12.03.2024

Jedziemy z Janą Kippo do Szwecji

W drugim tomie powieści o rodzinie Kippo pod tytułem Jedziemy z matką na północ Karen Smirnoffwchodzi głębiej w tkankę szwedzkiej mentalności, rodziny, religijności. JanaKippa jedzie z brorem na pogrzeb matki w jej rodzinne strony. Podobnie jak w pierwszym tomie występuje w tej książce brak interpunkcji, poza wielkimi literami na początku zdania i kropkami na końcu. Imiona i nazwiska pisane są razem, bez majuskuł, podobnie nazwy własne. To wszystko sprawia, że czytanie nie jest zwyczajne i oczywiste, wytrąca nas ze zwyczajnego rytmu. Sama autorka w wywiadzie z Jakubem Hincem na pytanie o zastosowany zabieg odpowiada, że chciała zostawić czytelnikom przestrzeń do samodzielnej interpretacji, która w różnych momentach czytania (jeśli wracamy do tego samego tekstu) może być inna.

Konieczność deszyfrowania tekstu mówi nam coś o specyfice szwedzkiej kultury, którą także musimy sobie poukładać, szukać tropów zostawionych przez autorkę, odrzucając przy tym stereotypy. Czytelnicy, którzy poznali pierwszy tom sagi Kippów, nie powinni mieć z tym problemu. Na pewno można przeczytać tom drugi, nie znając pierwszej część opowieści, nie będąc obarczonym całym bagażem traum rodzinnych Jany i jej brata.

Północ Szwecji w powieści Smirnoff to między innymi wieś Kukkojarvi (zwana przez Janę aatczyzną). W drugim tomie Jana Kippo poznaje rodzinę matki, która w większości należy do miejscowej wspólnoty protestanckiej, kierowanej przez pastora Silasa. W ironicznych monologach wewnętrznych Jany pastorzy to garnitury, a kobiety ze wspólnoty to chusty. Już w trakcie pogrzebu przemawiający w kościele garnitur osądza zmarłą matkę, czym budzi gniew Jany:

Sirirahanni powiedział. Albo sirikippo jak zwała się odkąd wbrew wspólnocie wyszła za maż za południowca. Nigdy nie rozprawiła się z życiem w grzechu. Wręcz przeciwnie zbywała wszelkie oskarżenia chcąc uchodzić za bezgrzeszną. Zamiast pochylić głowę przed mężem któremu oddała swoje ciało i przyjąć na siebie karę za grzechy została więźniarką zaplątaną w diabelskie sieci. Zamiast poprosić o odpuszczenie grzechów i cieszyć się łaską pana upierała się przy swojej niewinności i obarczała winą świętego męża.

Szybko okazuje się, że wspólnota to coś na kształt sekty religijnej. Jana i Bror mogą być albo z nimi, albo przeciw nim. W soczewce protestanckiej wspólnoty skupiają się wszystkie podobne prowincjonalne wioski i miasteczka.

Czym różni się od innych sekt.

Nie jest sektą obruszył się pastorsilas. Jesteśmy najzupełniej normalną parafią. Jak efs albo szwedzki kościół misyjny.

To co was od nich odróżnia. Coś przecież musi.

Wierność doktrynie oświadczył pastorsilas. My nie interpretujemy biblii. My się nią kierujemy.

Książką którą napisano kilka tysięcy lat temu zdziwiłam się. Od tamtej pory sporo się chyba zmieniło w społeczeństwie. Wcale nie tak wiele zaprotestował. Praca rodzina i dom wciąż pozostają fundamentami tego świata. Żyjemy prosto dodał. Ale w zupełności nam to wystarcza. Spędzamy ze sobą czas w rodzinie. Nikt nie musi być sam.

Stopniowo Jana poznaje historię swojej matki, będącej niegdyś członkinią wspólnoty, w której mężczyźni pracują, a kobiety zajmują się domem i rodzą dzieci. Nad wszystkim zaś czuwa pastor. Jana cofa się w przeszłość za pomocą sprawdzonego w pierwszym tomie sposobu na retrospekcje – czyta list matki, w którym opisuje ona swoje przeżycia z młodości. Tymczasem od samego początku pobytu w Kukkojarvi garnitury kuszą Brora pracą cieśli, wygodnym życiem i młodą żoną.

Kiedy mężczyźni ze wspólnoty siedzą przy stole, a kobiety im usługują, robi to duże wrażenie na Brorze:

Na miłość boską ale byłaś niemiła skarcił mnie bror. Zaprosili nas przecież w gości. Co oni sobie teraz o nas pomyślą. Nic mnie to nie obchodzi prychnęłam. Ich podejście do kobiet jest kompletnie do bani. Robią z chłopców mężczyzn zmuszając kobiety do rodzenia dzieci rok w rok. Jak ci się wydaje co o tym myślą same zainteresowane spytałam. Ta cała leena na przykład urodzi wkrótce ósme dziecko. Uważam że to romantyczne powiedział bror.

Jana jest silną kobietą, nie tylko psychicznie, ale w pewnym sensie także fizycznie, o czym możemy się przekonać, kiedy idzie na polowanie i w obronie własnej zabija ze sztucera szarżującego niedźwiedzia. W drugim tomie musi zmierzyć się ze wspólnotą, która odbiera jej Brora. Jana swoim zwyczajem nie poddaje się, postanawia odzyskać swojego brata bliźniaka. Okazuje się, że więź z bratem jest dla niej ważniejsza niż związki i romanse z mężczyznami, których spotkała na swojej drodze. Jest to zresztą jeden z ciekawszych wątków psychologicznych sagi Kippów – eksploracja wspólnych uczuć i myśli rodzeństwa.

I jestem zmęczony tym że zawsze jesteś tak cholernie silna. Jakby to co się dzieje nie miało na ciebie żadnego wpływu. Po prostu otrząsasz się z tego i stajesz na nogi. Nie jestem taki jak ty. Dobrowolnie się kładę i czekam aż ktoś mnie podniesie. Jak dziecko zauważyłam. Tak jak bardzo małe dziecko.

W międzyczasie wychodzi na jaw, że sekta zabrania czytania książek i słuchania muzyki. Nagle czytanie Jany staje się czynem rewolucyjnym. Bez wątpienia główna bohaterka jest postacią nietuzinkową, a jej motywacje nie wynikają (a przynajmniej nic na to nie wskazuje) z wyznawanej ideologii (na przykład feminizmu), tylko są wyrazem jej człowieczeństwa. Zaprzecza to obiegowym wyobrażeniom o Szwedach jako społeczeństwie owładniętym lewicowymi ideologami.

Kiedy Jana zatrudnia się w szkole należącej do wspólnoty jako nauczycielka plastyki, musi nauczyć się funkcjonować w ramach specyficznego programu oświatowego, w którym wszystkie przedmioty wykładane są z perspektywy chrześcijaństwa. Mimo nacisków ze strony dyrektorki i rodziców próbuje przekazać dzieciom kreatywną cząstkę swojego Ja, nauczyć ich wyrażać siebie za pomocą sztuki – we wspólnocie, która sztuki nie akceptuje.

Eva pewnie sama nigdy nie czytała żadnego opowiadania. Nie miała żadnych książek. Była zapewne jedyną nauczycielką szwedzkiego w kraju, która nigdy nie przeczytała normalnej książki.

