08.09.2022

Nowy Napis Co Tydzień #168 / Czasy czeskiej czystki

Wybrałem się za Olzę, aby na własne oczy zobaczyć, jak się tam żyje naszej ludności polskiej. To, co widziałem, opisuję. Wiem, że niejedno przykre będzie dla Czechów, ale wierzę, iż mnie zrozumieją. Nie kierowałem się złymi uczuciami nieżyczliwości, a tym mniej nienawiści. Przeciwnie, żywię dla Czechów uczucia najlepsze i dlatego właśnie ubolewam, że polityka ich względem ludności polskiej Zaolzia nie jest taka, jakiej mieliśmy prawo oczekiwać od zwolenników zasady wzajemności słowiańskiej. […] Byłbym szczęśliwy, gdyby mi los pozwolił doczekać chwili, w której mógłbym odwołać zarzuty, postawione działaczom czeskim w Zaolziu. Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł zobaczyć pogodne uśmiechy, gdzie widziałem łzy, i gdybym mógł przekreślić w swej książce słowo „czechizacja” i napisać: przyjaźń i braterstwo.

Tak we wrześniu 1937 pisał we wstępie do swej książki Śląsk za Olzą Paweł Hulka-Laskowski. Potomek czeskich emigrantów, którzy wyjechali do Polski, autor najsłynniejszego przekładu książki, która dla polskiej „czechofilii” zrobiła bodaj najwięcej, czyli Przygód dobrego wojaka Szwejka.

Pisał tak o zdarzeniach i tendencjach niemal nieobecnych w dzisiejszej wiedzy powszechnej na temat historii, relacji międzynarodowych, przebiegu granic, stosunków narodowościowych, skupisk Polaków za granicą i tym podobne. Pisał tak o kwestiach, które układają się w scenariusz mający niewiele wspólnego z obecną polską wizją Czechów – dobrodusznych, pokojowych, trochę safandułowatych, właśnie „szwejkowskich”, dalekich od patriotycznego uniesienia, a tym bardziej od jego szowinistycznych wydań. Poza bardzo sporadycznymi, zwykle skrótowymi i przyczynkarskimi publikacjami, jest to temat prawie w Polsce nieznany. Wydana niedawno książka przywraca go do obiegu w postaci całościowej, odkrywając przy tym wiele nieznanych faktów, dokumentów i relacji.

*

Mowa o niemal pięciusetstronicowej rozprawie doktora Grzegorza Gąsiora, historyka z Uniwersytetu Warszawskiego, zatytułowanej Polityka narodowościowa państwa na czechosłowackim Śląsku Cieszyńskim w latach 1920–1938. Prace naukowe nie grzeszą chwytliwymi tytułami, jednak autor nie przesadza z naukowym żargonem. Przede wszystkim relacjonuje wydarzenia mało znane, dociera do niezbadanych materiałów, a oficjalnym deklaracjom przeciwstawia spoczywające w archiwach dokumenty (w większości niewykorzystane dotychczas przez badaczy) z „wewnętrznego obiegu” urzędowego.

Dotyczą one polityki władz międzywojennej Czechosłowacji wobec mniejszości narodowych na terenie przygranicznym z Polską, znanym pod nazwą „Zaolzie”. Polski dyskurs na ten temat wybrzmiewał swobodnie do roku 1939. Zmieniło się to w czasach real-socjalizmu po decyzji Stalina o zachowaniu status quo sprzed tak zwanego zajęcia Zaolzia w 1938 roku oraz w obliczu wymuszonego „braterstwa” obu krajów. Po 1989 roku nie było wiele lepiej, tym razem w imię sloganów o pojednaniach, współpracach i integracjach. Tak długi upływ czasu sprawił, że tematyka nie funkcjonuje jako znaczący wątek w obiegu intelektualnym. Tym bardziej wartościowa jest to książka.

*

Jeśli można wskazać jakąś słabość, to jedną, na samym wstępie. Autor niemal od razu przechodzi do tematu w jego ramach czasowych zapowiedzianych w tytule, a bardzo skrótowo kreśli przyczyny i korzenie zjawisk z międzywojnia, które wszakże nie będą dla większości czytelników jasne. Poza uwagami we wstępie zasadnicza część rozprawy zaczyna się już w powojennej Czechosłowacji. Tylko trzy strony wstępu poświęcono na zarysowanie stosunków narodowościowych na tym terenie przed rokiem 1920.

W momencie wybuchu pierwszej wojny światowej omawiany obszar był zamieszkany w większości przez ludność polskojęzyczną. Zarówno autochtoniczną, jak i napływową, która w XIX i początkach XX wieku przybyła głównie z Galicji. Czeskojęzyczni mieszkańcy stanowili zazwyczaj mniejszość i rekrutowali się przede wszystkim z napływowych kadr kierowniczych i technicznych wielkiego przemysłu oraz z urzędników publicznych (administracja, szkolnictwo, kolej). Autochtoniczna ludność polskojęzyczna dominowała na obszarach wiejskich, z kolei na terenach przemysłowych przeważała napływowa – migracje za pracą przyciągnęły wielu Polaków do głównych ośrodków Zagłębia Ostrawsko-Karwińskiego.

To właśnie przemysł stał się główną przyczyną sporu o przynależność tej ziemi. Bogate zagłębie węglowe, towarzyszące mu rozwinięte hutnictwo, a także linia kolei bogumińsko-koszyckiej, były cennym kąskiem. Początkowo sporny obszar został w listopadzie 1918 roku podzielony mniej więcej wedle kryterium etnicznego. Oznaczało to, że terytorium Polski miało objąć znaczną większość Śląska Cieszyńskiego. Jednak już w styczniu 1919 roku, trzy dni przed pierwszymi wyborami w niepodległej Polsce, które miały odbyć się także w kontrolowanej przez nasz kraj części regionu, wojska czeskie rozpoczęły jego zbrojny podbój (dopuszczając się zbrodni wojennych, jak mord jeńców w Stonawie). Polacy odpowiedzieli oporem, w którym oprócz wojska duży udział mieli zorganizowani robotnicy wielkiego przemysłu, w sporej mierze pozostający pod wpływem polskich stronnictw socjalistycznych (ten aspekt, i w ogóle znaczący udział polskiej lewicy w oporze wobec „czechizacji” regionu, warto podkreślić z uwagi na fakt, iż dokumentował on nienacjonalistyczny i nieszowinistyczny charakter sporej części lokalnych postaw propolskich). Pod naciskiem państw Ententy zawarto rozejm, którego następstwem miał być plebiscyt w sprawie przynależności spornego obszaru. Nie odbył się on nigdy. Wykorzystując uległość Polski, która toczyła wojnę z bolszewikami i musiała dbać o dobre relacje z krajami zachodnimi, przedstawiciele Ententy zdecydowali o przyznaniu Czechosłowacji znacznej części obszaru polskojęzycznego. Po stronie czeskiej znalazło się chociażby całe zagłębie przemysłowe i ważna linia kolejowa, a miasto Cieszyn, czyli stolicę regionu, podzielono wzdłuż rzeki Olzy, wytyczając w tym miejscu nową granicę.

Przede wszystkim jednak zostali po tamtej stronie ludzie. Gdyby pominąć należący do Śląska Cieszyńskiego powiat z siedzibą we Frydku, do którego Polska nie rościła sobie pretensji ze względu na jego głównie niemiecki i czeski skład ludnościowy, w granicach Czechosłowacji pozostała część Śląska Cieszyńskiego, której ludność była w niemal siedemdziesięciu procentach polskojęzyczna. Czeskojęzyczna populacja stanowiła natomiast zaledwie około osiemnastu procent i była tylko o połowę bardziej liczna od trzeciej dużej grupy narodowościowej – niemieckiej. Mieliśmy do czynienia z czeskim zaborem terytorium o sporej przewadze ludności polskiej czy skłaniającej się ku polskości. Nawet wzięcie poprawki na kształtowanie się poczucia przynależności narodowej wśród mieszkańców regionu oraz ich pewną labilność w tym względzie (z tym że dotyczy to również ludności czeskojęzycznej) nie stanowi w tym przypadku zasadnego kontrargumentu. Na całokształt zjawiska nie wpływa także istnienie na tym terenie (choć większość zwolenników pozostała po polskiej stronie nowej granicy) ruchu ślązakowców pod wodzą Józefa Kożdonia, czyli, w uproszczeniu, ludności mówiącej dialektem języka polskiego, ale orientującej się kulturowo na Niemcy i podnoszącej hasło śląskiej niepodległości i odrębnej państwowości lub przynajmniej sporej autonomii instytucjonalno-kulturowej.

Nie chodzi jednak tylko o język. Był to teren nasilonej i wieloaspektowej, oddolnej polskiej aktywności kulturowej w ramach monarchii habsburskiej. Działały tu liczne i masowe organizacje narodowe, szkolnictwo polskie, prasa, zorientowane patriotycznie podmioty z innych dziedzin, jak stowarzyszenia edukacyjne, kulturalne, samopomocowe, spółdzielcze, związki zawodowe i tym podobne. Gdyby było inaczej, czeskie władze nie obawiałyby się przeprowadzenia plebiscytu.

*

Takie realia są punktem wyjścia analizy i narracji Grzegorza Gąsiora. Nowe państwo czechosłowackie oczywiście zagwarantowało mniejszościom narodowym pełne równouprawnienie na gruncie formalnoprawnym i deklaratywnym. W praktyce jednak „Konsekwencja polityki narodowościowej polegała […] na wykorzystywaniu każdej okazji do wzmocnienia czeskiego wpływu przy jednoczesnym zachowaniu pozorów bezstronności”. Od momentu przyznania Czechosłowacji spornego terenu decydenci i urzędnicy wysokich szczebli planowali działania mające zmienić proporcje narodowościowe i rozbić „żywioł polski”. Już pierwsze tygodnie po decyzji Ententy obfitowały w zamiary tego rodzaju. Obejmowały plany między innymi zmian administracyjnych (aby tereny większościowo polskie znalazły się w jednostkach z przewagą czeską), kolonizacji obszaru przez tworzenie instytucji opartych na pracy ludności napływowej z głębi Czechosłowacji, presję na podmioty publiczne i szefostwo prywatnych (sic!) firm w celu przyjmowania do pracy Czechów i „odpolonizowania” załóg przedsiębiorstw, przeniesienie w głąb kraju pracowników instytucji publicznych (nauczyciele, kolejarze, urzędnicy) podejrzanych o zbyt propolską postawę i tak dalej. Tego typu pomysły i zamiary wychodziły zazwyczaj od regionalnych notabli, zyskiwały one aprobatę lub były akceptowane przez władze centralne. Polityka czechizacyjna na Śląsku Cieszyńskim była prowadzona ponad podziałami polityczno-partyjnymi, obejmując nie tylko stronnictwa jawnie nacjonalistyczne czy etnocentryczne, ale także czechosłowackie partie ludowe, socjaldemokratyczne i inne.

*

Bardzo wymowny jest opisany w książce stosunek czeskich decydentów wobec sojuszników: pełen cynizmu i przedmiotowego traktowania. W momencie, gdy ważyły się losy przynależności państwowej terenu, opcja proczeska zyskała wsparcie innych grup narodowościowych: wspomnianych ślązakowców pod wodzą Kożdonia oraz mniejszości niemieckiej. Obie liczyły na lepsze traktowanie w Czechosłowacji niż w Polsce oraz na swobodę, a wręcz formalną autonomię w nowym państwie. Jednak gdy zapadły decyzje dotyczące korzystnego dla Czechosłowacji przebiegu granicy, z deklaracji pozostało niewiele. Konsekwentnie ślązakowskie stanowisko Kożdonia poskutkowało wielorakimi naciskami i prowokacjami przeciwko niemu ze strony przedstawicieli władz i aparatu urzędniczego, mimo iż jeden z prominentnych kreatorów polityki regionalnej przyznawał, że Kożdoń „uratował nam tysiące mieszkańców przed mentalną polonizacją”. Wobec tej ludności szybko zaczęto stosować arsenał metod podobnych do tych, które wymierzono w Polaków: szykany wobec nauczycieli-ślązakowców, próby przenoszenia działaczy poza region, podważanie w dokumentach wewnętrznych istnienia takiej identyfikacji etnicznej (uznawano, że są to Czesi i Morawianie „spolszczeni” pod względem języka), prowokacje polityczne. Poskutkowało to utratą wpływów przez ten nurt.

Podobnie stało się z mniejszością niemiecką. Czesi za popieranie aneksji części Śląska Cieszyńskiego odwdzięczyli się jej na przykład likwidacją niemieckiego gimnazjum we Frydku (jednego z zaledwie dwóch w niemałym regionie), zamykaniem szkół podstawowych, likwidacją klas, groźbami pod adresem niemieckich nauczycieli, zwalnianiem niemieckich pracowników. Działania takie występowały również w miejscowościach, w których identyfikacja czeska nie tylko nie była większościowa, ale wręcz ustępowała liczebnie zarówno Polakom, jak i Niemcom.

