01.05.2022

*** [gdy czasem]

gdy czasem
wszyscy przyjaciele odjadą
niekoniecznie na zawsze
i sam połykam chodniki miasta
i mój czas leniwy
rozumiem
bardziej niż kiedykolwiek
że jestem taki sam jak ty
i nie lubię samotności

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Mirosław Jerzy Gontarski, *** [gdy czasem], Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

  1. Dma – dawnopolskie słowo, które Dorosz objaśnia wielorako: „silny wiatr; podmuch, powiew, wianie wiatru”. Owa wieloznaczność wiania w słowie „dma” – od lekkiej bryzy do tramontany – podkreśla, że każdy rodzaj dęcia od morza przedmuchuje na Procidzie zaułki ze smrodu spalin i wywiewa z głowy plewę słów.

Powiązane artykuły

13.01.2022

Nowy Napis Co Tydzień #134 / Listy z Procidy (14): Parafia

 „Sensem każdej prawdziwej podróży jest powrót do domu i człowiek zaczyna ten powrót w chwili, w której wyrusza w podróż” Sándor Márai

Serwus, Wojtek!

Pamiętasz, swojego czasu pytałem Cię, jak rozumiesz słowo „parafia”? Odpowiedziałeś, że wyraz ten powolutku wychodzi z polszczyzny, zbytnio kruchtą trąci… Od razu do mnie dotarło, że myślisz o „wspólnocie wiernych”, a ja pytałem o dawne slangowe określenie „dzielnicy”, gdzie nie tyle kościół parafialny wyznaczał granice swojskości, co knajpa i hymn klubu piłkarskiego, który się śpiewało przy piwie. Zatem jeśli w ogóle nie skojarzyłeś „parafii” z mojej młodości, to znaczy, że slangowe znaczenie owego słowa nigdy nie weszło do języka Twojego pokolenia. Wspominam o tym nie bez kozery… Bowiem podczas ostatniego pobytu w kraju uświadomiłem sobie, że „moja parafia” już nie istnieje. Nie tylko jako słowo, ale i w rzeczy samej! Jak gdybym doznał przebłysku Máraiego, który po przylocie do Genewy jesienią 1948 roku odkrył, że Ren jest tak samo dobry jak Dunaj, bo nad Dunajem już nic nie było swojskiego.

„Moja parafia” we Wrocławiu rozciągała się wzdłuż Odry od mostów Chrobrego do mostu Zwierzynieckiego, z drugiej strony obejmowała Park Szczytnicki aż po Stadion Olimpijski, na którym Śląsk Wrocław w listopadzie 1975 roku przegrał jeden do dwóch z Liverpoolem. Nasz kościół parafialny pod wezwaniem Świętej Rodziny stał na skrzyżowaniu Monte Cassino i Dembowskiego, a nasza knajpa parafialna „Roxana” przy ulicy Rodakowskiego – tuż za rogiem. W „Roxanie” dowiedziałem się o Marku Aureliuszu, o jego Rozmyślaniach opowiadał mi pan Kazimierz, bibliotekarz z Ossolineum na emeryturze. Cytował cezara z pamięci, póki piwo mu jej nie zmąciło. A na stadionie śpiewało się: „ole, ole, ole, ole, jeszcze raz olewam was”.

Dzisiaj wszystko się pozmieniało, począwszy od nazwań ulic. Zamiast Lucjana Szenwalda, przy której mieszkała moja pierwsza miłość Basia S., jest ulica Józefa Becka, Alfreda Lampego nazywa się Walerego Sławka, w miejscu ogrodów przed domami znajdują się teraz parkingi i garaże, nad Odrą – monitorowane osiedle, Stadion Olimpijski przerobiono pod żużel dla Sparty Wrocław i nie ma już „Roxany” ani bywalców „Roxany”. Z mej paczki jeno ja jeszcze żyję, a było nas pięciu przy stoliku. Mogę więc powzdychać jak Sándor Márai, że wszędzie jest bardziej znajomo i swojsko aniżeli w domu, który kiedyś opuściłem – tam nie ma już nic swojskiego… Nadmorski bulwar Chiaiolelli jest mi bardziej znajomy niż nadodrzański wał, po którym wałęsałem się za młodu, do kościoła parafialnego San Giuseppe mam bliżej niż do Świętej Rodziny, w „Girone” czasami wspominam „Roxanę” (mamy tam nawet swoją paczkę „trzech cudzoziemskich muszkieterów”: Niemiec z Berlina, Żyd z Paryża i ja – niewiada skąd), a Morze Tyrreńskie jest tak samo swojskie jak Odra, bo nad Odrą nie czuję się już w domu. W Máraim znalazłem wspaniałego przewodnika po Neapolu i Zatoce Neapolitańskiej, a zarazem cichego wspólnika w nostalgii po rodzimym pejzażu.

Czytam go na Procidzie od początku swojego tutaj pobytu, bo akurat się zbiegło, że w tamtym czasie „Czytelnik” wydał rok po roku pięć tomów jego Dziennika, który poznałem wcześniej w jednotomowej edycji i już wtedy uznałem za arcydzieło gatunku. Nie jest to dzieło literackie – jak diariusz Witolda Gombrowicza czy Gustawa Herlinga – to raczej zbiór glos do życia autora… Twój ziomal Szczepan Twardoch utwierdza, a ja się z nim zgadzam, że największym dziełem Máraiego (swoistym Bildungsromanem) jest jego życie, „wielka epopeja rozciągnięta na dziewięćdziesiąt lat, która nie zestarzała się wcale i chyba nigdy się nie zestarzeje, jak nie starzeje się Don Kichot czy Czarodziejska góra…”. Natomiast Dziennik jest scenariuszem owej powieści, jak zapis nutowy jest ścieżką melodii, a sutry Patańdżalego – wiechami doświadczenia. Niektóre fragmenty swojego diariusza Márai „realizował” potem w postaci tak zwanych „eseistycznych powieści” – jak na przykład Ziemia! Ziemia!… czy też Krew świętego Januarego – które warto czytać w kontekście zapisków dziennikowych, aby ocenić kunszt, z jakim autor konstruuje fakty i wplata w nie fikcję, a wszystko to jest prawdziwe – wedle Twardocha – lecz fikcja najprawdziwsza! W tych powieściach słychać niepowtarzalny r y t m życia autora w jego własnej aranżacji i wykonaniu… Márai mawiał, że pisanie potęguje życie. Napełnia je.

Czytając Dziennik i podziwiając jego autorskie interpretacje w powieściach, od siedmiu lat błądzę śladami pisarza i ścieżkami jego lektur po Neapolu i Zatoce Neapolitańskiej… Bo błądzenie – parafrazując madziarskiego mistrza – jest jedną z odmian sztuki, jeślibyś nie wiedział, Przyjacielu.

*

Márai zaczął regularnie prowadzić diariusz w przełomowym dla siebie 1943 roku, jednocześnie zrywając z dziennikarstwem. Ostatnim felietonem, jaki napisał dla dziennika „Pesti Hirlap”, gdzie prowadził stałą rubrykę, odziedziczoną po Kosztolányim, był Robinson, opublikowany 13 stycznia 1943 roku. Opowiada w nim, że kartkując dzieło Daniela Defoe po raz pierwszy od czasów chłopięcych, zwrócił uwagę na atmosferę nostalgii, bijącą z kart tej wspaniałej książki, w której starzejący się pisarz w kostiumie swojego bohatera umyka przed światem w pradawną samotność życia. Już nie walczy z otoczeniem, ale pokazuje mu plecy i oddala się na Wyspę z lichym muszkietem oraz Biblią w rękach… Później do kostiumu Rozbitka się jął przymierzać sam Márai. Pod koniec 1947 roku zanotował w Dzienniku:

W słabym świetle zimowego poranka przyglądam się resztce naszych ocalonych sprzętów, przedmiotów użytkowych, i przypomina mi się, jak spuszczałem na linie przez dziurę po oknie te sprzęty z ruiny, która kiedyś była moim domem, jak niosłem w plecaku obraz, popielniczkę wygrzebaną z gruzu – niczym Robinson, który kilkakrotnie zawracał do tonącego okrętu, żeby ocalić jeszcze skrzynkę rumu, strzelbę, kilka paczek sucharów. Ta robinsonada trwa już trzeci rok. Ani śladu statku na horyzoncie. Wszystko jest tak samo jak przed trzema laty: siedzę w szałasie, patrzę, co wróży niebo, piszę dziennik, w ciągu dnia schodzę za żywnością i starzeję się.

