22.02.2024

Nowy Napis Co Tydzień #242 / Rozłupany świat w kronikach „Niskich Łąk”

1. O autorze, miejscu i książce

Piotr Siemion opublikował trzy powieści: Niskie Łąki (2000), Finimondo (2004) i Bella, ciao! (2022). Akcja debiutanckiej książki toczy się we Wrocławiu i w Nowym Jorku. Finimondo rozgrywa się w Warszawie i okolicach, a Bella, ciao! ‒ na Pomorzu. Te trzy utwory, mimo że bardzo różne pod względem tematycznym i problemowym, wykazują wspólne cechy. Jedną z ważniejszych jest ta, że przedstawiają rzeczywistość nieprzychylną człowiekowi. Świat nosi znamiona piekła, pandemonium, koszmaru, w którym bohaterom Siemionowej prozy przyszło żyć. Jego oglądanie i opisywanie ma coś z zaglądania w paszczę Lewiatana. Każda z powieści wprawdzie niesie promyczek nadziei na wyjście z dziedziny okropności, ale wydaje się ona wątła i zaprawiona ironią. Najwidoczniejsze jest to w Finimondo. Powieść ukazuje przygody bohaterów na styku świata korporacji, polityki i wykluczenia. W stolicy dominują przedstawione w satyrycznym świetle głupota, agresja, żądza pieniądza, co rodzi wiele negatywnych skutków i obfituje dramatycznymi wydarzeniami. W ostatniej scenie powieści główny bohater Aureliusz rezygnuje ze swoich ideowych wartości na rzecz siedmiomiesięcznej Albertynki, która ‒ wiedzą to prawie wszyscy oprócz niego ‒ stanowi dowód zdrady małżeńskiej. Choć zakończenie nie jest idealne, to wydaje się uspokajające. Najbardziej wstrząsająca jest ostatnia proza Siemiona, podejmująca problematykę żołnierzy wyklętych i formowania się nowego świata politycznego w Polsce po drugiej wojnie światowej. Literacka wizja ukazuje brutalność, okrucieństwo i łamanie wszelkich tabu. Siemion w swoim diariuszu pisał: „[…] bez konfrontacji z klęską nie ma mowy o wyzwoleniu”P. Siemion, Dziennik roku Węża, Wołowiec 2015, s. 166.[1]. A zatem przedstawia w rozległy sposób klęskowość istnienia. W Bella, ciao! także mamy szczyptę nadziei w postaci kobiecej przyjaźni. Tworzenie się nowego porządku należy też do charakterystycznych zagadnień twórczości pochodzącego z Wrocławia pisarza. W Dzienniku roku Węża (2015) Siemion w zajmujący sposób przedstawia portret współczesnego intelektualisty, pisarza i ojca. Sporadycznie wraca myślami na Dolny Śląsk.

Niskie Łąki Piotra Siemiona na przełomie wieków XX i XXI stały się bestsellerem. Doceniony i uznany utwór doczekał się kilku wydań. Ten późny debiut trzydziestodziewięcioletniego wówczas autora okrzyknięto powieścią pokoleniową. Nie bez racji, ponieważ przedstawia losy bohaterów, którzy w latach 80. wchodzą w dorosłość, a ich wspólnym doświadczeniem okazują się stan wojenny, schyłek PRL oraz transformacja ustrojowa, ekonomiczna i kulturowa Polski. Dzieło warto przypomnieć i ponownie przeczytać po dwóch dekadach w innym nieco kontekście współczesności. Mówi ono o wielkiej przemianie społecznej, która nastąpiła w okolicach roku 1989, przedstawia przestrzeń doświadczeń życiowych młodego pokolenia, traktuje o wyjątkowym miejscu, ukazuje wreszcie emigrację, odzierając ją z mitycznych upiększeń. Obok grupy postaci za bohaterów książki można uznać najnowszą historię, a także Wrocław. Spotykają się tu różne racje, prądy kulturowe i subkulturowe, które wiązały się często z przestępczością, narkotykami, alkoholizmem, ale i pewnym potencjałem. Mamy zatem do czynienia nie tylko z powieścią pokoleniową. Siemion porusza bowiem sprawy uniwersalne, właściwe niejednej generacji, na przykład szukanie swojego miejsca w świecie, zmaganie się z trudnościami związanymi z relacjami międzyludzkimi oraz spełnianiem marzeń.

Niskie Łąki to miejsce znajdujące się na południowy wschód od wrocławskiego Starego Miasta, wciśnięte między Odrę a wpływającą do niej Oławę. Przechodzą przez ten teren ulice: Na Niskich Łąkach, Rakowiecka, Międzyrzecka, Okólna, Na Grobli, Żabia Ścieżka, Grobla Krzywa. Na drugim brzegu Odry na Wielkiej Wyspie rozpościera się słynny ogród zoologiczny, natomiast po drugiej stronie Oławy biegnie ulica Generała Romualda Traugutta i znajduje się Przedmieście Oławskie. W pobliżu rozpościerają się: Las Rakowiecki, ogródki działkowe, Park Wschodni. W obrębie Niskich Łąk dzisiaj znajdują się między innymi: stadion, park, tor wyścigowy.

Książka Siemiona składa się z trzech części umiejscowionych w konkretnych czasie i przestrzeni. Są to kolejno: Anglik z wody (Wrocław 1983), Wyspa Ognia (Nowy Jork 1988–1989) i Radio Carlos (Wrocław 1991). Jednym z głównych bohaterów powieści ‒ jak już zaznaczyłem ‒ jest stolica Dolnego Śląska. To jej obrazom w utworze zamierzam się przyjrzeć.

2. Kronika końca

Akcja pierwszej części Niskich Łąk toczy się po zniesieniu stanu wojennego (22 lipca 1983 roku). Rozpoczyna się w sierpniu, kiedy to główny bohater podczas spaceru w okolicy północy zostaje napadnięty przez czterech nieznanych sprawców i zrzucony z mostu do Odry. Przybył tu na staż teatralny „[…] w tamtym mieście robią tylko staże teatralne, poza tym nic się tam nie dzieje”Tenże, Niskie Łąki, Warszawa 2004, s. 8. Dalej cytaty z tego wydania oznaczam numerem strony bezpośrednio w tekście.[2] – mówi przedstawiciel Instytutu Brytyjskiego.

Tytuł pierwszego rozdziału Anglik z wody przywodzi na myśl jedną z potraw w książce kucharskiej, na przykład ziemniaki z wody, co oznaczałoby, że bohater „został ugotowany”, „załatwiony na amen”. Traci portfel, paszport i inne rzeczy osobiste tak, jakby tracił przywiezioną ze sobą tożsamość. Po wydobyciu się z rzeki protagonista wychodzi na śródmiejską, wąską, brukowaną ulicę i trafia przypadkowo do bramy. Tu natyka się na dwóch mężczyzn palących marihuanę, którzy „częstują go ziołem” i zabierają do mieszkania, gdzie przebywa wielu młodych ludzi i odbywa się impreza. Jego pojawienie się spotyka się z akceptacją biesiadników. Częstowany alkoholem ściąga mokre buty i ubrania oraz nakrywa się kocem. Gdy robi mu się niedobrze, udaje się do łazienki i odkrywa, że w wannie leży Lidka, w której później się zakocha. Ponieważ jest przemoczony, kruczowłosa dziewczyna proponuje mu, aby pożyczył sobie koszulę w zieloną kratę suszącą się na sznurku nad wanną. Spostrzegając, że łazienka jest zalana, młodzi ludzie postanawiają udać się na basen. Wsiadają wszyscy do samochodu dostawczego i jadą do dzielnicy willowej. Przechodzą przez ogrodzenie i szklarnię, by kąpać się w prywatnym basenie. Wezwana policja bezskutecznie próbuje wyłapać intruzów. Anglikowi, tak jak innym, udaje się uciec. Dochodzi ranek. Bohater siedzi na ławce przed ceglaną, staroświecką zajezdnią i zachęcony przez motorniczego wsiada do pierwszego porannego tramwaju. Tak rozpoczyna się ta zajmująca, gęsta od znaczeń i ambitna proza. Obrazowi miasta warto przyjrzeć się, biorąc pod uwagę zmysły wzroku, słuchu, powonienia i smaku.

2.1. Widoki

Wrocław ukazany jest oczyma przybysza z zagranicy. Dzięki temu narrator zyskuje dystans. Miejsce okazuje się obce, dziwne, zaskakujące. Okolice poznajemy dzięki pieszym wędrówkom bohaterów, ale także podczas obserwacji okolicy z okna, jazdy samochodem, lotu samolotem, przejazdu pociągiem. Miasto jest zaniedbane, a te zaniedbania są wieloletnie. Podczas wędrówki obcokrajowiec widzi na ścianie mijanego budynku wielometrowy wizerunek łamanego kołem mężczyzny. „Kiedy szedł tamtędy za dnia, zapamiętał to malowidło, wyraźne mimo osadu węgla i dwutlenku siarki, zatykających wapienne pory kolorowego tynku” (s. 8). Słowem: okolica, jak i cały kraj, wydają się nieprzyjazne i nieprzychylne przybyszowi z Zachodu. Kamienica, w której znajduje się mieszkanie, gdzie odbywa się wspomniana libacja, od dziesięcioleci nie była remontowana: „W półmroku sień kamienicy, czterdzieści i kilka lat temu podziobanej kulami i tak pozostawionej, zmieniła się w brzuch chorego wieloryba, pełen suchych wodorostów i zielonkawego cienia” (s. 12). Wnętrza nie ustępują pola zewnętrznym objawom zniszczenia. W mieszkaniach znajdują się poniemieckie sprzęty, meble, armatura sanitarna. Taki widok zachęca do opisów przedmiotów i zjawisk nieestetycznych, na przykład tego, co zachowało się pod starą wanną, gdzie nie zaglądał nikt od dziesiątków lat:

[…] jaka może być temperatura wody, z każdą sekundą oddającej coraz więcej ciepła przez białą skórę emalii, w najciemniejsze rejony pod żeliwną niecką, tam gdzie od dawna spoczywają zapomniane szczotki do zębów z drewnianymi rączkami i upuszczone zakrętki od tubek pasty, gdzie schną sklejone mydłem kłębki włosów i blade zmumifikowane pająki, jak w księżycowym kraterze, do którego nie zajrzy już nikt aż do końca świata, do dnia rozbiórki kamienicy (s. 16).

Ostre wartości estetyczne, nierzadko szpetne i paskudne, mogą powodować zaskoczenie, prowokować, zwracać uwagę na tę sferę rzeczywistości, która często bywała w literaturze pomijana. Narracja zbliża się do techniki naturalistycznej. Autor rezygnuje z analizy psychologicznej, co wynika z dążenia do wiarygodnego ukazania człowieka. Bohaterowie przedstawieni są w swych zewnętrznych reakcjach. Dużą rolę odgrywają dialogi pozwalające na ukazanie bohaterów w bezpośrednim działaniu i poznanie ich myśli, przy założeniu, że mówią to, co myślą. Dialogi te często zawierają wulgaryzmy, zdradzają ordynarny stosunek postaci do rzeczywistości i określają wzajemne relacje.

Pisarz charakteryzuje grupę protagonistów i ich sytuację życiową poprzez pryzmat miejsca, ale i odwrotnie: miejsce określane jest przez bohaterów. Oto młodzież znajduje się w mieszkaniu. Młodzi ludzie są potomkami przesiedleńców, repatriantów, nomadów, którzy osiedlili się we Wrocławiu. Urodzili się w mieście na zachodzie Polski. Te okolice izolowane podczas zimnej wojny od zachodniego świata mają charakter mroczny, schyłkowy, dekadencki. Zieją chłodem:

[…] ciemny krąg twarzy prawie jeszcze nastoletnich, twarzy wczorajszych dzieci urodzonych w mieście zatrzymanej wędrówki ludów, w mieście porozwłóczonych cegieł, złuszczonych fasad, wygasających świateł, niebieskich nocnych tramwajów chyboczących się z wolna po sfalowanych szynach, pojedynczym reflektorem rozświetlających ciemne liściaste parki, mury, opustoszałe ulice, wystawy sklepów, na których drzemią butelki z octem i brunatne torby soli ‒ bezkierunkowy świat zamknięty w pętli miejscowych możliwości, ostatnio jakby ciaśniejszej, mniej wybaczającej, niosącej razem z późnym latem pewniki kolejnych zim, błotnego brudu, powolnego dogasania (s. 36).

W opisie Siemion korzysta z epitetów tworzących nastrój przygnębienia. Kolejne peryfrazy dopełniają obrazu miasta, a zawarte w nich wartościowanie ma nacechowanie pejoratywne. Każda z nich niesie też dodatkowe znaczenia. „Zatrzymana wędrówka ludów” oznacza przesiedlenie milionów Polaków z Kresów Wschodnich, centralnej Polski i innych stron na Dolny Śląsk; „porozwłóczone cegły” przypominają o rozbiórce niemieckich kamienic i wywożeniu cegieł na odbudowę stolicy, „złuszczone fasady” można odczytać jako znak zaniedbań mających miejsce w PRL, „wygasające światła” symbolizują zanik chęci i sił życiowych, utratę nadziei, a „sfalowane szyny”, choć mogą mieć swój urok, mogą być powodem wykolejenia tramwajów oświetlających okolicę. To, co oświetlają, znane jest każdemu pasażerowi jadącemu tramwajem nocą. Opis zamyka metafora pętli. Pętla tramwajowa nakłada się na kurczące się perspektywy. Przyszłość młodego pokolenia nie wydaje się obiecująca.

Młodzieży kwestionującej wartości i normy obowiązujące w życiu społecznym i politycznym daleko do legendy Solidarności. Mamy tu do czynienia raczej z antyetosem. W grupie przyjaciół znajduje się Carlos. Mimo że był internowany w Jaworzu, to bohaterowie nie pretendują do tytułu szlachetnych opozycjonistów walczących z systemem. Są to kontestatorzy przeciwni wielu wartościom, w tym totalitarnym i komunistycznym. Bunt wobec rzeczywistości wyraża się w pisaniu na murach haseł antykomunistycznych, przy czym nie zawsze pamiętają, jak te hasła brzmiały, wiedzą tylko, że były „mistrzostwem świata”. Ponadto okraszają je wulgaryzmami. Zestawienie górnolotnych politycznych i ideologicznych treści z niewyszukanym językiem daje efekt humorystyczny. Carlos konstruuje nadajnik radiowy, a kiedy jego przyjaciół zatrzymuje milicja podczas „pleneru z napisami”, postanawia szukać „zaginionych w akcji”. Z grupą związany jest także niejaki Wierzba. Zapisał się do ZOMO. Kiedy bohaterowie zostaną aresztowani przez milicję, Wierzba umożliwi im ucieczkę. W krytycznym momencie obowiązki służbowe przegrywają z poczuciem wspólnoty. Zomowiec, przejąwszy aresztantów, to jest Żoża, Kuchnę, Carlosa i Anglika, zamyka ich w nysce, by przewieźć z komisariatu na ulicę Świebodzką. Nie zamyka jednak, jak należy, drzwi pojazdu. Samochód ulega wypadkowi ‒ wpada do głębokiego wykopu na środku jezdni. Czwórka bohaterów wychodzi z auta bez szwanku i ucieka. W ten sposób wyraża się solidarność koleżeńska. Przede wszystkim jednak protest młodzieży polega na nieustannym imprezowaniu.

Socjalistyczne prowizorki pozostają stałymi elementami krajobrazu. Wiele w mieście baraków i innych tymczasowych wiat, budek, pawilonów, które przetrwały dziesięciolecia. Ulice upstrzone są dziurami, dołami, pryzmami ziemi, stertami kamieni, w lampach ulicznych święci się co piąta żarówka, a wykopy bywają oświetlone lampami naftowymi lub w ogóle nieoświetlone. Brukowana kostka jest dziobata, nierówna, powyszczerbiana. Tramwaje w nocy przemykają jak widmowe pojazdy po nierównych szynach. Jest pusto. Obraz miasta został zakreślony plastycznie i precyzyjnie we fragmencie mówiącym o jeździe samochodem na koncert. W rozdziale Jaz nad Odrą oczami bohatera widzimy osobliwości okolicy. Na początku widać nierówne chodniki i „powycinany w ząbki ratusz” (s. 52). O osiemnastej miasto „kończy działalność”. Anglik z Józefem jadą furgonetką „pod garaże przy bloku w parkowej dzielnicy, za nasypem” (s. 53), by zebrać resztę drużyny. Na szarej ścianie sklepowego pawilonu widzą namalowanego krasnala ‒ znak Pomarańczowej Alternatywy i sprzeciwu wobec komunizmu. Dalej w drodze nad Odrę spod plandeki żuka chwilowo rozciąga się panorama: „Na rozmazanym czerwonawym tle przez jedno mgnienie wyrosły sylwetki barokowych hełmów i poszczerbionych ceglanych wież starego miasta, liściaste korony drzew, sina gładź rzeki, trzciny przy pokruszonej ceglanej obmurówce bulwaru” (s. 53–54). Przez układ urbanistyczny i architekturę przemawia historia. Na przykład Anglika zastanawia „wyciosana pośrodku kamienic rozległa pustynia, po której tu i tam rozprowadzono pajęczynę drutów tramwajowych. Pośrodku […] wielka, tekturowa chyba tablica z napisem GIGANT” (s. 54). Każe mu zadawać pytania dotyczące placu Grunwaldzkiego: Jak to możliwe, że w środku miasta znajduje się wielka niezabudowana przestrzeń? Okazuje się, że w czasie oblężenia Festung Breslau Niemcy wyburzyli domy w całej dzielnicy i zrobili w tym miejscu lotnisko.

Dzieje oblężenia miasta w czasie drugiej wojny światowej znalazły odzwierciedlenie także w literaturze popularnej, by wspomnieć chociażby retrokryminalną powieść Festung Breslau Marka Krajewskiego. W utworze Siemiona historia ma pewne znaczenie. Jej nieciągłość i nieciągłość pamięci obrazują także wyrwy w przestrzeni miejskiej. W zasadzie okres wojny i pół wieku po niej to czas trudny dla architektury. To, co mogło cieszyć oko, niszczało i marniało, a nowe bloki i inne budowle czasu PRL zazwyczaj nie zachwycały architektonicznym pięknem. Anglik znalazł się intra muros. Liczą się bardziej dla niego teraźniejszość i przyszłość. Miasto porównane jest do znanego Anglikowi Coventry z lat 50.: „Żółte mury, topole, miejsca po wywiezionym gruzie. Zaledwie parę ulic na krzyż, a łatwo tu było utknąć, ugrzęznąć pod drucianą pajęczyną, zgubić się w zielonej i kamiennej plątaninie odnóg rzeki” (s. 55). Liszaje na murach, blade przepite twarze, „zżółkłe zmielone upałami trawniki”, „szara gama okolicy”, „zdeptane skwerki i skrzynki z oranżadą” (s. 55), „piaskowa nędza ulic wokół budynku teatru” (s. 56) składają się na miejską przestrzeń.

Po opuszczeniu samochodu bohaterowie zmierzają przez łąkę, na której znajdują się słupki od ławek, co świadczy o tym, że dawniej mógł tu być park. Perspektywa się poszerza. Idą grzbietem wału powodziowego, za którym aż do rzeki rozpościerają się łąki z kępami krzewów. Na drugim brzegu pasie się łaciata krowa „wgapiona w łąkowy bezkres, ciągnący się przez kolejne, coraz ciaśniejsze równiny aż do Morza Północnego, do wałów, wydm i płycizn ostatniego cypla Europy” (s. 57). To zwierzę rasy holenderskiej pojawi się jeszcze w końcówce utworu, a smaczku dodaje to, że tutejsza ulica nazywała się przed wojną Przy Łąkach Holenderskich. Jest tu początek i koniec Europy. Wędrówki w pobliżu rzeki mają swój klimat zasnuty mgłami, zapachami, śladami przeszłości:

U końca ścieżki naprawdę ujrzeli gotycki zamek. Powodziowy wał odchodził tutaj łukiem wzdłuż muru przysadzistej, trzypiętrowej budowli bez szyb w oknach, z rozległym, niegdyś oszklonym tarasem i z dziurawym dachem zwieńczonym wieżyczką z balkonem. Nieco dalej, tam gdzie na wał wspinała się kolejna brukowana uliczka, perspektywę wieczornej łąki zamykała wysoka przegroda betonowego jazu na rzece. U stóp przepustów pieniły się wiry, a szum wód dochodził aż tutaj, w półmrok pod murem (s. 58).

W środku Anglik przeczyta gotycki napis: „ALTE BRESLAUER BIERSTUBE”. To nie przypadek, że bohaterowie „buszują” po zaniedbanym pustostanie reprezentującym dawną cywilizację. Można tę budowlę rozumieć jako metaforę schyłku, końca, odejścia w przeszłość niemieckiego dobrostanu. Stara piwiarnia pełni funkcję punktu widokowego, z którego Anglik wraz z Lidką będą obserwować miasto: wał przeciwpowodziowy, rzekę, wieże kościołów, stacji pomp i przemysłowe kominy. To spojrzenie wybiega dalej poza miasto i poza horyzont, a zatem poza konkretne wymiary. Staje się spojrzeniem na cały świat, na niewidoczne przecież następne płaskie łąki, rzeki, lasy i pola, miasteczka i góry. Krajobraz jest pełen zgubionych znaków, które należy odnaleźć i odczytać. Wtedy wskażą drogę. Jeśli się tego nie zrobi, „miasto pełne pustych placów pozostanie rozstajem dróg, na którym zamiast szubienicy straszy zepsuty od 1976 roku ‒ pytał o to ‒ koszmarny zegar o czterech żółtych tarczach, a obok są jeszcze rzeka, dworzec, poniemieckie kamienice bez tynku, pijackie meliny i zamknięte, ogołocone sklepy” (s. 60). Bohaterowie patrzą na świat z ruin piwiarni, „gdzie pół wieku wcześniej tysiąc piwoszy kolebało się do taktu orkiestr dętych, nim zwarły się marszowe szeregi, zanim ogień spadł na czerwone dachy, zanim komandor, tłukąc kolbą, powsadzał wszystkich w wagony i zawlókł do piekła” (s. 60–61). Można powiedzieć, że historia jest „ramą modelującą sensy ludzkiego doświadczenia, nawet jeśli owe sensy trzeba dopiero ujawnić”H. Gosk, Historia w prozie polskiej o tematyce współczesnej po roku 1989 [w:] Co dalej, literaturo? Jak zmienia się współcześnie pojęcie i sytuacja literatury, red. A. Brodzka-Wald, H. Gosk, A. Werner, Warszawa 2008, s. 19.[3]. Przy czym stosunek bohaterów do przeszłości wydaje się raczej pełen rezerwy i nieufności.

Siemion inkrustuje swój tekst aluzjami, cytatami i odwołaniami. Można tu znaleźć intertekstualne gry z literackimi dziełami od starożytności po współczesność. Lidka wymienia elementy miasta, jak ogród zoologiczny kierowany przez państwa Gucwińskich, Ratusz, Klub Związków Twórczych. W chwili szczerości, tkliwości i czułości mowa jest o miejscu, z którego się pochodzi i na które jest się zdanym. Przypomina się Prolog tomu Napis Zbigniew Herberta: „na taką miłość nas skazali, / taką przebodli nas ojczyzną” – tyle że „Rów w którym płynie mętna rzeka” ‒ to… Odra.

Rola historii wiąże się z zagadnieniem stosunku mieszkańców do poniemieckiego dziedzictwa – od postawy niszczycielskiej poprzez obojętność po szacunek dla przeszłości. Oto słowa Uszkina:

‒ Hej, nie róbcie demolki, bo to chyba zabytek! […] Co wam szkodzi, że poniemiecki? […] Bo mnie na przykład nie przeszkadza […]. Tramwaj też prowadzę poniemiecki, uniwersytet niby ze Lwowa, ale poniemiecki, i co z tego? To się może jeszcze kiedyś odremontuje, pomaluje jakoś. Po co zaraz niszczyć? (s. 64)

Bohaterowie ze starego baru piwnego przejdą do pobliskiego jazu, gdzie rozpocznie się koncert grup alternatywnych. Tłum młodzieży gromadzi się, by posłuchać „piwnicznego prymitywnego punka”P. Siemion, Dziennik roku Węża…, s. 72.[4] i reggae. Czasami w opisach Siemion używa przenośni. W jednym z nich przedstawia miasto jako kundla z przetrąconym kręgosłupem, który zrzucił z siebie rój pcheł, „gromadę młodych ludzkich śmieci z ulic, szkół i blokowisk” (s. 69). Ludzie szukają sobie miejsca w zatłoczonej sali znajdującej się pod rzeką w jazie, „w mroku, w ukryciu, w ruinach i w kazamatach urządzeń komunalnych” (s. 69). To dobre miejsce do spotkania młodzieży pragnącej spędzać czas poza kontrolą rodziców i władz. Tutaj skupia się prawdziwe podziemie: antysystemowe, buntownicze, pragnące wyrazić swoje prawdy i przekonania, złaknione rozrywki oraz głębokich przeżyć. Tutaj zbiegają się różne nurty i treści wyrażane przez zespoły muzyczne. Pod ziemią znajduje się przestrzeń wolności i niezależności. Rdzeń jazu, w którym znajduje się podłużna sala, to wnętrze progu, nad którym przepływa rzeka. Sam koncert i taniec tych ludzi ma w sobie coś surrealistycznego, ale odbywa się naprawdę. Jest to odpowiedź na realia socjalistycznego świata, na który składają się: nowomowa, propaganda, brakoróbstwo, małe fiaty, powszechne pijaństwo. Uczestnicy koncertu w sensie dosłownym i przenośnym schodzą do podziemia, a „na niski sufit tuż ponad głowami naprawdę parł zimny smoczy brzuch rzeki, lepkiej od przemysłowych ścieków” (s. 69).

Jeszcze jeden pasaż rozgrywa się na nabrzeżu Odry, która ma olbrzymie znaczenie w powieści. Kiedy Carlos przykuł Lidkę kajdankami do barierki nadrzecznej kładki, Anglik próbuje odzyskać kluczyki, aby uwolnić dziewczynę. Biegnie za niezrównoważonym kolegą i tylko błyskawice co pewien czas rozświetlają przestrzeń, umożliwiając zobaczenie napisu na betonowym filarze „TWOJE CIAŁO GROBEM ZWIERZĄT (LUXUS)”. Pogoń trwa długo, w końcu uciekinier w geście poddania wyrzuca klucze przez ogrodzenie, za którym ma się znajdować lew. Anglik przechodzi przez nie i trafia na… dzika. Udaje mu się wyjść z opresji dzięki koledze, który zreflektował się i też wskoczył do zagrody. Pomaga w tym burza, która płoszy zwierzę. Anglik będzie wracał do ukochanej, ale zmyli drogę.

W obrazowaniu obok wyliczeń i metafor pisarz używa epitetów i porównań, które tworzą obraz ziemi jałowej, gdzie środowisko naturalne uległo degradacji do tego stopnia, że stało się dla człowieka niebezpieczne.

Ten marsz po grobli był jak pełzanie wzdłuż ścieku, jak marsz kładką przez łagodne, trujące moczary opodal ceglanych miast, palonych, przesiedlanych, zamarłych w oczekiwaniu na potop, który właśnie nadchodził (s. 84).

Anglikowi

[…] z nocnego marszu i innych nocy, które tu przeżył, zostanie tylko pamięć kołyszących się traw, ślepych bruków i widmowych głosów ludzi, których już nigdy nie będzie, bo pozostaną tutaj, na skraju kontynentu, wśród mazutowych zmaz i radioaktywnych liszajów tej ziemi (s. 84).

Niskie Łąki można traktować jako relację z poznawania okolicy i oswajania jej. Mimo dużej liczby konkretów sporo tu miejsc niedookreślonych, które czytelnik może sobie sam uzupełnić, wypełnić, skonkretyzować. Autor w opisach używa wyrazów o szerokim zakresie znaczeniowym, a zadaniem czytelnika jest wypełnienie ich treścią bardziej konkretną i obrazową. To sprawia wrażenie, że mimo użytej techniki naturalistycznej jest we Wrocławiu coś nieuchwytnego, nierealnego, coś, co ciągle szuka swojej nazwy.

2.2. Dźwięki

Przedstawiona w Niskich Łąkach warstwa dźwiękowa miasta niesie ze sobą wiele znaczeń istotnych dla wymowy utworu. Wśród dźwięków dominują odgłosy ruchu ulicznego, szum rzeki i wiatru. W bogatym otoczeniu dźwiękowym najbardziej znacząca okazuje się muzyka. Już na początku powieści, kiedy Anglik przechodzi ulicą, słyszy najprawdopodobniej jazz. Dalej z jednego z okien dobiegają „dźwięki hollywoodzkiej orkiestry” (s. 15). Młodzież słucha muzyki w czasie spotkań, udaje się na koncert, jeden z bohaterów zawodowo zajmie się muzyką. Ma ona moc pokrzepiającą i magiczną, „trzyma bohaterów przy życiu”:

Z dźwięku, bliskości innych ciał i mroku powstawało zaklęcie, słowo pozwalające odzyskać zmysły i przez następne dni i lata widzieć, oddychać i iść, iść. Zaklęcie, nadzieja, której przedtem było tutaj mniej. Karmili się nią wszyscy tu ukryci, skupieni na muzyce, przejęci nagłą wiedzą, że istnieją, są, jeszcze trochę będą (s. 72).

Sam autor w dzienniku zwraca uwagę na to, że całe Niskie Łąki nawiązują do mającego mesjański charakter Psalmu110. Utwór ten śpiewany po łacinie, wykonywany w stylu reggae na koncercie pod dnem rzeki, należy traktować jako ważny kontekst interpretacyjny związany z katastrofizmem i eschatologicznym sądem nad światem, starciem ludzi na proch w dzień gniewu i sądzeniem narodów. Proroctwo: „Z mętnej po drodze będzie pił rzeki / dlatego głowę wzniesie na wieki”Tamże, s. 277.[5] można odnieść w powieści do Odry. Jednak w BibliiTysiąclecia mamy inne tłumaczenie tego wersu: „Po drodze będzie pił ze strumienia, / dlatego głowę podniesie” (Ps 110,7). W tym wypadku słowa psalmu można rozumieć jako czerpanie przez Mesjasza łask Bożych z niewyczerpanego źródła.

W przestrzeni dźwiękowej słychać zespół Joy Division. A przebój tej rockowej grupy Love Will Tear Us Apart można przyjąć za dobry kontekst miłości Anglika do Lidki. W trzeciej części powieści eter zapełnią dźwięki Radia Carlos, grane między innymi przez Laibacha, Ninę Hagen, R.E.M., Sonic Youth, punkbluesową Recydywę, New Order. W jednostce wojskowej sowieccy żołnierze zawodzą wschodnią nutą. Sami bohaterowie, jadąc na piknik, zaśpiewają piosenkę Onuce. Utworów muzycznych, które pobrzmiewają w tle, a czasami wysuwają się na pierwszy plan, przywołano w powieści sporo.

Można by powiedzieć, że muzyka ewoluuje od subkultury do popkultury. W pierwszej części bowiem bohaterowie uczestniczą w undergroundowym koncercie, a w ostatniej nagrywają reklamy. Byłoby to jednak uproszczenie niezgodne z prawdą w tak bogatej powieściowej fonosferze. Podczas pikniku nad Odrą przecież zagrany zostanie na saksofonie protestancki hymn, wzbudzający w Angliku wspomnienie dzieciństwa. To nie ma nic wspólnego z popkulturą. W meandrach muzycznych tropów jednak prawie zawsze gdzieś pobrzmiewa szum rzeki.

2.3. Zapachy i smaki

Miasto przedstawione w powieści okazuje się nieprzychylne dla przybysza. Od początku, kiedy wysiadł z pociągu, boli go głowa.

Kiedy przemierzył beczkowato sklepioną główną halę żeliwnego dworca, godnego salonek Habsburgów, i wyszedł przed gmach, pierwszy raz wciągnął w nozdrza wilgotny zapach tego miasta, woń mokrego kamienia, łąk, siwych spalin, upału, rzecznej pleśni, cegieł i koksowego pyłu (s. 8).

Cud, że się nie udusił! Wrocław Siemiona to miasto o dużym stopniu zapachowej uciążliwości. Miejscowe fetory wiążą się z przemysłem, motoryzacją, energetyką. Również w naturze dominują substancje odorotwórcze: „rzeczna pleśń”, mocz czy ludzki pot. Lokalny bukiet zapachowy okazuje się toksyczny i niepożądany, co pociąga za sobą niską jakość hedoniczną:

[…] można tak sobie siedzieć, wdychać wciąż od nowa woń złuszczonej farby olejnej w urzędowych gmachach, odór cętkowanego linoleum w korytarzach rozjaśnionych pełganiem żółtych żarówek, smród benzyny, betonu i bocznic kolejowych, latem jeszcze duszny zapach chwastów obok bocznic. I czasem smród kibla… (s. 44–45)

Na zewnątrz powietrze nie jest wcale świeże. Dym z papierosów miesza się z tumanami ogródkowych ognisk. Do tego dochodzi fetor chemikaliów. Kiedy Anglik pyta, co to za zapach, otrzymuje odpowiedź, że jest to „dwusiarczek węgla albo dwuwęglan siarczku”. A inny kolega, Bozia, żartuje, że to bojowy środek trujący ‒ iperyt (s. 56–57). Złowonne gazy unoszą się nad okolicą. Symbolizują degradację środowiska naturalnego. Dzięki temu Siemion przedstawia, jak nieprzyjemnie się żyje w ówczesnym Wrocławiu.

Wnętrza nie dają wytchnienia. Bohater czuje „zapach świeżego betonu, rdzewiejącej stali zbrojeniowej, rzecznej wilgoci” (s. 67), a dalej „odór potu przemieszany z ostrym ziołowym zapachem, który choć dusił, nie był wcale aż tak nieprzyjemny” (s. 68). W wielu pomieszczeniach czuć dym miejscowego tytoniu, „kiblowy smród tutejszych papierosów bez filtra” (s. 73), a w bramach i na podwórkach wstrętną woń uryny. Z kolejek w sklepach wydziela się „mocny, cebulowy zapach potu” (s. 52). Nawet legendarny zapach kobiety niezbyt kontrastuje z szeroką gamą fetorów: „tanie perfumy, wilgotny seks, papierosowa gorycz” (s. 73).

Za kulminacyjny punkt tej olfaktorycznej odysei można uznać spotkanie z dzikiem. Anglik znajdzie się za ogrodzeniem ogrodu zoologicznego i poczuje ostry, zwierzęcy smród rodem z dżungli albo właśnie zoo, „w którym trwa strajk pracowników od wywózki egzotycznego gnoju” (s. 80). Zapachów dopełniają odczucia smakowe, których symbolem stają się gumiaste kopytka, niedogotowane, kradzione kurczaki oraz gorzki zazwyczaj smak wódki, piwa i tytoniu.

Tak zatem obraz Wrocławia w pierwszej części powieści okazuje się boleśnie realistyczny. Zapachy stanowią część scenerii miasta. Są właściwością, parametrem określającym miejsce. Niosą negatywne asocjacje. Jako elementy synestezyjnego opisu świata służą budowaniu nastroju. Pisarza interesuje codzienność PRL, konfrontacja człowieka realnego socjalizmu z Zachodem i człowieka Zachodu z realnym socjalizmem oraz odbrązowienie antykomunistycznego podziemia lat 80. XX wieku.

A potem, kiedy Anglik wróci po ośmiu latach, znów poczuje: „absurdalną, przemożną woń czarnoziemu, zwierzęcym ciepłem omywającą lotniskowe baraki, drzewa i płoty z drucianej siatki” (s. 251). Natomiast w powietrzu nad „prowincjonalne lotnisko w pustym rdzeniu kontynentu” (s. 252) wraz z nadchodzącą wiosną przybędą chmury sadzy sunące znad Kuwejtu. Chodzi oczywiście o wojnę w Zatoce Perskiej.

Podczas czekania na Carlosa w radiu Anglik czuje „zapach nowej farby emulsyjnej” (s. 273), co symbolizuje zmiany i kontrastuje z „liszajami na murach” w pierwszej części powieści. Nie zmienia to jednak tego, że w „hotelowym pokoju było mu duszno, a co więcej, czuło się we wnętrzu wyraźny bagienny zapach ‒ mocny, ciężki zapach rzecznego szlamu” (s. 303). Każde miasto wydziela swoje zapachy. Stanowią one komponenty tożsamości miejsc. W Niskich Łąkach są to uboczne efekty produkcji przemysłowej, życia człowieka i innych organizmów żywych ‒ wonie rozkładu i katastrofy.

3. Z oddali

W drugiej części powieści akcja rozgrywa się w Nowym Jorku. Wrocław istnieje we wspomnieniach bohaterów. W tej partii książki Dolny Śląsk pojawia się sporadycznie jako punkt odniesienia, element porównania. Narrator zwraca uwagę na nazwę w kontekście języka angielskiego. Wrocław przyjąłby w Ameryce formę „Rocklove”. „Bo double-u czyta się vee…” (s. 97). Nie wydaje się to precyzyjne. Jeśli „w” czytalibyśmy jako „v”, to mielibyśmy Vroclove. Narrator celowo modyfikuje nazwę, aby nawiązywała do gatunku muzyki rozrywkowej. Zresztą w Dzienniku roku Węża, wspominając o organizacji koncertu przez Krzysztofa „Kamana” Kłosowicza, autora utworów wykonywanych przez grupy Miki Mousoleum i Big Beat, Siemion pisze: „stare, krzywe reggae wrockowe”Tamże, s. 248.[6]. Sama nazwa pewnie dla niejednego cudzoziemca jest trudna do wymówienia. Tu może się kojarzyć nie tylko z muzyką rockową, ale również kołysaniem, skałą, opoką i miłością. Więc interpretacji nazwy Rocklove może być wiele. Warto przy tej okazji wspomnieć o innych nazwach miasta pojawiających się w literaturze pięknej. Często pobrzmiewa niemczyzna – Breslau, ale mamy też u Andrzeja Zawady symboliczne połączenie nazwy przedwojennej z powojenną ‒ Bresław.

Anglik, planując nakręcenie filmu, wraca myślami do Polski. Na fali zainteresowań wampiryzmem myśli o Śląsku jako o własnej Transylwanii. Pragnie opowiedzieć o tym kraju i o swoich ostatnich w nim dniach za pomocą kamery. Uciekł stamtąd tak, jak umyka się z krainy wilkołaków i wampirów. Zakochany w Lidce dowiedział się, że kobieta jest w ciąży z Carlosem i postanowił wrócić do Anglii. Potem wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Miasto pozostało „w pamięci niczym płaska wyspa, nieosiągalna, lecz znana do znudzenia” (s. 134). Chyboczące się nowojorskie ruchome schody przypominają „krzesełka poniemieckiego wyciągu narciarskiego na Szrenicę” (s. 136). A oto inne porównanie nawiązujące do stolicy Dolnego Śląska: chudy młodzieniec niosący kolegę „jak pantograf wrocławskiego tramwaju gnie się pod ciężarem bezwładnego Carlosa” (s. 175). Poczekalnia na lotnisku w Nowym Jorku z kolei przypomina wrocławskie mieszkania: „Lastryko i pecewu na tym JFK jak w blokach na Hirszfelda, i nawet żarówki, tak samo pali się co druga” (s. 178). Lidka porównuje realia biur na Manhattanie do tych dolnośląskich: „Takie same biurowe nieszczęście jest tam w środku jak w kanciapie pani Lusi we wrocławskim Budopolu” (s. 184). Wspomnienie bohaterki na zasadzie luźnego skojarzenia dotyczy 1986 roku: „Jak Czarnobyl walnął, też siedzieli wszyscy na basenie. Z dziećmi poszły we dwie, Julia z Mrówą, z wózkami, na WKS Śląsk. Woda była marzenie, a z nieba bez jednej chmurki śnieżył cez” (s. 195). Wrocław określa tożsamość bohaterów i ich sposób postrzegania świata.

Mimo że obraz Wrocławia z pierwszej części powieści Siemion zarysował ciemnymi barwami, a mroczne miasto wydawać się może potworem, to wizja Nowego Jorku okazuje się znacznie bardziej nieludzka. Protagoniści wyrwali się z łap jednego potwora, by wpaść w macki jeszcze gorszego. Wszyscy jednak z różnych powodów wrócą nad Odrę. Są na to miejsce skazani.

4. Kronika początku

We Wrocławiu w 1991 roku toczy się akcja trzeciej części Niskich Łąk: Radio Carlos. Anglik przylatuje ponownie do Polski po ośmiu latach, a z Warszawy do stolicy Dolnego Śląska dociera Jakiem-40. Jest to już miasto po przełomie politycznym, miasto kapitalistyczne, metropolia wielu możliwości. Panorama z okna samolotu wygląda następująco:

Przed oczami Anglika zamigotały kwadraciki dachów, taśmy ulic, znajome bliźniacze wieżyczki katedralne, mały i duży komin elektrociepłowni, chruśniaki bezlistnych parków, mosty, a potem już szpitale, nasypy, blokowiska i domki, coraz bliższe i coraz mniej zaczarowane, […] widać jeszcze było przez chwilę szare plecy rzeki i mech zimujących traw naprzeciwko zoologu (s. 249).

Widzimy miejsce „okiem kamery”. Autor posługuje się wyliczeniem widzianych elementów krajobrazu, by pod koniec użyć przenośni. Dalej mamy refleksję o wpływie tego miejsca na życie bohatera:

Anglik miał wrażenie, że patrzy na koszyk ze zwiędłego sitowia, niegdysiejsze schronienie, po latach znalezione nad brzegami, dziś już za małe, by mogli doń z powrotem wpełznąć i on, i przede wszystkim ci inni, których tu poznał. Miasto czekało na niego. Zawsze to samo miejsce, stragan różności, karmiący później przez lata wyobraźnię, Transylwania bez wilków, kraina bez cudów, pusty plac (s. 249).

Narrator zwraca uwagę na nieszczególność tego miejsca, które jednak dla bohatera stało się wyjątkowe i odmieniło mu życie. Metafora miejsca jako schronienia w postaci koszyka z sitowia nad rzeką może przypominać historię biblijną Mojżesza, znalezionego w sitowiu przez córkę faraona i uratowanego przez nią. Anglik też na początku powieści wyszedł z rzeki. Najważniejsze jednak, że nadodrzańska okolica po części i na pewien przynajmniej czas stała się jego okolicą. Anglik zamierzał zainteresować publiczność na Zachodzie filmem o Wrocławiu. Na fali zainteresowania wampiryzmem chciał przemycić ten projekt, w efekcie jednak film nie powstał.