Karin Smirnoff napisała pierwszy rozdział pierwszego tomu sagi Kippów, żeby dostać się na dwuletni kurs kreatywnego pisania na Uniwersytecie w Lund. Tam zachęcono ją, żeby pisała dalej – w ten sposób powstał pierwszy tom serii, Pojechałam do brata na południe. Wcześniej autorka pisała wiersze i opowiadania, potem, jako dziennikarka, felietony i artykuły. Być może dla wielu czytelników jest zaskoczeniem (a może zawodem, w końcu wszyscy lubimy podglądać prywatne życie innych ludzi), ale saga Kippów w niewielkim stopniu opiera się na wątkach autobiograficznych. Tematyka powieści, poruszająca cały przekrój toksycznych relacji rodzinnych i patologii, została przez Smirnoff wybrana świadomie. Jak mówi sama autorka w wywiadzie z Jakubem Hincem:

Chciałam stworzyć złożone i wielowymiarowe postaci, a w tym celu konieczne było wczucie się w nie i przeprowadzenie swego rodzaju rekonesansu – szukałam punktów, które sprawiają najwięcej bólu. Wzięłam też sobie do serca słowa poety Gunnara Ekelöfa [słynny szwedzki poeta z pierwszej połowy XX wieku – przyp. red.], który powiedział kiedyś: „To, co się kryje w tobie na dnie, kryje się też na dnie w innych”.

Na pewno więc przydało się pisarce doświadczenie dziennikarskie i umiejętność zagłębiania się w mrocznej stronie skandynawskiej duszy – w jungowski cień.

Jedziemy z matką na północ chwilami czyta się jak kryminał albo dramat psychologiczny, ale czytelnik znajdzie w powieści także wątki fantastyczne. Wyjątkowe połączenie tych wszystkich gatunków plus niekonwencjonalny styl autorki sprawiają, że powieść na dłużej zostaje z czytelnikiem, nie jest jedynie lekturą do przeczytania i odłożenia na półkę. Niektóre fragmenty zapraszają, by odwiedzić je ponownie, ale już z innymi znakami zapytania wstawionymi w myślach… Z inną konstelacją znaczeń i uczuć.

 

Karin Smirnoff, Jedziemy z matką na północ, tłum. Agata Teperek, Wydawnictwo Poznańskie: Poznań, 2023.

Niebieska okładka przedstawiająca ilustrację drogi i lasu

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Maciej Milach, Jedziemy z Janą Kippo do Szwecji, Czytelnia, nowynapis.eu, 2024

Przypisy

  1. O charakterystycznym dla języka tej powieści braku interpunkcji będzie jeszcze mowa.
  2. Posłowie pochodzi w tomu Tomasa Tranströmera „Podsłuchany horyzont” z 2005 roku.

Powiązane artykuły

19.10.2023

Nowy Napis Co Tydzień #225 / Nic, co szwedzkie, nie jest nam obce…

Polskiemu czytelnikowi literatura skandynawska może kojarzyć się z mrocznymi kryminałami wykorzystującymi specyfikę tamtejszej kultury i zwyczajów. Tym bardziej ciekawy może być dla niego szwedzki bestseller Pojechałam do brata na południe, pierwszy tom sagi o rodzinie Kippów Kariny Smirnoff. Jest to bowiem książka wymykająca się jednoznacznej klasyfikacji, ale mająca kilka cech wspólnych ze wspomnianymi powieściami sensacyjnymi.

Z pozoru zwykła powieść obyczajowa o Janakippo wracającej do rodzinnej wioski szybko wciąga czytelnika w mroczną historię odkrywania kolejnych warstw wypartej pamięci.

Dlaczego malujesz ten obraz spytałam.

Maluję żeby zrozumieć. Tylko dlatego maluję. Maluję by dotrzeć do najgłębszych pokładów pamięci. I teraz malujesz żeby dotrzeć do moich wspomnień. Do naszych wspomnień ja też tam byłem. Mam nadzieję że masz dużo czerwonej farby na swojej palecie powiedziałamO charakterystycznym dla języka tej powieści braku interpunkcji będzie jeszcze mowa.[1].

Na miejscu okazuje się, że jej Bror(brat bliźniak Jany; w języku szwedzkim słowo „bror” funkcjonuje zarówno jako imię, jak i „brat”) mieszka nadal w domu rodzinnym, takim, jakim go pamiętała. Prawie nic nie je, żyje dzięki alkoholowi i papierosom. Jana wprowadza się, żeby się nim zaopiekować. Opieka jest jednym z głównych wątków powieści Smirnoff. Brak opieki nad dziećmi ze strony rodziców sprawił, że musiały dać ją sobie nawzajem.

Nasuwa się także dość oczywiste skojarzenie ze Szwecją jako państwem opiekuńczym.

Nieprzypadkowo Jana zatrudnia się w opiece społecznej i codziennie jeździ pomagać starym, samotnym ludziom z okolicy. Niektórzy są ciężko chorzy, inni mają demencję. Wielu z nich pamięta jej rodzinę. Są symbolem traum i wspomnień, łącznikiem z dzieciństwem Kippów, być może są także symbolem Szwecji w ogóle.

Nikt go nie będzie wspominał.

Stary kawaler bez żony i dzieci.

Dom bez spadkobierców.

Grób bez opieki.

Wielu było takich jak on w parafii smalanger. Ludzi którzy istnieli bo czasem coś o nich przebąkiwano ale nie widywano ich i nie pamiętano o tym żeby o nich myśleć. W końcu zostawali tylko nazwiskami wspominanymi podczas mszy. Niektórzy tak jak allanberg zasłużyli sobie na samotność ale nie gostagronlund. Był jednym z wielu mężczyzn którzy zostali na ojcowiźnie bo ktoś musiał.

W powieści Smirnoff sylwetki ludzi są realistyczne, a jednocześnie minimalistyczne, bez zbędnych ozdobników i bez tematów tabu. Główna bohaterka nie ma złudzeń, kiedy spogląda na siebie.

Wygodnie jej z tącałąjaną. Rzadko mówi co myśli. Nie zadaje zbędnych pytań. Nie wymaga odpowiedzi. Siedzi na stołku w kuchni i zjada resztki z cudzych talerzy. Tacałaja. Przychodzę kiedy ktoś mnie potrzebuje. Wiem co się dzieje ale mimo to nic nie robię. Patrzę a bror się zapija na śmierć. Nie mam przyjaciół. Bo jedyną prawdziwą przyjaciółkę jaką kiedykolwiek miałam wkrótce pochowam. Zostawiam tych którzy mówią że kochają.

Stopniowo, ze strzępków wspomnień napotkanych ludzi i pojawiających się retrospekcji Jany poznajemy historię jej rodziny. Ojciec (zwany przez bohaterkę oocem) nadużywał alkoholu, bił swoją żonę i znęcał się nad dziećmi. Matka (zwana przez Jane aatką) była religijna, uważała, że rodzina jest święta i nie reagowała na krzywdę dzieci. Przemoc ooca powodowała ucieczkę dzieci w świat wyobraźni.

Zwijaliśmy się w moim łóżku gasiliśmy światło i opowiadaliśmy sobie o swoich prawdziwych rodzicach którzy nas zgubili i wciąż szukają. Mieszkali gdzieś w ume albo może nawet w sztokholmie. W jednym z ich pokoi leżały nieotwarte prezenty gwiazdkowe i urodzinowe z tych wszystkich lat przez które byliśmy kippo. Czekaliśmy na cud.

