02.07.2024

Archiwum portalu nowynapis.eu

Zgodnie z zarządzeniem Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego z 29 kwietnia 2024 roku, 1 czerwca 2024 roku doszło do połączenia dwóch narodowych instytucji kultury – Instytutu Literatury i Instytutu Książki, które wspólnie utworzyły nową instytucję o nazwie Instytut Książki.

Instytut Książki udostępnia archiwum portalu nowynapis.eu wydawanego do 31 maja 2024 roku przez Instytut Literatury. Na stronie pozostają wszystkie materiały tekstowe, audiowizualne, filmowe i radiowe, które zostały dotychczas opublikowane i dokumentują działalność Instytutu Literatury z lat 2019-2024. Wydawanie tygodnika „Nowy Napis Co Tydzień” nie będzie kontynuowane.

Treści publikowane w portalu „NowyNapis.eu” są dostępne na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa – Użycie niekomercyjne – Bez utworów zależnych) i każdorazowe ich wykorzystanie powinno być opatrzone adnotacją: „Materiał pochodzi z portalu nowynapis.eu”.

Dane kontaktowe:

Instytut Książki

ul. Zygmunta Wróblewskiego 6

31-148 Kraków

tel. (+48) 12 61 71 900

e-mail: biuro[at]instytutksiazki.pl

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Instytut Książki, Archiwum portalu nowynapis.eu, Czytelnia, nowynapis.eu, 2024

Przypisy

  1. Bruno Schulz w oczach współczesnych. Antologia tekstów krytycznych i publicystycznych z lat 1920–1939, redakcja i wstęp: P. Sitkiewicz, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2021, s. 509.
  2. Tamże, s. 507.
  3. Tamże, s. 508.
  4. Tamże, s. 505.
  5. Tamże, s. 492.
  6. Tamże, s. 17.
  7. Tamże.
  8. Tamże, s. 125 i 127.
  9. Według zapisków Menachema Kohna, członka Oneg Szabat.
  10. Według zapisków Hersza Wassera, członka Oneg Szabat.

Powiązane artykuły

04.05.2023

Nowy Napis Co Tydzień #201 / Patrząc na zamknięty świat. Recenzja książki „Akwarium” Tomasza Potkaja

Tytułowe akwarium z książki Tomasza Potkaja to przestrzeń hermetyczna, nieprzenikniona, a zarazem intrygująca. Taka, w którą z zainteresowaniem zagłębił się autor i do obserwacji której zaprasza czytelnika, a obserwacja to tyleż drobiazgowa i pełna historycznych faktów, co żywa i wciągająca.

Myliłby się rzecz jasna ten, kto niesłusznie sugerując się tytułem książki Potkaja, doszukiwałby się w niej tematyki marynistycznej. Rzecz to bowiem traktująca o literaturze, a mówiąc ściślej – o tworzących ją ludziach. Pojemny (nomen omen) symbol akwarystyczny jest tu jedynie metaforą zbierającą jak w soczewce esencję świata opisywanego przez pisarza. A świat ten dotyczy… pisarzy właśnie. Literatów polskich tworzących nie tylko utwory artystyczne, lecz także historię oraz kształtujących otaczającą ich rzeczywistość. Rzeczywistość okresu PRL, ale także, siłą rzeczy, tę późniejszą. Albowiem choć świat, w który zagłębia się Potkaj, jest z jednej strony osobny, a nawet osobliwy, dokonania jego bohaterów oddziaływały na świat kultury i społeczeństwo w czasach im współczesnych oraz miały wpływ na to, jak kształtowała się polska rzeczywistość po 1989 roku. Tytułowe akwarium to zgoła ironiczne określenie postaci powiązanych ze Związkiem Literatów Polskich – organizacji wyjątkowej, niemal elitarnej. Ale jednocześnie odciskającej swe piętno na Polsce jako takiej.

Jak pisze Potkaj we wstępie swej książki, przywołując cytat z rozmowy Zbigniewa Herberta i Jacka Trznadla:

Oni byli w akwarium, mieli swoje kluby, samochody, żyli po prostu w izolacji, stworzono ten zamknięty krąg ludzi, którzy odbijali sami siebie.

Słowa te, pochodzące z rozmowy Herberta i Trznadla zamieszczonej w słynnej Hańbie domowej, stanowią w istocie wymowne motto całej książki Potkaja. Książka ta jest bowiem próbą wkroczenia w ów zamknięty krąg, wniknięcia w wyizolowany świat, przyjrzenia się jego tajemnicom. Tym klubom, do których inni nie mieli dostępu, tym samochodom, tym ludziom, których niby to zna każdy polski czytelnik, a o których często nie wie prawie nic. To próba wniknięcia, próba opowiedzenia o nich i odpowiedzenia na pytanie o to, dlaczego byli tym, kim byli. 

Powiedzmy od razu i wprost – próba nader udana. Pomimo tego, że zadanie było trudne, niemalże karkołomne.  

O czym (o kim) jest ta książka?

Warto wyjaśnić dokładniej rzecz podstawową, która może wydać się niektórym oczywista i banalna, jednak tym mniej zaznajomionym z historią polskiej literatury drugiej połowy XX wieku może pomóc w zrozumieniu kluczowego kontekstu książki Potkaja. Czym w istocie był Związek Literatów Polskich, nad którym pochyla się autor? Dlaczego przyglądanie się temu środowisku mogło zainteresować twórcę kilkusetstronicowego i przemyślanego literacko opracowania? Dlaczego warto było przeglądać setki źródeł? Dlaczego wreszcie dziś, wiele lat po okresie największej świetności ZLP, polski czytelnik mógłby zaciekawić się tą opowieścią? 

W największym skrócie – bo akwarium, które kolejnymi zdaniami i anegdotami buduje na kartach swej książki Potkaj, staje się zarazem zwierciadłem, w którym odbija się społeczny, kulturowy, a także polityczny klimat PRL. To zwierciadło, w którym objawia się świat fascynujący, choć może chwilami wręcz odpychający, a czasem nawet, zdawałoby się, śmieszny. 

Związek Literatów Polskich to organizacja, którą uważa się za kontynuatora tradycji Związku Zawodowego Literatów Polskich. Ten założył nie kto inny, jak sam Stefan Żeromski w 1920 roku w Warszawie podczas zjazdu polskich literatów, który odbył się w stolicy odrodzonej Rzeczypospolitej. Po przerwie, wywołanej drugą wojną światową oraz okupacją, organizację formalnie reaktywowano w połowie lat czterdziestych. W praktyce jednak założono zupełnie nową. Pierwszym prezesem został Julian Przyboś, a w zarządzie znalazły się takie postaci jak Adam Ważyk, Mieczysław Jastrun czy Jerzy Putrament. Literaci z jednej strony ważni i znakomici, z drugiej zaś… Nie da się ukryć, że dziś Putrament bardziej kojarzony jest jako niechlubny bohater Zniewolonego umysłu Miłosza niż jako autor prozy.

Nazwę „Związek Literatów Polskich” przyjęto pod koniec lat czterdziestych na zjeździe w Szczecinie, od którego to zjazdu rozpoczął się okres socrealizmu w polskiej literaturze. Związek zorganizowano na wzór podobnych organizacji, jakie funkcjonowały w ZSRR: nie mogło być inaczej w satelickiej wobec stalinowskiego imperium Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Przez kolejne lata nie było tajemnicą, że posłuszni wobec władzy członkowie związku mogli liczyć na przywileje, synekury czy przydział mieszkań. Nie było tajemnicą, że literaci mieli wszak wpływ na społeczeństwo. Władza miała zaś wpływ na literatów, choć słowa statutu ZLP dumnie głosiły, że „strzeże godności, praw i obowiązków stanu pisarskiego”.

Z powyższych względów dogłębne spojrzenie na ów hermetyczny i niejednokrotnie dwuznaczny świat jest doświadczeniem wciągającym i fascynującym. Był to bowiem świat nietypowy, świat, w którym mieszały się pierwiastki artystycznej bohemy i partykularnych interesów. Był to świat moralnej niejednoznaczności. Świat kultury i braku kultury, władzy i słabości, postaci wielkich i małych. Wydaje się, że właśnie ta paradoksalność owego świata połączona z jego enigmatycznością skłoniła Tomasza Potkaja do wejrzenia weń.