Warto podkreślić, że działania wobec Polaków miały, mimo podobnych metod, nieco inny wymiar. Po pierwsze, osoby identyfikujące się z polskością albo stanowiły na tym obszarze większość, albo należały do najbardziej licznej mniejszości – Niemcy przeważali w niewielu miejscach, a ślązakowcy bodaj w żadnym. Po drugie, inny był charakter relacji między państwem czechosłowackim a obywatelami należącymi do mniejszości. Reprezentanci opcji ślązakowskiej w Czechosłowacji mieli zazwyczaj pochodzenie ludowe, podobnie jak większość tamtejszych Polaków, jednak siłą rzeczy ich identyfikacja nie miała tak mocnego oparcia kulturowego, organizacyjnego i związanego z odwoływaniem się do własnego państwa narodowego i jego kultury historycznej. Z kolei jeśli chodzi o Niemców, była to w całej Czechosłowacji grupa licząca ponad trzy miliony osób, co oznaczało inny układ sił tej społeczności wobec państwa. Była to także grupa o ponadprzeciętnych możliwościach – w czasach monarchii austrowęgierskiej Niemcy stanowili na tym obszarze elitę pod względem pozycji społecznej (liczne prestiżowe zawody w sektorze prywatnym i w administracji publicznej), stanu posiadania (klasa wyższa i średnia) czy choćby tylko usytuowania w danej branży (pracownicy ze stanowisk decyzyjnych, wysokie kadry techniczne), a częstokroć pod tymi względami jednocześnie. Los mniejszości polskiej był więc inny.

O ile na użytek oficjalny czescy decydenci umniejszali znaczenie i liczebność Polaków na Śląsku Cieszyńskim, zaniżając ich populację, tworząc teorie o chwilowo spolonizowanych Morawianach czy o tym, że mieszkańcy regionu mówią dialektem ewoluującym w stronę czeskiego, o tyle w dokumentach wewnętrznych wprost przyznawali, że to „terytorium polskie”, że Czesi są tu nieliczni, a ich wpływy kulturowe słabe i że należy ten obszar dopiero „odwojować” za pomocą licznych, długofalowych, szeroko zakrojonych działań, w tym szykan wobec Polaków na gruncie języka, nauczania, aktywności kulturalnej, a także przez masowe osadnictwo czeskie.

*

Książka Gąsiora omawia zarówno oczywiste, jak i mniej intuicyjne płaszczyzny czechizacji. Pierwszą z nich była kwestia edukacji. Nastąpiły błyskawiczne działania wymierzone w polskie szkoły i uczniów. Zmieniano język nauczania z polskiego na czeski. Dzieciom zgłaszanym jako chętne do nauki po polsku odmawiano tego prawa, nierzadko masowo – przykładowo w Zabłociu ponad połowy maluchów pozbawiono go, a w Porębie przyznano je dziewięciorgu na sześćdziesiąt dwoje chętnych. W Michałkowicach w ogóle nie otwarto szkoły polskiej, choć zgłosiło się siedemdziesięcioro ośmioro dzieci. W innych miejscach polskie szkoły, nierzadko o długiej tradycji, „zanikły” – pod tym eufemizmem krył się między innymi proceder prześladowań Polaków w okresie przed spodziewanym plebiscytem, gdy z powodu czeskiego terroru na okupowanym terytorium część mieszkańców uciekła. W innych miejscach odmawiano tworzenia szkół, mimo iż liczba chętnych dalece przekraczała limit, przy którym przepisy stanowiły o konieczności zagwarantowania takiej placówki. Dla niepoznaki sporadycznie otwierano nowe szkoły polskie, ale tam, gdzie „żywioł czeski” uznano za dość silny, aby nauczanie po polsku nie mogło mu zagrozić – czyli akurat tam, gdzie Polaków było najmniej, nie zaś gdzie było ich sporo i o wiele bardziej potrzebowali własnego szkolnictwa.

Osobną praktyką było zastraszanie ludności polskiej w tej kwestii, poczynając od ogólnych pogróżek i sugestii (z rodzicami prowadzono rozmowy na osobności w asyście czeskiego policjanta), a kończąc na przenoszeniu pracowników sektora publicznego poza region i na zwalnianiu z pracy za zapisanie dziecka do szkoły polskiej. Na forum publicznym głoszono wielokrotnie, że państwo jednakowo traktuje wszystkich uczniów i ich rodziców oraz uwzględnia potrzeby mniejszości. W dokumentach wewnętrznych, które obficie przywołuje Gąsior, wprost mówiono o potrzebie czechizacji, tworzeniu szkół czeskich wbrew zainteresowaniu ludności, utrudnianiu zapisów do szkół polskich czy o konieczności „odzyskania” dla Czechosłowacji dzieci jakoby tylko „spolszczonych”. W tym czasie masowo otwierano w regionie szkoły czeskie. Posłużono się wybiegiem polegającym na tworzeniu najpierw szkół prywatnych, zakładanych jakoby oddolnie w odpowiedzi na prośby mieszkańców przez czeskie nacjonalistyczne stowarzyszenie oświatowe (hojnie dotowane ze środków publicznych i prowadzone w znacznej mierze przez osoby niezwiązane z regionem), które to placówki były następnie przejmowane na utrzymanie przez państwo. Z pracy zwalniano polskich nauczycieli lub odmawiano im zatrudnienia, a polskie gremia nauczycielskie nierzadko musiały obradować pod nadzorem policji. Efekty były nietrudne do przewidzenia. Jak pisze Gąsior:

W okresie Pierwszej Republiki przy wsparciu państwa doszło do radykalnego odwrócenia proporcji dzieci uczęszczających do szkół z określonym językiem nauczania. W 1914 r. do szkół polskich na terenie późniejszych czechosłowackich powiatów Frysztat i Czeski Cieszyn uczęszczało 22 314 uczniów, do czeskich 7 582, a do niemieckich 8 537. W 1938 r. w polskich szkołach uczyło się już tylko 9 335 dzieci, w czeskich 24 167, a w niemieckich 3 138.

Szczególne względy w regionie dla szkolnictwa czeskiego decydenci uzasadniali kuriozalnie, to znaczy tym, że dotyczy ono nacji… mniejszościowej, którą na mocy prawa o ochronie mniejszości należy szczególnie wspierać z racji obiektywnie trudnego położenia wśród większości. Tak oto Czesi wykorzystali regulacje i rekomendacje mające w skali kraju chronić i wspierać grupy mniejszościowe, aby na niewielkim obszarze wspierać grupę większościową i najsilniejszą w skali kraju, która w tych konkretnych, lokalnych realiach była mniej liczebna. Robili to zresztą na terytorium, wobec ludności którego przy innych okazjach posługiwali się tezą, że Polacy (a miejscami Niemcy) wcale nie są tam większością…

*

Choć władze zdawały sobie sprawę, jak rzeczywiście wyglądają proporcje narodowościowe i wielokrotnie w dokumentach z obiegu wewnętrznego formułowały diagnozy pesymistyczne z punktu widzenia pozycji i znaczenia Czechów, to na użytek zewnętrzny forsowano tezę, jakoby Polaków było znacznie mniej, a skala takiej identyfikacji malała. Główne pole tej rozgrywki stanowiły powszechne spisy ludności. Pierwszy przeprowadzono w 1921 roku. Zasady określania narodowości były w nim niejasne, a konsultowano je z czeskimi stowarzyszeniami jawnie nacjonalistycznymi, bez uwzględniania opinii przedstawicieli mniejszości narodowych.

Podstawą określenia narodowości miał być używany język, przy czym regionalny dialekt stanowiący odmianę polszczyzny uznawano za pokrewny dialektom morawskiemu i ze Śląska Opawskiego, czyli czeszczyźnie. Na potrzeby spisu zezwolono w regionie na używanie kategorii narodowości śląskiej, choć decydenci w wewnętrznych dokumentach stwierdzali, że jest ona sztucznym konstruktem. „Uwzględnienie narodowości śląskiej w spisach ludności służyło […] do osłabienia Polaków, nie wiązało się natomiast z żadnymi ustępstwami ze strony państwa na rzecz lokalnej kultury ani w sensie instytucjonalnym, ani edukacyjnym, językowym czy prawnym” – konkluduje Gąsior. Przedstawiciele polskiej mniejszości pytali celnie, czy zatem powstaną na przykład osobne szkoły dla śląskiej mniejszości i w jakim języku będą nauczały, ale nie doczekali się konkretnej odpowiedzi.

Dla regionu stworzono specjalne arkusze spisowe – gdzie indziej wypełniali je właściciele mieszkań lub dorośli lokatorzy, tutaj natomiast przepytywał i zapisywał odpowiedzi specjalny komisarz spisowy. To samo dotyczyło regionalnej mniejszości niemieckiej. Wysokie kary za rzekome nadużycia spisowe orzekano niemal wyłącznie wobec Polaków i Niemców. W arkuszach wpisywano narodowość niezgodną z deklaracjami przepytywanych. Komisarzami spisowymi byli głównie Czesi. Nierzadko tę rolę pełniły prominentne kadry wielkich zakładów prywatnych i sektora publicznego, czyli przełożeni i pracodawcy obywateli narodowości polskiej: tak było chociażby w wielkich hutach trzynieckich, na kolei, w lasach państwowych.

Liczebność polskiej mniejszości na całym obszarze, łącznie z powiatem frydeckim, wyniosła w roku 1921 tylko niespełna siedemdziesiąt tysięcy osób, a sto siedemdziesiąt siedem tysięcy Czechów, choć zaledwie dekadę wcześniej austriacki spis, oparty na używanym języku, ale zarazem prowadzony w atmosferze znacznie mniejszych nacisków, wskazywał niemal sto dwadzieścia pięć tysięcy ludności polskojęzycznej i niespełna trzydzieści trzy tysiące czeskojęzycznej. W spisie z roku 1930 było siedemdziesiąt siedem tysięcy Polaków i ponad dwieście dwadzieścia pięć tysięcy Czechów.

Liczby te znacząco rozmijały się z wynikami tajnych głosowań wyborczych na tym obszarze. W wyborach gminnych listy polskie uzyskiwały znacząco wyższe poparcie. Nawet przy poprawce, że wybory rządzą się nieco inną logiką i przyczynami postaw (choć w regionie antagonizm narodowościowy sprawiał, że głosowano raczej wedle kryterium etnicznego niż czysto politycznego), nietrudno uznać, że czeski „miękki terror” w trakcie spisów przyniósł skutek.

*

Samorządy lokalne to kolejna kwestia, którą Gąsior bierze pod lupę. Po objęciu władzy na tym terenie Czesi rozwiązali struktury z czasów austrowęgierskich i zastąpili je komisjami administracyjnymi. Te były tworzone wedle decyzji władz wyższego szczebla, a ich skład nie odpowiadał wynikom spisu ludnościowego z roku 1910. Czesi byli w nich nadreprezentowani, Polacy – przeciwnie.

Nowe wybory do rad gmin odwlekano, przyznając w dokumentach wewnętrznych, że czyni się to z obawy przed klęską kandydatów i stronnictw czeskich oraz triumfem „żywiołów wrogich wobec państwa”, jak subtelnie określano ludność od dawna zamieszkującą na tym terenie. Pierwsze wybory odbyły się jesienią 1923 roku, czyli ponad trzy lata po rozstrzygnięciu państwowej przynależności obszaru. Wcześniej wykreślano Polaków z list wyborców – po kilkudziesięciu lub kilkuset w danej miejscowości. W czasie wyborów stosowano – za radą i pod presją czeskich władz szczebla regionalnego – naciski o podłożu ekonomicznym wywierane przez przełożonych i właścicieli firm na pracowników. Wyniki do rad gminnych wskazują mimo to, że na listy polskie padło zauważalnie więcej głosów niż wynosiły deklaracje narodowościowe w spisie powszechnym sprzed dwóch lat, łącznie z dobrymi wynikami takich list w gminach, gdzie spis pokazał rzekomo niewielki odsetek ludności polskiej oraz gdzie z powodu rzekomego braku zainteresowania nauką w języku polskim zamykano lub nie tworzono polskich szkół.

