21.01.2021

Nowy Napis Co Tydzień #084 / Nie wejść na beczkę

Marek Edelman, Bundestag, rok 2002:

Przyjechałem tutaj zobaczyć, co macie w głowach. Dlaczego nie pytacie mnie, czy was nienawidzę? Może jesteście tacy uprzejmi, gdyż macie wątpliwości co do roli, jaką odegrali wasi dziadkowie w tamtych wydarzeniach? Wielu z was do mnie przyjeżdża, żebym ich rozgrzeszył albo powiedział, jak żyć. To wam powiem: nie tylko nie wolno strzelać, ale i nie wolno być biernym. Trzeba stanąć po stronie słabszego. Wtedy będziecie w porządku ze sobą, wtedy będą inne Niemcy.

Trzeba to zobaczyć oczami wyobraźni. On ma wtedy 83 lata, a oni są od niego młodsi. Mogliby być jego synami, nawet wnukami. Zatem, co robi Marek Edelman? Rzuca im, czyli nam wszystkim, wyzwanie.

Wściekły byk

Istnieje pokusa, pewnie zbyt łatwa i pewnie sam jej ulegnę w trakcie pisania, aby poskładać biografię Marka Edelmana ze słów i czynów. Edelman był świetnym rozmówcą – nie dlatego, że potrafił snuć wielogodzinne gawędy, ale dlatego, że mówił krótko, dosadnie. Zaczepnie. Momentami przypomina roztańczonego boksera na ringu, który kłuje przeciwnika lewym prostym, odskakuje i cedzi przez zęby: i co mi zrobisz? Można podziwiać krótkie zdania, niemal lakoniczne opisy, którymi posługiwał się Marek Edelman. Można studiować je do zapomnienia o sobie, cedzić słowa i doszukiwać się rytmu. I piszę to bez ironii, bowiem przepaście bólu i cierpienia, bohaterstwa i zaszczucia, walki i bezradności są przez niego spenetrowane, jak przez mało kogo. Zdawał sobie z tego sprawę sam Edelman, który od czasu do czasu rzucał w swoich rozmówców nokautującą prawdę, którą załatwiał wszystko: nic nie rozumiesz, głupi jesteś, daj mi spokój. Trudno się z takim rozmówcą dyskutuje, ale w rozmowach z Edelmanem nie o dyskusję chodziło. Dyskutować mogliby równorzędni partnerzy, a takiego rozmówcy przywódca powstania w getcie warszawskim nie miał. Ci, z którymi mógłby brać się za bary, jak Icchak „Antek” Cukierman, nie mogli się z nim dogadać. Zapiekli w swoich wspomnieniach, w wieloletnich urazach, ale i traumach (do tego wrócę jeszcze dalej), nadawali monologi. Coraz bardziej zjadliwe, a w rzeczywistości zapewne należałoby odczytać je jako mocniej wołające o pomoc. Świetna pod tym względem jest scena, gdy do Edelmana w 1995 roku przybywa Symcha Rotem, czyli Szymche „Kazik” Ratajzer. „Są pewne wydarzenia w naszej wspólnej przeszłości, o których nie wiem nic do dziś […] A ja chciałbym po prostu wyjaśnić parę spraw”. I w tej rozmowie Marek Edelman podnosi wysoko gardę: robi uniki, zwody, a wreszcie przyparty do ringowych lin, zaczyna klinczować przeciwnika. Klinczowanie w ringu to wyraz bezradności; to przytrzymanie przeciwnika i sposób na przetrzymanie kryzysu w walce. Ratajzer jest idealnym przeciwnikiem dla Edelmana. Łączy ich wspólnota doświadczeń wojennych, zatem są na tym samym poziomie zrozumienia. Ale jest jeszcze coś, co może umknąć czytelnikowi: to przewaga, którą ma Ratajzer nad Edelmanem. „Kazik” jest tym, który kanałami wyprowadził ostatnich bojowników getta warszawskiego. Ostatnich, czyli Marka Edelmana też. Największą przewagą nie jest jednak wypominanie tego faktu, ale to, że Ratajzer staje na ringu Edelmanem i zdaje się mówić: ja nie chcę walczyć, ja chcę zrozumieć. W rzeczywistości, przy takiej postawie „Kazika”, Edelman zaczyna walczyć ze sobą samym… Fascynująca jest ta rozmowa, jakby zderzenia dwóch przeciwstawnych światów, choć doświadczyli tego samego piekła. Zupełnie jakby Edelman spotkał swój negatyw, wobec którego stanął bezbronny. Jak bowiem walczyć z samym sobą?

Nie rządziła tu miłość

Najciekawszy jest Edelman nie w tym, co mówi i nie w tym, co robi, ale w tym, co przemilcza. Można mieć tylko delikatny zarzut do Witolda Beresia i Krzysztofa Burnetki, że nie poszli w te zaułki, które Edelman co prawda pokazał, ale szybko odwrócił od nich uwagę. I myślę – a nigdy Edelmana nie spotkałem i pozostaje on dla mnie postacią z książek i filmów – że jestem w stanie ich zrozumieć: Edelman to strażnik pamięci, Edelman to świadek piekła, Edelman to znakomity lekarz. Przy nim każdy był zaczarowany i onieśmielony, każdy czuł się onieśmielony i zdruzgotany zarazem. To nie Bereś i Burnetko prowadzą wywiad z Edelmanem, to Edelman prowadzi rozmowę z nimi. I z każdym innym. Wznowienie Marek Edelman. Życie. Do końca to w sumie trzecie już wydanie. Ukazało się w dziesiątą rocznicę śmierci Docenta z Łodzi. I być może to właśnie ta odległość czasu sprawia, że łatwiej rozmawiać z Edelmanem, łatwiej go słuchać. Pisanie biografii Marka Edelmana to musi być zadanie zarówno niesamowicie łatwe, jak i niesamowicie trudne. Niesamowicie łatwe, bowiem Edelman był tak ciekawy, że istnieje znaczna liczba filmów i wywiadów, z których można czerpać informacje na jego temat. Nikt ze współczesnych nie był (bo przecież nie mógł) w getcie warszawskim, dlatego należy po prostu słuchać Edelmana i pisać. Czasem oznacza to nawet: przepisywać Edelmana, bo Edelman opowiada się sam. Z drugiej strony Edelman prowadzi rozmówców tam, gdzie chce. Oślepia swoimi słowami, obezwładnia swoją opowieścią. I żeby było jasne: ja też daję się prowadzić tym słowom, też znajduję się pod władaniem tych opowieści. Czy teraz, ponad dekadę od śmierci Docenta z Łodzi, gdy trzymamy w rękach kolejne już wydanie książki Witolda Beresia i Krzysztofa Brunetki, łatwiej usłyszeć to, co jest poza słowami, a raczej między słowami Edelmana? Czy łatwiej jest wysłuchać tego, czego nam nie mówi?

Witold Bereś i Krzysztof Burnetko napisali biografię, która wciąż, po dekadzie od śmierci Marka Edelmana, trzyma czytelnika w napięciu. Ich biografia zmaga się z wyzwaniami opisu osoby, której życiorysem można by obdarzyć kilka osób. Jednocześnie próbują też uciec od nazbyt łatwej chronologii losów Edelmana: życie przed murem i życie po murze. Siłą rzeczy część poświęcona życiu pod okupacją niemiecką, historia getta warszawskiego, jego walki i powstania warszawskiego jest najobszerniejsza. I choć proporcje próbują być zachowane, to jednak ta krótsza część życia zajmuje najwięcej miejsca. Mało tego: zdaje się, że ona nigdy się nie kończy. Druga część życiorysu to epizody nie mniej barwne, ale znane jakby mniej. To Edelman lekarz, Edelman opozycjonista, Edelman wyjeżdżający do Izraela, Edelman upamiętniający kolejne rocznice wybuchu w getcie warszawskim, Edelman kandydujący do Senatu… We wszystkich tych działaniach znać było definicję Żyda, którą sam wymyślił. Żyd wedle Edelmana, to każdy, kto jest prześladowany. Czy pchnął go do tego widok, który przywoływał wielokrotnie?

Na Żelaznej dwóch Niemców postawiło starego Żyda na beczce. Wielkimi nożycami zaczęli strzyc mu brodę. Wokół mały tłumek, przeważnie Żydów, przyglądający się temu widowisku z uciechą. Wielu się śmiało. Ten człowiek na beczce poddany był najgorszemu upokorzeniu, gorszemu od chłosty. Patrząc na to, postanowiłem sobie, że nigdy, przenigdy nie pozwolę postawić się na beczce. To nie chodzi przecież o to, że człowiek, któremu obcięto pejsy – a tak naprawdę którego publicznie poniżono – był po takim zdarzeniu całkiem inny. Chodzi o to, że wokół stali ci, którzy spokojnie na to patrzyli, a nawet ci, których to bawiło. I oni też już nie byli tacy sami jak przedtem. I kat, i ofiara, i świadek zostali wplątani w zbrodnię.

Gdy Bereś i Burnetko powtórzą pytanie o to, kto jest Żydem, w zmienionej rzeczywistości wolnej i demokratycznej Polski, odpowiedź będzie ta sama. Ale zabrzmi boleśniej:

W czasach podziemia ukuł Pan powiedzenie, że Żydem jest każdy, kto jest po stronie słabszych. Gdzie są dzisiaj słabsi?

Ci sami, co przedtem. Siła nienawiści jest zawsze większa i ci, którzy nienawidzą, są zawsze silniejsi. A że nienawiść rodzi się w krajach, w których się ciężko żyje, więc ją mamy.

Czyli Polska to też taki kraj?

No, na pewno nie jest tak, żeby rządziła tu miłość. Owszem, zawsze są grupy ludzi, które poświęcają się dla innych i dla których to poświęcenie jest ważne. Ale żeby dostrzec, że tak powiem – en masse… Tego bym nie powiedział.

I jeszcze jeden wypis z biografii Beresia i Burnetki: Edelman odbierając w 1998 roku Order Orła Białego kończy swoje przemówienie słowami: „Pamiętajcie, byliście bierni, więcej biernym być nie można”. Dwa lata później na ścianach łódzkiego bloku, w którym mieszkał, ktoś napisał „Jude raus”.

Zaułki ciszy

Zbyt łatwo skryć się za wypisami z Edelmana. Motta, bon moty i myśli przewodnie niemal na wyciągnięcie ręki. I to jest ryzyko obcowania z postacią formatu przywódcy powstania w getcie warszawskim: jak rozmawiać z pomnikiem? Więc może… pomilczeć? Czytam Edelmana Beresia i Burnetki – trzecie wydanie, w stulecie jego urodzin, w dziesięciolecie śmierci – i zastanawiam się, czy wreszcie możemy zajrzeć nieco dalej, poza ten pomnik? Nie jest to łatwe, ale może dwie rzeczy uda się choć trochę zasygnalizować… Uświadomiła mi to dopiero rozmowa Edelmana z Ratajzerem, a potem ponowna lektura opisów pewnych zachowań, uporczywe powracanie do jednego tematu, aż mimowolnie (i pewnie wbrew sobie) stanie się żywym strażnikiem i żywym pomnikiem. I może trzeba by przeczytać raz jeszcze całą biografię, zarówno tę Beresia i Burnetki, jak i filmowe wywiady oraz inne książki, z perspektywy których czytamy świadectwa ocalałych z Holokaustu, ale nigdy nie mieliśmy śmiałości przyłożyć takiego szkiełka do Edelmana. Bo przecież życie Edelmana było życiem człowieka doświadczonego traumą, syndromem stresu bojowego, poczucia winy, depresji… Za dymem z papierosa, za rzucanym kąśliwym lewym prostym (nic nie rozumiesz, głupi jesteś, daj mi spokój…) widzieliśmy człowieka silnego i nie widzieliśmy człowieka, który został pozostawiony na łaskę i niełaskę wspomnień, obrazów, decyzji, które musiał podjąć. W swej biografii niemal pomija ten rok, który jakoś musiał mu minąć od wyjścia z kanałów w 1943 roku a przyłączeniem się do powstania w 1944 roku. W swoim domu przechowuje broń: jakiś karabin, jakieś granaty. Jasne, wspomina o tym, opisując czasy zaraz powojenne, ale chciałoby się dopytać, usłyszeć: do kiedy ta broń była w mieszkaniu? Wyrzucanie funkcjonariuszy SB ze swego domu, szarpanie się z nimi na ulicy, cała ta tłumiona agresja i żadnej pomocy psychologicznej. I jeszcze jedno: Marek Edelman mógł być bohaterem w getcie dopiero wtedy, gdy swoją ówczesną ukochaną przemycił na aryjską stronę. To zdanie ma też swoje dopowiedzenie w życiu „po murze”: Marek Edelman mógł kontynuować swoją walkę, gdy jego żona wraz z dziećmi znalazła się po Marcu ‘68 we Francji. Dokonał wyboru, po której stronie „muru” chce żyć, bo może nie umiał / nie chciał / nie potrafił już inaczej?

Wznowienie książki Witolda Beresia i Krzysztofa Burnetki może stać się pretekstem do przeczytania Marka Edelmana raz jeszcze. Tak, aby gdy rzuci te swoje kłujące „nic nie rozumiesz, głupi jesteś, daj mi spokój”, odpowiedzieć trochę inaczej niż zwykle.

W. Bereś, K. Burnetko, Marek Edelman. Życie. Do końca, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2019.

okładka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Nie wejść na beczkę, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 84

Przypisy

  1. W Polsce książka ukazała się jako Powrót do Lwowa. O genezie ludobójstwa i zbrodni przeciwko ludzkości, tłum. J. Soszyński, Warszawa 2018.
  2. P. Sands, My father, the good Nazi https://www.ft.com/content/7d6214f2-b2be-11e2-8540-00144feabdc0 [dostęp: 21.12.2020].
  3. P. Sands, La filière, Paris 2020, s. 63.
  4. Wynika to z bardzo wielu zmiennych: ilości osób przetrzymywanych, czy był to obóz zagłady, czy obóz koncentracyjny, zmierzenia się z przeszłością tych, którzy przeżyli, a także ich mobilnością, czyli możliwością przemieszczania się i mówienia w zimnowojennym świecie.

Powiązane artykuły

21.01.2021

Nowy Napis Co Tydzień #084 / Philippe Sands: Linia szczurów

Otto Wächter to nazwisko cieszące się w Polsce wyjątkowo złą sławą. Bliski współpracownik Hansa Franka, podczas niemieckiej okupacji gubernator dystryktu krakowskiego, a potem galicyjskiego, z końcem wojny zbiegł, unikając tym samym sądu w Norymberdze. Kilka lat później umarł w rzymskim szpitalu Santo Spirito jako Otto Reinhardt. W swojej najnowszej książce, Linia szczurów, Philippe Sands prowadzi dochodzenie w sprawie jego życia i śmierci. Asystuje mu syn niesławnego SS-Gruppenführera, 81-letni Horst Wächter, przekonany o niewinności ojca.

*

Philippe Sands, narodowości francusko-brytyjskiej, jest renomowanym ekspertem w dziedzinie prawa międzynarodowego. Jego kariera akademicka związana jest w pierwszej kolejności z University College London. Sands napisał kilkanaście książek, w tym cieszący się ogromną popularnością, wielokrotnie nagrodzony i przetłumaczony na wiele języków reportaż historyczny pod tytułem East West Street: On the Origins of Genocide and Crimes against Humanity (2016)W Polsce książka ukazała się jako Powrót do Lwowa. O genezie ludobójstwa i zbrodni przeciwko ludzkości, tłum. J. Soszyński, Warszawa 2018.[1]. Sands przedstawił w nim mało znane życiorysy dwóch wybitnych prawników żydowskiego pochodzenia, byłych studentów Uniwersytetu Lwowskiego w latach dwudziestych – Hersza Lauterpachta oraz Rafała Lemkina – autorów pojęć „zbrodnia przeciwko ludzkości” oraz „ludobójstwo”, które po wojnie zrewolucjonizowały prawo międzynarodowe.

Reportaż z 2016 roku powstał niejako zrządzeniem losu. Otrzymawszy zaproszenie do Lwowa w celu wygłoszenia wykładu na temat wyżej wymienionych zagadnień (jako osoba zajmująca się nimi w praktyce w sprawach łamania praw człowieka w Chile, Zatoce Guantanamo i Kongo), Sands zapragnął dowiedzieć się czegoś więcej o losach swej rodziny, związanej między innymi ze Lwowem. W książce z 2016 roku występował jako przedstawiciel tak zwanego trzeciego pokolenia Ocalałych – latem 1939 roku jego matka została wywieziona z Wiednia przez misjonarkę Elsie Tilney. Dzięki staraniom Sandsa, Tilney została zaliczona do Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Ponadto kilkudziesięciu krewnych prawnika zginęło podczas przesiedlenia Żydów ze Lwowa do gett i obozów. Tą operacją dowodził Otto Wächter.