Dzieciństwo rodzeństwa było naznaczone dramatycznymi przeżyciami. Jana była między innymi świadkiem śmierci, Adama (brata ojca dziecka Jany), który spłonął w stodole. Ojciec kazał jej patrzeć na śmierć jej ulubionego konia i zastrzelił szczeniaka, tylko dlatego, że dzieci wbrew jego zaleceniom rozpieszczały go.

Praca Jany ciągle przypomina jej o przeszłości. W pewnym momencie okazuje się, że jedna z samotnych kobiet, którą Jana się opiekuje, to jej przyjaciółka z dzieciństwa – Katarina. Dialogi, jakie się między nimi wywiązują, są szwedzką mieszanką rezygnacji, depresji i czarnego humoru:

Wiesz chyba niedługo umrę co powiedziała gdy zapinałam taśmę do nowej pieluchy. Zmierzam do tego już od kilku miesięcy. Do dupy umrzeć przed czterdziestką. Zgodziłam się z nią. Było tak jakbyśmy rozmawiały o czymś innym. Że do dupy jest wylądować na bezrobociu przed czterdziestką albo do dupy że zamknięto pocztę.

Poznając kolejna epizody z życia rodzeństwa, coraz trudniej nam się oderwać od dalszego ciągu tej historii. Nawet mimo tego, że kolejne przeżycia, o których Jana sobie przypomina, są coraz bardziej traumatyczne. Tak jakby nasza podświadomość rezonowała z jej bólem. W końcu każdy człowiek nosi ze sobą własny bagaż bolesnych wspomnień i ta książka nam o tym przypomina.

Jednocześnie autorka świadomie odwołuje się do narracji psychologicznej i terapeutycznej, kiedy jej postać analizuje siebie.

Potem zamknęłam się w żółtym pokoju i wkroczyłam do świata glinianych ludzików. Kiedy wreszcie poszłam się położyć ośmiu mężczyzn stało rzędem. Tylu mężczyzn którzy uciekali się do przemocy albo nadużywali alkoholu albo mieli na koncie jedno i drugie przewinęło się przez moje życie. Może nawet było ich więcej. Pod koniec poczułam się zmęczona.

Zawsze myślałem że coś jest ze mną nie tak. Że raz za razem ładuje się w taką sytuację żeby zgodnie z klasyczną terapią odtworzyć sytuację z dzieciństwa.

Jest w powieści Smirnoff także sporo czarnego humoru i tragikomicznych momentów, chociaż, jak wspomniała tłumaczka w posłowiu, nie wszystkie dwuznaczne sytuacje udało się przełożyć na język polski. W języku szwedzkim słowo „bror” (imię brata Jany) funkcjonuje zarówno jako imię, jak i „brat”.

Niedawno przyszłaś spytała. Poprosiłam ją żeby cię sprowadzili. Tę z tatuażami. Człowieka carpe-diem. Angelikę podpowiedziałam.

Tak chyba się nazywa zgodziła się katarina. Tylko pomyśl że ostatnimi słowami które czytasz przed śmiercią jest carpe diem.

Dwubiegunowa napisano w rozpisce. Sam gostagronlund uważał to słowo za śmieszne. Kiedyś mówiło się się na to maniakalno-depresyjna wyjaśnił dwubiegunowa przywodzi na myśl łączenie czerwonego przewodu z czarnym w akumulatorze samochodu tak żeby wywołać krótkie spięcie. Poza tym nie jestem nigdy szczególnie przygnębiony od czasu do czasu ogarnia mnie tylko dobry nastrój.

Ważną funkcję w powieści Smirnoff pełni brak niektórych znaków przestankowych: przecinków, znaków zapytania, wielokropków, dużych liter w przypadku imion i nazw własnych. Z całej interpunkcji obecne są tylko kropki i duże litery na początku zdania. Ten celowy zabieg stylistyczny uwypukla specyfikę emocji bohaterów, a także relacji międzyludzkich. Są one chłodne, bezpośrednie, pozbawione tak bliskiej nam, Słowianom, wylewności. Zastosowany zabieg jest kluczem do powieści, a być może kluczem do szwedzkiej, nordyckiej duszy. Wzmacnia także małomówność bohaterów. Autorka w jednym wywiadów tak o tym mówi: „Całe życie minęło mi na poszukiwaniu własnego języka, który nie będzie zbyt rozwlekły i nadmiernie bogaty”.

Tłumaczka wykonała niezwykła pracę, starając się przybliżyć polskiemu czytelnikowi lingwistyczną warstwę szwedzkiej powieści. Język szwedzki używa mniej przecinków niż polszczyzna, a szyk zdania jest mniej swobodny. Z tej przyczyny brak interpunkcji nie jest w tym języku przeszkodą do zrozumienia zdań z przeczeniem, ale po polsku pojawia się pewna dwuznaczność. Dlatego przynajmniej na początku trzeba czasem przeczytać niektóre zdania dwa razy, żeby upewnić co do ich sensu. Z interpunkcją w języku jest trochę tak, jak z komunikacją niewerbalną. Jeśli jej nie ma (tak jak przy rozmowie telefonicznej), głębsza warstwa znaczeń i emocji tekstu pozostaje ukryta, a intencja niepewna. Tak jakby czytelnik musiał samodzielnie odcyfrować sens poszczególnych fragmentów, żeby odczuć na własnej skórze trudność dotarcia przez bohaterkę do traum z dzieciństwa.

Karen Smirnof po sukcesie pierwszej książki napisała już drugi tom sagi Kippów. Została także zaproszona do napisania kolejnego tomu z serii Millennium Stiega Larssona. Biorąc pod uwagę nietrafione dotychczasowe kontynuacje, łatwo sobie wyobrazić Janę jako bohaterkę Millenium.

Lektura Pojechałam do brata na południe nie jest przyjemna ani lekka, wydobywa z podświadomości niechciane i wyparte treści, które wszyscy w sobie nosimy jako jednostki zanurzone w świecie relacji międzyludzkich. Być może literatura skandynawska nie kojarzy nam się z humanizmem, ale w tym przypadku maksyma nic, co ludzkie, nie jest mi obce wydaje się dobrym podsumowaniem tej książki.

Karin Smirnoff, Pojechałam do brata na południe, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2023.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Maciej Milach, Nic, co szwedzkie, nie jest nam obce…, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 225

Przypisy

  1. O charakterystycznym dla języka tej powieści braku interpunkcji będzie jeszcze mowa.
  2. Posłowie pochodzi w tomu Tomasa Tranströmera „Podsłuchany horyzont” z 2005 roku.

Powiązane artykuły

05.10.2023

Nowy Napis Co Tydzień #223 / Jon Fosse z literacką nagrodą Nobla

5 października 2023 roku Akademia Szwedzka ogłosiła, że nagrodę Nobla w dziedzinie literatury przyznaje dramaturgowi i pisarzowi Jonowi Fosse.