Wybory w kilku miejscowościach unieważniono pod byle pretekstem – wszystkie tam, gdzie wygrali Polacy. W Karwinie, czyli dużym ośrodku przemysłowym (wychował się w niej znany polski pisarz Gustaw Morcinek), po unieważnionych wyborach odwlekano ponowne przez niemal trzy lata, prowadząc zaawansowaną akcję czechizacyjną. Mimo to Polacy w sojuszu z czeskimi komunistami zyskali większość i wybrali własnego burmistrza. Pod zmyślonym pretekstem i łamiąc prawo, unieważniono ten wybór. Batalia formalno-prawna trwała sześć lat od pierwszych wygranych wyborów i dopiero po takim czasie spore miasto przemysłowe zyskało demokratycznego burmistrza w osobie innego Polaka, wspartego przez komunistów i mniejszość niemiecką. Czesi podjęli wszelkie możliwe próby zablokowania tego procesu, nie wyłączając zakulisowych prób wpłynięcia na regionalnego barona przemysłowego, od którego zależała znaczna część miejsc pracy, czyli podstaw bytu ludności. W inny miejscowościach regionu strategię wyborczą omawiali wysocy czescy urzędnicy z udziałem szefów policji na tym terenie. W dużym przemysłowym ośrodku Trzyńcu, z liczną mniejszością polską (hutnicy trzynieccy wsławili się bohaterskim zbrojnym oporem wobec najazdu armii czeskiej w 1919 roku) wybór Polaka na burmistrza w marcu roku 1933 poskutkował szykanami formalnoprawnymi, zarządem komisarycznym i kolejnym odkładaniem wyborów przez… ponad pięć lat.

Podobnie było z regionalnym wariantem „wielkiej polityki”, czyli wyborami do parlamentu Czechosłowacji. Tu pole manewru było mniejsze, bo wybory przebiegały wedle terminów i procedur ogólnokrajowych. Znowu jednak dokumenty wewnętrzne wykazują strach czeskich decydentów w obliczu spodziewanego wyniku zestawionego z ustaleniami spisu ludności. Znowu strategię wyborczą w demokratycznym kraju omawiano z udziałem urzędników wysokiego szczebla i szefa policji w Ostrawie. Podsycano animozje między polskimi politykami – ambicjonalne czy religijne. Mimo to w wyborach ogólnokrajowych w roku 1925 polskie stronnictwa uzyskały w regionie dobry wynik, zauważalnie lepszy niż sugerowałby spis ludności, mimo iż sporo Polaków, szczególnie ze środowisk robotniczych i ubogich chłopów, głosowało na listę Komunistycznej Partii Czechosłowacji, której posłem w tym regionie został zresztą Karol Śliwka (Polak zasłużony dla obrony mniejszości). Już w 1928 roku czescy decydenci zlikwidowali Kraj Śląski jako osobny byt administracyjny i wyborczy, łącząc go z Morawami, więc Polacy przestali mieć szanse na wybór własnych reprezentantów w samorządzie wojewódzkim. Stało się tak zresztą wbrew mirażom roztaczanym niespełna dekadę wcześniej przed ślązakowcami mamionymi autonomią regionalną.

*

Jeszcze inna kwestia to cenzura wobec prasy. Gąsior przytacza liczby ukazujące skalę procederu. Choć jego nasilenie zmieniało się w czasie, to na przykład w 1933 roku konfiskacie po wydrukowaniu uległo aż czterdzieści sześć numerów „Dziennika Polskiego”, a dwa lata później – czterdzieści dziewięć wydań tej samej gazety. Wystarczył umiarkowanie krytyczny tekst o prześladowaniach Polaków w regionie czy niewielka krytyka postaw czeskich władz lub obywateli. W tym samym czasie w regionie bez przeszkód ukazywały się czeskie czasopisma pełne brutalnych ataków na Polaków, łącznie z groźbami deportowania ich do Afryki i załatwieniem w ten sposób, cytat dosłowny, „polskiego wrzodu”.

*

Nacisków nie oszczędzono nawet dwóm dużym i ważnym w regionie związkom wyznaniowym: kościołowi rzymskokatolickiemu oraz augsburskiemu kościołowi ewangelickiemu. Ten pierwszy dominował w regionie, w znacznej mierze ze względu na znaczącą populację Polaków. Po powojennym ustaleniu granic okazało się, że regionalne struktury katolickie podlegają biskupowi w niemieckim wówczas Wrocławiu, a w jego imieniu administruje wikariusz generalny z siedzibą w tej części Cieszyna, którą przyznano Polsce. Władze czeskie utrudniały działalność temu drugiemu dostojnikowi, a w porozumieniu z kapłanami narodowości czeskiej wywierano naciski na jego odwołanie ze stanowiska. Pojawiły się także postulaty usunięcia z granic Czechosłowacji polskich księży, w okresie plebiscytowym czeskie bojówki atakowały kapłanów, nowo utworzony i mocno propaństwowy Kościół Czechosłowacki przejął kilka świątyń w parafiach z dużym udziałem Polaków, wywierano naciski na mianowanie czeskich kapłanów w miejsce polskich. Zdarzały się czynne bunty parafian przeciwko czeskim kapłanom „przyniesionym w teczce”, na przykład w Cierlicku, gdzie po śmierci polskiego proboszcza chciano „zainstalować” Czecha. Liczba polskich kapłanów malała przez całe międzywojnie, a czeskich rosła. W kilku parafiach odmawiano wprowadzenia kazań i pieśni w języku polskim, w tym na terenach, gdzie mieszkało wielu Polaków-katolików, a Czesi (a tym bardziej czescy katolicy) byli nieliczni. W wewnętrznych materiałach czescy nacjonaliści oraz przedstawiciele policji przyznawali, że w świątyniach, w których pod naciskiem władz wprowadzono język czeski, na takie nabożeństwa uczęszcza mało kto.

W przypadku ewangelików zainspirowano rozłam na tle narodowościowym, po czym okazało się, że czeskocentryczny nowy twór jest na co dzień ogarnięty marazmem w kwestiach religijnych, a ożywia się tylko doraźnie z inspiracji kręgów nacjonalistycznych. Sami ewangelicy czescy okazywali się niejednokrotnie przedkładać wyznanie ponad narodowość. Planowano nawet odgórnie, na szczeblu centralnym, wprowadzić zmiany ustawowe, które sprawiłyby, że w demokratycznych strukturach ewangelickich związków wyznaniowych utrudnione byłyby na tym obszarze wybory pastorów polskich czy „niewystarczająco” przychylnych czeskim dążeniom nacjonalistycznym.

*

Wszystko to jednak blednie wobec szeroko zakrojonych działań władz i nacjonalistów czeskich na gruncie zatrudnienia i pracy zarobkowej. Ten aspekt Grzegorz Gąsior omawia w kilku obszernych rozdziałach, wykonując mrówczą i niemal detektywistyczną pracę dotyczącą szczegółów „czechizacji ekonomicznej” w różnych branżach i formułach własności przedsiębiorstw. Mówiąc wprost: wyrzucania Polaków z pracy, w najłagodniejszej wersji wykorzystując zwalnianie i zatrudnianie jako element szantażu i zastraszania ekonomicznego, a w ślad za tym – wpływu na postawy w kwestii narodowościowej.

Czyta się te fragmenty książki z przerażeniem i smutkiem, gdy uświadomimy sobie perfidię i bezwzględność takich działań oraz ich skutki. Można uznać, że w regionie spornym narodowościowo będą się zdarzały konflikty, problemy i nadużycia w kwestii tego, jak wyglądają: oświata, media, życie polityczne i wyborcze czy nawet kwestie wyznaniowe. Sprawa pracy i zatrudnienia ma jednak wymiar znacznie poważniejszy i dotkliwy, dotyczy bowiem samych podstaw utrzymania jednostek i rodzin. Pozbawianie zatrudnienia z powodu narodowości czy używanie takiego straszaka jako formy nacisku w kwestii deklaracji i tożsamości narodowej, to postawa wyjątkowo podła. Jeszcze bardziej, gdy metody takie stosuje się masowo, planowo i cynicznie, z udziałem przedstawicieli władz i instytucji.

W urzędach publicznych zatrudnienie Polaków było wielokrotnie niższe niż to, które odpowiadałoby proporcjom narodowościowym. Nierzadko w sporych gminach z dużym udziałem polskiej mniejszości zatrudniano zaledwie jednego lub dwóch Polaków jako funkcjonariuszy publicznych. Gdyby od tego odjąć szkolnictwo, gdzie kwestie językowe wymuszały zatrudnianie Polaków w placówkach dla mniejszości, proporcje te były wręcz absurdalnie niesprawiedliwe. Takie realia próbowano tłumaczyć rzekomymi niedoborami polskich kadr o odpowiednich kompetencjach. Tyle że, co opisuje autor, nieliczni polscy urzędnicy z regionu byli przenoszeni służbowo w odlegle miejsca kraju. A do przeniesienia w ten sposób kilku Czechów będących policjantami wystarczyło to, że… ich żony były Polkami. To jednak tylko wstęp do problemu.

W przemyśle – a był to region należący do najbardziej uprzemysłowionych w całej dawnej monarchii habsburskiej – takie zjawiska były na porządku dziennym: „we wspomnieniach Polaków powtarzały się podobne motywy: aby utrzymać lub otrzymać pracę robotnicy musieli wstąpić do SMOL [czeskie nacjonalistyczne stowarzyszenie oświatowo-kulturalne, bardzo aktywne na tym terenie i inspirujące wiele poczynań czechizacyjnych – przyp. R.O.] oraz posłać swoje dzieci do czeskiej szkoły”, stwierdza Gąsior. Następnie dokumentuje szereg przypadków nacisku i szantażu o podłożu ekonomicznym. Przy czym jednostkowe skargi zwalnianych z pracy, nieprzyjmowanych do niej czy otrzymujących mniejszą liczbę dniówek, to zaledwie niewielka część problemu. Dyskryminacja miała charakter systemowy i wielowymiarowy. Najprostszą metodą były działania samego państwa. Na przykład Czesi w okresie przygotowań do plebiscytu zamknęli Polską Szkołę Górniczą w Dąbrowie, co oznaczało brak kształcenia polskich kadr techniczno-nadzorczych w górnictwie, czyli jednej z głównych branż regionu. Początkowo obiecywano Polakom kształcenie w analogicznej czeskiej placówce w Morawskiej Ostrawie, ale w ciągu zaledwie kilku lat międzywojnia odsetek uczniów polskich (i niemieckich) zmalał niemal do zera. Innym z narzędzi była tak zwana nostryfikacja przedsiębiorstw – na mocy ustawy zagraniczne spółki działające na terenie Czechosłowacji były poddawane naciskom w celu przeniesienia do tego kraju swoich głównych siedzib. Przy tej okazji wywierano wpływ, aby zatrudniano przede wszystkim Czechów.

Podobnie było z polityką największej ówczesnej czechosłowackiej instytucji finansowej – Živnostenská Banka. Jej decyzje kredytowe oraz przejmowanie udziałów w przedsiębiorstwach prywatnych również dawały okazję do nacisku w celu polityki kadrowo-zatrudnieniowej faworyzującej Czechów. Wywierano nawet presję na właścicieli czy dyrekcje zakładów przemysłowych w wykonaniu osób ze szczebla ministerialnego. W hucie trzynieckiej doszło wręcz do sytuacji, w której dyrektor, mianowany przez francuskich, większościowych udziałowców, rozzłościł się z powodu czeskich nacisków dotyczących polityki kadrowej i prób wpływania na zwalnianie Polaków. Nachalność Czechów skończyła się też dezaprobatą ze strony regionalnego barona przemysłu hrabiego Larisch-Mönnicha z Karwiny.

Jednak ta konsekwentna polityka czechizacji przynosiła efekty. Na przykład w zakładach wspomnianego karwińskiego magnata przemysłowego odsetek Polaków wśród załogi wynosił w 1921 roku prawie siedemdziesiąt siedem procent, a siedemnaście lat później już tylko niespełna pięćdziesiąt dziewięć. W należącej do innych właścicieli karwińskiej kopalni „Barbara” Polacy stanowili w 1921 ponad osiemdziesiąt trzy procent górników, a po zaledwie siedmiu latach tylko niespełna dwadzieścia trzy; w kopalni „Gabriela” ponad dziewięćdziesiąt trzy procent w roku 1921 i zaledwie niespełna czterdzieści w 1938; w kopalni „Hohenegger” odpowiednio: prawie dziewięćdziesiąt dwa procent i niespełna dwadzieścia sześć, a w koksowni o tej samej nazwie – ponad osiemdziesiąt procent i nieco ponad dwadzieścia osiem. W należącej do jeszcze innego konsorcjum kopalni „Dąbrowa” Polacy stanowili ponad jedną czwartą górników w roku 1921, by po siedemnastu latach odsetek ten wyniósł zaledwie nieco ponad dwa procent. W procederze nacisków na zwalnianie czy nieprzyjmowanie Polaków do pracy brały udział nawet czeskie związki zawodowe.

Za tymi suchymi liczbami i decyzjami, których przytoczyłem tylko kilka z obfitego materiału, kryły się nie tylko zjawiska ogólne. Oznaczają one także wymierne ludzkie tragedie na poziomie jednostek i rodzin – utratę źródeł utrzymania, popadnięcie w ubóstwo, lękanie się tego wszystkiego, konieczność migracji za pracą, łamanie charakterów, wyrzekanie się swojej identyfikacji narodowej i kultury.