Podczas pracy nad pierwszą książką, „lwowską”, Sands zaprzyjaźnił się z Niklasem Frankiem, synem Hansa, który z kolei zapoznał go z HorstemWächterem, synem Ottona. Sands i Wächter spotkali się po raz pierwszy wiosną 2012 roku w Hagenbergu, w podupadającym, barokowym zamku zamieszkiwanym przez Horsta, który zakupił go w latach 80. dzięki spadkowi po matce. Tak rozpoczęły się prace nad The Ratline, książki będącej po trosze kontynuacją poprzednich eksploracji autora.

Horst urodził się 14 kwietnia 1939 roku w Wiedniu, jako szóste dziecko Ottona i Charlotty. Ojca właściwie ledwo znał. Jako bardzo mały chłopiec większość czasu przebywał w Austrii, podczas gdy Otto piastował kolejne funkcje w Berlinie, Krakowie, Lwowie, wreszcie we Włoszech. Podczas rozmowy z Sandsem, odnosząc się do kapitulacji Niemiec w 1945 roku, Horst oznajmił prawnikowi: „Zostałem wychowany jako młody nazista i z dnia na dzień wszystko runęło”. Rozłożył przed nim rodzinne albumy, szczęśliwe obrazki z dzieciństwa przestawiające święta i wakacje w górach, przeplatane zdjęciami z Dachau i Polski w ogniu. Opisane spotkanie okazało się być jedynie pierwszym z wielu kolejnych i tym samym początkiem dość niepospolitej relacji.

Horst, zdaje się, uwierzył, że Sands z biegiem czasu przyjmie jego punkt widzenia na postać Ottona Wächtera, a w wypadku przeciwnym swoimi poszukiwaniami mimowolnie pomoże mu oczyścić pamięć ojca. Sandsowi zaś dość szybko udało się zdobyć zaufanie Horsta, dzięki czemu uzyskał dostęp do pokaźnego archiwum, zostawionego temu ostatniemu przez matkę. Składa się ono z 8 677 stron listów i pocztówek wymienionych przez małżeństwo Wächterów, dwudziestu tomów pamiętników Charlotty oraz licznych nagrań dźwiękowych i przeprowadzonych z nią wywiadów. Jest to podstawowe źródło wykorzystane przez Sandsa w The Ratline.

*

„Ważniejsze jest zrozumienie kata niż ofiary” – ten oto cytat z Javiera Cercasa otwiera książkę Sandsa. Dosyć nieszczęśliwie, albowiem autor wyraźnie nie spełnia swej obietnicy. Pierwszy rozdział, zatytułowany Miłość, opowiada naprzemiennie o latach młodzieńczych Ottona, przystojnego, atletycznego miłośnika gór, i Charlotty, rezolutnej studentki historii sztuki, oraz o ich kilkuletnich zalotach po przypadkowym spotkaniu w pociągu. To zapewne najwdzięczniejsza część reportażu. Bohaterowie pozostają nam co prawda dość odlegli, poznajemy za to życie towarzyskie dobrze usytuowanych sfer międzywojennej Austrii. Wczesne zaangażowanie polityczne Wächtera wspomniane jest niemal mimochodem. Podane są jedynie suche fakty: Otto uczestniczy w marszu domagającym się pozbawienia Żydów podstawowych praw obywatelskich, już w 1923 roku śpieszy z zapisem do austriackiej NSDAP i tak dalej. Z pewną niezdrową ekscytacją czytelnik dowiaduje się, że aby przypodobać się zwlekającemu z oświadczynami galopantowi, Charlotte ofiaruje mu z okazji urodzin egzemplarz Mein Kampf. Dedykacja „W walce aż do końca” posiada niezaprzeczalnie pewien ciężar gatunkowy. Okrutnie brakuje jednak tym zalotom szerszego tła społeczno-politycznego. Bez wątku ideologicznego na zrozumienie ścieżki obranej przez Wächtera nie ma miejsca. Sands poprzestaje na podkreśleniu antysemityzmu rodziców zarówno Ottona, jak i Charlotty, ale to nieco leniwy skrót myślowy.

Drugi rozdział – Władza – poświęcony jest latom świetności Wächterów, nastałym wraz z dojściem do władzy Hitlera. Sands przyjmuje w nim wyzwanie rzucone przez Horsta – chce udowodnić odpowiedzialność Ottona za zbrodnie wojenne. O ile jego poszukiwania archiwalne podjęte w celu odnalezienia obciążających podpisów zdaje się być wyważaniem otwartych drzwi, o tyle wydobycie kluczowych fragmentów korespondencji Wächterów jest dość skuteczne. Albowiem w wymianie listów, jaka miała miejsce pomiędzy rodzicami Horsta, nie pada choćby jedno zdanie, które sugerowałoby jakikolwiek dyskomfort psychiczny z powodu wydarzeń, jakich są świadkami. W przeddzień zbrodni w Bochni Wächter z entuzjazmem odnotowuje wielki sukces wspólnej z Hansem Franckiem wizyty w filharmonii. Generalny Gubernator jest „bardzo zadowolony” z jego pierwszych dni urzędowania. Choć zdarzają się również „mniej przyjemne rzeczy”. „Jutro muszę rozstrzelać publicznie pięćdziesięciu Polaków”, tłumaczy żonie, dlatego nie jest to prawdopodobnie idealny moment na jej wizytę. Gdy w sierpniu 1942 roku rozpoczyna się masowa deportacja Żydów lwowskich do obozu zagłady w Bełżcu, Otto ubolewa, iż ze względu na „wielkie operacje żydowskie” brakuje mu siły roboczej i „trudno jest znaleźć kort ziemny do gry w tenisa”.

*

Przyjęta przez Sandsa postawa wobec oskarżonego jest dość problematyczna. Autor The Ratline nie chce być adwokatem Wächtera, do pełnienia roli prokuratora natomiast brakuje mu zdecydowanie oskarżycielskiego pazura.

Oczywiście sposób, w jaki Sands podszedł do tematu, jest uwarunkowany relacją, którą zbudował z synem oprawcy. Zrobił to w pierwszej kolejności w celu napisania o nim artykułu dla „Financial Times”P. Sands, My father, the good Nazi https://www.ft.com/content/7d6214f2-b2be-11e2-8540-00144feabdc0 [dostęp: 21.12.2020].[2], a następnie nakręcenia dokumentu – nazwijmy go psychologicznym – What our fathers did. A Nazi legacy (reż. David Evans, 2015), wreszcie po to, aby napisać omawianą książkę o Ottonie Wächterze. W ciągu całej tej wieloletniej współpracy Horst, który zyskał sobie sympatię Sandsa, usiłował przekonać prawnika o wysokiej moralności ojca. Jak mówił, Otto jedynie wykonywał rozkazy. Nigdy nikogo osobiście nie zastrzelił. Żydom próbował pomóc w miarę możliwości. „Nie sądzę, aby Polacy czy Ukraińcy go oskarżyli” [sic!] – oznajmiał z przekonaniem. O ile jednak w pewnej mierze zrozumiałe jest „dyplomatyczne” podejście autora do Horsta w rozmowie prywatnej, o tyle powstrzymywanie się od oceny przez większą część książkowej narracji, przeznaczonej dla szerokiego grona odbiorców, jest nieco irytujące. Sands najwyraźniej stosuje co do joty zasadę, według której na forum prawnik zadaje świadkowi jedynie takie pytania, na które sam zna odpowiedzi. Niestety czytelnika, który posiada choć krztynę wiedzy historycznej, zalewa krew. To przecież administracja cywilna odpowiadała za sporządzanie list żydowskich mieszkańców, zakładanie obozów przejściowych, konfiskatę mienia, dokonywanie selekcji wśród ludności – to administracja decydowała, kto zostawał robotnikiem, a kto trafiał bezpośrednio do eksterminacji. Te niezbite fakty przypomniane są w liście Dietera Schenka, byłego dyrektora Federalnej Policji Kryminalnej Niemiec, adresowanym do Horsta. Sam Sands zajmuje wyraźne stanowisko dopiero w ostatnim rozdziale książki, gdy przeciwstawia wypieraniu przez Horsta oczywistości, odważne mierzenie się z przeszłością przodków zarówno przez Niklasa Franka, jak i córkę Horsta, Magdalenę.

*

Obok ustalenia stopnia winy seniora wątek równie ważny stanowi postawa juniora. Sands widzi w nim przede wszystkim syna, który chce dostrzegać w ojcu dobro. Prawnik jest przekonany, że Horst broni Ottona przede wszystkim z powodu lojalności w stosunku do matki. Pod koniec lat siedemdziesiątych Charlotte, wspominając scenkę z Ottonem i Hitlerem na balkonie Heldenplatz w Wiedniu, kilka dni po Anschlussie, napisała, że był to „najlepszy czas w jej życiu”. Jednocześnie dokonała wszelkich starań, aby wybielić nazwisko męża. Według Sandsa, niewinność Ottona stała się idée fixe spajającą osobowość Horsta, dlatego syn nie jest w stanie z niej zrezygnować. Sam prawnik wydaje się jednak nie zauważać, z jakim trudem przychodzi mu wyrwanie z ust Horsta potępienia systemu jako takiego. Podczas ich wspólnej podróży do Rzymu, gdy Sands odwiedza miejsce masakry w Grotach Ardeatyńskich z 24 marca 1944 roku, jaka miała miejsce w odwecie za zamach na kolumnę niemieckich żołnierzy, Horst idzie złożyć hołd tym ostatnim na via Rasella przy Pałacu Kwirynalskim. W Brodach Horst przyjmuje z zachwytem ciepłe słowa o ojcu od spotkanych tam weteranów dywizji SS Galizien i z entuzjazmem wskakuje do kabrioletu z insygniami tejże formacji. Te anegdotyczne drobnostki, opisane wszak przez Sandsa, wzmacniają wrażenie, które odniosłam kilka lat temu, słuchając wystąpienia Horsta Wächtera w Lwowskim Centrum Kultury Miejskiej. Nie było w nim miejsca na empatię wobec ofiar. Głównym pokrzywdzonym od dawna jest jego ojciec, niesprawiedliwie oszkalowany, zmuszony do ucieczki, zostawienia rodziny, wreszcie zamordowany. Sands cytuje nawet rozbrajające wyznanie „ciepłego” i „otwartego” Horsta: „Dużo skorzystałem na pańskiej pracy. Te fale wdzięczności mogą nawet przyczynić się do działań restauratorskich zamku”P. Sands, La filière, Paris 2020, s. 63.[3].

Trudno zatem nie wypomnieć prawoznawcy jego naiwności. W cywilizowanym świecie oczywiście nie dziedziczy się statutu kata, ale Horst Wächter, choć może i naraził się pozostałym członkom rodziny współpracą z Philippem Sandsem, to dzięki zyskanej tym samym renomie, zaskarbił sobie jednocześnie uczucia ludzi, którzy są nader skłonni relatywizować winę swoich przodków.

*

Tytuł książki o charakterze reportażowym zazwyczaj naprowadza na jej kluczową problematykę. W tym przypadku Sands wskazuje na modus operandi tak zwanej „linii szczurów” – drogi ucieczki nazistów do Ameryki Południowej. Sands, w dużym stopniu dzięki dokumentacji zostawionej przez Charlottę, zdołał uściślić warunki, w jakich Wächter ukrywał się przez trzy lata w Alpach austriackich. Otto wiele zawdzięczał swojej żonie, która regularnie zaopatrywała go w odzież i pożywienie. W Rzymie ukrywał się w klasztorze Vigna Pia, skąd planował przedostać się do Argentyny. Nie zdążył, ponieważ zmarł w rzymskim szpitalu w ramionach austriackiego biskupa Aloisa Hudala, oficjalnie na żółtaczkę wywołaną zatruciem.

Rozważając liczne hipotezy na temat tożsamości sprawców ewentualnej likwidacji Wächtera, Sands kreśli grubymi liniami obraz zmieniającego się kontekstu geopolitycznego wraz z nastaniem zimnej wojny. Sensacyjności narracji dodaje sprawozdanie rozmów Sandsa z Davidem Cornwellem, alias Johnem Le Carré. Ten ostatni objaśnia mu, jak przebiegał proces rekrutacji nazistów do celów agenturalnych przez Amerykanów i Brytyjczyków. Ani w tej materii, ani w sprawie rzekomego uczestnictwa Watykanu w tym procesie żadne rewelacje tu nie padają. O siatce wspomagającej ucieczkę nazistów, kierowanej przez niesławnego Hudala, wiedziano od dawna. Po dzień dzisiejszy nie ma jednak żadnych dowodów na to, iż Watykan wiedział i aprobował działalność biskupa.

Sands pisze stylem przejrzystym. Wielu z pewnością będzie chwalić tak przystępny sposób prezentowania historii. Jednak owa przystępność została osiągnięta dzięki licznym uproszczeniom, a niekiedy wręcz rażącym lukom, całkowicie zniekształcającym obraz całości. Na przykład Sands uwypukla informację, iż prezydent Roosevelt wysłał specjalnego wysłannika do papieża Piusa XII z powiadomieniem o dokonaniu egzekucji ponad pięciuset tysięcy Żydów na terytorium zarządzanym przez Ottona Wächtera oraz z pytaniem, jak wykorzystać masowe środki przekazu w celu położenia kresu trwającemu barbarzyństwu. Przeciwstawienie rzekomej troski Roosevelta domniemanej obojętności Piusa XII na cierpienie Żydów – taki bowiem wydźwięk narzuca struktura narracyjna – jest, delikatnie mówiąc, tendencyjne. Aby przytoczyć inny przykład niedociągnięć autora: jak można pisać o ciepłym stosunku weteranów dywizji SS Galizien wobec Wächtera, względnie Ukraińców do okupacji niemieckiej, zupełnie nie wspominając z jednej strony o szerszym kontekście narodowej walki Ukraińców, a z drugiej – o zbrodniach dokonanych przez wyżej wymienioną formację chociażby w Hucie Pieniackiej?

*

O szerokim sukcesie książek Sandsa przesądza niesłabnąca fascynacja czytelników mikrohistoriami podawanymi w detektywistycznym sosie. Przez pięć lat Sands prowadził dochodzenie, podróżował szlakiem miejsc pamięci rodziny Wächterów, rozmawiał z toksykologami, przeprowadzał badania DNA, buszował po archiwach w Polsce, Austrii, Niemczech, Izraelu i USA, konsultował się z specjalistami, po czym podzielił się tym doświadczeniem, przy okazji obnażając całkowicie swój warsztat. Ten „widok od kuchni” sprawia, że przygoda śledcza Sandsa wysuwa się na plan pierwszy. Tymczasem książka jest nader uboga w osobiste przemyślenia, co stanowiłoby wartość dodaną do materiału źródłowego, który choć interesujący, nie rzuca żadnego nowego światła na podniesione przez autora kwestie. Powrót do Lwowa miał tę przewagę nad The Ratline, że Sands w dużej mierze poruszał się tam po wodach świetnie mu znanych. Jego rozważania na temat kluczowych pojęć prawa międzynarodowego były niewątpliwie otwarciem niezwykle ciekawej dyskusji. Linii Szczurów, mimo wykonanej przez autora gigantycznej pracy, brakuje zarówno szerokiej perspektywy historycznej, jak i głębi refleksji.

P. Sands, The Ratline. Love, Lies and Justice on the Trail of a Nazi Fugitive, Weidenfeld & Nicolson 2020.

okładka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Katarzyna Losson, Philippe Sands: Linia szczurów, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 84

Przypisy

  1. W Polsce książka ukazała się jako Powrót do Lwowa. O genezie ludobójstwa i zbrodni przeciwko ludzkości, tłum. J. Soszyński, Warszawa 2018.
  2. P. Sands, My father, the good Nazi https://www.ft.com/content/7d6214f2-b2be-11e2-8540-00144feabdc0 [dostęp: 21.12.2020].
  3. P. Sands, La filière, Paris 2020, s. 63.
  4. Wynika to z bardzo wielu zmiennych: ilości osób przetrzymywanych, czy był to obóz zagłady, czy obóz koncentracyjny, zmierzenia się z przeszłością tych, którzy przeżyli, a także ich mobilnością, czyli możliwością przemieszczania się i mówienia w zimnowojennym świecie.

Powiązane artykuły

12.11.2020

Nowy Napis Co Tydzień #075 / Wskrzesiciel. Historia pewnej literackiej przygody

Wszystko zna swoją przyczynę.