Nie tylko archiwista 

Sięgając po Akwarium, czytelnik zada sobie kolejne, równe fundamentalne pytanie. Kim w zasadzie jest jego autor? Odpowiedź najprostsza, jak to zwykle bywa, wypływa z podstawowych informacji biograficznych. Tomasz Potkaj to urodzony w 1968 roku dziennikarz, historyk oraz autor książek, które najogólniej można zaklasyfikować jako przynależące do gatunku literatury faktu. Wydał między innymi pozycje Krzysztof Klenczon. Historia jednej znajomości(wraz z Anną Klenczon), a także Przekrój Eilego. Biografia całego tego zamieszania z uwzględnieniem psa Fafika. Ostatnia z wymienionych książek przyniosła mu nominację do Nagrody Historycznej czasopisma „Polityka”, a także Nagrodę Krakowskiej Książki Miesiąca w lutym 2020 roku.

Twórczość Potkaja spotkała się z wieloma pochwalnymi głosami krytyki. Doceniano warsztatową biegłość historyka i dziennikarza w zbieraniu, selekcjonowaniu i opisywaniu faktów. Chwalono jego faktograficzną prozę za utrzymywanie równowagi między dogłębnym merytorycznie opisem zdarzeń a przystępną i dobrą literacko formą. Potkaj wnikliwie przygląda się w swych książkach opisywanym postaciom i środowiskom. Opisuje pojedyncze zdarzenia, ale tworzy z nich zarazem przenikliwy, kompletny obraz minionej rzeczywistości oraz budujących ją struktur. Tak było chociażby w przypadku publikacji o „Przekroju”. Wystarczy zresztą przywołać dwa wybrane głosy krytyków, by dostrzec naczelne zalety prozy Potkaja. 

Dwie legendy złączone ze sobą nierozerwalnie. Tygodnik „Przekrój”, pismo cudowne, które z Krakowa promieniowało na cały PRL, zwłaszcza w latach 60. […] To cudo stworzył Marian Eile, redaktor jeszcze przedwojenny, którego trzeba postawić w rzędzie tych największych: Giedroycia, Grydzewskiego, Rakowskiego. […] Tomasz Potkaj wydał książkę o tych fenomenach, bardzo żywą i interesującą, świetnie oprawioną i ilustrowaną, dobrze napisaną. Eile by pochwalił – Wiesław Władyka, „Polityka”. 

To książka świetna badawczo, warsztatowo, ba, edytorsko. A jednocześnie, oddając cześć należną urodzie dawnego „Przekroju”, stawia ważne i aktualne pytanie: o potrzebę i cenę modernizacji. […] Najbardziej wartościowe w książce Tomasza Potkaja wydaje mi się ukazanie z całą ostrością i uczciwością paradoksu tkwiącego w samym „Przekroju” – Wojciech Stanisławski, „Sieci”.  

Zauważmy, z jak odmiennych światopoglądowo periodyków pochodzą powyższe pochwały. To dowód na jakość tej prozy i rzetelność zbieranych przez Potkaja informacji. W drugiej z przytoczonych opinii dostrzegamy ponadto wspomnienie uczciwości w ukazywaniu paradoksów opisywanego środowiska. Tak było w przypadku książki o „Przekroju”, tak też jest w opowieści traktującej o dziejach Związku Literatów Polskich. Potkaj nie ucieka od tematów trudnych, kontrowersyjnych, wyciąga na światło dzienne rozmaite historie ukryte w mroku. Zarazem unika moralizatorstwa i osądzania. Nie przypisuje sobie roli sędziego i rozjemcy. Jest raczej skrupulatnym archiwistą, obiektywnym obserwatorem, który za zadanie postawił sobie opis zdarzeń i osób, nie ich ocenę. I to jest niewątpliwie jeden z największych plusów Akwarium – autor pozwala czytelnikowi na gruntowne zapoznanie się z przedstawianym światem i jego bohaterami, ale zarazem pozostawia mu wolność w kwestii wartościowania określonych wydarzeń czy ludzkich wyborów.

Jednocześnie należy jasno zaznaczyć, że warstwa faktograficzna Akwarium jest przygotowana bardzo rzetelnie i szczegółowo. A informacje ukazywane przez autora płyną zewsząd – począwszy od akt pochodzących z rozlicznych archiwów, w tym z Instytutu Pamięci Narodowej, przez biografie, wspomnienia, dzienniki i listy niezliczonej liczby pisarzy, a skończywszy na rozmowach z kilkunastoma pisarzami. Wśród tych ostatnich, którzy wsparli Potkaja swym świadectwem w tworzeniu historii o ZLP, można wymienić między innymi Józefa Hena, Tomasza Jastruna, Mariana Pilota, Ernesta Brylla czy Adama Zagajewskiego. Wartość poznawcza opowieści snutej przez Potkaja jest więc oczywista.

Fakty i literatura

Wreszcie w tych ogólnych rozważaniach nad Akwarium, dochodzimy do pytania ostatniego – jak przedstawia się literacka wartość publikacji? Rozważania zamieszczone w tej recenzji siłą rzeczy mają charakter ogólny z dwóch powodów – po pierwsze, nie sposób pomieścić historii liczącej trzysta stron w kilku tysiącach znaków, ale, co ważniejsze, nie warto. Nie warto przytaczać wszystkich anegdot, historii i szczegółów, tworzyć listy najważniejszych wydarzeń i postaci. W to wszystko warto bowiem zagłębić się samemu, sięgając po książkę Potkaja. Stać się świadkiem i współuczestnikiem barwnego świata rodzącego się na kolejnych kartach Akwarium. Bo książka ta poprzez przemyślaną formę, niewątpliwą wartość faktograficzną i bogaty acz przystępny język pozwala na prawdziwy, szczegółowy i przynoszący ogrom estetycznych wrażeń wgląd w unikatowy świat. To wgląd klarowny, niezmącony nadmiernym patosem, językowym efekciarstwem czy nudą historycznej kwerendy. Wręcz przeciwnie – jest to obraz przejrzysty i fascynujący. Niczym spojrzenie na akwarium najczystsze, najbardziej egzotyczne. 

Warto jednak przedstawić swoisty przedsmak wrażeń płynących z narracji Potkaja, z historycznej wędrówki przez ten zamierzchły świat literatury, dawnych dziejów Polski, polityki. Oto próbka tego, co czeka współtowarzysza autora w tej podróży w przeszłość. Na zasadzie pars pro toto:

Kiedy szukałem w pamięci literackiego obrazu siedziby związku pisarzy, przypomniał mi się opis Domu Gribojedowa, siedziby Massolitu, z Mistrza i Małgorzaty. Ze zdjęć na ścianach klatki schodowej spoglądali na każdego wchodzącego członkowie stowarzyszenia, a na pierwszym piętrze znajdowały się biura. W jednym rozdzielano jednodniowe delegacje twórcze, w drugim odbywały się zapisy na papier, w kolejnym rozliczano tekściarzy.

Najdłuższa kolejka stała zawsze do drzwi z tabliczką „Problemy mieszkaniowe”. „Każdy, kto trafił do tego domu, jeśli oczywista nie był zupełnym tępakiem, od razu wiedział, jak dobrze żyje się wybrańcom losu – członkom Massolitu”. Tyle literatura.

Gdybyśmy któregoś dnia w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych weszli do siedziby Związku Literatów, zastalibyśmy mnóstwo osób w kawiarni. Na piętrach i korytarzach, w oparach papierosowego dymu, kręciliby się ludzie w różnym wieku, częściej starsi niż młodsi i raczej mężczyźni niż kobiety, załatwiający rozmaite sprawy: stypendia, zapomogi, mieszkania. W którymś z pokoi mogłoby odbywać się zebranie. Jedna rzecz byłaby zapewne niezmienna, niezależnie od dekady. W gabinecie na pierwszym piętrze przy biurku, pochylony nad papierami, siedziałby mężczyzna. Z wąsem, wysoki, szczupły, w miarę upływu lat – w okularach i z coraz wyższym czołem. W letnie dni, kiedy krótki rękaw koszuli odsłaniałby przedramię, można by było dostrzec na nim wytatuowany numer obozowy 119 137. To Jan Maria Gisges, jedna z najważniejszych osób w Związku Literatów. Ponieważ jego nazwisko nie mówi dziś zbyt wiele, prześledźmy pokrótce drogę, która doprowadziła go do tego miejsca.

Urodził się w Nisku w 1914 roku, maturę zdał w Kielcach. Studia polonistyczne na Uniwersytecie Warszawskim przerwał mu wybuch wojny. W czasie okupacji pracował na poczcie, uczestnicząc w działaniach konspiracyjnych. Aresztowano go w kwietniu 1943 roku. Trafił na Szucha, na gestapo. 28 kwietnia wyjechał z Warszawy do Auschwitz transport czterystu więźniów i więźniarek. Znaleźli się w nim między innymi poeta i student polonistyki Tadeusz Borowski, Michał Sumiński, w przyszłości dziennikarz i pisarz, twórca telewizyjnego programu Zwierzyniec. Oraz Jan Maria Gisges.