Świetnie unaoczniono to w rozdziale opisującym losy polskich kolejarzy, czyli pracowników sektora publicznego, szczególnie tych związanych z przejętą przez Czechów linią kolei koszycko-bogumińskiej. Już na wstępie czeskich rządów na tym obszarze zwolniono co najmniej stu dwudziestu sześciu Polaków. Wysocy urzędnicy kolejowi przygotowywali dokumenty, gdzie cele takich operacji formułowano wprost: „uważam, że jeżeli w przyszłych wyborach mamy zdobyć w Czeskim Cieszynie czeską większość, trzeba wymienić co najmniej 70% obecnych pracowników tutejszego urzędu kolejowego”. Wkrótce przygotowano listy osób mających być przeniesionymi w inne miejsca Czechosłowacji, między innymi „dla poprawienia sytuacji narodowościowej na Śląsku Cieszyńskim”, czyli zmianę proporcji ludnościowych. Oprócz kryterium narodowościowego brano pod uwagę także posyłanie dzieci do polskich szkół. W ten sposób szantażowano zatrudnionych, „sugerując” im posyłanie dzieci do placówek czeskich. Na porządku dziennym były donosy personalne, wykazy „nieprawomyślnych”, alarmowanie zwierzchników z powodu takich „zbrodni”, jak udział dzieci jednego z kolejarzy w zajęciach polskiego chóru amatorskiego, w dodatku, o zgrozo, „z wielkim entuzjazmem”. Sprawy tego typu liczono w dziesiątkach osób w kolejnych falach przenoszenia pracowników. Skutki, oprócz stricte narodowościowych i politycznych, były wielorakie, obejmując przykładowo choroby psychiczne, prawdopodobne przedwczesne zgony, straty materialne (wymuszona pospieszna sprzedaż nieruchomości), łamanie charakterów skutkujące przenoszeniem dzieci do szkół czeskich i wyrzekaniem się polskości, a także zastraszanie pozostałych pracowników i innych mieszkańców. Wszystko to w odniesieniu do zawodu wówczas prestiżowego, stanowiącego część służby publicznej, i wobec osób, które zamieszkiwały na tym terenie od dawna, należały lokalnie do większościowej narodowości i podjęły pracę na kolei zanim w ogóle powstało państwo czechosłowackie. „Represje wobec kolejarzy były podejmowane za zgodą rządu. Zarzuty wobec większości przeniesionych dotyczyły przede wszystkim podejmowanej przez nich legalnej działalności jako przedstawicieli mniejszości narodowej” – konkluduje Grzegorz Gąsior. Podobnie było w innych podmiotach stanowiących własność publiczną.

*

Książka zawiera ogromną liczbę informacji, faktów, dat, liczb, odniesień do dokumentów. Dawno nie zetknąłem się z aż tak „mięsistą” i solidną analizą jakiegoś zjawiska. Sam tylko rozdział o „czechizacji” przemysłu liczy ponad sto stron i pełen jest konkretów, drobiazgowej dokumentacji, omówień szeregu przypadków. Trudno wyobrazić sobie pracę jeszcze dokładniejszą i obejmującą lepsze udokumentowanie badanych zjawisk. A przy tym rzecz jest całkiem przystępnie napisana. To oczywiście naukowa rozprawa wydana przez oficynę akademicką, ale cechuje się klarownym językiem.

Autor nie ucieka przy tym od kontekstu dziejowego. Zaznacza, że konflikty narodowościowe, ograniczanie praw mniejszości czy naciski w celu konwersji narodowej były zjawiskami typowymi dla różnych krajów i spornych terenów w tamtym okresie. Czechosłowacja nie była wyjątkiem, wręcz przeciwnie. Warto natomiast pamiętać, że ona sama wtedy i dziś posługuje się – z sukcesami – wizerunkiem kraju demokratycznego w morzu autorytaryzmów, państwa nastawionego pokojowo i opartego na rządach prawa. W świetle ustaleń Grzegorza Gąsiora należałoby zachować dystans wobec takich opinii. Mówiąc kolokwialnie, czeski PR rozmija się z czeską rzeczywistością.

*

Można oczywiście zapytać, jaki z książki pożytek w wymiarze szerszym niż akademicki, czyli dość wsobny i hermetyczny. Po pierwsze, mówiąc nieco górnolotnie, oferuje ona prawdę i opis nieznanych czy umniejszanych aspektów zjawisk. Po drugie, wypełnia lukę w narracji na temat niebędący oczywiście przedmiotem wielkiego zainteresowania, ale nie pozostaje on zupełnie marginalny w niedawnej przeszłości naszego kraju. Po trzecie, stanowi pewne zrównoważenie takiej narracji, która akcentuje grzechy, przewiny i niedoskonałości naszej nacji – wskazując, że również nas spotykały krzywdy (w tym ze strony, o której zwykle nie wspomina się w takim kontekście), że także inni mieli na koncie przewiny i że nie są oni zbyt chętni do składania wyjaśnień i przeprosin. Po czwarte, w Polsce funkcjonuje określona wizja Czechów i ich dziejów oraz rzekomej odmienności tamtejszego „charakteru narodowego” na tle Polski jakoby wojowniczej, nacjonalistycznej i zaborczej – omawiana książka podważa te naiwne wyobrażenia, a często cytowane wywody czechosłowackich decydentów czy czeskich nacjonalistów będą dla wielu czytelników zimnym prysznicem. Po piąte i najważniejsze: bez wiedzy o tym wszystkim będziemy mieli niepełną, wręcz groteskowo-komiksową wizję dziejów, w rodzaju tej, która rocznicowo czy bez okazji wspomina w tonie samobiczowania czy w duchu oskarżeń politycznych o polskim wkroczeniu na Zaolzie w roku 1938, zupełnie abstrahując od faktów i informacji, dlaczego wkroczyliśmy akurat właśnie tam i co wcześniej działo się na owym obszarze.

Jeśli jakiś postęp intelektualny, poznawczy i moralny ma zachodzić w dziejach ludzi, społeczeństw i nacji, to właśnie dzięki takim książkom.

Grzegorz Gąsior, Polityka narodowościowa państwa na czechosłowackim Śląsku Cieszyńskim w latach 1920–1938, Wydawnictwo Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2020.

Polityka narodowościowa państwa na czechosłowackim Śląsku Cieszyńskim w latach  1920-1938 | Grzegorz Gąsior (książka) - Księgarnia znak.com.pl

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Remigiusz Okraska, Czasy czeskiej czystki, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 168

Przypisy

  1. Chodzi o najbardziej prestiżową czeską nagrodę literacką Magnesia Litera. Przekład Lodu Jacka Dukaja autorstwa Michali Benešovej i Michaela Alexy został doceniony w roku 2022 – przyp. red.
  2. Patrz także informacja na stronie Instytutu Książki: https://instytutksiazki.pl/aktualnosci,2,przeklad-lodu-jacka-dukaja-nagrodzony-magnesia-litera,7476.html [dostęp 29.07.2022] – przyp. red.

Powiązane artykuły

08.09.2022

Nowy Napis Co Tydzień #168 / „Jestem polonistą-pesymistą”. Rozmowa z czeskim tłumaczem literatury polskiej Michaelem Alexą

Błażej Szymankiewicz: Czy dla czeskiego tłumacza literatury istnieje życie „przed” i „po” otrzymaniu Magnesii LiteryChodzi o najbardziej prestiżową czeską nagrodę literacką Magnesia Litera. Przekład Lodu Jacka Dukaja autorstwa Michali Benešovej i Michaela Alexy został doceniony w roku 2022 – przyp. red.[1]? Czy coś się zmieniło w Twoim życiu zawodowym po otrzymaniu tak prestiżowej nagrody?

Michael Alexa: Póki co nie miało to żadnego wpływu, z trzech powodów. Po pierwsze: jest jeszcze za wcześnie. Po drugie, płaszczyzna translatorska tej nagrody jest tak właściwie nieistotna. W tym roku organizatorzy chwalili się, że mają lepszą sytuację finansową, że będą bardziej hojni, jeśli chodzi o wynagrodzenia dla laureatów, ale trzeba mieć na uwadze, że ta nagroda ma aż osiem kategorii, a tylko jedna dotyczy przekładu. O mnie i o Michali Benešovej, z którą wspólnie tłumaczyłem tę książkę, nigdzie się nie mówiło ani nie pisało. Wspomniał o tym związek Obec překladatelů (Związek Zawodowy Tłumaczy w Republice Czeskiej – przyp. B.Sz.)Patrz także informacja na stronie Instytutu Książki: https://instytutksiazki.pl/aktualnosci,2,przeklad-lodu-jacka-dukaja-nagrodzony-magnesia-litera,7476.html [dostęp 29.07.2022] – przyp. red.[2], ale zasięg medialny tego wyróżnienia był w gruncie rzeczy zerowy. Jeśli dzięki tej nagrodzie książka sprzedaje się lepiej, to Bogu dzięki, ale nie umiem tego zweryfikować. A trzeci powód? Tłumaczyliśmy tę książkę w duecie, a ja z powodów osobistych nie pojawiłem się na gali wręczenia nagrody, nie ma mnie więc na żadnym zdjęciu ani w żadnej relacji. Możliwe, że tłumaczka jest pod tym względem w lepszej sytuacji, ale nie mogę powiedzieć, żeby ta nagroda cokolwiek u mnie zmieniła. Nie otrzymałem od tamtego czasu żadnej propozycji przekładu.

Miałem Cię właśnie zapytać, czy Twoja nieobecność była przekornym gestem, czy bardziej interesuje Cię tłumaczenie jako ciężka, samotna praca niż jako część „życia literackiego”. Ale skoro mówisz, że wynikało to z powodów osobistych…

Nie, otrzymywałem już wcześniej różne nagrody i nie wahałem się, żeby je przyjąć. To nie oznacza, że tę nagrodę potraktowałem z mniejszym szacunkiem, chodziło wyłącznie o kwestie prywatne. Jest to trochę związane z tym, że robiliśmy to we dwójkę, a rola Michali w procesie przekładu była bardziej istotna, więc chciałem po prostu, aby ta wspaniała tłumaczka została należycie doceniona.

Jak z Twojej perspektywy wygląda – ogólnie rzecz biorąc – sytuacja tłumaczy w Czechach? Zakładam, że mimo iż przetłumaczyłeś już prawie trzydzieści książek i posiadasz określoną reputację, to nie jesteś w stanie utrzymać się wyłącznie z pracy tłumacza. Istnieją jakieś atrakcyjne stypendia albo programy, o które tłumacze mogą się u was ubiegać?

Tak, istnieje szereg czeskich programów, to jeden ze sposobów, ale wspiera nas także polski rząd. Jest mnóstwo stypendiów i możliwości współpracy, wypłaty są co prawda w polskich złotych, ale nie jest to przecież wielka przeszkoda. Również Instytut Książki robi w tej sferze wspaniałe rzeczy. Korzystałem z ich oferty, czy to z różnych pobytów stypendialnych, pomocy materialnej i merytorycznej. Informowali mnie na przykład o wartych uwagi nowościach, są w stanie załatwić elektroniczne wersje propozycji tłumaczeń i tym podobne. Trzeba jednak dodać, że jest to wyłącznie rodzaj zapomogi, nie może to być zamiennik normalnego wynagrodzenia. Gdy ktoś płaci ci „kieszonkowe” w Polsce przez dwa tygodnie, możesz spotkać się z wieloma pisarzami i pisarkami, możesz popytać, na co zwrócić uwagę, jeśli chodzi o literackie nowości. To bardzo pomocne, ale od strony finansowej nie ma to żadnych pozytywów. Pobyt za granicą zawsze jest kosztowny. Co do ogólnej sytuacji tłumaczy: gdy patrzę z perspektywy czasu na moją dziesięcioletnią „karierę” w tym zawodzie i porównuję ją z doświadczeniami moich kolegów i koleżanek (starszych i młodszych), to nie kojarzę nikogo, kto zajmowałby się tłumaczeniem literatury „na pełen etat”. Przez kilka lat moja praca tłumacza pokrywała się ze studiami doktoranckimi, miałem stypendium i wiele innych możliwości wsparcia, ale trzeba jasno powiedzieć, że jeśli człowiek nie ma cholernego farta, to taka sytuacja jest nie do utrzymania. Większość moich znajomych i rówieśników-tłumaczy kończy doktoraty, pracują na uczelniach albo w wydawnictwach, dorabiają sobie tłumaczeniami technicznymi albo, tak jak w moim przypadku, pracują w zupełnie innych zawodach. Gdybyś zadał mi to pytanie dwa lata temu, to odpowiedziałbym, że utrzymanie się z tłumaczenia książek jest możliwe, ale trzeba mieć szczęście i tłumaczyć dla najlepszych i najhojniejszych wydawnictw. I dochodzi do tego jeszcze jedna kwestia – może być tak, że po roku pracy nagle przestaniesz dostawać oferty i zlecenia. To zawsze był dla mnie największy problem w tym zawodzie.