W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku matka zawiozła mnie na pustkowie, które było miejscem jej narodzin i krótkiej, przerwanej wojną, nastoletniej młodości. Z autobusu PKS wysiadało się prosto w ciszę, mroczną i gęstą jak cisza fantomów, która powstała z nieobecności tych, którzy tu kiedyś byli: Żydów, Polaków, Ukraińców żyjących w symbiotycznym poplątaniu, w kulturowym trójkącie o bokach zwieńczonych synagogą, kościołem i cerkwią. Na pustym placu (niegdyś żydowskim targu), gdzie autobus kończył kurs – przysiągłbyś – nie było nawet Boga. Rozrzucone niesymetrycznie chałupy – szczątki niegdysiejszej całości – rzeźbiły w pustce szczerbatą przestrzeń. Matka zapukała do jednej z chałup. Otworzyła jej kobiecina w chustce zawiązanej pod brodą, w kuchennym fartuchu. Rozmawiały przez chwilę, głównie milcząc.

Potem poszłyśmy na cmentarz. W przeciwieństwie do strefy żywych, był przeludniony. Mieszkańcy grobów patrzyli na nas z głębi swego nieistnienia. Na pobladłych fotografiach sześć niezwykłej urody córek pewnego rzemieślnika, które rok po roku zabierała gruźlica, miało grube, czarne warkocze. („Śmierć pięknych jest zawsze od innych śmierci brzydsza” – powiedziała matka). Pustymi oczodołami, korpusami bez kończyn patrzyli też pomordowani w latach 1943–1945 w wołyńskiej rzezi – nastałej po tym, jak symbiotyczny trójkąt rozczłonkowała polityka. Rodzina matki i ona sama ocaleli, bo w dzień poprzedzający nocny mord ostrzegł ich sąsiad, Ukrainiec. Według przekazanego potomnym, w tym i mnie, ustnego świadectwa, moja babka Katarzyna zgarnęła z łóżka pierzynę, a ze ściany jarmarczny malunek Chrystusa i ukryła się z dziećmi w lesie. Dziadek Józef, rymarz pracujący dla pobliskiego dworu hrabiego Horowitza, złota rączka, zdążył już umrzeć na astmę. W 1944 roku jej najmłodszą córkę, siedemnastoletnią Adelę, Niemcy zabrali na roboty przymusowe do Rzeszy, gdzie zastał ją koniec wojny. Tylko raz, właśnie wtedy, odwiedziła ze mną, swoją córką, miasteczko pogranicza, Lubyczę Królewską, punkt na mapie roztoczańskiej krainy, łączącej Wyżynę Lubelską z Podolem, falującą łagodnymi wzniesieniami, na których, rozłożywszy swe bezkresne cielsko, wypasa się niebo.

Było lato, pachniały ścierniska, obejmowały się pustka z ciszą. 

Wszystko zna swoją przyczynę.

W 2019 roku skontaktował się ze mną Zdzisław Pizun, historyk tej ziemi, nauczyciel, niestrudzony odkrywca i badacz jej ukrytych skarbów. Czy może mi, zapytał, przysłać książeczkę swego przyjaciela, od pokoleń związanego z Roztoczem, osiadłego tam poety. Gdybym nie stanęła kiedyś na wygasłym lubyckim placu, sięgnęłabym po Sen na Kniaziach Roberta Gmiterka? Wątpliwe – półkę z książkami do przeczytania w mojej domowej bibliotece powyginał już ciężar wyrzutów sumienia (tytuły i nazwiska na grzbietach przyobleka cecha żywych istot: zdolność wiercenia dziury w brzuchu, szturchanie, obraza). Prawdopodobnie umknęłaby mi ta publikacja, nigdy bym się o Śnie na Kniaziach nie dowiedziała.

Obiecałam jednak historykowi, że z książką się zapoznam. Uczyniłam tak, bo w pamięć o tamtej pustce zaczęła wsączać się cierpliwie i powoli dziwna, nieznana mi dotąd tęsknota nienasyconych korzeni. Roztoczańskie krajobrazy przyciągały sekretnym szeptem pradomu: poprzez matkę też stamtąd jesteś, w twoich żyłach krąży również kresowa krew, razem z zadrą utraty, ze smutkiem zrujnowanych siedlisk i obłupanych kapliczek z pokiereszowanymi Jezusami, z kryjącymi się w zgliszczach świątyń konwiami niedosłyszanych modłów. Z tamtejszym poetą.

Wszystko zna swoją przyczynę.

Kniazie, wieś w gminie Lubycza Królewska, spłynęły wielką krwią czwartego października 1942 roku, kiedy to Niemcy w odwecie za podpalenie stajni z trzema końmi w obozie zagłady SS-Sonderkommando Bełżec, kierowanego przez komendanta Gottlieba Heringa, wymordowali okoliczną ludność, także z Lubyczy, Szalenika i Żyłki. (Oskarżenie było fałszywe, ogień zaprószyli pijani w belę niemieccy wachmani). Potem tryskały kolejne krwie, obracały się wniwecz żywota. Kto nie wierzy, niech zobaczy dowody: stary miejscowy cmentarz i niebotyczne ruiny cerkwi jedenastowiecznej świętej Paraskewy, zrośnięte z chwastami, niezabliźnione, stojące tak od ciosów zadanych przez wojnę w 1944 roku.

Robert Gmiterek zobaczył. Widział od dzieciństwa, wyssał widzenie z mlekiem matki, nie mógł nie zobaczyć cmentarza i ruin, i tego, co ta ziemia ma do pokazania. Osobliwe to patrzenie: przez szczelinę w spróchniałym, walącym się płocie, przez dziurkę w drzwiach od dawno zapodzianego klucza, w oczy cmentarnych Aniołów Smutku, przez ramię bezramiennych Zbawicieli (ugodzonych kulą lub czasem), przez ciszę, którą zasłana jest przestrzeń nieistnienia, przez sen. „Niekiedy to, co widzimy, jest niewidzialne” – powiadamia niedowiarków, świadomy, że metoda dyskretnego podglądu, nobilitacji szczegółu pozwala ujrzeć głębiej, więcej. Do tego, co zobaczył, dodał Gmiterek słowo, do słowa aparat fotograficzny. Wyposażony w nie ruszył w drogę.

Tak kraina pustki doczekała się swojego kronikarza, kustosza pamięci, adwokata przepadłych, strażnika bezludnych widnokręgów. To musiało się wydarzyć – żądało tego Roztocze, serdeczny kawał Polski. 

Wszystko zna swoją przyczynę.

Nie można zatrzymać dróg, nie można dróg porzucić. Sen na Kniaziach nazwał Gmiterek historiami, które wzięły się z drogi. Jesienią 2020 roku, czyli rok po ukazaniu się pierwszej książki, pojawia się Oikoumene – jej kontynuacja. Cóż to za dziwny, łamiący język tytuł? „Ekumene – ze starogreckiego oikoumene – objaśnia autor – znaczy «świat zaludniony»”. Tutaj nie pachnie dziwnym. Nie zapominajmy: to strefa Kresów, pogranicza, gdzie cyrylica z antykwą łacińską towarzyszą sobie od narodzin do śmierci. Tytuł Oikoumene to zatem przemyślany komunikat: Gmiterek wędruje po drogach (które często zdążyły zamienić się w bezdroża), żeby zaludniać pustkę, przywracać jej tamto poplątane symbiotycznie życie. A drogi, te białe lub żółte „o suchych stopach, z lekką mgiełką świtu”, mają oczy (Ballada o drodze). Wiodą przez roztoczańskie pagórki i płaskowyże, przez miejsca, „gdzie na ścianach zawisły w pełni schwytane księżyce”, gdzie spotykają się i rozstają początki i końce. Idą po drogach korowody odwiecznego światła (światło w podróży Gmiterka odgrywa pierwszorzędną rolę), maszerują towarzyszące mu cienie, wloką się stare, bezpowrotne ganki, olbrzymieją przydrożne, przypominające niekiedy człowiecze twarze kamienie, stają w szeregu wyryte na szkolnej ławce wspomnienia, podnoszą się czytające z mgły niewidzialne ludzkie postacie, czuje się ich otwarty wzrok albo zamknięte powieki, cichość ich kroków i przemierzanych nimi wieków.

Antropomorfizacja to podstawowe narzędzie, którym Gmiterek ożywia drogi i wszystko minione. Domy tu przemawiają:

Cały jestem z popiołów. Z piór ptasich, z rozdartej pierzyny, z dziedzictwa Mafieja Tepyły, z żony jego Katarzyny, ze skorup glinianych, ze złomu, z terkotu kół na kamieniach, z oddechu bagien nad Panczą, z wszystkiego, czego nie ma. 

(Tepiły) 

Domy tu się skarżą, jak ten Wiktora Zina w Hrubieszowie: Marzną mi dłonie i stopy pod zadrami czasu” (Piękno nieutracone).

Ba, przymioty ludzkie ma też nieistnienie, które „leży niedaleko Nowego Brusna” (Wielka pustka. Rudka). Podążając drogami, autor Oikoumene przygarnia historie jak porzucone, okaleczone zwierzęta, liże ich rany, gromadzi ich żale („Noszę łzy jak kamienne korale. Tęsknię z otwartymi oczami” – lamentuje Niobe z Oserdowa), rekonstruuje kształty i oblicza.

Na skrzydełku okładki Oikoumene zamieszczono zdjęcie autora. Trudno oprzeć się wrażeniu podobieństwa: jego sylwetka i wzrok przejęły coś z postaci, które poddaje zmartwychwstaniu – hardą czułość wspólnictwa. 

*

Wszystko zna swoją przyczynę.

Był koniec, musi być początek. Jest początek, musi być koniec. Dwa zdania tworzące pełnię, nic tu dodać, nic ująć. Lecz Gmiterek uzupełnia: nie ma granic oddzielających jedno od drugiego. Nie ma barier między wymiarami. „Nigdzie nie widziałem tyle życia w śmierci” – odnotowuje przy nagrobku przeminiętej Marii Sokół. Filozofia twórcy Snu na Kniaziach Oikoumene zakłada przenikanie się czasów: „Na stacji w Szczebrzeszynie to, co było, spotka to, co minie”.

W drodze do Łucka „[c]zas nas zastał wysoko na wzgórzu z widokiem, a sam płynął nisko. Przez kamienice Łucka, przez ogród Milanówka. Przeprawiał się przez nas drugi czas”.

W roztoczańskim świecie Roberta Gmiterka sen i baśń zawiązują sztamę z rekwizytami rzeczywistości, które – przetoczywszy się przez tę ziemię – pozostawiła apokalipsa, jak ten bezgłowy pomnik kobiety na murszejącej nekropolii w Czerwonogradzie, tłumaczący współczesnym:

Nie miałam do tego głowy. Nie wiedziałam, co myśleć. Deptałam głowę węża. Nie myślałam o tym, że moja apokalipsa depcze Krystynopol. Że gąsienice ze zgrzytem gryzą bruk i cegłę. 

(Gwiazdy we włosach. Czerwonograd)

Zagląda w te rejony duch mitologii – odwiecznej ojczyzny baśni. W Ostrowie, gdzie tylko mgła i druty, odzywa się niski, niby spod ziemi jęk transformatorów, i nasuwa skojarzenie z haftem Arachne splotem nici Ariadny (Mitologia mgły). Baśniowość tu okrzepła, chodzi twardo po ziemi, przysiada na grzędzie, oddycha tubylczym powietrzem. Władimir Nabokow, jeden z najważniejszych pisarzy XX wieku głosił, że każde wielkie dzieło literackie jest baśnią, w tym tak realistyczne jak Anna Karenina czy Wojna i pokój. Dowodzi tego poezjo-proza Gmiterka, który przeczuł to, co wiedział autor Lolity: że tylko przez baśń da się wysnuć prawdę.

Wszystko zna swoją przyczynę.

Pobłyskują w tej poezji echa prozy innego zagorzałego podróżnika w rejony pograniczne Andrzeja Stasiuka, przebija się baśniowy, mroczny, omglony klimat drohobyckiego mikrokosmosu Brunona Schulza (obydwaj są w swej prozie poetami), jednak Robert Gmiterek utkał własny, niepodrabialny język narracji, język zdolny udźwignąć metafizyczne wizje przenikania się wymiarów, oddający złożoną, wielokulturową aurę roztoczańskiej historii. Zdawał sobie sprawę z wagi wyzwania: „Muszę od początku ulepić język, który mnie zrozumie – pisze w Oikoumene – Ten, który mnie opowie od pierwszego słowa. Ten, którego imię można na końcu języka powoli smakować”.

Fenomen tego języka dyktuje melodia, wspomagana często przez rytm i refren – wszak to, pamiętajmy, Kresy, z ich mową zaśpiewną, liryczną, zaokrągloną, jakby dyrygowała nią ta sama ręka, co rysowała delikatne, opływowe linie wzgórz. Gęstość, soczystość, smak nadaje mu lingwistyczna wyobraźnia autora, imponująca odwagą skojarzeń: Jest w koronkach taka delikatność śmierci, która wywodzi z pamięci białe nitki grzybni, kiełkujące paprocie, mchy i saprofity. Wywołuje z piasku gładkie strzępy ciszy” (Ifigenia z Temiatysk).

Kadiszu grudniowym zatrzyma nas „[c]ienka tafla chłodu chrupiąca pod obcasem odchodzącego grudnia”.W opowieści o Bełżcu dreszczem przeszyje konkret prostej obserwacji: „Tutaj nikt nie mieszka. Tylko dwa ptaki na cieniutkich, cichych strunach harfy miasta Bełżca”.

Dahańska impresja przywoła klimat Bergmanowskiego filmowego arcydzieła i światłocienie impresjonistycznego malarstwa: „Tu zawsze rosły poziomki. Tu, gdzie z dzikiej róży wywodziliśmy na świat wielkie litery światła”.

Fotografie oprawiające te poetyckie miniatury przemawiają własną mową, są odrębnymi, samodzielnymi dziełami sztuki, razem wzięte wywołują niekiedy poczucie przeciążenia dojmującym, drażliwym, bolesnym pięknem. Wtedy, zanim przewróci się kartkę i wkroczy do następnej historii, trzeba wziąć przerwę na oddech. Nie należy się śpieszyć, bo czas – w przeciwieństwie do praw zawiadujących w orbicie śmierci – tu nie ucieka. To nie śmierć ma ostatnie słowo. Ostatnie słowo odbiera śmierci ten, co zszywa „na nowo popruty świat światłem”, czyni czas powrotnym, wskrzesza: poeta. 

Wszystko zna swoją przyczynę.

Oto stoję na ostatnim przystanku i chłonę jego samotność. Przystanek zatrzymał się na trzydziestej trzeciej stronie Oikoumene i – precyzuje autor – znajduje się w Hucie Złomy. Niegdyś Złomy dzieliły się na Złomy Ruskie i Złomy Polskie. „Dalej nikt już nie przystaje”. Przystanku nie wyróżnia nic, poza tym, że jest ostatni, „pochylony i pusty przy drodze do gdzieś dalekiego”.

– Dlaczego przywiozłaś mnie do pustki? – zapytałam matkę, gdy wysiadłyśmy na ostatnim przystanku w Lubyczy Królewskiej w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Oprócz pustki nic nie widziałam. Nie słyszałam nic oprócz ciszy.

Niekiedy w czasie świąt matka wzdychała: – Naokoło były tam pagórki, w lesie grzyby. Janek, najstarszy brat, napędzał u hrabiego turbinę, żeby w pałacu mieli elektrykę. Potem Ruscy wzięli go do wojska, a kiedy kazali zastrzelić Polaka, to odmówił i dostał kulę w łeb. Ojciec w Wielką Sobotę czyścił nam schodzone buty i ustawiał w szeregu jak karnych żołnierzy. Lśniły odrodzone, godne.

„Czy odważymy się zobaczyć niemożliwe? Czy zmierzymy się z nieprawdopodobieństwem?” – zastanawia się obrońca przepadłych w miniaturze Pies z Cieszanowa. Kot z Cheshire – „Czy też wzruszymy ramionami i pójdziemy dalej? Nic nie zobaczymy. Niczego nie dotkniemy”.

Historia dwóch ostatnich przystanków zatoczyła krąg, by spotkać się w świecie zaludnionym przez Roberta Gmiterka, na około-lubyckich drogach oplatających Starą Hutę, Kniazie, Chodywańce, Szczebrzeszyn, Hrebenne, Mołodowce, Chotylub, Narol, Bełżec, na przydrożnych łąkach, na których moja mała matka w sukience w drobne kwiaty i warkoczach – zachowało się jedyne takie zdjęcie – zbierała lebiodę na zupę. (Lebioda oszukiwała głód – trzeba ją było długo gotować, żeby pozbyła się toksyn). I zobaczyłam ją, jak idzie w stronę domu z wiklinowym koszem wypełnionym zielskiem, coś pod nosem nucąc, i jak zatrzymuje się na pogawędkę z wracającymi z żydowskiego targu Ickiem i Daryną, Ukrainką, co mieli się ku sobie, i jak dołączają do nich skrzypiące cienie mijanego wozu drabiniastego i rozumność nieruchomych drzew.