Dalej miasto widziane jest z okna taksówki wiozącej Anglika z lotniska do centrum. Mercedes mija liszajowate domki, żelazną bramę jednostki wojskowej, czerwony przystanek autobusowy i pola. Zbliża się do „kostek blokowisk Nowego Dworu” (s. 254). Po tej enumeracji osiedle porównane jest do ludzkich mrowisk znanych z historii. Duże nagromadzenie mieszkańców w ciasnej przestrzeni nie jest niczym nowym, ale w każdej epoce przyjmuje odmienną formę. „Domy wyrastały z zabronowanej brunatnej pustyni jak dalekie kartonowe Jeruzalem, miraż, podejrzany Syjon, gdzie można stracić sakiewkę albo zdobyć koronę” (s. 254). Żyją tu „koczownicy z bloków skleconych z betonowych płyt na kupie ceglanego gruzu i ludzkich kości pośrodku niziny, w jamie wydrążonej w jądrze dawnej Europy” (s. 61). Nosi to znamiona tymczasowości, jakby wrocławianie byli jedynie lokatorami w tym miejscu, a nie gospodarzami. Przedwojenni mieszkańcy zginęli albo opuścili to miejsce. Niemieckie „domy z czerwonej cegły” w dużej części podczas oblężenia Festung Breslau zostały zniszczone, a na ich miejscu po wojnie wybudowano betonowe bloki.

Dalej angielscy filmowcy mijają rude pola, puste szklarnie, bocznicę kolejową, skręcają na mostek, przejeżdżają przez skrzyżowanie do osiedla-sypialni. W końcu omijają brudny autobus i zatrzymują się w korku. Anglik postanawia się przejść. Wychodzi z taksówki i trafia na targowisko uliczne.Obok, wprost z błotnistej ziemi, wyrastały ośmiopiętrowe bloki mieszkalne, a u ich stóp zaczynał się bagdadzki bazar” (s. 256). Na brezentowych łóżkach polowych i stolikach turystycznych wyłożono najróżniejsze produkty pochodzące z rozmaitych stron świata. Szaleństwo dóbr konsumpcyjnych, kolorowe królestwo tandety – handluje tu się wszystkim, co potrzebne ‒ kontrastuje z peerelowskimi pustymi półkami w sklepach i kolorystyką odcieni szarości z pierwszej części powieści.

Taksówka zawraca i wjeżdża na teren radzieckiej bazy wojskowej. Armia Czerwona ma opuścić miasto i to są jej ostatnie dni w stolicy Dolnego Śląska. Żołnierze piją, handlują z Polakami, ale też potrafią jeszcze być groźni. Jest tu satyryczna scena: z przewróconej cysterny wylewa się spirytus. Czerwonoarmiści gromadzą się z kubkami i menażkami. Piją, tańczą. Anglicy z ukrycia kręcą film. Zostają dostrzeżeni przez Rosjan. Uciekają wzdłuż torów kolejowych. Wskakują do odjeżdżającego pociągu. Podczas jazdy bohaterowie widzą miasto „od zaplecza”. Mijają zatem tyły zakładów przemysłowych przy Grabiszyńskiej, tyły kamienic, bocznice hurtowni: „rewers wszystkiego, co ogląda przybysz wjeżdżający tam główną bramą, w triumfalnym rydwanie niemieckiego autokaru turystycznego” (s. 270). Dalej pojawiają się kamienne bruki, tramwaje, szare domy, hotel „Wrocław”. Całe miasto porównane jest do „zaniedbanego, zakurzonego po długiej zimie, zdziczałego ogrodu o kamiennych ścieżkach” (s. 270). Później miną dworzec główny, przejdą przez plac rozrządowy, torowiska i dostaną się na drugą stronę terenów kolejowych, by w ślepym podwórku zobaczyć „odrapany mercedes-blaszak z zamazanym napisem Schreiberei Butzek na żółtej burcie” (s. 270). Opisy zapowiadają przemianę. Zapuszczony ogród potrzebuje właściciela, ogrodnika, gospodarza. Ma wszelkie możliwości, by objawić swoje piękno. Miasto widziane z innej strony niż ta przypudrowana dla niemieckich turystów – poraża brzydotą.

Za sprawą radia spotykają się bohaterowie, ale także różne biznesy, wiadomości i siły polityczne. W efekcie widać budzący się dziki kapitalizm, oparty na drapieżnym i często nieuczciwym postępowaniu. Sam Carlos zarządza przecież instytucją jako prezes z przestępczą przeszłością, tonąc w długach. To tu dowiadujemy się o budowanym lotnisku, „drugim Heathrow”, „wrocławskim Las Vegas”. Smutny jest los dorabiającego sobie w radiu aktora prezentującego reklamy. Autor ukazuje, jak rzuceni na głęboką wodę, a nieprzygotowani do prowadzenia mediów ludzie, miotają się i próbują sobie radzić. Z okna rozgłośni widać główny plac miasta: „Za szybą, osiem pięter w dole, widział Rynek, milion brukowych kamieni jak milion twarzy” (s. 279). Widać także parasole ogródków piwnych porównane do kwiatów. Można w tym widoku zobaczyć cmentarz z kamiennymi pomnikami i kwiatami na grobach.

Cała grupa, która zdobyła gorzkie doświadczenia na Zachodzie, wróciła do Wrocławia. Lidka uratowana przez Anglika ze strasznych opresji (z zoofilią i twardą pornografią w tle) prowadzi wypożyczalnię kaset wideo. Zdeprawowany Gipson został deportowany z Kanady do Polski. Zajmuje się transportem, zarządza firmą wysyłkową zarejestrowaną „nie na siebie”. Carlos, w Nowym Jorku wyrzucony z pracy i prawie bezdomny, po powrocie z Ameryki zarządza rozgłośnią radiową.

Trzecia część książki Radio Carlos to „kronika początku”, piekielny obraz narodzin nowego kapitalizmu. Charakteryzują go reklamy wrzeszczące na ulicach ostrymi kolorami, ogromne nominały pieniężne przed denominacją, wielobarwne kasyna, kuszące agencje towarzyskie, bazary na placach i ulicach. „Miasto leżało w strefie cudu, który mogła zrządzić dłoń opatrzności, ale mógł też być diabelską sztuczką” (s. 286).

Podczas jazdy Anglika taksówką do Lidki „osiedle w ostrym wiosennym słońcu wyglądało jak gliniane Timbuktu albo płowe Jeruzalem” (s. 287). Narrator zwraca uwagę na egzotyczność miasta. Bohaterowi przypomina się Nowy Jork, który zestawia z mniej dynamicznym Wrocławiem. Ludzie tu stoją, rozmawiają, palą papierosy, nie pracują, jeśli jest ruch, to „owadzi”, „bardziej podobny do pochodu żuków” (s. 288). „Za blokami zaczynał się step, busz, nietknięte kosiarką ostrowy burzanu, w których mógł się bez trudu ukryć nawet tatarski zagon na małych konikach. Opodal budowano ceglany kościół w kształcie UFO” (s. 288). Bohater widzi miejsce na granicy kręgów kulturowych. Z jednej strony łąki ciągną się na zachód do Morza Północnego, a z drugiej sięgają pod Kijów. Nawiązanie do Stepów akermańskich Adama Mickiewicza kieruje wzrok na Krym, a kościół w kształcie UFO każe spojrzeć w stronę Rzymu. Formuje się nowy świat. Widoki po ośmiu latach kontrastują z miastem czasu schyłku PRL. Jest wielobarwnie i tłocznie. Osiedlowa wypożyczalnia kaset Las Vegas mieści się w blaszanym pawiloniku, w innej budce sprzedaje się warzywa, dzieci grają w piłkę między szaro-niebieskimi blokami. Spotkanie z dziewczyną okazuje się kolejnym rozczarowaniem. Bohater wraca do centrum. Miasto jest złodziejskie. Anglik stracił kamerę, którą potem odzyska, ludzie kradną auta, odtwarzacze z samochodów, radio Carlos działa na kradzionym sprzęcie, nawet częstotliwość, na której nadaje, jest „podprowadzona” żołnierzom. Coś jednak z tego powstanie.

Inny widok na puste ulice roztacza się w nocy z okna hotelu. Anglik widzi nasyp kolejowy, niebieskie światła, żółty neon PKO. A na północnym wschodzie

[…] od wapiennych wąwozów miasta i jałowych skwerków, od gmatwaniny odrapanych kamienic o bramach cuchnących uryną i węglowym miałem, oficyn z szybami oślepionymi sadzą, sierocego placyku po narożnych domach, okratowanych kiosków z dykty, bocznic dworca towarowego ‒ bierze początek ulica Niskie Łąki. By tam dotrzeć, trzeba skręcić od bulwaru z tramwajami, wspiąć się po pochyłości, ominąć placyk z warsztatem samochodowym i po żelaznym moście przekroczyć Oławkę. Dochodzi się dalej do głównej bramy nieczynnego kąpieliska, do muru stadionu i resztek parku, skąd dziurawa, asfaltowa droga prowadzi już prosto ku łąkom nad dużą rzeką. Długi łuk kładki dla pieszych przegina się tam wysoko nad mulistą wodą i kończy schodkami przy betonowym murze ogrodu zoologicznego na drugim brzegu Odry. Łąki, niskie i puste, uśpione długim bezruchem, ciągną się stamtąd aż po kres kontynentu, po płycizny Morza Północnego, bezludne, opuszczone, nie licząc zapomnianej krowy z Rakowca i czerepu wyrzuconej na złom syrenki (s. 303–304).

Krajobraz przedstawiony przez Siemiona może przypominać miejsce, które przeżyło kataklizm. Jest to świat po katastrofie, a dokładniej rzecz ujmując, po katastrofach: ekologicznej, historycznej, etycznej i estetycznej. Wszystko waloryzowane jest negatywnie. Do takiej dzielnicy nie chciałoby się ani wejść, ani tym bardziej tam mieszkać. Jeśli wąwozy, to wapienne, jeśli skwerki, to jałowe, jeśli kamienice, to odrapane, a jeśli bramy, to cuchnące. Epitety negatywnie nacechowane malują obraz krainy, w której trudno wyobrazić sobie życie, a jednak to życie tam się toczy. Jeśli jakaś droga prowadzi na Niskie Łąki, to musi być dziurawa. Narrator podaje, jak tam dotrzeć. Tutaj, na nabrzeżu, natura jest zdegradowana. Mulista, sina, śmierdząca woda sąsiaduje w betonowym murem i tytułowymi łąkami, które ciągną się przez wiele kilometrów, zapomniane przez Boga i ludzi.

Finałowa scena rozgrywa się nad Odrą przy kładce prowadzącej do ogrodu zoologicznego. Odbywa się piknik z okazji nadejścia wiosny. Spotykają się tu: Carlos, Lidka, Gipson, Bozia, Dyzio. Za symboliczny koniec wrocławskiego podziemia można uznać wrzucane do rzeki na pożegnanie zimy ogrodowe krasnale, tandetne wcielenie tych malowanych na murach miasta, w sposób pokojowy ośmieszających system komunistyczny. Kolejną reinkarnacją może będą przyjazne krasnale wrocławskie, symbolizujące miasto spotkania – ale to już historia tocząca się po napisaniu powieści.

Kiedy dziewczyna z paczki, Mrówa, wypuszcza racę, Anglik wpada do Odry, jak na początku powieści, ale teraz kończy się to śmiechem. W rzece lądują także Lidka i Carlos. „Marcowa woda była okropnie zimna i śmierdząca. Teraz wszyscy troje stali w niej po pas i śmiali się tak głośno, jak jeszcze nigdy w życiu” (s. 317). Teraz już wszyscy „są ugotowani”, a ich związek z miejscem jest przypieczętowany symbolicznym wydarzeniem.

Anglik wpada wrzucony do rzeki i jak najszybciej chce się z niej wydostać. Topiel oznacza zagrożenie i naznaczenie. W scenie finałowej protagonista ponownie ląduje w Odrze. Nie może wyjść z wody, rezygnuje więc z usiłowań, co można odczytywać jako zgodę na rzeczywistość, w której się znalazł i w której pozostanie. Samo miasto może oznaczać pułapkę, w której bohater został uwięziony. Stara piwiarnia symbolizuje niemiecką przeszłość Wrocławia, ale jest także miejscem niekontrolowanym przez władze. Sam jaz może symbolizować przełom. Na posterunku milicyjnym w pierwszej części powieści powieszono plakat z napisem: „RONALD REAGAN MORDERCA POLSKICH KUR”, a niżej: „Embargo paszowe USA godzi w stół polskiej rodziny”. Kury stają się propagandowym symbolem krzywdy czynionej Polsce przez USA. W rzeczywistości wykradany drób, zabijany i gotowany przez złodziejaszków, służy za pokarm, a jedna z kur wyrzucona z balkonu ginie roztrzaskana na betonie pod blokiem. Same Niskie Łąki to konkretne miejsce. Reprezentuje ono jednak wiele innych miejsc, stanowi synekdochę Wrocławia i Europy Środkowej: „w rozłupanym, zaginionym świecie między neonami St. Pauli i zadrutowanymi kopułami Kijowa” (s. 33).

5. Zakończenie

Autor uchwycił aurę undergroundowego świata okresu przemian. Tym samym bierze udział w wielogłosowości mikrohistorii środowiskowych, ukazując mentalność grupy wrocławian na przełomie wieków. „Lokalność w Niskich Łąkach oznacza nie tyle terytorium lub społeczność, co raczej koleżeńską małą wspólnotę”W. Browarny, Nie tylko Breslau. O współczesnej prozie z Dolnego Śląska [w:] Rozkład jazdy. Dwadzieścia lat literatury Dolnego Śląska po 1989 roku, red. J. Bierut, W. Browarny, G. Czekański, Wrocław 2012, s. 26.[7]. Autor, używając częściowo języka tego środowiska, opowiada historię politycznej zmiany, stawia diagnozę pokoleniu i własnemu czasowi historycznemu. Odtwarza i stwarza klimat życia grupy subkulturowej. W obrazie tej społeczności zwraca uwagę niewyszukany język. Jest to mowa rzeczywistości zdegradowanej. Wulgaryzmy mają charakter prowokacyjny, a jednocześnie reprezentują możliwy do wykorzystania rezerwuar świadczący o naturalności. Szokiem jest stan wojenny, szokiem jest emigracja, szokiem jest transformacja ustrojowa. „Niskie Łąki opowiadają o wyjściu z piekła”P. Siemion, S. Bereś, Beduin na Niskich Łąkach [w:] S. Bereś, Historia literatury polskiej w rozmowach. XX–XXI wiek, Warszawa 2003, s. 490.[8] ‒ mówi autor w rozmowie ze Stanisławem Beresiem. Trudno się z tym nie zgodzić. W latach 90. wzrosło zainteresowanie związkiem człowieka z miejscem. Znalazło to swój wyraz w literaturze. Okazało się, że związek z miejscem urodzenia czy zamieszkania stanowi jeden z komponentów, być może najważniejszy, tożsamości indywidualnej i zbiorowej. Na szczególną uwagę zasługują Gdańsk Stefana Chwina i Pawła Huellego, Szczecin Artura Daniela Liskowackiego i Ingi Iwasiów, Mazury Erwina Kruka i Kazimierza Brakonieckiego, Wisła Jerzego Pilcha, Górny i Dolny Śląsk Henryka Wańka. We Wrocławiu pierwszy był bodaj Andrzej Zawada ze swoim skromnym w rozmiarach, ale treściwym i bardzo ważnym esejem Bresław (1996). Później ta mroczna metropolia pojawiła się w wielu kryminałach Marka Krajewskiego, z których pierwszą była Śmierć w Breslau (1999). We frapującej powieści psychologicznej E.E. (1999) Olga Tokarczuk przedstawiła miasto z początku XX wieku. Trzecia wrocławska powieść w tym ciągu to Niskie Łąki Piotra Siemiona (2000). Później powstało wiele kolejnych „wrocławskich” utworów. Wspomnę jedynie o tym, że okolice Niskich Łąk znajdują swój wyraz w prozie Wacława Grabkowskiego w Wypalaczu drutu, Dzieciach z Wilczego KątaParku Wschodnim. Półka powieści i opowiadań z Wrocławiem w tle prezentuje się już bardzo bogato.

Piotr Siemion jest zaliczany do twórców pokolenia „bruLionu”. Współpracował z tym pismem podczas swojego pobytu na emigracji. Chociaż najsławniejsi byli poeci tacy jak Jacek Podsiadło i Marcin Świetlicki, to trzeba pamiętać, że formację tę tworzyli pisarze i pisarki, których dorobek z czasem stał się znaczący: Izabela Filipiak, Natasza Goerke, Manuela Gretkowska, Andrzej Stasiuk, Olga Tokarczuk i Magdalena Tulli. Wspomniani poeci zresztą mają wśród swoich dzieł także powieści. Brulionowcy chętnie posługiwali się obyczajową prowokacją, odważnie podchodzili do tematu seksu i cielesności, ukazywali doświadczenie emigracji, z ironicznym dystansem traktowali autorytety opozycji i Kościoła. W twórczości Siemiona wszystkie te sprawy znajdziemy. Zostało w niej wiele z pokoleniowego buntu. Co tę prozę różni od innych? Sądzę, że jego pisarstwo zmierza w stronę konkretu, a szorstki styl nie pozostawia złudzeń. Prawem sztuki konkret ten zmienia się w metafory i symbole. Dzięki temu umożliwia nazywanie, przybliżanie, poznawanie i oswajanie rzeczywistości. Jedną z jej odsłon okazuje się stolica Dolnego Śląska lat 80. i 90., w której życie zdawało się dekadenckim żartem. Potwór Wrocław jest mniejszy od Potwora Nowego Jorku. A czy żyje jeszcze? O tym można się przekonać osobiście, czytając Niskie Łąki i przybywając do miasta krasnali.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jarosław Petrowicz, Rozłupany świat w kronikach „Niskich Łąk”, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 242

Przypisy

  1. P. Siemion, Dziennik roku Węża, Wołowiec 2015, s. 166.
  2. Tenże, Niskie Łąki, Warszawa 2004, s. 8. Dalej cytaty z tego wydania oznaczam numerem strony bezpośrednio w tekście.
  3. H. Gosk, Historia w prozie polskiej o tematyce współczesnej po roku 1989 [w:] Co dalej, literaturo? Jak zmienia się współcześnie pojęcie i sytuacja literatury, red. A. Brodzka-Wald, H. Gosk, A. Werner, Warszawa 2008, s. 19.
  4. P. Siemion, Dziennik roku Węża…, s. 72.
  5. Tamże, s. 277.
  6. Tamże, s. 248.
  7. W. Browarny, Nie tylko Breslau. O współczesnej prozie z Dolnego Śląska [w:] Rozkład jazdy. Dwadzieścia lat literatury Dolnego Śląska po 1989 roku, red. J. Bierut, W. Browarny, G. Czekański, Wrocław 2012, s. 26.
  8. P. Siemion, S. Bereś, Beduin na Niskich Łąkach [w:] S. Bereś, Historia literatury polskiej w rozmowach. XX–XXI wiek, Warszawa 2003, s. 490.
  9. Z. Herbert, Przesłąnie Pana Cogito [w:] tenże, Wiersze zebrane, Kraków 2008, s. 439–440.

Powiązane artykuły

31.08.2023

Nowy Napis Co Tydzień #218 / Kobiety z Breslau

Tekst powstał dzięki stypendium artystycznemu Prezydenta Wrocławia.

Prolog

Bo gdy miasto zamienia się w pustynię,
Słabnie kult bogów, nikt im czci nie świadczy.
Brzegi Skamandru odbijają jęk
Niewolnych losem przyznawanych panom.


Eurypides, Trojanki
(przekład Jerzy Łanowski)

Wojna, ten ekstremalny wyraz destrukcyjnej strony cywilizacji, niszczy ludzką egzystencję w wielu wymiarach, powodując nie tylko śmierć fizyczną. Rujnuje życie także w wymiarze kulturowym, cywilizacyjnym, osobistym – unicestwiając świat, w którym dotychczas istnieliśmy. Zmusza ludzi do ucieczki, wypędza ich z domów oraz z życia, które posiadali. Człowiek opuszczający na skutek wojny dom rodzinny zachowuje co prawda fizyczne istnienie, ale umiera jako uczestnik społecznej rzeczywistości, w której do tej pory funkcjonował, a która ulega nieodwołalnej dezintegracji – doznaje śmierci kulturowej. O tej jakże odpychającej twarzy wojny literatura nie mówi zbyt wiele – a właściwie: mówi o niej zbyt rzadko.

Starożytni Grecy znali pojęcie andrapodismos – miastobójstwa. Była to wyjątkowo barbarzyńska praktyka polegająca na fizycznej likwidacji pokonanej polis, miasta-państwa. Zrównywano je z ziemią, ludność sprzedawano w niewolę, a miejsce, gdzie stało, zaorywano. Tak postąpił Aleksander Macedoński z Tebami, zostawił tylko świątynie i dom Pindara (gdyż był miłośnikiem poezji). Tę bestialską praktykę stosowali też Rzymianie: przypomnijmy choćby los Kartaginy (przestało istnieć tak miasto, jak naród) i, parę wieków później, Jerozolimy, zniszczonej do fundamentów na rozkaz Wespazjana.

Andrapodismos wróciło w oświeconym wielu XX. Próbowali je zastosować Niemcy wobec Warszawy po powstaniu. Potem to samo spotkało niemieckie miasta na wschodzie (z Koenigsbergu został tylko kościół z grobem Kanta, gdyż Rosjanie kochają filozofów). Ten grecki termin oznacza w istocie rodzaj „miejskiej apokalipsy”. Doświadczył jej także w 1945 roku Wrocław.

Wydawałoby się, że w XXI wieku podobnie bestialskie i antyludzkie czyny nie będą już miały miejsca. Niestety, mają miejsce – najpierw w miastach, miasteczkach i wsiach Syrii, teraz: Ukrainy. Doświadczenia obu wojen światowych i obietnice „nigdy więcej” okazały się nic niewarte.

Dylogia monodramatyczna Kobiety z Breslau nawiązuje do dramatu Eurypidesa Trojanki, chyba pierwszego w dziejach dzieła literackiego zajmującego się wojennymi wypędzeniami – bohaterki – Hekabe, Kasandra, Andromacha – przebywają na polu nieopodal zdobytej Troi, czekając na uprowadzenie w niewolę przez zwycięskich Greków. To wyjątkowy w literaturze antycznej obraz przeżyć kobiet – w ówczesnym patriarchalnym społeczeństwie istot ewidentnie niższych od mężczyzn – którym na głowy wali się cały dotychczasowy świat: zabito oto ich mężów, dzieci, na koniec ich miasto zostaje obrócone w ruinę, a one mają być wywiezione w nieznane. Branki ocaliły co prawda życie – ale i zarazem je straciły, gdyż ich życiem i światem była Troja. Poza nią jest tylko ból i rozpacz po tym, co przepadło, i strach przed losem niewolnic w dalekich krajach, który je czeka.

W tej złożonej z dwóch monodramów dylogii nowożytnymi Trojankami są mieszkanki Breslau, miasta, które w 1945 roku podzieliło los grodu Priama, stając się wzorcową wręcz ofiarą dwudziestowiecznej wersji andrapodismos. Los ocalałych Niemek jest zdumiewająco podobny do pojmanych przez Greków w niewolę mieszkanek zniszczonej Troi. Doświadczenie zagłady miasta/kraju i wypędzenia okazuje się bowiem uniwersalne i – niestety – zawsze towarzyszy i będzie towarzyszył ludzkości. Nowi wypędzeni i nowe „Trojanki” przybywają do nas z Ukrainy – ze swoimi traumami, poczuciem wykorzeniania i egzystencjalnej katastrofy.

Ten tekst jest dramaturgicznym uzupełnieniem – ale i zarazem formalnie samodzielnym utworem – powieści Wypędzony (Erica, 2012) napisanej przez autora, swego rodzaju dramaturgiczną glossą do przedstawionej w powieści historii – dziejów młodego oficera AK Jana Korzyckiego, który przybywa do Wrocławia w czerwcu 1945 roku, uciekając przed UB. W powieści występują wrocławskie Niemki: Netta Mueller, wdowa po mistrzu kominiarskim, oraz jej córka Renate, jako postacie drugoplanowe. Teraz wystąpią jako autonomiczne bohaterki-narratorki, by opowiedzieć swoją wersję końca niemieckiej Troi, Breslau – oraz ich dotychczasowego świata. Będzie to opowieść matki i córki doświadczających wypędzenia. Nowożytnych Hekabe i Kasandry.

Autor prezentowanej dylogii nie mieni się być równym Eurypidesowi, ale widzi pewne podobieństwo sytuacji – grecki dramaturg, potomek Achajów, zdobywców Troi, oddał swoim dziełem sprawiedliwość mieszkańcom (kobietom!) zgładzonego niegdyś przez jego przodków miasta, opowiadając ich historię. Taka jest powinność literatury – zawsze stać po stronie „poniżonych i bitych”Z. Herbert, Przesłąnie Pana Cogito [w:] tenże, Wiersze zebrane, Kraków 2008, s. 439–440.[1]. Nasza współczesność do tego szeregu „Trojanek” dorzuciła nowe postacie, kobiety uciekające z dziećmi z Ukrainy, po raz pierwszy od lat 40. W XX wieku Europa doświadcza tak wielkiej tragedii wypędzenia – gdyż ta ucieczka to zarazem wypędzenie. Los ukraińskiego Mariupola, miasta zabitego przez oblężenie, w zdumiewający i zarazem przerażający sposób przypomina koniec Breslau w 1945 roku. Historia bowiem wciąż się powtarza, za każdym razem tak samo tragicznie, i za każdym razem najwyższą cenę płacą najsłabsi i najmniej winni. O tym jest ta teatralna opowieść.

Netta

(Wrocław, jesień 1945 roku, początek masowego wysiedlania niemieckich mieszkańców. Netta Mueller, kobieta w wieku czterdziestu kilku lat, z siwiejącymi już włosami, czeka w swoim mieszkaniu na komisję wysiedleńczą. Siedzi przy stole, ubrana do podróży, w długi płaszcz z grubego sukna, na stopach męskie buty, grube skarpety pod kolana, na głowie wełniana chusta. Obok krzesła dwie poobijane tekturowe walizki, na stole waza oraz talerz, łyżka, obok koszyk z chlebem i gotowanymi jajkami. Kobieta je zupę, co chwila przerywa, czujnie nasłuchuje. W tle komoda z porcelanową zastawą – duży dzbanek, filiżanki. Obok drzwi prowadzące do korytarza.

 

W kamienicy trwa akcja wysiedleńcza: w tle słychać tupot kroków, bieganie, trzask otwieranych drzwi, także walenie w nie, rozlegają się stłumione głosy po polsku i niemiecku, czasem krzyki, rumor wyważanych drzwi).

 

(Słychać szczególnie ostry trzask otwieranych drzwi, Netta wzdryga się, rzuca łyżkę, podrywa z krzesła i patrzy z niepokojem za siebie, do wnętrza mieszkania. Z zewnątrz dobiegają przytłumione, zniekształcone głosy, szuranie przestawianych przedmiotów. Kobieta, uspokojona, siada na krześle).

 

Nie, to po Achenbachów. Jak oni sobie dadzą radę, z trójką małych dzieci, w takie zimno… Buchholz mówił, że podstawiają dla nas wagony dla bydła, bez żadnych wygód, bez piecyków. To nawet rozumiem, ludzie są dziś jak bydło, przeganiani z kąta w kąt.

 

(słychać ostre trzaśnięcie drzwiami, Netta ponownie się wzdryga, zdjęta mimowolnym strachem)

 

A mogliby jak tamtych, do dołu. A potem zasypać i koniec. Ale nie, oni są miłosierni. Zabiorą nam tylko domy i kraj. Bo to już nie jest nasz kraj. Mówią, że tu jest teraz Polska, a nasz kraj jest na zachodzie, za Odrą, za Nysą. Nasz Schlesien to już nie Niemcy. Mówią, że wracamy do ojczyzny. Bo my, Niemcy, jesteśmy złymi ludźmi, a w Polsce nie miejsca dla złych ludzi.

 

(słychać ostry krzyk „Raus! Schnell!” i tupot nóg człowieka zbiegającego po schodach, Netta zamiera w bezruchu i dłuższą chwilę nasłuchuje)

 

Tak, my, Niemcy, jesteśmy złymi ludźmi. Tak nam teraz mówią. Rosjanie i Polacy… Tak, zwłaszcza Polacy. Ci sobie nie żałują. Krzyczą nam w twarz, że ich mordowaliśmy, że wszyscy jesteśmy zbrodniarzami. (szyderczo) Tak, mordowałam ich. Razem z Reni ich mordowałyśmy.

 

(milczy, podnosi łyżkę do ust, ale nie je, odkłada ją do talerza)

 

Ja nawet swoich dzieci nie biłam. Bicie to grzech. Nawet kiedy Martin był niegrzeczny, to tylko tłumaczyłam, że źle się zachowuje… Jezus kazał kochać ludzi. Wszystkich, bez wyjątku, nawet takich nędzarzy, jak ci, których widziałam wtedy na Sternstrasse. Więźniowie Rzeszy, wielu, może ze stu, szli kolumną, w łachmanach, chwiali się, jakby bez sił, w twarzach nie mieli kropli krwi… jeden się potknął i upadł, a wtedy żołnierz ze straży zaczął go bić… uderzył nie raz, nie dwa, nie przestawał, bił go nadal, tłukł strasznie kolbą, a ten nieszczęśnik tylko zasłaniał głowę i kulił się jak dziecko… Krzyknęłam głośno i dopiero wtedy żołnierz przestał. Obok na trotuarze stał fryzjer Hopke, znałam go, bo Gottlieb do niego chodził się strzyc, i ten Hopke śmiał się, jak żołnierz bił i poczęstował tego żołnierza papierosem, a potem pokazał na człowieka na ziemi i zagiął palec, jakby naciskał cyngiel…

 

(z boku dobiega huk otwieranych kopniakiem drzwi, brzmi to jak wystrzał, kobietą wstrząsa dreszcz)

 

Powinnam tu umrzeć… Za długo żyję, ale co zrobić, Bóg dał mi dużo życia i zdrowia. Za dużo. Czasem myślę, że to taki dar, za Gottlieba, który umarł, gdy Renate miała zaledwie roczek. Dla moich dzieci musiałam być ojcem i matką. Dobrze się sprawiłam, niczego im nie brakowało. Wychowałam ich po katolicku, na dobrych ludzi. Zawsze im powtarzałam, żeby nie krzywdzili innych, bo tak już jest ten świat urządzony, że krzywda prędzej czy później do nich wróci. A potem nastał Hitler i na początku było nawet dobrze, przestali się wreszcie bić z komunistami na ulicach, ale po paru latach wszyscy zaczęli mówić o wojnie. Nie chciałam jej, bałam się o syna, że wezmą Martina do wojska. Ale wojna przyszła i musiał iść na front. A ja nic nie mogłam zrobić! Tylko się modlić, aby nie zdarzyło się to najgorsze. Kiedy odjeżdżał, kazałam mu przysiąc, że nie będzie zabijał niewinnych… Nic więcej nie mogłam zrobić. Ale czy to znaczy, że jestem złym człowiekiem?

 

(przerywa i patrzy w talerz, jakby tam szukała odpowiedzi)

 

Dokąd wtedy prowadzili tych więźniów i co się z nimi stało? Wielu teraz mówi, że nie wiedziało… ale ja wiedziałam. Od Martina. Ledwo go poznałam, kiedy przyjechał z Rosji na urlop, wychudzony, ponury, taki zgorzkniały, taki jakby spalony, czarny, a przecież to był taki wesoły chłopak, ten mój synek. A teraz jakby go jakaś czarownica odmieniła, przy kolacji mało co mówił, tyle, że wcale nie jest tak ciężko i ma dobrych kolegów w kompanii. Ale zbyt dobrze go znałam, nie mówił wszystkiego, nie chciał mnie martwić. Dlatego, jak wieczorem zamknął się z Reni w pokoju, poszłam posłuchać. On się zawsze jej ze wszystkiego zwierzał, jak to brat siostrze. Rozmawiali dość cicho, ale przyłożyłam ucho do szpary w drzwiach i dobrze słyszałam. Martin mówił powoli, często przestawał, jakby brakowało mu słów. Mówił o tym, co widział na wschodzie. O tych wszystkich okropnościach. O wielkich głębokich dołach, nad którymi stawali w rzędach Żydzi, a żołnierze SS ze specjalnych grup, nazywał je Einsatzgruppen, strzelali do nich z karabinów maszynowych, a on z kolegami pilnował, żeby nikt nie uciekł. Tak się działo w wielu miejscach. Do tych dołów wpychano kobiety i dzieci, starych, młodych, setkami, tysiącami, a oni tak strasznie krzyczeli, kiedy esesmani zaczynali strzelać. Reni prosiła, żeby przestał, żeby już więcej nie mówił, ale on nie przestawał, mówił wciąż o nowych zbrodniach, o wioskach, w których ludzi palono żywcem w stodołach, o chatach z kobietami i dziećmi, do których żołnierze wrzucali granaty… tak mówił, granaty na dzieci…

 

(chowa na chwilę twarz w dłoniach)

 

Nie przestawał, wciąż mówił o tym, co widział, jakby chciał to z siebie wreszcie wyrzucić, wyspowiadać się… powiedział, że w czasie podróży do Breslau pociąg stanął w Warszawie, miał kilka godzin i postanowił się przejść, zobaczyć kawałek miasta, bardzo był go ciekaw… powiedział Reni, że gdyby wiedział, co zobaczy, nie ruszyłby się na krok z wagonu. Szedł przez miasto i dotarł w okolicę mostu. Stało tam trzech żandarmów, jeden trzymał za kołnierz małego, może pięcioletniego chłopczyka w nędznym, połatanym ubranku… dwaj pozostali zatrzymali jakiegoś mężczyznę, który tamtędy przechodził. Martin nie mógł uwierzyć w to, co widzi i słyszy, ale stał wystarczająco blisko i nic mu nie umknęło. Żandarmi chcieli, aby mężczyzna zrzucił chłopca z mostu do rzeki, małą żydowską wesz, tak krzyczeli. On nie chciał, wzbraniał się, ale zagrozili mu bronią. Jeden z żandarmów wycelował do niego z karabinu, wtedy ten człowiek złapał dzieciaka za kark, jak jakiegoś psa i przerzucił przez barierę… nawet nie było słychać plusku, to był wielki, wysoki most nad wielką rzeką. Martin mówił to jakimś strasznym, obcym, zimnym głosem, aż mnie dreszcze przechodziły. Wreszcie zamilkł i słyszałam tylko ich ciężkie oddechy. A potem powiedział, ten mój pobożny syn, że Niemcy będą musieli za to wszystko zapłacić, chyba że Boga nie ma…

 

(na korytarzu rozlega się tupot wielu pośpiesznych kroków, jakby przepędzano kilkuosobową grupę, słychać płacz dziecka, Netta słucha z niepokojem na twarzy)

 

Achenbachowie… więc to jest nasza zapłata, kara za te okropności, kielich goryczy, który musimy wypić. Bóg istnieje, Martinie.

 

(milczy z zamkniętymi oczyma, jakby się w myślach modliła, potem żegna się szeroko krzyżem i po chwili próbuje znowu jeść, ale w końcu odsuwa od siebie talerz)

 

Doktor Bratmann też miał takiego synka… i dwie córeczki, bliźniaczki, rok starsze, ładniutkie jak aniołki. Mieszkali tu niedaleko, na Hedwigstrasse. Często widziałam, jak szli całą rodziną na spacer do parku, żona też była ładna i taka szykowna, jakby z żurnalu wycięta. Miał gabinet, dobrze leczył, szczególnie do dzieci miał rękę, ludzie go chwalili, chodziłam do niego z Martinem i potem z Reni. Ale od czasu, kiedy nastał Hitler, już nie chodziłam… bo okazało się, że doktor Bauman nie jest już dobrym lekarzem, w ogóle Żydzi nie są dobrymi ludźmi. Tak mówili w radio i pisali w gazetach. Coraz rzadziej widywałam go na spacerze, innych Żydów też przestawało się widywać, tak jakby bali się wychodzić z domów… to działo się po tych napadach, w gazetach pisali o nocy kryształowej, tyle szyb w żydowskich sklepach natłukli, podpalili też synagogę na Stadtgraben. No i te ławki, z napisem „Für Juden verboten”. Żydom już nie wolno było na ławce usiąść. Widziałam pewnego razu na Hindenburgplatz grubą kobietę, Niemkę, jak siedziała sobie na takiej, a obok jej pies, nieduży pinczer. Przechodził tam żydowski mężczyzna, z córeczką, może sześcioletnią, i mała prosiła go, żeby usiąść na ławce, bo się zmęczyła… i ten biedny ojciec długo jej tłumaczył, że nie mogą usiąść na ławce, prawo tego zabrania. Że piesek może, a ona nie, tak postanowił Herr Hitler. Gruba Niemka słyszała to i roześmiała się z takim zadowoleniem. Patrzyłam i nie mogłam zrozumieć, jakim sposobem dobro narodu niemieckiego ma zależeć od niesiadania żydowskich dzieci na ławkach, a psy mają większe prawa niż ludzie. Później było jeszcze gorzej. Jak się zaczęła wojna, to Bratmannów przestałam w ogóle widywać, podobno się przeprowadzili, a potem wyjechali z innymi na wschód. W ramach deportacji. Tak mówił Hopke i śmiał się, mówił, że wtedy, w listopadzie czterdziestego pierwszego, wywieźli wielu Żydów z Breslau, i że wreszcie na wschodzie będą mieli okazję uczciwie popracować, bo do tej pory to tylko żerowali na uczciwych Niemcach. Mówili potem na mieście, że wywieziono tysiące i nikt nigdy nie napisał, żadnego listu ani kartki, nic… Co się z nimi stało? Trafili do tych dołów, których pilnował Martin?

 

(chowa twarz w dłoniach, zdławionym głosem)

 

Czy mój syn tam był, kiedy strzelali do doktora i jego rodziny? (odkrywa twarz) Jego też wtedy zabili, bo ten, który wrócił, nie był już moim ukochanym dobrym Martinem! Oddałam im zdrowego, wesołego, dobrego chłopaka a wrócił jakiś półtrup… a potem nie wrócił wcale. Przysłali tylko kartkę, że poległ za Führera i ojczyznę, gdzieś na Białorusi. Dziś myślę, że Martin miał rację i Bóg karze nas za to wszystko. Jego ukarał pierwszego.

 

(znowu słychać tupot wielu nóg na schodach i surowy, twardy męski głos: „Teraz bierzemy tych spod siódemki. Tylko się nie patyczkować! Pilnować norm, dwie sztuki klamotów na łebka i wek!”. Netta, zaniepokojona, zrywa się zza stołu i chwyta za walizki. Stoi wyprostowana, z przestraszoną twarzą, ale odgłosy kroków cichną. Oddycha z ulgą, odstawia walizki i zaczyna chodzić wokół stołu)

 

Teraz przyszła nasza kolej. Tak mówił profesor. Zapłaci całe miasto, całe Schlesien. Nie będzie Niemców w Breslau ani samego Breslau. Wszystkich wywiozą, takie są decyzje. Trzy dni temu przynieśli mi pismo, wszystkim na tej stronie Piastenstrasse przynieśli, druga strona będzie wysiedlana później. Mogę zabrać dwie walizki, reszta rzeczy ma pozostać w mieszkaniu w stanie nienaruszonym. Mają zostać dla Polaków. Moje meble, na które tak ciężko z Gottliebem pracowaliśmy, mają być dla Polaków… a są dobre, z dębowymi blatami, znajomy stolarz robił i się przyłożył. Sto lat posłużą… (z goryczą) Polakom.

 

(podchodzi do komody i dotyka jej z czułością, głaszcze blat i półki)

 

Piękna, pakowna, dobrze mi służyła. Pierwszy mebel, jaki wspólnie kupiliśmy z Gottliebem. O takiej marzyłam, gdy chciałam z Petersdorfu do Breslau, do lepszego życia. No i w końcu się udało, gdy Marta, siostra, wyszła za mąż i w domu zrobiło się tłoczno, bo zaraz pojawiły się dzieci. Trzeba się było wynieść. Nauczycielka, pani Hauke, życzliwa kobieta, wyrobiła mi miejsce na służbie u dawnego znajomego, magistralnego urzędnika w Breslau, Herr Lemkego, miałam się zająć jego dziećmi i pomóc w kuchni i przy sprzątaniu. Nawet nie było źle, zarobek dobry i robota znośna, ale pan domu coś za często się za mną oglądał… na szczęście poznałam Gottlieba, przez koleżankę, służącą z sąsiedniego domu. Od razu mi się spodobał, wysoki, poważny, z zakręcanym zawadiacko wąsem. Nie przeszkadzało mi, że trochę mu ramię opadało, od wojennej rany, na wielkiej wojnie walczył we Francji. Ale ręce miał sprawne, pracował jako mistrz kominiarski, prezentował się godnie, jak to człowiek z szanowanym fachem. Też mu się spodobałam, a że szukał żony, to sprawy potoczyły się szybko, tym bardziej że mój pracodawca patrzył na mnie coraz bardziej łakomie… Wymówiłam służbę i zaraz był ślub, w Breslau, u świętego Maurycego.

 

(bierze z komody elementy porcelanowego serwisu, filiżanki, cukiernice, talerzyki, przygląda się im i czule dotyka, jakby się z nimi żegnała)

 

To od siostry i szwagra, wykosztowali się, z wdzięczności, bo nie chciałam nic z rodzinnej gospodarki, żadnego posagu, a i przekonałam Gottlieba, żeby nic nie brać i nie sprzedawać ziemi po rodzicach, której i tak nie ma za dużo, jak to w górach. No to w zamian dali mi ten serwis. Prawdziwy miśnieński, musieli wziąć pewnie pożyczkę. Mam naprawdę kochającą siostrę.

 

(trzyma w ręku jedną z filiżankę, przygląda jej się uważnie, po czym kładzie ją na stole, podchodzi do jednej z walizek i też ją kładzie obok na stole)

 

Może chociaż jedna by się zmieściła.

 

(otwiera walizkę, coś próbuje w niej przekładać, po chwili kręci głową z rezygnacją)

 

Nie wejdzie, pokruszy się. A wolno tylko dwie walizki, nic więcej. Czy można spakować swoje życie do dwóch walizek?

 

(zamyka walizkę i zestawia ją z powrotem na podłogę, chwyta za drugą, podnosi, ale ostatecznie rezygnuje i odstawia z powrotem podłogę. Bierze ze stołu filiżankę i przygląda się jej uważnie. Potem ujmuje ją mocno, jak kamień do rzutu, unosi dłoń i rozgląda się wokół, jakby szukała ściany odpowiedniej do roztrzaskania ciśniętej filiżanki. Po chwili jednak rezygnuje i odstawia filiżankę na stół, siada na krześle)

 

Nie, nie tak. To nie po chrześcijańsku. Może będzie tu mieszkała rodzina z dziećmi i te dzieci będą chciały pić mleko z mojej filiżanki. Nie wolno krzywdzić najmniejszych, tak mówił Jezus. A ci przyjeżdżający z Polski nic nie mają, poza tym, co na grzbiecie. Ta przeklęta wojna, której się bałam i której nie chciałam, ograbiła ich ze wszystkiego. Niech więc mają moje filiżanki. Martin pewnie by powiedział, że tak będzie sprawiedliwie.

 

(podnosi się, bierze filiżankę, odnosi do komody i przez dłuższą chwilę porządkuje serwis, ustawiając naczynia, po czym odstępuje i przygląda się swemu dziełu)

 

Niech mają na nowe życie. Oby tak szczęśliwe, jak moje z Gottliebem.