Jak Ci się tłumaczyło Lód Dukaja? To niezwykle długa książka, jej język także jest specyficzny – zastanawiam się, na jakie największe przeszkody i zagwozdki natrafiłeś (a właściwie natrafiliście) podczas pracy nad tym przekładem.

Największą przeszkodą, której się trochę nie spodziewałem, była właśnie objętość. Może się wydawać, że nie ma to związku z pracą tłumacza: kiedy tłumaczysz, to powinno ci być wszystko jedno, jak długi jest to tekst. Ale jesteśmy tylko ludźmi i kiedy pracujesz nad wymagającą „cegłą”, bez wizji szybkiego końca, to w procesie przekładu zaczynają się pojawiać utrudnienia. Odgrywają tu pewną rolę inne zjawiska niż samo rzemiosło tłumacza. Nie mam tu na myśli dyscypliny czy rygoru, ale wymaga to gwałtownego przyrostu swoistej cierpliwości i konsekwencji. Ponadto muszę zaznaczyć, że jestem raczej tłumaczem „kreatywnym” niż zdyscyplinowanym. A w przypadku tłumaczenia Lodu istniała potrzeba posiadania obu tych cech. Cieszę się, że dołączyła do mnie Michala Benešová, która łączy obie te płaszczyzny ze wspomnianym rygorem i starannością. Potrafi również w dowolnych warunkach wyszukiwać i weryfikować informacje, bardzo jej tego zazdroszczę. Muszę podkreślić, że nasza praca w duecie nie była planowana, doszło do tego z konieczności. Nie dlatego, że nie było wyjścia, ale pojawiła się możliwość włączenia w ten proces doskonałej tłumaczki, która dociągnie moją ograniczoną pracę do końca i nada jej perfekcyjny kształt. Końcowy efekt jest taki, że wniosłem największy wkład w językową stronę tekstu, przekładanie neologizmów (w książce pojawia się szyfr, który trzeba było deszyfrować, przetłumaczyć, zaszyfrować ponownie i umieścić w danym kontekście), więc byłem odpowiedzialny za tę „kreatywną” część tłumaczenia. Natomiast Michala zajmowała się stroną bardziej praktyczną oraz rejestrami stylistycznymi. Nie chcę hierarchizować tych płaszczyzn, w naszym przypadku to fajnie „zażarło” i cieszę się, że mogliśmy współpracować.

A jak udało Wam się pogodzić dwa odrębne języki? Każdy tłumacz ma przecież swoisty „idiolekt”, stosuje różne rejestry, nie było problemu z pozszywaniem tego w całość?

Wydawnictwo Host, które wydało tę książkę, słynie z niesamowicie dokładnego procesu redakcyjnego. Redaktorzy nie tylko sprawdzają poprawność przekładu pod względem zasad pisowni, stylu, ale porównują go również z oryginalnym tekstem. W tym przypadku mieliśmy wielkie szczęście, że główną redaktorką była Květoslava Hegerová, które redagowała chyba wszystkie czeskie przekłady Olgi Tokarczuk. Zna dość dobrze język polski i ma świetną intuicję językową, wie, na co zwrócić tłumaczowi uwagę i dostrzega, kiedy dany tłumacz czy tłumacze odbiegają zbytnio od brzmienia oryginału. Moim zdaniem, gdy tekst jest wyrazisty stylistycznie, to dla tłumacza może to być wbrew pozorom pomocne, ponieważ karty są już na stole, wiesz, co masz robić. W przypadku Lodu wiedziałem, że chodzi o język, który jest do pewnego stopnia „hipotetyczny”, jest pełen archaizmów, rusycyzmów. Interesujący jest powód takiego stanu rzeczy. W tej historii świat zamarza nie tylko pod względem fizycznym i politycznym, ale także językowym i kulturowym z powodu rusyfikacji. Jest to język zarówno przestarzały, jak i nowy, ukazujący sytuację, w której język rosyjski ma nadrzędną pozycję w ówczesnym dyskursie. Tłumacz wie, albo przynajmniej dostaje wskazówkę, jak powinien to zjawisko oddać, naśladować. Dużo trudniejsze jest tłumaczenie chociażby Czesława Miłosza. Nie chciałbym przekładać Doliny Issy, która być może jest mniej skomplikowana językowo, ale trudniejsza formalnie, pojawia się tam ukryta melodyczność głosu autora. To bardzo indywidualna sprawa, którą trudno jest imitować w przekładzie.

Na ile możesz sobie pozwolić na swobodę przy wyborze propozycji dla wydawnictw? Istnieje jakiś klucz albo schemat, według którego wydaje się w Czechach polskie książki albo teksty związane z Polską?

To pytanie za milion dolarów. Jeśli chodzi o swobodę wyboru, to wygląda to mniej więcej tak, że dziewięć książek przekładam na zamówienie wydawcy, a być może dziesiątą uda mi się zaproponować samemu. No, może jednak jest to nieco więcej niż dziesięć procent, ponieważ często tłumaczę poezję, a oczekiwany sukces wydawniczy nie gra w jej wypadku kluczowej roli. Są takie wydawnictwa jak na przykład Protimluv, który z mojego polecenia wydał dwa tomiki poetyckie, jeden Adama Zagajewskiego i drugi Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego. Robią tak mniejsze wydawnictwa, nie ma z tego żadnego rozgłosu medialnego ani prestiżu, bo poezja się po prostu nie sprzedaje. Oczywiście płacą mi za nią normalne honoraria, ale dobrze byłoby jeszcze zobaczyć jakieś recenzje tej poezji albo opinie czytelników. A co polskiego jest w modzie? Zdecydowanie książki dla dzieci, w ich przypadku język nie jest decydującym czynnikiem. Panuje moda na polskie reportaże. Od razu powiem, że nie rozumiem pojęcia „reportaż literacki”, według mnie to pleonazm, nie wiem, czym to się różni od zwykłego reportażu. Ale to temat na inną rozmowę…

Chyba musisz o to zapytać Mariusza Szczygła.

Tak, on by mi to wyjaśnił. Ponoć jest to reportaż pisany z zastosowaniem swoistych technik artystycznych. Ale reportaż jako gatunek nie korzysta z metafor czy hiperboli. Jak można twierdzić, że korzysta się z elementów artystycznych typowych dla sztuki, a jednocześnie starać się uzyskać jak największą „wierność” tekstu? Gdy zmienisz choć o odrobinę kontekst jakiegoś fragmentu albo dodasz tam wykoncypowaną puentę, to nie ma tu mowy o żadnym mimetyzmie. Nie rozumiem tego pojęcia, może bardziej chodzi tutaj o tradycję, konkretnych autorów i wydawnictwa, w których te reportaże się ukazują, ale „literacki” reportaż nie jest czymś innym czy lepszym, to nadal ten sam gatunek. Wracając do tematu: Tochman, Szczygieł są u nas tłumaczeni i wydawani, niedługo ukaże się chyba czwarty przekład Pawła Smoleńskiego. Polskie reportaże są chętnie przekładane i recenzowane, być może z tego powodu, że beletrystyka wychodzi z mody, a literatura faktu zyskuje na popularności. Co do polskiej prozy, poezji czy dramatu – z mojego doświadczenia wiem, że zainteresowanie jest praktycznie żadne. Nawet jeśli dana książka zawiera jakieś czeskie motywy czy konteksty, to i tak nie zadziała. Tłumaczyłem książkę, której akcja rozgrywała się w Pradze, promowano ją właśnie tym „praskim wątkiem” i okazała się klapą. Jedyna wartość, która może wzbudzić zainteresowanie, to jakość. Wydaje mi się, że najpopularniejszym albo raczej najbardziej cenionym polskim pisarzem w Czechach jest Gombrowicz, stosunkowo szybko ukazały się jego wznowienia, a powodem była właśnie jakość jego pisarstwa i filozofii. Nie twierdzę, że sprzedaje się on w tysiącach egzemplarzy, ale ma przynajmniej jakiś oddźwięk. Przekładałem też Tworki Bieńczyka, które są po prostu takim literackim „rarytasem”, że nie mieści mi się w głowie, że ukazało się aż tyle pozytywnych recenzji i opinii – mogę uznać ten przekład za sukces. Jak to wygląda od strony finansowej – nie wiem, ale ta książka przyciągnęła uwagę właśnie swoją literacką jakością.

Gombrowicz i Bieńczyk trochę mnie zaskoczyli. Bałem się, że najbardziej znanym polskim autorem w Czechach nadal jest Sienkiewicz.

Nie, już nie. Nie dotyczy to także już Stanisława Lema – to autor, który jest obecny na rynku od ponad pół wieku, wzbudza zainteresowanie, bo to w końcu świetny pisarz światowego formatu, ale jest już, że tak powiem, pokryty „patyną rynku książki”. Oczywiście królem polskiej literatury w Czechach jest Andrzej Sapkowski, nie z powodów stricte literackich, ale dlatego, że jego twórczość przeniknęła do gier wideo, seriali i tak dalej.

Czy masz wrażenie, że sytuacja polskiej literatury (lub kultury w ogóle) w Czechach uległa w ostatnich latach poprawie? Nigdy nie była ona najlepsza, ale być może da się zauważyć jakąś powolną zmianę w świadomości Czechów zainteresowanych kulturą?

(Długa pauza) Nie za bardzo. Nie zaryzykuję stwierdzenia, że coś się zmieniło na lepsze. Prawdziwym fenomenem są te reportaże i książki dla dzieci, na przykład Mapy Aleksandry i Daniela Mizielińskich. W tych kategoriach świadomość, że jest to polskie, stanowi główną motywację czytelników. Pozostałe gatunki raczej nie przyciągają. W porównaniu z literaturą angielską, czy ogólnie zachodnioeuropejską, ta polska jest postrzegana raczej stereotypowo, negatywnie. Mam swój ulubiony przykład – jest taki brytyjski serial Morderstwa w Midsomer, bardzo słabo napisany, wręcz głupkowaty, banalny kryminał. Dlaczego jest u nas tak popularny? Bo akcja dzieje się na prowincji w Wielkiej Brytanii. Gdyby ktoś chciał w Czechach przetłumaczyć i wydać polski kryminał, którego akcja dzieje się w małym miasteczku lub na wsi, to byłby to absurd, finansowe samobójstwo. Czytelnik z góry uznałby, że nie ma po co tego czytać. Decydującym czynnikiem powinna być jakość tej książki, to, jak to zostało napisane, ale rynek wydawniczy kieruje się zupełnie innymi pobudkami. W przypadku kryminałów czy thrillerów czeski czytelnik nie widzi potrzeby, by czytać coś polskiego. Polski reportaż, książki dla dzieci i fantastykę przeczyta chętnie. I może jeszcze polską poezję.

Problem tkwi chyba w tym, że kultura literacka nie funkcjonuje tak samo jak audiowizualna, jak serwisy streamingowe. Czeski odbiorca kultury nie ma problemu z obejrzeniem i docenieniem polskiego filmu bądź serialu na Netfliksie lub HBO, ale w przypadku polskiej książki wygląda to zupełnie inaczej.

Tak, masz rację. Świetnym przykładem jest Ślepnąć od świateł Żulczyka. Czeskie tłumaczenie książki nie ukazałoby się, gdyby nie serial HBO na podstawie tej powieści. Nigdy bym nie pomyślał, że to będzie taki bestseller. Może to z powodu tej kokainy, narkotyki zawsze przyciągały uwagę, dochodzi do tego motyw warszawskiego półświatka… Czyta się to dobrze, temat jest ciekawy, ale ta książka nigdy nie będzie mieć takiego oddźwięku jak serial na jej podstawie. Fakt, że książka w danym gatunku jest z Polski, może być wręcz stygmatyzujący.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że nie przepadasz za polską kulturą i zbytnio jej nie śledzisz. Mógłbyś wyjaśnić ten paradoks?

Chyba muszę to sprostować, nie pamiętam dokładnie tej wypowiedzi. Lubię o sobie mówić, że jestem polonistą-pesymistą. Jest to związane ze statusem polonistów w Czechach, polska literatura jest jednak „małą” literaturą. Tłumaczy się z niej u nas więcej niż z rosyjskiego, a przecież literatura rosyjska jest oczywiście o wiele większa od polskiej. Sytuacja nie jest więc tragiczna, ale po prostu… Bardzo lubię polską kulturę, śledzę ją uważnie, ale nie jestem pewien, czy od czasów modernizmu pojawiło się w niej dziesięć nazwisk światowego formatu. W mniejszej literaturze czeskiej jestem w stanie dostrzec takie nazwiska. Jeśli ktoś mnie przekona, że coś przegapiłem, że w kanonie najnowszej polskiej kultury jest coś wybitnego, coś, czego nie znam, to będę go całować po rękach. Muszę przyznać, że takim typowym przykładem jest dla mnie Olga Tokarczuk, która osiągnęła ogromny sukces, a według mnie jest „tylko” dobrą pisarką. To wspaniała twórczyni, która ma coś do powiedzenia, posiada wielkie zdolności literackie i ciekawe poglądy, z większością których się zgadzam, ale moim zdaniem nie jest autorką światowego formatu. Lubię o niej uczyć i dyskutować, lubię ją czytać, ale według mnie nie jest to poziom noblowski.