W obozie zaczął pisać wiersze. 

W tym krótkim fragmencie dostrzec można kilka naczelnych zalet Akwarium. Z jednej strony dostrzegamy tu ogrom informacji – i to zgromadzonych na niewielkiej przecież przestrzeni tekstu, a zarazem podane są one w sposób niezwykle przystępny. Nie jako faktograficzne wyliczenia, lecz jako żywa i płynna narracja. Nawiązanie do Mistrza i Małgorzaty jest tyleż barwne i wymowne, co nienachalne. Pozwala ustanowić jednoznaczną metaforę losów literatów polskich. Od opisu przestrzeni autor płynnie przechodzi do opisu osoby. Bez nadmiaru słów, jedynie za pomocą koniecznych elementów buduje przemyślany i szczegółowy obraz. Szczegółowy, ale nie przegadany. To narracja, która zaprasza do odkrywania jej dalszego ciągu. Która zwyczajnie wciąga i intryguje.

I chociaż Potkaj w swojej książce skromnie zauważa, że jego zdaniem „najlepszą książką o Związku Literatów Polskich wciąż pozostaje Kadencja Jana Józefa Szczepańskiego”, godna uznania skromność nie może nijak umniejszyć literackich i poznawczych walorów jego własnej pracy. Akwarium jest pozycją odznaczającą się badawczą wnikliwością i literackim wyczuciem. Pozycją, z którą warto się zapoznać, zarówno wówczas, gdy ktoś fascynuje się historią literatury polskiej, jak też wtedy, gdy kogoś owa literatura do tej pory nie interesowała. W obu przypadkach Akwarium zapewni wiele wrażeń. 

 

T. Potkaj, Akwarium. Opowieść o Związku Literatów Polskich w PRL-u Czarne, Wołowiec 2022.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Maciej D. Woźniak, Patrząc na zamknięty świat. Recenzja książki „Akwarium” Tomasza Potkaja, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 201

Przypisy

  1. Bruno Schulz w oczach współczesnych. Antologia tekstów krytycznych i publicystycznych z lat 1920–1939, redakcja i wstęp: P. Sitkiewicz, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2021, s. 509.
  2. Tamże, s. 507.
  3. Tamże, s. 508.
  4. Tamże, s. 505.
  5. Tamże, s. 492.
  6. Tamże, s. 17.
  7. Tamże.
  8. Tamże, s. 125 i 127.
  9. Według zapisków Menachema Kohna, członka Oneg Szabat.
  10. Według zapisków Hersza Wassera, członka Oneg Szabat.

Powiązane artykuły

02.09.2021

Nowy Napis Co Tydzień #116 / „Czapski nigdzie nie utrwalił swojego pobytu w Starobielsku”

– Prawdą jest, że Czapski nigdzie nie utrwalił – ani w malarstwie, i chyba także bardzo niewiele jest tego w szkicownikach – swojego pobytu w Starobielsku. To są notatki w Souvenirs de Starobielsk, kiedy są to raczej twarze osób, które słuchają jego wykładów. Nigdzie nie widzimy tego, co jest głównym momentem jego książek ze wspomnień z Rosji, to znaczy tej gehenny żołnierzy, oficerów polskich w kolejnych obozach. Nie ma też właściwie rysunków, które pokazywałyby Armię Andersa – mówi dr hab. Mirosław Supruniuk.

Więcej w nagraniu.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Elżbieta Skoczek, Katarzyna Moskała, Romuald Oramus, Stanisław Sobolewski, Mirosław Supruniuk, „Czapski nigdzie nie utrwalił swojego pobytu w Starobielsku”, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 116

Przypisy

  1. Bruno Schulz w oczach współczesnych. Antologia tekstów krytycznych i publicystycznych z lat 1920–1939, redakcja i wstęp: P. Sitkiewicz, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2021, s. 509.
  2. Tamże, s. 507.
  3. Tamże, s. 508.
  4. Tamże, s. 505.
  5. Tamże, s. 492.
  6. Tamże, s. 17.
  7. Tamże.
  8. Tamże, s. 125 i 127.
  9. Według zapisków Menachema Kohna, członka Oneg Szabat.
  10. Według zapisków Hersza Wassera, członka Oneg Szabat.

Powiązane artykuły

01.07.2021

Nowy Napis Co Tydzień #107 / Recepcja Schulza w międzywojniu

Bruno Schulz w oczach współczesnych. Antologia tekstów krytycznych i publicystycznych z lat 1920–1939 to pierwsza pozycja, która otwiera serię Archiwum Schulzowskie wydawnictwa słowo/obraz terytoria. Przywołałem pełny tytuł (wraz z podtytułem), ponieważ nadrzędne sformułowanie może być mylące dla odbiorcy. Nie wynika z niego wprost, że chodzi o krytyków współczesnych Schulzowi, a nie o krytyków piszących obecnie. To niedopatrzenie dałoby się łatwo naprawić, dodając w tytule zaimek.

Na początek dość oczywiste stwierdzenie, które jest niezwykle istotne przy okazji tego typu publikacji. Recenzowana książka nie jest pozycją dla każdego. Jeśli ktoś nie jest zainteresowany pierwotną recepcją twórczości Schulza czy artystyczną atmosferą międzywojnia, powinien z tej lektury zrezygnować. Właściwy adres tej książki stanowią przede wszystkim schulzolodzy, literaturoznawcy, poloniści i studenci polonistyki, o czym świadczy również fakt, że antologia jest pokłosiem projektu finansowanego w ramach Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki. Książka zaczyna się naukowym i gęstym wstępem Piotra Sitkiewicza, potem następuje część właściwa, w której umieszczono dwieście cztery pozycje omawiające twórczość bądź biografię Schulza, a kończy ją rozbudowany aparat naukowy, na który składają się: Bibliografia, Nota edytorska, Indeks osób, Indeks dzieł Brunona Schulza oraz Wykaz czasopism. Już na tym poziomie widać, że nie jest to łatwa lektura. Tym bardziej że Piotr Sitkiewicz otwarcie przyznaje w Nocie edytorskiej: 

Zrezygnowałem z opatrywania tekstów przypisami i innymi objaśnieniami, wychodząc z założenia, że głównym, a może i jedynym obowiązkiem tekstologa jest ustalenie właściwej postaci tekstu (a w tym przypadku nawet korpusu tekstów), a nie obarczanie go interpretacjami, które mają być efektem pracy filologa-interpretatoraBruno Schulz w oczach współczesnych. Antologia tekstów krytycznych i publicystycznych z lat 1920–1939, redakcja i wstęp: P. Sitkiewicz, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2021, s. 509.[1]. 

Tę decyzję zdaje się potwierdzać jeszcze jeden wybór edytora, który konsekwentnie przedrukowuje w antologii teksty pierwodruków, nawet jeśli autor w przyszłości poprawił swój tekst. Sitkiewicz tak tłumaczy swoją decyzję: 

Po prostu – recepcja odbywa się tu i teraz, w kontekście bieżących dyskusji, mód, sporów, na gorąco, bez dystansu i literaturoznawczego namysłu. Dlatego podawanie świadectw recepcji w formie zredagowanej czy ocenzurowanej po latach przez autora, który być może dystansuje się od swoich dawnych wypowiedzi, jest moim zdaniem pogwałceniem fundamentalnej zasady wydawania tego typu dokumentówTamże, s. 507.[2]. 

Przyznam, że tego typu postawa edytorska jest mi bliska. Badając pierwotny odbiór jakiegoś dzieła, należy bazować na wersji tekstu, która wówczas funkcjonowała. Dzięki temu można zbadać realną recepcję twórczości, a nie tylko wybrane tezy. Liczą się także interpretacje sfalsyfikowane, ponieważ to one dają najprawdziwszy wgląd w to jak byli czytani pisarze, w którą stronę szli krytycy. Ponadto pozwalają sprawdzić, jak zmienił się stosunek autora do własnego tekstu. Lektura książki nie należy jednak do najłatwiejszych – brak objaśnień nawet mało znanych nazwisk, kontekstów czy wątków znacząco ją utrudnia i może zniechęcać potencjalnie zainteresowanych tą tematyką odbiorców. 