 

(siada przy stole i przez chwilę z uwagą nasłuchuje, ale w kamienicy panuje cisza)

 

Pewnie zaraz wrócą, nie zapomną o nikim, są dokładni… Z Gottliebem byłam naprawdę szczęśliwa. Dobrze mi koleżanka męża wybrała, był naprawdę dobrym człowiekiem, ten mój pan Mueller. Nie pił, nie bił, zarobek do domu przynosił, mówił do mnie „kochana Netto” albo „skarbie”. Dobrze nam ze sobą było, tylko że on tak szybko umarł. Lekarz mówił, że przez wojnę, płuca miał słabe, od gazu, którego się w Szampanii nałykał. No i umarł, plując krwią, nawet Reni nie zdążyłam od piersi odstawić. Zostałam młodą wdową z dwójką dzieci, ale się nie dałam, Bóg dał mi parę zdrowych rąk i chęć do roboty. Ciężko było, bo bez chłopa zawsze jest ciężko, ale wydoliłam, dzieci odchowałam. A bieda była straszna, zwłaszcza po roku trzydziestym. Prawdę mówiąc, gdyby nie Marta, która mi z Petersdorfu przysyłała worki ziemniaków, a jak pojechałam w odwiedziny, to nigdy bez kosza z masłem i boczkiem nie wracałam, byłoby naprawdę źle. Dobra siostra to skarb.

 

(rozlegają się kroki, blisko, jakby tuż za ścianą, potem szuranie ciągniętych po podłodze przedmiotów – patrzy w tę stronę z niepokojem, ale słychać jeszcze kilka stuknięć i zapada cisza)

 

W tych czasach coraz częściej słyszało się o Hitlerze. Gottlieb, kiedy jeszcze żył, patrzył na niego podejrzliwie. Mówił, że przez niego może wybuchnąć nowa wojna, bał się tego. Ale on tak pięknie mówił o Niemcach, o tym, że skrzywdzono, poniżono nasz naród i że zasługujemy na lepszy los, bo jesteśmy lepszej krwi. I że kocha Niemcy nad życie i zrobi wszystko, żebyśmy odzyskali godność i siłę. Chodziłam wraz z innymi sąsiadami do pana Rose, on miał radio i słuchał przemówień Führera, jak zapewniał, że narodowy socjalizm to nadzieja i przyszłość Niemiec, a wszyscy wokół potakiwali. Bo ludzie byli bardzo złaknieni nadziei, zwłaszcza tu, w Breslau, gdzie żyło się gorzej niż przed wojną. Hitler obiecywał, że to zmieni, z jego słów biła wiara w przyszłość, w odnowę kraju, żaden ksiądz tak nie potrafił powiedzieć kazania, jak on mowę, taki był przekonujący. Aż dreszcze przechodziły, widziałam, jak niektórzy płakali, a i ja miałam łzy w oczach. Nikt przedtem tak nie potrafił nas podnieść na duchu i przekonać, że jeśli mu zawierzymy i pójdziemy za nim, to czeka nas lepsza przyszłość, a Niemcy znów będą wielkie. Uwierzyliśmy mu. Tak po prostu.

 

(milknie i patrzy w zamyśleniu przed siebie)

 

Tak nastały nowe czasy. Miasto bardzo szybko stało się czerwone od flag ze swastyką, wisiały wszędzie, długie, wielometrowe, od dachów po chodniki. Tylko ta swastyka mi się nie podobała, taki połamany krzyż, czułam, że jest w tym coś bezbożnego. Choć nasi kapłani popierali Hitlera, i arcybiskup Bertram też… skoro flagi wisiały na katedrze, to widocznie nie było w nich nic bezbożnego, nie mnie o tym sądzić, ledwo się na katechizmie wyznawałam. Całe Breslau z radością przywitało nową władzę, cóż ja, prosta kobieta z prowincji, mogłam o tym myśleć? Zwłaszcza że widziałam dookoła same rozjaśnione twarze, a kiedy Hitler przyjechał z wizytą, to wielu płakało ze szczęścia. Co prawda mówiło się, że ten i ów, socjalista czy komunista, znikał bez śladu, a Żydzi wyjeżdżali, ale tłumaczyłam sobie, że to polityka i Führer wie, co robi. Tak wszyscy mówili, że musimy się podporządkować, bo on wie, co robi, bo chodzi o wielkość Niemiec. Więc milczałam, jak inni, ale Martina do Hitlerjugend nie posłałam. Jakoś nie mogłam, wolałam, żeby przystał do katolickiego stowarzyszenia młodzieży. Ale je potem rozwiązano, dla dobra wielkich Niemiec, jak mi to pan Rose wytłumaczył. Trzeba zawierzyć Führerowi, tak mi mówił. Dziś myślę, że to był jednak błąd, tak zawierzyć we wszystkim jednemu człowiekowi.

 

(słychać tupot nóg i walenie w drzwi, krzyk po niemiecku:Öffnen! Schnell zu öffnen!”, Netta wzdryga się przestraszona, słychać kobiecy szloch, trzask zamykanych drzwi i zapada cisza)

 

Wyszło na to, że Gottlieb miał rację. Bo choć na początku się polepszyło, zapanował porządek, było więcej pracy, wojna w końcu przyszła. Chociaż wydawało się, że los Hitlerowi i Niemcom sprzyja, przecież i Austria, i Kraj Sudecki przeszły do nas bez wojny… i wydawało się, że i z Polską się uda, tak mówił pan Rose, że Polacy ustąpią i znowu Führer dostanie, co chce, a co nam, Niemcom, się słusznie należy. Ale nie ustąpili i pierwszego września rano dowiedziałam się, że stało się. Podobno to Polacy na nas napadli, tak twierdził w radio Hitler. Pamiętam, że wielu, nie tylko pan Rose, cieszyło się, że wreszcie pokażemy tym butnym Polaczkom, gdzie ich miejsce, a gdy przyszły wieści z frontu, że wygrywamy, wpadali w rodzaj szału, podnosili te ręce do góry i krzyczeli w kółko „Heil Hitler” i „Sieg Heil”. Tylko ten profesor z góry, Baumann, się nie cieszył. Patrzył na tych radujących się z poważną, jakby smutną miną, milczał, jedynie kręcił głową, z taką jakby rezygnacją. Ja nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć, Bóg zabrania zabijać, na szczęście Martin był za młody na wojsko, myślałam, że to potrwa kilka miesięcy, rok najwyżej i się skończy, zanim go wezmą. Tak mówili różni ludzie, w gazetach wciąż pisali o rychłym, ostatecznym zwycięstwie… ale się nie skończyło, przeciwnie, ciągle się zaczynało w nowych krajach, w końcu i Martin poszedł w czterdziestym drugim. Mój kochany synek, tak podobny do Gottlieba. Jak się dowiedziałam, że wysyłają go do Rosji, to poczułam, jak ze strachu coś w środku we mnie się obrywa, tak zabolało. Do Breslau przywozili rannych, sama widziałam na dworcu, jak ich wyładowują z pociągu, setki młodych mężczyzn w pokrwawionych bandażach, bez rąk, bez nóg… a skoro tylu jest rannych, to ilu ginie? Dopiero wtedy, gdy patrzyłam na to całe cierpienie, zrozumiałam, czego bał się Gottlieb. I zaczęłam bać się o Martina. Kiedy widziałam tych pokaleczonych żołnierzy, przypomniałam sobie, co mi kiedyś, dawno, powiedział ten mój mąż nieboszczyk. O wojnie. O tym, że ludziom wydaje się, że to oni panują nad wojną, że w każdej chwili będą mogli ją skończyć, tak łatwo, jak zaczęli. A to nieprawda, mówił, wojna jest jak wściekły pies, który urywa się z uwięzi, kąsa wszystkich bez wyboru i nie da się nad nim zapanować. I gdy patrzyłam na zaschniętą krew, na bandaże na kikutach, na poczerniałe twarze naszych żołnierzy, zrozumiałam, że znaleźliśmy się w szponach takiej wściekłej bestii. A Martina wysłali prosto w jej rozwartą paszczę.

 

(zadziera głowę, ponieważsłychać dobiegające z góry szuranie, jakby ciągnionego po podłodze ciężkiego kufra)

 

Jakby od Bergów… mają dużo sreber, czasem wzywali mnie do pomocy przy czyszczeniu, bo ich służąca nie dawała rady, tyle tego nazbierali. Myślą, że Polacy pozwolą im zabrać takie skarby? Niech próbują, kombinują, tylko im zaoszczędzą szukania. Durne burżujstwo, jak mawiał Gottlieb.

 

(prycha szyderczo, ale zaraz poważnieje)

 

Czy myślałam wtedy, gdy patrzyłam na tych żołnierzy okaleczonych na wschodzie, że tak się to skończy? Że wschód, który mieli zwalczyć i zwyciężyć, przyjdzie za nimi i zabierze nam wszystko, nie tylko srebra? Nie, nawet mi to w głowie nie postało, myślałam tylko o Martinie, że właśnie kończy osiemnaście lat i pewnie zaraz go wezmą. I trafi w szpony oszalałej, wściekłej bestii. I że może nie mieć tyle szczęścia, aby wrócić rannym, ale żywym. Bo wielu nie wracało, matki na Piastenstrasse i na wielu innych ulicach w dzielnicy dostawały coraz więcej zawiadomień. Kiedy go odprowadziłyśmy z Renate do bram koszar, gdzie mu się kazali zgłosić, modliłam się gorąco, aby dobry Bóg oszczędził mojego ukochanego syna… i jak przyjechał na urlop, myślałam, że to pomyślny znak, może wróci z tej wojny cały i zdrowy, nie wszyscy przecież giną, Gottlieb jakoś się na poprzedniej uchował… ale kiedy usłyszałam, jak opowiadał Renate, co się tam dzieje…

 

(chowa na chwilę twarz w dłoniach)

 

Jak wrócił na front, to już tylko czekałam na zawiadomienie… tak, modliłam się, codziennie, ale bez wiary… bez wiary, że On słucha. Bóg ze wściekłą bestią wojny nie ma nic wspólnego, tak mówił Gottlieb. Głuchnie na wszelkie błagania i pozwala jej szaleć. A rachunek muszą zapłacić ludzie. Wreszcie w lipcu czterdziestego czwartego przyszedł listonosz… nawet nie musiał nic wyjaśniać, wiedziałam, że nastąpił czas płacenia długów. I Martin zapłacił. I wcale nie był to koniec. On tylko zapłacił pierwszą ratę.

 

(wzdryga się, jakby przeniknięta przez dotkliwy ziąb)

 

Reszta zaczęła płacić jeszcze zimą. W styczniu upadł front na wschodzie i gauleiter Hanke nakazał ewakuację miasta, wszyscy zbędni na wojnie cywile mieli opuścić Breslau. Mimo że od wielu dni panował siarczysty mróz, po dwadzieścia stopni, kazał się zabierać w drogę. Jak każą to każą, ordnung muss sein. Ubrałyśmy się z Renate najcieplej, jak się dało i poszłyśmy przez Kaiserbrücke w stronę Haupt Banhoffu, ale jak zobaczyłam ten skłębiony tłum przed wejściem na dworzec, od razu zrozumiałam, że na pociąg ewakuacyjny nie mam co liczyć. Zresztą ludzie mówili, że pierwszeństwo ma wojsko, cywilów odpychają od wagonów. Potem przyszedł rozkaz, aby iść pieszo na południe, na Kanth i Schweidnitz. W takim mrozie, w nocy! Na dodatek zaczął padać śnieg, wiało, drogi były oblodzone, ledwo dało się nimi iść, a ludzie targali walizy, bo przecież mieli jechać pociągiem. Ale szłyśmy, ślizgając się na lodzie, szczękając zębami, trzęsąc się z zimna, inni też szli, starcy, kobiety, wiele z dziećmi przy piersiach. Te dzieci zaczęły płacić jako pierwsze, wiele kobiet z powodu niedożywienia nie miało pokarmu i niosły dla niemowląt mleko w butelkach. Ale ten mróz był naprawdę straszny i to mleko im zamarzało, nawet jeśli je trzymały przy ciele. I te głodne dzieci też zaczęły zamarzać, mróz przenikał przez najgrubsze koce, jakim je matki owijały. I one tak szły, w siekącym śniegu, bo jak tylko minęliśmy Krietern i wyszliśmy za rogatki, zaczęła się zamieć, z tymi zamarzniętymi niemowlakami w ramionach. Widziałam potem, jak żołnierze wyrywali im te pakunki z małymi trupkami i wrzucali na pakę ciężarówki… prawie zapełnioną… wiele było tych ciężarówek.

 

(chowa twarz w dłoniach, zrywa się zza stołu, robi kilka kroków w stronę drzwi, jakby chciała wybiec z mieszkania, ale się opanowuje i wraca za stół, siada na krześle)

 

Potem mi profesor tłumaczył, że te pomarznięte dzieci to straszna moneta, jaką naród zapłacił za zbrodnie niemieckie. Za te wszystkie żydowskie zabite przez esesmanów. I polskie, i rosyjskie, i ukraińskie… bo zabijano wszystkich, których uznano za wrogów Rzeszy, bez różnicy. Tak, wtedy, w tej szalejącej zamieci pełnej krzyków zrozpaczonych matek zrozumiałam, że wściekła bestia wojny przybyła do Breslau, aby tym razem pastwić się nad nami. Była jak Królowa Śniegu, zamieniała ludzi w sople lodu, nie tylko niemowlęta. Szłyśmy z Renate z większą grupą i początkowo ludzie dawali radę, ale po godzinie marszu ci starsi, słabsi, zaczęli ustawać… i zostawali w tyle, na poboczu, siadali na walizkach, jakby czekali na podwózkę. Ale żadnych samochodów nie było. I tak zostawali za tymi, którzy jeszcze mogli iść, znikali w zamieci. Tuż obok nas szła matka z dwójką dzieci, może pięcioletnim chłopczykiem i starszą córką, targała dwie wielkie walizy, jedną zostawiła, jeszcze nim wyszliśmy z Krietern. Drugiej zostawić nie chciała, pewnie zapakowała do niej jedzenie. Szło jej się coraz gorzej, zwłaszcza że chłopczyk szybko się zmęczył i domagał się, żeby go wzięła na ręce. Wzięła go, ale przeszła może ze sto metrów i całkiem ustała. Dowlokła się do przydrożnego drzewa i tam usiadła, na tej walizie, z przytulonymi do boków dziećmi… podeszłam do niej z Renate i tłumaczyłyśmy, żeby natychmiast wstała, bo siedzenie w tak straszny mróz to pewna śmierć. Nic nie mówiła, tylko patrzyła przed siebie, a twarz miała białą jak śnieg. Nic nie mogłyśmy dla niej zrobić, same ledwo trzymałyśmy się na nogach… wróciłyśmy na drogę i wtedy zrozumiałam, że to ostatni moment, żeby zawrócić do Breslau. Bo za kilometr same ustaniemy jak ta kobieta i będzie po nas, zamarzniemy na śmierć. Odwróciłyśmy się i powlekłyśmy się z powrotem, a ona została pod tym drzewem, w zamieci… wściekła bestia wojny odebrała swoją należność, wyrównywała rachunki. Ten pięciolatek był za tego z Warszawy, wrzuconego do rzeki? A ta dziewczynka za jedną z córek doktora Bratmanna? Kiedy wracałyśmy przez zamieć do Breslau, chciałam zapytać zwolenników Hitlera, pana Rose, fryzjera Hopke, jak się te śmiertelne rachunki mają do wspaniałej przyszłości, którą nam obiecywano?

 

(obejmuje rękoma głowę i kręci nią z uporem, jakby się nie chciała z czymś zgodzić)

 

I to wcale nie był koniec rozliczeń. Breslau miało jeszcze wiele do spłacenia. Lodowa masakra mieszkańców bynajmniej bestii nie nasyciła. Chciała więcej i więcej. A od wschodu nadchodzili Rosjanie.

 

(głośny huk, jakby obalanej szafy, Netta rzuca się pod stół, kuli się i chowa głowę w ramionach – po chwili ciszy słychać podenerwowany męski głos: „Kurwa, uważaj z tą szafą!”, słychać szuranie i trzask otwieranych szuflad. Kobieta uspokaja się, wypełza spod stołu i siada na podłodze, opierając plecami o nogę mebla)

 

Bombardowania zaczęły się jeszcze zanim w lutym zamknęli miasto w oblężeniu. Jak ogłaszali alarm, zbiegałyśmy z Reni do piwnicy, innego schronu nie było. Zaczęli samolotami, praktycznie nie mieliśmy nocy, żeby nie przylecieli. Najpierw było słychać buczenie silników, brzmiały jak żelazne trzmiele, potem spadały bomby, jedna za drugą, coraz głośniej, coraz bliżej, bum, bum, bum (uderza kilka razy pięścią w podłogę), a potem huk rozpadających się domów, w które trafiły. Zamykałam wtedy oczy i wyobrażałam sobie, że idzie ku nam wielka, sięgająca niebios, rozszalała bestia wojny z opowieści Gottlieba, miażdżąca miasto potwornymi stopami. Siedziałyśmy z Reni skulone pod ścianą piwnicy i czekałyśmy, zdrętwiałe ze strachu, aż przyjdzie i do nas. Wiele takich piwnic w Breslau stało się grobami. Niektórych nawet nie odgrzebano, kiedy bomba rozpruwa dom do fundamentów, nie ma już kogo odgrzebywać… dziś myślę, że to cud, ale bomby oszczędziły naszą kamienicę, choć całkiem niedaleko, na Sternstrasse, zburzyły większość domów, z naszego zdmuchnęło tylko połowę dachu i natłukło szyb… A potem Rosjanie dotarli do Trebnitz i zaczęli strzelać do nas z armat. Każde wyjście na ulicę groziło śmiercią, nad miastem nieustannie rozrywały się pociski, siejąc wokół odłamkami. A musieliśmy wychodzić z tej piwnicy po wodę i jedzenie. Najczęściej wychodziła Reni, mówiła, że jest mniejsza i trudniej w nią trafić… chciała mnie chronić, nikogo już poza sobą nie miałyśmy. A oni wciąż strzelali, w dzień z armat, w nocy bombardowali… jak przeszli Odrę i zamknęli oblężenie, strzelali ze wszystkich stron, nieustannie, z wściekłą zajadłością. Przerwy były rzadko, przestawali pewnie, jak im brakowało pocisków. Aż tak bardzo nas nienawidzili. Bo czułam to, jak nas nienawidzą, strasznie nienawidzą. Bo tylko z wielkiej nienawiści można strzelać do kogoś dzień i noc. Dlatego, kiedy Renate wychodziła z piwnicy, modliłam się do Boga, by ją oszczędził… cokolwiek działo się na wschodzie, jakie okropności popełniono, moja córeczka nie miała z tym nic wspólnego, była niewinna! Już zapłaciliśmy swoją część, wziął przecież Martina!

 

(wstaje z podłogi i z powrotem siada na krześle za stołem)

 

Ale czy można się tak rachować z Panem Bogiem? Żądać, by ocalił niewinnych? Przecież nie ocalił, nikogo nie ocalił. Wrzuconych do dołu córek doktora Bratmanna i małej Margarete Adler, która uciekła z naszej piwnicy, bo już nie wytrzymywała zamknięcia i chciała się pobawić na podwórku. Odłamek pocisku rozciął jej głowę na pół, jak tasakiem (pokazuje jak, przesuwając palcem wzdłuż czoła). Tak, wiem, ksiądz by mnie za to nie pochwalił, ale uważam, że Bóg w tych dniach opuścił Breslau i oddał miasto we władanie wściekłej bestii wojny. A ta zabijała wszystkich. Winnych i niewinnych. Chyba że Polacy mają rację, kiedy mówią, że wszyscy Niemcy są winni…

 

(milknie i zaczyna się wsłuchiwać, w domu panuje cisza)

 

Zapomnieli o mnie? Przegapili w tym swoim polnishe wirtschaft?

 

(od góry dobiegają odgłosy kroków i odgłos otwieranych drzwi, męski głos: „Tutaj pusto! Szuflady by trzeba sprawdzić! Może coś zostało”)

 

Nie, nie tym razem, mają dokładne listy. Nie dziś, to jutro, i tak przyszłaby moja kolej. Lepiej jechać ze wszystkimi, z sąsiadami będzie raźniej niż z obcymi. Gdzie my się podziejemy, przecież całe Niemcy są zbombardowane! Jak znajdą tam dla nas dom?

 

(z góry dobiega głośny wybuch śmiechu i stukanie szkła)

 

Śmieją się… może i mają rację. Bo sami też burzyliśmy, jakby było mało bombardowań. Dziś myślę, że to bestia wojny wstąpiła w gauleitera Hankego i kazała mu wyburzyć kawałek Breslau, wszystko wokół Kaiserstrasse i Scheitniger Stern, całą dzielnicę między mostami. Wymyślił sobie lotnisko w środku miasta. Profesor mówił, że to szaleństwo, że żadne samoloty tu nie przylecą, bo je Rosjanie zestrzelą, na szczęście tylko do mnie i Reni tak powiedział, za takie słowa rozstrzeliwali, z oskarżenia o defetyzm. Najbardziej szalone było to, co działo się potem. Przysłani przez Hankego partyjni funkcjonariusze spędzili ludzi z sąsiednich dzielnic do prac rozbiórkowych. Mnie i Reni też kazali się stawić. Zebrały się nas tysiące, nie tylko Niemców, ale i robotników przymusowych. Saperzy wysadzali domy, a nam kazali rozbierać gruzy. Gołymi rękami, nie dano nam żadnych narzędzi. Płakałam, jak widziałam pokrwawione ręce Renate, ale nasi nadzorcy mieli to gdzieś, tylko wrzeszczeli, że kto się będzie uchylał od pracy, to pójdzie pod mur albo na szubienicę… tak, Niemcy mordowali Niemców, za najmniejszy drobiazg, choćby chwilę odpoczynku bez zezwolenia, można było stracić życie. Ale bestii wojny wciąż było mało.

 

(z góry dobiega stukot i szuranie przesuwanych mebli, patrzy z obawą w sufit i przykłada dłoń do ucha, jakby pilnie nasłuchiwała)

 

Jak nadlatywali, najpierw było słychać odległe, delikatne brzęczenie, jakby roju much. Potem takie jakby żelazne buczenie trzmieli. Wtedy rzucaliśmy się do ucieczki, każdy szukał sobie dziury, w której mógłby się schować. Najpierw nadlatywały samoloty szturmowe, straszne, mówili na nie czarna śmierć, te przelatywały szybko, zrzucając bomby. Po nich nadciągały inne samoloty, które nazywaliśmy maszynkami do szycia. Tych baliśmy się najbardziej, bo ich piloci wyłączali silniki i nadlatywali w ciszy, wypatrując celów. Gdy wypatrzą uciekających ludzi, zrzucają na nich bomby odłamkowe i samozapalające się ładunki. A do tego ostrzeliwują wszystko, co się rusza. Tra-ta-ta-ta-ta, tra-ta-ta-ta (uderza w takt dłonią w blat stołu)… skuleni w dołach, słuchaliśmy tego rechotu szalejącej na niebie śmierci, póki nie ucichł. Gdy Rosjanie odlatywali, wypełzaliśmy ze swoich kryjówek, by stąpać po krwi i wnętrznościach tych, którym się tym razem nie udało, ginęły setki ludzi. Na funkcjonariuszach partyjnych nie robiło to żadnego wrażenia, zmuszali nas do pracy, nic ich nie obchodziło, że gruz jest zmieszany z krwią i kawałkami ciał… Myślałam wtedy, że spędzili nas tutaj, żebyśmy sobie wykopali groby. Po tygodniu zmieniono mi przydział, kazano mi pomagać w kuchni przy gotowaniu zupy dla robotników, zostałyśmy z Reni rozdzielone, choć prosiłam brygadzistę, żeby nas nie rozłączać. Nawet nie chciał słuchać. Widziałyśmy się dopiero wieczorem, cały dzień drżałam o jej życie, bo z placu znosili wciąż nowe ofiary, ze strasznymi ranami, bez rąk i nóg, z dziurami na całym ciele… Myślałam wtedy, że jeśli jakimś cudem wytrzymamy do Wielkanocy, to będzie już tylko lepiej… dlaczego tak myślałam?

 

(sięga do koszyka, wyjmuje jajko i zaczyna obierać)

 

Dlaczego myślałam, że bezbożnicy, bolszewicy, którzy zburzyli swoje kościoły, pozwolą nam na spokojne święta? (kręci z niedowierzaniem głową) Gauleiter Hanke nie dał nam wolnego, wszyscy musieli pracować na rzecz zwycięstwa, które jest blisko. Tak pisali w gazetach. A w święta w gościnę przyszła szalona bestia wojny, tak wygłodzona, jakby od wieków nic nie jadła. I rzuciła się na Breslau, aby pożreć to, co jeszcze z miasta zostało. Zaczęli tuż po zmroku, Renate jeszcze nie wróciła z placu. Tym razem brzęczenie było głośniejsze niż przedtem, co świadczyło, że leci na nas więcej samolotów niż zwykle. Zdążyłam uciec do schronu, a właściwie piwnicy wyznaczonej na schron, gdy pierwsze pociski z dział przeciwlotniczych zaczęły z hukiem pękać na niebie… a potem zaczęły spadać bomby, naprawdę wielkie, wybuchające z ogłuszającym dudnieniem, spadały jedna za drugą, z zewnątrz dochodził trzask pękających murów i łomot walących się domów… tak, bestia tańczyła swój diabelski taniec, miażdżąc pozostałe resztki Breslau. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że to naprawdę koniec, że już z tej zawilgłej, dusznej, wypełnionej pyłem z osypujących się tynków piwnicy nie wyjdę. I podobnie jak inni siedzący tam ze mną, zaczęłam się żegnać z życiem. I odmawiać litanię do Matki Boskiej, prosząc o łaskę szybkiej śmierci. Dla mnie i dla Renate, bo jeśli mamy umrzeć, to najlepiej szybko i razem. Wiedziałam już, że dobra śmierć to śmierć szybka, za dużo się napatrzyłam na ludzi z rozprutymi brzuchami, którzy umierali wolno… za wolno… błagali żołnierzy, żeby ich dobili. W świecie rządzonym przez bestię wojny dobra śmierć jest rodzajem łaski. O taką śmierć się modliłam przytulona do ruszającego się od wybuchów muru, w przekonaniu, że następna bomba będzie już dla mnie. Ale Bóg miał względem mnie inne plany i dotrwałam z innymi do rana, i kiedy wreszcie odlecieli, wyszłam i zobaczyłam Breslau… Breslau w piekle. Domy wokół płonęły, zamieniły się w piece, powietrze dławiło duchotą, pełne dymu i węgla, cuchnące krwią. Przez miasto szła burza ognia, widziałam, jak w oddali płonęły wieże katedry na Dominsel. Obok płonęła jak pochodnia Sandisel. Paliło się całe miasto, ogień ryczał, pożerając dachy, wieże i mury. Stałam skamieniała jak żona Lota, nie wiedząc, co robić i gdzie szukać Renate, kiedy z zasnutego dymami nieba dobiegło to szatańskie buczenie… wracali, bo bestia wojny jeszcze z nami nie skończyła. Nie chciałam wracać do piwnicy, chciałam szukać Reni, ale jakiś mężczyzna mi nie pozwolił i siłą zatargał z powrotem do schronu… wyszłam z niego dopiero po świętach.

 

(zaczyna jeść obrane jajko)

 

To jednak nie były całkiem złe święta. Bo przeżyłyśmy, ja i Renate. Nawet nic nam się nie stało. Ona też miała szczęście i przesiedziała całą Wielkanoc w piwnicy z innymi robotnikami. Myślałam wtedy, że nic gorszego niż te święta z bombami nie może nas spotkać, choć Breslau zamieniło się w stos spopielonych gruzów. Ale Opatrzność, która zachowała nas przy życiu, i tu okazała łaskawość, bo nasza kamienica straciła tylko jeszcze jeden kawałek dachu, a bomba, która spadła na podwórko, nie wybuchła. Dzięki temu nie dołączyłyśmy do bezdomnych, których tylu tułało się po mieście. Byłam przekonana, że to znak od Najświętszej Panienki. Że choć tyle zła i śmierci dokoła, to mnie i córkę nic już więcej złego nie spotka. Dziś wiem, że człowiek potrafi chwycić się każdej nadziei… nawet gdy jej nie ma. Bo bestia wojny wcale jeszcze z nami nie skończyła. A ja, głupia, modliłam się o cud… który się nie zdarzył.

 

(odgarnia na bok skorupki i zaczyna wycierać ręce w serwetę, jakby usiłowała zedrzeć z nich niewidzialny brud)

 

Na początku maja po mieście rozeszły się pogłoski, że Hitler nie żyje i Berlin się poddał. Mimo to walki trwały dalej, mówiono, że przez SS, które nie chce się poddać, bo wojsko i cywile mieli już dość. Wiedziałam dlaczego, Rosjanie chcieli wziąć odwet na esesmanach za te doły na wschodzie. Ale nie wiedziałam, że my też będziemy musiały zapłacić… albo raczej myślałam, że znowu będziemy miały szczęście…

 

(chowa twarz w dłoniach, zdławionym głosem)

 

A gdybym nawet wiedziała, to co mogłam zrobić? Gdy ogłoszono kapitulację, siedziałyśmy z Renate i innymi kobietami z sąsiedztwa w piwnicy, tak nam poradził profesor, mówił, że lepiej teraz nie pokazywać się na ulicy, lepiej kilka dni przeczekać w ukryciu. Nie musiał nic więcej mówić, wiedziałyśmy, co nam grozi, wiadomości o tym, co Rosjanie robili w Prusach, doszły jeszcze jesienią. Myślałam, że dobrze się schowałyśmy… ale nas znaleźli. Nie wiem jak, może ktoś im wskazał. Weszli do piwnicy, trzech ich było, tacy czarni na twarzach, w brudnych mundurach, cuchnący… skuliłyśmy się w kącie i trzymały jedna drugą, krzyczałyśmy ze strachu, a oni się śmiali, świecili nam latarkami w twarze i coś gadali w tym swoim języku… w końcu jeden z nich zaczął szarpać Renate, wrzeszczałam i trzymałam ją z całej siły, błagając Najświętszą Panienkę o zmiłowanie, ale wtedy kolega tego, co ciągnął, uderzył mnie kolbą karabinu w pierś i straciłam oddech i siły… a oni odciągnęli Renate w przeciwny kąt i jeden zwalił się na nią, widziałam, krzyczała i wierzgała jak szalona, próbowała go zrzucić, ale wtedy ten drugi przygniótł jej kolanem szyję i znieruchomiała… Patrzyłam na to, co jej robili, całkiem bez tchu, słaba jak niemowlę, nawet nie miałam siły zamknąć oczu, dlatego patrzyłam i czułam, jakby nie Renate, a mnie… jakby nożem brzuch rżnęli, tak przeszył mnie ból i hańba mojej córki. A jak skończyli, to rzucili ją pod ścianę, jak szmacianą lalkę, a potem wzięli jeszcze Hilde, młodszą nawet od Renate, i słyszałam jak przez szybę jej krzyk i krzyk jej matki, tak straszny, jak u bitego na śmierć zwierzęcia… i wtedy, gdy myślałam, że oszaleję, nagle wszystko zrozumiałam. Że to ostateczny koniec dobrego niemieckiego świata i ciąg dalszy naszych cierpień, że jeśli Martin miał rację, mówiąc o tej karze, to właśnie przyszedł czas naszej kary i że ona nigdy się nie skończy, tak jak nieskończona jest nienawiść tych, którzy nam to zrobili. Bóg skazał nas na bycie Hiobem wśród narodów świata, dlatego musimy przyjąć każdy cios, każdą udrękę, z nadzieją, że kiedyś rachunki jednak się dopełnią, tak jak i los Hioba się dopełnił. Dlatego, kiedy już sobie poszli, myłam i myłam moją na wpół martwą córkę i tłumaczyłam, że to nic, przejdzie, kiedyś zapomni, musi zapomnieć, bo musimy przetrwać to wszystko, że choć zbrukali jej ciało, to duszę ma czystą, duszę można zbrukać samemu, inni tego zrobić nie mogą, a zbrukane ciało zawsze można umyć i oczyścić. I tak ją myłam gąbką, wciąż od nowa, a ona płakała, a ja płakałam wraz z nią i nie mogłyśmy przestać. I choć myślałam wtedy, że powinny nas zabić bomby, to, skoro nie zabiły, przeznaczone jest nam życie. W takim świecie, jaki nastał. Który zaczął się od hańby, cierpienia i łez mojej córki.

 

(słychać kroki na korytarzu, walenie w drzwi, komenda, męski, ostry głos: „Schnell! Bereiten in den Ausgang vor!”. Netta zrywa się i staje przy walizkach, lekko pochylona, w zalęknionej, służalczej postawie. Po chwili kroki oddalają się. Kobieta ogląda się za siebie, w stronę drzwi, potem zaczyna sprzątać ze stołu: zbiera skorupki, niezjedzoną zupę wlewa do wazy. Potem bierze jedną z waliz, kładzie na stole, otwiera i przegląda jej zawartość)

 

Polacy pojawili się zaraz po wkroczeniu Rosjan. Niektórzy zachowywali się gorzej od nich. Od razu zrozumieliśmy, co to znaczy być podczłowiekiem. Bo tym teraz stali się Niemcy. Kazali nam nosić opaski z literą „N”… tak jak przedtem my im i Żydom. Przecież na ulicach pełno było ludzi z literą „P” na ubraniu… chodnikami nie wolno im było chodzić. Czyli sprawiedliwie z nami postępowali. Zaczęli się rządzić w mieście, czy też w tym, co z Breslau zostało, jak u siebie… i mówili, że Niederschlesien od tej pory jest Polską, a Breslau to nie Breslau, tylko… Wrocław. Tak się miało nazywać ich miasto. I że Niemców w nim nie będzie. Ludzie w to nie wierzyli, mówili, że to jakieś polskie bajki, kłamstwa, że świat na taką niegodziwość nie pozwoli… a ja patrzyłam na coraz liczniejsze biało-czerwone flagi wiszące z okien, bo jak Polak zajmował mieszkanie, to zaraz flagę wywieszał, i czułam, że to nie żadne bajki, tylko nowy świat, który nastaje po naszym, niemieckim. I choć tych flag było coraz więcej, przyjeżdżali tysiącami, nie rozpaczałam jak inni, bo moje rozpaczanie za tym, co przeminęło, skończyło się wtedy w piwnicy… wiedziałam jedynie, że muszę przetrwać, musimy przetrwać z Renate, z Polakami czy Rosjanami, bo w mieście zapanował głód. Zaczęło się lato, wreszcie bez wojny, bez bomb, ale za to z głodem.

 

(sięga po koszyczek, wyjmuje kawałek chleba, wkłada do ust i przeżuwa)

 

Wiele razy w życiu byłam głodna, ale nie wiedziałam, co to prawdziwy głód. Do tego lata. Wtedy przekonałam się, że prawdziwy głód jest wtedy, kiedy z głodu człowiek nie może spać, a kiedy wreszcie zaśnie, to śni mu się kromka chleba, którą je i je, i się nią najeść nie może. I jak się rano wreszcie budzi, to ciągle je tę kromkę, choć w ustach nie ma nawet śliny. Gdy zakończyło się oblężenie, przestaliśmy dostawać przydziały, niemieckie urzędy zostały zamknięte. A polskie władze jedzenie dawały wyłącznie tym Niemcom, którzy pracowali. Praca była tylko przy odgruzowaniu, ciężka jak na placu pod to lotnisko, tyle że już nikt do nas nie strzelał. Potem i tego zajęcia zabrakło, latem zaczął się głód, bo ludziom pokończyły się zapasy, nawet Polakom się nie przelewało. Profesor mi tłumaczył, że to przez zniszczone tory, dlatego pociągi z żywnością nie docierały do miasta. Na początku nie było nawet tak źle, miałyśmy z Renate schowek w piwnicy, a w nim ziemniaki, prawdziwy skarb, który jesienią przysłała mi z Petersdorfu siostra. Ale te ziemniaki zaczęły się wyczerpywać pod koniec czerwca, jadłyśmy coraz mniej, po trzy dziennie i do tego garść kaszy, jak coś udało się sprzedać na targu. Niewiele miałam na wymianę, trochę ubrań po Gottliebie, za gramofon Martina dostałam cały kilogram pęczaku, serwis od Marty zostawiłam na ostateczność. Inni jedli psy i koty, całkiem tego lata zniknęły z Breslau, słyszałam, że też zwierzęta z zoo, te, które ocalały. Polacy tam całe wycieczki urządzali, nawet małpy zjedli, tak ludzie mówili. Ratowała nas wymiana na targowiskach, ale zaraz zaczęła się plaga złodziei, bo z Polski przyjechało tysiące złodziei. Trzeba było przed nimi ukrywać wszystko, co się dało wynieść z mieszkania. Początkowo szabrowali zburzone, opuszczone domy, tam, gdzie wszystkich zabiło, ale szybko wzięli się za żyjących. Wchodzili do mieszkań i brali, co chcieli, a jak ktoś się sprzeciwił, to bili do krwi albo i zabijali. Naszej policji nie było, polska Niemcami się nie interesowała, nie chciała ich bronić, więc czuli się bezkarni. Profesor na ulicy natknął się na takich dwóch i od razu stracił zegarek, dobrze, że go nie pobili. Niemiec nie mógł wyjść na ulicę z zegarkiem ani niczym cennym, zaraz mu to zabierali, Polacy albo Rosjanie. Po prostu pokazywali na rękę z zegarkiem i kazali zdejmować. W ogóle lubili zegarki, bo jak zobaczyli taki wiszący na ścianie czy budzik stojący na stole, to też zabierali. Profesor Baumann, który znał trochę polski, kiedyś studiował z Polakami, jak mi powiedział, rozmawiał z kilkoma i pytał, dlaczego tak nas grabią. A oni mówili, że Niemcy, po tym, co zrobili w ich kraju, nie mają żadnych praw. W związku z tym oni mają prawo zabierać nam, co im się podoba. Bo są w prawie, za te krzywdy, które im Niemcy wyrządzili.

 

(milknie na chwilę, patrzy do wnętrza walizki, przekłada jakieś rzeczy, potem dodaje z goryczą)

 

Hitler obiecywał zdobycie całego świata, a wyszło z tego tyle, że nie mieliśmy prawa nawet do własnych garnków.

 

(wyciąga z walizki niewielki złoty wisiorek i przygląda mu się uważnie)

 

Ale ten Jan był inny. Zupełnie jak nie Polak. Świetnie mówił po niemiecku, jakby z austriackim akcentem, Renate powiedział, że przed wojną studiował w Wiedniu. I doskonale się prezentował, wysoki, o ładnej twarzy, tylko oczy miał takie twarde. Ale nie był złym człowiekiem. Kiedy u nas zamieszkał, mógł nam wszystko zabrać, a on przyniósł jedzenie, dużo jedzenia i powiedział, że to za wynajem pokoju. A mógł sobie wziąć całe mieszkanie i mnie z Renate wyrzucić na ulicę, jak to wielu Polaków robiło. Tak, Jan był inny, nie skrzywdził nas, ocalił nas od głodu, bo jadłyśmy ostatnie ziemniaki, co tydzień coś nam dawał. No i należał do polskiej policji, miał broń, mógł nas bronić. I obronił, kiedy banda szabrowników chciała napaść na kamienicę i wszystko nam zabrać. Na szczęście Jan był w domu i przepędził ich pistoletem. Potem zebraliśmy się z sąsiadkami i każda dała, co miała cennego, za tę obronę… ja ten wisiorek po babce, nic innego nie miałam. (ze zdumieniem) Dobre pół kilo złota zebrałyśmy, a on nic nie chciał! Jego rodacy rozgrabiali miasto, a on nie chciał naszego złota! Nawet wyglądał na urażonego. Profesor mi to potem wytłumaczył, że Jan musiał być oficerem polskiego wojska, tego podziemnego, a tacy ludzie kierują się honorem, dlatego nie mógł wziąć tego złota. Co za czasy, ludzie jedzą małpy i zabijają dla zegarka, a on nie chciał złota… tak, był inny… i dziwny. Nijak mi do innych Polaków nie pasował.

 

(ogląda jeszcze raz wisiorek i z westchnieniem chowa klejnot do walizki)

 

Wiedziałam, że mu się Reni podoba. Po tym, jak na nią patrzył. Mówiła mi, że raz wszedł w nocy do kuchni, kiedy się myła, półnaga… i że nic nie zrobił, przeprosił i wyszedł. Krępował się. Tak się mężczyźni zachowywali przed wojną. Teraz jest inaczej, mógł jej po prostu kazać iść do swojego pokoju i zrobić, co chce, tak robią Polacy z Niemkami, kupują je za jedzenie. Ale on nie chciał. Profesor miał rację, dla tego człowieka honor był naprawdę ważny. Jan, czułam to, był też silny, podobną siłę czułam kiedyś od Gottlieba. Na takich mężczyznach można polegać. Dlatego, kiedy odmówił przyjęcia złota, wiedziałam, że muszę go z nami związać, z nim będziemy bezpieczne, on potrafi nas ochronić… myślałam o tym długo, a potem rozmawiałam z córką, tłumaczyłam, dlaczego tak trzeba postąpić… ale nie musiałam jej przekonywać, ona już wiedziała, ta moja mądra córka… i poszła do pokoju Jana, noc już była, i została do rana…

 

(zamyka walizkę i wzdycha ciężko, patrzy przed siebie)

 

Tak zwani moralni ludzie pewnie by mnie potępili za kupczenie własną córką. Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. W Breslau po Hitlerze wszystko było na sprzedaż.

 

(zestawia walizkę na podłogę)

 

No i tak sobie żyliśmy we trójkę i chwilami miałam nawet wrażenie, że Jan to po prostu dobry zięć. Dbał o nas, przynosił jedzenie, dla mnie i Renate czas głodu się skończył. Dobrze się do nas odnosił i, tak mi się wydawało, ona zaczynała go nawet lubić. Aż kiedyś poszli do kina, na film, okropny, tak mi mówiła, o niemieckich zbrodniach na wschodzie. Tam się coś między nimi zdarzyło, o tym mi nie chciała powiedzieć, ale wiedziałam, to dało się poznać choćby po tym, jak na niego patrzyła… i zaczęła u niego zostawać na noc, bo po tym pierwszym razie, gdy była całą noc, to potem tylko godzinę, dwie i wychodziła… a teraz do rana, dlatego, że chciała z nim być… kto by pomyślał, porządna niemiecka dziewczyna, z Polakiem… przedtem trafiliby za to pod sąd za zbrodnię skalania rasy, słyszałam o takich przypadkach, potrafili za to powiesić albo zesłać do obozu poprawczego, jak ktoś miał więcej szczęścia. Ale po upadku Breslau tamten świat się skończył i teraz to Niemcy byli gorszą rasą. Tak sobie myślę, że Jan robił nam nawet łaskę, że traktował Renate prawie jak żonę… a nie musiał. Teraz górą byli Polacy i to oni rządzili w Breslau. A raczej w tym, co z niego zostało. Wezmą go sobie, już go sobie wzięli, nic nam nie zostawią, nawet okruszyny. Nam zostaną tylko fotografie…  

 

(patrzy na walizki i nagle stuka się w czoło, jakby sobie nagle coś przypomniała)

 

Że też o nim zapomniałam!