Nie znam we współczesnej literaturze podobnego maga. Takiego, który wydobywa z niebytu genetyczną pamięć miejsc, zdarzeń i pojedynczych losów. Który nakazuje: „Nie znikajcie tak szybko, przystańcie. Pomieszkajcie jeszcze w swoich domach”. I tak dzieje się naprawdę.

 

R. Gmiterek, Sen na Kniaziach i inne historie osobiste, Wydawnictwo Psychoskok, Konin 2019.

R. Gmiterek, Oikoumene. Na Roztoczu świata, Czuły Barbarzyńca Press, Warszawa 2020.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Elżbieta Isakiewicz, Wskrzesiciel. Historia pewnej literackiej przygody, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 75

Przypisy

  1. W Polsce książka ukazała się jako Powrót do Lwowa. O genezie ludobójstwa i zbrodni przeciwko ludzkości, tłum. J. Soszyński, Warszawa 2018.
  2. P. Sands, My father, the good Nazi https://www.ft.com/content/7d6214f2-b2be-11e2-8540-00144feabdc0 [dostęp: 21.12.2020].
  3. P. Sands, La filière, Paris 2020, s. 63.
  4. Wynika to z bardzo wielu zmiennych: ilości osób przetrzymywanych, czy był to obóz zagłady, czy obóz koncentracyjny, zmierzenia się z przeszłością tych, którzy przeżyli, a także ich mobilnością, czyli możliwością przemieszczania się i mówienia w zimnowojennym świecie.

Powiązane artykuły

12.11.2020

Nowy Napis Co Tydzień #075 / VII. Berezwecza obejrzeć się nie da…

Poprzednie części cyklu można zobaczyć tutaj.

VII. Berezwecza obejrzeć się nie da…

Ze wspaniałej budsławskiej świątyni wyjeżdżam dalej już sam. Przebijam się dalej na północ, w kierunku Brasławszczyzny i fascynującego mnie od lat pogranicza białorusko-łotewskiego, na którym po obu stronach pilnie strzeżonej granicy Unii Europejskiej żyją wciąż tysiące Polaków, pozostawionych, mówmy szczerze, przez nas – rodaków z kraju – ich własnemu losowi. Tutejsza, głównie przykościelna, polskość, zgodnie z pokoleniowymi prawami biologii obumiera z każdym rokiem, ale polskiego elementarza, podręcznika, książki do czytania, nie przyśle tutaj nikt, a zainicjowany dwanaście lat temu projekt założenia na łotewskim brzegu Dźwiny lokalnego polskiego radia najpierw został wycofany, bo wymyślili go pisowcy, a ostatnio nikt go nie wznawia – i tego już pojąć nie umiem. Nudzę o tym, gdzie mogę, po rozmaitych kuluarach, wszyscy przyznają, że to ważne i pilne – ale nie dzieje się nic…

Po drodze z Budsławia najpierw napotykam niewielkie stare miasto Głębokie, od stuleci stanowiące ważny punkt na handlowym, ale i militarnym szlaku Wilno-Połock. To położenie odbiło się na tutejszej historii, w której znaleźć można wiele dat wymownych. Wieś jest wzmiankowana w źródłach od 1414 roku, jako własność rodu Zenowiczów. W stuleciu następnym jest już miasteczkiem, które w toku wojny z Polską o Inflanty w 1563 roku zajmuje Iwan Groźny. Do rąk polskich powraca Głębokie po ostatecznym zwycięstwie Batorego – w 1581 roku. Następne dekady przynoszą miasteczku potężne świątynie: kalwińską, a potem katolicką. Greko-katolicy mają swój monaster bazyliański tuż obok – w Berezweczu. Rozwój miejscowości przerywa kolejna okupacja rosyjska lat 1654–1667, a potem wielki pożar w 1700 roku. Niemniej liczba ludności w wieku XVIII przekracza już trzy tysiące i Głębokie, ciągle nie będąc miastem, staje się siedzibą szkoły podwydziałowej pod egidą Komisji Edukacji Narodowej. Rośnie w tym czasie gwałtownie przenosząca się tu z Ukrainy ludność żydowska, dzięki czemu szerszy rozmach przybiera tutejszy handel. Drugi rozbiór Rzeczpospolitej w 1793 roku oddaje Głębokie w ręce rosyjskie. Stan ten potrwa aż do pierwszej wojny światowej, a zaraz potem – do wojny z bolszewikami. Władza polska powróci tu na stałe dopiero w 1921 roku. Głębokie staje się miastem, wkrótce dobiegnie 10 tysięcy mieszkańców. Leży w pobliżu granicy polsko-sowieckiej, toteż druga wojna światowa rozpoczyna się tu wkroczeniem Armii Czerwonej 17 września 1939 roku. Typowe dla całej sowieckiej strefy okupacyjnej represje wzmożone zostały tutaj faktem, że pobazyliański monaster w Berezweczu, przed wojną zajęty przez Korpus Ochrony Pogranicza, został przez sowietów zamieniony w polityczne więzienie, w którym znalazło się kilka tysięcy osób z polskiej elity cywilnej i wojskowej. W czerwcu 1941 roku więźniowie ci – w ramach ewakuacji do odległego o blisko 200 kilometrów Witebska – zostali pieszo pognani w drogę i w trakcie marszu pod konwojem w znacznej części wymordowani. Rozmiar tej akcji był tak duży, że nie udało się utrzymać jej w tajemnicy. Doszło do tego, że już po paru miesiącach władze sowieckie same skazały na śmierć dwóch oficerów bezpośrednio odpowiedzialnych za dokonane egzekucje. Inaczej dokonał się tragiczny los żydowskiej części ludności Głębokiego, od jesieni 1941 roku zamkniętej przez nowych – niemieckich – okupantów w utworzonym tu getcie. W lipcu 1943 roku wybuchło w getcie powstanie zbrojne. Beznadziejne, ale ratujące godność. Po jego stłumieniu wszyscy Żydzi zostali wymordowani na miejscu – znów na terenie tegoż pobazyliańskiego monasteru w Berezweczu – dziś już włączonym w obręb miasta. Tak było w czasie wojny. A potem już przyszedł zwykły, „normalny” Sowietskij Sojuz – do 1990 roku.

Cała ta dawna i niedawna lokalna historia dalekich chyba od wielkiej polityki mieszkańców małego miasta Głębokie stanowi dla mnie ilustrację tego, co dziesięć dni temu powiedziałem na konferencji w Mińsku, że być Białorusinem jest chyba jeszcze trudniej, niż być Polakiem. Co jednak ze śladów tej przeszłości zdołałem na własne oczy zobaczyć w ciągu parogodzinnej zaledwie bytności w mieście? Zbudowana ostatnio przelotowa droga szybkiego ruchu Wilno–Połock omija Głębokie sporym łukiem, dzięki czemu stare miasteczko zachowuje swój charakter prowincjonalny i co najmniej część dawnej zabudowy. Liczy dziś niespełna dwadzieścia tysięcy mieszkańców, spośród których jedną trzecią stanowią katolicy, parafianie monumentalnego siedemnastowiecznego kościoła Świętej Trójcy. Po przeciwnej stronie centralnego placu miejskiego wznosi się niemniej potężna cerkiew. Między nimi parę dużych magazynów handlowych i sporo małych sklepów. Ruch niemały.

Wyjeżdżam z Berezwecza i z Głębokiego w dalszą wędrówkę, wiedząc o dyskretnym, cichym trwaniu historii odrobinę więcej niż dzień wcześniej…

Wyjeżdżam z centrum w kierunku Berezwecza, stanowiącego dziś eleganckie przedmieście, położonego nad rozległym jeziorem. Stary monaster chcę obejrzeć z dwóch względów: najpierw z uwagi na wspomnianą tu dramatyczną historię tych murów w czasie drugiej wojny światowej. Miejsce to jest jednak ważne dla mnie i z innej, już niejako zawodowej strony. Za parę dni będę w Mińsku opowiadał o szczególnych cechach grekokatolickiej bazyliańskiej oświaty osiemnastego wieku. Obok Żyrowicz, Borun i naszego podlaskiego Supraśla, właśnie Berezwecze należało do największych placówek tej edukacji, dobrze więc będzie popatrzeć na to miejsce z bliska. Podjeżdżam więc pod bramę dużego parku, w głębi którego widnieją zabudowania jednoznacznie wskazujące na dawne sakralne funkcje, zostawiam samochód i chcę wejść za ogrodzenie. Zanim jednak doszedłem do bramy, pojawia się obok mnie wojskowy z dystynkcjami chyba oficerskimi i ostro zapytuje, czego tu szukam. Wyjaśniam, że jestem polskim historykiem, i przejeżdżając, chcę obejrzeć stary monaster. Grzecznie, ale bardzo kategorycznie zostaję poinformowany, że niczego nie obejrzę z tej ani z innej strony gmachów, i że nawet tu, pod bramą, nie powinienem się zatrzymywać na chodniku ani przypadkiem robić zdjęć. Cóż, odchodzę nieco dalej i próbuję zrozumieć to, co zaszło. Jedna rzecz jest jasna: w odróżnieniu od podobnie prezentujących się Żyrowicz, Berezwecze nie jest świątynią ani muzeum, ale placówką jakichś dbałych o swą dyskrecję służb bezpieczeństwa albo działającym w dalszym ciągu więzieniem szczególnego rodzaju. Tak czasem bywa w różnych miejscach globu. Zwracający mi uwagę funkcjonariusz – myślę dalej – okazał się bardzo uprzejmy, nie czepiał się starego polskiego profesora. I w tym momencie, znów – jak w Pińsku – przypomina mi się sowiecki dowcip: „a mog zariezat’…”. Wyjeżdżam z Berezwecza i z Głębokiego w dalszą wędrówkę, wiedząc o dyskretnym, cichym trwaniu historii odrobinę więcej niż dzień wcześniej. 

*

Na białoruskim pograniczu z Łotwą bywałem wcześniej tylko w Brasławiu. To ładne i ciekawe miasto, uroczo położone na wysoko wzniesionym przesmyku między dwoma rozległymi jeziorami. Naokoło rozpościerają się lasy, toteż widoki z tamtejszej góry zamkowej są zachwycające. Historia miasta jest długa, ta zapisana – sięga wieku jedenastego, jeszcze wcześniejsza wpisuje się w słabo znane dzieje długotrwałego naporu Słowian Wschodnich na plemiona ugrofińskie i bałtyjskie, uporczywie spychane z głębokiego lądu na samo wybrzeże Bałtyku. Na tutejszym terenie walka trwała między słowiańskimi Krywiczami a bałtyjskimi Łatgalami. Brasław powstał jako gród umacniający panowanie najeźdźców z południowego wschodu na ziemiach po lewej, południowej stronie Dźwiny. Od XI wieku Brasławszczyzna należy do księstwa połockiego, a od 1307 roku wraz z nim wchodzi w skład Wielkiego Księstwa Litewskiego. Stanowi jego północno-wschodnie pogranicze – po drugiej stronie Dźwiny rozpościerają się już Inflanty. Ludność Brasławszczyzny już w średniowieczu jest wymieszana etnicznie i kulturowo: Bałtów reprezentują Litwini i łotewscy Łatgale, Słowian – Białorusini i nowogrodzcy Rosjanie. Od XV wieku pojawiają się Polacy, a także Tatarzy i Żydzi. Wkrótce ziemia ta okazuje się najdalej na północny wschód wysuniętym wielokulturowym i wielowyznaniowym regionem Europy: w XVII wieku współżyją tu ze sobą – wymieniając, jak się zdaje, w porządku liczebności kolejnych wspólnot – grekokatolicy, katolicy łacińscy, judaiści, prawosławni, kalwiniści, luteranie i tatarscy muzułmanie. Co charakterystyczne dla litewskiej atmosfery religijnej – konfliktów międzywyznaniowych prawie nie ma, a granice wyznań przebiegają najczęściej wewnątrz rodzin. Historia polityczna jest tu krwawa, zwłaszcza w okresach wojen Wielkiego Księstwa Litewskiego, a potem Rzeczypospolitej Obojga Narodów z kolejnymi najazdami rosyjskimi w XVI–XVIII wieku. Brasławszczyzna zachowuje jednak niepodległą przynależność do Rzeczypospolitej aż do jej politycznego upadku w 1795 roku. Późniejsze trwanie pod władzą carów upodabnia ten region do całej białoruskiej części dawnego Wielkiego Księstwa – pasmo prześladowań i aktów oporu jest wszędzie podobne. Bardzo liczna tutaj tradycyjnie mniejszość polska i rozpowszechnienie katolicyzmu łacińskiego, a także aktywność kulturalna tutejszego ziemiaństwa, czynią sam Brasław i jego okolice swoistym archipelagiem kultury polskiej, bardzo odległym od Polski etnicznej, ale może właśnie dlatego szczególnie dbałym o podtrzymywanie z nią niełatwej więzi. Wbrew zaborcy i mimo stworzonych przezeń warunków politycznego ucisku polskości, elitą tego regionu, wyznaczającą kierunki myślenia ideowego, pozostają tu jednoznacznie Polacy.

Przychodzi wiek dwudziesty. Po pierwszej wojnie światowej i wojnie bolszewickiej, od końca 1920 roku, Brasławszczyzna wchodzi w skład II Rzeczpospolitej, stając się jej powiatem krańcowym, najdalej wysuniętym na północ. Pozwala to na nieskrępowany rozwój społecznych inicjatyw lokalnych, owocujących w życiu gospodarczym, szkolnictwie i kulturze. Naturalne walory regionu, a więc przede wszystkim bogactwo jezior, przyciągają tu młodzież i wielu turystów z całej Polski. To oczywiście wzmacnia związki Brasławszczyzny z Polską i premiuje „od zawsze” wiodące w lokalnym społeczeństwie role Polaków. Białoruski niewykształcony chłop jest traktowany jak obywatel jedynie w dniach kolejnych wyborów do władz polskiego państwa, na co dzień pozostaje zwykle tylko przedmiotem polityki cudzej. Wynika to przede wszystkim ze stanu jego świadomości politycznej, ale dla polskiego państwa oznacza to bombę z opóźnionym zapłonem. Zdają sobie z tego sprawę tylko nieliczni.

Bomba wybuchnąć nie zdąży. 17 września 1939 roku na Brasławszczyznę wdziera się armia sowiecka i poglądy polityczne ludności nie liczą się tu zupełnie. Państwo polskie ginie z mapy nie z powodu swych wewnętrznych słabości i win, a Brasław traci na kilkadziesiąt lat jakikolwiek kontakt z Warszawą czy Krakowem nie dlatego, że urzędnik z warszawskiej centrali lekceważył tutejszego chłopa. Liczy się świeżo zawarty pakt Mołotowa z Ribbentropem – i zawiniona słabość bezmyślnej Europy.

Druga wojna światowa to – jak wiadomo – w tej części kontynentu dwie kolejne okupacje: sowiecka 1939–1941 i niemiecka 1941–1944. Obie uderzały w ludność cywilną, ale ciosy wymierzała każda inaczej. Te sowieckie kierowane były przede wszystkim przeciw Polakom, niemieckie – najpierw przeciw Żydom, a potem przeciw wszystkim innym. Atak sowiecki operował propagandowym hasłem wyzwolenia białoruskiego ludu z niewoli u polskich panów, jego skuteczność była jednak minimalna: Brasław, położony o krok od przedwojennej granicy sowieckiej, wiedział sporo o tym, czym jest życie po jej drugiej stronie. Aresztowania, uwięzienia i wywózki za Ural dziesiątkowały miejscowych Polaków, ale także aktywnych publicznie przed wojną Białorusinów. Ambitne życie społeczne miasta i powiatu zostało zniszczone. Okupacja niemiecka była inna: obywała się bez jakiejkolwiek ideologii poza nienawiścią do Żydów, Polaków i podejrzanych o prosowieckość Rosjan. Ciosy terroru padały we wszystkich kierunkach. I budziły wolę odwetu. W środowiskach polskich pojawiło się podziemie AK-owskie, a w nim warto przypomnieć akcje ratowania ludności żydowskiej. Działania te w samym Brasławiu przypłacił życiem tutejszy proboszcz, ksiądz Mieczysław Akrejć, rozstrzelany przez Niemców za ukrywanie Żydów w kościele. W 1944 roku na Brasławszczyznę na nowo weszli sowieci, co oznaczało rządy nominalnie białoruskie, a w praktyce – moskiewskie. Czterdzieści siedem lat następnych, a zatem czas dwóch pokoleń, przeżyli Brasławianie w realiach Związku Radzieckiego. Ta historia najnowsza jest dziś dopiero przedmiotem badań.