Ruiny Domu i bezdomność jako stan umysłu, pozbawionego zaplecza kultury – wszak szałas to nie mieszkanie, resztki minionej przeszłości, wygrzebywane spod gruzów (i przenoszone potem w plecaku wychodźcy) i zero nadziei na jakiś statek na horyzoncie, wreszcie starzenie się – wszystkie te wątki będą się przeplatały w jego diariuszu przez całe życie. W pierwszym tomie osnową jest motyw o g o ł a c a n i a:

Człowiek żegna się z życiem według pewnego logicznego porządku: najpierw pożegnałem się z mieszkaniem, które pod moją nieobecność spustoszy bomba albo zajmą ją rekwirujący; potem – co było bardziej bolesne – pożegnałem się z pracą i z warsztatem. Potem porzuciłem dawny tryb życia: obecnie musimy się przystosować do losu nomadów, żyć w siodle jak dawni Węgrzy…

W powieści Ziemia… Ziemia…!, powstałej już we Włoszech na podstawie zapisów dziennikowych z okresu 1943–1948 roku, Márai opisał swoją wizytę na miejscu zburzonego przez bombę domu, w którym było ich mieszkanie przy ulicy Miko w Budapeszcie. Na stercie gruzu zobaczył własny cylinder i francuski porcelanowy świecznik, spod śmieci wydobył fotografię Gorkiego z Tołstojem w ogrodzie w Jasnej Polanie (kiedyś wisiała nad jego biurkiem), a zamiast dwujęzycznego wydania Marka Aureliusza z papierowej pulpy, w jaką wybuch bomby zamienił jego bibliotekę, wyciągnął Podręcznik pielęgnacji psów rasowych. Równie przejmujący jest opis spaceru po zrujnowanej Dzielnicy Zamkowej (jego „parafii”), przypominający wyprawę Odysa do otchłani Hadesu, a zarazem epitafium dla kolegi po piórze Dezső Kosztolányiego (mieszkał po sąsiedzku) i całej węgierskiej literatury.

Z chwilą wkroczenia Niemców na Węgry w marcu 1944 roku zaczął się – według Máraiego – proces „łachmanienia” wszystkiego, począwszy od ubrań i sprzętów, a kończąc na sumieniach. Proces ten pogłębiła potem okupacja sowiecka, którą Márai – ku memu zaskoczeniu, ponieważ dopiero czytając go, uświadomiłem sobie madziarski punkt widzenia – utożsamiał z nawałą słowiańską na Europę, podobną do najazdu Arabów lub Turków w minionych wiekach. Przyznasz Wojtku, że dla nas, Słowian – było nie było – taka konkluzja w ustach Madziara – to dotkliwa diagnoza. Miał okazję dobrze się przyjrzeć… W domu w Leanyfalu, małej wiosce pod Budapesztem, gdzie się ukryli w czasie okupacji niemieckiej ze względu na żydowskie pochodzenie jego żony Ilony Metzner, mógł obserwować homo sovieticusa z bliska. W trakcie oblężenia stolicy Węgier przez Armię Czerwoną w ich domu zamieszkiwało kilkudziesięciu Sowietów, którzy urządzili na podwórku warsztat naprawczy czołgów i samochodów. Márai próbował pojąć, jak myślą sowieccy ludzie, rozmawiał z nimi, obserwował i zapisywał spostrzeżenia, aby w końcu stwierdzić, że w Rosjanach jest jakaś inność, są nieprzewidywalni i człowiek wychowany w zachodniej kulturze ich nie zrozumie. Wywód ilustrował paroma obrazkami z własnego współżycia z Armią Czerwoną. Na przykład: sowiecki oficer podziękował po zjedzeniu obiadu, ucałował gospodynię w rękę, a żegnając się uprzejmie z panem domu, zapytał o godzinę, po czym przysłał szofera z karabinem maszynowym po ten złoty zegarek, który dostrzegł na jego przegubie.

Niestety, zachodnia kultura, mówi Márai, już nas nie obroni, bo sama znajduje się w stanie zapaści, a wraz z nią zaniknął styl życia, którego kultura była treścią. Zachód stał się bezbronny wobec zagrożeń z obydwu stron: ze Wschodu zagraża azjatycka despotia, oparta na bezosobowym kolektywizmie, z Ameryki zaś nadciągnął postindustrialny konsumpcjonizm, który nazywał za Bergsonem „cywilizacją afrodyzjaków”, bo nie zaspokaja naszych potrzeb, a ciągle nowe pożądania wznieca. Nad Niziną Panońską, wciśniętą między teutoński imperializm i słowiański mesjanizm, zapadł zmrok. Pisarz w nowej węgierskiej rzeczywistości nie mógł się odnaleźć. Nawet milczeć nie miał dla kogo.

Po długiej walce z samym sobą, gdyż Márai nie wyobrażał sobie życia poza granicami języka węgierskiego, jesienią 1947 roku postanowił wyjechać z kraju. Uciec z panońskiej ciemni ku południowemu Światłu, które zapamiętał ze swojego ostatniego wypadu do Włoch.

Na chwilę rozświetliło mi pamięć wspomnienie światła z Posillipo – wyjechać i raz jeszcze ujrzeć Światło, położyć się z zamkniętymi oczyma w Świetle, po ślepieniu przez lata w śmierdzącym i zbutwiałym, kłamliwym mroku jeszcze raz zobaczyć Światło. Wąchać, dotykać i smakować Ziemię – owoce i mięsa, nasycić się kolorami i zapachami, oglądać oceany i dalekie, dalekie brzegi, gdzie żyją dzicy, którzy mają bumerangi i lodówki, auta i fetysze, totemy i bombę atomową, przerażający i śmieszni zarazem! Obserwować osuwające się brzegi przemijającego, jedynego i niepojętego Życia, wszystkie strony jego świata.

W pierwszym tomie Dziennika nie żegnał się ze znajomymi – wielu z dnia na dzień zostało podsekretarzami stanu, pozakładali spodnie w prążki i czarne marynarki… A poza tym się nauczył, że i tak nie wytłumaczy niczego z rzeczy istotnych, które dzieją się w naszym życiu. I z krajobrazami się nie żegnał, jedyny krajobraz, który doń powracał w snach i na obczyźnie, znajdował się daleko poza granicami kraju, był to krajobraz Górnej Prowincji, krainy lat chłopięcych Máraiego, która na mocy traktatu w Trianon w 1920 roku została wcielona do nowopowstałej Czechosłowacji. Pierwszy tom Dziennika – to pożegnanie z dawnym sobą: z budapesztańskim dandysem i bon vivantem, ostatnim patrycjuszem i modnym dziennikarzem, a do tego znakomitym, acz skandalizującym pisarzem (druga część jego Wyznań patrycjusza została wycofana, a ich autora oskarżono o nadużycie praw osobistych paru bohaterów, których opisał pod prawdziwymi nazwiskiem), autorem poczytnych korespondencji i felietonów, powieści, opowiadań i reportaży. Oto, jak wyglądał jego dzień powszedni:

Budziłem się o siódmej rano, bo ktoś cicho stąpał po pokoju (to pokojówka tak cicho stąpała); na stoliczku obok mojego łóżka stawiała szklankę soku z cytryn i pomarańczy i poranne gazety. Siadałem, jednym haustem wypijałem cierpki, orzeźwiający napój (witaminy!), przeglądałem gazety, potem sięgałem po lekturę przerwaną poprzedniego wieczora i czytałem do dziewiątej. Wtedy wtaczano na stoliku na kółkach śniadanie: herbatę, masło, jajka na miękko, miód. O dziesiątej wstawałem i pracowałem do jedenastej. Wtedy zajeżdżało pod dom auto, które pracownik garażu przygotowywał w porannych godzinach do drogi i zostawiał zamknięte przed bramą. Wciągałem białe spodnie i trykot, brałem rakietę tenisową, schodziłem na ulicę, wsiadałem do auta, jechałem na Wyspę, grałem w tenisa przez godzinę. Potem brałem prysznic, pływałem i zgłaszałem się na masaż w tamtejszej łaźni. Po drodze do domu wstępowałem do kawiarni lub bistro, gdzie można było dostać dobrej kawy, i oparty o bar, wypijałem filiżankę. Obiady jadaliśmy lekkie i smaczne, jeśli kucharka nie umiała gotować, zwalnialiśmy ją po pewnym czasie. Po obiedzie spałem, potem pracowałem do piątej; wtedy ruszałem na spacer do Chłodnej Doliny czy na Szwabską Górę (jeździłem tam samochodem i czasami trzeba się było irytować, jeśli auto nie działało sprawnie – musiałem je zmieniać), po spacerze wracałem do domu, przebierałem się, bo wieczorem przychodzili goście albo my wychodziliśmy z wizytą. Na ogół wracałem do domu przed północą. Czytałem jeszcze przez godzinę w łóżku. Przed snem człowiek stwierdzał, ziewając, że kolacja była niesmaczna, towarzystwo nudne, poziom życia literackiego opada, a życie, takie jakie jest, wydaje się naprawdę nie do zniesienia. 