 

(zrywa się i biegnie do komody, otwiera dolną szufladę, szuka czegoś gorączkowo, wyjmuje gruby album ze zdjęciami, siada z nim przy stole – patrzy na album, potem na walizki)

 

Za gruby, nie wcisnę. Trzeba wybrać… (otwiera i wyjmuje jedno zdjęcie) Ja i Gottlieb, na ślubnej fotografii… tacy wtedy szczęśliwi. Bo i myśleliśmy, że czeka nas długie, szczęśliwe życie. Zwyczajne, nie oczekiwaliśmy cudów, chcieliśmy tylko prostego, dobrego życia, zdrowych dzieci, a potem wnuków… tak jak inni. To przecież nie było aż tak dużo… Gottlieb umarł od tych gazów, a dzieci (przewraca kolejną kartę i wyjmuje fotografię)… a dzieci nie miały nawet tej odrobiny dobrego życia, co my z Gottliebem. Nawet nie wiem, gdzie są. Moja śliczna, mała Renate przepadła gdzieś z tym Polakiem, a Martin leży w jakimś dole na wschodzie, bo dzielne armie Hitlera uciekały tak szybko, że nawet zmarłych nie chowali. Taką mu szczęśliwą przyszłość Führer zgotował… (przewraca kartę i wyjmuje kolejną fotografię) Moja kochana siostra Marta… nie wiem, czy jeszcze jest w tym naszym Petersdorfie. Wsie też wywożą, całe Niederschlesien ma być z Niemców opróżnione, tak postanowili ci, co nas zwyciężyli. (z goryczą) Próżne były nasze nadzieje, że tego nie zrobią, to całe gadanie, że zaraz zjawią się tu Anglicy i zrobią porządek z Polakami. Okazuje się, że w tym nowym, powojennym świecie każda niesprawiedliwość jest możliwa. Choć Polacy pewnie uważają inaczej, dla nich zabranie naszych domów jest jak najbardziej sprawiedliwe… może i tak, niemieckiemu Hiobowi trzeba wszystko zabrać, tak jak temu w Biblii. (szyderczo) A ci są całkiem dobrzy, lepsi od Pana Boga, pozwalają na dwie walizki. Tyle zostało z mojego życia. Te dwie walizki.

 

(zamyka album, na chwilę się zamyśla, po czym otwiera go ponownie i wyjmuje jeszcze jedną fotografię)

 

Georg… nasz nieszczęsny brat. Bóg poskąpił mu rozumu, urodził się jako niedojda. Ledwo co mówił i nie potrafił zawiązać sobie sznurowadeł, wszystko mu z rąk leciało. Jak skończył piętnaście lat, oddałyśmy go do zakładu opiekuńczego, stanowił obciążenie dla gospodarki, wymagał ciągłej opieki. Odwiedzałyśmy go rzadko, raz na rok, bo zakład był daleko, w Saksonii… w czterdziestym pierwszym przyszedł list z tego zakładu, że nasz Georg zostanie poddany „eksperymentalnej terapii”, tak napisali. Zrozumiałyśmy z siostrą, że go wreszcie wyleczą i bardzo się ucieszyłyśmy. Ale po dwóch miesiącach przyszedł kolejny list, z powiadomieniem, że nasz brat Georg zmarł w wyniku „ciężkich powikłań” po jakiejś dziwnej chorobie o niezrozumiałej nazwie. Później przyszło pudełko z jego prochami, siostra pochowała je w grobie rodziców… a jeszcze później po mieście zaczęły krążyć dziwne i straszne plotki… że chorych z tych zakładów wcale nie leczą, tylko zabijają, gazem w komorach, jako nieprzydatnych dla Rzeszy. I że zabili już tysiące ludzi. W głowie mi się to nie chciało pomieścić, bo przecież Bóg nie tworzy ludzi nieprzydatnych. Myślałam, że to nieprawda, że Hitler na takie rzeczy by nie pozwolił… ale potem słyszałam, co opowiadał Martin, widziałam, co SS i wojsko robili z ludźmi podczas oblężenia, teraz Polacy opowiadają, że w obozach na wschodzie zagazowano i spalono miliony… (zamyka oczy, z rozpaczą) Boże, jestem tylko prostą kobietą, zawsze żyłam zgodnie z Twoimi przykazaniami, dlaczego muszę myśleć o tych wszystkich strasznych rzeczach…

 

(po chwili otwiera oczy i przygląda się fotografii, z wahaniem, jakby niepewna, czy powinna ją zachować, ale po chwili odkłada ją na kupkę)

 

Biedny Georg… kto będzie o tobie pamiętał, jeśli nie ja…

 

(odkłada album, podnosi walizkę, kładzie na stół i pakuje do niej wybrane zdjęcia, z pewnym wysiłkiem domyka)

 

Pakuję i spakować się nie mogę… (drwiąco) Może jak zobaczą, że się nie potrafię pozbierać, to mi pozwolą zostać? (zaśmiewa się ironicznie) Nie bądź głupia, Netto! Starych Niemek to oni tu nie potrzebują, gdybyś była doktorem czy inżynierem, to może… na stare kobiety czekają wagony na Odertor Banhoff, a potem nowe życie w ojczyźnie… Właśnie, podróż.

 

(idzie do komody i z jednej z szuflad wyciąga chlebak, wkłada do niego chleb i jajka z koszyka stojącego na stole, przewiesza go sobie przez ramię, mówi przy tym)

 

Stara Niemka też musi jeść w drodze, na Polaków lepiej nie liczyć, że coś dadzą. Dla nich moglibyśmy wszyscy zdechnąć, tylko im zawadzamy. No, może poza Janem, ale on był inny. Polak jak z innej Polski. Może to i dobrze, że Renate jest właśnie z nim. (z nadzieją) Gdyby się z nią ożenił, to by jej nie wywieźli, żon Polaków nie wywożą… Reszta ma wracać do ojczyzny, tak mówią. Jakiej ojczyzny? Przez całe życie moja ojczyzna była tutaj, żadnej innej nie miałam, potem zebrało się kilku i uradzili, że to inny kraj, obcy, z którego mam się wynosić. Że teraz moja ojczyzna jest gdzieś daleko na zachodzie.

 

(nieruchomieje i pilnie nasłuchuje, ale panuje cisza)

 

Nie chodzą. Wszystkich już zabrali, jestem ostatnia… może jednak o mnie zapomnieli? Ale mają listy, sprawdzają, zaraz się dowiedzą, że brakuje im starej Netty Mueller. Nie będzie zmiłowania, my, Niemcy z Breslau, mamy gorzej niż Hiob, nad którym Bóg się w końcu zlitował. Nad nami się nie zlituje, nas opuścił. Nas wybrał, tych starców, te kobiety i dzieci, do zapłaty. Mamy zapłacić za całe Niemcy. Ja też mam zapłacić, choć przecież nikogo nie skrzywdziłam… kogo skrzywdził Hiob? Też nikogo. Kara bez winy – to mój los? Ale Martin mówił, że Niemcy są winne. Czyli Netta Mueller też jest winna.

 

(klęczy przy walizkach, składa dłonie do modlitwy, pochyla głowę, przez chwilę cicho się modli, przerywa)

 

Nie, modlitwa tu na nic. Na nic żal za grzechy. Na wszystko za późno, Bóg już postanowił i wyznaczył pokutę. Nasza pokuta to wygnanie. Nic tego nie zmieni. Moja trwoga nikogo nie obchodzi. Każą mi odejść w nieznane, tam, gdzie nic nie znam. Moje życie było tutaj, tutaj się miało dopełnić. Czy nikt nie rozumie, że jak mnie tu nie będzie, to w ogóle mnie nie będzie? Ja przecież nie znam nic poza Breslau. Mój dom jest tutaj, nie tam!

 

(słychać trzask otwieranych drzwi i gwar kilku głosów, Netta uśmiechasię sarkastycznie)

 

Przypomnieli sobie o mnie. Pewnie w papierach mają nasz niemiecki porządek, są przecież między nami tacy, co im pomagają… tacy, co służą każdej władzy, nieważne jakiej. Kiedyś wyganiali ludzi pod bomby na plac, dziś pomagają wyganiać z mieszkań na poniewierkę.

 

(staje przy walizkach, poprawia ubranie i chlebak na ramieniu, jakby szykowała się do wyjścia – z bolesną miną rozgląda się po mieszkaniu)

 

Tak… to ostatnie chwile, zaraz mnie nie będzie… nie będzie już więcej Frau Netty Mueller z Piastenstrasse 14. Ci, którzy tu przyjdą, może jeszcze dzisiaj, nawet nie będą wiedzieli, kto tu przedtem żył… nawet nie będą ciekawi. Ludzi zawsze obchodzi tylko własne życie.

 

(łapie za walizki, odwraca się w stronę drzwi, ale po chwili stawia je z powrotem)

 

A może jednak nie jechać… tak jak profesor, on został, ale miał truciznę… (chwila zamyślenia) Nie trzeba trucizny.

 

(patrzy w górę, potem przesuwa stół na bok, bierze krzesło i stawia je w centrum sceny, potem rozgląda się po mieszkaniu)

 

Sznura tu nigdzie nie mam, jest w piwnicy… należało wcześniej pomyśleć.

 

(zdejmuje z głowy chustę, na jednym końcu zawiązuje coś na kształt pętli i wchodzi na krzesło – zakłada sobie pętlę na szyję)

 

Mocna, porządnie ją w Trebnitz zrobili. Powinna wytrzymać, choć sznur byłby lepszy… albo pasek. Trudi Bloch z Fürstenstrasse użyła paska. Nie wytrzymała ciągłych alarmów przeciwbombowych. Zrobiła to w kuchni, na haku na ścianie do wieszania baleronów, przymocowała do niego pasek od spodni brata, zrobiła z niego pętlę, założyła na szyję i skoczyła… znalazła ją matka, gdy wróciła z kolejki po chleb… Maria Bernstein z Kletkestrasse podcięła sobie żyły, a wcześniej udusiła poduszką troje małych dzieci… a te kobiety i dziewczęta, które nie mogły znieść tego, co im zrobili Rosjanie… tyle ich było, tę małą Steffi Witter to świetnie znałam, nie miała nawet dwunastu lat i najadła się tłuczonego szkła… biedne dziecko, nikt jej nie potrafił pomóc…

 

(wyciąga rękę z drugim końcem chusty, jakby próbowała ją do czegoś nad głową przywiązać – zamyka oczy, trwa tak chwilę w bezruchu, potem je gwałtownie otwiera)

 

Kto pomoże Renate? Na litość Boską, przecież mam córkę!

 

(potrząsa głową w geście zaprzeczenia, puszcza chustę i powoli schodzi z krzesła – rozsupłuje węzeł i nakłada chustę na głowę)

 

Nie mogę zostawić Renate… ona jest moją nową ojczyzną.

 

(słychać tupot kroków na korytarzu, Netta poprawia chustę i chlebak, chwyta za walizkę i robi kilka kroków w stronę drzwi, przystaje i odwraca się)

 

Całe moje życie to był Breslau, ta ulica, ten dom, to mieszkanie, proste, zwykłe życie… nic innego nigdy nie miałam.

 

(patrząc przed siebie)

 

Zostawiacie nam żywe ciała, ale życie nam zabieracie.

 

(walenie w drzwi, ostry męski głos: „Netta Mueller, schnell zu gehen!” i dodaje ze śmiechem: „No wychodź, szwabko, Vaterland czeka”. Kobieta, z martwym wyrazem twarzy, odwraca się w stronę drzwi i wychodzi, drzwi zamykają się z trzaskiem)

Renate

(Jesień 1945 roku. Renate Mueller, młoda Niemka w wieku 19–20 lat, jest w wagonie towarowym, tak zwanym bydlęcym, z wysiedleńcami wywożonymi do Niemiec. Jest sama, siedzi na ogromnym starym podróżnym kufrze, obitym wypłowiałą skórą, z pordzewiałymi okuciami. Jest ubrana w strój podróżny: solidne buty z cholewkami, ciemne wełniane pończochy, długą, sięgającą za kolana spódnicę z kraciastego materiału, sweter i kubrak, na głowie chusta. Na kolanach trzyma dużą damską torebkę.

 

Scena jest częściowo wyciemniona – z tyłu dekoracja imitująca drewnianą ścianę wagonu towarowego, z małym zakratowanym okienkiem u góry – z lewej strony, nieco za dziewczyną, wisi przenośna lampa naftowa (sztormowa) rzucająca słabe światło, powinna się chwiać w rytm będącego w ruchu wagonu. Tłem dźwiękowym jest odgłos jadącego pociągu: stukot kół wagonów, zgrzyty na rozjazdach, gwizd lokomotywy, sapanie parowozu i tym podobne).

 

(Renate siedzi wyprostowana, sztywna, ze ściągniętą twarzą, trzyma kurczowo torebkę – wyraźnie jest w szoku, początkowo mówi powoli, jakby z trudem dobywając słów)

 

Jürgen by mnie nie zostawił, nie, nie on, on mnie naprawdę kochał (chowa twarz w dłoniach, z żalem) Janie, dlaczego mi to zrobiłeś? Dlaczego mnie zostawiłeś? Myślałam, że mnie kochasz…

 

(opuszcza ręce, chwila zastanowienia, ze zdziwieniem)

 

Nigdy mi tego nie powiedziałeś. Mówiliśmy o tylu sprawach, o domu, o życiu, o tym, że trzeba wykopać ziemniaki i przywieźć drewno na opał, a nigdy o tym, że się kochamy. Nawet wtedy, gdy już byliśmy sami na naszej górce, nie rozmawialiśmy o naszej miłości… w nocy milczałeś, tylko paliłeś papierosa, wpatrzony w ciemność za oknem, pogrążony w tych swoich polskich myślach. Nawet wtedy, gdy mnie dotykałeś i brałeś… nic, ani słowa, jakby mnie tam nie było. Naprawdę mnie chciałeś?

 

(patrzy przed siebie z zastanowieniem)

 

Jürgen był inny. Wesoły chłopak z Breslau, zawsze miał coś do powiedzenia. Usta mu się nie zamykały. I taki miły, podrzucał mi bukieciki róż, wiem, że nie miał pieniędzy i kradł je z klombów, ale zawsze dołączał liścik z wyznaniem miłości, z wyrysowanymi, połączonymi sercami, czułam się jak bohaterka romansu, jak Lotta adorowana przez Wertera. Byłam przekonana, że będziemy razem, w szczęśliwym małżeństwie. Ale w czterdziestym drugim Jürgen musiał pójść, choć chciał studiować… przysłali wezwanie, tak jak i do Martina, ale nie pojechał do Rosji, wysłali go na południe, dostałam potem dwa listy, pisał, że jest w Grecji, te listy były takie inne niż przedtem, proste i krótkie, że dobrze się miewa i służba jest lekka… i nie rysował już serduszek. A po kilku miesiącach przyszła wiadomość, że zabili go komunistyczni bandyci. Wiele przyszło takich wiadomości, wielu chłopaków z Piastenstrasse i Fürstenstrasse poszło na wojnę, wrócił tylko Hubert spod siódemki, bez prawej nogi, granat mu ją urwał… Pamiętam, jak patrzyłam na biedaka, kiedy kuśtykał o kulach po chodniku, i myślałam, że gdyby Jürgen wrócił też bez nogi, to nie miałoby znaczenia, najważniejsze, że byłby żywy. Ale nie wrócił, nawet taki bez nogi, tak jak i Martin z Rosji...

 

(milczy przez chwilę, ciężko wzdycha)

 

Wielu nie wróciło, zbyt wielu. I wielu zginęło, nie tylko na froncie… a raczej pod koniec front był wszędzie. Kiedy widziałam gruzy Breslau – z trupami w zasypanych piwnicach, których nikt nie wygrzebał, i wszędzie było czuć mdlący trupi fetor zatykający oddech – nie mogłam uwierzyć, że ten cmentarz jest tym samym wspaniałym miastem, które tuż przed wojną przeżywało wielkie dni, kiedy obchodziliśmy Niemieckie Święto Sportu i Gimnastyki. (milczy chwilę) I on wtedy do nas przyjechał.

 

(ożywia się i mówi z entuzjazmem)

 

Wszyscy byli podekscytowani, jeszcze nim święto się zaczęło, miasto mieniło się kolorami, choć najwięcej widziało się flag partyjnych, na obiektach sportowych odbywały się wydarzenia sportowe, o wynikach dowiadywaliśmy z tysięcy megafonów zainstalowanych na ulicach Breslau. Byłam tam z przyjaciółką, udało nam się zdobyć bilety na zawody rozgrywane na Stadionie Hermana Göringa… ale co najważniejsze, miałyśmy zobaczyć tego cudownego człowieka, Hitlera!

 

(przymyka oczy i lekko kręci głową, usiłując przywołać wspomnienia)

 

Od wczesnego poranka czekałyśmy na wejście na stadion, pamiętam, że był taki słoneczny, piękny dzień, wszystko skąpane w słońcu, ludzie, orkiestra, która nam grała marsze i te flagi powiewające wokół stadionu, z największą, państwową, z wielkim orłem i swastyką, patrzyłam na nią i czułam się cudownie, taka pełna dumy i siły. Potem weszłyśmy na stadion, wypełniony po brzegi, pełen szczęśliwych i podekscytowanych ludzi, nie ludzi, Niemców, Niemców wreszcie dumnych z Niemiec. Ale prawdziwy poryw podziwu i dumy poczułam, kiedy oni weszli na stadion. Najpierw usłyszeliśmy odgłos, ogłuszający, przebijał się przez wrzawę, jakby jakiś olbrzym rytmicznie walił w ogromny bęben. BUM! BUM! BUM! (uderza do rytmu pięścią w otwartą dłoń). A potem weszli na stadion, kolumną, rząd za rzędem, wielcy i mocni, w czarnych skórzanych płaszczach, w czarnych błyszczących hełmach, szli równym krokiem, nie tyle ludzie, co mityczni germańscy giganci. BUM! BUM! BUM! Od ich kroku trzęsły się trybuny, a oni szli jak niepowstrzymana czarna fala, gotowa rozbić wszystko, co stanie jej na drodze. Stanęli, równocześnie, jak zgrany mechanizm, a wtedy pojawił się on, nasz Führer, wszedł na mównicę, a oni ją natychmiast otoczyli, żelazny kordon z żelaznych gigantów. Nasz wielki przywódca spojrzał na trybuny pełne zachwyconych ludzi i wyciągnął rękę w pozdrowieniu. „Sieg Heil!”, krzyknęliśmy co sił w piersiach, a on gestem nakazał nam ciszę. A wtedy na stadion wkroczyli nasi odłączeni bracia, Austriacy w swoich skórzanych szortach, za nimi nasi krajanie z Sudetów w miejscowych strojach, po nich poczty sztandarowe niemieckich stowarzyszeń, za nimi sportowcy, młodzi mężczyźni z białymi flagami, potem dziewczyny z flagami czerwonymi, za nimi rzędy gimnastyków z całych Niemiec, ba, z całego świata, z każdego zakątka, gdzie mieszkali Niemcy. Machali radośnie do nas, a my machaliśmy do nich, szczęśliwi, że są z nami. Maszerowali dumnie przed trybuną, Hitler pozdrawiał każdą grupę, a my odpowiadaliśmy oklaskami i owacją. Stadion pogrążył się w prawdziwym szaleństwie, zjednoczyliśmy się w jednym wspólnym krzyku, stanowiliśmy razem coś potężnego, zjednoczonego, wielkiego jego wielkością, zatopieni w uwielbieniu dla niego, czułam, że nie mogę się temu oprzeć, że coś rozrywa mi pierś, uczucie silniejsze ode mnie, że muszę to z siebie wyrzucić…

 

(zrywa się na równe nogi, prostuje jak struna, wyrzucając rękę w nazistowskim pozdrowieniu, krzyczy)

 

Ein Volk! Ein Reich! Ein Führer!

 

(słychać ostry zgrzyt kół wagonu na rozjeździe, dziewczyna chwieje się, siada na kufrze i chowa twarz w dłoniach, milczy chwilę)

 

Nie tylko ja krzyczałam… nie było nikogo, który by nie krzyczał. I tak o nim nie myślał. Jak o największym człowieku naszych czasów. Co ja miałam myśleć, kiedy wychylał się przez barierkę i dotykał tych wyciągniętych ku niemu rąk zachwyconych dziewcząt. Wszystkie go kochałyśmy, tego wspaniałego, naturalnego, szczerego mężczyznę, każdą chwilę poświęcającego Niemcom, przecież on siebie nam poświęcał, w ogóle nie myślał o sobie. Chciał tylko dobra naszego wielkiego, niemieckiego narodu… (cicho, prawie szeptem) Ein Volk! Ein Reich! Ein Führer! Wiele razy to krzyczałam, miałam to w sobie. Wierzyłam jak inni, że to nasza prawda i droga do szczęścia, że innej nie ma... (głośniej) Na zakończenie święta, po wszystkich pokazach, które trwały wiele godzin, już w nocy, zapalili wielkie reflektory i sześć ogromnych snopów światła połączyło się nad naszymi głowami, tworząc w ciemności wielką gwiaździstą kopułę, wtedy wszyscy zaczęli krzyczeć, a ja zrozumiałam, że dla tak wielkiego, tak wspaniałego narodu nie ma rzeczy niemożliwych!

 

(zamyka oczy i głęboko wzdycha, tęsknie)

 

Już nigdy w Breslau nie było takiego święta, nigdy się tak nie cieszyłam i nie czułam tak szczęśliwa… (ponuro) Rok później wybuchła wojna. Wszyscy się radowali, że Führer zrobi porządek z Polską, która stała się tak butna i jeszcze prześladowała naszych rodaków. W te wrześniowe dni ulicami maszerowały kolumny SS i Wermachtu, na ich widok czułam się cudownie, pełna dumy, przekonana, że Polacy zaraz skapitulują przed tymi niezwyciężonymi szeregami… (przerywa i ze zmieszaną miną łapie się za głowę) Co ja wygaduję, przecież to kraj Jana! (stuka się pięściami w skroń). Głupia Renate, co ty wygadujesz?! Oni poszli strzelać też do niego! (podnosi głowę) Ale wtedy się cieszyłam, że Polska tak szybko upadła. Wszyscy się cieszyli, myśleli, że już po wojnie, nastanie pokój, będzie jak dawniej, tylko lepiej. A ja z tego entuzjazmu wstąpiłam do Bund Deutscher Mädel.

 

(recytuje martwym głosem)

 

„Przysięgam bezwarunkową wierność Adolfowi Hitlerowi, wodzowi Rzeszy i Narodu Niemieckiego”… Wierzyłam, że tak będzie najlepiej dla mnie i dla Niemiec. „Sei wahr, sei klar, sei deutsch”, to była nasza dewiza… Prawdziwą byłam zawsze, choć pewnie też głupią, czystą też byłam, z Jürgenem tylko się całowaliśmy, aż przyszli Rosjanie (przez jej twarz przebiega bolesny skurcz) i czystą być przestałam, choć matka mi wmawiała, że jest inaczej. A niemiecką? Niemiecką też już nie jestem, skoro poszłam Polakowi do łóżka… Tak sobie myślę, że chyba nigdy się nie nadawałam na wzorową dziewczynę z BDM. Mimo tej całej głupiej miłości do Führera. I wiary, bo mu uwierzyłam. Całe Niemcy mu uwierzyły.

 

(znowu słychać zgrzyt kół wagonu na rozjeździe – Renate podnosi się i idzie do ściany wagonu, dłuższą chwilę wygląda przez okienko)

 

Ciemno, nic nie widać… czy to jeszcze Niederschlesien? Jedziemy już dość długo. Na nowej granicy chyba by nas zatrzymali.

 

(wygląda jeszcze przez chwilę, po czym wraca i siada na kufrze)

 

Polacy mówią, że zawdzięczamy to Hitlerowi. Gdyby nie to, co zrobił, nie byłoby wypędzeń. Nie to nam obiecywałeś, Führerze, nie za to cię wielbiłam. Chcieliśmy szczęśliwej przyszłości dla Niemiec, a ty dałeś nam wojnę. Wojnę, która trwała i trwała, i zaczęła nam coraz więcej zabierać. Zaczęło się od jedzenia, pojawiły się kartki i przydziały, coraz mniejsze, potem zabrałeś mi Jürgena, a potem Martina… wojna stawała się coraz okropniejsza, a ty zabierałeś coraz więcej, wszystko dla zwycięstwa, tak tłumaczono, wreszcie postanowiłeś zabrać Breslau, obrócić go w gruzy, a mnie zamienić w niewolnicę harującą pod ostrzałem na placu. Chciałeś zabrać i życie, wystawiając na bomby i kule Rosjan. A teraz jadę w ciemność, do nieznanego kraju, bez Jana… (szyderczo) nie mam nic, choć obiecano mi cały świat.

 

(otwiera torebkę, szuka w niej czegoś, po chwili rezygnuje i zamyka ją)

 

Kiedy przestałam wierzyć? Kiedy Martin przyjechał z frontu na urlop i opowiedział, co widział na wschodzie. To była najgorsza noc w moim życiu… pierwsza z koszmarnych nocy i dni, które potem nadeszły. Nie dało się wierzyć w to, co mówił… ale wiedziałam, że Martin nie kłamie, na pewno nie mnie, mnie by nigdy nie okłamał. Zawsze, od dzieciństwa, mówiliśmy sobie prawdę. Słuchałam i nie mieściło mi się w głowie to całe zabijanie. Naprawdę nasza wspaniała Rzesza miała aż tylu wrogów? Te wszystkie kobiety i dzieci, do których strzelało SS, też były wrogami? A ten pięcioletni chłopiec zrzucony z mostu? Też był wrogiem Rzeszy? Tylko dlatego, że należał do żydowskiego narodu? Słuchałam opowieści Martina i usiłowałam sobie wytłumaczyć, jakim sposobem żydowskie dziecko może zaszkodzić Rzeszy bronionej przez czarnych gigantów, których podziwiałam na stadionie. I nie znajdowałam żadnego usprawiedliwienia, Martin też nie znajdował. Tak myślę, że tej nocy ostatecznie umarła radosna dziewczyna z BDM, została tylko Renate, przerażona światem, który jej się ukazał.

 

(wzdryga się z zimna, poprawia ubranie i chustę na głowie, po chwili wstaje, otwiera kufer i wyjmuje koc, którym się opatula)

 

Zimno… nie ma żadnego piecyka, ale przynajmniej tak nie wieje… jak wtedy, gdy gauleiter Hanke wypędził nas z miasta. Mróz nastał taki, że słyszałam trzaskające drzewa, wiatr przenikał ubrania, jakby były z papieru, mroził krew i kości. Po godzinie marszu przestałam czuć twarz, zmieniła się w gipsową maskę. Ale jakoś się wlekłam, bałam się o matkę, że ustanie, ale nie, trzymała się, zawsze mi mówiła, że jest chłopską dziewczyną z Petersdorfu, a takie są twarde. Szła uparcie przez zamieć, a po drodze ustawali inni, mniej twardzi, przeważnie starsi. Widziałam ciemne sylwetki na poboczu, siadali na walizkach i więcej nie wstawali. I było ich coraz więcej, w końcu szłyśmy jakby przez szpaler lodowych figur, bo oni, jak tylko przestali się ruszać, zaraz zamarzali na kamień i przykrywał ich śnieg… (szyderczo) Ofiary dla Führera i wielkich Niemiec. W tym marszu po lodową śmierć przypomniałam sobie tamten przemarsz, na stadionie… Wtedy dumne Niemcy radośnie kroczyły po swoją przyszłość, teraz w strachu, resztką sił pełzły do piekła, lodowego piekła. I wielu do niego doszło, jak ta kobieta, którą musiałyśmy z matką zostawić pod drzewem z dziećmi bez pomocy, bo już same ledwo stałyśmy na nogach… Nie mogłam na to patrzeć i nie mogę zapomnieć!

 

(chowa na chwilę twarz w dłoniach, potem szyderczo)

 

Dziękuję, mój Führerze!

 

(wzdryga się, poprawia się na kufrze, wstaje, zdejmuje koc i zaczyna rytmicznie ćwiczyć, prosta gimnastyka, przysiady i wymachy rąk)

 

Przynajmniej tyle skorzystałam z mitingów BDM. U Niemieckich Dziewcząt gimnastyka stała na najwyższym poziomie, ćwiczyłyśmy całymi godzinami. Miałyśmy odpowiednio przygotować ciała i dusze dla naszych przyszłych niemieckich mężów. Rolą niemieckiej kobiety jest opieka nad dziećmi i praca w kuchni, tak mówił Führer i funkcjonariuszki naszego związku. Tym miałam zostać: żoną Jürgena i matką dzieci Jürgena. To miała być moja niemiecka, narodowa misja. I nawet mi się to podobało…

 

(zasapana przestaje ćwiczyć i siada na kufrze)

 

Tyle z tego zostało, co z naszej wielkiej Rzeszy. Ale przynajmniej gimnastyka rozgrzewa. Tu trenerki nie kłamały.

 

(otwiera torebkę, wyjmuje puderniczkę i przegląda się w lusterku)

 

Nawet się trochę zaróżowiłam… Jestem przecież ładna, Jürgen mówił, że najładniejsza w Breslau, ale on świata poza mną nie widział… gdyby nie wojna, pewnie byłabym z nim, nie z Janem.

 

(chowa puderniczkę do torebki, z zastanowieniem)

 

Nie, w Janie nie zakochałam się od razu. Przecież jest Polakiem… na zebraniach Niemieckich Dziewcząt tłumaczono nam, że Polacy, jak i reszta Słowian, to przecież podludzie, bardzo groźni, prymitywni, niecywilizowani, niebezpieczni dla Niemiec, dlatego z nimi walczymy. Tak też na nich patrzyłam, kiedy czasem widziałam, jak szli ulicami, ci z literą „P” na ubraniu. Zawsze mi ustępowali z drogi, jak to Niemce, patrzyli przy tym spode łba tak jakoś… nieprzyjemnie. Bałam się tego spojrzenia, w ich wzroku było coś… coś, co zapowiadało to, co się działo po upadku Breslau, kiedy weszli Rosjanie. Kiedy zrobili to, mnie i innym kobietom. Dziś wiem, że była to nienawiść.

 

(skrywa twarz w dłoniach – po chwili kręci głową)

 

Wiem, co powiedzieliby ludzie. Jak po czymś takim mogłam pokochać Polaka, Słowianina, takiego jak tamci, którzy wtedy weszli do piwnicy… Jan nigdy nie był taki jak tamci! Wiem to, wystarczyło spojrzeć w jego oczy, tak, surowe, o twardym spojrzeniu, którego się trochę bałam, ale już podczas pierwszego spotkania zobaczyłam w nich… współczucie. Tak, on nie cieszył się z mojej hańby, tylko mi współczuł. I nie patrzył na mnie jak na zepsuty przedmiot, skalaną na wieki, jak inni w kamienicy, może poza profesorem. Ale nie, nie pokochałam go od razu, wtedy, gdy matka kazała mi iść do jego pokoju i być mu powolną, tylko jej posłuchałam, bo tak było trzeba… to stało się później, w tym ciemnym przejściu, gdy stracił wzrok. Stał tam, z przerażoną miną, macając na oślep ścianę. Wiedziałam, co mu jest, mówili nam na szkoleniu sanitarnym, że to taka ślepota z braku witamin. I kiedy mnie złapał za dłoń i powiedział, że musimy się wreszcie przestać zabijać, pojęłam, że jest takim samym człowiekiem jak my, jak mój brat Martin, który po prostu chce żyć w spokoju… wtedy pojęłam, że już się go nie boję, a nawet… Czy on też mnie wtedy pokochał? Czy kiedykolwiek mnie kochał? Czy byłam dla niego tylko niemiecką dziewczyną do łóżka?

 

(cicho, z rozpaczą)

 

Tego się nigdy nie dowiem… wielu rzeczy nie wiem. Dlaczego zabili Stasa, też nie wiem.

 

(wyciąga z torebki kawałek szmatki poplamionej krwią)

 

Tyle po nim zostało… po Stasie. Tak na niego wołali towarzysze, Stas. Był ze wschodu, skąd dokładnie nie wiem, nie mogłam z nim rozmawiać, wiedziałam, że z tego mogą być poważne kłopoty, nasz brygadzista zabronił nam rozmów z robotnikami przymusowymi. Jak mówił coś do swoich kolegów, wydawało mi się, że raz słyszę polski, a raz inny słowiański język, tyle ich jest… przydzielono ich czterech do mojej grupy sześciu kobiet, z którymi rozbierałam zburzone domy na placu. Ich zadaniem było wydobywanie większych kawałków gruzu, rozbijali je żelaznymi drągami, nawet porządnych młotów im nie dali… od razu zwróciłam na niego uwagę, był wysoki, o jasnych włosach, pociągłej, inteligentnej twarzy i… niebieskich oczach. Nie mogłam wyjść z podziwu, słowiański podczłowiek wyglądający jak wzorowy aryjczyk z propagandowych plakatów! Ja zresztą od czasu opowieści Martina miałam duże wątpliwości co do tych podludzi, zresztą matka zawsze mówiła, że to gadanie o podludziach to obraza dla Boga, bo takie dzielenie dzieci bożych jest sprzeczne z Ewangelią. Ja w Stasie nie byłam w stanie dostrzec nic podludzkiego, przeciwnie, zachowywał się z dużą godnością, choć strażnicy traktowali tych robotników okropnie, sama widziałam, jak obrywali za byle co, nawet za wyprostowanie zdrętwiałego grzbietu w nieodpowiednim momencie. Od razu byli bici. Na Stasie nie robiło to wrażenia, nawet się nie krzywił. Patrzył tylko zimno na nadzorców, jakby usiłował ich sobie zapamiętać. Często i za ten hardy wzrok zbierał razy.

 

(rozpościera szmatkę i uważnie jej się przygląda)

 

Od razu zauważył, że mu się przyglądam. A i ja dostrzegłam, że rzuca mi dyskretne spojrzenia, otwarte przyglądanie się niemieckiej dziewczynie mogłoby sprowadzić na niego kłopoty. I tak przyglądaliśmy się sobie, aż zauważyłam, że Stas tak dobiera sobie pracę, że stara się być jak najbliżej mnie. Zdarzało mu się nawet mi pomóc, gdy nie potrafiłam sobie poradzić ze zbyt dużym gruzem, wtedy zjawiał się i przejmował go ode mnie. Mogłam mu się z bliska przyjrzeć, czasem uśmiechnął się do mnie, kiedy nadzorca nie patrzył. Też się do niego wtedy uśmiechałam. Raz, niby przez przypadek, dotknął mojej ręki. Tak jak moja była pokryta ranami, bo do tej strasznej, bezsensownej pracy nie dali nam rękawic. Tak stawaliśmy się sobie coraz bliżsi, choć nigdy nie powiedział do mnie ani słowa, tylko patrzyliśmy na siebie i widziałam w jego wzroku współczucie, gdy targałam te potłuczone cegły, żeby zrobić lotnisko dla tego pomyleńca Hankego. Gauleiter co jakiś czas przyjeżdżał i sprawdzał, jak posuwają się prace. Za nic miał, że Rosjanie zrobili sobie z lotniska tarczę strzelniczą.

 

(podnosi szmatkę do ust i całuje)

 

Uratował mi życie. Tak, słowiański podczłowiek uratował życie niemieckiej dziewczynie. Za późno ogłosili alarm, syreny zawyły, kiedy rosyjskie samoloty znajdowały się już nad lotniskiem, jedne zrzucały bomby, inne strzelały z karabinów do uciekających ludzi, jak do kaczek. Nie było czasu, żeby uciec do piwnicy wyznaczonej na schron.

 

(zamyka oczy, na twarzy przestrach)

 

Czasem to do mnie wraca… ten widok serii pocisków rozpryskujących się na gruzowisku, z maszynki do szycia, jak idą ku mnie, coraz bliżej, a ja stoję bez ruchu, sparaliżowana strachem, wpatrzona w tę kroczącą ku mnie śmierć… wtedy, jakby spod ziemi, wyskoczył Stas, złapał mnie i zepchnął do dołu po bombie, sam prawie zginął, te pociski przeszły tuż koło niego, jeden rozerwał mu płaszcz, albo raczej drelich więzienny. Nawet nie zdążyłam mu podziękować, podał mi tylko tę szmatkę, bo rozcięłam sobie policzek o kawałek cegły, i natychmiast zniknął, nim ktokolwiek zauważył… dotknięcie niemieckiej dziewczyny mogło go słono kosztować. Nikt by nie zważał na to, że mnie ocalił. Następnego dnia zauważyłam, że ten jego drelich jest wciąż podarty, pewnie nie miał nici, żeby go zaszyć… dlatego nazajutrz przygotowałam dla niego zawiniątko, igły i nici, i kawałek chleba, ci robotnicy ze wschodu głodowali bardziej niż my, i kiedy znowu spotkaliśmy się wzrokiem, pokazałam mu, że mam coś dla niego, a potem widział, jak chowałam zawiniątko pod cegłą… i jak się cieszyłam, kiedy je sobie wziął, gdy nadzorca nie widział. Czułam się tak, jakbyśmy sobie serdecznie uścisnęli ręce ponad tą przeklętą wojną.

 

(chowa szmatkę do torebki)

 

Przez trzy dni go potem nie widziałam, bałam się, że coś mu się stało, aż czwartego zobaczyłam, w drodze na plac, na zrujnowanym skwerku, na którym odłamki ścięły wszystkie krzewy… zrobili tam miejsce egzekucji, z szubienicą, spojrzałam i serce stanęło mi w gardle, wisiał tam, z jeszcze jednym starszym mężczyzną, na piersiach mieli tabliczki, informujące, że Rzesza ukarała ich za dekownictwo. Podeszłam bliżej, chciałam mieć pewność, że to na pewno on, choć ten jego stary drelich poznałabym wszędzie… Stas wisiał z przekrzywioną głową, z zamkniętymi oczyma, skórę miał białą jak wosk. Podeszłam jeszcze bliżej i dotknęłam jego buta, sfatygowanego, prawie się rozlatywał, chciałam go jakoś pożegnać, nic innego nie przyszło mi do głowy, a on zasługiwał na ostatnie pożegnanie. Nie płakałam, nie miałam już siły na nic, nawet na łzy… Wtedy zauważył mnie jakiś żołnierz i zaczął wrzeszczeć, że nie wolno podchodzić i mam natychmiast zmiatać do roboty. Zrozumiałam wtedy, że nienawidzę takiego życia, nienawidzę takiej Rzeszy, mordującej tak dobrych ludzi, jak Stas.

 

(osuwa się na kolana, składa ręce i modli przez chwilę)

 

Rzesza zamordowała nie tylko Stasa. Jan chciał, żebym o tym wiedziała. Dlatego zabrał mnie do tego kina, na ten okropny film o obozie. Martin mówił, że są takie miejsca na wschodzie. Do eliminowania wrogów Rzeszy. Zobaczyłam to na filmie. Te doły pełne trupów, długie, wielu ich tam leżało, także kobiety, wiele kobiet, i dzieci… i potem ten niemiecki oficer, opowiadający, jak pewnego dnia do obozu przywieziono sto pięćdziesięcioro dzieci i wszystkie rozstrzelano… One też były wrogami Rzeszy? Martin mówił, że takich miejsc było wiele i wszędzie zabijaliśmy dzieci. Nie mogłam na to patrzeć, jak ich wyciągali z dołów, jak patrzyli na mnie pustymi otworami po oczach, to było nie do wytrzymania, uciekłam z kina, prosto przed siebie, byle dalej od tych obrazów i od tych Niemców mówiących o zabijaniu dzieci. Wybiegłam na ulicę, potem do ciemnej bramy, długiej jak tunel, on biegł za mną, ale się zatrzymał. Stał nieruchomo w ciemności, jakby bał się wejść dalej. I wtedy go zapytałam… o to, kiedy zaczną nas zabijać, bo skoro nasi mogli, to i oni mogą, w Breslau jest tyle kobiet i dzieci. Powiedziałam mu, co wyznał mi Martin, co widział w Rosji, o dołach pełnych Żydów rozstrzeliwanych z karabinów maszynowych, o kobietach i dzieciach wrzucanych do tych dołów. Krzyczałam do niego, że przecież ma pistolet, to niech się zemści, tu i teraz. Bo przecież ktoś musi za to zapłacić, za te okropieństwa, to niech zacznie ode mnie. Podeszłam do niego, blisko, aby nie musiał celować. Milczał, a potem dotknął mojej twarzy, tak delikatnie, i powiedział, że ja już zapłaciłam… i że czas skończyć z zabijaniem, bo wreszcie musi nastać pokój. Później złapał mnie za rękę i poskarżył się, że nic nie widzi, żebym go wyprowadziła z tej bramy. Na ulicy też nic nie widział, wiedziałam, że to kurza ślepota, z braku witamin, wielu ludzi to miało. Trzymał mnie kurczowo za rękę, z bezradną miną wytrzeszczającego oczy ślepca, przypominał małego chłopca zgubionego w wielkim mieście. Szedł posłusznie za mną, a ja go prowadziłam ku słońcu… i wtedy pokochałam! Tak, właśnie wtedy, gdy przestał być groźnym żołnierzem, a stał się chłopcem… takim jak Jürgen. I myślałam, że będzie tylko lepiej i jak wszyscy zakochani zawsze już będziemy razem.

 

(milknie, po chwili, z rozpaczą)

 

Janie, zostawiłeś mnie samą, w ciemności!

 

(patrzy przerażona przed siebie, potem kładzie rękę na brzuchu)

 

Nas zostawiłeś.

 

(po chwili, spokojniej)

 

Myślałam, że powiem mu, jak przekroczymy granicę i będziemy poza tym światem. Ale on został, mówił, że wysiądzie na chwilę z pociągu w Waldenburgu i kupi papierosy… ale już nie wrócił. Kiedy pociąg ruszył, widziałam, że stał pod filarem i patrzył, jak odjeżdżam. Dlaczego został? W kraju, gdzie na niego polowali? Może był bardziej Polakiem, niż myślałam… może gdybym mu powiedziała, że już nie jesteśmy sami… ale nie powiedziałam.

 

(podnosi się z kolan, poprawia ubranie i siada na kufrze)

 

Wszystko sobie poukładałam, jeszcze w Petersdorfie. Że jak już nas wypędzają, to po co jechać do Niemiec, tam takie same gruzy i trupy. Już w Breslau o tym myślałam, o kuzynie Rudim, który wyjechał do Kanady, jeszcze przed wojną, zaraz po tym, jak Hitler został kanclerzem. Napisał potem do nas, jaki to piękny kraj i jak mu się dobrze żyje. Pewnie, każdy kraj, w którym nie ma dołów z pomordowanymi kobietami i dziećmi, musi się wydawać wspaniały. Dlatego tam powinniśmy pojechać, do kraju, gdzie tego wszystkiego nie było, gdzie nieważne, kto kim jest, Polakiem, Niemcem czy Żydem. Rudi by nam pomógł, to dobry człowiek, nie chciał żyć pod hitlerowskimi porządkami, pomógłby nam zacząć na nowo. Bo tak trzeba zrobić, wyjechać stąd daleko, znaleźć miejsce na ziemi, gdzie by można zacząć życie raz jeszcze, w nowej ojczyźnie, za oceanem, jak najdalej od tej spalonej, przeklętej ziemi, gdzie jeszcze ludzie długo się będą zabijać i krzywdzić… Myślałam, że będziemy jak Adam i Ewa w zamorskim Edenie, którzy dadzą życie nowemu… (dotyka brzucha). Mówiłam o tym Janowi, kiedy byliśmy sami na górce, że ten przymusowy wyjazd to dla nas szansa na nowe życie w nowym, nieskalanym kraju. Milczał i położył mi palec na ustach, jakby nie chciał więcej o tym słuchać. Potem leżał, patrzył w sufit i palił papierosa. Pewnie myślał o tej swojej Polsce (ze złością) Przeklęta Polska, przeklęte Niemcy!