Polska tkanka Brasławszczyzny, wyjątkowo ciężko doświadczona przez minione półwiecze, pozostała tu relatywnie bardzo silna – w oficjalnym spisie ludności z 1989 roku narodowość polską zadeklarowało 27% miejscowej ludności. To bardzo wiele w porównaniu z innymi regionami Białorusi. Jest to przy tym społeczność wyjątkowo aktywna kulturalnie. Świadczy o tym choćby większa niż gdziekolwiek indziej obfitość inicjatyw kulturalnych, spotkań i wypowiedzi medialnych polskich Brasławian, których co chwila spotkać można i w naszej sieci internetowej. Brasławia Polakom w kraju odkrywać już nie trzeba, warto natomiast o nim opowiadać. To przykład dla środowisk polskich w innych regionach Białorusi.

Osobiście znam Brasław już z kilku wcześniejszych pobytów, więc tym razem spędzam tu tylko parę chwil i kieruję się ku niezwiedzanej dotąd Druji, położonej na samym brzegu Dźwiny, czyli bezpośrednio nad granicą Łotwy, czyli i Unii Europejskiej. Po łotewskiej stronie rzeki istnieje tam łatgalska wieś Piedruja, wedle osiemnastowiecznych lokalnych polskich dokumentów: Przydrujsk. To ewidentnie dawna część tego samego miasteczka. Często bywając na Łotwie, odwiedzam i Piedruję z jej przepięknym małym barokowo-rokokowym kościołem. Głośno wołając przez rzekę, można się stamtąd z białoruską Drują łatwo porozumieć, bo i mieszanina języków – białoruskiego, łatgalskiego, polskiego i rosyjskiego – po obu stronach jest mniej więcej ta sama. Wyjątkowo ważna dla świata, polityczna granica ujawnia tu swoją względność i umowność, a płynąca Dźwina skłania do myślenia raczej o przyrodzie i o długim oddechu historii niż o bieżącej polityce.

*

Teraz wreszcie zobaczę Druję od środka… Miasteczko jest bardzo niewielkie, z okien samochodu robi raczej wrażenie dużej wsi, materialnie niebogatej, ale wyraźnie dumnej ze swego starożytnego pochodzenia. Pierwszym i najszacowniejszym świadectwem tej starożytności jest umieszczony na centralnym miejscu miasteczka „Borysów Kamień”. Potężny kilkumetrowy głaz, popękany, ale troskliwie złożony w całość, a na nim wyryty duży i niezgrabny napis: pomozi rabu swojemu borisu amin. Napis pochodzi z wieku dwunastego, od niego zaczynają się dzieje całej staro-białoruskiej kultury piśmiennej. Stoję i patrzę bez słowa: trzeba by powiedzieć bardzo wiele…

Cóż poza tym – dwa czy trzy sklepy, ogłoszenie o sprzedaży kur-niosek, drugie – o planowanej przebudowie drogi. Wokół skromniutkie domki, mała cerkiewka, na pagórku duży kościół katolicki. Nad Dźwiną wśród drzew stoi budynek, który kiedyś musiał być dworem, dziś chyba pełni funkcję szkoły, zasłoniętej otaczającym ją płotem. W niedzielne popołudnie, dawno po ostatniej mszy, na uliczkach pusto, pogadać nie ma z kim. Nawet w kościele udaje mi się zajrzeć tylko do kruchty, dalej wszystko zamknięte. Zresztą temat do rozmowy byłby drażliwy, wymagałby sporego zaufania rozmówców, no i ich dziś już wyjątkowej wiedzy o historii sprzed osiemdziesięciu lat.

Za czasów II Rzeczypospolitej właśnie Druja była północno-wschodnim krańcem Polski. Za rzeką na północy była Łotwa, a kilka kilometrów na wschód zaczynał się Związek Radziecki, Druja była więc miejscem politycznie ważnym. Mieszkali tu Białorusini, trochę Polaków, Łotyszy, Litwinów i sporo Żydów. Wyznaniowo przeważali katolicy. Duszpasterstwo prowadzili tu księża marianie. W tym miejscu trzeba jednak koniecznie wtrącić choćby krótkie przypomnienie zadziwiającej historii tego zgromadzenia. Zakon powstał w Polsce w końcu XVII wieku i stąd rozszedł się do kilku krajów europejskich. W XIX wieku tu i ówdzie uległ kasacie przez władze cywilne, gdzie indziej zanikł z braku powołań. Na terenie władzy carskiej został skasowany w drugiej połowie XIX wieku. W 1909 roku w ostatnim klasztorze – „umieralni” w Mariampolu na Litwie, żył już ostatni marianin na świecie, dziewięćdziesięcioletni staruszek. Był to więc koniec zgromadzenia. I tu zdarzył się fakt zdumiewający. Pojawił się tam trzydziestoletni ksiądz, deklarujący chęć wstąpienia do nieistniejącego już praktycznie zakonu i na ręce starca złożył śluby. Z punktu widzenia prawa kościelnego zgromadzenie zatem istnieć nie przestało, choć po rychłej śmierci staruszka pozostał w nim znów tylko jeden uczestnik. Ten zaskakujący pomysł odnowy umierającego zgromadzenia przyszedł do głowy Litwinowi z okolic tegoż Mariampola, Juozasowi Matulaitisowi-Matulewiczowi, społecznikowi i duszpasterzowi z powołania, szukającemu nowych dróg skutecznego apostolstwa w warunkach carskiej Rosji i gorącemu patriocie dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Zakon musiał być w Rosji nielegalny, ale jego jedynego członka zdelegalizować ani „rozpędzić” nie było jak… Po paru latach – jeszcze przed pierwszą wojną światową – pojawili się kandydaci do powstającego na nowo zakonu – tajni na terenie cesarstwa, a jawni w Europie i w Ameryce. Juozas Matulaitis-Matulewicz w latach dwudziestych XX wieku został arcybiskupem wileńskim, potem wysłannikiem papieskim na Litwę, twórcą tamtejszego konkordatu. Zmarł w 1927 roku, a w 1999 roku Jan Paweł II ogłosił go błogosławionym. Marianie tymczasem rozwijali swą działalność w różnych miejscach świata, ale szczególnie aktywni chcieli być w swoich stronach – na Litwie, Łotwie, Białorusi i na wschodnich kresach Polski. W 1923 roku zawitali do Drui i tu wkrótce stworzyli swoiste centrum duszpasterstwa wielonarodowej ludności pogranicza paru tych krajów.

Praca pastoralna szła dobrze, ale pod koniec lat trzydziestych ubiegłego wieku pojawiły się poważne problemy polityczne. W 1938 roku władze polskie wezwały zakonników do likwidacji ich placówki w Drui i do opuszczenia tutejszej strefy nadgranicznej. Sprawa, jak się zdaje, była załatwiana początkowo „w rękawiczkach”, ale gdy czterej wypędzani księża nie chcieli dobrowolnie opuścić klasztoru, polska policja wywiozła ich z Drui siłą. Cala placówka funkcjonowała mimo to dalej, a ostatni marianie dosiedzieli w Drui do 17 września 1939 roku – i znacznie, znacznie dłużej. Niektórych widziano potem za Uralem…

Ta ówczesna decyzja państwa polskiego wydaje się wyjątkowo dziwna i zasługuje na głębsze zbadanie. Uczestnicy i bezpośredni świadkowie tych wydarzeń sprzed osiemdziesięciu lat oczywiście nie żyją. Zostały, jak sądzę, dokumenty – i historyczna pamięć – w zgromadzeniu marianów. To jedna strona konfliktu. Nie bardzo wyobrażam sobie, jak można dotrzeć do śladów tej sprawy i jej przyczyn od strony urzędników przedwojennego państwa polskiego. Obecność silnego katolickiego ośrodka duszpasterskiego w przygranicznej, wielonarodowej i wielowyznaniowej Drui powinna była być – na zdrowy rozum – państwu polskiemu zdecydowanie na rękę. Jeśli było inaczej, to dlaczego? Jako najmożliwsze nasuwa się przypuszczenie, że styl mariańskiego duszpasterstwa, pragnącego dotrzeć do wszystkich mieszkańców, ich kultur, tożsamości narodowych i orientacji politycznych, był – łagodnie mówiąc – ideologicznie niezbieżny z centralistyczną i gwałtownie polonizatorską polityką władz państwowych. Może u źródeł wspomnianej tu decyzji były – bądźmy optymistami – tylko ostro endeckie przerosty tego czy innego decydenta, a może rzeczywiście tamtejsi marianie wspierali takie czy inne antypaństwowe nastroje miejscowych mniejszości – nie wiem. Gehenna tamtego lokalnego świata za czasów kolejnych okupacji sowieckich i niemieckich, a potem półwiecza sowietyzmu, sprawiła, że zbiorowa pamięć o „czasach polskich” przynosi prawem kontrastu obraz dość różowy i skłonna jest zapominać o momentach bolesnych i niesprawiedliwych. Odkrycie prawdy i jej upublicznienie jest jednak w tym wypadku oczywistym obowiązkiem uczciwych historyków polskich. Chciałbym tego doczekać. 

*

Pętanie się samochodem z zachodnią rejestracją po ścisłym białoruskim pograniczu z UE to „nie to, co tygrysy lubią najbardziej”. Dwadzieścia pięć lat temu straże zwinęły mnie na bliskim granicy białorusko-litewskiej gościńcu pod Oszmianą, musiałem się długo tłumaczyć i od tego czasu mam związany z tym wydarzeniem lekki uraz. Teraz więc też wracałbym chętnie w głąb Białorusi, ale uznałem, że gdzie jak gdzie, ale do Rosicy muszę spróbować dotrzeć. Właśnie w kontekście sprawy marianów z Drui. Rosica leży w linii prostej niedaleko od Drui, ale po drugiej stronie Dźwiny i na obszarze, który po pokoju polsko-sowieckim z 1921 roku należał już do Związku Radzieckiego. Tamtejsza ludność podlegała więc wszystkim perypetiom całego „państwa rad”, a w tym i zakazowi praktyk religijnych. Gdy w 1941 roku rozpoczęła się wojna sowiecko-niemiecka i na tereny te wtargnęli Niemcy, zaistniała możliwość zorganizowania tam wypraw misyjnych. Szansa ta zelektryzowała i księży marianów, i pracujące też na dawnym pograniczu siostry ze zgromadzenia Eucharystek. Miejscem, w którym zdecydowano założyć prowizoryczny punkt duszpasterski okazała się właśnie wieś Rosica. Jako pierwsze dotarły do niej siostry, a wkrótce za nimi przybył najpierw jeden, a potem i drugi ksiądz.

Ten pierwszy, Antoni Leszczewicz, był już „starym wyjadaczem” w zakresie dziwnych wypraw misyjnych. Urodzony w 1890 roku i wyświęcony przed samym wybuchem pierwszej wojny światowej, już na pierwszą placówkę został skierowany za Ural – do pracy wśród polskich zesłańców w Irkucku i Czycie. Po trzech latach przeniesiono go do Harbina w Mandżurii, gdzie od dziesięcioleci przebywała znaczna liczba Polaków. Jako proboszcz tamtejszej parafii i wybitny działacz społeczny, pracował tam przez lat dwadzieścia. Po powrocie do Polski honorowany za swe duszpasterskie i patriotyczne zasługi zaskoczył wszystkich decyzją wstąpienia – po 25 latach kapłaństwa – do nowicjatu zgromadzenia marianów. W ten sposób, w rok później, w czerwcu 1939 roku znalazł się na placówce w Drui, a jesienią 1941 roku – w Rosicy. Kiedy rozmiary pracy duszpasterskiej okazały się bardzo rozległe, poprosił przełożonych o pomoc. Wkrótce przybył drugi kapłan – znacznie młodszy ksiądz Jerzy Kaszyra, Białorusin z rodziny prawosławnej, katolik od osiemnastego, a marianin od dwudziestego roku życia – jeden z tych właśnie, których w 1938 roku władze polskie wyrzuciły z Drui z powodów politycznych…

Dwaj księża i kilka sióstr zakonnych stworzyli w sumie bardzo prężny ośrodek duszpasterski, oddziaływujący na znaczny teren wielu okolicznych wiosek. Ludność, przez ponad dwadzieścia lat pozbawiona dostępu do sakramentów, teraz garnęła się do kościoła i docierała do Rosicy z daleka. Sprawdziłem to osobiście: kiedy jadąc tam samochodem bez przyzwoitej mapy, pytałem o drogę w wioskach oddalonych stamtąd o kilkanaście kilometrów bezdroży, kierowano mnie szczegółowo, przy okazji przypominając straszne wydarzenia okupacyjne. 

Jesienią 1942 roku w całym tutejszym regionie uaktywniła się silna białoruska partyzantka antyniemiecka, mająca solidne oparcie w postawach całej miejscowej ludności. To spowodowało z kolei niemieckie akcje odwetowe. W połowie lutego 1943 roku dokonana została zakrojona na wielką skalę akcja represyjna właśnie w Rosicy, ogłoszona jako kara za wspieranie sowieckich bandytów przez ludność regionu. Cywilni mieszkańcy samej Rosicy i okolicznych wsi – łącznie z kobietami i małymi dziećmi – zostali zgonieni i zamknięci w kościele. W ciągu trzech dni pozostawali tam bez żywności i wody, po czym najsilniejszych mężczyzn odłączono i skierowano do transportu jadącego na roboty do Niemiec, zaś pozostałą ludność kolejnymi grupami odwożono do odległych od centrum wsi gospodarstw i tam żywcem palono w stodołach. Kaźń trwała dwa dni, 17 i 18 lutego, w płomieniach zginęło wtedy 1 528 osób.

Księży i siostry zakonne Niemcy wyłączyli z tłumu skazanych na śmierć. Sami kaci widocznie uznali, że im akurat trudno postawić zarzut tęsknoty za sowiecką władzą i popierania sterowanej przez Moskwę partyzantki. Nakłaniano więc cały zespół do dobrowolnego opuszczenia Rosicy, ale tymczasem pozwolono im na sprawowanie „opieki” nad budynkiem zamienionego w tymczasowe więzienie kościoła. Umożliwiło to równocześnie dwie rzeczy – dostarczanie do wnętrza wody i choćby minimalnych ilości pożywienia dla dzieci, a także przebywanie wraz z uwięzionymi i wspieranie ich duchowe. Księża nieustannie spowiadali nieszczęśników. Kiedy okazało się jasne, że uwięzionych czeka szybka śmierć, ksiądz Leszczewicz jako szef zespołu zdołał swym autorytetem skłonić Siostry Eucharystki do opuszczenia Rosicy, dla dalszej służby następnym ofiarom wojny. Sami księża natomiast uznali, że ich miejsce musi być przy ginących. I tak ksiądz Antoni Leszczewicz poszedł z jedną grupą gnaną do stodoły i intonując wspólną modlitwę spłonął 17 lutego, zaś ksiądz Jerzy Kaszyra zrobił to samo, idąc z pozostałymi więźniami dnia następnego.

Tu pozostaje tylko milczenie. I modlitwa.

Obejrzałem duży i pięknie malowany, chyba w ogóle nowy, kościół, z licznymi wydawnictwami i folderami poświęconymi wydarzeniom z 1943 roku i postaciom obu księży, których papież Jan Paweł II zaliczył w 1999 roku do grona błogosławionych Kościoła Powszechnego. Sama miejscowość, złożona z niedawno zbudowanych solidnych domów, nie ma już charakteru tradycyjnej białoruskiej wioski, jest miejscem często odwiedzanym przez przyjezdnych. Przed plebanią widzę dwa samochody z zachodnią rejestracją, potem słyszę, jak ktoś – chyba proboszcz – oprowadza po kościele anglojęzycznych gości. Nie muszę włączać się w to spotkanie. Trzeba mi ciszy.

Ciąg dalszy w następnym numerze tygodnika „Nowy Napis Co Tydzień”.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Bohdan Cywiński, VII. Berezwecza obejrzeć się nie da…, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 75

Przypisy

  1. W Polsce książka ukazała się jako Powrót do Lwowa. O genezie ludobójstwa i zbrodni przeciwko ludzkości, tłum. J. Soszyński, Warszawa 2018.
  2. P. Sands, My father, the good Nazi https://www.ft.com/content/7d6214f2-b2be-11e2-8540-00144feabdc0 [dostęp: 21.12.2020].
  3. P. Sands, La filière, Paris 2020, s. 63.
  4. Wynika to z bardzo wielu zmiennych: ilości osób przetrzymywanych, czy był to obóz zagłady, czy obóz koncentracyjny, zmierzenia się z przeszłością tych, którzy przeżyli, a także ich mobilnością, czyli możliwością przemieszczania się i mówienia w zimnowojennym świecie.