Zacytowałem ten fragment Dziennika bez skrótów, bo sam autor wyraźnie delektuje się w nim celebracją każdej czynności, jakby odprawiał mszę świętą… Świętował życie! Aż tu raptem to wszystko przepada – i rozgłos, i poważanie, i wygody, i pokojówki, i zbytki, i kasa, i nuda, którą pieniądze niosą, i auto z kierowcą, i kucharka, którą zawsze można zwolnić, jeśli niesmacznie gotuje – i oto przyszła pora to wszystko zostawić i wyruszyć w nieznane na poszukiwanie bezludnej Wyspy. Jeśli porównasz, Wojtku, jego późniejsze życie w Neapolu, gdzie chodził w dziurawych butach i wytartym palcie, nieznajomy nikomu cudzoziemiec, ni to Anglik, ni Polak, to przyznasz, że z dawnym sobą pożegnał się radykalnie i ostatecznie. Nic dziwnego, że wyjeżdżając z Budapesztu, poczuł się wolny i zaczął się bać.

Na przejściu granicznym w Hegyeshalom doznał rozdarcia między dwoma rodzajami tęsknoty. Z jednej strony za wszystkim, co zostawiał za sobą, choćby za tym wspaniałym winem w Starej Budzie, którego migdałowy smak z niewielką domieszką goryczki przypominał słodycz minionej jesieni, a z drugiej strony gnała go odysejska tęsknota za wiatrem pachnącym laurami, za Morzem Śródziemnym i syrenami… Być może wcale nie byłoby źle, myślał, zmienić się w świnię na jakiejś wyspie, w objęciach Kirke.

Nie wiem Wojtku, czy masz tak samo, dla mnie największym problemem w lada przeprowadzce jest biblioteka. Na Sołowkach zostawiłem parę tysięcy książek, podobnie w Kondzie, a już i tutaj na Procidzie dobrych paręset się uzbierało… Jak potem wywieźć to z Wyspy? Pewnie tu zostaną. Dlatego nie dziwią mnie rozterki Máraiego przy wyborze, jakie książki zabrać do podróżnego worka ze sobą. Wyjeżdżał z kraju, nie znając, dokąd jedzie, wziął ze sobą jedynie Odyseję Homera, Rozmyślania Marka Aureliusza, włoski dziennik Goethego, listy podróżne Stendhala i zbiorek wierszy po węgiersku Marmur i laur ze względu na przekłady Arpada Totha. Neapolitański dziennik Máraiego (listopad 1948–kwiecień 1953) warto czytać w towarzystwie tych autorów, bo Márai nierzadko ich śladami błądzi, zarówno w przestrzeni, jak i w czasie… Choćby na drodze do Hadesu nad Averno, dokąd zabrnął śladami Odysa, ale o tym – kiedy indziej. Innym listem.

Wyobraź sobie, że musisz wyjechać na stałe z Łąki i możesz zabrać ze sobą tylko pięć książek. Ciekawym, które byś wybrał? I czy w ogóle potrafiłbyś wyjechać z kraju jak on? Nie chodzi mi o stopień wkurzenia tym i owym, tylko o najzwyklejszą nostalgię za Łąką, Istebną i Beskidem Śląskim, za zmianą kolorów jesienią i za szelestem polskiej mowy dookoła, za swoim gabinetem i za swoją biblioteką, za smakiem oscypka z bacówki w Koniakowie i za sylwestrowym szampanem w śniegu na zboczu Złotego Gronia?

Post scriptum

Wczoraj pożegnaliśmy w „Girone” Jensa, jednego z „trzech muszkieterów”. Jens mieszka i pracuje w Berlinie (ma tam firmę prawniczą), na Wyspie wynajmuje apartament i przyjeżdża tu na parę miesięcy w roku, najczęściej jesienią i wiosną; lata nie lubi – za gorąco i za dużo turystów. Pierwszy raz na Procidę przywieźli go rodzice, jak miał pięć lat, ponad czterdzieści lat temu. Zna tutaj wszystkich i wszyscy znają jego. Szef kuchni „Girone” specjalnie na to pożegnanie przygotował smakołyki (sushi z surowej serioli, pastę z ikrą morskich jeży i barwenę z pieca), Giulia dbała o wino. Rozmawialiśmy o Muße und Kult Josefa Piepera i w pewnej chwili Jens zapytał, jak przełożyłbym Muße na polski? Wszak ani „czas wolny”, ani „wypoczynek”, nie wyczerpuje tego pojęcia. Dodam, że Jens świetnie zna nasz język, nie dość bowiem, że studiował na Uniwersytecie Jagielońskim w Krakowie, to jeszcze się ożenił z aktorką Teatru Bagatela.

– Według mnie, Jens, najbliżej był ksiądz Józef Kożuchowski, polski znawca filozofii Piepera. Kożuchowski przekładał Muße jako „święto”, chodzi o święto życia, którego osnową jest kult, a że Josef Pieper również był księdzem, to jasne, o jakim kulcie w dziele Muße und Kult mowa. Mi bliższy jest Sándor Márai, który świętował życie w rytach kultury, uważając, że treścią życia jest zabawa! Dlatego wydaje mi się, że Muße to ani „czas wolny”, ani „wypoczynek”, to możliwość twórcza, wytryskająca z posiadania czasu wolnego od wszelakiej niechcianej pracy. Jeśli zaś jednym słowem: to zabawa.

Jens się uradował, że podobnie myślimy i zamówił jeszcze jedną butelkę, aby wypić za Máraiego, który żyjąc wśród biedaków Posillipo bez grosza przy duszy, pojął, że sednem życia jest samo życie, traktowane jak święto. Wystarczy talerz alici, cierpkie wino i zachód słońca przed oczyma.

Tak, tak, drogi Wojtku, tutaj naprawdę wystarczy talerz alici (Natasza marynuje je w białym winie z Ischii) i wieczór na tarasie, kiedy niebo za Epomeo robi się oranżowo przejrzyste… Po trzech miesiącach pobytu w kraju wróciłem na Procidzie do siebie. We Wrocławiu niemal zadusił mnie smog, tutaj zasię dmaDma – dawnopolskie słowo, które Dorosz objaśnia wielorako: „silny wiatr; podmuch, powiew, wianie wiatru”. Owa wieloznaczność wiania w słowie „dma” – od lekkiej bryzy do tramontany – podkreśla, że każdy rodzaj dęcia od morza przedmuchuje na Procidzie zaułki ze smrodu spalin i wywiewa z głowy plewę słów.[1] od morza przedmuchuje wąskie zaułki, wywiewając z nich spaliny i spleen, a człowiek się uśmiecha – jeden do drugiego. Dlatego nie chcę rozwodzić się nad tym, co zastałem w zasmożonej Polsce, wolę rozmawiać o Máraim. Ciąg dalszy w następnym liście.