 

Jon Fosse – (ur. w 1959 roku w Haugesund) norweski pisarz i dramaturg. Jest autorem powieści, poezji, książek dla dzieci, esejów i sztuk teatralnych. Jego twórczość zalicza się do nurtu norweskiego postmodernizmu. Książki Fossego przetłumaczono na ponad 40 języków, w tym polski, a dramaty wystawiono na ponad 120 scenach świata. Po polsku ukazały się jego „Sztuki teatralne”. Dramaty Fossego znalazły się ponadto w tomie „Kon(teksty)” i „Suzannah, Austria”. Jedno z jego opowiadań, „Powrót do domu”, znajdziemy zaś w zbiorze „Wolność. Istota bycia człowiekiem”. We wrześniu 2023 roku nakładem wydawnictwa ArtRage po polsku ukazał się pierwszy i drugi tom opus magnum Fossego – „Septologii”. „Drugie imię. Septologia I-II” zadebiutowało na polskim rynku 21 września.

Portret

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Redakcja NNCT, Jon Fosse z literacką nagrodą Nobla, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 223

Przypisy

  1. O charakterystycznym dla języka tej powieści braku interpunkcji będzie jeszcze mowa.
  2. Posłowie pochodzi w tomu Tomasa Tranströmera „Podsłuchany horyzont” z 2005 roku.
05.01.2021

Kamyk z Oxelvik

till Görel och Janusz

Okruch granitowej skały 
w przełomie błyszczy miką. 

 

Letni dom z obejściem 
może raczej mała rezydencja 
nad wodą z domkiem dla gości 
i sauną na morenowym wzniesieniu.  

 

Przed laty dla ludzi z wyobraźnią 
zaprojektowała to ustronie Karin. 

 

Przez chwilę u jej boku przewinął się 
Mischa który później jako architekt 
stołecznego miasta potrójnym cedetem 
sir Fostera przesłonił od południa 
szacowny gmach opery.

 

Zdarza się że urzekająca prostota 
spotka na swej drodze brak powściągliwości 
lecz czas potrafi brawurę okiełznać.   

 

Naparstnice i żurawka pośród nieskoszonej 
łąki przypominają o pretensjach sąsiadów. 
Postawione żagle łodzi trzepocą na wietrze.   

 

Imienia użyczył zatoce jarząb o białych kwiatach.  
Tuż obok krętej ścieżki wśród flory naskalnej 
jest szczęsne miejsce gdzie rosną poziomki.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Waldemar Żyszkiewicz, Kamyk z Oxelvik, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

  1. O charakterystycznym dla języka tej powieści braku interpunkcji będzie jeszcze mowa.
  2. Posłowie pochodzi w tomu Tomasa Tranströmera „Podsłuchany horyzont” z 2005 roku.

Powiązane artykuły

04.01.2021

Magister Siudut bawi się dewizką 

Plaster późnojesiennego słońca na ścianie 
niewielkiej sali ćwiczeń na trzecim piętrze
przyciszone głosy. 

 

Magister Andrzej Siudut z kieszeni kamizelki 
wyciąga zegarek z dewizką. Sprawdza 
punktualność. 

 

– Proszę panów – do czterech studentów 
budownictwa lądowego zwraca się w sposób 
właściwy dla tajnego radcy austriackiego dworu. 

 

Flegmatyczny ton, nieco chrapliwa wymowa 
lekko przeciągane sylaby – jesienią 1967 roku 
w Krakowie mają jeszcze pełne uzasadnienie. 

 

Czterech politechników ćwiczy wymowę trudnych 
samogłosek – długie, krótkie, pochylone... 

 

Magister Siudut bawi się zegarkiem. W zacisznej 
salce Paderevianum wolno płynie czas. Ale już wkrótce 
wiosną przyszłego roku historia znacznie przyśpieszy. 

 

Prywatne lekcje szwedzkiego – jako burżuazyjne 
fanaberie lub bezkrytyczny podziw dla Zachodu – 
staną się podejrzane. 

 

Zakazany owoc szwedzkich słówek kusi przyszłych 
inżynierów, zachęca do wysiłku. Ale magister Siudut 
woli być przezorny i rezygnuje z dalszych korepetycji. 
Szwecja i jej pejzaże na kilka lat odpływają 
w niebyt. Dopiero później za sprawą Leny Lindgren 
Inger i Janusza, Małgorzaty i Synnöve, rodziny 
Ahlmarków – dawne królestwo Sweów stanie się 
dla mnie najbliższą zagranicą. 
                                                  Taką krainą 

z baśni, która ogniskuje tęsknoty, ambitnie rozpościera  
horyzont marzeń, ale pozwala też mówić o spełnionej 
utopii, z wielostronnym doświadczeniem Sztokholmu 
tchnieniem ascetycznej przyrody, mistyką jeziora Runn. 

 

Spis rozmarzeń z natury bywa niekompletny… 
Ale od tamtej zaprzeszłej jesieni w Paderevianum 
moje pierwsze zdanie po szwedzku już na zawsze 

będzie brzmieć:               
                          Väckarklockan ringer klockan sju 
på morgonen; det är tidigt, men jag måste stiga upp 
för att inte komma för sent till arbetet. 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Waldemar Żyszkiewicz, Magister Siudut bawi się dewizką , Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

  1. O charakterystycznym dla języka tej powieści braku interpunkcji będzie jeszcze mowa.
  2. Posłowie pochodzi w tomu Tomasa Tranströmera „Podsłuchany horyzont” z 2005 roku.

Powiązane artykuły

04.06.2020

Nowy Napis Co Tydzień #052 / Pełne zanurzenie

Powieść marynistyczna? Toż to ramota straszna! Niby czytało się za dzieciaka Kapitana Blood’a Rafaela Sabatini czy Złoto z Porto Bello A.D. Howden Smitha (za Wyspą skarbów Roberta Louisa Stevensona nie przepadałem), ale pisać współcześnie z perspektywy pokładu łajby, to porwanie się na ryzykowny zabieg. Dziś narracja snuje się raczej w rytmie autostopu, przysiada na dłużej w lotniczych poczekalniach lub przeskakuje niczym gentelman Fogg z jednego środka transportu na drugi. Radosław Wiśniewski okrętuje czytelnika na pokładzie Transmigracji i zabierze go w rejs, który tylko pozornie ma swój cel oraz swoje morze.

Kanwą książki są rejsy na Gotlandię, gdzie znajduje się Visby. Tam właśnie, w domu dla pisarzy i tłumaczy, wydaje się tkwić upragniony port Wiśniewskiego. Zostać pisarzem, zostać poetą, a później znaleźć się niejako w raju dla piszących, gdzie cisza, wolność, dzień rozciągnięty do granic możliwości inkaustu w piórze (czy baterii w laptopie) – to wydaje się było celem wszelakich podróży. Jednak dotarcie do Visby nie przynosi ukojenia. Spacerując linią brzegową, przypatrując się kolejnym przybywającym na wyspę, a przede wszystkim przyglądając się swojemu odbiciu, autor odkrywa, że nieopatrznie stał się Panem Maluśkiewiczem: wyspa drgnęła i zaczęła płynąć dalej. Wyczekiwany port stał się jeszcze jednym okrętem, który właśnie podniósł żagle. Przeszłość podniosła swój łeb, spojrzała krzywo i powiedziała: mam cię, mandżur pakuj. 