Powiązane artykuły

03.09.2020

Nowy Napis Co Tydzień #065 / Zagubieni i odnalezieni we Wrześniu

Nie było szarży polskiej kawalerii na niemieckie czołgi. Mityczny obraz, który miał przedstawiać dysproporcję sił we wrześniu 1939 roku, wziął się z pomyłki. Szwadron rotmistrza Jerzego Hollaka z powodu złej widoczności – dym z płonących czołgów i pobliskich domostw zasnuł okoliczne pola – wjechał pomiędzy dwa niemieckie pułki pancerne. Gdy dym nieco opadł, czołgiści zobaczyli ruszającą w ich stronę kawalerię. Zaskoczenie zresztą było obopólne. Hollak klął swoje „zezowate szczęście”, a pancerniacy nie wiedzieli, co zrobić. Ale obraz wynurzającej się z dymu polskiej kawalerii musiał być na tyle sugestywny, że został zapamiętany i opisany przez czołgistę Willego Reibiga i zaczął żyć własnym życiem. To nie znaczy, że kawaleria w trakcie kampanii wrześniowej nie wyjmowała szabel i to nie znaczy również, że niemieckie czołgi nie przejechały się – jednako – po ziemi i po ludziach. I to wszystko to jest Wrzesień: dym, maligna, natłok obrazów, za którymi nie sposób nadążyć. Nagle w ten korowód duchów, w barwne relacje wspomnień i lakoniczność rozkazów, w pamięć oficjalnie rozpisaną na pomniki i niepamięć wkracza Radosław Wiśniewski i woła: „stop kamera”! I dodaje: „sprawdzam”.

Zagubieni we Wrześniu, odnalezieni w teraz       

Apokalipsa 1939. Początek nie jest kolejną książką o polskim Wrześniu. Jednocześnie jest nią tak bardzo, jak to tylko możliwe. I już widzę, że nie da się Wiśniewskiego inaczej opowiedzieć, ale i czytać, jak tylko balansując, łapiąc równowagę między tymi przeciwieństwami: było – nie było, jest – nie ma, przeszłość – teraźniejszość. Autor będzie prowadził czytelnika przez pola bitewne kampanii wrześniowej, odnotowywał zwycięstwa i rozpisywał na części składowe przyczyny porażek. Mignie nawet, nie raz i nie dwa, jakaś wersja alternatywna dziejów. Kapitalne i obrazoburcze jest pytanie, czy we wrześniu 1939 roku nie należało się od razu, na samym początku, po prostu poddać.

Nic gorszego niż Czechy i Słowację Polski by nie spotkało – rola wasala, może nieco bardziej szanowanego. Albo mniej. Stać się satelitą, ale żyć, być może w odpowiednim momencie zmienić sojusze, odwrócić ostrze broni w kierunku dawnego suwerena? Nie, jakoś to nie przychodziło nikomu do głowy i nawet dzisiaj brzmi to paskudnie, mimo wiedzy, którą się ma. Zatem wiadomo było, że Polacy będą się bić. Bo taki ich obyczaj, jak mawiał klasyk.

Jeśli wczytać się dokładnie w powyższy cytat, to mamy tu Wiśniewskiego w całej okazałości. Ten fragment to potężny ładunek emocji, które są ukryte w gładko płynących zdaniach. Autor podsuwa myśl i jednocześnie wysuwa wobec niej argument („stać się satelitą, ale żyć”) i kontrargument („Polacy będą się bić, bo taki ich obyczaj”). Niech nie zmyli czytelnika łatwość czytania i gawędziarskie frazy Wiśniewskiego. Wobec racjonalności tezy, autor sięga do argumentów, które znamy, i które są zakotwiczone zarówno w racjonalności, jak i w sferze emocji. Na potwierdzenie, żeby się poddać, podaje ten jeden argument, który mnie wciąż zajmuje: stać się satelitą, ale żyć. W owym „ale żyć” słyszę nie tylko krzyk i płacz tych, którzy utracili swoich bliskich, ale widzę także wstrząsające zdjęcia wojenne, choćby korespondenta Juliena Bryana, na których Kazimiera Kostewicz opłakuje swoją siostrę Andzię. Zatem argument – żyć, żyć, żyć – rozumie każdy, kto potrafi kochać, każdy, kto podjął odpowiedzialność za drugiego. I to jest dobry, wibrujący argument. Na jego antypodach stawia Wiśniewski inny: wiadomo było, że Polacy będą się bić. I jest to argument, który nie mniej chwyta za serce, a jednocześnie zdaje się przekraczać tylko sferę emocjonalną. Wszak brzmi on tak: a Polakom zapisane jest walczyć i umierać, a im bardziej heroicznie, a im bardziej beznadziejnie, tym lepiej. Argument dziejowy, historiozoficzny, narodowo-kulturowy czy wręcz Boski – jakkolwiek by go szufladkować, dotykamy żywego, biało-czerwonego nerwu. Zatrzymałem się trochę dłużej nad jednym tylko fragmentem, by uzmysłowić, w jaki sposób uprawia literaturę Wiśniewski. W gawędziarskim, nieco felietonowym stylu pisze niby o historii, co dawno już powinna odejść, ale nie odchodzi. Przeciwnie: podchodzi pod okna i zagląda w nasze oczy. Apokalipsa 1939. Początek to w istocie zaproszenie na pole minowe, bo po lekturze czytelnik musi się pozbierać, poukładać siebie na nowo. I jeśli literatura ma przed sobą jakieś zadania, to właśnie tu widziałbym ich spełnienie.

Zagubieni w teraz, odnalezieni we Wrześniu

Nie jest łatwo pisać o Apokalipsie 1939, bowiem w pierwszym odczytaniu jest to książka historyczna i z natury swej zadziorna i polemiczna. Czuć, że pewne fragmenty zostały wypróbowane w ogniu przestrzeni wirtualnej, że wyostrzyły się, doprecyzowały. I można iść za Wiśniewskim przez cały niemal Wrzesień, zaglądać na wielką szachownicę pól bitewnych, podglądać uzbrojenie, prowadzić ulubione przez Polaków spory, a to o samoloty „Łosie” i „Karasie”, a to o pociąg pancerny „Śmiały”, a to o okręt podwodny „Orzeł”. Autor zatrzymuje się zarówno przy punktach w tej kampanii znanych, jak i czasem jakby na uboczu historii. Każdy epizod stara się opowiedzieć przez pryzmat osoby, działa, rzeki… Czyta się to naprawdę dobrze, a jednocześnie nie opuszcza czytelnika przeświadczenie olbrzymiego pośpiechu autora, jakiegoś niesłychanego pędu. Ma tego świadomość sam Wiśniewski, który raz po raz rzuca do czytelnika: „nadążacie jeszcze za mną?”. Nagromadzenie faktów, postaci, wydarzeń zdaje się przekraczać możliwości percepcji przy pierwszej lekturze książki. Jest to z pewnością udane odzwierciedlenie blitzkriegu, wojny błyskawicznej. Autor stara się być wszędzie i z każdym. Zmienia perspektywę, raz patrząc na wydarzenie z gabinetów sztabowych, by za chwilę zajrzeć do kokpitów, wieżyczek, celowników i oddać głos tym z pierwszej linii frontu. Nie szczędzi przy tym Wiśniewski swoich sądów, bo jak już powiedziano, książka wyrasta z ognia polemicznego i każdy czytelnik z pewnością złapie się za bary z autorem. I to jest oczywiste, i to jest dobre, i dlatego chcę zwrócić uwagę na inne odczytania.

Gdzieś przed setną stroną, wpędzony między maszerujące wojska a uciekającą ludnością cywilną, wyhamowałem swoją lekturę. Dlaczego ten autor tuż po czterdziestce, który nigdy nie doświadczył żadnej wojny, który nie jest uczestnikiem grup rekonstrukcyjnych (sprawdziłem), który jest szczęśliwym mężem i ojcem, niemal obsesyjnie powraca na pola bitewne? Dlaczego ludziom doprowadzonym do sytuacji skrajnych zagląda w dusze, ślęczy nad starymi mapami dawno rozegranych starć, nie boi się mówić o moralności, wreszcie: nakłada klisze tamtej Polski na dzisiejszą i stawia bliźniaczo podobne pytania? I łapę się na tym, że też tak mam, ale już młodsi ode mnie (i od Autora) już nie. Narracja Apokalipsy 1939 wiedzie zarówno ścieżkami znanymi, jak i poboczami. Korzystam z przywileju recenzenta i wyruszam właśnie jedną z nich, tą, która wiedzie obok.

Książka pokoleniowa?

Oddaję innym zagłębianie się w statystyki uzbrojenia, spotykające się na sztabowych mapach strzałki. Zastanawiam się, czy Apokalipsa 1939 nie jest książką opisującą doświadczenie pokolenia ludzi, których dzieciństwo sięgnęło jeszcze schyłku PRL. To dzieciństwo przesycone było westernami, książkami z serii „Żółty Tygrys”, przygodową literaturą marynistyczną. Mieliśmy dużo wolnego czasu; ucieczki w świat wyobraźni doskonaliliśmy, stojąc w długich kolejkach. Mogliśmy strzelać z patyków, udając, że mamy broń maszynową, albo naginając jeszcze bardziej patyki i rzeczywistość, robiliśmy łuki. To był świat wyobraźni. Filmy były może i kolorowe, ale czarno-białe w swej wymowie. Niewiele wiedzieliśmy o wojnie, za to dużo o bohaterach, którzy kulom się nie kłaniali i wszystko się im udawało. Janosik nie odnosił ran, Stanisław Kolicki (Moczulski) zawsze unikał wpadki, a godzina W zawsze wybijała punktualnie. A potem coś się stało – wraz z nadejściem wolności okazało się, że bohaterowie zamiast czarno-białych okazywali się mieć coraz więcej odcieni szarości, „Żółty Tygrys” ubarwiał rzeczywistość tak, jak mu poprzedni wydawca (czyli władza) pozwalał. Nowe czasy, nowe możliwości – tak, ale dylematy zostały te same. I teraz to pokolenie, wychowane na tym, że „Czwórkami do nieba szli żołnierze Westerplatte”, że „Warszawy nie oddamy”, miało swoje własne Westerplatte i swoje własne Warszawy – tak geograficznie, jak i życiowo. I niewielu chce za nie umierać. Mogliśmy przemieszczać się, wybierając sobie nowe stolice, nowe punkty życia i punkty oporu. Zresztą coraz częściej, gdy nasze prywatne stolice były zagrożone, przemieszczaliśmy się dalej. Z pracy do pracy, z miasta do miasta, ale też dokonując wyborów zupełnie życiowych, bo związanych z ludźmi. Opuszczaliśmy lub opuszczano nas; łataliśmy się, bo coraz bardziej składaliśmy się z dziur, przetarć, kompromisów.

Myślałem o Gdyni, której w 1920 roku nie było, żeby w 1939 stała się najbardziej nowoczesnym portem Bałtyku. Myślałem o mapie wyniesionej z którychś koszar w Grodnie, czarnej ze starości, która stoi u mnie na poddaszu, gdzie piszę wszystkie ważne teksty, że ta mapa nie przypadkiem trafiła w moje ręce. Bo może rzeczywiście tak jak wiele razy przeczuwałem, należę do jakiejś innej Polski niż istniejąca. Chociaż gdybym jakimś cudem odrodził się w tamtej – także mógłbym mieć takie przeczucie, że ona nie jest moja, obca.

Okulary literatury

To jest dobry moment, by na chwilę zatrzymać się przy tytule. Jasne, Apokalipsa 1939. Początek brzmi świetnie. To zresztą kolejna książka, która do opisu Września stosuje terminologię zaczerpniętą z Biblii. Rok temu ukazała się książka Kacpra Śledzińskiego Potop’39. Szlak bojowy wrześniowych obrońców. Autor dysponuje niesamowicie ciekawym tytułem, do którego niestety nie dorasta książka. Bo jeśli jest to nawiązanie do biblijnego potopu, to powstają pytania: za co ta kara? Gdzie jest Noe i jego arka? Gdzie tęcza, znak przymierza? Tego wszystkiego nie ma. Jeśli zaś Śledziński chciał nawiązać, choćby minimalnie, do innego potopu, który nas nawiedził, tego z XVII wieku, to aż się prosi o analogie (na przykład wygnanie arian i antysemityzm II RP). Potop’39 Śledzińskiego to mocno teledyskowa historia: mnóstwo obrazów, emocje gonią emocje; rozedrgany obraz, który nie scala się w jedność. Wiśniewski poszedł inną drogą, chwytając się apokalipsy. Apokalypsisswoim znaczeniu najbardziej podstawowym, to odsłonięcie czegoś, co jest tutaj, ale pozostaje w ukryciu (apokalypto). Objawienie jak nagłe otwarcie oczu. Dostrzeżenie tego, co było do tej pory ukryte w polu widzenia, w świecie, który rozgrywa się przed oczyma. Wiśniewski świadomie i konsekwentnie odkrywa coś, co dotąd było zasłonięte, zakryte, nie dość dostrzegane. Pal licho ciekawostki (jak na przykład ta, że dowodzący bombardowaniem Wielunia Walter Sigel mógł zginąć w swoim samolocie 17 dni wcześniej), bo tych autor ma bez liku i sypie nimi jak z rękawa. Bardziej zajmuje moją uwagę, w jaki sposób Wiśniewski wpatruje się we wrześniowe dzieje. Można by napisać, że przenicowuje Wrzesień, aby za datami, wydarzeniami dostrzec coś więcej, coś dalej. Na mnie największe wrażenie wywiera rozdział, w którym autor spaceruje po uliczkach dzisiejszego Wielunia i próbuje z opisów i ze zdjęć odnaleźć tamto miasteczko. Spacer z góry skazany na niepowodzenie, bo inaczej ułożyły się linie ulic, powstały nowe budynki. Szukając widmowego Wielunia, odnajduje za to inną perspektywę:

Tak się zaczęła pożoga, która miała być inna niż wszystkie. Kiedy dzisiaj jedzie się przez Wieluń, nie widać miasta, które było. Bo ono tego dnia niemal całkowicie spłonęło. Zanim spopieliły się Hamburg, Brema, Berlin, Drezno, Caen, Hiroszima, Tokio, Nagasaki – kurz, dym wznosił się ponad małym polskim miasteczkiem jak bardzo zły znak. Znak, który nie był jeszcze dość widoczny. Nikt wówczas nie potrafił go odczytać.

Tak, chodzi o widzenie. Wiśniewski wpatruje się, wyostrza wzrok. Na co to ćwiczenie z patrzenia? Jest u tego autora coś, co mnie jednocześnie zachwyca, jak i przeraża. W pisarstwie Wiśniewskiego nakładają się na siebie dwie klisze, teraźniejszość pisze się na przeszłości, historia przebija się na rzeczywistości. W jednym z rozdziałów opisującym bitwę pod Mokrą narracja historyczna miesza się z narracją boleśnie realną. Z rodzinnego samochodu państwa Wiśniewskich wypada chusteczka – cenna, bo ostatnia, a trzeba małego Tymoteusza podetrzeć.

A ja biegłem za nią i wydawało mi się, że widzę nie chusteczkę, ale łuskę, nabój, który wysypał się z jaszcza obok prawosławnej armaty dywizjonu artylerii konnej, że pył niesie się z rżyska na lewo i dym gryzie w oczy i ktoś krzyczy, że łap, łap, to nasz ostatni. A potem ją złapałem i niosłem, trzymając za jeden róg, tak naprawdę chusteczek były trzy, zlepiły się w jedno i powiewały na wietrze jak biała flaga, której tutaj nikt nie wywiesił, nawet w największym strachu, lęku, osłupieniu, które jest poza moją wyobraźnią. Wszystko strzelało, powietrze pachniało prochem i sadzą.

Jak to nazwać: śmieszne, groteskowe, surrealistyczne, mistyczne? Pisarstwo Wiśniewskiego jest takim konglomeratem, gdzie wysokie łączy się z tym, co trywialne, konkret odsyła do wizyjności. I trzeba powiedzieć, że w tym mieszaniu elementów w jedną całość jest autor wyjątkowo dobry, zupełnie jakby tak właśnie widział teraźniejszość również poza literaturą. Nie wiem, czy czytelnik dostrzeże napis na okładce książki, który nie jest tytułem. Pojawia się, jak pieczątka towaru, może zapowiedź serii wydawniczej: korespondencja historyczna. To jeszcze jedna próba określenia pisarstwa Wiśniewskiego. W książce o powstaniu warszawskim użyto określenia palimpsest (Palimpsest Powstanie z 2019 roku), w Transmigracji (z 2019 roku) aż prosiło się o słowo „widzenie”.