 

(gwałtowny zgrzyt hamującego pociągu, wagon z łoskotem raptownie staje, słychać odgłos sapiącej lokomotywy, gwar stacji, wybija się męski głos, po rosyjsku: „Wsio w pariadkie! Pajechali! Bystriej!” – Renate wzdryga się, gwałtownie zsuwa z kufra i kuli się za nim, jakby chciała się schować – pociąg rusza, po chwili słychać rytmiczny stukot kół – Renate przestaje się kulić, siada przed kufrem z podciągniętymi nogami, obejmuje kolana)

 

Od tego też chciałam uciec. Wiedziałyśmy, czego się spodziewać, kiedy wejdą Rosjanie. Schowałyśmy się w piwnicy, myślałyśmy, że nie znajdą wejścia, profesor pomógł je zawalić starymi deskami, żeby nie było widać drzwi. Ale ktoś musiał to widzieć i im donieść, bo nie szukali, od razu trafili. Cała w środku zdrętwiałam ze strachu, jak zaczęli odrzucać te deski. A potem weszli, byli przygotowani, mieli latarki, z daleka czuło się ich smród, śmierdzieli potem, kałem i jakby smarem czy benzyną. Kuliłam się w kącie, aby się wydać jak najmniejszą, mocno schudłam przez oblężenie, myślałam naiwnie, że małych dziewczynek nie ruszają… ale mnie znaleźli i jak tylko poświecili w oczy, wiedziałam, że to się stanie. Wywlekli mnie z tego kąta, choć się opierałam i wrzeszczałam, matka próbowała mi pomóc, ale uderzyli ją kolbą karabinu i upadła, dwóch ich było, ten trzeci świecił i pilnował, mierzył do pozostałych kobiet z karabinu. Ci dwa zaczęli zdzierać ze mnie ubranie, nie chciałam na to pozwolić, rzucałam się, próbowałam gryźć, ale wtedy jeden rzucił mnie na plecy i ukląkł mi na szyi, poczułam, że nie mogę oddychać, duszę się, ten drugi zdarł mi pantalony i rozrzucił nogi, nic nie mogła zrobić, nie miałam powietrza, na głowę spadła mi jakby ciemna chusta i nawet nie czułam, co on mi robi, to bolało, ale ten ból we mnie był jakby z innego ciała, nie mojego, ja nic nie czułam, potem nagle zaczęłam oddychać, zdjął kolano, tamten pierwszy już się podniósł, ten drugi był następny, tym razem czułam, jak mi to robi, ale nie miałam siły, całkiem zdrętwiałam, nawet ręki nie mogłam podnieść, choć bolało coraz bardziej, a ja nie mogłam nawet krzyczeć, jęczeć, nic nie mogłam…

 

(ostatnie słowa prawie krzyczy, chowa twarz w dłoniach, po chwili głuchym głosem)     

 

Ile to trwało… nie wiem, długo, leżałam jak martwa i widziałam i nie widziałam, jak ten trzeci rzuca się na małą Hilde, która krzyczała, tak strasznie krzyczała, a tamci się śmiali, palili papierosy i zagadywali coś w tym swoim ruskim języku, a ja leżałam wciśnięta w ziemię, sama jak ziemia, i modliłam się, żeby to się wreszcie skończyło albo żebym umarła.

 

(chwila milczenia)

 

Ale nie umarłam, a oni sobie w końcu poszli. Niewiele potem pamiętam, matka z sąsiadką wyniosły mnie z tej piwnicy, potem matka wyciągnęła wannę, rozebrała mnie i kazała wejść… długo mnie myła, zużyła całe mydło… można z człowieka zmyć coś takiego? Tak, matka mi tłumaczyła o nieskalanej duszy, ale to ja miałam na sobie te śmierdzące ciała i to moje krocze krwawiło… może i duszy nie da się skalać, ale ciało jak najbardziej. I myśli. Te myśli okazały się najstraszniejsze. Bo myślałam po tym wszystkim o sobie ze wstrętem, jak o kimś obcym, odpychającym, skażonym grzechem nie do zmazania. Jakbym przez to jedno zdarzenie trafiła do istot podludzkich, a nawet podzwierzęcych, bo przecież zwierząt nikt nie gwałci…

 

(wstaje i z ciężkim westchnieniem siada na kufrze)

 

Może i po tym skończyłabym ze sobą i podążyła za Stasem, ale profesor, prawdziwie mądry człowiek, zaprosił mnie do siebie i długo ze mną rozmawiał. Domyślił się, co mi chodzi po głowie, pewnie miałam to wypisane na twarzy. I tłumaczył, że to niczego nie rozwiąże, bo jak tak zrobię, to tylko do tego oceanu śmierci, który przyniosła wojna, doleję kolejną kroplę. Nie powinnam tego robić, mówił, życie zawsze powinno mieć rację przed śmiercią, i to właśnie życie jest szansą dla naszego świata, nie śmierć. Powiedział, że czas leczy rany i mój ból zelżeje, jeśli okażę cierpliwość, i jeszcze kiedyś, w lepszych czasach, będę szczęśliwa… a ja tak chciałam być szczęśliwa, chociaż troszeczkę szczęśliwa…

 

(słychać zgrzyt kół na rozjazdach, Renate zrywa się z kufra, podbiega do okienka, wygląda na zewnątrz, zaniepokojona, znowu słychać monotonny stukot kół – uspokojona dziewczyna wraca na kufer)

 

Chociaż troszeczkę szczęśliwa… „Jeszcze będziesz, jeszcze będziesz”, tak mówił profesor. Nie bardzo mu wierzyłam, ale w jednym miał rację, z każdym dniem mój ból był trochę mniejszy. Nie zniknął, stał się jak ćmiący ząb, którego nie można wyrwać, dokuczliwy, ale jakoś do zniesienia. Poza tym przyszły nowe kłopoty, zjawili się Polacy, wyroili się jak z ula i zaczęli rozgrabiać miasto, zabierali to, co ocalało z bombardowań. Myślałam, że może niektórzy będą tacy jak Stas… nie byli. Okazywali nam gniew albo pogardę, niektórzy byli okrutni, ale kobiet nie gwałcili, kupowali je za jedzenie. Tak, jedzenie stało się cenniejsze niż pieniądze. Głód nastał większy niż w czasie oblężenia i całe dnie z matką biegałyśmy, szukając okazji do zarobku… których prawie nie było, Polacy dawali pracę tylko przy uprzątaniu gruzów, a i to nie zawsze. Ludzie wyprzedawali się z resztek rzeczy, kilo kaszy bywało cenniejsze niż komplet sreber stołowych. A my nie miałyśmy wiele, zdarzało się, że jadłyśmy raz dziennie po parę ziemniaków, z głodu aż bolał brzuch. (szyderczo) Dla mnie było to o tyle dobre, że zamiast myśleć o tym, co mi zrobili, marzyłam o choćby piętce suchego chleba. Szczęśliwie matka dostała pracę na posterunku polskiej policji i przyniosła do domu trochę mięsa z konserwy, i zaraz potem zjawił się Jan, który dał nam dużo jedzenia. Tyle że po raz pierwszy od wielu tygodni mogłam się do syta najeść.

 

(słychać łomot i zgrzyt kół wagonu na rozjeździe oraz przeciągły gwizd lokomotywy – Renate patrzy z niepokojem w stronę okienka, ale po chwili uspokaja się, słysząc monotonny stukot jadącego pociągu)

 

Jan nie był podobny do Stasa, trochę niższy i tęższy, oczy miał inne, jasnozielone, ale patrzył na mnie podobnie jak on, z taką… delikatnością. Choć widziałam też to inne, twarde spojrzenie, takie żołnierskie. Ale na mnie tak nie patrzył, choć pewnie mu ktoś powiedział, co mnie spotkało, zwykle mężczyźni czują wstręt do takich kobiet, przecież skalanych, on przeciwnie, wtedy, w kuchni, widziałam, że mu się podobam. Myślałam, że będę już w kuchni sama, nagrzałam sobie wody, cały dzień pracowałam przy uprzątaniu gruzów i chciałam się umyć, on niespodziewanie wszedł, kiedy chlapałam się nad miską, krzyknęłam, zaskoczona, on stał w drzwiach z kubkiem, pewnie chciał sobie dolać herbaty, widziałam, jak patrzy na mnie, na moje piersi, jakby lekko skrępowany. Widziałam, że czuje się niezręcznie, wymamrotał przeprosiny i wyszedł. Trochę jak zawstydzony sztubak. Pomyślałam wtedy, że gdyby to był Stas, zachowałby się dokładnie tak samo. A przecież nie musiał, przynosił nam jedzenie, mógł wziąć sobie zapłatę, kiedy chciał. Nie zrobił tego. Wtedy się przekonałam, że Jan nie był taki jak inni Polacy. Czy dlatego potem sama do niego przyszłam? Oczywiście był bohaterem, uratował kamienicę przed szabrownikami, chcieli nas okraść z resztek rzeczy, które nam zostały, a Jan bandytów przepędził. Matka mi tłumaczyła, że potrzebujemy ochrony tego człowieka, bo czasy są niebezpieczne, jakbym sama tego nie wiedziała… ale nie dlatego do niego poszłam, nie dlatego, że nie wziął złota, które dla niego zebrałyśmy. Poszłam… bo chyba czułam się winna za to, co zrobili Stasowi… gdyby przeżył, to może byłabym z nim?

 

(uśmiecha się melancholijnie, z lekką ironią)

 

Dziwna z ciebie dziewczyna, Renate Mueller. Pokochałaś jednego, poszłaś do łóżka drugiego, tylko dlatego, że okazał się tak samo dobrze wychowany. Nie tego cię uczono na zebraniach Niemieckich Dziewcząt. Dziś myślę, że niczego mnie tam nie nauczono, poza miłością do Führera i nienawiścią do wszystkiego, co nie niemieckie. Ciekawe, co moje mentorki powiedziałyby na to (gładzi się po brzuchu)… na szczęście nic już nie mogą powiedzieć. Ono będzie dzieckiem nowego świata, w którym nie będzie nienawiści. Bo z tej wojny musi powstać całkiem nowy świat, tak mówił profesor. Jeśli ta śmierć i zniszczenia ma mieć trochę sensu… (z rozpaczą) Janie, dlaczego mnie zostawiłeś? Dlaczego nie chciałeś zostać z nami?

 

(chowa twarz w dłoniach i kręci głową, słychać jej płacz – po chwili opanowuje się i wyciera łzy)

 

Nie, nie będę histeryzować, to może zaszkodzić dziecku. Powinnam być spokojna, choć jego ojciec nas porzucił. Jednak powinnam mu powiedzieć. Ale czy to coś by dało? Ta jego Polska była silniejsza ode mnie. A przecież żyliśmy już jak mąż z żoną. Zrywałam się o świcie, żeby zrobić mu śniadanie i kanapki do pracy, potem czekałam z kolacją, obiady dostawał na posterunku, często do późna go nie było, tak pracował, mówił, że łapanie bandytów zajmuje dużo czasu. Czasem, jak miał czas, chodziliśmy razem na spacery do Scheitniger Park, bo bliżej do oglądania zostały same gruzy, a tam mniej bombardowali i dużo drzew ocalało. Raz nawet zrobiliśmy sobie piknik, Jan miał wolną całą niedzielę, udało mu się kupić pyszne ciastka z serem, a ja od profesora dostałam prawdziwe francuskie wino, przechowywał je od przedwojnia, bardzo nam smakowało. Wtedy po raz pierwszy coś mi o sobie więcej powiedział: że przed wojną studiował i chciał zostać inżynierem, dostał stypendium i rok uczył się w Wiedniu, dlatego tak dobrze znał niemiecki, potem, jak wybuchła wojna, wstąpił do tego tajnego polskiego wojska, które u nas opisywano w gazetach jako „polskie bandy”… śmiał się, jak mu o tym powiedziałam. Pewnie, jak na bandytę zachowywał się wyjątkowo kulturalnie… zupełnie jakby był Niemcem z dobrego domu (milknie)… nie, Jan nie był taki, to przecież Niemcy z dobrych niemieckich domów mordowali na wschodzie, a pewnie i rzeźnik Hanke odebrał dobre niemieckie wychowanie. Nie, Polacy byli inni. Nie zamordowali nas, nie wrzucili do dołów i nie zasypali ziemią. Oni nas tylko wypędzili.

 

(znowu zgrzyt na rozjeździe, dziewczyna wzdryga się, mocno zaciska ręce, z poważną twarzą)

 

Na miasto padł blady strach, jak w sierpniu doszło do pierwszych wywózek. Profesor mówił, że tak zdecydowali ci, którzy nas zwyciężyli, tak postanowili nas ukarać za wojnę. Tym, że nie będzie więcej Niemców w Breslau, a miasto zajmą Polacy. Już na zawsze. Nikt nie chciał w to uwierzyć, ludzie, gadając o tym między sobą, przekonywali się, że wywożą tylko nazistów, a niewinnych obywateli zostawią w spokoju. I tak się początkowo wydawało, bo po kilku transportach przestali wywozić. Ale na początku października znowu zaczęli. Na początku z Kornstrasse. Jan tam był, dostał rozkaz, że ma pomagać w wysiedlaniu… bo nie wszyscy chcieli dobrowolnie opuszczać domy. Mówił mi, że jak patrzył na te płaczące i lamentujące kobiety, ich tam było najwięcej, to przypomniała mu się tragedia napisana przez starożytnego Greka, którą kiedyś widział w teatrze. O Trojankach, które po zdobyciu i zburzeniu Troi są odprowadzane przez zwycięskich Greków na okręty, by jako niewolnice odpłynąć w dalekie i obce kraje. Mówił, że Breslau to taka Troja. I że zawsze zwycięzcy ustanawiają prawa i nie ma litości dla pokonanych. Kiedy to mówił – chociaż to oni, jego rodacy, Polacy, zwyciężyli i wypędzali nas z Breslau, jak Grecy te Trojanki – wcale się nie cieszył. Tak jakby to zwycięstwo w ogóle go nie dotyczyło. Kiedy o tym mówił, miał takie dziwne oczy, nie twarde, stalowe, ale jakby… smutne. Powiedział, że nie tylko Niemcy przegrali tę wojnę. Zupełnie nie wiedziałam, co ma na myśli. I pewnie już się nie dowiem.

 

(lampa naftowa zaczyna przygasać i migotać, Renate podchodzi do niej i próbuje podkręcić knot, ale niewiele to daje)

 

Pewnie nafta się kończy… w Petersdorfie też nie mieliśmy nafty. Żyliśmy przy świeczkach. Światło elektryczne wyłączyli pod koniec wojny i potem już nie włączyli.

 

(wzdryga się, podchodzi do kufra, bierze koc i się nim szczelnie otula)

 

Bez światła da się żyć, zimno jest gorsze. Ostatnio tak wymarzłam, jak jechaliśmy z Janem do Petersdorfu. Wyjechaliśmy nagle, Jan musiał uciekać przed polskim gestapo, matka dała mu stare papiery Martina, miał udawać mojego brata i oczywiście Niemca, ale z miasta trzeba było uciekać, szukali go. Nawet się ucieszyłam, prawdę mówiąc miałam dość Breslau. W ogóle nie przypominało miasta sprzed oblężenia, jakby je przepuszczono przez maszynkę do mięsa, z pięknej istoty został krwawy farsz. Dookoła tylko ruiny, a te domy, które ocalały, były pokaleczone przez bomby. W gruzach widziało się pełno pozatykanych krzyży, po zabitych, wciąż leżących pod rozbitymi murami. Kiedy szłam ulicą, wydawało mi się, że idę przez cmentarz pełen umarłych ludzi i domów. Bo Breslau umierało, wszyscy czuliśmy to i widzieliśmy. Po prostu znikało w oczach, co dzień było go coraz mniej. Znikały niemieckie szyldy i napisy, zastępowały je polskie, znikali też ludzie, wywózki zaczęły się latem, potem przeprowadzano ich coraz więcej, wywożono całe dzielnice. Z dnia na dzień Breslau po prostu znikało, po kawałku, z każdym wywiezionym Niemcem i zamalowanym napisem, a równocześnie codziennie przybywało tego nowego miasta, które budowali dla siebie Polacy. Nie chciałam już tego oglądać, nikt nie chciał, może dlatego bez protestu wchodzili do pociągów? Bo już wiedzieli, że śmierci Breslau nie można odwrócić i na cmentarzu naszego miasta Polacy zbudują swoje.  

 

(rozciera zgrabiałe z zimna ręce, chucha w nie)

 

Kiedy jechaliśmy z Janem do Petersdorfu, było widać, że na prowincji dzieje się to samo. Nie tylko Breslau umierało, Niederchlesien też. Niemcy, ludzie i kraj, miasta, wioski – znikali, coraz więcej widziało się Polaków i Polski, polskich miast i wiosek. To wtedy dotarło do mnie, że to gadanie niektórych, że to wszystko na chwilę, że teraz nas wywiozą, ale potem wrócimy, za parę miesięcy, za rok – że to jest głupie. Kraje umierają jak ludzie, a ludzie nie zmartwychwstają po roku. Kiedy zajechaliśmy do Glatz i zobaczyłam dworzec z polskimi napisami i pełen rozgadanych Polaków zachowujących się tak swobodnie, jakby zawsze byli u siebie, zrozumiałam, że Niemiec tu nigdy nie będzie, nie za mojego życia, bo nie ma na tym świecie siły, który by się za nami ujęła i ich przepędziła. Wtedy zaczęłam myśleć o Kanadzie, o tym, by wyjechać jak najdalej i zapomnieć o tym umarłym kraju. I zrozumiałam, że chcę żyć, po prostu żyć, ale nie na cmentarzu.

 

(milknie i wsłuchuje się w odgłos monotonnego łoskotu pociągu)

 

Wtedy też tak jechaliśmy bez końca. Pociąg co chwila stawał, coś się w nim psuło… przedtem trzy godziny z matką jechałyśmy w jedną stronę, po jesienne zaopatrzenie do ciotki. Robiła takie pyszne pączki i racuchy… w ogóle mi się w Petersdorfie podobało, wieś w dolinie, śliczne góry dookoła. Prawdę mówiąc, nie rozumiałam, dlaczego matka z tak ładnego miejsca wyniosła się do Breslau. Teraz, po tych wszystkich gruzach i grobach, miejsce to wydało mi się jeszcze piękniejsze. Niestety pełne Polaków, siedzieli razem z niemieckimi gospodarzami i czekali, aż ich wywiozą. U ciotki też był taki, mieszkał w przybudówce i mówił, tak mi powiedziała ciotka Marta, że niedługo przejmie po nich gospodarkę. Dochodziły wiadomości, że wioski położone w sąsiednich dolinach już są wywożone. Kiedy przyjechaliśmy, ciotka zaczynała właśnie pakowanie, choć terminu wyjazdu jeszcze nie ogłoszono. Ale Polacy codziennie przypominali, że to już niedługo, że mamy się szykować. Petersdorf też miał umrzeć, tak jak Glatz i Breslau. I inne miejsca. Mieliśmy zniknąć, bez śladu, jakby nas tu nigdy nie było. Wyczyszczeni, wytarci z domów, ulic i pól jak kreda z tablicy.

 

(siada przed kufrem i opiera się o niego plecami, patrzy przed siebie z rozmarzeniem)

 

Oni się bali o przyszłość, a ja… przeżyłam najlepsze dni mojego życia właśnie wtedy, gdy kończył się Petersdorf. Nie bałam się przyszłości, bo jak ktoś miał tak straszną przeszłość, przeżył oblężenie i to, co działo się potem, to czego jeszcze miałby się bać? Czy mogło mnie spotkać coś gorszego? Nie bałam się więc, no i Jan był przy mnie… wreszcie miałam go tylko dla siebie. Pracował w polu razem z Karlem i tym chłopem, co u nas mieszkał. Jan mówił, że on przyjechał ze wschodniej Polski i uczył się miejscowej gospodarki, bo jak Niemcy odejdą, to chciał umieć pracować na tej ziemi. Spędzali w polu całe dnie, ziemniaki trzeba było wykopać, marchew i buraki. Wieczorem wracał do mnie, pachniał ziemią, wiatrem i dymem, bo sobie te ziemniaki piekli w ognisku na obiad. Po kolacji zamykaliśmy się w pokoju na pięterku i tam… był mój i tylko mój.

 

(zdejmuje z ramion koc, rozściela go przed kufrem, kładzie się na nim z łokciem pod głową, rozmarzonym tonem)

 

W tym małym pokoiku na poddaszu wreszcie przeżyłam prawdziwą miłość… nie sądziłam, że po tym, co mi zrobili tamci w piwnicy, kiedykolwiek będę pragnęła być z mężczyzną… a z Janem chciałam być, pragnęłam go, tęskniłam za nim, kiedy był na polu, za jego dotykiem, ciepłem, nawet tym wiecznie zamyślonym spojrzeniem. Cały dzień spędzałam jakby nieobecna, zaczarowana, w oczekiwaniu nocy. Nocy z Janem… (dotyka twarzy i piersi) Z nim zrozumiałam, że miłość to także pożądanie drugiego, nieustanna potrzeba bycia razem, kiedy spóźniał się i nie wracał z pola, czułam w środku ból, ale inny niż wtedy w piwnicy… tak boli z tęsknoty. I z głodu, który tylko on mógł zaspokoić…

 

(wygina się lubieżnie i przeciąga, dotykając po ciele, wzdycha)

 

Janie, Janie… jadłam cię jak wygłodzona kotka, nienasycona, w nieustannej rui. Nigdy nie miałam dosyć, nocy było mi mało, ciebie mi było mało… (dotyka ust) mogłabym cię całować i całować, bez końca, pijana twoim zapachem, twoim ciałem, szalona z miłości…

 

(podnosi się i siada, opierając o kufer)

 

Kto by po myślał, że ten mały pokoik stanie się dla mnie rajem, w który dawno zwątpiłam. Wiarę w szczęście zabili we mnie straszni giganci w czarnych płaszcza i potwory ze wschodu. (z emfazą) Ale wtedy, Janie, w noce naszej miłości, uwierzyłam znowu, uwierzyłam, że jesteś moim Adamem, z którym zacznę wszystko od nowa, na nowej ziemi, uwierzyłam, że będę dla ciebie Ewą, stworzymy razem nowy naród, wolny od piekła tej ziemi... Pamiętasz ten ostatni piękny dzień jesieni, kiedy od rana świeciło słońce i zamiast zjeść obiad w domu, poszliśmy na piknik, na połoniny? (gładzi koc koło siebie) Weszliśmy dość wysoko i siedzieliśmy potem na kocu, patrzyliśmy na góry, piękne w tej ozłoconej słońcem jesieni, rozmawialiśmy o sprawach domowych, potem robiłam ci kanapki z masłem, które zjadałeś z łapczywością małego chłopca i czułam się wtedy jak najszczęśliwsza żona w najszczęśliwszym dniu mojego życia…

 

(po chwili, z bolesnym grymasem)

 

Janie, dlaczego odszedłeś, dlaczego mnie zostawiłeś?

 

(milczy ze zwieszoną głową)

 

Było nam tak dobrze, że aż nie chcieliśmy schodzić, zeszliśmy do wsi, gdy już zapadała noc… frunęłam jak na skrzydłach, przekonana, że mój los doznał ostatecznej odmiany i czeka mnie nowe życie, całe zło przeminęło, wtedy zobaczyliśmy w dole światła, światełka właściwie, wiele ich było, ruszały się, po ogrodach i podwórkach, wyglądały jak rój świetlików, które opadły wioskę. Wiedziałam, co się dzieje, to Niemcy zakopywali swoje najcenniejsze rzeczy, których nie chcieli zabrać w drogę. Przeraziłam się wtedy bardzo, te światła wyglądały jak świeczki na cmentarzu, bo i przecież grzebali swoje dotychczasowe życie, i pomyślałam, że to jednak zły znak. Przystanąłeś tam wtedy, zaskoczony, chwyciłam cię za rękę, szukając otuchy, twoja ręka była zimna, jak ręka zmarłego, a ja przeraziłam się jeszcze bardziej… aż mnie zakłuło w sercu (dotyka piersi). Czy już wtedy coś we mnie wiedziało, że niedługo będzie koniec?

 

(wzdryga się, jakby znowu zrobiło jej się zimno, podnosi się i siada na kufrze, okrywając kocem)

 

Najpierw skończył się Petersdorf. Na początku zimy został ostatnią wsią w okolicy, w której nie było wywózek. Po tygodniu od naszego pikniku po domach zaczęła chodzić polska komisja i powiadamiać, że nazajutrz wyjeżdżamy. Wszyscy Niemcy, bez wyjątku, Jan też, w gminnych rejestrach figurował przecież jako Niemiec, mój brat Martin. Ludzie rozpaczali i pomstowali, choć od dawna wiedzieli, co się działo w całym Niederschlesien, ja przyjęłam tę wiadomość ze spokojem, nawet z zadowoleniem, przecież chciałam wyjechać i zacząć na nowo w nowym świecie, z Janem. Człowieka pełnego nadziei niewiele przeraża, nawet te wagony dla bydła, które dla nas podstawili. W myślach byłam już za oceanem, zastanawiałam się, jak wygląda kraj nietknięty wojną, bez Niemców, Rosjan i Polaków. A potem przystanek w Waldenburgu i pomysł Jana, że wyskoczy po papierosy. Teraz widzę, że od opuszczenia Petersdorfu prawie nic do mnie mówił, znowu musiał myśleć o niej… o tej swojej Polsce. Musiał o niej myśleć, bo wtedy, na dworcu, gdy pociąg odjeżdżał i on został na peronie, przez chwilę zetknęliśmy się wzrokiem… miał takie smutne, ale i twarde oczy, a ja, od tego spojrzenia, znowu poczułam się Niemką, a nie kobietą, kochaną kobietą… I w tej jednej strasznej chwili wszystko we mnie runęło, te marzenia i nadzieje, zostały tylko gruzy, same gruzy, jak w Breslau…

 

(opatula się szczelniej kocem)

 

Chciałam uciec od tego cmentarza, zapomnieć… Jan miał być moim lekiem… nie chciał, został w swojej Polsce. Ale nic, pojadę dalej, z tym gruzem… i z nim (kładzie rękę na brzuchu). Ono ze mną zostanie.

 

(gwałtowny zgrzyt i odgłos hamującego pociągu, staje, słychać odgłosy stacji kolejowej. Renate zrywa się i podbiega do okienka, wygląda na zewnątrz)

 

To chyba już nie Polska, nie widać napisów po polsku… dojechaliśmy?

 

(głos z megafonu: „Ein Bahnhof Heidelberg. Wir begrüßen eine Person vertrieben. Wir bitten auszusteigen. Ein Ende der Reise”. Renate odwraca się i podchodzi do kufra)

 

Ja tylko chciałam być szczęśliwa.

 

(łapie za kufer i z wysiłkiem ciągnie go w kąt, gasną światła)

 

KONIEC

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jacek Inglot, Kobiety z Breslau, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 218

Przypisy

  1. P. Siemion, Dziennik roku Węża, Wołowiec 2015, s. 166.
  2. Tenże, Niskie Łąki, Warszawa 2004, s. 8. Dalej cytaty z tego wydania oznaczam numerem strony bezpośrednio w tekście.
  3. H. Gosk, Historia w prozie polskiej o tematyce współczesnej po roku 1989 [w:] Co dalej, literaturo? Jak zmienia się współcześnie pojęcie i sytuacja literatury, red. A. Brodzka-Wald, H. Gosk, A. Werner, Warszawa 2008, s. 19.
  4. P. Siemion, Dziennik roku Węża…, s. 72.
  5. Tamże, s. 277.
  6. Tamże, s. 248.
  7. W. Browarny, Nie tylko Breslau. O współczesnej prozie z Dolnego Śląska [w:] Rozkład jazdy. Dwadzieścia lat literatury Dolnego Śląska po 1989 roku, red. J. Bierut, W. Browarny, G. Czekański, Wrocław 2012, s. 26.
  8. P. Siemion, S. Bereś, Beduin na Niskich Łąkach [w:] S. Bereś, Historia literatury polskiej w rozmowach. XX–XXI wiek, Warszawa 2003, s. 490.
  9. Z. Herbert, Przesłąnie Pana Cogito [w:] tenże, Wiersze zebrane, Kraków 2008, s. 439–440.

Powiązane artykuły

02.08.2023

Słucham „Schodów do nieba” Led Zeppelin, oglądając zdjęcie lecącego nad Wrocławiem zeppelina

Wpatrzony w talerz zupy mlecznej spowitej grubym
kożuchem słucham Led Zeppelin Stairway to Heaven.
Wspinam się po cienkiej rączce łyżki, by nie urazić zębami
gęstej białej skorupy. Rosła w oczach niczym grzybek tybetański,
który matka dla mego bezpieczeństwa trzymała w słoiku na
parapecie okna. Naprzeciw mnie fotografia niemieckiego
Breslau z tysiąc dziewięćset dwudziestego dziewiątego roku,
z lotu ptaka podobne było do wielkiego dymiącego talerza.
Modliłem się w duchu, by wylądował obok i zabrał ze sobą
ten biały całun stężałego mleka, wiążący moją wolność
wyssaną z mlekiem matki i wolną wolę z PRL-owską akcją
„Szklanka mleka w szkole”. Moją osobistą mleczną drogę
zamknięto w szklanej butelce. Dostęp do niej
oprócz mnie miał tylko roznosiciel mleka.
Nim dotarłem z Led Zeppelin na sam szczyt nieba,
ład i porządek na zdjęciu Breslau ścięła groza
nadchodzącej wojny.

11.07.2018

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Gabriel Leonard Kamiński, Słucham „Schodów do nieba” Led Zeppelin, oglądając zdjęcie lecącego nad Wrocławiem zeppelina, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. P. Siemion, Dziennik roku Węża, Wołowiec 2015, s. 166.
  2. Tenże, Niskie Łąki, Warszawa 2004, s. 8. Dalej cytaty z tego wydania oznaczam numerem strony bezpośrednio w tekście.
  3. H. Gosk, Historia w prozie polskiej o tematyce współczesnej po roku 1989 [w:] Co dalej, literaturo? Jak zmienia się współcześnie pojęcie i sytuacja literatury, red. A. Brodzka-Wald, H. Gosk, A. Werner, Warszawa 2008, s. 19.
  4. P. Siemion, Dziennik roku Węża…, s. 72.
  5. Tamże, s. 277.
  6. Tamże, s. 248.
  7. W. Browarny, Nie tylko Breslau. O współczesnej prozie z Dolnego Śląska [w:] Rozkład jazdy. Dwadzieścia lat literatury Dolnego Śląska po 1989 roku, red. J. Bierut, W. Browarny, G. Czekański, Wrocław 2012, s. 26.
  8. P. Siemion, S. Bereś, Beduin na Niskich Łąkach [w:] S. Bereś, Historia literatury polskiej w rozmowach. XX–XXI wiek, Warszawa 2003, s. 490.
  9. Z. Herbert, Przesłąnie Pana Cogito [w:] tenże, Wiersze zebrane, Kraków 2008, s. 439–440.

Powiązane artykuły

18.05.2023

Nowy Napis Co Tydzień #203 / Miasto

Paulinie Subocz-Białek i Ireneuszowi Staroniowi

idąc
z czasu
czasu mając mało
całość –
               kamienice
               rynek
               kościoły
               rzeka
niczym Delft z Vermeera
podniesione do n-tej potęgi
czasu mając mało Wrocław
wieczne światło teraz –
                                          kamienice
                                          rynek
                                          kościoły
                                          rzeka
późnego popołudnia
bytu archipelag

Wiersz z 16. numeru kwartalnika „Nowy Napis”.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Krzysztof Czacharowski, Miasto, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 203

Przypisy

  1. P. Siemion, Dziennik roku Węża, Wołowiec 2015, s. 166.
  2. Tenże, Niskie Łąki, Warszawa 2004, s. 8. Dalej cytaty z tego wydania oznaczam numerem strony bezpośrednio w tekście.
  3. H. Gosk, Historia w prozie polskiej o tematyce współczesnej po roku 1989 [w:] Co dalej, literaturo? Jak zmienia się współcześnie pojęcie i sytuacja literatury, red. A. Brodzka-Wald, H. Gosk, A. Werner, Warszawa 2008, s. 19.
  4. P. Siemion, Dziennik roku Węża…, s. 72.
  5. Tamże, s. 277.
  6. Tamże, s. 248.
  7. W. Browarny, Nie tylko Breslau. O współczesnej prozie z Dolnego Śląska [w:] Rozkład jazdy. Dwadzieścia lat literatury Dolnego Śląska po 1989 roku, red. J. Bierut, W. Browarny, G. Czekański, Wrocław 2012, s. 26.
  8. P. Siemion, S. Bereś, Beduin na Niskich Łąkach [w:] S. Bereś, Historia literatury polskiej w rozmowach. XX–XXI wiek, Warszawa 2003, s. 490.
  9. Z. Herbert, Przesłąnie Pana Cogito [w:] tenże, Wiersze zebrane, Kraków 2008, s. 439–440.

Powiązane artykuły

27.04.2022

Zguba

Znalazłem tę kulkę w jednej z opuszczonych kamienic na wrocławskim Nadodrzu. Często chodziliśmy tam z chłopakami po szkole. Wystarczało rozkruszyć zaprawę i wyjąć parę cegieł lub odnaleźć obluzowaną deskę. Na eksplorację zabieraliśmy latarki elektryczne. Gdy do naszej wyprawy dochodziło w sposób spontaniczny, w połowie rozpoczętego meczu piłki nożnej lub podczas deszczu przerywającego łażenie po drzewach, przyświecaliśmy sobie ogniem z zapalniczek lub improwizowanych naprędce pochodni.

Z Sefvusem byliśmy niemal jak bracia. On gruby, duży i wiecznie głodny, ja mniejszy od innych. Dziś powiedzielibyśmy pewnie, że niedożywiony, wtedy mówiliśmy: chudy. Uzupełnialiśmy się, tworząc zgrany tandem. On siła pociągowa każdego naszego przedsięwzięcia, ja mózg operacji. On wyrywał deskę z płotu opasującego teren rozbiórki, ja wskazywałem, która deska najszybciej ustąpi, wybierając też miejsca ukryte przed ludzkim wzrokiem.

Podczas jednej z naszych łupieżczych wypraw chłopcy dorwali pozostawione w mieszkaniu na parterze pianino. Widocznie było zbyt wielkie, by je stamtąd targać. Dali koncertowy popis, uderzając ze wszystkich sił w klawisze z kości słoniowej, a potem bezpośrednio ciągnąc za struny. Poszedłem dalej, pnąc się po kręconych schodach, w świetle wpadającym przez lufcik w dachu. Mijałem ciche, pozbawione ludzkiego życia pokoje. Czasem tylko gdzieś na niebie lub za oknem mignął cień przelatującego ptaka. To, co mogli i chcieli, ludzie zabierali, reszta zostawała – tapczany, stare szafy pełne konfitur z minionych lat i napoczętych przez mole i szczury kuponów materiału. Ze ścian patrzyły gwoździe i ramy z kurzu, wyznaczające dawniej miejsce obrazów i zdjęć przyjaciół. Ujrzałem ją na jednym z ostatnich pięter. Kulka leżała w rogu, przy niedomkniętych, zielonych drzwiach prowadzących do jednego z mieszkań. Widocznie komuś wypadła, podczas zbyt pośpiesznej przeprowadzki na nowy kwaterunek na ciepłym osiedlu. Wnętrze tego mieszkania zapamiętałem dobrze. Z dołu dochodziły mnie coraz głośniejsze odgłosy pożegnalnego koncertu, który moi koledzy dawali w hołdzie tym murom. Ja zaglądałem do pokoi tego mieszkania, które ktoś opuścił w wielkim pośpiechu lub z większym lekceważeniem traktując pozostawione tam rzeczy i sprzęty. Patrzyły na mnie szafy pełne ubrań, a w kuchni wciąż ucztowały szczury, jak gdyby pozostawiono tam taką furę żarcia, że i one nie mogły go zutylizować. Regały pełne książek, wazonów i płyt niczym nie przypominały tych z niższych pięter. Gdy uchyliłem drzwi ostatniego pokoju, ujrzałem krótkie łóżko, ścianę pełną rysunków, klocki i piłkę, jakieś ubrania wyrzucone z otwartych drzwi szafki. To był pokój po chłopcu. Wybiegłem stamtąd, jak gdyby te przekarmione szczury chciały się na mnie rzucić.

– Chłopaki, słychać was w całej dzielnicy. Wiejemy! – Pierwszy poderwał się Sefvus, za nim poleciała cała reszta.

Wydawało mi się, że kulka spod drzwi dziwnego mieszkania przyciągnęła mój wzrok błyskiem, odbiciem światła, którego tam na górę docierało już całkiem sporo, ale gdy wspominam ją z późniejszych dni, była matowoczarna. Zdawała się wręcz pochłaniać światło, nigdy więcej nie widziałem, żeby je odbijała lub żeby można o niej powiedzieć, że „błyszczała”. Obojętne, czy wystawiałem ją na południowe letnie słońce, czy świeciłem nań, przykładając ją prawie do żarówki w mojej nocnej lampce.

Od tamtej pory nigdy się z nią nie rozstawałem. Nosiłem ją stale w kieszeni dżinsów. Wystarczyło, bym poczuł jej chłód, i już się uspokajałem. Mogłem recytować deklinację i kwadraty liczb dwucyfrowych.

Kiedyś Sefvus na jednej z naszych wypraw zobaczył ją i chciał chwycić tłustymi od czekolady palcami. Przy tym tak się poślizgnął, że wpadł prosto na spróchniałą poręcz, która nie wytrzymała uderzenia grubasa i wraz z nim poleciała na sam dół kamienicy.

Zdziwiłem się więc, widząc zdjęcie mojej zaginionej przed laty kulki w dzisiejszym wydaniu „Zbliżeń Ilustrowanych”. Zdziwiłem się, bo wydawało mi się, że jej już nie ma. Wypadła mi z kieszeni, gdy w pośpiechu opuszczaliśmy mieszkanie, po tym, gdy znajomy glina dzwonił do ojca, żeby powiedzieć, że odnaleźli ciało Sefvusa i żebyśmy lepiej tę naszą przeprowadzkę z powodu rozbiórki kamienicy przyśpieszyli do góra piętnastu minut.

Wielokrotnie myślałem o tej mojej małej przyjaciółce, wyobrażając sobie, że znika w eksplozji rozrywającej naszą starą kamienicę lub gnije pod zwałami gruzu – gdzieś hen na wysypisku, ale autor artykułu wydrukowanego w „Zbliżeniach” twierdził, pokazując na dowód załączone zdjęcia, że odnalazł ją jeden chłopiec pod drzwiami na górnym piętrze opuszczonej kamienicy na wrocławskim Nadodrzu.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Stanisław Karolewski, Zguba, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

  1. P. Siemion, Dziennik roku Węża, Wołowiec 2015, s. 166.
  2. Tenże, Niskie Łąki, Warszawa 2004, s. 8. Dalej cytaty z tego wydania oznaczam numerem strony bezpośrednio w tekście.
  3. H. Gosk, Historia w prozie polskiej o tematyce współczesnej po roku 1989 [w:] Co dalej, literaturo? Jak zmienia się współcześnie pojęcie i sytuacja literatury, red. A. Brodzka-Wald, H. Gosk, A. Werner, Warszawa 2008, s. 19.
  4. P. Siemion, Dziennik roku Węża…, s. 72.
  5. Tamże, s. 277.
  6. Tamże, s. 248.
  7. W. Browarny, Nie tylko Breslau. O współczesnej prozie z Dolnego Śląska [w:] Rozkład jazdy. Dwadzieścia lat literatury Dolnego Śląska po 1989 roku, red. J. Bierut, W. Browarny, G. Czekański, Wrocław 2012, s. 26.
  8. P. Siemion, S. Bereś, Beduin na Niskich Łąkach [w:] S. Bereś, Historia literatury polskiej w rozmowach. XX–XXI wiek, Warszawa 2003, s. 490.
  9. Z. Herbert, Przesłąnie Pana Cogito [w:] tenże, Wiersze zebrane, Kraków 2008, s. 439–440.

Powiązane artykuły

27.04.2022

Wrocław – miasto spotkań

Droga Gertrudo,

albo może raczej powinnam zacząć: Szanowna Pani Profesor Skrzatologii i pogratulować awansu naukowego. Zapamiętałam cię zaledwie jako magistra po studium nauczycielskim i dwuletnim, zaocznym kursie doszkalającym. Gdy zmieniły się przepisy, wszystkie niedouki ze szkół przepychano hurtowo, bo nasza ojczyzna nie poradziłaby sobie z takim ogromem pustych katedr.

Śmieszne. Tego e-maila układam od lat, dokładniej od dekady, a dokładnie od dnia, w którym we Wrocławiu objawiły się skrzaty, a ja zobaczyłam twój artykulik w bezpłatnym dodatku do gazetki reklamowej.

Śmieszne. Choć piszę go tyle lat, nadal nie wiem, jak zacząć, by nie kalać wulgaryzmami naszej pięknej polszczyzny.

Może: ty za późno wyjęta, ty kozia kupo, szewska partanino? Podoba ci się mój język?

Gdy dziesięć lat temu objawiły się skrzaty, pomyślałam coś w stylu: no jasne, to już?

Potem było mi troszkę smutno. Przez chwilę, bo czułam, jakby mi coś odebrano. Coś tylko mojego. Z pewnością znasz to uczucie. Odkryłaś coś nowego: smak, mały sklepik albo knajpę. Polecasz je komuś z otoczenia, a ten lata z jęzorem po całej okolicy, rozpowiadając, jaką genialną kolację zjadł i zaprasza wszystkich do tej kuchni włoskiej, chociaż – jak ma być całkiem szczery – to makaron był za twardy, a wino toskańskie jest już troszkę passé w tym sezonie.

Mój smutek jednak szybko minął. Nikt nie odbierze mi tych lat, w których tylko ja widywałam krasnale. Nikt inny też nie rozmawiał z nimi i nie wędrował po ich magicznym królestwie. A potem mój humor znów popsuł kolejny artykuł przedstawiający kolejną garść szczegółów ze skrzaciego życia. Kolejny i kolejny, ujawniający coraz to nowe tajemnice, topografię królestwa i mechanizmy funkcjonowania tamtego świata. Coś mi jednak nie pasowało, ze zdziwieniem odkrywałam, że autor tych opracowań wie dokładnie tyle, ile ja. Ze zdumieniem odkryłam, że ty jesteś tajemniczą GM, że wszystkie wiadomości o skrzacim rodzie tak chętnie powielane w rozmaitych mediach pochodzą z jednego źródła: od ciebie. Czyli ode mnie. Inni ludzie tylko zaczęli widywać skrzaty wokół olbrzymiego platana na Ostrowie Tumskim. Z nikim jednak się nie skontaktowały. Z nikim oprócz mnie.