Wiem, że Twoje zainteresowanie polską literaturą powstało pod wpływem poetów, głównie Miłosza i Zagajewskiego. Dlaczego właśnie oni? Jakie są według Ciebie największe różnice między polską a czeską poezją?

Z Zagajewskim było trochę inaczej, odkryłem go dość wcześnie, przed maturą. Jego twórczość jest mi bardzo bliska, zwłaszcza jej środkowa faza, której akurat nigdy nie tłumaczyłem. Zagajewski jest dla mnie ważny właśnie ze względu na jego „miłoszostwo”. Fascynuje mnie pewna konkretna strategia poetycka, która często pojawia się w polskiej poezji, a mianowicie fakt, że wiersz jest narzędziem intelektualnej refleksji. Miłosz, Herbert, Zagajewski… Czeski czytelnik czegoś takiego po prostu nie zna. U nas wiersz zawsze musi być dobitnym, ekspresyjnym gestem, bardzo osobistą spowiedzią. Albo przeciwnie: jakąś zabawą, grą, czymś mocno zrytmizowanym, żeby dobrze się to czytało. Ale wiersz jako wyraz myśli filozoficznej jest dla mnie czymś niezwykle egzotycznym. Mówiąc krótko: wasza poezja jest mądra, a nasza piękna. Oczywiście istnieje mnóstwo wyjątków i uważam, że w dzisiejszej polskiej literaturze ta strategia jest w odwrocie, przykładowo Piotr Sommer albo wspomniany już Tkaczyszyn-Dycki, oni piszą zupełnie inną poezję, a bardzo ich cenię. Mógłbym też wymienić Małgorzatę Lebdę, która osiągnęła niebywały sukces na czeskim rynku literackim. W czasach, kiedy zaczynałem czytać Miłosza czy Zagajewskiego, ta twórczość bardzo do mnie przemówiła, a ich subtelne przechodzenie od obrazu do filozofii miało na mnie wielki wpływ w tym konkretnym momencie życia. Dotyczy to także Różewicza, który pisał poezję bardziej zbliżoną do tego, co znamy w Czechach, dlatego wyszło u nas mnóstwo jego antologii. Było to dla mnie w jakiś sposób egzotyczne, ale początkiem mojej fascynacji polską literaturą nie była poezja, decydującym impulsem była lektura Gombrowicza. Odkryłem go dzięki twórczości Milana Kundery (zawdzięczam jej też odkrycie Bieńczyka). Koncept Gombrowiczowskiej „formy” może wydawać się bliski temu, co znamy z twórczości Kafki lub Schulza, ale jest opisany tak przenikliwie, pięknie i logicznie, a przy tym w olśniewająco artystowski sposób, że jest czymś wyjątkowym. Gombrowicz to najistotniejszy skarb polskiej literatury, począwszy od Kochanowskiego, a kończąc na Remigiuszu Mrozie (śmiech).

Jak z perspektywy czasu oceniasz poziom polonistyki w Czechach? Ja mam osobiście wrażenie, że wielu studentów polonistyki tak naprawdę niezbyt interesuje się Polską, nie jeżdżą tam zbyt często na wymianę lub na staże, naukę języka traktują raczej przedmiotowo, pragmatycznie. Jak było w Twoim przypadku?

Poziom polonistyki nie jest u nas zły, chociaż… Myślę, że mógłby być dużo lepszy. Z powodów, które nie zależą już od samej polonistyki. Po pierwsze, polonistyka jest małym kierunkiem. Nie wiem, jakie procesy myślowe muszą zajść w głowie świeżo upieczonego czeskiego maturzysty, aby zdecydował się na studiowanie polonistyki. Jeśli pochodzi z Zaolzia – dobra, ma to sens. Ale jeśli chce robić karierę naukową, to dlaczego niby miałby wybrać polonistykę? Większa sława i lepsze szanse na zatrudnienie czekają na niego po dowolnym większym kierunku, na przykład po rusycystyce albo anglistyce. W moim przypadku decydującym czynnikiem była fascynacja literaturą, ale to motywacja mniejszościowa. Studentów polonistyki, którzy chcą być profesjonalistami i zajmować się nią na przykład naukowo jest bardzo mało, to jeden z głównych problemów. Drugi powód jest bardziej ogólny – spada prestiż uczelni, coraz więcej ludzi decyduje się na rozpoczęcie studiów, dostają się na nie niemal wszyscy chętni. Życzę każdemu jak najlepszego wykształcenia, ale ten medal ma dwie strony. Polonistyka musi być dużo bardziej atrakcyjna i konkurencyjna, większe kierunki pod tym względem nas miażdżą, wchłaniają większość kandydatów. Musimy więc walczyć o tych pozostałych, iść im na rękę, zwrócić ich uwagę. Można to robić na przykład poprzez rozszerzanie klasycznego filologicznego programu, dzisiaj polonistyka to nie tylko język i literatura, ale także specjalność przekładowa, biznesowa, prawnicza, turystyczna… Trzeba po prostu zwiększyć atrakcyjność tego kierunku. Za moich czasów istniała jeszcze presja, by po polonistyce robić doktorat i zajmować się literaturą, ale dzisiaj magister polonistyki, który zna ten język na dobrym poziomie, nie widzi takiej potrzeby.

Możesz zdradzić, jakie są Twoje najbliższe plany tłumaczeniowe? Uda Ci się przetłumaczyć coś z twórczości Lea Lipskiego?

Poruszyłem temat Lipskiego z jednym z wydawców, ale nie wyszło. Najbardziej znana część jego twórczości to opowiadania, a wydanie zbioru opowiadań oznacza spadek przychodów o dwie trzecie. Dla potencjalnego czytelnika jest to po prostu mało atrakcyjny gatunek, nie sprzedaje się dobrze. W tym tkwi problem. Staram się nawiązywać kontakty z mniejszymi wydawnictwami poza głównym nurtem, przekonać je, żeby wydały chociaż jedno dłuższe opowiadanie albo nowelę, na przykład Piotrusia, to świetna książka, bardzo ikoniczna. Są tam wątki żydowskie, znaleźliby się więc na pewno wydawcy, którzy mogliby się tym zainteresować, ale muszę przyznać, że – jak dotąd – zawiesiłem tłumaczenie Lipskiego na kołku. Moim marzeniem jest teraz przełożenie Matki Makryny Jacka Dehnela, która na swój sposób jest podobna do książki Dukaja poprzez imitowanie jakiegoś specyficznego języka. Nigdzie indziej tego nie widziałem, a od czasu ukazania się Lodu zacząłem obserwować ten fenomen w coraz to nowych polskich książkach. Makryna jest intrygująca językowo, nie jest zbyt długa, opowiada o interesującym, wręcz fascynującym skandalu. Niedawno przekładałem dla wydawnictwa Vyšehrad inną książkę Dehnela, Saturna, i otrzymałem za nią wewnętrzną nagrodę za najlepszy przekład. Prestiż tej nagrody jest dyskusyjny, bo przyznało mi ją samo wydawnictwo, ale ciekawe jest to, że sam zaproponowałem im wydanie tej książki i spodobała się na tyle, że wydawca postanowił mnie nagrodzić. Jeśli nadal będą zainteresowani Dehnelem i uda mi się odnaleźć ten specyficzny język Matki Makryny, to z pewnością złożę wydawnictwu taką ofertę.

Myślę, że Dehnel może w Czechach „chwycić”, Twój przekład Saturna miał naprawdę dobre recenzje, zarówno wśród krytyków, jak i czytelników. Zatem powodzenia z Matką Makryną, dzięki za rozmowę i za poświęcony czas.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Błażej Szymankiewicz, „Jestem polonistą-pesymistą”. Rozmowa z czeskim tłumaczem literatury polskiej Michaelem Alexą, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 168

Przypisy

  1. Chodzi o najbardziej prestiżową czeską nagrodę literacką Magnesia Litera. Przekład Lodu Jacka Dukaja autorstwa Michali Benešovej i Michaela Alexy został doceniony w roku 2022 – przyp. red.
  2. Patrz także informacja na stronie Instytutu Książki: https://instytutksiazki.pl/aktualnosci,2,przeklad-lodu-jacka-dukaja-nagrodzony-magnesia-litera,7476.html [dostęp 29.07.2022] – przyp. red.

Powiązane artykuły

19.05.2022

Nowy Napis Co Tydzień #152 / Prawdziwa dwunastka

Utwór pochodzi ze zbioru opowiadań Bogdana Widery pt. Prawdziwa dwunastka (Ursines, 2021). Książka jest dostępna do zakupu na stronie wydawcy.

Jaka cisza.

Mogłaby przejeżdżać jakaś ciężarówka wyładowana długimi pniami sosen. Albo stary autobus ze zdezelowanym silnikiem. Mógłby też Karel pohałasować trochę kosiarką na tym jego trawniku, który nawet za trzysta lat nie będzie wyglądał jak angielskie. Nie byłoby wtedy słychać, jak pierdzę. Piwo, całe morze piwa wyciska ze mnie gazy. Zdena siedzi naprzeciwko, rozwiązuje jeszcze jedną głupią krzyżówkę, nic nie mówi, ale wiem, że jest zła. Drażnią ją uśmieszki mieszkańców Chaty przy Studzience. Drażni ją obrzydzenie na twarzy siedzącej niedaleko nas wczasowiczki z Polski. Drażnię ją ja. Myśli, że mógłbym pójść się wysikać i nie byłoby tego wstrętnego koncertu.

Nie będę po każdym piwie latał do sracza. Wie przecież, że opaski na prawym kolanie nie noszę dla ozdoby.

Dookoła góry i lasy, ale już na nie nie patrzę, znam je na pamięć, tyle lat tu jeździmy. Tyle lat, a mnie się zdaje, że jeszcze tak niedawno wspinałem się górskimi drogami, żeby ze szczytów cieszyć się widokiem świata, jeszcze tak niedawno, szukając grzybów, przedzierałem się przez gałęzie młodych świerków (jakaż to później była zupa z borowików!), jeszcze tak niedawno zbierałem pod Tatarskim Sedlem dla pięknej Zdeny poziomki i maliny.

Karel niesie tej Polce obiad, pokazuję mu swoją pustą szklankę. I znów stoi przede mną radegast, czyste złoto, dobrze schłodzona „dwunastka”, całe moje życie na następne czterdzieści minut. A później będzie jeszcze jedno. I jeszcze jedno, może dwa. Potem zrobi się szaro, przeniesiemy się z tarasu do baru, zamówię jeszcze jedno piwo i pięćdziesiątkę kminkówki, powtórzę to po jakimś czasie i pójdziemy spać. A rano, po śniadaniu (jutro wtorek, co znaczy, że będą parówki), znowu zasiądę na tarasie, przejrzę przy pierwszym piwie gazetę, którą przyniesie Zdena z dołu, z „Jednoty”, i będę dalej popijał aż do obiadu.

Zaraz po przyjeździe zobaczył mnie listonosz Frantiszek.
– Jesteś. No, to już znowu mamy lipiec – stwierdził bez zdziwienia i emocji. Jakbym był częścią tutejszego lipcowego krajobrazu.
– Według ciebie, Frantiszku, mogliby już sprzedawać moją podobiznę na widokówkach Pozdrowienia z Martinkowej Louki – roześmiałem się, ale zobaczyłem siebie wtedy oczami wszystkich miejscowych znajomków. Zwalistego łysego starucha z wielkim brzuchem, na nieco za cienkich nogach, z opaską na prawym kolanie, z laską, do której przytwierdzona jest mała torebka (tyle, żeby zmieścić paczkę papierosów, zapalniczkę i portfel), siedzącego zawsze, bez względu na pogodę, w krótkich gatkach i bez koszuli na tarasie Chaty przy Studzience, otoczonego górami i lasami. I pomyślałem, że przyjdzie tu kiedyś lipiec beze mnie. Myślę coraz częściej o śmierci, ale do tej pory nie przyszło mi do głowy, że to będzie po prostu Martinkowa Louka w lipcu beze mnie na tarasie Chaty przy Studzience. I choć byłem pewny, że nikomu nic nie zostawię w spadku, będę miał wielu dziedziców, którzy dostaną po mnie co roku w lipcu to puste miejsce na tarasie, coś jak zdjęcie z wyciętym kawałkiem. I będzie ich drażnić ten brak, więc będą w puste miejsce wklejać moją laskę, szklankę piwa i mnie. Listonosz Frantiszek, sklepowe Helenka i Janka z „Jednoty”, Honza, Petr i Vlastimil, miejscowe nieroby, co już od rana siedzą przy piwie na ławach przed sklepem (chyba że deszcz – wtedy urządzają biesiadę pod wiatą na przystanku autobusowym), Zdena (jeśli przyjedzie do Martinkowej Louki, może wreszcie wpadnie na pomysł, że lato można spędzać gdzieś indziej) – wszyscy oni będą pamięcią przywoływać mój obraz, mój głos, moje życie. Zasłużyli na lepszy spadek. Każdemu ze sto milionów koron powinienem zostawić. Ale cóż – nie jestem człowiekiem oszczędnym.