Procida, 11 listopada

portret Mariusza Wilka

Dr hab. Wojciech Śmieja –

wykładowca akademicki, specjalista od „ekspresji nienormatywnych seksualności w literaturze i szeroko pojętej sferze publicznej”, reporter i podróżnik; obecnie pełni funkcję dyrektora Kierunku Filologii polskiej na Uniwersytecie Śląskim. Poznaliśmy się w Kondzie Biereżnej, gdzie nas Śmiejowie z dziećmi niegdyś odwiedzili, przy okazji przywożąc mi cztery tomy Listów do żony Witkacego. Bawili nad Oniego parę dni, zażywając ruskiej bani i innych północnych rozkoszy, brali udział w święcie wsi, Natasza nauczyła Marlenę robić kalitki. Później myśmy bywali u nich we wsi Łąka nieopodal Pszczyny, gdzie ród Śmiejów żyje i trudzi się od pokoleń, albo w ich beskidzkim domu w Istebnej, zbudowanym przez ojca Marleny, a oni byli u nas na Procidzie, stąd razem jeździliśmy na Ischię, nasze córki bardzo się zaprzyjaźniły. Wojtek jest ponad dwadzieścia lat młodszy ode mnie, więc na dobrą sprawę mógłby być moim synem. Kiedy wyjeżdżałem w 1989 roku z kraju, miał dwanaście lat, jak dziś Martusza. Dzięki niemu dowiaduję się nie tylko o nowych modach w literaturze i nowych trendach w literaturoznawstwie, ale też o tym, co myśli o świecie i Polsce specjalista od literatury gender i uczestnik marszów Strajku Kobiet. Wojtek nie pochwala, że piszę do „Nowego Napisu”, mimo to nie zrywa ze mną przyjaźni, ha!

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Mariusz Wilk, Listy z Procidy (14): Parafia, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 134

Przypisy

  1. Dma – dawnopolskie słowo, które Dorosz objaśnia wielorako: „silny wiatr; podmuch, powiew, wianie wiatru”. Owa wieloznaczność wiania w słowie „dma” – od lekkiej bryzy do tramontany – podkreśla, że każdy rodzaj dęcia od morza przedmuchuje na Procidzie zaułki ze smrodu spalin i wywiewa z głowy plewę słów.

Powiązane artykuły

06.01.2022

Nowy Napis Co Tydzień #133 / SAMOTNOŚĆ  LUSTER

Lustro to stworzenie bardzo towarzyskie
Wchodzę do łazienki – ono na mnie czeka
Przygląda się mej twarzy
I wygładza zmarszczki
Naciąga kąciki ust do uśmiechu

 

Po chwili jest w pokoju z filiżanką kawy
Z książką w dłoni jak tarczą
Która ma mnie chronić
Przed światem zza okna
Na chwilę odległym

 

Pragnę wyjść – ono jest już w przedpokoju
Z parasolką i płaszczem wyciągniętym z szafy
I z ta wieczna obawą
Że mogę nie wrócić

 

Samotność luster liczy się podwójnie

 

Potrafi jak pies czekać
By ci drzwi otworzyć

 

Wilgoć w ich kącikach narasta gdy płaczą

 

Lustra w pustych mieszkaniach
Szarzeją jak ludzie

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Tadeusz Zawadowski, SAMOTNOŚĆ  LUSTER, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 133

Przypisy

  1. Dma – dawnopolskie słowo, które Dorosz objaśnia wielorako: „silny wiatr; podmuch, powiew, wianie wiatru”. Owa wieloznaczność wiania w słowie „dma” – od lekkiej bryzy do tramontany – podkreśla, że każdy rodzaj dęcia od morza przedmuchuje na Procidzie zaułki ze smrodu spalin i wywiewa z głowy plewę słów.

Powiązane artykuły

18.11.2021

Nowy Napis Co Tydzień #127 / Godzina Wu [fragment]

Marzec

Zakupy

Stoję przed wejściem do Biedronki, w odległości trzech metrów od obcego człowieka, choć zalecają metr, a inni dwa. Nie wiadomo w końcu ile, żeby przetrwać. Bo umrzeć można teraz w kolejce po mięso albo po papier toaletowy. Niektórzy, myśląc, że umrą po nas, zaopatrzyli się we wszystko, bo mieli na to dużo czasu i pieniędzy. Ja nie mam oszczędności, więc umrę w pierwszym secie. Dogrywki nie będzie. Może to nawet lepiej. Żeby tylko pochłonęło wszystkich, a nie wybiórczo. Nieważne już nawet kiedy, żeby tylko wszystko zniknęło, żeby nie zostawić po sobie płaczących i cierpiących.

 

Płyn do dezynfekcji drogi, a jeśli już jest gdzieś w sklepie, to zaraz znika. Nie wiem, czy ludzie piją ten płyn, czy kąpią się w nim? W końcu płyn dostałam od przyjaciół. Podali mi go przez płot, zanim zabarykadowali się na amen w swojej twierdzy. Oni są przykładem tych, którzy dłużej przetrwają, bo mają – pieniądze, dom, firmę.

 

Ja nie mam tych trzech gracji, ani nawet nie mam chłopa w domu, a bez chłopa, wiadomo. Siedzę więc sama z dziećmi i snuję plany na ewentualność szerszej pandemii, bo nie wierzę, że ona się zawęzi. Co do wąskości, miałam sobie zwęzić spodnie, ale do krawcowej iść nie mogę, więc chudnę, a spodnie spadają z dupy coraz bardziej. Do fryzjera też nie można pójść, zatem mam teraz własny salon w ciasnej i ciemnej łazience oraz lustro, które dostałam od Wu. A może należało do niej? W lustrze widzę swój prawy profil, ten ładniejszy, oraz lewy, który, mam wrażenie, starzeje się szybciej i staję się podobna do mojej matki. Nawet głos już mam jej. Mówię głosem mojej matki. To jeszcze bardziej mnie przeraża, bo wolałabym być rybą, w stawie pływać i głosu nie mieć.

 

Korpo

Codziennie, około dziesiątej rano, mam call. Mój starszy brat nie rozumiał tego słowa, bo nie pracuje w korporacji. U nas to słowo jest niczym Anioł Pański. Nigdy nie wiadomo, co nam ześle, bo wersji jest tyle, ilu mówiących. Nie jest zatem jasne, czy to będzie osiemdziesiąt, czy sześćdziesiąt procent oraz co nam będzie wolno, a co będzie trzeba. Opcji jest wiele – postojowe, choroba, urlop, opieka. Do biura przyjeżdżam tylko we wtorki na dyżur, aby po pracy zobaczyć Wu.

 

Zdrowie psychiczne

Wczoraj miałam terapię grupową przy użyciu komunikatora internetowego. Gdyby mi ktoś powiedział w dziewięćdziesiątym czwartym, że tak będzie, pewnie musiałabym zostać dłużej w szpitalu, bo takie historie to były tylko u Dicka. Terapeuci twierdzą, że to zupełnie nowatorska forma prowadzenia zajęć.

Nie mam problemu z izolacją. Terapeuta mówi, że doskonale sobie radzę. Dla mnie to jak dar z nieba. Na ulicach pusto, markety zamknięte. Mam wreszcie czas dla Wu i dzieci. Nie musimy nigdzie biec. Żyjemy leżąc.

 

Miłość

Teraz Wu nie może wyjść, pojechać, odejść. Nie ma busów. W weekendy nie jeżdżą. Więc kiedy się kłócimy, siedzimy tu razem zamknięci. Jedyne, co może zrobić, to wyjść na balkon i ostentacyjnie milczeć. Piątki są słodkie. Jakbyśmy się rok nie widzieli. Wu ma niebieskie oczy, lekko przymrużone, co sprawia, że zastanawiam się ciągle, co w tym spojrzeniu ukrywa. Pytam, czy mnie jeszcze kocha, czy mu się podobam. Wu mówi wtedy „Kotku”, ale nie wiem, czy w tym słowie jest potwierdzenie, czy głębsza tajemnica. To nie daje mi spokojnie spać. W snach przewijają się kobiety. Wu uspokaja mnie rano, że one są nieprawdziwe, że wszystkie je rodzę. A ja urodziłam przecież dwoje dzieci i nie przypominam sobie, żebym na świat wydała również dorosłe kobiety. Te kobiety są piękne i młode. W moim śnie Wu głaska je po udach i patrzy na mnie z uśmiechem, mrużąc niebieskie oczy. I tak codziennie, ja opowiadam mu sny, a on mruczy do telefonu „Kotku”, robiąc akcent na O, z czego wychodzi „kooootku”. I to ma mi dać poczucie, że nigdy mnie nie zdradzi.

 

Las zamknięty

Dzisiaj zamknęli las. Moje drzewa są już teraz zupełnie wolne od głosów ludzi i od ich ciężkich kroków. Ryby w stawie mogą być spokojne, bo nikt ich nie złowi. Ale zwierzęta muszą być czujne. Myśliwi mogą wchodzić do lasu. Las ma być otwarty w Wielkanoc. Ludzie wracając z kościoła, będą mogli znowu wydeptać ścieżki i trzymać się za ręce.