Również na poziomie ingerowania w teksty Sitkiewicz pozostaje bardzo ostrożny, dokonuje jedynie koniecznych zmian (należy pamiętać, że część utworów pochodzi sprzed reformy ortografii, co w połączeniu z przedrukiem oryginałów mogłoby stanowić niemały kłopot dla współczesnego czytelnika). W Nocie edytorskiej czytamy:

Z tego też powodu milcząco poprawiłem wszystkie ewidentne pomyłki dotyczące ortografii czy pisowni, nie ingerowałem jednak w składnię, gramatykę, podział na akapity i długość zdań. […] Dzięki temu publikowane teksty zachowują własną specyfikę, pozbywając się jednocześnie utrudniających lekturę zniekształceń i osobliwości, niewpływających jednak na interpretacjęTamże, s. 508.[3].

Pora na omówienie właściwej zawartości antologii, czyli zebranych tekstów. Jest to zbiór potężny, a zarazem – jak przyznaje sam Sitkiewicz – w dużej mierze otwarty, ponieważ wciąż pojawiają się nowe znaleziska schulzologów. Obszerność antologii wynika w dużej mierze z przyjętego przez redaktora kryterium wyboru. Aby tekst znalazł się w tym korpusie, wystarczyło, by padło w nim nazwisko Schulza „w jakimkolwiek kontekście”Tamże, s. 505.[4]. Dzieło Sitkiewicza stanowi więc rodzaj summy schulzologii, opiera się bowiem na kilku dostępnych bibliografiach czy pracach poświęconych pisarzowi. Zawiera zarówno literaturoznawcze, obszerne studia Artura Sandauera, jak i teksty mniej znane, nieodkryte, prawie niefunkcjonujące w naukowym dyskursie. Z drugiej strony nie brakuje także zwięzłych notatek prasowych, z pozoru mało istotnych, a z pewnością trudnych do odkopania. Ta publikacja oprócz źródła wiedzy o Schulzu stanowi również obszerną syntezę polskiego międzywojnia – pełno tu przecież tekstów, gdzie o autorze Sklepów cynamonowychwspomina się jedynie w drugim, a często i nawet piątym szeregu (jak na przykład w szkicu Leca). 

Recenzowana pozycja to książka, która jest raczej kopalnią kontekstów, przestrzenią do odkrywania tego, co w danym momencie nas interesuje, czasem kierująca nas w stronę, której zupełnie się nie spodziewaliśmy. Należy do niej po prostu wracać w razie (raczej naukowej) potrzeby. Dlatego pozwolę sobie omówić tylko dwa momenty lektury, które wywarły na mnie największe wrażenie. Resztę warto odkryć samemu.

Zacznę od wrażenia najmocniejszego, chodzi mianowicie o to, co zostało zapisane w ostatniej pozycji zbioru, czyli w nekrologu Schulza opublikowanym na łamach „Sztuki i Narodu”. „POZWOLILIŚMY ZGINĄĆ CZŁOWIEKOWI”Tamże, s. 492.[5] – czytamy wstrząsające słowa, ogłoszone w nacjonalistycznym i imperialnym czasopiśmie (w którego teksach programowych pojawiały się nawet wątki antysemickie). Ten nekrolog pozwala dostrzec w Schulzu nie tylko Żyda czy Polaka, malarza albo artystę, ale przede wszystkim ofiarę wojny. Prostota opisu, ale zarazem wzięcie odpowiedzialności cywilnej za śmierć swojego człowieka, wywarła na mnie wielkie wrażenie. W połączeniu ze Wstępem – gdzie Sitkiewicz arcytrafnie stwierdza, że zarówno prawica, jak i lewica oczekiwała od Schulza literatury zaangażowanej, walczącej o „lepsze jutro”Tamże, s. 17.[6] – pokazuje, że już wówczas autor Sanatorium pod Klepsydrą był pisarzem narodowym. Tymczasem drohobycki prozaik nie dał zwieść się żadnej ideologii: „Ostatecznie więc okazało się, że odniósł zwycięstwo – obroniła go jego uniwersalna sztuka, wolna od wszelkich pozaartystycznych, zwłaszcza ideologicznych naleciałości”Tamże.[7] – przyznaje autor antologii. Schulz stał się moralnym zwycięzcą, poległ, ale zachował własną tożsamość, własną „republikę marzeń”.

Drugim istotnym dla mnie tekstem – ze zgoła innych powodów – jest Jedna dziwna książka zupełnie zapomnianej już Kornelii Grafowej. Ten krótki szkic, opublikowany na łamach lwowskiej „Chwili”, ukazuje Schulza jako twórcę syntezy dwóch kultur: polskości i żydowskości, ich cudownego spotkania, wymieszania w tyglu. Sygnalizuje to już samo miejsce publikacji, któremu warto poświęcić chwilę uwagi. „Chwila” była to międzywojenna gazeta o profilu syjonistycznym, a więc – mówiąc metaforycznie – tekst z drugiej strony barykady, o zupełnie odmiennych korzeniach ideologicznych od tych, które dały podwalinę „Sztuce i Narodowi”. Dodatkowo atutem szkicu Grafowej jest jego wsobność, omawianie tego, co osobiste, intymne i szczere. Uniwersalne treści zostają przeczytane przez pryzmat ludzkiego doświadczenia. Autorka powiązuje również literaturę Schulza z jego dziełami plastycznymi, wskazując na paralelizm sztuk. Oto skromny wybór z tej recenzji:

Spotkałam się dziś, wśród zimowej zawieruchy, z książką wykwitłą z nadmiaru wydarzeń sierpniowych, z przeżyć tego miesiąca, który nie jest już latem, a nie dosięgnął jeszcze jesieni, z okresu, w którym przyroda buntuje się przeciw grożącej jej zewsząd śmierci i manifestuje w bujnych, okazałych formach swą dojrzałość. […] Sprawy i rzeczy obyte, otarte z wszelkiego uroku świeżości, pęcznieją sokami nowej treści. Dźwięk dobrze znanego wyrazu nabrzmiewa nowym znaczeniem. Nie należy szukać treści w tej przedziwnej książceTamże, s. 125 i 127.[8]. 

Choćby dla odszukania takich fragmentów – stworzonych przez niestety zapomniane nazwiska – warto sięgnąć po tę pozycję. Mnie po prostu takie uprawianie krytyki bardzo się podoba.

Zupełnie na uboczu chciałbym poruszyć jeszcze jedną, może mniej istotną kwestię. Książka jest bardzo nieporęczna, praca z nią jest dosyć trudna. Twarda oprawa w połączeniu z ponad pięciuset stronnicami nie ułatwia lektury. Warto, aby wydawnictwo przemyślało tę kwestię przy wydawaniu kolejnych pozycji Archiwum Schulzowskiego. Może warto zmniejszyć format książki albo zrezygnować z twardej oprawy?

Kończąc, należy pochwalić i docenić ogromną pracę wykonaną przez Piotra Sitkiewicza w ramach tego karkołomnego projektu. Redaktor, który oprócz potężnej, edytorskiej roboty, napisał również niezwykle istotny wstęp do tomu zatytułowany: Dyskursywizowanie Brunona Schulza. Tekst ten stanowi rodzaj mapy zawierającej przegląd omówionych pokrótce, najważniejszych kontekstów, w jakich można umieścić międzywojenną recepcję twórczości Schulza. To duża wartość dodana, skromny rozmiar tej rozprawki oraz jej słuszna skrótowość w żaden sposób nie ograniczają jednak lektury, nie narzucają własnej wizji twórczości geniusza z Drohobycza. 

 

Bruno Schulz w oczach współczesnych. Antologia tekstów krytycznych i publicystycznych z lat 1920–1939, redakcja i wstęp: P. Sitkiewicz, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2021.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Dariusz Żółtowski, Recepcja Schulza w międzywojniu, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 107

Przypisy

  1. Bruno Schulz w oczach współczesnych. Antologia tekstów krytycznych i publicystycznych z lat 1920–1939, redakcja i wstęp: P. Sitkiewicz, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2021, s. 509.
  2. Tamże, s. 507.
  3. Tamże, s. 508.
  4. Tamże, s. 505.
  5. Tamże, s. 492.
  6. Tamże, s. 17.
  7. Tamże.
  8. Tamże, s. 125 i 127.
  9. Według zapisków Menachema Kohna, członka Oneg Szabat.
  10. Według zapisków Hersza Wassera, członka Oneg Szabat.