Zresztą gdybym się dorobił pieniędzy, nie siedziałbym tu, nie mieszkałbym w pokoju wynajętym za dwieście trzydzieści cztery korony dziennie, jeździłbym sobie do Karlovych Varów, włóczył się po mieście razem z Niemcami i Amerykanami, w dzień popijał wody z leczniczych źródeł, wieczorem drinki w kasynie przy stole gry. Albo miałbym własną chałupę w górach, przed gankiem ogródek skalny z rojnikami i rozchodnikami, kępką szarotek, krzakiem jałowca, basen z błękitnej folii przymocowanej do drewnianej obudowy. I martwiłbym się pewnie dziurami w dachu po zimie albo kretami w sadzie.

Czuję, że to już najwyższy czas, żeby rozpocząć mozolną wędrówkę kulawego do drzwi z napisem „mużi”, ale odwlekam jeszcze o chwilę dźwiganie się z ławy, bo parcie na pęcherz to jedna z niewielu rzeczy, która tak mocno uświadamia mi, że jeszcze żyję. Nieprawda. Coraz bardziej wiem, że żyję. Przypominają mi o tym ból kręgosłupa, zniszczony staw kolanowy, poranny kaszel palacza. Tyle rzeczy mi o tym przypomina.

Nie ma się co roztkliwiać. Zawsze lepszy jest żywy pies od zdechłego lwa. Tego nie rozumiał Palach i dlatego się spalił. Oblał się benzyną i podpalił, umarł dla paru wielkich słów. I co z tego, że dostał się do podręczników historii? Zresztą może to dla niego dobrze, że umarł i nie doczekał tych czasów. Dziś młodzi mają w dupie wolność, prawdę i sprawiedliwość. Liczy się forsa. Dobry samochód, dobra praca, urlop za granicą i dupczenie.

Ja tam zawsze wiedziałem, myśmy wszyscy wiedzieli, że nie ma słów ani spraw, dla których warto umierać. Kiepski był z tego Palacha student filozofii, jeśli się nie nauczył nieufności do tych wszystkich abstrakcyjnych pojęć, z których zresztą każde ma tyle definicji, ile potrzeba różnym myślicielom, kapłanom i politykom. Powinni mu byli wyłożyć na tym uniwersytecie, że ludzie nie potrzebują wcale wolności, prawdy, demokracji. Oni chcą tylko do nich tęsknić. Myśmy przeżyli wojnę (całkiem spokojnie) i nazizm, który był dla nas mniej ważny od temperatury piwa i smaku korbaczków z wędzonego sera, potem najlepsze lata minęły nam w kraju zniewolonym, w systemie policyjnym, w kłamstwie. A dla nas to był czas kłótni o Boga, czas rozdzierającego duszę głosu saksofonu, czas odkrywania świata – półkuli wschodniej i zachodniej, podtrzymywanych w swojej wspaniałości miseczkami białego stanika, czas pisania wierszy i czas wykrzykiwania w nocne niebo pijanego hymnu radości. Nie da się cofnąć lat. Nawet gdyby nam teraz wypłacili odszkodowanie za komunizm, co nam z tych pieniędzy? Nie mamy już zębów, żołądki nawalają, męskość zawodzi... Zresztą za co niby mieliby nam płacić? Przecież urządzaliśmy się w tym gównie, jak można było najlepiej.

Do roku sześćdziesiątego ósmego przy wódeczce kpiłem sobie z „przateli z Polska”.
– My prawie w każdym mieście mamy ruski tank na cokole. Jest u nas może najwięcej na świecie pomników wdzięczności dla ruskiej armii. I ani jednego sołdata. Z ruskimi czołgami mamy tylko jeden problem. Trzeba je pucować, bo gołębie na nie srają.
Bawiło mnie, że na okładce „Dikobraza”, pisma przecież humorystycznego, też drukowano hasło: Z Sowetskim Svazem po wsze czasy a nikdy jinak! W sześćdziesiątym ósmym czołgi na cokołach nie wystarczyły, więc Ruscy przysłali nam więcej tanków. Ale i to przetrwaliśmy. Ja przetrwałem.  

No i proszę, wystarczy człowiekowi krótki spacer do pisuaru, żeby znowu był lekki, spragniony piwa i ciekawy świata. Gdzieś daleko ryczy krowa. Ale nie jest to przeciągłe „muuu” bezmyślnego bydlęcia, które chce się napić wody, pozbyć mleka z ciężkich wymion, uwalić na słomę w ciemnym i chłodnym chlewie. W głosie tej krowy słyszę jakieś święte oburzenie. Protest podniesiony w obronie urażonej godności.

Mój ojciec też tak ryczał, jak mu nacjonalizowali kamienicę i sklep. W czterdziestym piątym (skończyłem wtedy siedemnaście lat i nie obchodziła mnie wojna, w głowie miałem tylko dziewczyny i jazz) wstąpił do antyhitlerowskiej konspiracji, mieli nawet dwa zebrania, o mało co nie ustalili terminu wybuchu powstania, więc wymyślił sobie, że powinien być traktowany jak bohater wojenny. Ale komuniści nie potrzebowali bohaterów wojennych, bo mieli swoich. No i zabrali mu kamienicę, zabrali sklep i posłali go do karnej brygady w przetwórni ryb. Nie mogli lepiej wybrać. Cierpiał strasznie, bo wydawało mu się, że cały czas cuchnie rybami. Godzinami siedział w wannie, wylewał na siebie całe butelki wody kolońskiej, w kieszeniach ubrania nosił naftalinowe kulki – nic nie pomagało. Wyobraźnia karmiła go ciągle zapachem ryb. Myślę, że byłby wtedy całkiem szczęśliwy, gdyby kazali mu harować w hucie, gdyby wywieźli go na Syberię, żeby tam kopał złoto, byle tylko mógł się pozbyć tkwiącego w jego głowie rybiego smrodu.

Ja ryby lubiłem bardzo. Jedliśmy je ciągle, bo na początku często zamiast pieniędzy dawali ojcu rybne resztki, odrzucone przez kontrolę jakości przetwory i konserwy – puszki z twardej blachy, z której można by robić okręty. Bardzo chciałem być marynarzem, mieć narzeczoną w każdym porcie, popijać w podejrzanych tawernach, grzać się na południowych wyspach. Ale nie byłem Don Kichotem. Książki nie przewróciły mi w głowie. Byłem Czechem, obywatelem kraju bez dostępu do morza. Myślałem rozsądnie. Dlatego potępiłem ojca i zostałem członkiem KPCz.

Nie mieliśmy morza, ale mieliśmy najlepsze przetwory rybne w całym obozie krajów demokracji ludowej. „Przatele z Polska” mieli morze, a my – ryby. Cud socjalistyczny. I nasz narodowy fenomen. „Przatele z Polska” zawsze wywozili od nas „majonezki”, wielkie jak blaszane pojemniki na rolki z filmową taśmą puszki opiekanych śledzi w winie, drewniane skrzynki wędzonych szprotek i inne specjalności Państwowej Fabryki Przetworów Rybnych im. Józefa Fuczika. Przywozili nam za to spirytus, z którego ojciec robił nalewki lepsze niż becherovka.

Tu, w Martinkowej Louce, po drodze do Hruszkowa, w lesie, przy samej szosie jest wielki czarny kamień z nazwiskami poległych w walce z hitlerowcami komunistycznych partyzantów. Nikt już o niego nie dba. Nazwiska bohaterów wypłukuje deszcz. Sześć lat temu dostałem zaproszenie na uroczystość nadania szkole podstawowej w moim rodzinnym mieście imienia organizacji konspiracyjnej, do której należał ojciec. Jego nazwisko (i jeszcze siedem innych) wyryto na tablicy przy wejściu. Bardzo było odświętnie. W środku skręcałem się ze śmiechu, kiedy słuchałem o tych niezłomnych, co to najpierw walczyli z Hitlerem, a potem nie poddali się Stalinowi, za co cierpieli z godnością. Mniejsza o ojca i innych, co pomarli. Ale jak taki Slawiczek i jeszcze dwóch żywych kombatantów, jak oni mogli to wszystko przyjmować na poważnie?

Zdena rozwiązała już swoją jeszcze jedną głupią krzyżówkę i chce pogadać, bo „musimy ustalić, co z jutrem”.
– A co ma być? Piwa zabraknie? – przekomarzam się, bo wspominanie ojca zawsze mnie bawi.
– Jutro mamy to spotkanie – Zdena jest poważna.
– Jak co roku – piwo dało mi cierpliwość. – Czym się tu przejmować?
Co roku, mniej więcej w połowie naszych wczasów, po siedemnastej, kiedy już w kuchni jest spokojniej, zasiadamy przy stoliku na tarasie z żoną Karela, Milką, i kucharką Janką, która samotnie wychowuje siedmioletniego obecnie bachora, pamiątkę po szalonej miłości trzydziestotrzyletniej panienki do pryszczatego maturzysty z Pragi, piszącego wiersze i grającego na gitarze. Stawiamy im piwo, korbaczki z sera, zaś na zakończenie wieczoru wręczamy tym dobrym kobietom drobne upominki. To taki znak przyjaźni, ale także oficjalne potwierdzenie, że nie jesteśmy tu zwyczajnymi gośćmi, że mamy specjalne prawa i korzystamy z przywilejów dla wyjątkowych klientów, więcej – dla przyjaciół domu.

O dwudziestej obie panie są już zazwyczaj zdrowo nalane piwem, głośno się śmieją i nie stronią od tematów sprośnych, co denerwuje Zdenę, mnie zaś sprawia przyjemność. Dawniej popijał z nami także Karel, pan na tych włościach za czasów komunizmu, teraz – biedny kapitalista, właściciel Chaty przy Studzience, zbierający grosze na remonty, modernizacje i przebudowę swojego ośrodka, bo marzy o tym, że kiedyś i on postawi przy szosie wielką kolorową reklamę ze słowami „Zimmer frei”. Od kilku lat z powodów zdrowotnych nie może pić, co jest jego wielką tragedią, bo przestał być człowiekiem, a stał się automatycznym restauratorem i hotelarzem. Jakby wbudował sobie programator z funkcjami: uprzejma obsługa, dobra kuchnia, konkurencyjne ceny, pomocna dłoń, najmniej kosztów, zysk, zysk i jeszcze raz zysk.
– Chciałabym, żebyś nie opowiadał o tej swojej zapalniczce – czarne oczy Zdeny proszą po psiemu.
– Odpierdol się – skończyła się we mnie łagodność.
Zdena bierze nowe pismo, tym razem magazyn dla kobiet, i z urażoną miną zaczyna czytać stronę wypełnioną listami pokrzywdzonych i zrozpaczonych idiotek, którym porad udziela jakaś feministyczna cipa, magisterka od psychologii, sama nieumiejąca poskładać do kupy swojego życia. Właśnie że podam ognia tą zapalniczką, właśnie że będę ją pokazywać, właśnie że o niej opowiem. Po to zabrałem ją w tym roku na wakacje. Co roku przywożę tu coś innego. Drobiazg. Byle co, ale jest w tym gówienku zapisana jakaś historia, jakaś opowieść o mnie. Przecież te baby też co roku opowiadają o rzeczach i sprawach, w których zamknięta jest część ich życia, część ich samych, i dlatego tak dobrze z nimi posiedzieć przy szklance radegasta, czystego złota, dobrze schłodzonej „dwunastki”, całego mojego życia do końca tego wieczoru, do pory snu bez żadnych snów, osunięcia się w opiekuńczą ciemność, do końca życia.

– To była jednorazówka – zacznę, przypalając im tą zapalniczką papierosy light, które mają w sobie mniej nikotyny, mniej substancji smolistych i smakują jak siano. – Ale ją przerobiłem. Dałem wstawić zawór, sam ją napełniam gazem i używam jej od wielu, wielu lat. Wszystko przez te napisy. Z tej strony „Krematorium w Ostrawie”. A z drugiej (trochę już się litery wytarły): „Najvetszi wyroba w Strzedni Europie”.

I będziemy się śmiać długo i szczęśliwie.