 

Dzieci

Rano patrzę na zaspaną i ciepłą, jak słodka bułka z pieca, córkę. To daje poczucie bezpieczeństwa. Rano mój syn się uśmiecha. Teraz wszyscy podłączamy komputery. Dzieci, bo mają lekcje, ja, bo pracuję zdalnie. Le podczas nauki śmieje się tak głośno, że i ja uśmiecham się pod nosem i myślę – miłość dzieci jest największą miłością, jaką otrzymałam. Nie wiem, czy od Boga, czy sama byłam jej stworzycielem.

 

Sport

Wu stwierdza, że musi schudnąć, choć ja lubię jego ciało. Uwielbiam, kiedy przywiera do mnie mocno całym sobą. Kupił sobie bieżnię. Boi się tylko, że hałaśliwe bieganie będzie doskwierać jego sąsiadce z dołu. Gdyby i mnie tak się bał, choć trochę. Wu nie je teraz dużo. Nie umie gotować. Zamówił takie śmieszne posiłki w pudełkach. Jest ich pięć. Misternie zapakowane w plastikowe pojemniki. Jakieś papki i kolorowe mazidła z owocami. To uruchomiło we mnie lęki, że nie będzie już wspólnych kolacji, a jak wszystko minie, nie będziemy wychodzili do restauracji, co przed zarazą było naszą rozrywką. A może tylko moją? Wu uspokaja, że w piątek zje ze mną kolację. Przygotowywanie posiłków, kiedy jestem sama, nie sprawia mi przyjemności. Tylko w weekendy, kiedy się spotykamy, uaktywnia się we mnie kucharz i czuję smak. Teraz gotując, liczę kalorie, żeby Wu nie czuł, że grubnie. Ja nie uprawiam żadnego sportu, a mimo to tracę na wadze, odkąd go poznałam. Nie wiem, może to daleko posunięte stany lękowe.

 

Papierosy

Palę, kiedy kłócę się z Wu i kiedy jest dobrze. Nie paliłam kilka lat. Zaczęłam, odkąd się poznaliśmy, i teraz nie umiem przestać. Próbuję nie kupować, ale kiedy rozmawiamy przez telefon, w głowie mam dym papierosowy. Zwłaszcza, gdy myślę o kobietach. Wtedy mogłabym wypalić całą paczkę naraz. Na balkonie trzymam białą porcelanową filiżankę, która służy za popielniczkę. Sąsiedzi też palą. Nasze kłęby dymu spotykają się w powietrzu zamiast nas – ludzi. Na trzecim piętrze nie mają popielniczki. Rzucają pety na trawnik pod balkonami. Jest ich tam już dość sporo. Zastępują kwiaty. Ten chłopak z trzeciego piętra chciał rzucić się pod samochód, ale nadjechała policja i zabrali go do szpitala. Leżał kilka dni w psychiatryku. W tym samym, w którym ja byłam, kiedy byłam piękna i miałam długie kasztanowe włosy. Lekarze nie mogli uwierzyć, że taka młoda dziewczyna chciała sobie zrobić krzywdę. Ja nie mogłam uwierzyć, że się obudziłam.

 

Soboty

Po miłosnych piątkach nadchodzą soboty. Krwawe rozdanie. I sprawdzam. Wu kłamie. Dla mnie, dla lepszego jutra. Odwożę go do domu. Jeśli sprawdzi nas policja, wiem dokładnie, co mówić. Takie role to pestka. Wu ma stopień. To nam pomoże. Ja mam pracę i ważny segregator z dokumentami na tylnym siedzeniu. W razie czego historia jest wiarygodna. Wu krzyczy, ja milczę. Chcę znowu odchodzić, uciekać. To potrafię. Nie umiem tylko potem, kiedy ochłonę, wejść w rzeczywistość. Bez niego nie umiem oddychać. W nocy mam zawał. Ale chyba urojony. Serce bije w rytm Kill the words zespołu D.R.I. Chyba nie muszę nikomu tłumaczyć, że nie mogę spać. Wu dzwoni, potem wyłącza telefon. Ja piszę, ale zaraz potem go blokuję. Potem Wu pisze, ale ja nie odpisuję. Na tej wojnie jesteśmy tak samo silni i podobnie słabi.

 

Niedziele

Trzeba wreszcie ustąpić. No przecież nie umiem usiedzieć w domu. Jadę do Wu. On przytula, tłumaczy. Jestem znowu małym zwierzątkiem. Mrużę oczy, żeby być jeszcze bardziej niewinną. Wu niesie mnie do pokoju. Jest cicho i dobrze. Nie pamiętam nawet, dlaczego właściwie jesteśmy pozamykani.

[…]

 

Dzienniki pandemiczne dostępne są w e-sklepie Instytutu Literatury.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Sylwia Jaworska-Domagała, Godzina Wu [fragment], „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 127

Przypisy

  1. Dma – dawnopolskie słowo, które Dorosz objaśnia wielorako: „silny wiatr; podmuch, powiew, wianie wiatru”. Owa wieloznaczność wiania w słowie „dma” – od lekkiej bryzy do tramontany – podkreśla, że każdy rodzaj dęcia od morza przedmuchuje na Procidzie zaułki ze smrodu spalin i wywiewa z głowy plewę słów.

Powiązane artykuły

28.10.2021

Nowy Napis Co Tydzień #124 / Szanowni Państwo, z uwagi na zaistniałą sytuację… [fragment]

Dzień XX.xx.2020

Nie wiem, który dzień kwarantanny właśnie się kończy. Nie pierwszy. Pierwszy dzień był wyraźnym punktem, wiązały się z nim pewne informacje. Mówiło się o zamknięciu uniwersytetów, kin i teatrów. O końcu świata, wyraźnym i namacalnym. To było ekscytujące! Miało pewne zabarwienie.

 

Wciąż nie skończył nam się papier toaletowy. To musi być gdzieś blisko początku. Na wykresie liczby dni wciąż są pojedyncze. Jeszcze nie powinno mi się tak mieszać. Jeszcze wszystko powinno być namacalne, wyraźne. Teraz pijemy sobie herbatki, uczymy się języków, słuchamy muzyki i cieszymy się tą chwilą „relaksu”. To jest dobry czas na medytację. Wchłaniajmy oferowane nam chwile wolnego tak długo, aż zaczną wychodzić porami skóry.

Wcale nie odpoczywamy. Tylko przetracamy minuty, godziny, dni. Tracimy w cholerę dużo czasu, aż chce się krzyczeć, ale i tak nic nie robimy. Bo po co, skoro można obejrzeć odcinek „RuPaul’s Drag Race”.

A przecież nie ma wolnego. Dzień jest napakowany całym mnóstwem „powinno”. Jest też sporo „musisz”. Powinnam poćwiczyć, poczytać książkę. Powinnam wycisnąć do ostatniej kropelki to sankcjonowane formalnie prawo do alienacji (kiedyś marzyłam o takiej szansie). Zresztą zadania na studia same się nie zrobią. Muszę zdać. Muszę czytać teksty na zajęcia, a nie przerywać w połowie. Muszę więcej odzywać się na konwersatoriach online, bo inaczej zniknę, wtopię się w tło i nie tylko inni zapomną, ale również ja przestanę pamiętać o tym, że studiuję. Milczenie, niewyrażanie swojej opinii, rozmywanie się w wirtualnej przestrzeni – to uwypukla moje uczucie intelektualnej niższości, które tak długo próbowałam (być może nieudolnie) ukryć.

 

Mama: Pamiętaj, po przyniesieniu zakupów do domu przecieraj wszystko roztworem wody i octu. Koniecznie pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. Potem przetrzyj wódką.

Mama: Ubrania, w których byłaś na zewnątrz, wkładaj do kwarantannowej szafy. Tej, która stoi w salonie. Skażone ubrania trzeba odizolować od reszty.

Mama: Podłogę przecieraj chlorem.

Mama: Domowa śluza będzie działała tak długo, jak długo będziesz pamiętała o zasadach. Samo mycie rąk po powrocie do domu nie wystarczy. Nie wystarczy.

Dzień XY.XX.2020

Mama pracuje w szpitalu.

Jest lekarzem i leczy ludzi.

Ma biały fartuch i stetoskop. Na stopach drewniane łapcie, które robią klap, klap. Mama pracuje w szpitalu i leczy ludzi.