Stań się jak woda

W tym, co napisałem nie ma ani krztyny złośliwości. Transmigracje należy tak właśnie czytać: nie spiesząc się, za nic mając chronologię, w dodatku drwiąc z linearności zdarzeń. Tempo czytania wyznaczają kręgi na wodzie, kolejne zanurzenia świadomości. A te rozchodzą się, dotykając coraz więcej spraw, poruszając kolejne boje, obmywając następne pokłady znaczeń. Trudność z Transmigracją polega na tym, że czytelnik otrzymuje książkę przebogatą. Nie sposób powiedzieć wprost, o czym jest książka Wiśniewskiego. Są tu zapisy z kolejnych rejsów, opis rozpadu pierwszego małżeństwa, szamotanie się w kieracie nudnej, bo niewdzięcznej pracy, szczęście drugiego małżeństwa, rozległe pejzaże historycznych pól bitewnych, które przezierają przez codzienność, duchowe poszukiwania rozpięte pomiędzy chrześcijaństwem a buddyzmem, alternatywne wersje historii… I jest jeszcze ona, Polska – oglądana pod światło, próbowana zębami, jak moneta co brzęczy fałszywie. Zapewne najprościej byłoby napisać, że Transmigracja to książka rozliczeniowa. Z dzieciństwem zanurzonym jedną nogą w PRL, a drugą tkwiącą w czasach transformacji ustrojowej. Z boomem literackim lat 90., którego aktywnym członkiem był Wiśniewski zarówno jako poeta, jak również jako krytyk (dość wspomnieć termin neoapokryfistów). Z marzeniami wyniesionymi z dzieciństwa, co dziwacznie zmutowały w dojrzałym życiu męża oraz ojca. I choć książka nie jest pozbawiona skowytu i bólu, że chciałoby się żyć inaczej niż się żyje, to Transmigracja sprawnie zachowuje równowagę, przechylając się w stronę groteski, rozważań historycznych płynnie przechodzących w zapatrzenie (zobacz kolejne Widzenia znad…) iście historiozoficzne, wręcz medytacyjne fragmenty, czy wreszcie skrzące się ciepłym, nieco podszytym ironią, dowcipem. W sukurs rozciągłości tematycznej podąża wielorakość gatunków literackich. Jest tu coś na wzór felietonu, są i fragmenty, które równie dobrze mogłyby być wyjęte z jakiegoś obszerniejszego eseju, nie brak szkicu, pamiętnika, reportażu, wreszcie zapisów przewodzących na myśl wpisy charakterystyczne dla mediów społecznościowych. I znów pojawia się natarczywe pytanie: jak to ująć w całość? Literacki patchwork, recycling literacki? Palimpsest? A może wraz z Transmigracją należałoby stworzyć nowy rodzaj literatury – pisanie po wodzie? Wszak Wiśniewski kluczy, porzuca chronologię, wspomnienia z dzieciństwa stoją obok gorzkich uwag pod adresem współczesności. Zwodzi czytelnika wsiadając na kolejny pokład, aby zejść z innego; okrętuje się w Gdyni, by płynąć do Visby, a dopływa do Boliwii i Gruzji. Granice stają się umowne i czasem czytający nabiera podejrzenia, czy aby nie ma do czynienia z podróżą wyimaginowaną na wzór tej, którą odbył Gustaw Herling-Grudziński do Pragi na łamach Dziennika pisanego nocą. Słowem: bezmiar wód i otchłań pamięci. Mało tego, Wiśniewski jakby bawił się potokiem słów, nadmiarem wyrazów. Co zatem zrobić z bogactwem, całą tą obfitością, które podaje autor? Zapewne to, co mówili wszyscy wielcy mistrzowie sztuk walk, począwszy od Bruce’a Lee po Andersona Silvę: ucz się od wody. Wiśniewski też zdaje się nie przejmować płynnością form, zataczaniem coraz szerszych kręgów. Zresztą, powiedzmy to sobie szczerze: nie musi. Dopóki się to czyta sprawnie, nie ma problemu. A czyta się dobrze (o czym wspomnę jeszcze na koniec). 

Zawołać chłopaków

Bałtyk jako pretekst do snucia opowieści, kolejne rejsy jako swoisty szkielet książki, linia brzegowa jak linia życia – to jest ciekawe. Nie mniej wybór narracji, która jest drugoosobowa. Tę nieoczywistą i trudną formę Wiśniewski sukcesywnie utrzymuje aż do ostatnich, kulminacyjnych kart Transmigracji. „Zrobiłeś”, „wziąłeś”, „nie widziałeś” – to początkowo zbija z tropu czytelnika. Jednocześnie wprowadza metafizyczny niepokój. Do kogo należy szepczący do ucha głos, który zdaje się wszystko wiedzieć? Co w rzeczywistości czytamy? Przez całą lekturę nie opuszczało mnie skojarzenie tego typu narratora z filmem Drabina Jakubowa (The Jacob’s Ladder z 1990 roku). Transmigrację równie dobrze można czytać jako proces po śmierci, swoiste odczytanie raportu przed wpuszczeniem duszy do raju/piekła/czyśćca. Ktoś – anioł, diabeł – czyta akt oskarżenia/akt łaski. Pośmiertna rekonstrukcja zdarzeń? Dusza błąkająca się po wyjściu z ciała i szukająca innego ciała? Ten trop nie jest bezzasadny, bowiem ilość postaci historycznych, które pojawiają się na kartach Transmigracji może przyprawić o zawrót głowy. Powstańcy warszawscy naznaczeni ogniem, zatopiona załoga ORP „Orzeł”, żołnierze zbierający swoich rannych kompanów podczas bitwy pod Monte Cassino – cały ten tumult osób wchodzi i wychodzi przez Wiśniewskiego niczym przez drzwi obrotowe. Korowód postaci ciągnie się w jakimś nieprzerwanym marszu, którego końca nie widać. „Ciebie wzrusza to, co innych w ogóle nie obchodzi, a historia to dla ciebie właśnie takie szczegóły, które innym nie przychodzą do głowy”, mówi Małgorzata do bohatera. I tak już będzie, że zima kojarzyć się będzie z Powstaniem Styczniowym, a wypadek na rowerze i uszkodzony bark z rannymi pod Monte Cassino. Drobiny bieżących wydarzeń, przypadkowo usłyszane słowo, które nieoczekiwanie zabrzmi na inną nutę – to wszystko będzie wywoływać echo minionych bitew, ucieczek, wielkiego sporu jednostki z Historią. Rozdziały swojego życia Wiśniewski będzie czytał przez historię Polski. Z jednej strony budzi to niekłamany podziw dla autora dla posiadanej wiedzy. Z drugiej zaś staje się nużące, że wszystko musi kojarzyć się z kampanią wrześniową, kolejnymi powstaniami i „polskimi miesiącami”. Kręcąc nosem za którymś tam z kolei dostrzeżeniem w swoim życiu odprysku pól bitewnych, zacząłem patrzeć na cały korowód postaci przechodzących przez Wiśniewskiego trochę w inny sposób. W jakim natężeniu słów, postaci, symboli musi żyć ktoś, kto rozpoznaje cały ten tumult z twarzy, szarży i nazwisk? Transmigracja to literacki odpowiednik Melancholii Jacka Malczewskiego – to z pewnością. Metafizyczny niepokój, głos narratora przywodzący na myśl szept kogoś stojącego za plecami, każe szukać także innych tropów. I wydaje mi się, że Radosław Wiśniewski powtarza na kartach, chyba nie do końca świadomie (i nie jest to zarzut), rolę tragarza duchów, postaci z ludowych wierzeń Warmii i Mazur. Tragarzem duchów nazywano osobę, do której zwracali się umarli, aby odprowadziła ich na cmentarz. Tragarzem duchów zostawało się wolą zmarłych, to oni decydowali, do kogo zwrócą się z prośbą. Dar widzenia duchów, który bardziej przypomina przekleństwo, miał przynależeć osobom urodzonym w niedzielę. Tragarzy duchów otaczano szacunkiem, bojaźnią, ale nie zazdroszczono szczególnego wybrania. W powszechnej opinii to bardziej uciążliwy obowiązek niż nobilitacja. Dusza zmarłego miała podążać za konduktem pogrzebowym na miejsce spoczynku. Wyprowadzając zwłoki z domu, należało zawołać nieboszczyka po imieniu, aby „poszedł ze sobą”. Utrzymywano, że duch zmarłego siadał na trumnie lub obok karawaniarza. Czasem zdarzało się, że dusza nieboszczyka wracała z konduktem pogrzebowym do domu. Karawaniarz lub tragarz duchów powinien wtedy zapytać: „Czy dobrze umościłem ci łoże? Jeśli niedobrze, to ci je poprawię”. Może w ten sposób należy odczytać uporczywość powracających alternatywnych wersji dziejów Polski i Polaków na łamach Transmigracji – nie tylko jako ćwiczenie z myślenia przyczynowo-skutkowego, ale ćwiczenia duchowe na wzór Ignacego Loyoli. 