W tej jednej chwili zrozumiałam, że cała twoja wiedza, cała twoja profesura, której się wkrótce dochrapałaś, pochodzi z moich kilku szkolnych wypracowań, które czytałaś. Nie, ty je tylko przeglądałaś, ale mimo to zapamiętałaś tę pisaninę miernej uczennicy, przy której na czerwono napisałaś: „durne fantazje” oraz „1”. Może na trop naprowadziło cię to drzewo, pod którym znajduje się przejście, a które opisałam? A może jakiś szczegół skrzaciej anatomii?

Było coś takiego, bo już w tydzień po objawieniu się krasnali odwiedziłaś szkolne archiwum, nawet grzecznie wpisałaś się do zeszytu gości i bezczelnie ukradłaś teczkę z moimi pracami. Wystarczyły ci na doktorat i Wydział Skrzatologii, na którego czele stanęłaś.

Rzeczywiście w tamtym czasie, gdy w dniu moich szesnastych urodzin zobaczyłam skrzaty, a one zabrały mnie do swojej krainy, buzowało we mnie tyle energii, że musiałam o tym komuś opowiedzieć. Próbowałam w domu i wśród koleżanek, ale wszyscy uważali, że jestem za duża na to, by wierzyć w bajki.

Ubrałam więc to w formę literacką, ale ty też oblewałaś moje kolejne prace. Nie podobał ci się ten temat.

– Skrzaty – wydusiłaś kiedyś przez tę swoją, porośniętą gęstym włosem gębę – skrzata, to będziesz miała, jak nie będziesz z chłopcami uważać.

I przy śmiechu całej klasy kazałaś mi siadać.

A kiedy zorientowałaś się, że wszystko dzieje się tak, jak opisałam, że krasnale objawiły się w taki sposób i w tym miejscu, w którym zapowiedziały, moje wypracowania jednak ci się spodobały. Wręcz nie mogłaś już bez nich żyć. Trzeba jeszcze było odnaleźć starą plastyczkę, miałabyś materiały na profesurę bis.

Ty balonie kapuściany, pustaku niemyty, a przez te dziesięć lat przyśpieszonej kariery zbudowanej na moich wypracowaniach i twojej późniejszej fantazji, gdy skończyły ci się rzetelne materiały, nie przyszło ci do tego pustego łba pytanie o mnie? Gdzie jestem? Dlaczego pozwalam ci na to, milcząc?

Pomyślałaś, wiem, że pomyślałaś o mnie co najmniej 3650 razy! I co? I nic. Najpierw czekałaś z trwogą, a potem samą siebie przekonałaś, że mnie już nie ma. Nie wypłynę. I dziś wiem, że o mnie myślisz, choć za dziesięć minut zaczynasz przemówienie w dziesięciolecie objawienia się krasnali. Pewnie dostaniesz dziesięć goździków, choć już czekają na ciebie złote nożyczki, kamera już patrzy i wóda się mrozi, to teraz zamiast pić ziółka i czesać się, ślęczysz nad moim mailem. Dziesięć lat oczekiwań spełnione. Co za rozkosz. „Dziesięć lat strachu, ale co ona może mi zrobić?” – myślisz. „Ja jestem panią profesor na wydziale, a ona przyjdzie i powie: byłam pierwsza? Kto jej uwierzy? Zresztą, jakie to dziś ma znaczenie?” – nie zaprzeczaj, tak właśnie pomyślałaś.

Otóż nie. Zaskoczę cię. Nie przyjdę. Nie przyjdę i więcej nie napiszę. Nie zrobię nic. Tak jakbyś sobie tego życzyła. Nasze drogi już się więcej nie przetną. Jestem po drugiej stronie globu, na statku, na oceanie, najdalej jak się tylko dało od Wrocławia.

Uspokoiłaś się nieco. Widzę twoją twarz. „Niestety zapamiętałam ją nazbyt dokładnie” – jeszcze myślisz – „czego ona chce? Pieniędzy? Po co to wszystko?”

Zwyczajnie chciałam, żebyś ostatni raz przeczytała moje wypracowanie pod tytułem „List do nauczycielki języka ojczystego”. Tak, tym razem go nie przeglądasz, a czytasz.

Właściwie to nie jest nowe wypracowanie, to dokończenie jednego z tych, których przez ciebie nigdy nie dokończyłam. Miałam zamiar dopisać kolejne części, ale skutecznie podcięłaś mi skrzydła.

Otóż wiedz – dziś przeczytasz to z uwagą, na jaką te słowa zawsze zasługiwały, jednak to będzie już za późno, bo – jak wiesz – skończyłam już szkołę, a raczej nigdy jej nie skończyłam,  przez ciebie. Za późno, bo do dziesięciolecia zostały już może ze dwie czy trzy minuty, otóż wiedz, że krasnale nie tylko oprowadziły mnie po swoim magicznym drzewie. Żegnając się ze mną, zapowiedziały również to, że wkrótce objawią się wszystkim. A dokładnie dziesięć lat po tym objawieniu wpuszczą do naszego świata smoki.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Stanisław Karolewski, Wrocław – miasto spotkań, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

  1. P. Siemion, Dziennik roku Węża, Wołowiec 2015, s. 166.
  2. Tenże, Niskie Łąki, Warszawa 2004, s. 8. Dalej cytaty z tego wydania oznaczam numerem strony bezpośrednio w tekście.
  3. H. Gosk, Historia w prozie polskiej o tematyce współczesnej po roku 1989 [w:] Co dalej, literaturo? Jak zmienia się współcześnie pojęcie i sytuacja literatury, red. A. Brodzka-Wald, H. Gosk, A. Werner, Warszawa 2008, s. 19.
  4. P. Siemion, Dziennik roku Węża…, s. 72.
  5. Tamże, s. 277.
  6. Tamże, s. 248.
  7. W. Browarny, Nie tylko Breslau. O współczesnej prozie z Dolnego Śląska [w:] Rozkład jazdy. Dwadzieścia lat literatury Dolnego Śląska po 1989 roku, red. J. Bierut, W. Browarny, G. Czekański, Wrocław 2012, s. 26.
  8. P. Siemion, S. Bereś, Beduin na Niskich Łąkach [w:] S. Bereś, Historia literatury polskiej w rozmowach. XX–XXI wiek, Warszawa 2003, s. 490.
  9. Z. Herbert, Przesłąnie Pana Cogito [w:] tenże, Wiersze zebrane, Kraków 2008, s. 439–440.

Powiązane artykuły

27.04.2022

Nefryt

Chłopiec sunął po tafli jak zaczarowany. Dziesiąty już raz kreślił tę samą figurę. Trzymał ręce za sobą, na zgiętych plecach. Płaszczyk ze skrzącymi się nań płatkami śniegu scalał jego sylwetkę z niebem rozciągającym się nad rzeką, zaś ostrza łyżew raz za razem odbijały blask księżyca. Tylko oczy chłopca pozostawały ciemne i czujne. Objechał swój kształt jeszcze po trzykroć, płozami wciąż puszczając zajączki i rozpłynął się wśród nadodrzańskich kształtów starych dębów, sitowia i ruin spichlerza wystających znad drugiego kanału.

Stara Bardachowa z okna mieszkania obserwowała te błyski.

– Zupełnie tak jak tego przedwiośnia, gdy wody Odry pochłonęły Kazia – pomyślała. A już półgłosem, dodała: – A potem wybuchł kocioł na holowniku – i wyciągnęła z szuflady gromnicę. Przykładając ogień, powiedziała: – Za duszę mojego braciszka Kazika i za wszystkich, których pochłonęła woda. Wieczne odpoczywanie racz im dać Panie.

Dzień wstał słoneczny, toteż od samego rana znad rzeki niósł się gwar. Dziecięce głosy przekrzykiwały się i dodawały sobie animuszu:

– Szybciej!

– Wyżej!

– Mocniej!

– Goń mnie!

– Ile zrobisz piruetów?

Jednak najszybciej jeździła, najwyżej skakała, wszystkich przeganiała i kręciła się aż do upadłego zielonooka Ida. I może właśnie przez te jej szmaragdowe oczy, których wszyscy jej tak zazdrościli, a może przez skoki zbyt wysokie, które tak oklaskiwali – gdy tylko zobaczyła, że on ma jeszcze więcej zieleni w sobie i że śmiga jak motorówka, zapragnęła zmierzyć się z nim i go pokonać.

Chłopiec zdawał się ją lekceważyć, ślizgał się gładko między innymi dziećmi, a gdy tylko próbowała się z nim zrównać, robił szybki unik i skręcał między maluchy. Lecz Ida była stanowcza. Wkrótce inne dzieci zorientowały się, na co się zanosi i zaczęły, małe za dużymi, zjeżdżać na brzeg i skandować jedno słowo:

– Wyścigi!!! – i o to jej chodziło. Pokaże temu obcemu, że tutaj rządzi ona.

– Jedziemy do Mostów Warszawskich i z powrotem! – krzyknęła i nie patrząc, czy rusza za nią, rzuciła się w zawody.

Dzieci nie potrafiły go opisać, ale wszystkie zgodnie twierdziły, że miał zielone długie włosy. Jego ciała nie odnaleziono, nie było więc jasne, czy lód załamał się pod obojgiem, czy uciekł nie udzieliwszy jej pomocy. Wersji mówiącej o tym, że to on popchnął ją w przerębel, nie podchwyciły nawet gazety, ale chyba tylko dlatego, że zaraz po tym wypadku załamał się most.

Wczesną jesienią, gdy do wody zaczęły wpadać pierwsze zielone żołędzie, o całym zdarzeniu pamiętała już tylko Bardachowa, znów – przed zimą – kupująca gromnicę, po to by w nefrytowej szufladzie czekała na swą kolej.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Stanisław Karolewski, Nefryt, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

  1. P. Siemion, Dziennik roku Węża, Wołowiec 2015, s. 166.
  2. Tenże, Niskie Łąki, Warszawa 2004, s. 8. Dalej cytaty z tego wydania oznaczam numerem strony bezpośrednio w tekście.
  3. H. Gosk, Historia w prozie polskiej o tematyce współczesnej po roku 1989 [w:] Co dalej, literaturo? Jak zmienia się współcześnie pojęcie i sytuacja literatury, red. A. Brodzka-Wald, H. Gosk, A. Werner, Warszawa 2008, s. 19.
  4. P. Siemion, Dziennik roku Węża…, s. 72.
  5. Tamże, s. 277.
  6. Tamże, s. 248.
  7. W. Browarny, Nie tylko Breslau. O współczesnej prozie z Dolnego Śląska [w:] Rozkład jazdy. Dwadzieścia lat literatury Dolnego Śląska po 1989 roku, red. J. Bierut, W. Browarny, G. Czekański, Wrocław 2012, s. 26.
  8. P. Siemion, S. Bereś, Beduin na Niskich Łąkach [w:] S. Bereś, Historia literatury polskiej w rozmowach. XX–XXI wiek, Warszawa 2003, s. 490.
  9. Z. Herbert, Przesłąnie Pana Cogito [w:] tenże, Wiersze zebrane, Kraków 2008, s. 439–440.

Powiązane artykuły

27.01.2022

Nowy Napis Co Tydzień #136 / Milicjant jest utrwalonym dziełem sztuki

„Z jakiegoś powodu łatwiej było znaleźć chętnych do rozdawania na ulicach papieru toaletowego niż do rozdawania ulotek z żądaniem wypuszczenia kogoś z więzienia” – wspomina atmosferę końca lat 80. we Wrocławiu Cezary Kasprzak, opozycjonista, działacz między innymi NZS, uczestnik akcji Pomarańczowej Alternatywy. Na początku tamtej dekady miasto nazywane twierdzą „Solidarności” stało się przestrzenią wydarzeń, które przez samych inicjatorów traktowane były głównie jako happeningi, a przez władze peerelowskie jako wroga działalność polityczna. Pomarańczowa Alternatywa na nowo ożywiła wrocławskie ulice i stała się swoistym game changerem – nie tylko dezorganizowała i ośmieszała działania organów bezpieczeństwa, ale też zmusiła do zmiany strategii i form działania środowiska „poważnej”, solidarnościowej opozycji antykomunistycznej.

Od gorącego lata 1980 roku, kiedy to w zajezdni autobusowej przy ulicy Grabiszyńskiej wybuchł strajk solidarnościowy ze strajkującymi stoczniowcami z Wybrzeża, Wrocław stał się jednym z najsilniejszych i najbardziej ożywionych ośrodków oporu wobec peerelowskich władz. Obok prężnie działającej „Solidarności”, najpierw legalnej, potem podziemnej, i pojawiały się nowe organizacje i środowiska, między innymi Niezależne Zrzeszenie Studentów, Solidarność Walcząca, Solidarność Polsko-Czechosłowacka, Międzyszkolny Komitet Oporu, Ruch Wolność i Pokój i inne. Na miano Twierdzy Wrocław (nawiązujące do Festung Breslau z ostatnich miesięcy II wojny światowej) miasto zasłużyło sobie szczególnie podczas największej w stanie wojennym demonstracji 31 sierpnia 1982 roku. W latach 80. stopniowo środowiska opozycyjne coraz bardziej zamykały się w działalności konspiracyjnej, a tak zwani zwykli wrocławianie skoncentrowali się na życiu prywatnym i próbowali przetrwać w uciążliwych warunkach pogłębiającego się kryzysu gospodarczego.

Wydawało się, że „komuna”, choć dogorywa, nigdy do końca nie padnie, a protesty, manifestacje i msze za ojczyznę niewiele tu zmienią. Pewnego wiosennego dnia 1986 roku (między uczestnikami akcji nie ma zgody, czy był to 20 czy 22 maja) miasto z marazmu wyrwał rajd zabytkowego autobusu „Fredruś”, którego pasażerowie, związani ze studenckim środowiskiem tak zwanej Dwunastki, rozwinęli niepokojący baner „Solidność zwycięży”. Wspomina Krzysztof Jakubczak: „Pamiętam, jak milicjant dowodzący akcją pobiegł z wielką wściekłością w stronę transparentu, wyrwał go, przeczytał i ze zdumieniem zapytał: »A dlaczego nie solidarność?«”.

Rajd autobusu, zakończony dla uczestników w komisariacie przy ul. Łąkowej, stał się inspiracją masowych happeningów Pomarańczowej Alternatywy, które opanowały Wrocław w latach 1987–1989.

Początki

W 1980 roku na Uniwersytecie Wrocławskim powstał Ruch Nowej Kultury (RNK), którego członkowie, dystansując się wobec NZS-u i „Solidarności”, opowiadali się po stronie sztuki „zapisującej się wyłącznie w emocjach i świadomości widzów”. Ich twórczość, od początku wykorzystująca konwencję happeningu, czerpała na równi z demagogicznego języka komunistycznych manifestów i z absurdów życia u schyłku PRL – a wszystko to w duchu „surrealizmu socjalistycznego”, którego manifest opublikował późniejszy założyciel Pomarańczowej Alternatywy Waldemar Fydrych. Czytamy w nim między innymi:

Własność jest komfortem. […]

Strajk jest przejawem artystycznego gniewu o skomplikowanej strukturze gramatycznej.

Wolność jest jednostkowa. Masa jest armią jednostkowej wolności. […]

Krótkotrwałe paroksyzmy walki nie mogą zastąpić piękna żywiołowych, batalistycznych obrazów dojmującej nudy, martwej natury spokoju.

Pomiędzy policjantem a rewolucjonistą zachodzą seksualne stosunki równości. […]

Milicjant jest utrwalonym dziełem sztuki. Można go odnaleźć w zatłoczonych pomieszczeniach i tekstach pisanych cyrylicą. […]

Komunizm wyzwala z ubrań, bez użycia wielorazowych liter ułożonych w spontaniczny porządek. Wszystko porusza się w głębokich odczuciach wyobraźni surrealistycznej. Socjalizm jest dobry dla ułamkowych ludzi, którzy osiągają pełną doskonałość w braku całości. Nic nie może tego określić poza magią działań urzędu. To cyrk, kochani, jest zbyt starym środkiem wyrazu. Wolność jest komfortem […].

Manifest Surrealizmu Socjalistycznego opatrzony mottem „wszyscy proletariusze bądźcie piękni” opublikowano w „organie prasowym” RNK „Gazecie A” wychodzącej między innymi podczas strajku studentów w 1981 roku. Wydział Filozoficzno-Historyczny Uniwersytetu Wrocławskiego ogłoszono Fortem nr 1, a Waldemar Fydrych mianował się majorem. Kolejne uchwały powstających na wydziale „rad rewolucyjnych” ogłaszały strajk jako „nową formę kontaktu międzyludzkiego”. W jednej z uchwał, opublikowanej na łamach pisemka „Pomarańczowa Alternatywa”, możemy przeczytać: „Wolna sztuka jest najbardziej niebezpieczną sztuką walki z rzeczywistością rzeczy i rzeczywistość o tym wie”.

Tak wieloznaczne, dalekie od tradycyjnego opozycyjnego dyskursu treści powodowały nieporozumienia i sprzeciw części strajkujących studentów.

Traktowano je jak piasek zakłócający pracę solidnie naoliwionej machiny działalności politycznej. Uczelniany Komitet Strajkowy Uniwersytetu Wrocławskiego zdecydował więc najpierw o ocenzurowaniu, a później w ogóle zakazał druku pisma. Była to sytuacja sama w sobie absurdalna – domagający się wolności studenci ograniczyli swobodę wypowiedzi innych studentów – a wszystko to w imię swoich szlachetnych celów. Cezary Kasprzak wspomina:

Jednym z rysów Pomarańczowej Alternatywy była w mojej świadomości zarówno jej absolutna niecenzuralność, również w opozycyjnych środowiskach, jak i jej własna, instynktowna niechęć do wszystkiego, w czym widziano jakąś politykę.

RNK przeniósł swoją działalność do Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych. Po wprowadzeniu stanu wojennego i zamknięciu uczelni przestał istnieć.

Krasnoludki są na świecie…

W 1982 roku Fydrych powołał do życia Ultraakademię, a w niej Katedrę Malarstwa Taktycznego, gdzie wraz z Wiesławem Cupałą uprawiał „sztukę plam” lub „sztukę wojenną”. Chodziło o swoisty recykling przestrzeni publicznej, a właściwie ścian i murów zawłaszczanych najpierw przez opozycjonistów, piszących hasła typu „precz z komuną” czy „telewizja kłamie”, następnie przez służby porządkowe, które te napisy zamalowywały. Powstawały więc plamy gotowe na przyjęcie nowych treści. Fydrych nie proponował wojny na hasła, ale na miejscu tych plam malował pozbawione jakichkolwiek konotacji krasnoludki i kwiatki, których nie trzeba było zamalowywać.

Krasnale stopniowo zaczęły pojawiać się także na murach innych polskich miast, szczególnie Warszawy, Krakowa, Łodzi i Gdańska. Czasem towarzyszyły im happeningi (jak Tuby, czyli zadymianie miasta, Święto Garnków), które jednak nie miały większego zasięgu. Przełomem okazał się wspomniany już rajd „Fredrusiem”. Dynamika tamtego happeningu zainspirowała podobne akcje, które rozpoczęły się w pierwszych miesiącach 1987 roku. Działania te od razu zostały dostrzeżone przez Służbę Bezpieczeństwa, która potraktowała je niezwykle poważnie, wprowadzając w szeroki kontekst polityczny.

Po pierwszych dostrzeżonych w przestrzeni miejskiej wystąpieniach Pomarańczowej Alternatywy kapitan Andrzej Beksa, zastępca naczelnika Wydziału III WUSW we Wrocławiu, pisze w notatce służbowej:

W miesiącu czerwcu 1987 r., powstała we Wrocławiu nieformalna grupa występująca pod nazwą Pomarańczowa Alternatywa, której aktyw oraz sympatycy to głównie młodzież studencka Uniwersytetu Wrocławskiego i uczniowie szkół średnich Wrocławia. Grupa ta, manipulowana przez działaczy opozycji politycznej (między innymi Józefa Piniora, Władysława Frasyniuka) organizuje tak zwane happeningi uliczne, stwarzające zagrożenie bezpieczeństwa i porządku publicznego. Pod pozorem apolityczności propagowane są treści wrogie naszemu ustrojowi, wyszydzające instytucje i struktury państwowe oraz usankcjonowane formy aktywności społecznej. Z operacyjnego rozpoznania wynika, że nastąpi eskalacja działalności grupy, jak również mogą zostać podjęte próby jej rozszerzenia na inne środowiska.

Cel rozpracowania:

– rozpoznanie powiązań aktywu grupy z opozycją polityczną

– dezintegracja członków

– neutralizacja aktywu grupy

– ograniczenie, a finalnie – przejęcie wrogiej działalności

Przełomowym wydarzeniem, swoistym coming outem Pomarańczowej Alternatywy był happening Krasnoludki na Świdnickiej zorganizowany 1 czerwca 1987 roku. Przez następne miesiące funkcjonariusze będą próbowali pacyfikować akcje sprzeciwiające się ociepleniu klimatu (Precz z u-pałami), czczące święta i rocznice (Dzień Milicjanta, Dzień Wojska czyli Manewry Melon w Majonezie, Wigilia Rewolucji Październikowej). Przeciw sobie będą mieć młodych ludzi w czapkach krasnali i Mikołajów oraz manifestantów owiniętych papierem toaletowym.

1 czerwca 1988 roku odbył się jeden z najliczniejszych happeningów Pomarańczowej Alternatywy – Rewolucja Krasnoludków. O jego przebiegu i próbach „neutralizacji” dowiadujemy się z dokumentów Służby Bezpieczeństwa – w „informacji dziennej dotyczącej sytuacji w województwie wrocławskim w dniu 27 maja 1988 r.” płk mgr. J. Koronowski pisze:

W nawiązaniu do informacji dziennej z 26 bieżącego miesiąca dotyczącej zamiaru Pomarańczowej Alternatywy zorganizowania 1 czerwca bieżącego roku kolejnego happeningu na ul. Świdnickiej we Wrocławiu informujemy, że dla zniweczenia tego zamiaru, z inspiracji KW PZPR i SB tutejszego WUSW [Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych], władze miejskie Wrocławia organizują w rejonie ul. Świdnicka – Rynek imprezę pt. Miasto dzieciom. Przewidziane jest zorganizowanie kiermaszy, występów artystycznych, pokazów sprzętu sportowego, zabaw, konkursów.

W notatce tego samego funkcjonariusza z 1 czerwca czytamy o ulicznym starciu miejskiej imprezy z uczestnikami happeningu PA:

Grupy te usiłowały – włączając się w trwającą imprezę Miasto dzieciom – przejąć inicjatywę. Ponieważ ich zachowanie spotkało się z oburzeniem części uczestników imprezy, zaczęli oddalać się […], skandując okrzyki […] „popierajcie krasnale” […], „precz ze smurfami”.

Wrogie krasnalom smurfy, czyli milicjanci, esbecy i zomowcy, były najważniejszymi, choć mimowolnymi bohaterami happeningów obliczonych na sprowokowanie funkcjonariuszy do impulsywnych reakcji. Jedną z takich rozmów, obnażającą bezradność milicjantów, zarejestrował nasłuch radiowy Solidarności Walczącej: „Obywatelu poruczniku, ale aresztować, k…a, te krasnoludki czy nie? Proszę o jasne instrukcje”.

Krasnale w Twierdzy Wrocław

Chociaż twórcy Pomarańczowej Alternatywy określali się jako apolityczni, wydaje się, że nikt im nie wierzył. Komentowali późnopeerelowską rzeczywistość, a więc byli wpisywani w konflikt ideowy na linii władze – opozycja demokratyczna. Ich akcje traktowano jako nową formę sprzeciwu politycznego, nie zaś jako autonomiczne formy artystyczne. Polacy, przez stulecia cenzury i kontroli przyzwyczajeni do czytania między wierszami i szukania aluzji politycznych choćby nawet w prognozie pogody, działania performatywne PA traktowali jako narzędzie przekazywania treści ideologicznych, odmawiając im wartości samej w sobie. Dlatego zapisały się bardziej jako element historii politycznej niż historii sztuki.

Były to pierwsze imprezy w całej Polsce, które pokazały słaby punkt władzy. My jako podziemie – działacze „Solidarności”, NZS, działacze różnych struktur, i starsi, i młodsi – cały czas poszukiwaliśmy dróg, sposobu walki z systemem komunistycznym. Wyraźnie odczuwaliśmy, że aktywność społeczna maleje, że jest coraz mniejsze zainteresowanie naszymi działaniami stricte politycznymi

– wspomina Krzysztof Jakubczak. Happeningi Pomarańczowej Alternatywy, w których udział brało od kilkunastu do nawet piętnastu tysięcy osób (tyle według organizatorów zgromadziła Rewolucja Krasnoludków) stały się… właśnie alternatywą, szansą na nowe otwarcie także dla opozycji demokratycznej. Ich uczestnikami stali się członkowie NZS, „Solidarności”, duszpasterstw akademickich, Solidarności Walczącej, Ruchu Wolność i Pokój, a także licealiści oraz mieszkańcy niezaangażowani na co dzień w działalność polityczną, którzy niekiedy przychodzili całymi rodzinami, razem z małymi dziećmi.

Z założenia nie były to demonstracje, tylko zwykłe zgromadzenia służące weseleniu się, jednak liczba uczestników sprawiła, że stały się manifestacją wolności. Szybko dołączyły się do tych imprez starsze panie, działaczki duszpasterstw, działaczki kościelne. Sprawdzały się tam idealnie, broniąc nas. One nie bały się uderzyć milicjanta parasolką, natomiast milicjant bał się cokolwiek im zrobić. Te panie, tak zwane ciotki rewolucji, były kapitalnym wsparciem.

Akcje Pomarańczowej Alternatywy przyciągały coraz więcej osób, często w ogóle dotychczas niebiorących udziału w walce opozycyjnej. Większość z nich stanowili ludzie bardzo młodzi, uczniowie szkół średnich, kontestujący rzeczywistość peerelowską, ale równie silnie dystansujący się wobec solidarnościowego etosu starych działaczy i bogoojczyźnianego dyskursu duszpasterstw. W drugiej połowie lat 80. martyrologia obu stron budziła w nich tylko zażenowanie. Cezary Kasprzak wspomina:

Ów nadęty, fałszywy obraz narodu heroicznie zmagającego się z okrutnym reżimem zomowskich gestapowców nie tylko bywał w happeningach wyśmiewany. On się przede wszystkim na oczach wszystkich dezaktualizował i wyczerpywał. Nagle okazywało się, że żyjemy w jakiejś kompletnej iluzji, której znakiem są niebieskie mundury jednych i czerwone czapeczki drugich.

Brak poszanowania dla dysydenckich świętości widać szczególnie w przypadku happeningu Wigilia Wielkiej Rocznicy (12 grudnia 1988), gdzie pojawił się transparent „Pomścimy Wujka… i Ciocię”. Wielu przedstawicieli środowisk opozycyjnych oburzyło, że nieodpowiedzialne dzieciaki wykpiwają tragiczne wydarzenia, które rozegrały się w pierwszych dniach stanu wojennego w Kopalni Węgla Kamiennego Wujek.

Mimo antyheroicznego dyskursu uczestnicy happeningów sami bywali narażeni na zupełnie poważne konsekwencje. Krzysztof Płaska, członek warszawskiej Pomarańczowej Alternatywy, organizator między innymi akcji żądania azylu ekonomicznego w sklepie Pewex, wspomina, że „śmiech był chyba najlepszą bronią przeciwko otaczającemu nas badziewiu, ale trzeba było pamiętać, że ironia stosowana wobec milicji indywidualnie kończyła się znacznie gorzej niż ironia stosowana grupowo”. Alicja Grzymalska, opozycjonistka wrocławska związana nie tylko z PA, ale też między innymi z Solidarnością Walczącą, opisuje konfrontacje z milicją jeszcze bardziej dramatycznie:

Zwykle około 17 następowały aresztowania, około 18 dowożeni byliśmy na Łąkową. Krzyczeli, że specjalnie muszą zostawać po godzinach, żeby nas przesłuchać. Pomarańczowa Alternatywa to nie była tylko zabawa. Byliśmy bici, maltretowani, wyrzucani ze szkół.

Eksport rewolucji

Jak widać, uczestników akcji poddawano poważnym represjom. Informacje o tym docierały do zachodnich mediów początkowo za pośrednictwem rozpoznawalnego wśród dziennikarzy Józefa Piniora. Dzięki niemu ruch zaczął być rozpoznawalny nie tylko w Polsce, ale też za granicą. Najsurowsze konsekwencje działalności poniósł sam „Major” Waldemar Fydrych, aresztowany podczas rozdawania deficytowych podpasek w trakcie happeningu z okazji Dnia Kobiet w 1988 roku. Przywódca został skazany na trzy miesiące pozbawienia wolności, co, rzecz jasna, dało Pomarańczowej Alternatywie pretekst do realizacji kolejnych przedsięwzięć nie tylko we Wrocławiu, ale i w Warszawie, Gdańsku, Poznaniu i Krakowie. Jedną z takich akcji była wizyta przebłagalnych „wdów” po „Majorze” u samego Jerzego Urbana.

W 1988 roku Pomarańczowa Alternatywa lub inicjatywy nią inspirowane pojawiły się więc w całej Polsce. Wspólnymi tematami stały się obchody świąt wojskowych i milicyjnych, Dnia Kobiet, Dnia Dziecka, pierwszego dnia wiosny. Warszawska PA przeprowadziła między innymi akcję Wodniki kontra Smurfy (4 kwietnia 1988) czy Wielkie żarcie (29 września 1988). Pomarańczowa Alternatywa „diecezji łódzkiej” zasłynęła happeningami Galopująca Inflacja (7 listopada 1988), Bicie Piany przy Okrągłym Stole (24 lutego 1989) czy Klepanie biedy(21 kwietnia 1988). Jak wspomina Krzysztof Skiba:

wstrząsnęły one miastem i wywoływały wściekłe ataki w cenzurowanej prasie i zdziwienie w podziemnej prasie solidarnościowej. Dla mnie osobiście happeningi były realizacją moich marzeń o sztuce rewolucyjnej i zaangażowanej. Jako pomysłodawca wszystkich happeningów oraz organizator czułem się człowiekiem niesamowicie wolnym i niezależnym.

Podobne działania performatywne prowadziły Komitet Obrony Czerwonych Kapturków w Poznaniu, Różowa Alternatywa w Gdańsku, Agentura Natręctw Nieformalnych w Olsztynie, happenerzy w Gdańsku, Lublinie, Krakowie, Rzeszowie, Kielcach.

Akcje te były de facto flash mobami. Właściwie każdy przechodzień mógł stać się na jeden dzień, kilka godzin czy minut członkiem Pomarańczowej Alternatywy. Według Krzysztofa Albina, związanego zarówno z PA, jak i z Ruchem Wolność i Pokój, „dynamika działań PA to pulsacja. Między happeningami Pomarańczowa zamierała, a jej animatorzy zajmowali się realną opozycją, nadrabiali zaległości na studiach lub biesiadowali w ukochanej kawiarni Cuba przy ul. Szewskiej lub w barze Barbara”. Alternatywa żyła więc od wydarzenia do wydarzenia, gromadząc podczas akcji ludzi różnych środowisk. „Atmosfera happeningu tworzyła coś w rodzaju nastroju greckiej olimpiady. To było kilkadziesiąt minut święta. Spory zamierały. Nawet milicja robiła się bardziej uprzejma” – podsumowuje Albin.

Coraz mniej agresywne zachowanie funkcjonariuszy stało się jedną z przyczyn wyczerpania się formuły działań Pomarańczowej Alternatywy. Bez zdecydowanej reakcji milicjantów happeningi przestawały mieć rację bytu. Obrady Okrągłego Stołu i przemiany po 4 czerwca 1989 roku w naturalny sposób wygasiły działalność ruchu. Wielu spośród jego uczestników włączyło się zresztą w życie publiczne III RP.

Czy krasnoludek ma poglądy?

Swoją autobiografię Waldemar Fydrych zatytułował Żywoty mężów pomarańczowych. Z kolei Czakram na Świdnickiej Cezarego Kasprzaka przypomina w swej konstrukcji tekst Jaroslava Haška Historia Partii Umiarkowanego Postępu (w Granicach Prawa). O ile Hašek opisuje „heroiczną walkę” swoją i swoich kolegów o kolejny kufel piwa „na zeszyt” w jednej z hospod na ul. Balbina w Pradze (gdzie dziś wisi tabliczka upamiętniająca miejsce powstania Partii), Kasprzak w podobnym duchu wspomina kolejne etapy działalności Pomarańczowej Alternatywy. Poszczególne rozdziały książki tytułuje zatem: Prehistoria, Wieki ciemne, Okres archaiczny, Okres klasyczny i tak dalej. Hiperbola, heroizacja, a niekiedy wręcz semantyczny zwrot w kierunku hagiografii podkreślają, że PA pozostaje przede wszystkim przestrzenią zabawy idiolektami, nowomową i w ogóle symboliką ideologiczną jako formą – w oderwaniu od bieżących treści politycznych.

Czy krasnale „Majora” Fydrycha miały poglądy polityczne czy też nie? Bawiły się tylko, a może walczyły o wolność, prowadząc z władzami wyrafinowaną grę w niepolityczność? I czy to ma dziś jakiekolwiek znaczenie?

Kłopot ze zdefiniowaniem i zaszeregowaniem działań Pomarańczowej Alternatywy jest w rzeczywistości polskim problemem ze śmiechem z samego siebie, autoironią, dystansem wobec własnej wagi i powagi. Z żartem abstrakcyjnym, dla którego realia społeczno-polityczne były tylko narzędziem lub formą, a nie znaczeniem. Z poszanowaniem autonomii kreacji artystycznej, aideologicznej i apolitycznej. Z tego też powodu w Polsce, gdzie nawet satyra kabaretowa była w większości poważna, politycznie dosłowna, pozbawiona umownej klamry, nigdy dobrze nie zakorzenił się surrealizm, dadaizm czy underground.

Pomarańczowa Alternatywa we Wrocławiu związała się z tutejszym środowiskiem undergroundowym, między innymi Grupą Luxus (na jej happeningach grał na przykład zespół Kormorany). Podobnie w innych miastach, szczególnie w Łodzi, gdzie niektóre z happeningów PA nagrywali Józef Robakowski i Maciej Drygas. Film pod tytułem Zabawy Polaków wyświetlano był później w galeriach sztuki, między innymi w USA i Kanadzie. Środkowoeuropejski underground w latach 80. stał się nurtem znaczącym i równoległym do formacji dysydenckiej, jednak w Polsce traktowany bywa jak zjawisko marginalne, bez większego znaczenia kulturotwórczego. W naszym myśleniu o latach 70. i 80. dominuje dualizm obiegu oficjalnego i podziemnego. Kultura opozycyjna to w powszechnej świadomości polskiej Jacek Kaczmarski, Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej, nielegalne wydania Miłosza i Herberta, kanapowe dysputy intelektualistów, Kościół, czasopisma na marnym papierze, dylematy moralne i martyrologia.

Brak nam refleksji Wiktora Jerofiejewa, który na przełomie lat 80. i 90. XX wieku wyraźnie dostrzegł, że to underground przetrwa koniec totalitaryzmu – jako apolityczny, odrzucający narzucone odgórnie systemy etyczne, zdystansowany w równym stopniu wobec kultury oficjalnej, jak i dysydenckiej, pozornie opozycyjnych, a w rzeczywistości posiadających wspólny system korzeniowy. Podobnie czeski underground stał się nie tylko fenomenem tamtego czasu, ale wręcz „trzecim obiegiem”, zjawiskiem istotnym, rozpoznawalnym i liczącym się zarówno w latach 80., jak i w dziesięcioleciu późniejszym, a dziś wprowadzonym do podręczników szkolnych obok tekstów Havla czy Kundery.

Tymczasem w polskiej mesjanistycznej wizji kultury programową apolityczność traktuje się nieufnie. Paradoksalnie, skaczący po samochodach krasnal na Świdnickiej był społecznie bardziej akceptowany jako narzędzie walki „z komuną” niż jako forma działań artystycznych. Prowokacja zasługiwała na usprawiedliwienie czy akceptację jako przedsięwzięcie polityczne, podporządkowane wyższemu celowi, ale nie jako performance sensu stricto.

Surrealizm socjalistyczny Waldemara Fydrycha odczytywano politycznie, więc polityczny się stał i motywacje jego twórców nie miały tu nic do rzeczy. Happeningi Pomarańczowej Alternatywy przypominały ultramaraton Forresta Gumpa, do którego kolejni naśladowcy dodawali własne intencje. Okazały się pojemną formą, gotową przyjąć i zaadoptować rozmaite, pozornie wykluczające się, treści. W tym tkwiła siła tego ruchu. Na poziomie ideologicznym był programowo niedopełniony, więc uczestnicy happeningów wypełniali go swoimi treściami niemal bezkolizyjnie. W ten sposób stał się medium nadciągającej zmiany.

***

Post scriptum historii Pomarańczowej Alternatywy także jest znamienne. Happenerzy w latach 80. XX wieku przewidzieli zasady, jakimi rządzić się będzie marketing polityczny i PR w kolejnych dziesięcioleciach. Prowokacja, zabawa, event, przypadkowość i otwartość – wówczas tak szokujące i niezrozumiałe – dominują dziś w przestrzeni publicznej.

A same krasnale?

W XXI wieku władze miejskie doceniły potencjał legendy Pomarańczowej Alternatywy i z krasnala uczyniły jeden z symboli miasta. Wrocław stał się miastem krasnali, stopniowo zgrabnie odrywanych od kontekstu lat 80. ubiegłego stulecia. Dziś, wnosząc stosowną opłatę, każda instytucja, ale też firma, w tym bank czy galeria handlowa, może kupić sobie krasnala, nadać mu imię i postawić na przykład przed wejściem. Mamy więc krasnala Recyklinka i Dialogomira, a także stojących przed hurtownią spożywczą Wratiego i Slawiego. Zdyskontowana i zredukowana do funkcji gadżetu legenda odchodzi powoli w zapomnienie. Podobnie jak pierwotne wersje bajek, których bohaterki trafiły do cukierkowego panteonu księżniczek Disneya, stała się elementem promocyjnej narracji, prezentowanej przez przewodników miejskich, prowadzących znudzone wycieczki szkolne „szlakiem wrocławskich krasnali”.

 

Wykorzystałam fragmenty dokumentów i relacji zgromadzonych w książce Wszyscy proletariusze bądźcie piękni. Pomarańczowa Alternatywa w dokumentach aparatu represji PRL (1987–1989), wstęp, wyb. i oprac. J. Dardzińska, K. Dolata, Wrocław 2011 oraz Republika bananowa. Ekspresja lat 80., red. J. Ciesielska, Wrocław 2008.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Katarzyna Uczkiewicz, Milicjant jest utrwalonym dziełem sztuki, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 136

Przypisy

  1. P. Siemion, Dziennik roku Węża, Wołowiec 2015, s. 166.
  2. Tenże, Niskie Łąki, Warszawa 2004, s. 8. Dalej cytaty z tego wydania oznaczam numerem strony bezpośrednio w tekście.
  3. H. Gosk, Historia w prozie polskiej o tematyce współczesnej po roku 1989 [w:] Co dalej, literaturo? Jak zmienia się współcześnie pojęcie i sytuacja literatury, red. A. Brodzka-Wald, H. Gosk, A. Werner, Warszawa 2008, s. 19.
  4. P. Siemion, Dziennik roku Węża…, s. 72.
  5. Tamże, s. 277.
  6. Tamże, s. 248.
  7. W. Browarny, Nie tylko Breslau. O współczesnej prozie z Dolnego Śląska [w:] Rozkład jazdy. Dwadzieścia lat literatury Dolnego Śląska po 1989 roku, red. J. Bierut, W. Browarny, G. Czekański, Wrocław 2012, s. 26.
  8. P. Siemion, S. Bereś, Beduin na Niskich Łąkach [w:] S. Bereś, Historia literatury polskiej w rozmowach. XX–XXI wiek, Warszawa 2003, s. 490.
  9. Z. Herbert, Przesłąnie Pana Cogito [w:] tenże, Wiersze zebrane, Kraków 2008, s. 439–440.

Powiązane artykuły

27.01.2022

Nowy Napis Co Tydzień #136 / Kornel i jego ludzie. O solidarności walczącej

Bez mała półwiecze tak zwanej Polski Ludowej w dużej mierze przypominało czasy XIX-wiecznej narodowej niewoli. Składało się ono z różnych okresów. Pierwsze powojenne lata były czymś na kształt powstania styczniowego, rzadko zapuszczającego się w ulice miast, lecz kipiącego w lasach i wioskach, a w następujących po sobie latach gasnącego za sprawą terroru wszechpotężnych okupantów. Mrok stalinowskiej opresji przenikał się z próbami działania mogącymi przywodzić na myśl zamierzenia niegdysiejszych pozytywistów. Bo przecież kraj podnieść było trzeba z ruin, choćby i we współpracy z obcymi, narzucającymi swój jakże odpychający porządek. Tak w połowie lat 50. doczekano się pierwszego oddechu wolności, w jakiś sposób podobnego do czasów niegdysiejszego Królestwa Kongresowego czy autonomii galicyjskiej.

Urodzony dokładnie w sto pięćdziesiątą rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 maja Kornel Morawiecki dorastał właśnie w tych realiach, tak trudnych do ogarnięcia żyjącym wówczas po przeciwnej stronie żelaznej kurtyny czy żyjącym tutaj, lecz urodzonym po przeciwnej stronie amorficznej cezury dziejów, przez którą Polska przebrnęła na przełomie lat 80. i 90. Było to dorastanie na zgliszczach wśród tych, którzy w piekle niedawno minionej wojny niejednokrotnie postradali ręce, nogi, a jeszcze częściej rozum, nadzieję na lepszą przyszłość, wiarę w sens jakichkolwiek ludzkich zmagań.