Powiązane artykuły

11.03.2021

Nowy Napis Co Tydzień #091 / Rozmowa o teatrze pandemicznym

Zapraszamy do obejrzenia nagrania

– Próby na Zoomie sprawiły, że właściwie pracowaliśmy 12 godzin na dobę, bo każdy mógł się spotkać o konkretnej godzinie, nie było tego czasu pracy, więc tutaj dużo pojawiło się takich rzeczy, które myślę, że warto ciągle przemyśliwać i w kontekście pracy na scenie i w teatrze, ale też właśnie w tym poszukiwaniu innych form. I żałuję, tak jak mówiłam, że teatry nie podjęły tej rękawicy tylko poszły w tryb grania do pustej publiczności – mówi Mira Mańka.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Daria Kubisiak, Mira Mańka, Alicja Müller, Rozmowa o teatrze pandemicznym, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 91

Przypisy

  1. Bruno Schulz w oczach współczesnych. Antologia tekstów krytycznych i publicystycznych z lat 1920–1939, redakcja i wstęp: P. Sitkiewicz, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2021, s. 509.
  2. Tamże, s. 507.
  3. Tamże, s. 508.
  4. Tamże, s. 505.
  5. Tamże, s. 492.
  6. Tamże, s. 17.
  7. Tamże.
  8. Tamże, s. 125 i 127.
  9. Według zapisków Menachema Kohna, członka Oneg Szabat.
  10. Według zapisków Hersza Wassera, członka Oneg Szabat.

Powiązane artykuły

23.12.2020

Nowy Napis Co Tydzień #081 / Teksty z literackiej szuflady Leopolda Tyrmanda

Literackie notatniki, tak jak dzienniki czy listy, na ogół najdłużej zalegają w szufladach pisarzy. Mogłoby się wydawać, że przesądza to o ich drugorzędności względem twórczości ,,wysokogatunkowej”, tymczasem owe luźne notatki, wypiski i drobne szkice potrafią odsłonić po latach niewidoczne dotąd elementy pisarskiego warsztatu oraz rzucić świeże światło na osobę autora. Nie jest tajemnicą, że ostatnie dekady są czasem wzmożonej eksploracji marginaliów Leopolda Tyrmanda. Jego literacką szufladę opuściły niedawno między innymi listy do Sławomira Mrożka, a także rozmaite teksty rozproszone, włączane do różnych antologii i zbiorów (na przykład Opowiadania wszystkie, Tyrmand warszawski, Abecadło Tyrmanda; Wydawnictwo MG). W 2020 roku do tego grona dołączają szczęśliwie zachowane Zielone Notatniki, pisane przez autora Złego w latach 1949–1951. Tak jak wokół innych tekstów pisarza, tak i wokół nich, roztacza się pewna legenda: w 1967 roku wspomniane notatniki trafiły – wraz z innymi prywatnymi dokumentami – w ręce pracowników Służb Bezpieczeństwa. Konfiskatą zostały wówczas objęte między innymi wizytówki Tyrmanda, kartki pocztowe, zapisane po brzegi kalendarzyki i adresowniki, egzemplarze paryskiej ,,Kultury” oraz listy autora do Barbary Hoff. Dwa niepozorne zeszyciki, będące częścią owego zbioru, stały się podstawą wydanej w tym roku książki. Do druku podał ją Dariusz Pachocki, który przy jej opracowaniu wykonał godną docenienia, solidną robotę filologiczną, edytorską i historyczną. Tekst główny uzupełniły efektowne fotokopie obu zeszytów oraz zdjęcia pisarza z początku lat 60.

Prześwietlona zielenią szata graficzna edycji zdaje się zapowiadać coś zagadkowego i niesamowitego zarazem. Zielone notatniki okazują się po połowie literackim brulionem oraz prywatnym archiwum pisarza. Załączone fotokopie ukazują całe stronice wyklejone starannie wycinkami z prasy; przypominają one archiwalne gabloty, ilustrujące punkty zapalne wyobraźni Tyrmanda oraz kierunki jego artystycznych i intelektualnych poszukiwań. Tematami stale nawracającymi w notatnikach są: humanizm, etos literacki i dziennikarski, prawda, piękno i wolność, polityka, marksizm, miłość i kobiety. Zgromadzone zapiski i wycinki dają zarazem pojęcie o warsztacie literackim autora Złego oraz jego strategiach pisarskich. Jedną z nich otrzymujemy jak na tacy: „Koncepcja: poddawanie ciągle wątków filozoficznych zasadniczych do [zdarzeń?] i rozmów” – strategia znana, dopowiedzmy, chociażby z Człowieka bez właściwości Roberta Musila. Notatniki są zarazem świadectwem cierpliwego gromadzenia przez autora rudy słownej do przyszłych utworów ,,wysokogatunkowych”. W prezentowanej edycji znajdujemy fragmenty, które miały stać się podstawą planowanych, choć nigdy nieukończonych książek (przede wszystkim drugiego tomu Wędrówek i myśli porucznika Stukułki), jak i takie, które po przeróbce trafiły do wydanych później powieści i Dziennika 1954. Do drugiej z tych grup należy choćby notatka na temat istoty elegancji:

Elegancja to: schludność + prostota + dobry gatunek + wdzięk + oryginalność i nieuleganie wpływom mody. Ludzie eleganccy są producentami mody, a nie jej konsumentami. Najistotniejszą zaś cechą elegancji jest harmonia z epoką; lecz nie poprzez rozpłyniecie się w jej ogólnym charakterze, ale jako barwna, właściwie umiejscowiona plama

Jakże znajomo brzmią te słowa w kontekście jednego z chętnie cytowanych fragmentów Złego:

Przeciętny warszawiak – pisze w utworze Tyrmand – lubi to, co modne, nigdy natomiast nie zastanawia się nad tym, co ładne, nie rozważa swych upodobań, nie posiada własnych skłonności ku temu czy innemu przedmiotowi, takiemu czy innemu krojowi ubrania, tej czy innej barwie. Dlatego właśnie ginie w modnym tłumie. Albowiem ogromnej większości warszawiaków obca jest ta prosta prawda, że elegancja to nie to samo, co kosztowne naśladownictwo bieżącej mody, że elegancja to własne sympatie, uwydatnione w dobrze dobranym do własnej osoby ubraniu.

Zebrane w tomie materiały oraz szkice prozatorskie okazują się cennym źródłem wiedzy w kontekście badań nad spuścizną oraz biografią Tyrmanda; w tym drugim kontekście – jak zauważa Pachocki we wstępie – na uwagę zasługują wszystkie zarekwirowane dokumenty, wykorzystane dotychczas w niewielkim stopniu przez badaczy. Patrząc od strony literaturoznawczej, nie sposób przegapić, że w omawianej książce znajdują potwierdzenie pewne tezy dobrze znane tyrmandologom, jak choćby ta, mówiąca o polifoniczności utworów pisarza i zachodzącej w nich indywidualizacji postaci przez mowę. Dużą część Zielonych notatników stanowią właśnie wypowiedzi i sądy na różne tematy, jakby gotowe do włożenia ich w usta jakiegoś drugo- lub trzecioplanowego bohatera. Niektóre z nich okazują się same w sobie celnymi aforyzmami tudzież przypowieściami o człowieku i nieprzewidywalnych czasach, które przeminęły:

Czy wódka niszczy majątek i zabiera pieniądze? Dwóch braci, dworek i demokracja w latach dwudziestych. Jeden brat oszczędzał, a drugi pił. Jak przyszły nowe pieniądze, to ten, który pił, sprzedał puste butelki, zajmujące cały strych i miał więcej pieniędzy od tego, który oszczędzał

W zestawieniu z późniejszymi eseistycznymi fragmentami Złego rozbudowane aforyzmy lub też mikro-eseje z Zielonych notatników są wprawdzie tylko drobnymi szkicami, lecz już na pierwszy rzut oka widać, że wiele z nich wyszło spod pióra mistrza:

W każdym systemie filozoficznym, stworzonym przez człowieka, słowami najczęstszymi są nie: „Bóg”, „duch”, „materia”, „rozum”, „wola”, „zło”, „dobro”, „mądrość”, „prawda”, „sprawiedliwość”, „piękno” – lecz słowa: „ale”, ,,niemniej jednak”, „mimo to”. W ten sposób okazuje się zawsze w ostatecznym wyniku, że zacietrzewieni materialiści zgadzają się z istnieniem ducha, rozgorączkowani spirytualiści dostrzegają w końcu materię, a wszechwiedzący pozytywiści przystają na niepoznawalne 

Dziennikarz nie powinien za dużo umieć, gdyż wtedy staje się pedantyczny; nie powinien także za dużo wiedzieć, gdyż wtedy roztapia się w szczegółach i staje się nudny. Natomiast całym wdziękiem jego jest umieć się mylić w sposób interesujący. Tylko wtedy jest naprawdę wielkim pasjonującym dziennikarzem.