Ludzie umierają na małych, metalowych łóżkach. Lekarze chodzą wokół nich jak mrówki, opakowani w swoje białe pancerzyki. Twarze zasłaniają im przyłbice, przyłbice-szubienice. Włosy ukryte pod plastikowym czepkiem, dłonie szczelnie zamarynowane w rękawiczkach. Ta czerwona skóra to od wypitej malinowej herbaty, nie od dotyku lateksu pomieszanego z talkiem. To alergia, więc jest czas.

Moja mama jest lekarzem na okulistyce. Wciąż przygotowuje się przed naszym Inferno. Myje okna w mieszkaniu, a podłogę wyżera falą chloru, czuć u nas ocet zmieszany z zapachem wódki.

Szpital też żyje zakaźnym swędem dezynsekcji. Po korytarzach przebiegają zasapani ludzie. Tutaj ucieczka jest ciągła, ucieczka przed spotkaniem. Odhacza się każdą minutę, którą udało się przeżyć samemu, tuli się do piersi te wyizolowane, bezpieczne sekundy. Pamiętając o tym, by nie dotykać ścian.

W budynku K zgony są tylko pod osłoną nocy. Wszystko przebiega sprawnie, bez niepokojenia nieboszczyka. Wymazy z gardła mają aż 36% wykrywalności wirusa. „On był chory na gorączkę nerwową i od tego zmarł, nie doszukujecie w tym działania wirusa”. „Tak, miał dwadzieścia pięć lat”.

Dzień XV.XG.2020

Zamknięcie uniwersytetów było dla nas prostym wyrazem początku końca świata. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to melodramatycznie, ale my upijaliśmy się naszą przesadą. Z ekscytacją mówiliśmy sobie, że wreszcie naszemu pokoleniu nadano sens – będziemy świadkami jakiejś ogólnoświatowej tragedii, a to gwarantuje cel, bo co jak co, ale śmierć (jak na wojnie) powinna wpływać na ludzi motywująco. Już nie jesteśmy pokoleniem pustym, oddelegowanym tylko do powolnego rozpływania się w depresji oraz innych chorobach cywilizacyjnych. Epidemia cywilizacyjna nie jest, wręcz przeciwnie – odnosi się raczej do średniowiecza, do dżumy, czarnej śmierci. Wszyscy myśleli, że jako mieszkańcy Zachodu jesteśmy już ponad wszelkimi epidemiami, które może istnieją jeszcze gdzieś w Kongo, ale u nas nie mają racji bytu. A jednak.

To nie jest realne: te śmierci we Włoszech czy Hiszpanii, o których czytamy tylko w internecie, sama choroba, przezroczysta, niewidzialna, zaczepiona w ludzkich oddechach, pokrywająca twarze i dłonie. Ale zamknięcie Uniwersytetu jest prawdziwe. Namacalne. To nie choroba jest dla nas doświadczeniem granicznym, ale fakt, że jutro już nie odwiedzimy Białej Willi. Że brama została zamknięta.

Kolega wyciąga telefon. Zaczyna nagrywać nasze krótkie sprawozdania z „początku”. Jest lekko, zabawnie. Kręci się w głowie od adrenaliny i alkoholu, od nieokreśloności naszych przyszłych doświadczeń. Rysująca się przed nami kwarantanna jest jeszcze ekscytująca. Ciekawa.

Siostra: O zamknięciu Uniwersytetu dowiedziałam się na zajęciach. Na grupie facebookowej naszego wydziału ktoś napisał, że zamykają Uniwersytet. Najpierw myślałam, że to żart, przecież u nas często piszą posty, które za chwilę okazują się fejkiem. Chwilę później usłyszałam o oficjalnym oświadczeniu rektora. Zawieszamy Uniwersytet. Teraz jestem tutaj.

Ja: Zajęcia były nudne, chyba spałam. Koleżanka szturchnęła mnie, powiedziała, że koniec z Uniwersytetem. Myślałam, że to mi się tylko śniło. Ale po zajęciach wszyscy o tym rozmawiali. Buzowało niepewnością, każdy miał nadzieję, że to tylko dziwne zgrywy, nic więcej. Ale rektor nie słynie z poczucia humoru. No i zamknęli.

Dzień 1X.0X.2020

Siostra: Chciałabym ci powiedzieć, że boję się, że już zawsze będziemy sami. Ale ja się tego nie boję, ja to wewnętrznie wiem. Ta świadomość rozpycha się we mnie, wpasowuje się między komórki mózgu, po czym pozostaje, statyczna i pewna. Kwarantanna obnażyła nasze wyalienowanie, zerwała strup small talków i nagle okazało się, że nie mamy do kogo zadzwonić, bo telefon oznacza zbyt wiele. A pisanie z ludźmi staje się nużące. Rozprasza świadomość, że powinno się odezwać, powinno się rozmawiać, ale jak? Kiedy jedynym sposobem jest udawanie – udawanie przez kamerkę czatu, że jest się obok, udawanie, że jakoś wyrwie się z ogólnego marazmu, snucie planów, o których nawet się nie myśli.

Ja: Mi to odpowiada. Ta świadomość, że nie tylko ja jestem sama, że to doświadczenie ogólnoglobalne. Nikt do mnie nie przychodzi, bo nie może przyjść. Nikt ze mną nie rozmawia, bo ja nie lubię pisać, a ludzie nie lubią dzwonić. Jestem sama z przyczyn wyższych. Pomaga mi to spać w nocy. Wreszcie nie czuję się samotna.

Siostra: Potrzebuję miłości. Chcę mieć tego człowieka, który zamknięty w innym mieszkaniu jest samotny nie tylko z przyczyn uniwersalnych, ale również dlatego, że jesteśmy od siebie oddzieleni. Koniec kwarantanny wiąże się dla niego z możliwością spotkania nie z dowolnym człowiekiem, ale ze mną. Pisuje dla mnie wiersze. Dobre, głębokie wiersze, które o czymś mówią i coś diagnozują. Czasem do mnie dzwoni i rozmawiamy całą noc, aż zacznę czuć dojmujący ucisk w głowie od niewyspania.

Ja: Jestem sama i mam tego świadomość. Kiedy miałam osiemnaście lat, to był mój wybór, który teraz powoli przestaje mieć znamiona wyboru, stając się faktem. Nie jestem pewna, czy chciałabym z kimś być – prawdopodobnie nie, być może tak. To dla mnie coś, do czego tęskni, co jednocześnie jednak brzydzi mnie w sposób nieopisywalny. Wiem, że powinnam chcieć – mam prawie dwadzieścia trzy lata, a jeszcze nigdy nie byłam w związku, całowałam się tylko raz (czego naprawdę nie chcę pamiętać).

Ja: Teraz jednak, w stanie zwieszenia, nie muszę się zastanawiać, nie muszę myśleć, nie muszę starać się ani rozpaczliwie przełamywać wewnętrznych barier. Nikt mnie teraz nie pokocha, nikt mnie nawet nie zobaczy. Ja nie pokocham nikogo, bo nikogo nie poznam. Dostaję więc chwilowe rozgrzeszenie z mojej samotności.

Dzień Xc.G6.2020

Pamiętam, jak my, jako dwudziestokilkulatkowie, studenci, trybiki w akademickiej maszynie Uniwersytetu Warszawskiego, z nadzieją mówiliśmy: „Gdyby tylko był czas. Ach, gdyby był czas! Wtedy byśmy dopiero tworzyli! Siedzielibyśmy w domu (bo zwykle mieszkalnego życia ma się niewiele ponad dwie godzinny dziennie, oczywiście nie licząc snu) i czytalibyśmy, pożeralibyśmy Agambena za Schmittem, wraz z literackim deserem w postaci Henry’ego Jamesa. Dobra praca zaliczeniowa zajmuje tydzień. Gdyby obdarzono nas tymi wolnymi tygodniami… Zrobilibyśmy wszystko”.

Nie muszę chyba mówić po raz kolejny, że we współczesnym słowniku wszystko jest synonimem niczego.

 

Dzienniki pandemiczne dostępne są w e-sklepie Instytutu Literatury.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Dominika Filipowicz, Szanowni Państwo, z uwagi na zaistniałą sytuację… [fragment], „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 124

Przypisy

  1. Dma – dawnopolskie słowo, które Dorosz objaśnia wielorako: „silny wiatr; podmuch, powiew, wianie wiatru”. Owa wieloznaczność wiania w słowie „dma” – od lekkiej bryzy do tramontany – podkreśla, że każdy rodzaj dęcia od morza przedmuchuje na Procidzie zaułki ze smrodu spalin i wywiewa z głowy plewę słów.