Miał niespełna cztery lata, kiedy ojciec zabrał go na spacer po lewobrzeżnej części polskiej stolicy. Była wiosna roku 1945. Okolice kamienicy na Pradze, w której mieszkał wraz z rodzicami, w większości wojnę przetrwały bez zniszczeń. Natomiast na przeciwległym brzegu Wisły panorama miasta przypominała miazgę o barwach cegły przemieszanej z szarym piachem. Od kilku dni do tej robiącej upiorne wrażenie krainy dostać się można było pontonowym mostem, rozpiętym przez saperów krótko po zniknięcia z lustra wody pędzących po niej peletonów białej kry. Przeciwległy brzeg witał ciszą, nieprzyjemnym zapachem i nadlatującym wraz z wiatrem pyłem wdzierającym się do oczu, nosa i gardła. Po dłuższej chwili zaczęli brnąć przez zwały gruzów, między wypalonymi ścianami niegdysiejszych kamienic. Ojciec, kojarzący się mu z mocą i bezpieczeństwem, rzeczywiście jego dziecięcą dłoń ściskał z siłą niemal zadającą ból. Równocześnie wyglądał jednak tak, jak nigdy wcześniej. Dziecku trudno byłoby to wrażenie nazwać, ale dezorientacja i bezradność rodzica zaczynała budzić w nim lęk. Prawdziwy niepokój ogarnął go wtedy, gdy po dotarciu do placu otoczonego zwałami gruzu ojciec zostawił go niemal na jego środku, by samemu wspinać się na sterty pogruchotanych cegieł, zmieszanych z kawałkami drewna i okruchami tynków. Po dotarciu na ich szczyt rozglądał się wokół, a następnie, nie przywiązując wagi do uszczerbku, jaki to oznaczało dla stanu odzieży, zbiegał w dół, powodując lawiny tłuczywa i unosząc gęste chmury kurzu. Wiele razy powtarzał przy tym to same zdanie: „Boże, nie wiem, gdzie jestem…”. Sprawiał wrażenie zrezygnowanego, gdy w końcu powiedział: „Chodźmy, Kornelku…”. Jakiś czas później zanurzali się w obustronnie zwieńczony kikutami potrzaskanych ścian wąwóz, ciągnący się między górami gruzów. Nagle jego ojciec zainteresował się ziejącą mrokiem jamą, którą dało się dostrzec poniżej jednego z ciągu gruzowych zwalisk. W ślad za ojcem schodził w ciemność wielkiej, chłodnej piwnicy. Płomienie kolejnych zapałek odkrywały wnętrze, na środku którego stał rząd czegoś przypominającego duże kamienne skrzynie. Jedyny raz w swoim życiu usłyszał wtedy stłumiony głos swojego ojca, który miał brzmienie pełne zarazem przerażenia i rozpaczy: „Jezus Maria! Jesteśmy w podziemiach katedry świętego Jana! To są groby polskich królów…”.

Wspomnienie tego spaceru było jednym z tych, które niósł potem w sobie przez całe życie. Uzmysławiało cenę, jaką jego ojczyźnie przychodzi czasem płacić za dążenie do podmiotowości. Dowody tak potwornej ceny widział zresztą na każdym kroku. Kiedy jego szkoła z prowizorycznych baraków przeniosła się do przedwojennego budynku, odbudowanego z niedawnych zniszczeń, każda z sal lekcyjnych zdawała się być wypełniona duchami tych, których stłaczano tu w latach okupacji. Było to bowiem jedno z miejsc, gdzie Niemcy zwozili przechodniów schwytanych w czasie łapanek. Tam, gdzie wcześniej i później uczono się ojczystego języka czy przyrody, oczekiwano wówczas na decyzję w sprawie dalszego losu. Zwykle zapadała po paru dniach i zasadniczo była jedną z trzech ewentualności: wyjazd do niewolniczej pracy w Rzeszy, uwięzienie w obozie koncentracyjnym albo rozstrzelanie w ulicznej egzekucji.

Każde wakacje Kornel spędzał u rodziny ojca w okolicach Kielc i Jędrzejowa. Każdy z wujków i każda z ciotek, a także całe kuzynostwo w odpowiednio starszym wieku był to jeden wielki gejzer wspomnień z lat walki w leśnych oddziałach Armii Krajowej. Był jej żołnierzem także jego ojciec, ale mówił o tym niechętnie. Ryzyko ściągnięcia prześladowań na swoją rodzinę uważał za zbyt poważne. Kornel wiedział więc, że niepodległość to skarb, który jego ojczyzna musi odzyskać, ale że koszt przystąpienia do takich dążeń okazać się może zabójczo drogi. Wśród bezliku książek, jakie czytał, wrażenie największe robiła na nim Biblia, a krótko po rozpoczęciu nauki w liceum – Myśli i Pisma londyńskie Simone Weil. Dzieła tej filozofki i mistyczki tak dalece wydały mu się źródłem odpowiedzi na pytania o sens ludzkich zmagań, że rozpoczął intensywną naukę jej ojczystego języka. Znajomość francuskiego umożliwić mu miała poznanie tych prac, które nie doczekały się jeszcze przekładu oraz pełniejsze rozumienie już przetłumaczonych. Nietypowe zainteresowania czternastolatka zwróciły też wtedy uwagę księdza katechety. Zaprosił go do uczestnictwa w zajęciach formującego się w warunkach półkonspiracyjnych duszpasterstwa akademickiego. Spotkał się na nich z hermeneutyką biblijną, podstawami teologii, filozofią wielkich myślicieli chrześcijaństwa. Równocześnie uwielbiał zgłębiać nauki ścisłe. Długo przed maturą został bywalcem wykładów dla studentów pierwszego roku matematyki. Kiedy jednak w roku 1958 przyszło mu wybierać kierunek studiów – zdecydował się na zdobywanie kwalifikacji lekarza. Postawił sobie bowiem pytanie: „Jako kto najbardziej się przydam?”. I odpowiedź była dla niego jednoznaczna. Jego kraj roił się od schorowanych, okaleczonych, cierpiących ludzi. Wojna, mimo że zakończona już przed ponad dekadą, nadal zbierała swoje żniwo. Egzaminy wstępne na Wydział Lekarski poszły dobrze, niemniej nazwisko swoje znalazł po nich na liście tych, którzy zdali, ale nie zostali przyjęci z braku miejsc. Brak jednego punktu przesądził o innym kierunku kształcenia. Jeszcze w tym samym roku ubiegać się można było o przyjęcie w poczet studentów Uniwersytetu Wrocławskiego i parę tygodni później zwycięskie egzaminy otworzyły przed nim perspektywę zostania fizykiem.

W nowym mieście od razu poczuł się jak u siebie w domu. Ruiny wrocławskie do złudzenia przypominały warszawskie. Na przekór upiornym pejzażom jego życie stawało się coraz bardziej intensywne. Pływał zarówno wpław, a także jako sternik jachtowy, pokonywał długie górskie szlaki, wsłuchiwał się w wykłady i zanurzał w lekturze dzieł z różnych dyscyplin. Jedną z pierwszych osób, jakie we Wrocławiu bliżej poznał, była pochodząca ze Stanisławowa Jadwiga. Zbliżały ich poglądy na otaczającą rzeczywistość, wybór kierunków kształcenia, sposobów spędzania wolnego czasu, a nawet wspólne uwielbienie dla muzyki Fryderyka Chopina. Kornel miał osiemnaście lat, kiedy postanowił się oświadczyć. Kilkanaście miesięcy po ślubie zawartym w niedawno dźwigniętej z ruin katedrze przyszło na świat pierwsze z ich pięciorga dzieci. Pytany po latach o przyczyny tak szybkiego wyboru dalszej drogi odpowiadał, że nie tylko był pewien słuszności swych decyzji, ale też towarzyszyło mu poczucie kruchości życia. Otaczająca go sceneria świata stratowanego wojennym kataklizmem podpowiadała, że wszystkiego powinien dokonać szybko. Ilość czasu, jaką miało się przed sobą, zdawała się bowiem nad wyraz niewiadoma. Wrażenie to pogłębiało się wraz z ze studiami uświadamiającymi siłę zniszczenia drzemiącą w intensywnie rozbudowywanych arsenałach nuklearnych. Równocześnie proza życia polegała na zamieszkiwaniu wraz z rodziną w malutkim lokalu jednej z kamienic – ostańców Śródmieścia.

Wydarzenia roku 1968 zastały go jako doktoranta cieszącego się w Instytucie Fizyki uznaniem i sympatią zarówno studentów, jak i kadry naukowej. Kiedy wrocławskie uczelnie przyłączyły się do protestów, w przeciwieństwie do stolicy niemających związku z rozgrywkami frakcji komunistycznej nomenklatury, lecz powszechnie rozumianymi jako walka o wolność, znalazł się w samym centrum tego ruchu. Za sprawę szczególnie istotną uznał stworzenie choć namiastki środków przekazu. Wobec braku innych możliwości teksty informujące o wydarzeniach marcowych pisał na arkuszach brystolu, fotografował je i powielał metodą, jaką wywołuje się zdjęcia. Tą samą metodą w kolejnych miesiącach kopiował rozrzucane potem w czasie pierwszomajowego pochodu i krążące po mieście żądania zaprzestania represji. Docierały one do setek uczestników strajków i demonstracji. W świecie nauki największym obrońcą prześladowanych był profesor Alfred Jahn, rektor Uniwersytetu Wrocławskiego, niezłomnie sprzeciwiający się żądaniom wyciągania konsekwencji wobec studentów i pracowników jego uczelni.

O inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację Kornel dowiedział się w czasie pobytu w podwrocławskim Wilczynie Leśnym. Mieszkającą tam rodzinę, zaangażowaną podobnie jak Morawieccy w Armię Krajową, znał od dzieciństwa. Pomysł protestu zrodził się natychmiast i już pierwszą noc hańby ludowego wojska Kornel wraz z osiemnastoletnim Wojtkiem Winciorkiem wypełnił malowaniem dziesiątek wielkich napisów wzdłuż łączącego Oborniki Śląskie z Wrocławiem odcinka jednej z najruchliwszych linii kolejowych w Polsce. Praska Wiosna upadła, podobnie jak polski Marzec, ale wydarzenia te przynosiły owoce choćby w postaci doświadczeń zdobywanych przez ludzi takich jak Kornel. W 1969 roku żałobne klepsydry poświęcone Janowi Palachowi powielał już nie metodą fotograficzną, ale na ramce wyposażonej w matryce białkowe. W sprawie zmasakrowania robotników Wybrzeża wypowiadał się już nie tylko hasłami na murach czy fotografiami z tekstem, ale pismami ulotnymi w dużych nakładach, powielanymi coraz bardziej efektywnymi technikami małej poligrafii. Jeszcze ważniejsze okazywało się stałe poszerzanie kręgu przyjaciół-współpracowników, z którymi na kolejnych etapach podejmować będzie aktywności o stale rosnącej skali.

Potrzeba działania na rzecz ojczyzny nie zwalniała z obowiązku zaspokojenia tak elementarnej potrzeby rodziny, jaką jest dom. Trzydziestometrowe mieszkanie to przecież nad wyraz mało dla małżeństwa z czworgiem dzieci i teściem. Obiecującą naukową przyszłość fizyka zamienił więc na pracę wykładowcy matematyki na Politechnice, rokującą przydział służbowego mieszkania. Wiarę w dotrzymanie tej obietnicy miał umiarkowaną. Jak się okazało – słusznie, gdyż oczekiwanie na klucze trwało dziesięć lat. Nie spodziewając się, by trwać to miało krócej, sytuację swojej rodziny postarał się poprawić innym sposobem. Skorzystał z nadarzającej się okazji zakupu kawałka ziemi położonego nieopodal wioski Pęgów, pod lasem, około dwudziestu kilometrów na północ od Wrocławia. Z kupowanych za grosze stropowych belek z wyburzanych ruder powoli składał dom mający służyć pobytom sobotnio-niedzielnym i wakacyjnym. Miejsce to, które szybko stało się istną mekką bezliku bliższych i dalszych znajomych, zwane być zaczęło „Kornelówką”. Drewniany dom z czasem nadawał się do zamieszkiwania całorocznego, a dzięki wspólnemu trudowi rodziny, pomocy przyjaciół wrocławskich i nowych, pochodzących z okolicznych miejscowości, otoczony został sadem, ogrodem, pszczelą pasieką, polem pszenicy. Nade wszystko „Kornelówka” stała się ośrodkiem spotkań, często całonocnych debat przy ognisku lub kominku, w czasie których o swoim losie opowiadali chłopi z Zajączkowa czy Wilczyna, a rozwój sytuacji politycznej czy gospodarczej przewidzieć próbowali profesorowie uniwersytetu. To w tym gronie na początku 1979 roku zrodził się pomysł wspólnego wyruszenia na trasę pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do ojczyzny, by w jak największej liczbie miejsc odwiedzanych przez papieża pojawiać się z wielkim transparentem „Wiara i Niepodległość”. Grupa ta, złożona z naukowców, rolników, młodzieży i obywatela USA zatrudnionego kontraktowo na Politechnice, pojawiła się na warszawskim placu Zwycięstwa, by potem pociągnąć za sobą tłum na ulicach stolicy. W Częstochowie odpierać musiała nagły atak Służby Bezpieczeństwa i wymykać się z zorganizowanej przez nią obławy. W Krakowie, gdzie wielkiego rodaka żegnały tłumy wyjątkowo liczne, spotkała się z grupami niosącymi transparenty o podobnej treści.

W tym samym roku Jan Waszkiewicz zaczął wydawanie „Biuletynu Dolnośląskiego”. Drukarze i kolporterzy tego ukazującego się poza zasięgiem cenzury miesięcznika natychmiast stali się celem permanentnych represji. Powierzenie dalszego losu periodyku rękom Kornela całkowicie odmieniło jego dzieje. Przede wszystkim nowy redaktor naczelny stwierdził, że niezależny ruch wydawniczy tak długo będzie padał ofiarą komunistycznych prześladowców, jak długo proporcje sił reżimu do liczebności opozycjonistów będą tak niekorzystne, jak to wyglądało u schyłku lat 70. Powtarzał, że jedyną szansą wolnego słowa jest odwrócenie sytuacji, w której na jednego drukarza przypada stu jego wrogów. Kolejnym przyjaciołom mówił: „Potrzebujemy nie setek, ale tysięcy drukarzy drugiego obiegu. A najlepiej, by możliwością drukowania dysponował każdy”. Zamysł ten szybko zaczął przynosić owoce – pojawili się konspiracyjni nauczyciele druku, skutkiem czego zespoły małej poligrafii wyrastać zaczęły wśród kolegów z uczelni, studentów, rolników z Pęgowa i okolic, robotników, artystów czy hipisów, którzy własne gazetki redagowali i powielali we Wrocławiu już w roku 1973. Za najlepszą technikę poligraficzną Kornel uznał sitodruk. Wymagał on wysokich umiejętności, ale zaletą była dostępność sprzętu. Wszystkie niezbędne materiały można było sporządzić z surowców, do których nawet w PRL-u dostęp miał każdy. Sztuka starannego sporządzania światłoczułej emulsji, nasączania nią odpowiednio naciągniętej szyfonowej tkaniny, naświetlania przez ściśle określony czas dawała efekt w postaci jakości druku wielekroć lepszej od powielaczowej. Pozwalała zatem jednej osobie na kopiowanie tysięcy stron w ciągu zaledwie jednego dnia. Przy tym konfiskata całego sprzętu drukarskiego nie była dotkliwą stratą. Można go bowiem było szybko i stosunkowo niewielkim kosztem odtworzyć. Równie istotne były żelazne zasady konspiracji wpajane przez Kornela kolejnym ekipom drukarzy. Praca nad kilkudziesięciostronicową broszurą o kilkutysięcznym nakładzie zwykle zajmowała paru ludziom kilka dni. Drukowano we wskazanym wcześniej mieszkaniu, które wolno było opuścić dopiero po zakończonej pracy. Każde wyjście osoby w danej kamienicy czy bloku nieznanej oznaczało bowiem ryzyko nadmiernego zainteresowania sąsiadów. Na czas pracy drukarze musieli mieć zatem zapasy jedzenia i papierosów. Nie zapominano też o słodyczach czy tabletkach od bólu głowy. Długo trzymano się zasady, by w jednym miejscu drukować tylko raz. Nietypowe hałasy, zapachy, nieznajomi widywani przez sąsiadów to generowanie zbędnego ryzyka. Te i inne rygory przyniosły taki między innymi efekt, że ani wprowadzenie stanu wojennego, ani kolejne fale represji nie zdołały zakłócić wydawania „Biuletynu” ukazującego się z regularnością szwajcarskiego zegarka przez jedenaście lat. Pismo rozwijało się też pomimo trudności innego rodzaju. Jego wydawanie wymagało ponoszenia oczywistych kosztów, stąd przez parę miesięcy korzystało z przeznaczonego dla niezależnych wydawnictw funduszu, znajdującego się w dyspozycji Komitetu Obrony Robotników. W grudniu 1979 roku Kornel przybył na spotkanie KOR z propozycją, by zająć stanowisko w sprawie agresji Związku Sowieckiego na Afganistan. Wielkich nadziei na wydanie przez KOR jakiegokolwiek oświadczenia nie miał. Kilka miesięcy wcześniej w sprawie pielgrzymki Ojca Świętego usłyszał przecież od tych ludzi pełne lekceważenia oceny, że „przyjedzie, pojedzie, no i co z tego?”. Tym razem nie tylko dowiedział się, że żadnego stanowiska w sprawie Afganistanu nie będzie, ale też, że KOR nie życzy sobie, by wydawał je też ktokolwiek inny. Kornel jednak uważał, że Polacy mają wręcz obowiązek w sprawie tej się wypowiadać, czemu w styczniu 1980 roku dał wyraz na łamach „Biuletynu”. Odpowiedzią KOR-u było natychmiastowe wstrzymanie wszelkiej pomocy dla dolnośląskiego periodyku, co, jak się okazało, wyszło mu na dobre. Konieczność samofinansowania zmusiła redakcję do podniesienia ceny, ale równocześnie wprowadziła ona system prowizji za kolportaż. Zasada ta przyniosła duży wzrost sprzedaży, a zwiększone wpływy pozwoliły powiększać objętość i nakład pisma. Doświadczenie to okazało się zbawienne także w połowie 1982 roku, kiedy nowa organizacja, tworzona pod kierownictwem Kornela, została odcięta od wszelkich środków „Solidarności”.

„Biuletyn Dolnośląski” prezentował na swych łamach różne opinie, skupiał nie tylko świetne pióra, ale też doskonałych organizatorów oraz istnych tytanów pracy podziemnej. W sierpniu 1980 roku jego numer specjalny, zawierający listę gdańskich postulatów i apel o przyłączenie się do protestu zainicjowanego na Wybrzeżu, kolportowany był w rekordowej liczbie egzemplarzy. Sam Kornel był wtedy poszukiwany przez SB i w ukryciu zajmował się powielaniem swojego pisma aż do dnia, kiedy dołączyć mógł do strajku generalnego, jaki ogarnął także Dolny Śląsk. Jego późniejsze zaangażowanie w NSZZ „Solidarność” nie oznaczało mniejszej troski o „Biuletyn”. Przeciwnie – szesnaście miesięcy posierpniowej wolności wykorzystał na rozbudowę kadrowej, lokalowej i sprzętowej bazy swego pisma. Rozwijało się ono bardzo dynamicznie przy ciągłym zachowaniu najściślejszych zasad konspiry. Doniosłą rolę odegrało w czasie I Zjazdu Delegatów, kiedy to na jego łamach Kornel umieścił treść przywiezionego przez Mikołaja Iwanowa z Moskwy Posłania do Zjazdu, którego autorami byli działający w ukryciu związkowcy rosyjscy. Kierujące obradami prezydium nie chciało słyszeć o propozycji oficjalnego odczytania listu. Jego treść uczestnicy zjazdu poznali jednak z łam „Biuletynu”, w efekcie czego nie tylko zażądali upublicznienia głosu rosyjskich przyjaciół, ale też wyrażającej polską solidarność odpowiedzi. Miała ona postać Posłania do ludzi pracy Europy Wschodniej. W czasie zjazdu Kornel zaczął też współtworzyć komisję o nazwie „Związek wobec zagrożeń”, w imieniu której natychmiast informował przywódcze gremia „Solidarności” o czynionych przez reżim przygotowaniach do walnej rozprawy z ruchem działającym na rzecz podmiotowości Polski i Polaków. Wiedzę o tym zagrożeniu czerpał od niegdysiejszego pływackiego mistrza świata Marka Petrusewicza. Przyjaciela tego Kornel z trudem powstrzymywał przed zaangażowaniem się w ruch „Solidarności”. Uważał bowiem, że jako działacz wojskowego klubu sportowego, od wielu lat mającego bliskie relacje z wysokimi szarżami kadry oficerskiej, może on być bezcennym źródłem wiedzy o planach aparatu przemocy. Jesienią 1981 roku niepokojące informacje napływające od Petrusewicza poważnie potraktowano jedynie we Wrocławiu, gdzie „Solidarność” wypłaciła z banku i ukryła wszystkie posiadane pieniądze, pozwalając zarazem Kornelowi ukryć, wraz z zapasami papieru, także cały zapasowy sprzęt poligraficzny. Przygotowania czynione na wypadek otwartej konfrontacji z reżimem zakłóciło aresztowanie Kornela pod podlegającym nawet karze śmierci zarzutem podważania sojuszu ze Związkiem Sowieckim. Tak właśnie zinterpretowane zostały redagowane przez szefa „Biuletynu” rosyjskojęzyczne gazetki, w których stacjonujących w Polsce żołnierzy Armii Radzieckiej informował on, że ruch „Solidarności” urzeczywistnia zasadę „za naszą i waszą wolność”, działając w interesie wszystkich narodów zniewolonych komunizmem. Szczęśliwie liczyć wówczas można było na „Solidarność”, pod naciskiem której Kornel został zwolniony z aresztu, zyskując prawo odpowiadania przed sądem z wolnej stopy. Proces ruszył zresztą niemal natychmiast, a kolejna jego odsłona miała się odbyć 15 grudnia 1981 roku. Już parę tygodni wcześniej Kornel podzielił się ze swoimi współpracownikami obawą frontalnego ataku, w związku z którym należałoby unikać nocowania w miejscach zamieszkania, przygotować sobie miejsca ukrywania się i być gotowym do działania w realiach masowych brutalnych prześladowań.

Owocem trzeźwej oceny sytuacji było to, że po wprowadzeniu stanu wojennego środowisko Kornela natychmiast zafunkcjonowało jako podziemna organizacja zdecydowanie najlepiej przygotowana do działania w zaistniałych warunkach. W związku z uwięzieniem redakcji „Z Dnia na Dzień”, głównego pisma „Solidarności” Polski południowo-zachodniej, Kornel sformował nową redakcję z Romkiem Lazarowiczem, współpracownikiem z „Biuletynu”, na jej czele. Powielanie pierwszego „wojennego” numeru rozpoczęło się już 13 grudnia 1981 roku w tajnej drukarni Wieśka Moszczaka. Kolejne numery wychodziły ze stale wzrastającej liczby tajnych punktów poligrafii, przy ciągle wzrastającym nakładzie, co dwa dni. Skutkiem tego pismo, pod względem osiągniętej numeracji, stało się krajowym rekordzistą drugiego obiegu. Obok niego kierowana przez Kornela drukarsko-kolportażowa siatka Regionalnego Komitetu Strajkowego NSZZ „Solidarność Dolny Śląsk” wydawać zaczęła kolejne gazetki, co razem składało się na dysponujący ogromnym zasięgiem obieg niezależnej informacji, upowszechnianej pomimo obowiązywania prawa wojennego. Łączność ogniwom społecznego oporu zapewniali nie tylko kurierzy, ale też środki techniczne. Sąsiadujące ze sobą tajne drukarnie łączyły czasem kable polowych aparatów telefonicznych. Dzięki temu treść wpisywana w matryce jednej drukarni mogła pojawić się równocześnie w kolejnej. Wprowadzenie stanu wojennego nakładało na krótkofalowców oddanie w depozyt sprzętu radiowego. Nie wszyscy jednak do tego zarządzenia w pełni się zastosowali, co umożliwiło komunikowanie się struktur konspiracji krótkimi zaszyfrowanymi emisjami sygnału radiowego. Okazało się też, że teoretycznie nieczynny już satelita telekomunikacyjny Oscar-7 mógł być wykorzystywany jako niemożliwy do zablokowania kanał komunikujący najdalej od siebie położone jednostki. Już w pierwszych dniach stanu wojennego zaczęła też działać konspiracyjna komórka, zwana później kontrwywiadem. Początkowo opierała się na podsłuchu częstotliwości radiowych za pomocą dostarczonych Kornelowi przez Tadeusza Świerczewskiego krótkofalówek wymontowanych z wycofanych z użytkowania karetek pogotowia. Jan Pawłowski, z którym przez dekadę Kornel dzielił pokój w Instytucie Matematyki, rozwinął ją do rozmiarów agencji nagrywającej i analizującej wszystkie komunikaty radiowe komunistycznych organów walki ze społeczeństwem, jakie o każdej porze dnia i nocy pojawiały się na terenie Wrocławia i okolic. Ich przechwytywanie w niezliczonej ilości przypadków umożliwiało wyprzedzenie działań Służby Bezpieczeństwa, co najczęściej oznaczało uchronienie kogoś przed aresztowaniem.

Dynamiczny rozwój przeróżnych form działalności podziemnej, wyrastających w strukturach kierowanych przez Kornela, był owocem jego życiowej drogi, w czasie której pożytkował czerpaną z doświadczenia wiedzę o praktyce konspiracji w kolejnych niezależnych aktywnościach, angażujących coraz to nowych ludzi. Byli wśród nich przedstawiciele różnych środowisk, ale największą rolę odgrywali młodzi naukowcy dziedzin technicznych i ścisłych. Kreatywne umysły, w PRL-owskich realiach często blokowane barierami urzędniczymi lub nieprzystawalnością proponowanych innowacji do standardów ociężałej, centralnie sterowanej gospodarki, w podziemiu znajdowały przestrzeń do najśmielszych eksperymentów i realizacji pomysłów mogących uchodzić za szalone. Sprzyjała temu fundamentalna zasada Kornela, który pytającym o to, czym mają się zajmować w podziemiu, odpowiadał: „Rób to, od czego upadnie komunizm”. Zawierająca się w tych słowach zasada wolności wyboru w istocie oznaczała, że każdy decydujący się na ryzyko ściganej przez reżim działalności sam wybierał formy walki odpowiadające jego możliwościom i kompetencjom. Tym samym każdy określał ilość czasu, jaki mógł poświęcić sprawie, co ograniczało ewentualność wzajemnych pretensji między współpracownikami. Zasada taka sprawiała, że ludzie najtrafniej się odnajdywali, samodzielnie wybierając formy działalności. Wysportowani poszukiwacze mocnych wrażeń tworzyli Grupy Wykonawcze, specjalizujące się w akcjach ulotkowych, malowaniu napisów na murach, rozwieszaniu transparentów czy tak zwanych gadał, czyli głośników emitujących audycje nad ulicznym tłumem. Miłośnicy militariów czy sztuk walki formowali oddziały, których celem było stawianie czynnego oporu w czasie tłumionych przez ZOMO demonstracji. Grupa elektroników zaproponowała zbudowanie pirackiej rozgłośni radiowej. Próbne emisje odbyły się już w grudniu 1981 roku, rozważano podłączanie aparatury do sieci trakcji tramwajowej, mającej służyć jako wielka antena nadawcza. Osoby z zacięciem dziennikarskim, pragnące dyskusji o kształtcie drogi do niepodległości i ładzie przyszłej wolnej Polski, analitycy biegli w ekonomii czy politologii – tworzyli własne pisma, służące prezentacji często bardzo zróżnicowanych poglądów. Następstwem tego było wydawanie przez podziemny krąg Kornela zarówno periodyków prezentujących poglądy narodowe, propagujących idee solidaryzmu, jak też postulujące tak dalece liberalny program gospodarczy, jak na przykład miesięcznik „Replika”. Wielorakość poglądów w środowisku budowanym przez Kornela nigdy nie była zarzewiem podziałów. Wolności dyskusji towarzyszyła natomiast powszechna zgoda z celami tak zasadniczymi, jak całkowita likwidacja wszystkich znamion komunizmu i pełna niepodległość Polski.

Równolegle z rozwojem kierowanych przez Kornela struktur konspiracji narastał konflikt z władzami zepchniętego do podziemia związku „Solidarność”, któremu w sensie głównie symbolicznym struktury te podlegały. Pierwsza różnica zdań dotyczyła scentralizowanego przywództwa narodu uwikłanego w wojnę polsko-jaruzelską. Kornel uważał za konieczne powołanie czegoś w rodzaju Rządu Narodowego z czasów powstania styczniowego, stąd w utworzonym przez Eugeniusza Szumiejkę Ogólnopolskim Komitecie Oporu widział szansę koordynowania walki w skali całego kraju. Inicjatywa ta, najgrubszymi obelgami obrzucona przez Zbigniewa Bujaka, doczekała się kontynuacji w postaci Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej dopiero po kilku miesiącach, kiedy reżim zdołał już zapanować nad sytuacją, a społeczeństwo pogrążało się w beznadziei. Pogłębiały ją forsowane przez niektórych liderów związkowych formy protestu wymyślone jakby na zamówienie aparatu represji. Jedną z nich były piętnastominutowe strajki, pozwalające władzom wyselekcjonować, zwolnić z pracy, objąć nadzorem potencjalnych prowodyrów. Na Dolnym Śląsku kroplą, która przelała czarę goryczy, był sprzeciw formalnego przewodniczącego Regionalnego Komitetu Strajkowego wobec organizowanych 1 i 3 maja w całym kraju manifestacji ulicznych. Sprzeciw Władysława Frasyniuka dla wrocławian zakończył się wstydem, z jakim przyglądali się w tych dniach relacjom z miast wstrząsanych wielotysięcznymi demonstracjami. Powszechna świadomość zdezerterowania z pola bitwy podkopała autorytet lidera RKS-u, a krąg skupiony wokół Kornela tego rodzaju ustępowanie pola przeciwnikowi uznał za zapowiedź dążenia do zawarcia ugody z reżimem. Majowe spotkania przywództwa dolnośląskiej „Solidarności” obawy te jedynie umocniły, w efekcie czego 1 czerwca 1982 roku utworzono Porozumienie Solidarność Walcząca. W otwierającym jego działalność oświadczeniu Kornel stwierdził, że uznaje ono przywódczą rolę „Solidarności”, ale zastrzega sobie prawo do krytyki i własnej inicjatywy, a organizacja, na czele której staje, działać będzie aż do wywalczenia przez Polskę pełnej niepodległości i likwidacji imperialnego tworu państwowego, funkcjonującego pod nazwą Związek Sowiecki. Wszystkim związanym z wydawniczo-kolportażową strukturą RKS-u pozostawił wolny wybór w kontekście dalszej działalności. Można było pozostać w związku, któremu na Dolnym Śląsku formalnie przewodniczył Frasyniuk, wstąpić do Solidarności Walczącej albo łączyć ze sobą te aktywności. Niemal wszyscy, których nazywano już „ludźmi od Kornela”, wybrali dla siebie jeden z dwóch ostatnich wariantów tej propozycji. 13 czerwca 1982 roku na ulice Wrocławia wyszła pierwsza manifestacja, zorganizowana przez formację postrzeganą od tego czasu jako awangarda antykomunizmu. Zaatakowanie pochodu przeobraziło się w zaciekłe rozruchy, które do późnych godzin nocnych ogarnęły dużą część miasta. Zabarykadowanie kilku ulic doprowadziło do sytuacji, w której plac Pereca wraz z okolicami przez dłuższy czas wydawał się wyłączony spod jurysdykcji totalitarnego państwa. W pamięci wielu uczestników tych wydarzeń utrwaliło się wrażenie odniesienia terytorialnie i czasowo bardzo ograniczonej, lecz jednak rzeczywistej przewagi nad reżimem. Z oczywistą świadomością przesady zawartej w tym określeniu o wydarzeniach pamiętnego dnia zaczęto mówić jako o „pierwszym powstaniu wrocławskim”. W całym kraju odbiło się ono głośnym echem i otworzyło ciąg permanentnych zmagań ulicznych, które przygasły dopiero w połowie lat 80. Do największej demonstracji doszło 31 sierpnia 1982 roku, kiedy to dziesiątki tysięcy wrocławian wypełniły ulice kilku dzielnic miasta. Ataki sił milicyjnych paraliżowały setki kolczatek, rzucanych pod koła pojazdów i emisja zakłóceń utrudniających łączność radiową. Cogodzinne relacje z wydarzeń można było usłyszeć w audycji Radia Solidarność Walcząca, włączającego się w eter trzeciego programu państwowej radiofonii.

Śmiała oferta programowa, połączona z imponującą skalą dokonań, uruchomiła proces przypominający akcję scaleniową, która czterdzieści lat wcześniej doprowadziła do utworzenia Armii Krajowej. Do Solidarności Walczącej włączały się formacje o sporym już dorobku, takie jak Narodowa Organizacja Wyzwoleńcza „Lechia”. Struktury identyfikujące się z programem ludzi Kornela wyrastać zaczęły w kolejnych miastach i rejonach Polski. Procesu tego nie zatrzymały nawet represje, jak uwięzienie w roku 1984 ponad stu działaczy Solidarności Walczącej, z których blisko czterdziestu reżim zdecydował się postawić przed sądem. Nie okazały się przeszkodą dla rozwoju organizacji niedostatki finansowe. Środki na działalność pozyskiwano ze sprzedaży pełniących rolę „cegiełek” znaczków, banknotów czy kalendarzy. W kilku krajach Zachodu powstały też zagraniczne przedstawicielstwa, organizujące przemyt głównie unikatowych podzespołów do urządzeń elektronicznych, służących walce z reżimem. Do kraju trafiały po wlutowaniu w wielkorozmiarową aparaturę, sprowadzaną na potrzeby szpitali. Zanim jednak zaczęła ona pełnić właściwą sobie rolę – elektronicy Solidarności Walczącej wylutowywali z niej to, co było przeznaczone dla nich. Część tego „odzysku” służyła do konstruowania całych sieci nadajników radiowych, umożliwiających emitowanie audycji z kilku punktów równocześnie. Wielość źródeł sygnału utrudniała zadanie radiopelengacji, zarazem zwiększając zasięg odbioru. Wielkie pelengacyjne anteny, trudem służb reżimu wznoszone na dachach najwyższych budynków miasta, wyglądały jak wielka demonstracja bezradności władz niezdolnych do stłumienia wolności słowa szerzącej się na falach eteru.

Charakterystyczna dla Solidarności Walczącej była historia wykorzystywania do swych celów radioodbiornika „Julia” produkowanego w warszawskich zakładach Kasprzaka. Ze schematem tego nowoczesnego na owe czasy radia do ukrywającego się Kornela zwróciło się kilku z licznych działających w jego organizacji elektroników. Wskazali oni na możliwość drobnych modyfikacji, które radioodbiornik ten przekształcałyby w profesjonalny skaner, automatycznie przeczesujący wszystkie częstotliwości wykorzystywane przez służby reżimu. Po zakupie partii tych radioodbiorników i uzupełnieniu ich zawartości o odpowiednio dolutowane elementy przemycane z Zachodu, „Julie” mogły służyć zarówno do słuchania audycji, jak i do podsłuchiwania radiowych rozmów służb reżimu. Tę drugą funkcję uruchamiano wciśnięciem dwóch odpowiednich klawiszy. Parę egzemplarzy tak udoskonalonych „Julii” Solidarność Walcząca podarowała konspiratorom działającym w strukturze Regionalnego Komitetu Strajkowego. Wręczając ten prezent, z wielką mocą podkreślano konieczność przestawienia odbiornika na tryb standardowy zawsze, gdy w mieszkaniu miał się pojawić ktokolwiek niezwiązany z konspiracją. Niestety, jedna ze współpracowniczek Władysława Frasyniuka nie dopełniła tej prostej czynności, gdy zapukano do drzwi jej mieszkania. Okazało się, że przyszła właśnie do niej na rewizję ekipa SB. Po chwili z radioodbiornika z włączoną funkcją podsłuchowego skanera usłyszała głos swojego przełożonego. Tym sposobem służby reżimu dowiedziały się o skali radiowego sposobu pozyskiwania wiedzy o ich działaniach. To zmusiło je do szyfrowania swoich komunikatów, a kontrwywiad Solidarności Walczącej – do ich rozszyfrowywania.

Działalność organizacji owocowała licznymi innowacjami zarówno w spektakularnych działaniach politycznych, jak i w rzemiośle konspiry. Jako pierwsza w kręgach opozycji rozpoczęła ona kolportaż serwisów informacyjnych na dyskietkach komputerowych. Uruchomiła niemal seryjną produkcję składanych sitodrukowych ramek, które po rozłożeniu uchodzić mogły za kilka niewinnych rurek i śrubek, możliwych do zmieszczenia w rękawie marynarki. Zakupione przez Politechnikę Wrocławską kserografy z funkcją kopiowania nie tylko na papierze, ale i plastiku, natychmiast wykorzystane zostały do produkcji diapozytywów służących drukowi podziemnych wydawnictw. Te i inne rozwiązania sprawiły, że pomimo znużenia konspiratorów trudem trwającej długie lata działalności ich organizacja nadal zaskakiwała dynamiką i nowymi formami aktywności. Coraz bardziej spędzała też sen z powiek sternikom aparatu kontroli nad społeczeństwem. Nazywany pierwszym milicjantem PRL-u generał Czesław Kiszczak w roku 1985 doszedł do przekonania, że długotrwała nieuchwytność Kornela Morawieckiego musi mieć przyczynę w spenetrowaniu przez jego ludzi wrocławskich organów Służb Bezpieczeństwa. Zarządzony przegląd kadr spowodował wydalenie dziesiątek funkcjonariuszy, wśród których nie było jednak nikogo ze współpracowników podziemia. Kolejnym krokiem była zgoda na nieograniczoną działalność operacyjną enerdowskiej STASI na terenie zachodniej Polski. Równocześnie Kiszczak wydał bezprecedensową decyzję użycia wszystkich sił i środków w celu rozbicia Solidarności Walczącej oraz ujęcia jej przewodniczącego. Szef PRL-owskiego MSW do Wrocławia skierował oddział specjalny, mający zakaz kontaktu z wrocławską SB. Za bazę lokalową służyć jej miał między innymi jeden z hoteli. Kontrwywiad Solidarności Walczącej szybko się zorientował, że w mieście operować zaczęły nowe jednostki, słabo znające jego topografię. Zarówno określenie liczebności, jak i ustalenie strategii nowych esbeków było utrudnione, ponieważ w minimalnym stopniu korzystali oni z łączności radiowej. Jak się później okazało, plan specjalnego oddziału Kiszczaka był prosty. Po ustaleniu listy kilkudziesięciu miejsc, co do których zachodziło podejrzenie, że kiedyś przebywać w nich mógł Kornel Morawiecki, każde z nich poddano ścisłej, całodobowej i permanentnej obserwacji. Zaangażowanie wielkich środków operacyjnych oraz cierpliwość dziesiątek ludzi Kiszczaka zostały wynagrodzone po upływie około roku. 9 listopada 1987 roku wieczorem Kornel Morawiecki szedł na konspiracyjne spotkanie, mające się odbyć w jednym z bloków przy ul. Zielińskiego. Wiedział, że parę lat wcześniej miejsce to było obserwowane przez SB. Nie docenił jednak skali zorganizowanej przeciw niemu operacji. Minęło ledwie kilka minut, gdy okolica wypełniła się pojazdami służb specjalnych. Po blisko sześciu latach nieprzerwanej obławy esbecja dopadła wreszcie najintensywniej poszukiwanego w całym kraju człowieka. Jeszcze przed świtem, przykuty do wnętrza wojskowego śmigłowca, przemierzał drogę do warszawskiej centrali komunistycznego aparatu represji.

Aresztowanie Kornela dla członków jego organizacji było ciosem o charakterze emocjonalnym, ale w najmniejszym stopniu niezakłócającym działania jakiejkolwiek struktury. W wywiadach, których udzielał podziemnej prasie, wielokrotnie powtarzał, że ukrywał się będzie tak długo, aż zostanie aresztowany. Podkreślał, że mimo iż termin tego zdarzenia ze wszystkich sił starał się będzie opóźnić, to jednak nieuchronnie kiedyś to nastąpi. Organizację swą budował więc w sposób umożliwiający jej sprawne funkcjonowanie także wtedy, gdy osoby przewodniczącego zabraknie. Solidarność Walcząca działała więc, nie zwalniając obrotów, lecz przyszłość Polski rozstrzygać się zaczęła drogą porozumienia zawieranego przez reżim z częścią kręgów opozycyjnych i znacznie liczniejszymi gremiami, którym za opozycyjne udało się uchodzić. Przyjęty model ustrojowej transformacji daleki był od celów stawianych przez Solidarność Walczącą, w republice Okrągłego Stołu zepchniętej na margines życia publicznego, skazanej na zapomnienie, odzieranej z dorobku, a nierzadko także wyszydzanej i szkalowanej. Sam jej przewodniczący, który po latach uchodzenia przed pościgiem zaznał też więzienia i banicji, do końca życia nie ustawał w trudzie wyprowadzenia Polski z nieprawych dróg, na jakie wepchnięto ją układami dalekimi od przyzwoitości. Zarazem jednak powtarzał, że doczesny świat, na którym żyjemy, nie zna stanów idealnych. Stąd nie żałuje lat poświęconych stoczonej walce, gdyż przyczyniły się one do zapanowania realiów nieco lepszych od tych, w których Polska tkwiła w dekadach PRL-u. Za bezcenne uważał natomiast, że ta pozytywna przemiana nie wiązała się z ceną, jaką jego kraj zapłacił w latach jego dzieciństwa. U progu lat 90. żaden ojciec nie musiał spacerować ze swoim dzieckiem po gruzach ojczyzny. Jeśli nawet Polska ostatnich dekad nie zawsze była krajem prawdziwego prawa i wolności, to jednak nie stała się morzem ruin i otchłanią cierpienia. Pomimo wielorakich uwarunkowań i potężnych blokad tamujących jej rozwój ojczyzna stanęła przed szansą, o jakiej próżno marzyć mogły wcześniejsze pokolenia. „Nie jest to jeszcze Polska naszych marzeń, ale warto było zadać sobie trud, przybliżający ją do tego stanu” – tak najczęściej brzmiała konkluzja, jaką lata konspiracyjnej walki podsumowywał zarówno Kornel, jak i większość ludzi z jego organizacji.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Artur Adamski, Kornel i jego ludzie. O solidarności walczącej, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 136

Przypisy

  1. P. Siemion, Dziennik roku Węża, Wołowiec 2015, s. 166.
  2. Tenże, Niskie Łąki, Warszawa 2004, s. 8. Dalej cytaty z tego wydania oznaczam numerem strony bezpośrednio w tekście.
  3. H. Gosk, Historia w prozie polskiej o tematyce współczesnej po roku 1989 [w:] Co dalej, literaturo? Jak zmienia się współcześnie pojęcie i sytuacja literatury, red. A. Brodzka-Wald, H. Gosk, A. Werner, Warszawa 2008, s. 19.
  4. P. Siemion, Dziennik roku Węża…, s. 72.
  5. Tamże, s. 277.
  6. Tamże, s. 248.
  7. W. Browarny, Nie tylko Breslau. O współczesnej prozie z Dolnego Śląska [w:] Rozkład jazdy. Dwadzieścia lat literatury Dolnego Śląska po 1989 roku, red. J. Bierut, W. Browarny, G. Czekański, Wrocław 2012, s. 26.
  8. P. Siemion, S. Bereś, Beduin na Niskich Łąkach [w:] S. Bereś, Historia literatury polskiej w rozmowach. XX–XXI wiek, Warszawa 2003, s. 490.
  9. Z. Herbert, Przesłąnie Pana Cogito [w:] tenże, Wiersze zebrane, Kraków 2008, s. 439–440.