Być może mamy do czynienia, z czymś bardzo ciekawym, co właśnie się krystalizuje. A patrząc na ostatnie publikacje tego autora, śmiem twierdzić, że Wiśniewski się nie kończy, on się dopiero zaczyna.

Radosław Wiśniewski, Apokalipsa 1939. Początek, WarBook, Ustroń 2020.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Zagubieni i odnalezieni we Wrześniu, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 65

Przypisy

  1. W Polsce książka ukazała się jako Powrót do Lwowa. O genezie ludobójstwa i zbrodni przeciwko ludzkości, tłum. J. Soszyński, Warszawa 2018.
  2. P. Sands, My father, the good Nazi https://www.ft.com/content/7d6214f2-b2be-11e2-8540-00144feabdc0 [dostęp: 21.12.2020].
  3. P. Sands, La filière, Paris 2020, s. 63.
  4. Wynika to z bardzo wielu zmiennych: ilości osób przetrzymywanych, czy był to obóz zagłady, czy obóz koncentracyjny, zmierzenia się z przeszłością tych, którzy przeżyli, a także ich mobilnością, czyli możliwością przemieszczania się i mówienia w zimnowojennym świecie.

Powiązane artykuły

02.07.2020

Nowy Napis Co Tydzień #056 / Zgodnie z literą prawa

Spośród grona „łowców nazistów” palmę pierwszeństwa dzierży Simom Wiesenthal. Jego działalność obarczona tragiczną historią (w czasie Holokaustu ginie cały ród Wiesenthalów, on sam jest więźniem sześciu obozów koncentracyjnych) stała się wyrzutem sumienia dla świata. Przypominał, tropił, oskarżał. Nie z zemsty, jak zaznaczał, ale dla sprawiedliwości. Zapewne każdy kraj, do którego dotarł płomień Szoa, miał swojego Simona Wiesenthala. Polska miała Jana Sehna. Człowieka, który nie stracił rodziny w wyniku Holokaustu, nie był więźniem obozów koncentracyjnych, nie miał wytatuowanego numeru na przedramieniu. Nie tylko dlatego postać Jana Sehna, przewodniczącego Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Krakowie, jest dziś mało znana. Filip Gańczak próbuje podążyć tropem polskiego łowcy nazistów. A on, wzorem swoich przeciwników, umiejętnie je zaciera. 

Na miejscu zbrodni

Celem każdej biografii jest pokazanie kilku wcieleń mieszczących się w jednej osobie. Ilu było Janów Sehnów? Raczej jeden; nie ma tu zaskakujących zwrotów w życiorysie. Przedwojenny sędzia, po wojnie główna postać przesłuchująca i przygotowująca akty oskarżenia niemieckich zbrodniarzy wojennych. Wobec nowej władzy zajmie niejednoznaczne, jakby rozdwojone stanowisko. Jeśli coś jest w jego życiu punktem stałym, magnetyczną północą, to jest nim Auschwitz-Birkenau. Ale wtedy, los terenu i infrastruktury obozu nie jest jeszcze jasno określony. Teren wojskowy? Miejsce zbrodni? Cmentarz? Muzeum? Zbyt dużo w tych odpowiedziach zależy od Rosji. Armia Czerwona dociera do obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau 27 stycznia 1945 roku. Zastaje szokującą prawdę oraz około 7,5 tysiąca więźniów. Niemal pięciuset umiera w pierwszych dniach wolności. Na terenie obozu znajduje się jeszcze około sześciuset ciał więźniów zastrzelonych tuż przed wyzwoleniem. Żołnierze rosyjscy znajdują też rzeczy, z którymi nikt nie wie co zrobić – 7 ton ludzkich włosów, magazyny pełne walizek, butów, okularów. Doły spaleniskowe z ludzkimi prochami, pozostałości pieców krematoryjnych, a nade wszystko żywi świadkowie nie pozostawiają wątpliwości, dlaczego Auschwitz-Birkenau nazywano anus mundi, odbytem świata. Co począć z miejscem, które wymyka się racjonalizacji? Ratować pozostałych przy życiu więźniów – tak, ale również – iść dalej na Berlin. Wykorzystując istniejącą infrastrukturę obozową, Armia Czerwona zapełnia baraki nowymi więźniami. To niemieccy jeńcy wojenni oraz Polacy z Górnego Śląska i Opolszczyzny, potraktowani przez Rosjan jako folksdojcze. Czerwonoarmiści poczynali sobie w wyzwolonym obozie różnie. Obok pełnej współczucia pomocy – gorączkowe przeszukiwanie terenu oraz zwłok w celu znalezienia kosztowności czy potańcówki na dachu budynku komory gazowej. Nawet zdemontowanie napisu Arbeit macht freii próba wywiezienia go w głąb ZSRR. Zauważył to Eugeniusz Nosal, który przekupił żołnierza i wyniósł napis z wagonu. W 1947 roku, w dniu otwarcia Muzeum Auschwitz-Birkenau napis wisiał już na swoim miejscu. Ale zanim to nastąpi, teren obozu drastycznie zmieni się. Zniszczyć, zaorać, zapomnieć? To zapewne głos emocji. Ocalić jako świadectwo, straszliwe memento? To raczej głos rozsądku. Zanim zwycięży ten drugi, część baraków więziennych zostaje rozebrana, a pozyskane drewno wysłane w głąb Polski jako materiał budowlany. Odbudować się chciała Warszawa, ale i Oświęcim. W tym pomieszaniu pojęć, racji żywych i umarłych, w kwietniu i maju 1945 roku Jan Sehn zbiera na terenie Auschwitz-Birkenau wszelkie pozostałe dokumenty. Wyciąga nadpalone z ognisk, wilgotne z zalanych piwnic, zbiera ubrudzone kałem. Papier jest papier, a w czasie po wyzwoleniu obozu jego przeznaczenie ulega transformacji zgodnie z potrzebami żywych. W dodatku w Auschwitz-Birkenau stacjonują wciąż Rosjanie, dla których to teren wojskowy, ograniczają zatem przepustkami dostęp, wydzielają miejsca, gdzie można się dostać. I sami zbierają, i wywożą materiały do Rosji. Czasem bezpardonowo podkradają owoce cudzej pracy: Sehn skarży się, że dwie ciężarówki, na które załadował zebrane materiały, odjechały „w nieznanym kierunku”. Filip Gańczak w biografii krakowskiego sędziego będzie podkreślał raz za razem: to, że w takich okolicznościach udało się przeprowadzić procesy zbrodniarzy niemieckich z pełnym poszanowaniem prawa, jest rzeczą niewiarygodną. Twarzą tych procesów będzie właśnie Jan Sehn.

Słowa przeciwko świadkom 

Filip Gańczak wylicza: Amon Göth, Rudolf Höss, Maria Mandl – to tylko najsłynniejsi ze zbrodniarzy, których przesłuchiwał Jan Sehn. W większości to nie tyle przesłuchania, co batalie psychologiczne, gdzie słowa, czyny, oceny moralne otrzymują zupełnie nowe znaczenie. Zeznania zbrodniarzy układają się w jakąś przewrotna litanię anty-sensu, wypaczenia pojęć i bezpardonowego wyparcia. Amon Göth, komendant obozu w Płaszowie, który lubił strzelać do więźniów ze swojego balkonu, w zeznaniach przedstawia się jako… miłośnik zwierząt. Nie ma pojęcia, że Auschwitz-Birkenau było obozem zagłady, choć sam wysyła tam chorych więźniów wraz z dopiskiem, że domaga się zwrotu ich pasiaków. Rudolf Höss długo obstaje przy tym, że nie miał pojęcia, że na jego terenie obozu były dokonywane eksperymenty na ludziach. Tłumaczy, że myślał, iż są to eksperymenty na zwierzętach. Na pytanie Sehna, po co w takim razie byli potrzebni zatrudnieni pielęgniarze, nie znajduje odpowiedzi. Maria Mandl, nadzorczyni z Ravensbrück i Auschwitz-Birkenau, twierdzi, że nigdy nikogo nie biła. No chyba, że za złamanie regulaminu, albo gdy ktoś był bezczelny. Nie wiem, nie pamiętam, to nie ja – odmieniane przez wszystkie przypadki. Przez pewien okres zbrodniarze zdają się wodzić za nos wymiar sprawiedliwości. Miejsca przestępstw się zmieniły, część komór gazowych została wysadzona w powietrze, brakuje świadków i twardych dowodów. Jan Sehn zdaje sobie sprawę, że aby procesy były przeprowadzone zgodnie ze sztuką prawniczą, musi pozyskać świadków. To wtedy udaje mu się rzecz nowatorska jak na swoje czasy i warunki, w których działa. W lipcu 1947 roku w Warszawie i Krakowie w ruchliwych miejscach umieszcza duże fotografie z podpisem:

Pierwsza grupa SS-owców z obozu koncentracyjnego Oświęcim-Brzezinka. Wzywa się wszystkie osoby, które posiadają wiadomości o tych przestępcach i ich działalności, do niezwłocznego zgłoszenia się w lokalu komisji celem złożenia zeznań w charakterze świadków.

Świadkowie przybywają; mają odwagę mówić i wskazywać palcem. Ich zeznania, tak charakterystyczne dla pierwszych miesięcy po wyzwoleniu, są chłodne i rzeczowe. „Łaźnia”, „specjalne traktowanie”, „przesiedlenie na Wschód” – tylko dzięki świadkom jest możliwe rozszyfrowanie tych pojęć z oficjalnej obozowej dokumentacji. Na każde kłamstwo zbrodniarzy Sehn wyciąga dokument i wskazuje: tu jest pański podpis. Fakt posiadania dokumentów (które miały być przecież zniszczone) oraz kultura osobista Sehna robią wrażenie na oskarżonych. I tu dochodzimy do momentu, gdy książka Filipa Gańczaka pęka i ujawnia swoje mocne i słabe strony.

Daniel w jaskini lwa

Jeśli potraktować osoby, które ściga Jan Sehn jako swoisty cień – ciągnący się za nim przez lata – to trzeba stwierdzić, że Gańczak dokładnie, a przede wszystkim ciekawie, pokazuje ich zachowanie w celi, w trakcie procesu, przyjętą linię obrony. Sęk w tym, że tyle samo miejsca poświęca swojemu bohaterowi, ile jego przeciwnikom. Prowadzi to do niebezpiecznego stwierdzenia, że gdyby nie było ciągnącego się za krakowskim sędzią długiego cienia zbrodniarzy, to nie byłoby Jana Sehna. Paradoksalnie: bez cienia, nie byłoby jego jasnej gwiazdy. Z biografii nie dowiem się zbyt dużo o prawdziwych emocjach, dylematach Jana Sehna. Przecież zderzenie ze zbrodniarzami, z twarzami „banalnego zła” w systemie dramatycznie kurczącej się demokracji, musiało być fascynujące. Co czuje wtedy Sehn? Czy traci wiarę w człowieka, czy wraca nocą do domu i kocha się rozpaczliwie z żoną, a może próbuje nadmiar zła utopić w kolejnych kieliszkach wódki? Wydaje się, że Filip Gańczak nie zdołał przebić się przez obraz, jaki sam Sehn stworzył: eleganckiego, palącego papierosa za papierosem pracoholika o nienagannych manierach. Tak został zapamiętany i tak utrwalony na fotografiach. Ale przecież musi być coś więcej; ten obraz, który powstaje, gdy odkłada się aparat fotograficzny. Na tle zbrodniarzy wojennych, ich brawurowych ucieczek, konfabulacji, Sehn wypada zwyczajnie papierowo. Gańczak, choć rozrzuca niemal po całej książce „drobiny charakteru” krakowskiego sędziego, nie potrafi złożyć tego w jeden pulsujący życiem obraz. Nie jest to do końca wina autora, raczej pewnego sposobu życia Jana Sehna w państwie przejmowanym przez komunistów. Gdy przyglądamy się postaci polskiego tropiciela nazistów, uderza wpływ, jaki miał na oskarżonych. To po spotkaniu z nim i przesłuchaniu zbrodniarze zaczynają pisać. A są to rzeczy znaczące i objętościowe. Maria Mandl, z wykształceniem ledwie podstawowym, pisze do niego dwudziestosześciostronicowy list, w którym pod koniec sama zrównuje się z więźniami obozów koncentracyjnych. Arthur Liebehenschel, komendant Auschwitz i Majdanka, pisze list na siedemdziesiąt pięć stron. Rudolf Höss pisze… biografię. Czytelnik dotyka tutaj jakieś tajemnicy osobowości Jana Sehna. Posługując się terminologią psychologiczną, można by stwierdzić, że krakowski sędzia prowokuje oskarżonych do procesu uznania przed samym sobą ciężaru dokonanych czynów. Posługując się językiem właściwym dla religii, można stwierdzić, że w tych pracach literackich dokonuje się spowiedź generalna. Nie jest to nieuzasadnione, bowiem Höss pod koniec życia nawraca się. Na ile świadomie to czyni, pozostaje kwestią dyskusyjną.

Kolejną ciekawym aspektem Sehna jest jego sprzeciw wobec kary śmierci. Przypomnijmy, że mówimy tu o człowieku, który zbierał materiał dowodowy, wobec którego nie miał wątpliwości, że pogrąży oprawców, a wyrok końcowy może być tylko jeden. Gańczak cytuje arcyciekawą wypowiedź Sehna, gdzie ten trochę się odsłania:

Wina w skali obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau rozsadza wszystkie przyjęte w stosunkach międzyludzkich kryteria dobra i zła, prawdy i fałszu, prawa i bezprawia, tego, co słuszne i niesłuszne – i dlatego przekracza granicę zdolności osądu przez pojedynczego sędziego śledczego. 

Na tropie Jana Sehna

Kim zatem był naprawdę człowiek, który przez tyle lat patrzył w ciemność, mierzył się z osobowym złem? Z pewnością na plus należy zapisać Gańczakowi, że nie stworzył trywialnego portretu nieskazitelnego, rycerskiego prokuratora, który jest ludzki dla nieludzkich oskarżonych. Brakuje mi jednak w książce Gańczaka samego Sehna z krwi i kości. Z drugiej strony, Sehn to człowiek celowo skrywający swoje wnętrze. Gdy komuniści przejmą już władzę, będzie obawiał się o swój los. W końcu był sanacyjnym sędzią, brał udział w procesie socjalistycznego działacza Bolesława Drobnera. W latach stalinizmu pisze w uzasadnieniach wszystkie wymagane politycznie farmazony, zupełnie jakby strach o własne życie zwyciężył. Wraz z odwilżą porzuca ten nieprzystający do niego język. Umiera nagle, na zawał serca w 1965 roku. Z podwójną oceną. Przez przeciwników krytykowany za przywłaszczanie pieniędzy. Sympatycy będą za to podkreślali, że w dobie zimnej wojny udało mu się stworzyć przestrzeń współpracy dla sędziów polskich i niemieckich, którzy badali zbrodnie Holokaustu. 

Nie mniej frapująca od oceny Jana Sehna jest wymowa książki Filipa Gańczaka: nie znamy polskiego tropiciela nazistów. Udało mu się, żyjąc w państwie opresyjnym, pozacierać za sobą ślady. I teraz bardziej znamy Simona Wiesenthala, niż Jana Sehna. 

 

F. Gańczak, Jan Sehn. Tropiciel nazistów, Wołowiec 2020.

 

Zachęcamy do odwiedzenia bloga Marcina Cieleckiego:  https://marcincielecki.wordpress.com/

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Zgodnie z literą prawa, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 56

Przypisy

  1. W Polsce książka ukazała się jako Powrót do Lwowa. O genezie ludobójstwa i zbrodni przeciwko ludzkości, tłum. J. Soszyński, Warszawa 2018.
  2. P. Sands, My father, the good Nazi https://www.ft.com/content/7d6214f2-b2be-11e2-8540-00144feabdc0 [dostęp: 21.12.2020].
  3. P. Sands, La filière, Paris 2020, s. 63.
  4. Wynika to z bardzo wielu zmiennych: ilości osób przetrzymywanych, czy był to obóz zagłady, czy obóz koncentracyjny, zmierzenia się z przeszłością tych, którzy przeżyli, a także ich mobilnością, czyli możliwością przemieszczania się i mówienia w zimnowojennym świecie.