Powiązane artykuły

08.09.2021

Miejsce czuwania

Mamie

Gdzie on jest gdzie czy
go spotkam w głębi tej bocznej alejki
Tam się wtedy schował

 

Obmywam z liści jego sztuczną
skórę (kosztowała ale wygląda)
wymiatam mrówki od których się roi
spokój jego duszy, nieśmiertelniki wkładam
w oczodół wazonu

 

On jest tutaj naprawdę
zadbany
a nie kiwnie
znakiem

 

*

W tym miejscu jest tyle innych
kiedy przy nim czuwasz
On znowu ci przynosi
kolczaste róże po kolejnej sprzeczce
grą na skrzypcach porywa prosto w fetor
podwójnej okupacji ucieczki  utraty
Na wygnanie jedziecie z suką Astą z dzieckiem

 

Jego tamtą ręką
wkładasz sobie obrączkę w której dotąd mieszkasz
samotna jak palec wskazujący jedynie na brak

 

*

Świeczka pali się w tobie
łoskot ognia
tu nazwisko i zdjęcie tam oddechy
bodiakami
pokrzywą pisane

 

Obiera cię to miejsce
do kości
(ból prawie reumatyczny)

 

Pamięć pustka zdrapana
do krwi 

                 czerwiec 1991

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Krystyna Rodowska, Miejsce czuwania, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

  1. Dma – dawnopolskie słowo, które Dorosz objaśnia wielorako: „silny wiatr; podmuch, powiew, wianie wiatru”. Owa wieloznaczność wiania w słowie „dma” – od lekkiej bryzy do tramontany – podkreśla, że każdy rodzaj dęcia od morza przedmuchuje na Procidzie zaułki ze smrodu spalin i wywiewa z głowy plewę słów.

Powiązane artykuły

09.09.2021

Nowy Napis Co Tydzień #117 / Pisarz to delikatne zwierzę [fragment]

[…]

23 kwietnia 2020, czwartek

Trzeba się nauczać doceniać, cieszyć się tym, co się ma, bo można to za chwilę stracić. I nie ma w tym cienia fatalizmu, raczej cichy pragmatyzm i wciąż odnawiający się apetyt na radość.

Świat wariuje, a ja prostuję ścieżki swojego umysłu. Jak zwykle idealna synchronizacja, przyznaję z ironią. Psychoterapia robi swoje. Nie czuję już takiej ilości pokruszonego szkła przesypującego się arteriami wewnątrz mnie.

 

Powiedziałam dzisiaj psycholożce, że nie pamiętam z opinią, którego Wielkiego dyskutuję, ale to nieprawda, że złe dzieciństwo tworzy pisarza. Złe dzieciństwo tworzy tylko smutne widma; nie jesteśmy pewni tego, czy istniejemy, a jeśli, to jak prędko przyjdzie nam zniknąć. Jak wróżki z Piotrusia Pana. Jeśli w nas zwątpisz, musisz długo klaskać, aby nas przywrócić do istnienia… A czasem to już niemożliwe. Złe dzieciństwo sprawia, że równie fatalnie znosimy sukcesy, co porażki. I samych siebie, jak znoszono nas, kiedy byliśmy mali. Pokochać się za cały świat. Żądać konkretnej pomocy zamiast współczucia. Wrzeszczeć miast się modlić.

 

Prędka rozmowa z M. Dopiero co wróciła z pracy, ale ma jeszcze siłę, aby opisywać mi dzięcioła, który przysiadł na drzewie jakieś dwanaście metrów od jej werandy. –12 m! Oko strzelca!!! Biały brzuszek, czarna sylwetka, skrzydełka ciemne, ale nie aż tak. Łebka nie widać, ale – dodaję – że ptaszek ma pewnie czerwony berecik. Chmury niosą dym znad Biebrzy. M. bezpieczna. W prokuraturze wszyscy w maseczkach, choć wiadomo, że to ściema. M. nie wystawia już mandatów. Mówi, że nie ma podstawy prawnej. Mówi, że gdyby ktoś chciałby wlepić mi mandat, mam nie przyjmować. Ale za co mają mi wlepić? Za istnienie? 

27 kwietnia 2020, poniedziałek

Odkąd zluzowano obostrzenia, za oknem nie mam tej upiornej ciszy. W zasadzie – gdyby nie otwierać oczu, tylko słuchać – można by było uznać, że wróciła normalność.

Szum samochodów, spłoszony ptak w parku, śmiech dziecka.

Wrócił nawet motocyklista na swojej ryczącej maszynie, która rokrocznie, kiedy robi się ciepło, strzela z tłumika, aż drżą szyby.

Po dłuższej przerwie w parku jest znowu dzięcioł. Jego poprzednik, po tym jak wichura zniszczyła drzewo, na którym bytował, przeniósł się na martwą lampę uliczną i tam robił swoje… Bóg raczy wiedzieć po co? Może po to, żeby pozostać dzięciołem. Aż rozebrano i lampę.

Nocami znowu odbywają się wyścigi w Alei Włókniarzy. Rozpędzone samochody wpadają na Hipoteczną i zawijają z powrotem. A za kierownicą każdego siedzi dwudziestoparoletnia rozpieszczona Nieśmiertelność.

28 kwietnia 2020, wtorek

Wyciągnęłam w życiu kartę eremity, więc siedzenie w domu longiem, specjalnie mnie nie dotyka.

Fizycznie czuję się słabo, co odnotowuje termometr: 35,1; 35; 35,2. Czarna kotka mojej matki dochodzi do formy. Infekcja rudego kocura była fałszywym alarmem. Nadal jednak resztka pieniędzy wypływa na kocie antybiotyki i leki przeciwzapalne. Nie ma mowy, żebym mogła zanieść teraz komputer do informatyków. Magdzie P. tłumaczę, dlaczego wciąż nie dostała ode mnie zamówionego opowiadania. Ze zdziwieniem, ale i ulgą rejestruję, że termin oddania tekstów uległ wydłużeniu. Inne autorki zgłaszały, że w obecnej sytuacji (cokolwiek znaczy „obecna sytuacja”, bo tego nikt chyba nie wie) nie są w stanie skupić się na pisaniu. Słowa nie płyną. Magda P. sama mówi, że ma już dosyć tego dryfowania. Opowiada, że moje ukochane bulwary wiślane znowu są pełne ludzi. Tak, brakuje mi Krakowa. Niestety dochodzimy do wniosku, że wielu z nas nie przetrwa tej pandemii. Pisarz to delikatne zwierzę. W sieci znajomi na wszystkie sposoby reklamują swoje powieści i oferują prędkie wysyłki. Ja nie jestem z tej bajki. Prędzej zdobyłabym już majątek jako tańczący biały miś pod Giewontem. Jak nastroje w wydawnictwach? Na początku narodowej kwarantanny był nawet ostrożny wybuch entuzjazmu i liczenie na to, że ludzie poszukają wolności pośród kart książek. Trzy tygodnie później było wiadomo, że to złudzenie. Teraz: ciszej nad tą trumną. Nastroje falują, prawda? Może jeszcze będzie lepiej. Bo jeśli nie, to jak? To co?

7 maja 2020, czwartek

Nie przesadzajmy z tą afirmacją – sarkastycznie mówię do psycholożki i od razu przypomina mi się Beatka Tygrysek. Ona nieustannie afirmuje życie, miotając się między (kolejno): rzeźbieniem, pisaniem, prowadzeniem wydawnictwa, scenopisaniem, śpiewaniem, pływaniem, bieganiem, poetyzowaniem, fotografowaniem, dietetyką, a ostatnio coachingiem. 

Również rozmowa o indywidualności i problemie bycia dostrzeżonym (lajkować Beatkę Tygryska) natrafia na mój opór.

— Nie jesteśmy oryginalni — mówię — gdyby istniała taka techniczna możliwość, to na świecie każde z nas znalazłoby sobowtóra. Tysiące sobowtórów wyglądających jak my, myślących jak my, z nieidentycznym, jeśli w ogóle nieomal identycznym, doświadczeniem życiowym.

— Ma pani ma myśli klony?

Kiwam głową, ale przecież ona nie może tego zobaczyć, bo pro¬wadzi sesję przez telefon.

— Chciałaby pani mieć swojego klona?

— Tak, wiele klonów.

— Co by to pani dało?

— Poczucie wspólnoty. 