A musisz wiedzieć, że w otchłani nie ma grup rekonstrukcji historycznej. W otchłani nie ma nic. Zatem wymyślałeś, którędy by mogli pójść, żeby ominąć czeluść, jak mogliby przechytrzyć dym stosów pogrzebowych, jak mogliby się nie osunąć wraz z całą Polską w tę matnię, z której nie było wyjścia. Tak żeby ci, którzy pozostali na powierzchni przez kolejne dziesięciolecia, nie musieli tylko odtwarzać przedstawienia kraju według sztychów z epoki przy pomocy tego, co mieli pod ręką – karton-gipsu, paździerza, płyty pilśniowej, lastryka. Czułeś przecież od dziecka, że coś jest nie tak z tym krajobrazem za oknem, że ktoś podmienił miasto, w którym się urodziłeś, fałszował pejzaże, zakłamał rzeźbę terenu, krwioobieg dróg i ulic. Badałeś zatem monografie pułków, dywizji, armii, zapiski dowódców, relacje, mapy sztabowe. […] Bo kogo obchodzą fakty, gdy zajmująca jest narracja? Im jednak byłeś starszy, tym bardziej rozumiałeś, że walec dziejów toczy się tak, jak się go ustawi, a zmienić jego kierunek lub zatrzymać, skoro raz został uruchomiony, nie jest łatwo. 

I jeszcze jeden fragment, który pokazuje przebijanie się jednej rzeczywistości poprzez drugą: 

Na horyzoncie majaczyła łódź zrobiona z paznokci umarłych, wyły wilki uwolnione spod ziemi przez pokrakę Lokiego, klasową pierdołę, z której wszyscy się śmiali, bo miał jedno jądro, śmieszny wąsik i ciągłe zaparcia. A ty, im bardziej wydawało się to niemożliwe, tym bardziej chciałeś znaleźć tę wąską ścieżkę wyprowadzającą z doliny ciemności, jeżeli nawet tylko wymyśloną, wyprowadzoną z rachunków prawdopodobieństwa, strzałek i linii na mapach. Jakbyś wierzył, że światy mogą się zejść, przeniknąć, i to, co niemożliwe, ale prawdopodobne, może się wydarzyć, mimo tego, że wszystko już się wydarzyło.  

Transmigracja to również kilka nieoczekiwanych, literackich „twistów”. Korowód postaci znajduje swoje wyjaśnienie na ostatnich kilkunastu stronach i jest to rzecz, którą należy dogłębnie przemyśleć. Dość powiedzieć, że trudno się od obrazu uderzających o siebie bilardowych bil uwolnić: niby opis nazbyt codzienny, żeby się nad nim na dłużej zatrzymać, a jednak zapada w pamięć i cierpliwie wierci w niej dziurę. Z pewnością rozdział Brendan jest wart odnotowania, gdzie w zakończeniu autor wprowadza czytelnika niemalże w opis widzenia mistycznego. Ale jest w nim także lekkość, ironia, czułość i wzruszenie – bardzo dobry fragment. Jest jeszcze jeden większy passus, który szkoda byłoby przegapić. Przez większość książki Wiśniewski punktuje Polaków portret zbiorowy: a że piwo rozlewa się i chlapie po nogawkach, a że wyścig szczurów (również, a być może przede wszystkim, w świecie akademickim), a że zachwycamy się przaśnością. Słowem: wstyd i obciach. Aż wreszcie, niejako po wylaniu wszystkich bólów i żalów na ojczyznę, Wiśniewski spotyka na swej drodze potomka emigrantów sprzed II wojny światowej, dla którego Polska jest krajem niemal mitycznym, leżącym gdzieś tam, hen za wielką wodą. I pyta: „A jaka jest Polska?”. Odpowiedź może was zaskoczyć. I na koniec uwaga, którą wydawca powinien zamieścić na okładce książki: Transmigrację należy czytać powoli, odkładać i powracać do lektury. Ja nie mogłem się powstrzymać i przeczytałem nazbyt łapczywie. I teraz czuję, że muszę przeczytać ją jeszcze raz, co jest najlepszą rekomendacją. 

„Transmigracja” 

R. Wiśniewski, Transmigracja, Wrocław 2019.

 

Zachęcamy do odwiedzenia bloga Marcina Cieleckiego:  https://marcincielecki.wordpress.com/

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Pełne zanurzenie, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 52

Przypisy

  1. O charakterystycznym dla języka tej powieści braku interpunkcji będzie jeszcze mowa.
  2. Posłowie pochodzi w tomu Tomasa Tranströmera „Podsłuchany horyzont” z 2005 roku.

Powiązane artykuły

09.04.2020

Nowy Napis Co Tydzień #044 / Bezczelnie pięknym dziewczynom

bezczelnie pięknym dziewczynom 

zaglądam prosto w oczy

i tej, co nakłada kasztany do tutki

w ziąbie przy Via Carducci

ze spokojną pewnością, że jesteś najpiękniejsza

jedną ręką sięgam poza Jönköping

drugą ujmuję Kalabrię pod łydkę

niech nam sprzedawcy sprzedają kozłowy łój

tak długo, jak tylko zechcą

kadzidła kopuły kolumnady orzeszki

pobielane groby są puste, puste

żadna z fantazji o przeszłości 

nie sięgnie zapachu TERAZ

my, lumpenaristoi Europy

strzałka LombardiiBurgundiiAnglii

kwitnie dziś tobie 

tobie.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Miłosz Biedrzycki, Bezczelnie pięknym dziewczynom, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 44

Przypisy

  1. O charakterystycznym dla języka tej powieści braku interpunkcji będzie jeszcze mowa.
  2. Posłowie pochodzi w tomu Tomasa Tranströmera „Podsłuchany horyzont” z 2005 roku.

Powiązane artykuły

21.01.2020

Klarowna ciemność

Pośrodku życia bywa że śmierć przychodzi: bierze miarę z człowieka.