Osobny rozdział książki tworzą opinie, aforyzmy i mikro-eseje na temat kobiet i miłości. O ile niepochlebne (i często krzywdzące) passusy o płci pięknej, które przedstawia tu Tyrmand, pojawiały się już na kartach jego powieści, o tyle pewne zaskoczenie budzą zawarte w tomie diagnozy, mówiące o wzajemnej obcości w relacjach damsko-męskich czy też złudności mitu ,,miłości po sam grób”. Na marginesie warto dodać, że nieoczekiwanym sprzymierzeńcem pisarza na tym polu byłby późniejszy pisarz i reżyser Andrzej Żuławski, w którego twórczości kobiety często dominowały nad słabymi mężczyznami; w słynnej Szamance mężczyzna jest stopniowo destruowany przez kobietę, a w końcu – w dosłownie drastycznej scenie – zabity przez nią i pożarty. Szkice o miłości i kobietach z Zielonych notatników przypominają niekiedy fragmenty współczesnych podręczników do maskulinizmu:

Zastanówcie się, a przyznacie mi rację; poszukajcie dobrze w myślach, a przekonacie się, że tak jest. Kiedy mężczyzna odchodzi od kobiety, zostawia kobietę – mówi się wtedy z reguły wśród znajomych, że jest łajdak, zaś o niej, że jest biedna, godna współczucia, skrzywdzona. Kiedy kobieta odchodzi od mężczyzny, zostawia mężczyznę – mówi się wtedy z reguły wśród znajomych, że jest energiczna, przedsiębiorcza, samodzielna, a o nim, że jest frajer, pacan, fujara. Dlaczego? Na tym polega perfidia solidarności świata z kobietą, ukształtowana podstępnie w ciągu stuleci przez kobiety

Krzywda kobiety? Cóż za mit!… O ileż więcej jest na świecie skrzywdzonych mężczyzn.

Notatki o takim wydźwięku do pewnego stopnia ugruntowują istniejący już obraz Tyrmanda-mizoginisty. Przy ich lekturze nie wolno jednak zapominać, że są dziełem świeżo upieczonego trzydziestolatka (urodzonego w 1920 roku), doświadczonego co najwyżej paroma miłosnymi rozczarowaniami. Późniejsza proza autora obfituje zresztą w świadectwa miłosnych spełnień (obok zawodów) oraz próby empatycznego przeniknięcia drugiej osoby.

Tak czy inaczej Zielone notatniki stanowią dobry punkt wyjścia do przyjrzenia się późniejszej prozie Tyrmanda, w której poruszone tu wątki pojawiają się powtórnie i ukazują w szerszych perspektywach kulturowych, społeczno-politycznych i artystycznych. Notatniki w interesujący sposób odsłaniają kulisy warsztatu literackiego autora Złego i dokumentują jego drobiazgowość w przygotowywaniu materiału faktograficznego i literackiego do planowanych utworów. Zapiski, które w nich znajdujemy, nie sprawiają jednak, że Tyrmand przestaje być dla nas zagadką, jak wyraził się o nim jeden z badaczy, przeciwnie, jego postać rozbudza ciekawość. A w jego literackich szufladach, jak i w znanych już utworach z pewnością pozostaje jeszcze wiele do odkrycia. 

 

L. Tyrmand, Zielone notatniki, Wydawnictwo MG, 2020.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Piotr Prachnio, Teksty z literackiej szuflady Leopolda Tyrmanda, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 81

Przypisy

  1. Bruno Schulz w oczach współczesnych. Antologia tekstów krytycznych i publicystycznych z lat 1920–1939, redakcja i wstęp: P. Sitkiewicz, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2021, s. 509.
  2. Tamże, s. 507.
  3. Tamże, s. 508.
  4. Tamże, s. 505.
  5. Tamże, s. 492.
  6. Tamże, s. 17.
  7. Tamże.
  8. Tamże, s. 125 i 127.
  9. Według zapisków Menachema Kohna, członka Oneg Szabat.
  10. Według zapisków Hersza Wassera, członka Oneg Szabat.

Powiązane artykuły

12.03.2020

Nowy Napis Co Tydzień #040 / Tolle lege, tolle lege

Teraz, gdy wpatruję się w okładkę Archiwum Ringelbluma. Antologia, czuję niemoc. Słowa, na ogół posłuszne, uchylają się od swoich obowiązków. Nie wiem, jak napisać o tej książce, gdy samo określenie „książka” jest niewystarczające. Już prędzej „dzieło”, „biblioteka”. Nawet funkcjonująca nazwa „archiwum” wydaje mi się niezbyt pojemna. Może raczej „świat” – zamknięty przymusowo okładkami, które nie są w stanie go objąć.

Przeczytać świat

Przypomnijmy, że Archiwum Ringelbluma początek swój bierze z prywatnych notatek Emanuela Ringelbluma, młodego historyka i społecznika. Już we wrześniu 1939 roku prowadzi zapiski, w których rejestruje rzeczywistość okupowanych ziem polskich. Zdaje sobie sprawę, że jego pojedynczy głos jest niewystarczający. Być może szuka też metody, w jaki sposób opisać polifoniczność doświadczenia wojny. Dopiero kilka miesięcy później rozwiązanie ziści się. 16 listopada 1940 roku zostaną oficjalnie zamknięte granice getta warszawskiego. Będzie to największe getto w okupowanej przez Niemców Europie. Za jego murami znajdzie się w szczytowym momencie – latem 1941 roku – 460 tysięcy ludzi.

W maju 1940 uważałem za celowe nadać tej nader ważnej pracy charakter społeczny. Dobrałem odpowiednich ludzi i dzięki temu praca rozwinęła się we właściwym kierunku i prowadzona była we właściwym zakresie, napisał Emanuel Ringelblum.

„Odpowiedni ludzie” spotkali się na zebraniu założycielskim, które odbyło się jesienią 1940 roku (5 październikaWedług zapisków Menachema Kohna, członka Oneg Szabat.[1] lub 22 listopadaWedług zapisków Hersza Wassera, członka Oneg Szabat.[2] – w datowaniu zachodzą rozbieżności). Ustalono wtedy założenia projektu dokumentacyjno-archiwalnego: opisać świat sztucznie stworzony i jego relacje ze światem zagrabionym. Opisać świat, czyż nie zuchwałe to zadanie? Jeden człowiek nie jest w stanie tego dokonać, nadto jeden gatunek literacki tego nie obejmie. Zespół Ringelbluma wyszedł naprzeciw niespotykanemu dotąd doświadczeniu – nie tylko wojny, ale również całej gamy postaw po obydwu stronach muru getta – i musiał znaleźć odpowiednie słowa, aby opisać świat, który na ich oczach zarazem, właśnie ulegał zniszczeniu, jak i ten, który powstawał na gruzach starego. W tym celu otworzył się na wielość doświadczeń i wielość głosów. Oprócz typowych rejestratorów zmian, czyli historyków, tak samo ważni stali się przedstawiciele różnych profesji: adwokat, rabin, pisarz, poeta, wychowawca. Grupa przyjęła nazwę Oneg Szabat, czyli Radość Soboty od terminu spotkań. Od tej pory nie mówili o sobie inaczej jak „zakon braci” czy „wspólnota braterska”. Nazwy te podkreślały wyjątkową atmosferę, która połączyła ludzi z różnych środowisk, często przeciwników politycznych. Wszyscy byli świadomi tego, że dokonują rzeczy wielkich, rzeczy niepowtarzalnych. Dawid Graber, uczestnicząc w zakopaniu części pierwszej zbioru Archiwum Ringelbluma, zdążył jeszcze dopisać w swoim testamencie: „Chciałbym dożyć jeszcze momentu, kiedy będzie można wykopać ten wielki skarb i wykrzyczeć prawdę. […] Niech ten skarb dostanie się w dobre ręce, niech dożyje lepszych czasów, niech zaalarmuje świat o tym, co się stało w 20 wieku”. Ostatnie słowa ukrywających Archiwum Ringelbluma podkreślają dwie rzeczy: doniosłość chwili i poczucie szczęścia. Jest tym bardziej niezwykłe, że ukrycie miało miejsce 3 sierpnia 1942 roku, czyli w samym oku cyklonu jakim była Wielka Akcja Likwidacyjna (22 lipca–21 września 1942 roku), gdy w getcie odbywają się blokady ulic i domów, aby dostarczyć ludzi na Umschlagplatz. Chaos, przerażenie, bezradność – wszystko to czytelnik znajdzie w antologii. Ale szczęście i poczucie doniosłości zamiast zezwierzającego wręcz strachu? Co czyni Archiwum Ringelbluma takim wyjątkowym?

