
  3. E. Zemmour, Destin…, s. 14.
  4. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo, tłum. B. Losson, Kraków 2022, s. 212.
  5. E. Zemmour, Destin…, s.14.
  6. P. Boucheron, Histoire mondiale de la France, Seuil 2017, s. 6.
  7. Te słowa de Gaulle’a przytacza w swoich wspomnieniach jego przyjaciel Alain Peyreffite: A. Peyreffite, C’était de Gaulle, t. I, Fayard 1994, s. 76.
  8. E. Zemmour, Mélancolie française, Fayard 2010, s. 146.
  9. E. Zemmour, Destin…, s. 311.
  10. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo…, s. 438.
  11. Tamże, s. 14.
  12. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo…, s. 59.
  13. Tamże, s. 64.
  14. P. Smolar, Zły Żyd, tłum. Agnieszka Grudzińska, Kraków 2021.

Powiązane artykuły

05.08.2021

Nowy Napis Co Tydzień #112 / Burzenie Bastylii

Francja subtelnie wtargnęła pod strzechy.

 

Nasza wymodlona ojczyzna
pławi się teraz w zbytku.
Ptaki poczuły wolność
i latają horyzontalnie.

 

Mnie nie ma.
Zginąłem pod Waterloo.

(1989)

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marek Czuku, Burzenie Bastylii, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 112

Przypisy

  1. Patrz szerzej: E. Bastié, La Guerre des idée, Enquête au coeur de l’intelligentsia française, Robert Laffont 2022.
  2. E. Zemmour, Destin Français, Broché 2018, s.10, tłumaczenie autorki.
  3. E. Zemmour, Destin…, s. 14.
  4. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo, tłum. B. Losson, Kraków 2022, s. 212.
  5. E. Zemmour, Destin…, s.14.
  6. P. Boucheron, Histoire mondiale de la France, Seuil 2017, s. 6.
  7. Te słowa de Gaulle’a przytacza w swoich wspomnieniach jego przyjaciel Alain Peyreffite: A. Peyreffite, C’était de Gaulle, t. I, Fayard 1994, s. 76.
  8. E. Zemmour, Mélancolie française, Fayard 2010, s. 146.
  9. E. Zemmour, Destin…, s. 311.
  10. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo…, s. 438.
  11. Tamże, s. 14.
  12. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo…, s. 59.
  13. Tamże, s. 64.
  14. P. Smolar, Zły Żyd, tłum. Agnieszka Grudzińska, Kraków 2021.

Powiązane artykuły

29.07.2021

Nowy Napis Co Tydzień #111 / XIV

żal położyć się spać
w rozpylonych kroplach dnia
w puls wieczoru
może przyjdzie wiersz
nie dopowie wszystkiego do końca
nie domyśli
odbija się w locie
jak udręczony ptak
zapędzony 
w październikowe ciepło

 

dobrze że dobrze 
że jesień
w obłokach lasku Saint Cloud
fontanny fontann
sadzawki
posągi
poprawianie natury? 
zachwyt?
rozczarowanie?
mistrzowie perspektywy i gilotyny
iluzoryczne cesarstwa
cierpią na emfazę
na brak umiaru
przerzuca się trupy
nagrobki
za którymś razem nie wiesz
czy król to król
kat katem
nagrobek pustą skrzynią

 

człowiek ma prawo do miejsca
jeśli jest niczym
czym jest życie
jedzeniem i gadaniem?
miasto nie mówi prawdy
sugerując że prawda

Więcej utworów Adama Wiesława Kulika znajduje się w naszej czytelni. Zachęcamy do zapoznania się z twórczością pisarza.

Utwory opublikowane zostały dzięki programowi Tarcza dla literatów. 

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Adam Wiesław Kulik, XIV, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 111

Przypisy

  1. Patrz szerzej: E. Bastié, La Guerre des idée, Enquête au coeur de l’intelligentsia française, Robert Laffont 2022.
  2. E. Zemmour, Destin Français, Broché 2018, s.10, tłumaczenie autorki.
  3. E. Zemmour, Destin…, s. 14.
  4. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo, tłum. B. Losson, Kraków 2022, s. 212.
  5. E. Zemmour, Destin…, s.14.
  6. P. Boucheron, Histoire mondiale de la France, Seuil 2017, s. 6.
  7. Te słowa de Gaulle’a przytacza w swoich wspomnieniach jego przyjaciel Alain Peyreffite: A. Peyreffite, C’était de Gaulle, t. I, Fayard 1994, s. 76.
  8. E. Zemmour, Mélancolie française, Fayard 2010, s. 146.
  9. E. Zemmour, Destin…, s. 311.
  10. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo…, s. 438.
  11. Tamże, s. 14.
  12. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo…, s. 59.
  13. Tamże, s. 64.
  14. P. Smolar, Zły Żyd, tłum. Agnieszka Grudzińska, Kraków 2021.