Kiedy w 1990 roku Tomas Tranströmer – z usposobienia człowiek niezwykle energiczny – doznał, po wylewie, niemal całkowitego paraliżu, wydawało się, że nastąpił kres jego aktywności poetyckiej. Od tego czasu, mimo niemożności mówienia, a przez kilka lat także pisania, szwedzki poeta wydał kilka znaczących zbiorów wierszy. Uczestniczy ponadto w spotkaniach autorskich w rodzinnym kraju i zagranicą. Tegoroczny pobyt autora Gondoli żałobnej w Polsce jest już trzecim z kolei w ciągu ostatnich siedmiu latPosłowie pochodzi w tomu Tomasa Tranströmera „Podsłuchany horyzont” z 2005 roku.[1].

Ciekawe, że doświadczenie choroby ma niewielki wpływ na twórczość Tranströmera. Nawet otarcie się o śmierć i niemoc fizyczna nie zmieniły niczego w jego wierszach. I wydaje się, że nie ma w tym żadnego paradoksu, od początku bowiem ta poezja karmiła się „drugą stroną” tego świata: śmiercią, cierpieniem, ciemnością. Z autobiograficznego eseju Egzorcyzmy (z tomu Muzeum motyli) wiemy. Że nastoletni Tomas doznał jakiejś „ciemnej iluminacji”: „Zimą, kiedy miałem 15 lat, doznałem ogromnego lęku. Dopadł mnie reflektor wysyłający ciemność zamiast światła. Dopadł mnie każdego popołudnia, kiedy zaczęło się zmierzchać, i lęk nie opuszczał mnie wcześniej niż nazajutrz o świcie”. W majakach na jawie chłopiec widział zło wcielone w chorobę: „ludzi zniekształconych na ciele i duszy”. Młodzieńcze lęki były ważnym doświadczeniem, z którego wyszedł obronną ręką. Ten „czyściec”, który wydawał mu się wtedy „piekłem”, sprawił, że jako dorosły artysta pozostał czuły na ciemną stronę świata, ale już bez przerażenia czy smutku.

Krajobraz ciemności w wierszach Tranströmera jest jasny i klarowny. Nie ma w nim strachu, mimo że roi się w nim od śmierci i jej kalendarzowego odpowiednika – zimy, mimo że liryczne sytuacje mają miejsce nocą lub we śnie, a krajobrazy, które przeważają, mają stalowoszary odcień. Ulubioną porą roku wierszy Tranströmera jest jesień i mroczna, północna zima. Październik, listopad i grudzień tak wyraźnie obecne w liryce Tranströmera wywołują mrok. Najczęstszym kolorem jest czarny, kruczy lub smolisty. Najbardziej typową porą dnia – szarówka, zmierzch, zmrok, wieczór i noc z powtarzającym się mrokiem, półmrokiem, cieniem, ciemnością lub czernią krajobrazu, który bywa burzowy lub ołowiany. Powtarzająca się sytuacja liryczna to sen, drzemka, półsen, półjawa lub przywidzenie. Nagromadzenie takich słów-kluczy mogłoby sugerować, że są to wiersze ponure, wyprodukowane w laboratorium niesamowitości. Przeciwnie. Udziela się im spokój i pogoda autora.

Próg światła i ciemności

Już w pierwszym wierszu wyboru (Preludium) pojawia się jedna z najważniejszych sytuacji lirycznych tej poezji: „pionowa podróż”, czyli przechodzenie z jawy do snu i na odwrót. Jawa i sen – życie i śmierć. Moment zawieszenia między dwoma światami opisywany jest w wielu wierszach, ponieważ to dla poety jedno z najważniejszych doświadczeń niezwykłości świata – umożliwia bowiem zauważenie rzeczy najistotniejszych. To sen, rodzaj „wiru śmierci”, pozwala dotknąć nieznanego świata. Jest doświadczeniem groźnym, ponieważ przypomina śmierć – inaczej niepoznawalną – a otarcie się o śmierć daje przedsmak niecukierkowych zaświatów. 

Moment przejścia od sennego widzenia do światła dnia daje radość i pozwala nacieszyć się zmysłowym światem. Winda, „szyb wilgotnej zieleni”, rozliczne drzewa, które pojawiają się w liryce Tranströmera – są znakami wertykalnej łączności dwóch światów. Zwłaszcza drzewo – zwornik nieba i ziemi – ma moc ujawniania wszechobecnej wieczności, a czasami wydaje się, że łączy też życie ze śmiercią w jeden zgodny organizm. Często akcja liryczna ma miejsce o zmierzchu lub też przed świtem (a więc na progu światła i ciemności) i odbywa się w świetle migotliwej lampy z trudem rozpraszającej mrok. Nie są to jednak znaki lęku. Lecz tajne szyfry tajemnicy, jak w wierszu Lamento, gdzie posłańcami rzeczywistości są ćmy – „nikłe telegramy ze świata”. Takie momenty są po to, by ujawnić „nadmiar tego czego nie sposób skryć ni wyjawić!”. Bo nie wystarcza mrok: artyście potrzebna jest samotność na odludziu i cisza – jak powiada Edward Grieg (z wiersza Artysta na północy), który tropi Boga, znajdującego się „blisko”, chociaż nikt nie zna Jego adresu (Rozproszona gmina). Artysta jest bowiem pewnego rodzaju pośrednikiem, łącznikiem, świadkiem, który posiada wgląd w oba światy. To bardzo ważne zadanie, zwłaszcza we współczesnym świecie (W ruchu), w którym kruchość życia współistnieje z migotliwością sensu:

I nie wie nikt, co będzie – tylko to, że łańcuch

pęka i wciąż jest sczepiany na nowo.

Nie ma wątpliwości, że w poezji Tranströmera sztuka jest czymś bardziej rzeczywistym i cudownym, chociaż sam artysta może nie wzbudzać zachwytu swą powierzchownością lub drobnomieszczańskim przyzwyczajeniami (Schubertiana): 

Wiem także – bez jakiejkolwiek statystyki – że tam, właśnie teraz,

w jakimś pokoju ktoś gra Schuberta i że dla kogoś te tony

są bardziej rzeczywiste od czegokolwiek innego

[…]

A ten kto chwyta sygnały całego życia w kilka zwyczajnych akordów

pięciu smyczków kto sprawia, że rzeka przepływa przez

ucho igielne jest otyłym młodym człowiekiem z Wiednia

nazywanym przez przyjaciół „Grzybem” który sypiał

w okularach i stawiał się punktualnie rano przy pulpicie.

[…]

Tyle ufności musimy pokładać, żeby móc żyć dniem codziennym i nie

            zapaść się pod ziemię!

[…]

Pięć smyczków mówi, że możemy zaufać czemuś innemu.

Czemu? Czemuś innemu, i podprowadzają nas kawałek w tamtą stronę.

Jak gdy światło zgaśnie na schodach i ręka – z ufnością – podąża

            za ślepą poręczą prowadzącą w mrok.