Skarb na dnie morza ruin

Zapisywanie życia, ale także i umierania getta, wymagało różnorodności. Różnorodność materiału pisarskiego – kartki w kratkę, odwroty pism urzędowych, szary papier, ołówek, niebieski czy czarny atrament – odpowiada różnorodności literackiej, mamy tu bowiem do czynienia z listami, grypsami, opowiadaniami, relacjami, ankietami, esejami, artykułami, poezją, testamentami, dokumentami urzędowymi, diariuszami. A do tego dochodzą artefakty codzienności: rysunki, bilet komunikacji miejskiej z okupowanej Warszawy, zdjęcia, czy też papierek po cukierku wyprodukowanym w warszawskim getcie. Mówiąc najprościej: by opisać świat, włożono świat w Archiwum Ringelbluma. Nie jest to bynajmniej śmietnik ani chaotyczne łapu-capu. Przeciwnie, wszystkiemu patronuje jeden główny cel: dokumentowanie zbrodni hitlerowskich dokonanych na Żydach zamieszkujących okupowane tereny Polski. Dlatego też nazwa „archiwum” wydaje się niewystarczająca. Może „projekt” byłby właściwszy?

Druga sprawa to całkowita konspiracja. Tworzenie Archiwum udało się do samego końca utrzymać w tajemnicy zarówno przed Niemcami, jak również przed Judenratem. Podobne „archiwalne projekty” powstały również w gettach białostockim, wileńskim i kowieńskim, jednak na ich tle warszawskie zdecydowanie się wyróżnia. Decyduje o tym: czas (na przykład białostockie archiwum działało pięć miesięcy, a warszawskie ponad dwa lata), dobór fachowych współpracowników, głównie archiwistów i historyków, a także stopień konspiracji (kowieńskie archiwum współpracowało z Judenratem, zaś w getcie łódzkim Chaim Rumkowski powołał oficjalnie zespół do przygotowania kroniki Litzmannstadt – powstały dokument jest jawny i tajny zarazem: mając zgodę na istnienie rejestrował wydarzenia, których Niemcy z pewnością by sobie nie życzyli).

Najważniejsi jednak w całym projekcie byli ludzie. I choć Jacek Leociak w wyczerpującym wstępie do antologii przybliża ścisłe grono grupy Oneg Szabat, to trzeba zauważyć, że poza znanymi z imienia i nazwiska są jeszcze osoby anonimowe. Ich wkład w powstanie Archiwum Ringelbluma jest nie do przecenienia. Byli to kopiści, ci, którzy udzielali miejsca do wysłuchania relacji lub kontaktowali ze sobą ludzi – to wszystko w sytuacji życia w getcie ma rangę walki z prześladowcą. Wspomniałem o „rejestratorach zmian”, czyli profesjach wyczulonych na zapisywanie doświadczenia powstania, życia i zagłady getta, ale żadna profesja nie jest w stanie zastąpić świadka. Świadek to ten, który zaświadcza, czyli potwierdza: widziałem, to prawda. Dlatego oprócz fachowców od nazywania zmiennej rzeczywistości (owi, według Ringelbluma, „odpowiedni ludzie”) tak samo, jeśli nie bardziej, ważni są ci, którzy znaleźli się w miejscu, które nigdy nie powinno powstać.

Gdzieś tam, za murami, życie toczyło się… No właśnie, jak? W tym momencie zbieranie głosów o kolejnych etapach Zagłady (Co się dzieje z „przesiedlonymi”? Czym są te obozy, gdzie zabija się gazem/parą/prądem, bo pogłoski są niewyraźne) zwyczajnie przebijało izolację ciszy i blokadę informacji. Relacja Jakuba Krzepickiego, który uciekł z Treblinki, jest pod tym względem znamienna: jak nazwać to, co się widziało, ale w co nie chce uwierzyć istniejący do tej pory system wartości? Trzeba mówić najwierniej jak to tylko możliwe, choć słowa są twarde jak kamienie i mają smak popiołu. Trzeba mówić i nie można zamilknąć – gdzieś tu znajduje się wyjaśnienie podniosłości i poczucia szczęścia, o których wspominał cytowany na początku Dawid Graber. Dawanie świadectwa ma wymiar religijny. W Księdze Kapłańskiej czytamy, że ciężko grzeszy ten, kto „mogąc zaświadczyć o przestępstwie, które widział lub znał, nie czyni tego” (Kpł 5, 1). Świadek to inaczej bohater; to ten, który swoją postawą naraża się na niebezpieczeństwo. Świadczenie jest wpisane w Biblię, to wręcz biblijny wzorzec zachowania wielu postaci (Jonasz jest posłany do króla Niniwy, Mojżesz staje przed faraonem, trzej młodzieńcy w piecu ognistym). Szeroki zespół Oneg Szabat zdaje się wypełniać, powtarzać biblijne role. Zachowując ślad życia żydowskiego, rejestrując jego nieubłagalny koniec, stają się świadkami, a to może oznaczać również męczeństwo. Wydaje mi się, że gdy pojawią się głosy o „idących na rzeź”, to odpowiedzią będzie nie tylko powstanie w getcie warszawskim z 1943 roku, ale również Oneg Szabat. Z tego mogła właśnie wypływać postawa Dawida Grabera: nie jestem bierny, zapisuję świat. A to się czyta: ratuję świat.

Lektura cudu

Piszę tak dużo o historii, ponieważ jest ona nierozerwalnie związana z Archiwum Ringelbluma. Ale to również historia będzie nieustannie tworzyć ten „projekt”. Ostatni dokument wchodzący w skład Archiwum Ringelbluma nosi datę 1 lutego 1943 roku, nie ma więc dokumentów z powstania, które wybuchło w kwietniu. Zbiór prac Oneg Szabat został  ukryty w piwnicy budynku przy ul. Nowolipki 68, cześć pierwsza w sierpniu 1942 roku, druga w lutym 1943 roku. Trzeciej… nigdy nie odnaleziono; z czasem nabrała ona legendarnego znaczenia, a część historyków zastanawia się, czy rzeczywiście istniała. Przetrwanie Archiwum Ringelbluma i uratowanie tekstów przed nazistowskimi Niemcami, a później także przed niszczycielskim działaniem wody i ziemi, a wreszcie jego mozolne odczytanie, urasta do rangi cudu. Należy teraz zadać pytanie, które dla znaczenia literackości Archiwum Ringelbluma jest zasadnicze: kiedy w ogóle powstaje ten zbiór? Raczej wydobycie z morza gruzów, jakim stała się powojenna Warszawa, a zwłaszcza teren dawnego getta, gdzie topografia terenu w zasadzie przestała istnieć, stwarza to, co dziś nazywamy Archiwum Ringelbluma. Odnalezienie zbioru pism w 1946 i 1950 roku dało historykom tekst frapujący: pulpę słowno-wodną, gdzie papier z papierem łączył się zatracając swoją odrębność, gdzie woda, rdza, krew, zabrudzenia zdawały się robić didaskalia. Archiwum stało się dziełem nagim, otwartym na przyjęcie formy. I znowu, dla znaczenia literackości, trzeba zauważyć dwie rzeczy. Po pierwsze: Archiwum Ringelbluma przez swoich twórców nigdy nie zostało zakończone. Ten „projekt” został nagle przerwany, a być może (nie)istniejąca trzecia część, stale będzie o tym przypominać. Po drugie: postać pod jaką dziś znamy prace Oneg Szabat zostały nakreślone przez historyków, którzy tak obszerny materiał zaczęli dzielić na tomy tematyczne. Część dokumentów została bezpowrotnie utracona: uległa zbutwieniu lub woda zmyła atrament. Kolejne prace historyków pozwoliły rozpoznać autorstwo dotychczasowych anonimowych tekstów, połączyć oderwane od siebie kartki w sensowną całość. Wraz z odkrywaniem tożsamości autorów, z odkrywaniem autorstwa tekstów, wreszcie ich wzajemnej korelacji, zmieniać się będzie układ Archiwum Ringelbluma. Niedokończony „projekt” staje się dziełem wciąż otwartym dla czytelnika.