Powiązane artykuły

26.05.2021

40 razy Wrocław

Ostatni raz spotkaliśmy się na dworcu autobusowym. Było zimno, autokar się spóźniał. Nikomu nie chciało się gadać, staliśmy naprzeciwko siebie i  łudziliśmy się, że rozstanie niczego nie zmieni. Marcin zazdrościł mi, że zdecydowałem się na radykalny krok. Czułem w  żołądku ścisk i  przerażenie. Nie mogłem się wycofać, emigracja wydawała mi się jedynym słusznym wyjściem. Nic mnie nie trzymało we Wrocławiu. Co z  tego, że miałem magistra, po kulturoznawstwie najlepiej było od razu zacząć drugie studia, które dałyby mi pracę. Trwały lata 90. Kapitalizm wdzierał się do kraju wąską strużką. Jeszcze nie zalała nas fala konsumpcji, oczekiwaliśmy na zachodnie marki. C&A, H&M, to była nobilitacja. Mieliśmy już jedną restaurację McDonald’s. Wrzało, zmiany nadchodziły. Rozpoczęły się remonty, renowacje, budowy. Powstał pierwszy supermarket. Ekonomia i  prawo były oblegane, ekspres do błyskawicznej kariery dopiero się rozpędzał. Ludzie jak w  amoku, z  wypiekami na twarzy słuchali o  zarobkach w  korporacjach, na gorąco tworzyli mity o  pracy w  Warszawie.

Dobrze wychowani ludzie kultury i  sztuki czekali grzecznie na swój moment. Nikt jeszcze nie pchał się po dotacje. Stare odchodziło wraz ze skórzanymi torbami na ramię ze sklepu myśliwskiego. Jeszcze coś tworzyliśmy, słuchaliśmy o  Tadeuszu Kantorze i  o Jerzym Grotowskim, ale tęsknie spoglądaliśmy na Zachód. Czekaliśmy na wielką falę, na rewolucję materialną.

Potrzebowałem działania, nie chciałem czekać. Marcin jako antropolog mógł godzinami przyglądać się, jak nadchodzi nowe. Badał wpływy nowej kultury, zachowywał w  notatkach czas miniony. Powolne zmiany były na jego tempo, nie lubił się spieszyć. Mógł pogrążyć się w  analizach i  porównaniach, bo został na uczelni. Właściwie miał pecha, bo planowaliśmy, że wyjedziemy razem. Przez całe studia dyskutowaliśmy, który kraj wybrać. Marcin poza planowaniem przyszłości i  nauką języków spędzał czas na przygotowywaniu się do zajęć. Ja nie. Etat na uczelni wydawał się poza zasięgiem, przez pięć lat powtarzali do znudzenia – jest ciężko. Nie ma pracy. Płace niskie. Nie liczcie na nic, bo i  tak cud, że kierunek się utrzymał. Nastąpiła era modernizacji i  cięcia kosztów. Wszyscy mówili tylko o  pieniądzach.

Pojawiali się turyści, głównie Niemcy. Oprowadzałem niemieckich turystów po niemieckim Rynku. Oglądali swój Ratusz, swoją Katedrę i  Halę Ludową. Ze wzruszeniem odnajdowali niezmienione przez lata zaułki i  ulice dzieciństwa. Trwała nieustanna pielgrzymka, na ich twarzach malowało się szczęście. Z  niedowierzaniem kręcili głowami. Starałem się równoważyć niemieckie ślady polskimi zabytkami. Nic z  tego. Byliśmy w  mniejszości. Byliśmy obcym narodem, który posiadł, dostał we władanie niemieckie miasto, domy, ulice i  meble. Nieudolny zarządca, który wie lepiej. Nie wstydziliśmy się ignorancji, czerpaliśmy z  niemieckiej architektury. Byliśmy dumni z  nie swoich osiągnięć. Na koniec prowadziłem wycieczki do Panoramy Racławickiej, która – o  ironio – ze względów geograficznych należy do Krakowa. Było mi wstyd.

---

Marcin swoje pięć lat marzeń zamienił na bezpieczną posadę. Tłumaczył, że rodzice, że stabilizacja. Stabilizacja za pensję asystenta. Stchórzył i  tyle. Zasłaniał się ważnym momentem, zmianami, skokiem w  przyszłość. Gówno prawda. Wolał zostać, oddychać zatęchłą akademicką atmosferą i  narzekać jak wszyscy. Brak pieniędzy nobilitował go, bo stawiał na równi z  całą uczelnianą kadrą. Zresztą, czego się po nim spodziewałem? Marcin, ulubieniec pań bibliotekarek. Marcin, chłopiec przygotowany do zajęć, z  drugim śniadaniem w  plecaku przygotowanym przez mamusię. Marcin, który w  konfliktach bronił się rozpaczliwie, powtarzając: „Daj już spokój”.

---

Dlatego staliśmy naprzeciwko siebie i  nie miałem mu nic do powiedzenia. Łudził się, że oddalenie da nam świeżą perspektywę, że zaakceptuję jego odwrót. Poprzedniego dnia poszliśmy na pożegnalne piwo nad Odrę, miała być cała stara paczka z  liceum, a  przyszedł tylko on. Lojalny i  odpowiedzialny Marcin. Tłumaczył po raz kolejny, przedstawiał argumenty. Przepraszał w  nieskończoność i  wymógł na mnie obietnicę przyjaźni. Nie chciałem mu wybaczyć, obiecałem sobie, że będę żył tak, żeby nieustannie żałował.

Zmusiłem go, żeby zapłacił też za moje piwo i  widziałem, ile go to kosztowało. Wyciągał z  portfela monety jedna po drugiej, czekał i  miał nadzieję, że jednak się dorzucę. Marna satysfakcja z  dzisiejszej perspektywy.

W końcu autokar nadjechał, regularna linia Kraków–Kolonia. Wrzuciłem plecak do bagażnika, a  Marcin wręczył mi prezent – notatnik, w  którym na pierwszej stronie wpisał swój adres, żebym miał do kogo pisać listy. Był żałosny i  miał łzy w  oczach. Wcisnąłem notatnik do kieszeni, klepnąłem go w  plecy. Żegnaj kolego.

Dziwne, że po tylu latach pamiętam nasze rozstanie tak dokładnie. Może droga, autokar, kierunek podróży, pamięć sięga do okruchów wspomnień. Nie widzieliśmy się czterdzieści lat. Dopóki jeszcze mieszkałem w  Europie, czasami przyjeżdżałem do Polski, ale ostatnie dwie dekady w  Australii odcięły mnie od pierwszej ojczyzny. Nie składało nam się z  Marcinem, kiedy przyjeżdżałem do Wrocławia. On był na stypendium albo prowadził badania w  Rumunii. Chyba wciąż się obawiał, co mu powiem. Nie chciał konfrontować się ze mną, a  ja za każdym razem przygotowywałem triumfalne: „A nie mówiłem?”. Moje markowe spodnie, aparat fotograficzny najlepszej klasy, ręcznie robione buty, chciałem zobaczyć zazdrość.

---

Teraz się spotkamy, ale po tylu latach zemsta nie smakuje słodko. Za każdym razem, kiedy przyjeżdżałem, rozczarowywał mnie nieobecnością. Poza tym, życie w  oddaleniu zmieniło moją perspektywę i  sam mam świadomość, że naprawdę mi się udało. Może nie zawsze, ale jestem zadowolony.

Nigdzie nie potrafiłem się zatrzymać, nie umiałem się odnaleźć. Żaden kraj nie był idealny, w  każdym prędzej czy później coś mi przeszkadzało. Każdy stawiał ograniczenia, zmuszał do podporządkowania się. Dopiero Australia dała mi przestrzeń i  swobodę. Za cenę licznego, jadowitego robactwa mam ponad siedem i pół miliona kilometrów kwadratowych wolnej powierzchni. I stabilną pogodę.

---

Zrezygnowałem z  urlopu, żeby zrobić reportaż z  odległego państwa. Australijczycy mają odmienne poczucie egzotyki, dla nich Europa jest innym światem. Są złaknieni nowości, nowych kultur i  trendów. Polonia domaga się zaspokojenia tęsknot. Podobno w  Polsce dużo się zmieniło. Podobno Wrocław jest nie do poznania.

Jedyne ustępstwo w  redakcji, że mogę skupić się na jednym mieście, stworzymy mapę małych ojczyzn, szukamy powrotów do krain dzieciństwa.

Przed wylotem pokazałem Naczelnemu zdjęcia mojej dzielnicy sprzed dwudziestu lat, właśnie o  taki klimat mu chodziło. Nie zmienił się od mojej młodzieńczej emigracji. Niespieszna, zatrzymana w  czasie dzielnica. Stare, osypujące się kamienice. „Nawet, jeśli będą po remoncie – myślał głośno Naczelny – mają swój urok, swoją historię”. Podobał mu się kontrast pomiędzy dopieszczonym rynkiem a  naszym komunalnym światem. Dziury w  chodnikach i  stare poniemieckie napisy prześwitujące spod warstw farby. Zachwyciła go cygańska diaspora, tańczący i  śpiewający na ulicach młodzi Cyganie.

---

Starałem się odświeżyć w  pamięci ostatni pobyt we Wrocławiu. Był początek nowego tysiąclecia, 2007 rok? Może 2008 rok? Zatrzymałem się w  mieszkaniu Marcina, tylko tyle mógł dla mnie zrobić. Wyjechał na roczne stypendium, minęliśmy się o  kilka dni. Ale z  mieszkania skorzystałem, chciałem powłóczyć się po naszej dzielnicy, zrobić kilka zdjęć.

Chciałem sentymentalnie pożegnać się ze swoim rodzinnym miastem. Bilet do Australii miałem zabukowany, wróciłem na trochę pomieszkać. Szukałem swojskiej atmosfery, miasta, które szybko się rozwija, zachowując swój charakter. Szukałem normalności, miasta, które nie sprzedaje całego swojego uroku turystyce.

W Internecie z  dumą prezentowano Wrocław jako miasto spotkań, miasto otwarte na innych. Stawiano na dobrą atmosferę, poczucie tożsamości. Brakowało mi tego. Chciałem na chwilę poczuć się jaku  siebie.

Mieszkałem przez wiele lat w  metropoliach, zżyłem się z  samotnością w  tłumie i  milczeniem. Przyzwyczaiłem się do tłumów z  aparatami i  kamerami. Narzekałem na brud i  brak spokoju, na korki i  nagromadzenie imprez. Chciałem korzystać z  okazji bez poczucia, że robię to samo co inni. Tak samo oglądam, chłonę, konsumuję kulturę. Co jakiś czas moja ulubiona knajpka, klub, kino, sklep stawały się kultowe, co odzierało je z  wyjątkowości. Turyści wypierali miejscowych na przedmieścia, rezygnowałem z  podróży do centrum, z  niechęcią wsiadałem do metra.

Miałem nadzieję, że Wrocław da mi oddech, pozwoli na odnalezienie nieśpiesznego rytmu. Ale miasto, które znałem, było przeszłością. Do niemieckich zabytków dodano polską potrzebę fajerwerków, nastawiono się na nieustanne „dzianie się”. Jak korowód przez dwanaście miesięcy ciągnęły się dni Wrocławia, Wrocław non stop, festiwale, koncerty plenerowe, wystawy, parady. Wykorzystywano przestrzeń miejską do działań artystycznych, do handlu, na lodowiska i  sztuczne plaże. Jakby było mało, naprędce ukuto legendę o  krasnoludkach, wracając z  nostalgią w  ponure lata 80. Skomercjalizowano idee Majora, eksploatując symbol Pomarańczowej Alternatywy. Krasnoludki, pocieszne stworki w  spiczastych czapkach, niewinne, urocze stworzenia! Zaroiły się, wyrastały z  ziemi, wystawały z  murów, oplatały latarnie. Było to nawet zabawne, w  końcu każdy chciał mieć krasnoludka w  logo. Bezsilne reklamowały telefony, pizzę, bieliznę, kwiaciarnie, supermarkety, kina. Pojawiały się na bilboardach, nawet powściągliwa zazwyczaj „Gazeta Wyborcza” wkomponowała krasnala w  swoją nazwę.

Pęd turystów ku nowościom został umiejętnie skierowany na krasnoludkowy trend, były mapy krasnoludków i  gadżety do kupienia. Powstawały hotele i  kawiarnie „Pod krasnoludkiem”. Legendarną ulicę Świdnicką, miejsce wszystkich pochodów i  akcji protestacyjnych przemianowano na Krasnoludkową.

Po kilku dniach spacerów po Starym Mieście odczułem to samo co w  Paryżu czy Londynie. Otaczał mnie tłum rozkrzyczanych ludzi, mijali mnie nieznajomi w  czapkach z  daszkiem i  z mapą w  ręce. Słyszałem nazwę „Wrocław” odmienianą we wszystkich znanych mi i  nieznanych językach. Centrum miasta istniało już tylko dla turystów.

Uciekłem. Wystarczyło przejść na drugi brzeg Odry. Szukałem urzekającej atmosfery śródmieścia, gdzie się wychowałem.

Dzielnica zmieniła się, odnowiono wiele budynków. Brzydkie i  zniszczone opakowano reklamami, które dominowały, zmieniały architekturę. Panował nieustanny triumf produktów i  usług. Nie można było uwolnić się od generowanych globalnie potrzeb. Spacerowałem ulicami nieustannie nagabywany przez szampony, wiatraki, wycieczki zagraniczne, gazety. Spotkałem mnóstwo znajomych – L'Oréal, Vichy, E. Leclerc – Francuzi; Nivea, Herlitz, BMW – Niemcy; Galbani, Fiat, Dora – z  Włoch. Czułem się jak wszędzie.

Przez miesiąc pobytu nie rozmawiałem z  nikim, mijałem tłumy spieszących się ludzi ze słuchawkami, z  telefonami komórkowymi. Ożywienie na mój widok dostrzegałem jedynie w  restauracjach lub w  małych sklepikach. Kupowałem piwo w  ogródku i  przysłuchiwałem się rozmowom o  niczym.

Korciło mnie, żeby odszukać dawnych kolegów, przypomniałem sobie adresy, twarze, imiona. Poszedłem do pięciu – nikogo nie zastałem. Wyprowadzili się, wyemigrowali. Nikogo nie było.

W końcu wpadłem na pomysł, żeby pójść do mojego liceum. Frustrowało mnie miasto, w  którym traciłem czas. W  obrębie kilku ulic odnalazłem atmosferę, jaką pamiętałem. Tam zrobiłem wszystkie zdjęcia. Od Pomorskiej do Kurkowej trwał niezmieniony, nieskażony reklamami kwartał ulic. Żadnych sklepów, jedynie całodzienny targ na Ptasiej. Nieliczni mieszkańcy wracali do domów, obładowani zakupami. Zatrzymywali się pod oknami sąsiadów i  rozmawiali, stojąc na chodniku. Wieczorami wynosili na podwórka krzesła i  trwało spokojne życie sąsiedzkie. Mieszkało tu wielu Cyganów, którzy też czuli się swobodnie. Stali w  grupkach, śpiewali. Dumne Cyganki w  długich spódnicach i  na wysokich obcasach spacerowały w  otoczeniu czujnych matek. Kupiłem piwo, poszedłem nad Odrę, nikt nie był oburzony, przyjęli mnie jak swego. Na całym nabrzeżu siedzieli wędkarze, urządzali pikniki, spijali się do nieprzytomności. Byłem swój, z  puszką piwa w  ręce.

Do końca pobytu dnie spędzałem na Kurkowej i  Ptasiej, gdzie w  końcu mnie okradli. Całkowicie mnie to rozczuliło. Dopóki istniały takie miejsca, to miasto nie było stracone. Dopóki były dzielnice poza globalizacją, turystami i  Unią Europejską, poza normami, ustawami i  decyzjami urzędników, Wrocław miał szansę.

---

Podróż dała mi się we znaki, wysiadłem na dworcu z  zawrotami głowy. Niebo pochmurne, wiał silny wiatr. Marcin czekał na peronie, zmienił się. Wszyscy się zmieniliśmy. Wymieniliśmy uścisk dłoni. Niewiele chciał opowiedzieć o  sobie w  mailach, obiecywał, że nadrobimy podczas mojego pobytu we Wrocławiu. Stał przede mną facet ubrany lepiej ode mnie. Z  perfekcyjną fryzurą i  zadbaną cerą. Ubrany w  doskonale skrojony garnitur, w  rewelacyjnych butach. W  niczym nie przypominał Marcina w  dżinsach, t-shircie i  koszuli flanelowej. Mimo to wyglądał na zestresowanego. Rozglądał się nerwowo i  pokasływał. Rozejrzałem się również.

– Tadek, przepraszam cię, ale nie można tu żuć gumy. Wyrzuć ją szybko do kosza, bo zapłacisz mandat.

Wiedziałem, że przez czterdzieści lat miasto może zmienić się całkowicie. Dwadzieścia lat temu też było inaczej. To, co zobaczyłem teraz, przerosło mnie. Dworzec był nieskazitelnie czysty i  pachnący. Autokary i  autobusy podjeżdżały jeden za drugim. Chodnikami przewalał się niekończący się tłum ludzi. Znikły budki z  hot-dogami i  kioski ruchu. Na peronach mnóstwo robotów sprzątało, zamiatało i  polerowało nieskazitelne chodniki. Jeden przy drugim, ciasno ustawione automaty sprzedażowe oferowały napoje ciepłe i  zimne, przekąski, batoniki. Ciągnęły się przez cały peron, nie było widać końca. Znalazłem kosz na śmieci i  wrzuciłem do niego gumę. Kosz wydrukował paragon, z  którego dowiedziałem się, jak wysoce szkodliwe dla czystości miasta jest żucie gumy. Ponadto błyskawicznie, na podstawie śliny kosz określił moje DNA i  przesłał dane do wszystkich śmietników w  mieście. Wrzucenie kolejnej przerzutej gumy równoznaczne będzie z  automatycznym naliczeniem mandatu. Pokazałem świstek papieru Marcinowi, wzruszył ramionami:

– Nie radzę ci wyrzucać gumy na chodnik. Mandat będzie pięciokrotnie wyższy i  nie ma szans, by cię ominął.

Nic nie rozumiałem. Marcin przywołał jeden z  robotów-tragarzy i  wsadził na niego mój bagaż. Weszliśmy na chodnik, gdzie popychani przez tłum musieliśmy poddać się rytmowi. Nie było szans na zwolnienie. Robot dotrzymywał nam tempa. Miałem nadzieję, że weźmiemy taksówkę, jednak Marcin zdecydowanie podążał w  stronę przystanku tramwajowego po drugiej stronie dworca. Spojrzałem na niego pytająco, obiecaliśmy sobie kiedyś, że jak już będzie nas stać, będziemy jeździć taksówkami. Pokiwał przecząco głową:

– Stary, nie stać nas. Taksówka kosztuje teraz fortunę, bo wymaga pracy człowieka. Co innego tramwaj czy pociąg kierowany automatycznie. Pojedziemy tramwajem.

Tramwaj kierowany automatycznie? Nie podoba mi się to. Nie mam zaufania do komputerów, oprogramowania, robotów i  automatów. Na pewno nie w  takim zakresie jak tutaj. Dotarliśmy do przejścia dla pieszych przed dworcem, przed nami przetaczał się niekończący się sznur samochodów, dziesięciopasmowa jezdnia na wąskie dwuosobowe auta. W  Australii dopiero wchodzą jako produkt prototypowy. „No, to teraz poczekamy” – pomyślałem. Marcin mówił coś do mnie, ale nie był w  stanie przekrzyczeć szumu. Nacisnął przycisk na słupie i  spłynęła do nas przeźroczysta kapsuła – winda. Marcin wepchnął mnie niemal siłą do środka i  przefrunęliśmy na drugą stronę ulicy. Neogotycki budynek dworca pozornie nie zmienił się, choć po remoncie znajoma została tylko bryła. Jak się później okazało, to jedno z  nielicznych, niezmienionych po modernizacji miejsc. W  środku, do czego powoli się przyzwyczajałem, było niezwykle czysto i  cicho. Wokół śmigały roboty ze szczotkami i  gąbkami, nieustannie w  ruchu. Weszliśmy na ruchomy chodnik i  błyskawicznie przejechaliśmy na drugą stronę. To, co zobaczyłem od strony wejścia głównego, zaparło mi dech. Miasto zmieniło się nie do poznania. Nie znajdowałem żadnego znajomego punktu, żadnego budynku ani szczegółu. Szerokie ulice kilka metrów nad chodnikiem, pasy we wszystkich możliwych kierunkach, nad ulicami tory kolejki naziemnej i  tramwajowej. Dotychczasowe ulice i  place manewrowe były przeznaczone tylko dla pieszych. Rozciągał się przed nami niekończący się deptak pełen spieszących się ludzi. Gdzieniegdzie wychylały się z  betonowych cembrowin perfekcyjnie przycięte drzewka. W  tle gęsto rozciągała się panorama drapaczy chmur.

– Co się tu, kurwa, stało? – Nie wytrzymałem. Marcin aż się skulił.

– Nie przeklinaj, na litość Boską. Nie tutaj. Zaraz będziemy w  domu.

Nie miałem wyjścia, wsiadłem za nim do tramwaju i  było mi wszystko jedno, czy za pulpitem siedzi żywy człowiek, czy automat. Tramwaj sunął ponad ulicami, zatrzymywał się na przystankach perfekcyjnie – tam, gdzie na chodniku był znaczek drzwi – były drzwi. Ludzie wsiadali i  wysiadali, nikt się nie tłoczył. Klimatyzacja szumiała, roztaczając delikatny zapach bzów.

– Bez, bo zbliża się maj. – Marcin przysunął się do mnie – potem będzie pachnieć truskawkami i  jagodami. Najgorzej jest zimą. Nie lubię ani zapachu śniegu, ani sztucznego wycia wiatru w  głośnikach.

– Nie macie tego w  naturalnych warunkach? Nie ma tu bzów? Ani śniegu?

– Bez rośnie w  ogrodzie botanicznym. Podobno. Ale są do niego kilometrowe kolejki. Śnieg nie pada, bo destabilizowałby życie miasta. Ogrzewają powietrze i  na ziemię dociera w  postaci deszczu.

– Aha.

Dalsza dyskusja nie miała sensu. Rozglądałem się tylko, próbując poznać jakieś fragmenty miasta. Nic z  tego. Wysiedliśmy na rogu Kilińskiego i  Jedności Narodowej, tak przynajmniej twierdził Marcin. Dla mnie był to ascetyczny, wybetonowany plac. Od deptaka przed dworcem różnił się jedynie wielkością. Przeszliśmy na ukos i  w końcu coś znajomego – kamienica, w  której mieszkał Marcin.

– Nie zmieniłeś mieszkania? – marzył, że się stąd wyprowadzi.

– To jedyny w  dzielnicy budynek w  starym stylu. Wstrzymujemy renowację i  wciąż nam się to udaje, bo mieszkają tu pracownicy Uniwersytetu. Jeśli tylko wpuścimy ekipę remontową, od razu stracimy na metrażu – z  jednego mieszkania robią co najmniej dwa. Wszyscy naokoło mieszkają w  kilkumetrowych klitkach bez kuchni. Kawalerka z  prysznicem w  pokoju. Ilość mieszkańców Wrocławia rośnie w  zastraszającym tempie.

Im bliżej byliśmy drzwi mieszkania, tym więcej Marcin mówił. Wyciągnął z  kieszeni klucze i  triumfalnie mi je pokazywał, zreflektował się:

– No, i  tak nie zrozumiesz. Większość drzwi otwiera się, dotykając palcem ekran, który skanuje linie papilarne. Jest tylko kilka budynków z  tradycyjnymi zamkami. To też chcemy zachować. Pilnujemy kluczy, bo w  całym mieście nie ma ani jednego ślusarza, nikt nie może ich zgubić.

Otworzył drzwi, weszliśmy do środka.

– Daj mi od razu paszport, muszę zgłosić u  zarządcy budynku, że mam gości. To zajmie tylko chwilę, rozgość się. Pamiętasz, gdzie jest łazienka?

Nic się tu nie zmieniło, czas zatrzymał się w  miejscu. Może jedynie wymieniono meble na nowsze, pojawiła się nowa kanapa. Układ pokoju i  tak się nie zmienił. Było tu mnóstwo książek i  albumów fotograficznych. Wyciągnąłem jeden, wszędzie zdjęcia tego Wrocławia, jaki znałem – każda ulica, każdy dom. Miasto, przez które przed chwilą przejeżdżałem, nie zachowało żadnego z  tych budynków. Ostrów Tumski, rynek, wąskie uliczki. Przeglądałem album miasta, którego już nie ma.

Marcin usiadł obok mnie.

– Co tu się stało? Nic nie rozumiem.

– Długa historia. Mam w  tej chwili najcenniejszą na rynku kolekcję zdjęć Wrocławia. Historyczne zdjęcia.

– Jak do tego doszło? Wyburzyli wszystko?

– Prawie wszystko.

– Kto?

– Kiedy byłeś ostatni raz we Wrocławiu?

– Dwadzieścia lat temu. Wyglądał jak na zdjęciach.

– Słyszałeś wtedy takie hasła: „Wrocław miastem spotkań”, „Spotkajmy się we Wrocławiu”, słyszałeś o  Europejskim Instytucie Technologicznym? O  inwestycjach zagranicznych?

– Coś słyszałem, co z  tego?

– Od tego zaczął się początek końca miasta, jakie znamy – Marcin westchnął –W  Kobierzycach zainwestowali Koreańczycy. Fabryka ekranów LG. Dziś nikt już nie używa tej technologii, wtedy nowa jakość obrazu była objawieniem. Każdy chciał mieć plazmę.

– W  Australii też.

– Koreańczycy nas zalali. Przyjechali z  całymi rodzinami. Osiedlali się, inwestowali, zakładali własne interesy, potem szkoły dla dzieci. Nie przeszkadzały im złe warunki bytowe, niskie płace. Mieli jeden cel – opanować całe miasto. Błyskawicznie uczyli się polskiego i  wypierali naszych pracowników z  rynku. Psuli rynek, byli w  stanie pracować za każdą cenę. Napłynęły za nimi religie – buddyzm, konfucjanizm, odnowiło się chrześcijaństwo. Wydawało nam się, że miasto dzięki nim odżyje. Przyzwyczajaliśmy się do ludzi o  innym kolorze skóry. Wrocław miasto spotkań, czyż nie? Byliśmy zbyt ufni, zbyt otwarci. Zresztą, oni promowali Wrocław w  świecie, mieliśmy coraz więcej turystów. Udany mariaż wrocławsko-koreański, tak nas określano. Mieli wysokie ambicje, weszli do samorządów, potem do rady miejskiej. Od dwóch kadencji Sejmu tworzą silną frakcję koreańską i  mają coraz większy wpływ na podejmowane uchwały. Dwóch jest nawet w  Senacie.

Początkowo zajmowali południową część miasta, osiedlali się w  blokach z  wielkiej płyty. Było ich coraz więcej i  więcej, zdobywali kolejne dzielnice, kolejne osiedla. W  końcu okazało się, że stanowią ponad połowę populacji Wrocławia.

– A  wrocławianie? Co na to wszystko Polacy?

Marcin skrzywił się. Po wejściu Polski do Unii Europejskiej Polacy zaczęli masowo wyjeżdżać do pracy za granicę. Nic ich tu nie trzymało, politycy ciągle straszyli, pracy nie było. Wyjechały przynajmniej dwa pokolenia. Zresztą Koreańczycy skwapliwie przejmowali każde, nawet najmniej płatne, zajęcie. I  nigdy nie rezygnowali, nie szukali nowego. Kto się ustawił za granicą, nie miał do czego wracać. Zresztą, sam to najlepiej wiesz. Dziwię się, że wysłali cię akurat tutaj. Nie ma śladu ani po Polakach, ani po Niemcach, ani po Czechach. To miasto nie ma już swojej tożsamości. Nie ma w  nim zlepku kultur. Jest monolitem, czystym, bez wyrazu, monolitem. Mam kaca moralnego, bo na wypieraniu kultur zrobiłem światową karierę. Płacą mi masę pieniędzy za wykłady gościnne i  każdą kolejną książkę. Zresztą, jestem najmłodszym profesorem w  historii Uniwersytetu.

– Wrocławskiego?

– Kiedyś Wrocławskiego, teraz – Marcin zająknął się – teraz nazywa się to cudo Uniwersytet Korei w  Europie. Co z  tego, że mam komplet studentów na każdym wykładzie, jeśli wlepiają się we mnie same skośne oczy? Biali studenci są ginącym gatunkiem.

– A  co z  budynkami? Czemu je ruszali? Co na to konserwatorzy zabytków?

– Nie ma już kogoś takiego jak konserwator zabytków. Ostatni zmarł w  2015 roku. A  potem Rada Miejska, już w  koreańskim składzie przegłosowała bezzasadność takiego stanowiska. Po koniec 2016 roku zaczęto wyburzać wszystkie bloki z  wielkiej płyty. Pamiętam dokładnie, bo przychodzili do instytutu po przedwojenne mapy i  zdjęcia. Łudziliśmy się, że chcą odtworzyć niemiecką zabudowę miasta – ciągi kamienic, place, pasy zieleni wzdłuż ulic. Do dziś zachodzę w  głowę – po co im były te zdjęcia? Na pewno ich nie wykorzystali przy stawianiu wieżowców. Potem zabrali się za kamienice i  resztę.

– A  rynek? Ostrów Tumski?

Marcin pokręcił głową – pod przykrywką renowacji i  gruntownego remontu zamknęli obszar najpierw Ostrowa, potem Rynku. Po dwóch latach było uroczyste otwarcie. Ostrów to teraz miejsce rekreacji i  niedzielnych spacerów. Znajduje się tam główny ośrodek taekwondo. Można ćwiczyć przez cały dzień. Jest też kilka basenów, siłownia, boisko do piłki nożnej.

– A  rynek? – ścierpła mi skóra, ale musiałem spytać.

– Rynek został, ale jest całkowicie przebudowany. Ratusz nadal jest siedzibą władz miasta, jednak jest to supernowoczesny, całkowicie przeszklony budynek. Od strony dawnego Muzeum Miejskiego stoi mała miniatura dawnego Ratusza.

– Pamiętam ją. Postawili model dla niewidomych. Żeby dotykowo mogli poznać budynek.

– Zapomnij o  dotykaniu. Stoi za grubym szkłem, dwadzieścia cztery godziny na dobę pilnuje go warta honorowa Żołnierzy Polskich. To jest największy zaszczyt, być w  Kompanii Honorowej i  stać przy ratuszu! – Marcin roześmiał się krótko.

– Nie chce mi się w  to wierzyć. Jak mogliście na to pozwolić?

 Marcin obruszył się:

– Trzeba było wrócić i  bronić miasta przed obcymi. Każdy przyjeżdża i  jest oburzony. Ja przynajmniej robiłem zdjęcia. Zresztą, popatrz na to z  drugiej strony. Nareszcie we Wrocławiu jest czysto. Mamy równe chodniki. Nie ma korków, tramwaje jeżdżą punktualnie. Nie ma gołębi i  bezdomnych psów. Wszystkie zostały zjedzone. Musieliśmy przyjąć kilka ich zasad – nie wolno upijać się, przeklinać na ulicach, żuć gumy. Na jednego mieszkańca przypada nie więcej niż dwadzieścia metrów kwadratowych mieszkania. Zalecają, by poruszać się komunikacją miejską. Oprócz ciasnoty same plusy.

– Muszę się napić. Masz alkohol?

– Mam jedno piwo. Możemy wypić na pół. Następne kupię dopiero w  przyszłym miesiącu, mam limit. W  przeszłości kilka razy wracałem wstawiony do domu, spisali mnie. Teraz przysługuje mi jedno piwo na tydzień.

– Nikt Ci nie sprzeda więcej?

– Czytniki linii papilarnych zastąpiły kartę kredytową, kartę zdrowotną, kartoteki policyjne, wszystko. Sprzedawca może sprzedać tylko tyle alkoholu, ile wyznacza limit. Swoją drogą, musimy dziś pójść na policję, nie mają odcisku twojego palca. Zarządca sprawdził.

---

Wyszedłem się przejść, choć Marcin mnie przestrzegał. Obawiał się, że przeżyję zbyt wielki szok. Żebym nie miał problemu z  powrotem, przyczepił mi do przegubu bransoletkę GPS. Wystarczyło, żeby przeciągnął kciukiem po czytniku – komputer wpisał jego adres jako miejsce powrotu. Mimo to Marcin nie zostawił mnie samego, jego obawa przed administracją była zbyt wielka. Poszliśmy razem na komisariat, na Rydgiera. Mijaliśmy znajome budynki, Marcin tłumaczył, że zazwyczaj ekipa budowlana zostawiała samą fasadę, żeby ludzie się przyzwyczaili. Za fasadą budowano nowoczesne wieżowce i  drapacze chmur. Szczęśliwców, którzy mieszkali w  poniemieckich kamienicach, było niewielu. Nad naszymi głowami nieustannie przejeżdżały samochody, nowoczesne tramwaje. Miarowy szum i  drżenie betonowych płyt spowodowały, że rozbolała mnie głowa.

– Przyzwyczaisz się. To nic takiego. Wszyscy na początku narzekają.

– Ktoś nowy tu przyjeżdża? Ludzie chcą się osiedlać? – Byłem zaskoczony.

– Niesamowicie dużo osób codziennie składa wnioski o  zameldowanie, ciągle budują nowe mieszkania, a  potrzeby rosną.

– Ale kto? Co to za ludzie?

– Różnie. Najwięcej jest Koreańczyków, później przyjechali Chińczycy i  Wietnamczycy. Odpowiada im klimat nowoczesnych technologii. Widzą wciąż szanse rozwoju dla siebie.

Rozejrzałem się wokół. Chodnikiem spiesznie przewijało się mnóstwo ludzi. Większość miała skośne oczy. Dopiero teraz łączyłem fakty, przypominałem sobie informacje w  gazetach – o  wyludniających się Chinach, o  koreańskiej inwazji przemysłowej. W  Australii bagatelizowałem problem, wydawało mi się to nieprawdopodobne.

– Masz jakichś znajomych? Spotykasz się z  kimś?

– Tadek, nie mam na nic czasu. Cud, że udało nam się teraz spotkać. Jak tylko wyjedziesz, mam cykl wykładów w  Korei. Zajęcia na uczelni są od rana do wieczora, sześć dni w  tygodniu. Nikt nie marnuje czasu. Dobrze, że centra handlowe otwarte są przez całą dobę, bo nie miałbym czasu nic kupić.

Doszliśmy do komisariatu, policjant o  żółtym kolorze skóry w  polskim mundurze podał mi formularz do wypełnienia, skośnooka policjantka przyłożyła mój kciuk i  zeskanowała linie papilarne. Wszędzie panował porządek i  cisza. Wszyscy beznamiętnie uśmiechali się do siebie, Marcin przestrzegał mnie przed żartami:

– Oni zupełnie nie odbierają naszego poczucia humoru. Bardzo poważnie traktują samych siebie. Będziesz się musiał tłumaczyć, lepiej bądź cicho.

– Nie chciałeś nigdy wyjechać? – Nie mogłem się powstrzymać – wiem, że dobrze zarabiasz, ale nie czujesz się tu intruzem?

– No wiesz! Taka okazja – Marcin był oburzony – to dla mnie życiowa szansa. Całą karierę naukową zrobiłem na tym przemieszaniu kultur. We Wrocławiu nie zdarza się to przecież pierwszy raz. To miasto jest fenomenem na światową skalę. Dopóki mam swoje mieszkanie, mam po co żyć.

– Inne miasta? Poznań? Kraków? Warszawa?

– Nie liczą się – Marcin wydął pogardliwie wargi – tylko Wrocław się teraz liczy. Tu jest największe PKB, ciągniemy cały kraj za sobą. Najwyższe pensje, najnowocześniejszy sprzęt, najlepsze rozwiązania. Kto by chciał to zostawić?

– A  mi przeszkadzały krasnoludki – przypomniałem sobie poprzedni pobyt – i  turyści.

– Krasnoludki? Ciekawe, że o  nich wspominasz. Koreańczykom też się spodobały. Poszerzyli ofertę – mamy sklepy z  ubraniami, rzeczy do domu, meble – na każdym krasnal. Na Bielanach powstał ogromny park rozrywki o  nazwie „Krasnalland”. Legenda trwa!

Zostawiłem Marcina przy placu Macieja. Nazywał się tak samo, choć teraz był kolejnym wybetonowanym ciągiem komunikacyjnym. Po zacisznym skwerze nie zostało śladu. Milczący tłum Koreańczyków zapełniał całą wolną przestrzeń, jednak im bardziej zbliżałem się do Pomorskiej, robiło się coraz więcej miejsca.

Zwolniłem, nie chciałem się po raz kolejny rozczarować. Wszedłem w  Ptasią, potem w  Kurkową, znów wróciłem na targ. Nie wierzyłem, wciąż nie wierzyłem. Ulice trwały, kamienice zapadały się. Ze zwietrzałych murów kruszyły się cegły, chodniki były nierówne, wszędzie śmieci i  szkło. Czas stanął tu w  miejscu, budynki w  ciasnym kręgu wciąż dawały odpór napierającym wieżowcom. Targ na Ptasiej trwał, na chyboczących się stołach, na folii rozciągniętej wprost na ubitej ziemi. Byli tu wszyscy. Wśród ludzi przeciskały się kundle, gołębie dreptały w  poszukiwaniu okruchów. Straganiarki w  nylonowych fartuchach, z  zapalonym papierosem w  kąciku ust zachwalały towar, z  otwartego okna słychać było głośną muzykę. Panował tu znajomy chaos, z  zachwytem wciągałem mieszaninę smrodu i  zapachu warzyw, kwiatów sprzedawanych z  obtłuczonych wiader. Same polskie, powykrzywiane od alkoholu gęby i  ani jednego skośnego oka! Zachciało mi się żyć, wykupiłem od kwiaciarki z  garbem na plecach wszystkie róże i  rozdawałem każdej spotkanej kobiecie. Chodziłem jak pijany, zaglądałem w  bramy, w  podwórka. Nic się nie zmieniło. Mijałem Cyganów, stali jak zwykle na ulicach, dzieci kręciły się po ulicy. Siedzieli w  samochodach, rozmawiali, pochłonięci swoim światem.

Doszedłem w  końcu nad Odrę, po drodze zakupiłem piwo i  nikt mnie nie sprawdzał, żadnych czytników. Normalna kasa fiskalna i  tyle. Przedarłem się przez krzaki, nie byłem sam. Przysiadłem się do najbliżej grupki.

– Witamy! Witamy! Zapraszamy do nas!

Poczułem, jakby czas stanął w  miejscu, jakby nie było zmian, wieżowców rzucających cień na rzekę. Nie wiedziałem, od czego zacząć.

– Nowy? – Facet siedzący najbliżej spojrzał na mnie.

– Nowy. Na kilka dni.

– Szczęściarz. Wszyscy przytaknęli.

– Co się stało z  tym miastem? Jak wam się udało powstrzymać koreańców?

– Jak? – Spojrzeli na mnie z  niedowierzaniem. Powiedzieliśmy, że nie chcemy żadnych zmian. Nie zgodziliśmy się na żaden remont, na żadną budowę.

– Nikt was do niczego nie zmuszał?

– Nie. Oni są w  porządku. My im dajemy spokój, oni nam też.

Przesiedziałem z  chłopakami cały dzień. Kupowałem im piwo i  papierosy. Nie pozwalali robić sobie zdjęć.

– Daj spokój, Tadek, takie mordy będziesz woził do kangurów?

Uparłem się, ale nie byli zachwyceni. Fotografowałem znów te same miejsca, te same kamienice, ulice. Nie przeszkadzało mi to.

---

Marcin rzeczywiście spędzał całe dnie w  pracy, widywaliśmy się wieczorami. Nie podobało mu się, że chodzę na Kurkową:

– Co ty tam możesz znaleźć? Prawdziwy Wrocław jest tutaj. Zawieź do Australii nasz postęp i  nowoczesność, a  nie brud i  rozsypujące się kamienice. Promuj miasto z  dobrej strony!

Zmusił mnie do fotografowania smętnych pozostałości po rynku i  Ostrowie Tulskim. Załatwił sobie dzień wolny i  jeździł ze mną po mieście. Spotkaliśmy się nawet z  urzędnikiem z  działu promocji miasta, przemiły, skośnooki Polak zachwalał przyjazną atmosferę sojuszu wrocławsko-koreańskiego. Dostałem propagandowe ulotki, tabelki i  foldery dla cudzoziemców. Chodziłem po niewiarygodnie czystych i  równych chodnikach. Przemieszczałem się klimatyzowanymi tramwajami. Wjechałem nawet na taras widokowy, żeby zobaczyć „zachwycającą panoramę najbardziej prężnego ośrodka Wschodu w  Europie”. Dzień przed odlotem wróciłem na Kurkową. Osypująca się dzielnica chyliła się ku upadkowi. Podziurawione ściany, zapadłe dachy, okna bez szyb. Trwała na przekór swojemu losowi. Wziąłem na pamiątkę kawałek cegły, ściskałem w  ręku jak talizman, a  w głowie natrętnie kołatała mi się stara piosenka Maryli Rodowicz o  zielonym kamieniu na podróż.

W samolocie układałem reportaż w  całość, o  przedziwnej diasporze zwykłych ludzi w  stechnicyzowanym mieście. Pisałem wbrew sobie, bo chciałem ukryć przed światem oazę normalności, chciałem ukryć przed Koreańczykami prawdę o  najpiękniejszym zakątku Wrocławia. Kiedy zrzuciłem zdjęcia na komputer, napisałem reportaż jeszcze raz. Żadne ze zdjęć zrobionych na Kurkowej nie wyszło. Zostały mi tylko dumne budynki ze szkła i  stali, rozległe place i  wystrzyżona zieleń. Zrobiłem reportaż o  bezdusznym mieście, gdzie wystarczy przestrzegać kilku, jasno określonych zasad, żeby być szczęśliwym.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Magdalena Zarębska, 40 razy Wrocław, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

  1. P. Siemion, Dziennik roku Węża, Wołowiec 2015, s. 166.
  2. Tenże, Niskie Łąki, Warszawa 2004, s. 8. Dalej cytaty z tego wydania oznaczam numerem strony bezpośrednio w tekście.
  3. H. Gosk, Historia w prozie polskiej o tematyce współczesnej po roku 1989 [w:] Co dalej, literaturo? Jak zmienia się współcześnie pojęcie i sytuacja literatury, red. A. Brodzka-Wald, H. Gosk, A. Werner, Warszawa 2008, s. 19.
  4. P. Siemion, Dziennik roku Węża…, s. 72.
  5. Tamże, s. 277.
  6. Tamże, s. 248.
  7. W. Browarny, Nie tylko Breslau. O współczesnej prozie z Dolnego Śląska [w:] Rozkład jazdy. Dwadzieścia lat literatury Dolnego Śląska po 1989 roku, red. J. Bierut, W. Browarny, G. Czekański, Wrocław 2012, s. 26.
  8. P. Siemion, S. Bereś, Beduin na Niskich Łąkach [w:] S. Bereś, Historia literatury polskiej w rozmowach. XX–XXI wiek, Warszawa 2003, s. 490.
  9. Z. Herbert, Przesłąnie Pana Cogito [w:] tenże, Wiersze zebrane, Kraków 2008, s. 439–440.

Powiązane artykuły

Loading...