Sen, a właściwie senne widzenie jest wszechobecne i zdarza się nawet w dzień, za sprawą „kipieli światła”, która – oślepiając – zluzowała noc, by zaoferować moment „uwięzionej wieczności”. Tak się dzieje w wierszach SjestaTajemnice w drodze. Chociaż świat malowany jest „pędzlami słońca”, poeta potrafi w biały dzień „otwierać oczy w mroku” (Kyrie), bo widzi to, co niedostrzegalne, zagląda pod podszewkę świata. Ciekawe, że podobną umiejętność widzenia dostojny szaman szwedzkiej poezji przypisuje dzieciom i chorym (Po ataku).

Świat widzeń i olśnieni związany jest z bezczasem, zatrzymaniem ruchu i ciszą. Świat jawy, słońca i przyrody znajduje się w nieustannym ruchu i gwarze, jak przypływ i odpływ morza, jak gałęzie, którymi „drzewo bezradnie rzuca”. Pejzaże Tranströmera nie są nieruchome, przeciwnie, są to obrazy w galopie, jak w wierszu Epilog:          

A świat wciąż rozdziera swój namiot

            na nowo. Pewnego dnia, latem wiatr chwyta

            żagle dębu i Ziemię wyrzuca do przodu.

            Lilia wodna wiosłuje ukrytą płetwą

            w ciemnym objęciach stawu, który tez ucieka.

            Ostaniec toczy się w komnatach przestworzy.

            W letnim zmierzchu widać, jak wyspy dryfują

            ponad horyzontem. Dawne sioła

            uchodzą coraz głębiej w lasy

            na kołach pór roku ze skrzypieniem sroki.

Tymczasem Bóg, jeśli już się porusza, to raczej w rytmie wylewów Nilu czy z powolnością epok, ale przede wszystkim – tak jak sen – jest sferą ciszy. Inna rzeczywistość przejawia się milczeniem.

Lecz jest On także niezmienny

i dlatego rzadko tutaj widywany.

Szlaki procesji przecina ukosem.

 

Jak statek płynący we mgle, 

która o tym nie wie. Cisza.

Blada poświata latarni jest sygnałem.

Cisza, noc lub samotność dają nadzieję na doświadczenie Boga, dlatego noc czy mgła albo las z domem na odludziu z trzepoczącym „motylem bielizny” nie są smutne czy straszne. Są widzialnym stanem wyciszenia, sygnałem otwarcia na możliwe doświadczenie transcendencji.

Szwedzkie domy na odludziu

Wyobraźnię poety organizuje szwedzka przyroda ze wzburzonym morzem, wyspą, ale też lasem czy jeziorem. Jest to pejzaż stonowany, lecz nie smutny. Na pewno Tranströmer nie jest człowiekiem miasta, jak większość współczesnych poetów, którzy elementy wiejskiego krajobrazu przyswajają przez porównanie do tworów przemysłowej cywilizacji. W obrazach autora Szwedzkich domów na odludziu nawet ludzie i ich budowle wtapiają się w naturę, ponieważ wyobraźnia liryczna przyrównuje je do występujących w przyrodzie zjawisk. Pewnie jest w tym i zasługa kraju, dbającego, by cywilizacja i ekosfera żyły w zgodzie, a może nawet symbiozie.

Miasto i cywilizacja nie wywołują dobrych skojarzeń. Panuje tam przemoc, śmierć i cierpienie. Oglądane miasta Trzeciego Świata dają szansę obejrzenia egzotycznej nędzy i doświadczenia własnej bezsilności wobec cierpienia innych (W delcie Nilu). Ale także ludzie w bogatym mieście europejskim nie wydają się – a może nawet nie mogą być – szczęśliwi (Galeria):

Ta kobieta kupuje bez przerwy rzeczy

Żeby je rzucić w paszczę pustki

Skradającej się za nią.

 

Nic więc dziwnego, że w wierszu Podróż zwykły wyjazd metrem z centrum na peryferie, za miasto urasta do rangi symbolu i wydaje się być ucieczką z ciemnej sztolni w jasność, z miejsca niewoli w świat swobody, z martwego mroku w barwny pejzaż. Ale poecie nie chodzi o ekologię. Nie jest to też przejaw tęsknoty bukolicznej. Ciemność i mrok są stanem uprzywilejowanym w liryce Tranströmera, bo odkrywają inną naturę rzeczy, a sen jest innego rodzaju poznaniem. Tymczasem Niepoznawalnego nie da się poznać w swej sytuacji stworzonej przez współczesną cywilizację, która ceni eksplorację tego, co jasne, jak w wierszu Szczyty.

Liryka autora Podsłuchanego horyzontu przekonuje, że pełni szczęścia możemy doznać, jeśli nie uciekamy od sztolni snów, piwnic marzeń i głębokich wąwozów widzeń. A jest to możliwe tylko w ciszy i mroku. Te wiersze to poniekąd zachęta do zmiany trybu życia.

J. M. Ruszar, Klarowna ciemność, [w]: T. Tranströmer, Podsłuchany horyzont, Lublin 2005.

 
Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Józef Maria Ruszar, Klarowna ciemność, Czytelnia, nowynapis.eu, 2020

Przypisy

  1. O charakterystycznym dla języka tej powieści braku interpunkcji będzie jeszcze mowa.
  2. Posłowie pochodzi w tomu Tomasa Tranströmera „Podsłuchany horyzont” z 2005 roku.

Powiązane artykuły

21.01.2020

W drodze na Adres

Pierwszą książką, jaką jej polecił, był Zniewolony umysł Czesława Miłosza. Kiedy się poznali, miała 17 lat, on był o 9 lat starszy. Należała do grupy młodych interesujących się literaturą. On, już po debiucie, miał na koncie trochę wierszy. Po ich lekturze stwierdziła, że czytała lepsze. Był lubiany przez kolegów, wesoły, zdolny, przystojny i – widziała to – miał talent. Po szkole zaczęła pracować w księgarni. On, po psychologii, którą studiował równolegle z historią literatury i religii, został asystentem w Centrum Psychologii w Sztokholmie. Uczył się też gry na fortepianie i organach.

Monica: – Pierwszy raz spotkaliśmy się w 1957 roku Bardzo szybko zostaliśmy parą. Rok później byliśmy już małżeństwem. To taka ekspresowa miłość.

W wierszu C-dur zapisał:

Kiedy po spotkaniu z nią wyszedł na ulicę

wirował w powietrzu śnieg. (…)

wszyscy uśmiechali się za postawionymi kołnierzami.

Ale swoboda!

I wszystkie znaki zapytania poczęły śpiewać o istnieniu Boga.

Niedawno znalazła jego notatki z młodości z zapisanym odkryciem, że miłość erotyczna i sztuka nie są wrogami religii, ale próbują odsłonić rąbek tajemnicy. To był czas, kiedy w szkole średniej, dzięki nauczycielowi religii i filozofii Göscie Kellermanowi, zbliżył się do Boga.

 

Fragment rozmowy Barbary Gruszki-Zych z żoną Tomasa Tranströmera W drodze na Adres opublikowanej 1 czerwca 2016 roku na portalu gosc.pl. Całość rozmowy dostępna pod adresem:

https://www.gosc.pl/doc/3933527.W-drodze-na-Adres

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Barbara Gruszka-Zych, W drodze na Adres, Czytelnia, nowynapis.eu, 2020

Przypisy

  1. O charakterystycznym dla języka tej powieści braku interpunkcji będzie jeszcze mowa.
  2. Posłowie pochodzi w tomu Tomasa Tranströmera „Podsłuchany horyzont” z 2005 roku.

Powiązane artykuły

Loading...