No właśnie, czytelnik

Dzisiaj Archiwum Ringelbluma to 38 tomów wydanych przez Żydowski Instytut Historyczny. Kopalnia wiedzy dla historyków. Ale czy to dzieło było przeznaczone tylko dla nich? Marta Janczewska i Jacek Leociak podjęli się trudu, aby z bogatego zbioru konspiracyjnego archiwum getta stworzyć antologię (a więc w jakiś sposób ponownie zreinterpretowali archiwum getta warszawskiego), która będzie przystępna dla współczesnego odbiorcy. Na blisko 1000 stronach posegregowano teksty w trzy duże grupy: literaturę dokumentu osobistego, w której zamieszczono dzienniki, relacje, testamenty, odpowiedzi na ankiety, listy, druga część to teksty literackie, czyli poezja, proza, trzecia zaś to teksty religijne. Całość ułożono w sposób chronologiczny. Widać wyraźnie zamysł edukacyjny autorów antologii. Nawet ktoś niezaznajomiony z historią okupacji, czy funkcjonowaniem getta, może wejść w ten świat i zrozumieć rządzące nim mechanizmy. Jednak zaraz obok poznania, liczą się jeszcze emocje. Janczewska i Leociak ułożyli teksty również w sposób wzrastającego napięcia. Atmosfera zagęszcza się. Wraz z obywatelami polskimi pochodzenia żydowskiego obserwujemy wybuch wojny, staramy się znaleźć odpowiednie słowa, liczymy zabitych po bombardowaniach. W getcie obserwujemy – raz jako wychowawca dzieci, innym razem jako matka lub intelektualista – skutki izolacji, narastający głód. Do tego dochodzi chaos informacyjny: rozporządzenia Niemców następują po sobie zbyt szybko. Czarny humor, który jeszcze ratował resztki rozsądku, teraz pociąga w otchłań szaleństwa. Czyżby przesiedlenie, którym naziści tak kuszą, było naprawdę dobrym rozwiązaniem? Jednak wieści, które przynoszą uciekinierzy z Treblinki, z Chełmna są tak przerażające, że aż niewiarygodne… Układ zaproponowany przez Janczewską i Leociaka sprawia, że od lektury trudno się oderwać. Głosy łączą się, dokumenty zazębiają, książka ma swój nurt, który porywa czytającego. Czytanie nieprzerwane, ciągłe nie ma tu sensu: to nie jest lektura na kilka dni z rzędu. Raczej należy dawkować opisy z miasta śmierci. Najważniejszy cel został jednak osiągnięty: archiwum się czyta, a takiego efektu chcieliby zarówno twórcy antologii, jak i twórcy samego Archiwum Ringelbluma.

Chwyć i czytaj

Tysiąc stron, kilkudziesięciu autorów, wielka różnorodność gatunków – nie sposób nad wszystkim się zatrzymać. Jak zresztą zestawić obok siebie karteczki wyrzucone z pociągu przez jadących do Treblinki z zapisanymi modlitwami rabinów? Przepaść poziomów literackich jest przecież kolosalna. Tym, co je łączy to uchwycenie grozy. Ono jest jednakie. Przedzierając się przez ulice getta wraz z jego narratorami, można jedynie zasygnalizować kilka rzeczy. Z pewnością „Podanie” Janusza Korczaka jest dokumentem, który pokazuje olbrzymią siłę oraz oryginalność tej postaci. „Jako organizator zupełnie nie umiem być szefem” – pisze, starając się o posadę wychowawcy w internacie.

Przeszkadzały mi bardzo i tu, i w wielu innych sprawach krótkowzroczność i zupełny brak pamięci wzrokowej. Starcza dalekowzroczność wyrównywała pierwszą wadę, druga wzmogła się. Ma to i swoją dobrą stronę; nie poznając ludzi, skupiam uwagę na sprawie, nie uprzedzam się, nie przechowuję uraz.

Wielkie wrażenie robią relacje uciekinierów z obozów zagłady. O Jakubie Krzepickim już wspomniałem, warto zatem przyjrzeć się Dziennikowi Racheli Auerbach, gdzie wspomina Abrahama Braxmeiera, byłego więźnia Dachau. Choć jest otoczony opieką, warunki życia w getcie są nieubłagane. „Człowiek – żywy dokument, człowiek, który wyszedł żywcem «stamtąd» […] – ten człowiek akurat nie wytrzymać ma naszego systemu pomocy”. Ironia, rozpacz, bezsilność… Trudno przejść obojętnie wobec krótkich fragmentów niezwykle lekkiej, niemal malarskiej prozy Josefa Kirmana. W jednym z tekstów opisuje uczucia bohatera, gdy ten spogląda na gołębie. Zazdrości im wolności, swobodnego przelotu tam i z powrotem ponad murami. Jeśli one mogą latać, jest nadzieja – zdaje się mówić Kirman. Z czasem jednak te pozytywne odczucia na widok ptaków zamieniają się w nienawiść, gdy dostrzega, że gołębie są karmione okruszkami chleba przez żołnierzy niemieckich, podczas gdy za murami getta ludzie za te okruszki byliby w stanie zrobić wszystko. Podrywające się do lotu ponad zamkniętą dzielnicą żydowską, stają się symbolem drwiny z Żydów. Być może najbardziej frapująco brzmią te utwory, które zmierzają w stronę historiozofii, medytacji nad losem wpisanym w wielowiekową historię Żydów. Icchak Berensztein pisze:

Kim jesteśmy? Pokolenie, które stoi oko w oko ze śmiercią i zagładą. Pokolenie, które prowadzą w ogień. […] Nasze pokolenie – pokolenie, które widziało wielkie odkrycia, które przeżyło całą żydowską historię, doświadczenia wszystkich pokoleń. […] Jesteśmy pokoleniem, które pozostawszy przy życiu, pozbawione zostało tych najbardziej oświeconych i rozumnych. Naród bez aniołów.

W innym zaś miejscu odczytuje los zamkniętych w getcie przez pryzmat opowieści z Księgi Rodzaju. „Taki rozkaz wydał Bóg i taki rozkaz wydał los. Po raz drugi jego wolą zostaliśmy wygnani z raju. Tym razem zaś Bóg zabronił nam jeść owoce z drzewa życia i kazał nam rozkoszować się owocami z drzewa wiedzy i poznania dobra i zła”. W ten sposób getto staje się nie tyle ogrodem rajskim, co ogrodem koncentracyjnym.

Teraz, gdy antologia zaproponowana przez Martę Janczewską i Jacka Leociaka w pewien sposób zdefiniowała raz jeszcze Archiwum Ringelbluma, w sposób samoistny narzuca się jeszcze jedna możliwość czytania konspiracyjnego archiwum getta warszawskiego. Byłoby to czytanie poprzez tematy. A tych dokonania Oneg Szabat dostarczają w bród: głód, pamiątkowe selfie żołnierzy niemieckich na tle tragedii getta, Bóg, relacje uciekinierów z obozów zagłady, miłość i seks, dzieci i rodzice. To tylko kilka z najbardziej oczywistych. Mniejsze, chudsze tomy antologii Archiwum Ringelbluma, przy zachowaniu swej literackości, mogłyby być ciekawym przedsięwzięciem. Na swój sposób realizuje to Piotr Cywiński, dyrektor Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau, który układa pasjonujące antologie w ramach serii Miejsca prawdy. Do tej pory ukazały się między innymi: Sny obozowe w pamięci ocalałych z Auschwitz, jak również Rampa w pamięci Żydów deportowanych do Auschwitz.

Antologia konspiracyjnego getta warszawskiego ułożona przez Janczewską i Leociaka pomogła dzisiaj niejako wydobyć ten tekst jeszcze raz, tym razem z rąk historyków i badaczy. I zwrócona została nam, zwykłym czytelnikom. Archiwum Ringelbluma wydane w prestiżowej serii „Biblioteki Narodowej” powtarza podobną myśl, która przyświecała Oneg Szabat: czytam, to znaczy ratuję od zapomnienia.

Archiwum Ringelbluma. Antologia, oprac. M. Janczewska, J. Leociak, wstęp J. Leociak, Ossolineum, seria: Biblioteka Narodowa, Wrocław 2019.

Okładka książki "Archiwum Ringelbluma"

 

Zachęcamy do odwiedzenia bloga Marcina Cieleckiego:  https://marcincielecki.wordpress.com/

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Tolle lege, tolle lege, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 40

Przypisy

  1. Bruno Schulz w oczach współczesnych. Antologia tekstów krytycznych i publicystycznych z lat 1920–1939, redakcja i wstęp: P. Sitkiewicz, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2021, s. 509.
  2. Tamże, s. 507.
  3. Tamże, s. 508.
  4. Tamże, s. 505.
  5. Tamże, s. 492.
  6. Tamże, s. 17.
  7. Tamże.
  8. Tamże, s. 125 i 127.
  9. Według zapisków Menachema Kohna, członka Oneg Szabat.
  10. Według zapisków Hersza Wassera, członka Oneg Szabat.

Powiązane artykuły

Loading...