Powiązane artykuły

11.06.2020

Nowy Napis Co Tydzień #053 / Stosunkowo ludzki kat

Na literackiej mapie obozów koncentracyjnych wciąż są takie, które nie przebiły się do szerokiego grona czytelników. Z pewnością najczęściej opisywanym i „przeczytanym” jest Auschwitz-BirkenauWynika to z bardzo wielu zmiennych: ilości osób przetrzymywanych, czy był to obóz zagłady, czy obóz koncentracyjny, zmierzenia się z przeszłością tych, którzy przeżyli, a także ich mobilnością, czyli możliwością przemieszczania się i mówienia w zimnowojennym świecie.[1]. Na jego antypodach zdaje się być obóz w Ravensbrück. Od początku był on inny: obóz koncentracyjny wyłącznie dla kobiet. Jego historia to wciąż niedowierzanie i niepamięć. Pierwotnie przeznaczony był dla kobiet asocjalnych: prostytutek, ale także tych z chorobami wenerycznymi i psychicznymi, złapanych na włóczęgostwie, wreszcie zwolenniczek komunizmu. Pierwsza grupa kobiet nie chciała po wojnie mówić o swoich losach. Jak opowiedzieć swoim dzieciom i wnukom, że trafiło się do Ravensbrück, bo było się prostytutką? Czy młode pokolenie zrozumiałoby uwarunkowania kryzysu gospodarczego po I wojnie światowej? Wątpliwe. Jeśli ktoś mówi o Ravensbrück, to więźniarki późniejsze, te z czasów II wojny światowej. Ale i ich głos nie jest w pełni słyszany. Ravensbrück jest wciąż historią nieznaną, przedzieloną na pół. Zimna wojna i żelazna kurtyna dosłownie przecięły historię obozu koncentracyjnego, sprawiając, że zdania ocalałych i winnych nie były słyszalne w takim samym stopniu po obu stronach.

Uważa się, że w obozie było więzionych osiem tysięcy Francuzek, tysiąc Holenderek, osiemnaście tysięcy Rosjanek i czterdzieści tysięcy Polek. Ale były również Niemki. W każdym z krajów inaczej ułożono opowieść. Na Zachodzie temat Ravensbrück zniknął z pola zainteresowania. Dziennikarze i historycy nie mieli dostępu do źródeł oraz wszystkich świadków. Ocalałe w krajach Zachodu spotkały się z niedowierzaniem, gdy opowiadały swoje historie. Francja próbowała dojść do ładu z własną kolaboracją z okupantem, Anglia była rozczarowana samą sobą. Nikt nie chciał słuchać zbyt okrutnych opowieści o „kolejnym Auschwitz”. Rosjanki miały jeszcze więcej do stracenia: zgodnie z poglądem Stalina każdy rosyjski jeniec to zdrajca. Wyzwolone przez własną Armię Czerwoną zostały zgwałcone, a po powrocie do ojczyzny oskarżone o szpiegostwo na rzecz wroga. Z kolei Niemcy wyparli ze swej pamięci Ravensbrück: tu stacjonował po wojnie pułk Rosjan, którzy brutalnie sobie poczynali z ludnością miejscową. Nikt nie chciał przyznać się do tego miejsca. Najwięcej o obozie mówiły Polki: Wanda Półtawska, Karolina Lanckorońska, ale i też najwięcej przeszły. Zaklasyfikowano je jako obiekty doświadczeń medycznych, aż zaczęto nazywać je „króliczkami z Ravensbrück”.

Historia tego obozu koncentracyjnego dla kobiet to zapis niezwykłej siły tych, których nigdy nie podejrzewano o jakąkolwiek siłę. Ich sposób walki był też inny – to listy pisane atramentem sympatycznym (w tym przypadku moczem), bunty na apelach, to solidarność (bo „króliczki” muszą przeżyć, aby dać świadectwo) i wreszcie matczyne więzi. Ale też nierówna walka z głodem, strachem, poniżaniem. Bilans funkcjonowania obozu koncentracyjnego w Ravensbrück: żadne eksperymenty medyczne nie przyczyniły się do rozwoju nauki, zginęło około 90 tysięcy kobiet. Koncern Siemensa, wykorzystujący więźniarki do niewolniczej pracy, nie poniósł żadnej kary, bowiem udowodnił, że działał pod przymusem… I tu pewnie można by zamknąć historię Ravensbrück, która po zburzeniu berlińskiego muru staje się coraz bardziej znana, wczytywać się w kolejne wspomnienia ocalałych. Można by, gdyby Marta Grzywacz nie dostała do opisania nieco szeptanej historii, w którą nikt nie chciał wierzyć: Johanna Langefeld, nadzorczyni obozu, została uwolniona z więzienia przez byłe więźniarki. Nasza pani z Ravensbrück nieoczekiwanie popycha historię – pozornie znaną, pozornie zamkniętą w stronę, której nikt się nie spodziewa.

Portret kobiety pokolenia KKK

Szeptana historia: ktoś coś słyszał, ktoś coś wie, komuś coś się przypomniało. Ale gdy Marta Grzywacz dociera do ravensbruczanek okazuje się, że nie ma z kim już rozmawiać. Dawne więźniarki już odeszły, a te, które mogłyby coś powiedzieć mówią, że nie pamiętają. Zatem trzeba zrozumieć samą Johannę Langefeld, bo w niej znajdować się muszą wszystkie odpowiedzi. Marta Grzywacz prowadzi swoje własne śledztwo tropem kobiety, która zaskakująco rzadko pojawia się na zdjęciach, ale jest dobrze pamiętana przez byłe więźniarki Ravensbrück. Historia będzie szła tu pod rękę z literaturą, pamięć świadka naocznego będzie stać w opozycji do najnowszych ustaleń rzeczowych historyków. Jedyne zachowane zdjęcie Langefeld będzie blaknąć coraz bardziej i tylko od czytelnika zależeć będzie, czy zdoła w mirażu czasu i wspomnień nakreślić jej wyraźny portret. Autorka daje do tego wszystkie narzędzia, ale oceną ostatnią – niełatwą – musi wystawić już sam czytelnik.

W osobie Johanny Langefeld odbija się całe pokolenie Niemców, którzy znaleźli się w nowej sytuacji po przegranej I wojnie światowej. Wobec kryzysu gospodarczego, zachwiania wartościami narodu, innym ułożeniem relacji damsko-męskich, na wszystko odpowiedzią miał być Adolf Hitler. Kobiety, które przejęły obowiązki mężczyzn wysłanych na front, a później musiały ustąpić im miejsca, gdy z niego wrócili (często jako inwalidzi, z traumami, chorobami psychicznymi), dopasowały się do zasady „Kinder, Küche, Kirche” (dzieci, kuchnia, kościół). Od tej pory mogły być matkami, realizować się na froncie rodzenie dzieci, dbać o zachowanie przyrostu naturalnego. Żeby to zrobić, należało dokonać redukcji pełnionych przez kobiety ról społecznych. Zmniejszono ilość studiujących do 10 procent wszystkich studentów, wyłączone je ze składu sędziowskiego. Jedyne, co im pozostało z chwilowej emancypacji to nieco krótsze włosy. Johanna Langefeld jest młodą owdowiałą matką, a w dodatku jest bezrobotna – to nie jest dobry punkt startu w III Rzeszy. Co zrobić, aby przetrwać w takim państwie? Nie krytykować, być wiernym i ślepo posłusznym. Państwo zresztą wyciąga pomocną rękę do takich jak ona – niewykształconych, przeciętnych, w słabej sytuacji ekonomicznej. Langefeld zostaje zatrudniona w zakładzie poprawczym, gdzie tłumi bunty nastolatek i młodych kobiet. Jak to robi – nikogo nie interesuje. Póki jest skuteczna – nikt nie pyta. Pnie się po szczeblach strażniczej kariery, widać, że jest skuteczna, że ma do tego talent. Z czasem składa podanie i zostaje przyjęta do powstającego obozu koncentracyjnego dla kobiet w Ravensbrück. Obóz będzie się zmieniał, a wraz z nowymi zadaniami będzie dostosowywać się Johanna Langefeld. Choć po wojnie złoży zeznania, w których będzie umniejszać lub „humanitaryzować” swoją rolę, Marta Grzywacz wytrwale punktuje, co rzeczywiście mogła widzieć, co naprawdę wiedziała o obozach koncentracyjnych i jaka była jej rola. W tym celu chętnie oddaje głos współczesnym historykom, a sama autorka usuwa się nieco w cień. Czytelnik musi sam dokonać oceny.

Jak działa pamięć

Najważniejsze zdania w Naszej pani z Ravensbrück padają pod sam koniec książki:

Ktoś, kto nigdy nie był w obozie, nigdy nie zrozumie, że tam kryteria tego, co złe i dobre, były inne. Że nawet odrobina przyzwoitości ratowała ludziom życie i można było być za nią wdzięcznym. Dlatego nie dziwię się, że moje koleżanki uważały, że trzeba pomóc Langefeld. I tylko one mogły ją uratować.

Autorką tych słów jest Alicja Gawlikowska-Świerczyńska, jedna z ravensbruczanek. Byłe więźniarki obozu koncentracyjnego wystawiają Langefeld zadziwiającą laurkę moralności: nie przedłużała apelu ponad miarę, brzydziła się chłostą, nikt nie wiedział, aby uderzyła więźnia. Zdarza się, że drze karne meldunki i w ten sposób niektóre kobiety unikają ciemnicy, karnego bunkra, czy innych dotkliwych kar. Wspomniana już Alicja Gawlikowska-Świerczyńska stwierdza nawet: „Uważałyśmy, że Langefeld jest po prostu wspaniała!”. Nadzorczyni Ravensbrück stworzyła bowiem na terenie obozu warsztat artystyczny, gdzie niektóre więźniarki mogły wykonywać różne prace – buty, portrety, zabawki – które były sprzedawane SS-manom. Więźniarki miały dach nad głową, ciepłe miejsce, lekką pracę, podczas gdy na zewnątrz czekało przewożenie żwiru, praca pod gołym niebem lub bolesne eksperymenty medyczne. Z tej perspektywy Lagenfeld była „cudowna”. I jest to perspektywa, której czytelnik – siedzący w fotelu z kawą w ręku – nie jest w stanie pojąć. Grzywacz to szanuje, ale jednocześnie oddaje głos historykom. Ich świadectwo moralności nadzorczyni Ravensbrück jest zgoła odmienne. Langefeld nie musi sama bić, bo ma od tego ludzi. Z pracy więźniarek w warsztacie artystycznym zapewne sama czerpie korzyści materialne. Gdy ma przygotować transport ludzi do zagazowania, zrzuca to na innych. Langefeld jest typowym szefem każdej korporacji: moją pracę niech robią za mnie inni. Gdyby Johanna Langefeld była taka cudowna, to zrezygnowałaby z kariery obozowej. Miała świadomość tego wszystkiego, co się wokół niej działo – zabijanie nowonarodzonych dzieci w beczce z wodą, gazowanie ludzi i spalanie ich zwłok w krematorium, obłąkane eksperymenty, zabijanie w szpitalu starych, chorych i pyskatych. Nawet jeśli odwróciła twarz w inną stronę, by nie czuć mdląco słodkiego zapachu spalanych ciał, to niezmiennie dzierżyła mundur, podpisywała stosowne rozkazy, pobierała wysoką pensję. Mogła być nikim, potulną kobietą z pokolenia Kinder, Küche, Kirche, a wolała być kimś. Ważnym, znaczącym, decydujący o życiu i śmierci.

Czy zło ma odcienie?

Nasza pani z Ravensbrück jest książką, która musi budzić niepokój czytelnika. Nie sposób równoważyć głosy ocalonych z obozu koncentracyjnego głosami współczesnych historyków. Rzeczywiście jest tak, że kto nie doświadczył realiów obozu za drutami kolczastymi, nie jest w stanie zrozumieć, jaką wagę miał każdy, choćby najbardziej błahy, akt dobroci. Do jakiej rangi urasta podarowanie komuś kromki chleba, czy zapewnienie dobrej, czyli pod dachem, pracy. I dopiero w tym momencie można próbować zrozumieć całą tę szaleńczą próbę ratowania Langefeld sprzed trybunału sprawiedliwości. Marta Grzywacz zdążyła na ostatnią chwilę, by zapytać, by odnaleźć właściwe osoby, by dosłyszeć w szeptanej historii drugie dno. Tej sensacyjnej historii nie mam zamiaru zdradzać, ale już swoje emocje tak: niedowierzanie, poczucie, że już za chwilę, za moment, wytyczone linie sensu spotkają się w zgodzie, a one jednak mijają się, oddalają…

Marta Grzywacz napisała książkę o pamięci, a ta jest niełatwa, pełno w niej meandrów i znaczeń, które wraz z biegiem lat wyglądają inaczej. Josef Mengele, Anioł Śmierci z Auschwitz-Birkenau, niemal we wszystkich wspomnieniach dawnych więźniów opisywany jest jako niezwykle przystojny mężczyzna. Nie trzeba wiele trudu, by z zachowanych zdjęć wyrobić sobie zupełnie inną ocenę… Skąd zatem we wspomnieniach to wrażenie piękna? Bo był czysty, bo miał mundur, bo nie krzyczał? Dla ludzi, którzy podróżowali wiele godzin w bydlęcych wagonach, był pierwszą osobą, którą widzieli na rampie. Był jak objawienie innego świata. Czy nie tak samo przedstawia się sprawa z Johanną Langefeld? Odpowiedź leży po stronie czytelnika. Marta Grzywacz dała nam książkę, która emocjonalnie musiała ją bardzo dużo kosztować. Takich książek nie pisze się bezkarnie. We wszystkich tych niełatwych sprawach ujmująca jest jej taktowność: niczego nie przesądza, nie stara się narzucić własnego zdania. Woli czasem zamilknąć, aby bardziej wybrzmiał głos prawdziwych bohaterów tej książki. W końcu to jest ich opowieść.

M. Grzywacz, Nasza pani z Ravensbrück, Warszawa 2020.

Okładka książki

 

Zachęcamy do odwiedzenia bloga Marcina Cieleckiego:  https://marcincielecki.wordpress.com/

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Stosunkowo ludzki kat, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 53

Przypisy

  1. W Polsce książka ukazała się jako Powrót do Lwowa. O genezie ludobójstwa i zbrodni przeciwko ludzkości, tłum. J. Soszyński, Warszawa 2018.
  2. P. Sands, My father, the good Nazi https://www.ft.com/content/7d6214f2-b2be-11e2-8540-00144feabdc0 [dostęp: 21.12.2020].
  3. P. Sands, La filière, Paris 2020, s. 63.
  4. Wynika to z bardzo wielu zmiennych: ilości osób przetrzymywanych, czy był to obóz zagłady, czy obóz koncentracyjny, zmierzenia się z przeszłością tych, którzy przeżyli, a także ich mobilnością, czyli możliwością przemieszczania się i mówienia w zimnowojennym świecie.

Powiązane artykuły

04.06.2020

Nowy Napis Co Tydzień #052 / Tylko prawda jest ciekawa

Józef Mackiewicz to jeden z najbardziej intrygujących świadków historii XX wieku. Monografia Adama Fitasa nie pozostawia co do tego najmniejszych wątpliwości. Lubelski badacz przekonująco burzy stereotypy, których gęstą sieć zarzucono zarówno na biografię autora Kontry, jak i jego dzieła. Ukazuje go jako człowieka odważnego i niezależnego od wpływów dwudziestowiecznych utopii, a także jako prozaika na wskroś nowoczesnego, obdarzonego ogromną wrażliwością na regionalną odmienność kulturową i strzegącego tej odmienności. Za sprawą  opracowania  Fitasa  czytelnik, nawet ten nieco zaznajomiony z historią XX stulecia, odkrywa mało znane, a oświetlone przez Mackiewicza fakty z historii XX wieku - takie jak epopeja kozacka w czasie drugiej wojny, eksterminacja Żydów w podwileńskich Ponarach czy też naloty i bombardowania dywanowe Drezna. A przy okazji poznaje tajniki niezwykłego warsztatu pisarza.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Adam Fitas, Tylko prawda jest ciekawa, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 52

Przypisy

  1. W Polsce książka ukazała się jako Powrót do Lwowa. O genezie ludobójstwa i zbrodni przeciwko ludzkości, tłum. J. Soszyński, Warszawa 2018.
  2. P. Sands, My father, the good Nazi https://www.ft.com/content/7d6214f2-b2be-11e2-8540-00144feabdc0 [dostęp: 21.12.2020].
  3. P. Sands, La filière, Paris 2020, s. 63.
  4. Wynika to z bardzo wielu zmiennych: ilości osób przetrzymywanych, czy był to obóz zagłady, czy obóz koncentracyjny, zmierzenia się z przeszłością tych, którzy przeżyli, a także ich mobilnością, czyli możliwością przemieszczania się i mówienia w zimnowojennym świecie.

Powiązane artykuły

Loading...