Powiązane artykuły

26.07.2021

XIII wrzące potoki jesieni

Jardin du Luxemburg
jak zawsze żar i obeliski
historia dzierga zwoje strachu
nie obchodzi mnie to
nie myślę o Rubensie
nie muszę niczego pokonywać
udowadniać
myślę o Arkadii pod Łowiczem
o parku księżnej w Puławach
grodzie Jadźwingów w kipieli jezior

 

pierwszego listopada
na Pere Lachaise 
najwięcej Polaków
śmierć
ta niepraktyczna metamorfoza
niewiele obchodzi tubylców
tkwią w życiu tak zapamiętale
że namiętność ociera się o blichtr
odchodząc
najpraktyczniej byłoby po prostu
zniknąć
bez zbędnych komplikacji

 

nad Jardin du Luxemburg
płonące wiejskie 
cmentarze
w każdym zakątku mojego kraju
cieszę się na powrót
zobaczyłem

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Adam Wiesław Kulik, XIII wrzące potoki jesieni, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

  1. Patrz szerzej: E. Bastié, La Guerre des idée, Enquête au coeur de l’intelligentsia française, Robert Laffont 2022.
  2. E. Zemmour, Destin Français, Broché 2018, s.10, tłumaczenie autorki.
  3. E. Zemmour, Destin…, s. 14.
  4. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo, tłum. B. Losson, Kraków 2022, s. 212.
  5. E. Zemmour, Destin…, s.14.
  6. P. Boucheron, Histoire mondiale de la France, Seuil 2017, s. 6.
  7. Te słowa de Gaulle’a przytacza w swoich wspomnieniach jego przyjaciel Alain Peyreffite: A. Peyreffite, C’était de Gaulle, t. I, Fayard 1994, s. 76.
  8. E. Zemmour, Mélancolie française, Fayard 2010, s. 146.
  9. E. Zemmour, Destin…, s. 311.
  10. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo…, s. 438.
  11. Tamże, s. 14.
  12. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo…, s. 59.
  13. Tamże, s. 64.
  14. P. Smolar, Zły Żyd, tłum. Agnieszka Grudzińska, Kraków 2021.

Powiązane artykuły

26.07.2021

XII w ogrodzie Rodina

w ogrodzie Rodina
takim na marzenie marzeń
szept udręczonego marmuru
w ekstazie 
wściekle biją kształty
za murem szaleje Paryż

 

szukam pańskiego śladu
Rilke
kawałka listu lub koszuli
Francuzi umiejętnie dbają o szczegóły
tym razem pamięć ich zawodzi

 

w odległym załomie muru
płacz panny Claudel 
cichy kobiecy
erotyzm
zmęczenie rzeźb 
życie 

 

wrota piekieł zawarte 

 

„Niczyim nie być snem …”

 

to ty
poznaję 

 

„niebo stoi, bełkocąc gwiazdami”

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Adam Wiesław Kulik, XII w ogrodzie Rodina, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

  1. Patrz szerzej: E. Bastié, La Guerre des idée, Enquête au coeur de l’intelligentsia française, Robert Laffont 2022.
  2. E. Zemmour, Destin Français, Broché 2018, s.10, tłumaczenie autorki.
  3. E. Zemmour, Destin…, s. 14.
  4. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo, tłum. B. Losson, Kraków 2022, s. 212.
  5. E. Zemmour, Destin…, s.14.
  6. P. Boucheron, Histoire mondiale de la France, Seuil 2017, s. 6.
  7. Te słowa de Gaulle’a przytacza w swoich wspomnieniach jego przyjaciel Alain Peyreffite: A. Peyreffite, C’était de Gaulle, t. I, Fayard 1994, s. 76.
  8. E. Zemmour, Mélancolie française, Fayard 2010, s. 146.
  9. E. Zemmour, Destin…, s. 311.
  10. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo…, s. 438.
  11. Tamże, s. 14.
  12. E. Zemmour, Francuskie samobójstwo…, s. 59.
  13. Tamże, s. 64.
  14. P. Smolar, Zły Żyd, tłum. Agnieszka Grudzińska, Kraków 2021.

Powiązane artykuły

Loading...