18 kwietnia 2020, czwartek

Kilkanaście lat temu R.J., który robił wtedy specjalizację z psychiatrii, opowiedział mi o swoim pacjencie ze schizofrenią – profesorze: „Patrzę w jego umysł i widzę piękne ruiny”.

Zawsze się tego bałam, że mój umysł – ze stresu, nieodpowiedzialności, diety, teraz koronawirusa – rozpadnie się. A przecież widziałam rozpadające się głowy na żywo. To jak ze strachem przed lataniem, nawet wznoszący się wysoko ponad twoją głową samolot może wzbudzić lęk, ale paradoksalnie podnieca cię myśl, że właśnie będziesz nocować u znajomych mieszkających pod korytarzem powietrznym, blisko lotniska.

Druga sprawa, która mnie dobijała to to, że nie poradzę sobie z ubóstwem, deklasacją (bo klasy wciąż istnieją) i własnym gniewem – zżarło to tak wielkich i młodych jak Chatterton, mogło zeżreć i każdego. Jednak trwała we mnie nadzieja, że w końcu zaskoczy mój imponujący instynkt przetrwania, który pozwolił mi przeżyć upośledzone wcześniactwo i pierwsze lata życia. Że z wnętrza wyskoczy mój zimny i bardzo okrutny (tak wobec siebie, jak i innych) racjonalizm, dla którego moja mama żywi taką ogromną pogardę. Rozmawiam z psycholożką, mówię jej, że odkrywam i pasuje mi moja nowa dojrzałość. Może nie dziarsko, ale już bez specjalnego ociągania, wchodzę [maszeruję po nim] w wiek średni. Popołu­dniami tylko, niby napad gorączki, gdzieś pomiędzy siedemnastą a osiemnastą, opanowuje mnie żal. Tkwi we mnie płacz, jak korek zbyt mocno wciśnięty w szyjkę butelki.

Wiem o tym, ale od dziecka słabo mi szło z płakaniem…

Dzienniki pandemiczne dostępne są w e-sklepie Instytutu Literatury.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Izabela Szolc, Pisarz to delikatne zwierzę [fragment], „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 117

Przypisy

  1. Dma – dawnopolskie słowo, które Dorosz objaśnia wielorako: „silny wiatr; podmuch, powiew, wianie wiatru”. Owa wieloznaczność wiania w słowie „dma” – od lekkiej bryzy do tramontany – podkreśla, że każdy rodzaj dęcia od morza przedmuchuje na Procidzie zaułki ze smrodu spalin i wywiewa z głowy plewę słów.

Powiązane artykuły

25.08.2021

ODSZEDŁEM

ODSZEDŁEM od ludzi.

Leżę w wąwozie,

Ściany mnie przeliczają

Na sylaby, ciało upada

Pod ciężarem światła. Gdzie

Jesteś matko, ojcze, za jakim

Wiatrem dotykacie moich dłoni,

za jakim słońcem pytacie o

przeznaczenie? Mnie już nie

ma, to tylko stokrotka

rozmawia o milczeniu,

o niewysławialnym świetle

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Stanisław Dłuski, ODSZEDŁEM, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

  1. Dma – dawnopolskie słowo, które Dorosz objaśnia wielorako: „silny wiatr; podmuch, powiew, wianie wiatru”. Owa wieloznaczność wiania w słowie „dma” – od lekkiej bryzy do tramontany – podkreśla, że każdy rodzaj dęcia od morza przedmuchuje na Procidzie zaułki ze smrodu spalin i wywiewa z głowy plewę słów.

Powiązane artykuły

26.08.2021

Nowy Napis Co Tydzień #115 / Drzewa

Który wyklął mnie kiedyś, gdy byłem
przeszkodą dla domu, który chciał mieć
święty spokój, by nic nie zakłócało
jego egoizmu
skąpstwa 
i samotności
gdyż był samotnym człowiekiem

 

Który mając siedemdziesiąt lat
został opuszczony przez żonę
i przeraził się tym, że jest sam
tłumił złe myśli pustelnictwem, 
jogą, makrobiotyką, biegami, 
pracą w ogródku.

 

Który przygarnął syna, gdy ten
wygrał walkę z nałogami
i życiem na kredyt. Wspólne spacery,
jeszcze milczące, ale już z odczuwalną
bliskością i zaufaniem.

 

Który pokochał kobietę, a potem
żonę syna, która była przepięknym
kwiecistym ogrodem i która była też
cudowną, najczystszą łąką.

 

Który często przybywał do mieszkania
syna i synowej, miał masę pomysłów
i osiemdziesiąt lat.
Zamieszkał z nimi.

 

Który był wspaniałym, wyrozumiałym
dziadkiem dla córki, która pojawiła się
w tym cudownym ogrodzie.
Ich wspólne zabawy i przygody
były niesamowite.

 

Który pokochał psa, białego wilczura
i znakomicie rozumiał jego psią duszę.

 

Który cieszył się z każdej książki syna.

 

Który biegał i chodził po górach
ciągle pełen nowych pomysłów.

 

Który po kryzysie zdrowotnym
zamieszkał ze swoją córką na wsi,
u podnóża gór, które były mu 
tak bardzo bliskie.

 

Który pokochał i rozumiał koty siostry.

 

Który przekroczył dziewięćdziesiąt lat, 
a potem dziewięćdziesiąt pięć, a każda
nowa książka syna jako pierwsza
dedykowana była właśnie jemu.

 

Jego radości w życiu, pokorze wobec świata,
wspaniałemu mędrcowi, do którego
można było zwrócić się w każdej chwili,
gdyż stał się prawdziwym przyjacielem.
Był jak wielkie drzewo, w którego cieniu
zawsze można było ukryć się,
odpocząć,
ponownie nabrać sił.

 

Jego wewnętrznej harmonii, uśmiechowi,
rano wstawało słońce, wieczorem
słońce zachodziło,
każdy dzień był piękny.

 

 

Który zawsze pamiętał o starszej wnuczce,
mieszkającej poza krajem
i pół roku temu doszło do ich 
magicznego spotkania.

 

Któregoś dnia to drzewo przewróciło się.
Każdy dzień był piękny, każdy dzień
jest piękny, chciałbym, by stało się to
moim drogowskazem.

 

Wczoraj pożegnałem cię i z trudem
mogłem dojść do grobu, w którym
czekała na ciebie twoja żona,
moja matka.

 

Żyłeś dziewięćdziesiąt dziewięć lat
do końca w pełni swej mądrości,
fizycznie już nieco słabszy,
lecz jeszcze nie słaby.

 

Dziękuję ci, ojcze, za twe życie.

Więcej utworów Jana Pawła Krasnodębskiego znajduje się w naszej czytelni. Zachęcamy do zapoznania się z twórczością poety.

Utwory opublikowane zostały dzięki programowi Tarcza dla literatów. 

Polecamy Państwa uwadze także najnowszy tom poety Nigdy tu nie wrócę, który można zakupić w e-sklepie Instytutu Literatury.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jan Paweł Krasnodębski, Drzewa, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 115

Przypisy

  1. Dma – dawnopolskie słowo, które Dorosz objaśnia wielorako: „silny wiatr; podmuch, powiew, wianie wiatru”. Owa wieloznaczność wiania w słowie „dma” – od lekkiej bryzy do tramontany – podkreśla, że każdy rodzaj dęcia od morza przedmuchuje na Procidzie zaułki ze smrodu spalin i wywiewa z głowy plewę słów.

Powiązane artykuły

25.08.2021

*** [Wiem, że kiedy szron pojawia się na drzewach…]

Wiem, że kiedy szron pojawia się na drzewach,
a ja jadę wąską wiejską drogą,
widzę opustoszałe bocianie gniazda,
skręcam w pole i wymijam rzężący traktor,
widzę bezkres przestrzeni,  bezkres czasu,  bezkres siebie,
nie myślę, czy samotny jestem, ale będąc samotny
nie jestem sam.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jan Paweł Krasnodębski, *** [Wiem, że kiedy szron pojawia się na drzewach…], Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

  1. Dma – dawnopolskie słowo, które Dorosz objaśnia wielorako: „silny wiatr; podmuch, powiew, wianie wiatru”. Owa wieloznaczność wiania w słowie „dma” – od lekkiej bryzy do tramontany – podkreśla, że każdy rodzaj dęcia od morza przedmuchuje na Procidzie zaułki ze smrodu spalin i wywiewa z głowy plewę słów.

Powiązane artykuły

Loading...