Zdena nienawidzi tej zapalniczki. Nienawidzi rozmów o śmierci, pogrzebach, chorobach, bólu i chrześcijaństwie, z niebem i piekłem na zakończenie. Ma czterdzieści cztery lata, lada moment uderzy w nią jak piorun menopauza, już do niej dotarło, że nie będzie (przynajmniej ze mną) mieć dzieci. Na początku byłem dla niej całym światem, nie potrzebowała nikogo ani niczego więcej. Ale po kilku latach zmalałem, przestałem zasłaniać jej horyzont. Zachciało jej się dzieci jak lalek do zabawy.
– Okres mi się spóźnia – męczyła mnie co miesiąc. Nie widziała, że ja robię się coraz większy, że nie ma tu już miejsca dla nikogo.

Podam więc jutro ognia moją zapalniczką Milce, żonie Karela, i Jance, kucharce z nieślubnym dzieckiem. I opowiem o delegacji z Ostrawy, która dała mi w prezencie, kiedy jeszcze byłem w Okresnim Narodim Vyborze, plastikowy kawałek czarnego humoru – jednorazówkę z napisem „Krematorium w Ostrawie”. Zapytałem wtedy przewodniczącego, czy takimi właśnie zapalniczkami podpalają stos nieboszczyka. Oburzył się, zaczął obrażonym tonem wygłaszać przemówienie o rozwiniętej technice, szacunku dla zwłok, laickim podejściu do pochówku. Jego podwładni przybierali te same, bardzo serio miny, tylko towarzysząca im panienka (sekretarka, wtedy były sekretarki, dziś nowe władze sypiają ze swoimi tłumaczkami albo asystentkami) śmiała się cicho, kryjąc buzię za wypielęgnowaną, ale wcale nie arystokratyczną, raczej wieśniaczą rączką z czerwonymi jak wiśnie paznokciami.

Nie opowiem tylko o nocy, którą spędziłem w hotelowym pokoju tej wesołej panienki, o przewodniczącym, który przez godzinę pukał cicho do drzwi i równie cicho, raz proszącym, raz groźnym głosem powtarzał: „Mirko, wpuść” i tłumaczył, że wejdzie tylko na chwilę, że to ważna sprawa służbowa, że wcale mu nie chodzi o TO. I nie opowiem, jak udawałem, że zaraz kichnę. I jak ona udawała przestrach, tłumiąc jednocześnie poduszką histeryczny śmiech. Gdyby Zdenie ktoś inny opowiedział o tej nocy, zrozumiałaby, że dalej jest dla mnie ważna, że nie chcę jej ranić wspominaniem, jak to się kiedyś kurwiłem.

A potem one zaczną opowiadać.

Polka, którą tak zbrzydziło moje pierdzenie, wzięła teraz wielką butelkę po wodzie mineralnej i poszła do studzienki. Ciekawe, z czego też chce się wyleczyć tą wodą z cudownego źródełka, nad którym zbudował ktoś z rzecznych kamieni kapliczkę z figurką Matki Boskiej z Lourdes (a może z Fatimy?). Nie znam się na tym. Trzy lata temu Zdena, kiedy już diabli wzięli mój prawy staw kolanowy, chciała mi w tej wodzie obmywać nogę. Wierzę, że mogą pomóc człowiekowi w chorobie cudowne źródełka, wizerunki Madonny, pielgrzymki do miejsc świętych. Wierzę, czemu nie. Tylko że ja obywałem się przez całe życie bez Boga. Teraz też nie mam zamiaru o nic Go prosić. Zwłaszcza dla siebie. Jeśli to, czego uczył mnie ksiądz Prochaska, bardzo śmieszny człowiek, wielki żarłok i pijanica, ale też dobrodziej biednych i (to się okazało dopiero po latach, kiedy zamknęli go na Pankracu, skąd już nie wrócił) człowiek naprawdę gotów oddać życie za swoją wiarę, jeśli więc to, czego mnie uczył, jest prawdą, moje miejsce jest w piekle. Tak żyłem, tak sobie wybrałem, nie będę więc teraz latać po ratunek dla mojego kolana do Stwórcy. Nie chcę nawet, żeby mnie zbawił. Mam tylko nadzieję, że tam też mają jakąś sprawiedliwość i moje piekło będzie trochę lepsze od tego, w którym są Hitler, Stalin, Napoleon, papież Aleksander któryś tam... I wszyscy inni wielcy ludzie, o których spierają się historycy. Oni rządzili światem. Gdyby to było tylko zabicie tysięcy, milionów... To można wybaczyć naszym winowajcom. Ale jak im wybaczyć, że nas uwiedli, że byli dla nas jak ten bajkowy flecista, co wyprowadził szczury z miasta do morza, na śmierć, na utopienie.

Polka wylała na trawnik gazowaną „Dobrą wodę” z półtoralitrowej, plastikowej butelki i podsunęła jej szyjkę pod cieknącą z metalowej rurki wodę. Bardzo dobrze. Nabierz sobie tej wody, dziewczynko, niech ci pomoże, skoro wierzysz w cudowność źródeł. Pewnie masz takich zdrojów ze sto w swojej Polsce, ale jeśli wierzysz w ten akurat, bo zagraniczny, to pij sobie na zdrowie (albo obmywaj, nie wiem, po co ci to lekarstwo).

Pies Karela, wielka biała suka Petra, wyszedł na ganek i wodzi oczami za swoim panem, który sprząta ze stołów i wypróżnia popielniczki. Potem zejdzie na dół, do tych swoich foliowych basenów, i będzie odkręcać albo zakręcać zawory. Nie znam się, nie wiem, co on tam właściwie wyczynia, wiem tylko, że tak właśnie będzie. Jest to tak samo pewne jak nasz wyjazd stąd trzydziestego pierwszego lipca. Po śniadaniu Zdena weźmie dwie turystyczne duże torby i z wysiłkiem będzie schodzić schodami ułożonymi na zboczu w dół, a za nią będę podążać ja, bez żadnego bagażu, podpierając się moją piękną laską i paląc papierosa. Może ta Polka będzie patrzeć z oburzeniem na objuczoną bagażem Zdenę, myśląc o tym, jaki ze mnie cham. Przecież nie może wiedzieć, że...

Pamiętam, jak z moim bratem (ja wtedy miałem może osiem, może dziewięć lat, on był o dwa lata młodszy) urządziliśmy sobie w ogródku konkurs skoku wzwyż. Skakaliśmy przez słomkę położoną na liściach floksów. Złapał nas na tym dziadek, ojciec mamy, roześmiał się z tej dziecinnej wysokości poprzeczki. Rozpędził się i sam skoczył. Słomka, zawadzona szpicem buta, spadła, a on sam o mało co się nie wywalił. Brat się zaśmiał, a mnie, choć przecież nic wtedy jeszcze nie wiedziałem, zachciało się płakać, przeczułem wtedy (przecież nie mogłem tego rozumieć), że w tej właśnie chwili dziadek dowiedział się o swojej starości.

Jeszcze teraz chce mi się płakać, kiedy to sobie przypominam.

A przecież nie lituję się nad Zdeną, która już nie jest tą moją dziewczynką z czarnymi warkoczami, która w Narodnim Vyborze przynosiła mi kawę i tak się bała, że ktoś wejdzie, kiedy wkładam jej rękę pod sukienkę.

Jak ona lubiła słuchać moich złotych myśli o życiu, o naszym biednym kraju, o wspaniałościach, na które się napatrzyłem. Szybko zdejmowała majteczki. Nie dlatego, że była jakąś kurwą. Po prostu strasznie się bała, że ktoś wejdzie i nas nakryje. Więc dawała mi siebie szybko, chciała, żeby to się skończyło w jednej chwili, żeby znów mogła stać się urzędową osobą, żeby moje szczęście (bo chyba chciała mojego szczęścia) przyszło w kilka sekund. A teraz? Ciągle chciałaby się pieprzyć. Boli ją, że to ona teraz chce. Boli ją, że coraz częściej to mnie boli głowa, albo jestem zbytnio pijany, albo udaje mi się o coś obrazić.

I znowu dostaję piwo, zimny radegast, czyste złoto, magiczną „dwunastkę”.
– Nie pij tyle – prosi Zdena tym swoim specjalnym głosem, tym samym, którym prosiła, żebym nie odchodził od Vlasty.

Czy naprawdę chciała, żebym nie odchodził od prawowitej małżonki? Czy naprawdę zgodziłaby się tylko na rolę kochanki? Czy to prawda, czy udawanie?

Nie wiem. Co ja w ogóle wiem o kobiecie, z którą dożyję moich dni? To, że chrapie. Lubi głos Karela Gotta, ale jego samego nie znosi, bo to „seksualni kozel”, który każdej ze swoich coraz młodszych bab daje na pożegnanie willę. Jest (tak myśli) kobietą kulturalną, bo czyta powieści biograficzne i próbuje mi je opowiadać.

Vlasta była przeklętą „stalinówą”. Głupią jak gówno. Ale przecież ja o tym nie wiedziałem. Dla mnie była Ewą. Moim żebrem. Moim życiem. Ideologiczna suka! Piwo tańcuje w mojej głowie, wydostałem się ze swojego cielska, patrzę na siebie z góry, dobrze, nie jestem pijany. Młoda Polka poszła na huśtawkę.

Zdena...

Zdena była młodsza od Vlasty o 20 lat. Nie kochała towarzysza Stalina. Nie potępiała Clementisa.

Mój syn okazał się głupcem. Przerobiła go Vlasta na swoje kopyto. A przecież sąd...

Kiedy rozwiodłem się z Vlastą, była jeszcze całkiem, całkiem. Chodził do niej jeden taki, Burian się nazywał, jak ten aktor, ale ona chciała cierpieć, chciała być porzucona, chciała, żebym się czuł jak świnia.

Milka przyniosła mi kminkówkę. Niezła z niej baba. Cycki ma większe od Zdeny, rozsadzają fartuch, cieplutkie zwierzątka, wilgotne, przesączone zapachem kuchni. Ciekawe, co zrobiłby Karel, gdybym mu tak rzekł:

– Zamieńmy się manżelkami. Na tę jedną noc.

Honza.

Mój synaczek Honzik.

Sąd pozwolił mi go widywać.

Mógł mieć wszystko, przecież tata był w Narodnim Vyborze. „Przatele z Polska”, jak go już poznali, powiedzieli, że może sztudiyrować w Krakowie, w Polsku (ten to sam obóz, ale najweselszi w nim barak).

Vlasta mojego synaczka zniszczyła.

Sąd mi go odwiedzać pozwolił, a on mnie widzieć nie chciał, bo matkę mu ukrzywdziłem. Mógł wszystkim być, ale nie chciał się uczyć i zwykłym elektrykiem został. Pewnego dnia wszedł do stojącego wśród osiedlowych bloków takiego małego, malusieńkiego domeczku, w którym był transformator, i go prąd zabił.

Towarzyszka Vlasta na raka zemrzela.

Polka pije morawskie czerwone wino.

Zaprowadź mnie, Zdeniczko, do izby.

Za rok znów tu będę siedział. Znów będę pił radegasta, czyste złoto, prawdziwą „dwunastkę”. Ciebie, Zdeniczko moja, może już zabraknie. A ja będę. Lepszy jest żywy pies od zdechłego lwa.

Ja – nieśmiertelny. Niezatapialny.

Bogdan Widera, Prawdziwa dwunastka. Opowiadania. Wydawnictwo Ursines, Czeladź 2021

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Bogdan Widera, Prawdziwa dwunastka, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 152

Przypisy

  1. Chodzi o najbardziej prestiżową czeską nagrodę literacką Magnesia Litera. Przekład Lodu Jacka Dukaja autorstwa Michali Benešovej i Michaela Alexy został doceniony w roku 2022 – przyp. red.
  2. Patrz także informacja na stronie Instytutu Książki: https://instytutksiazki.pl/aktualnosci,2,przeklad-lodu-jacka-dukaja-nagrodzony-magnesia-litera,7476.html [dostęp 29.07.2022] – przyp. red.

Powiązane artykuły

02.08.2021

*** [To leżące na podłodze…]

To leżące na podłodze 
futro 
w jadalni zamku Frýdlant 
kiedyś biegało po
okolicznych lasach i 
krew w nim krążyła 
wypełniając ciało 
życiem
A to martwe 
poroże
ścianę zdobiące 
jeleniem 
było 
zanim Arcyksiążę
nie wymierzył 
celnie między oczy 
ze swej ulubionej
dubeltówki
Za niedługo miał 
zginąć 
Ferdynand  

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Zofia Zarębianka, *** [To leżące na podłodze…], Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

  1. Chodzi o najbardziej prestiżową czeską nagrodę literacką Magnesia Litera. Przekład Lodu Jacka Dukaja autorstwa Michali Benešovej i Michaela Alexy został doceniony w roku 2022 – przyp. red.
  2. Patrz także informacja na stronie Instytutu Książki: https://instytutksiazki.pl/aktualnosci,2,przeklad-lodu-jacka-dukaja-nagrodzony-magnesia-litera,7476.html [dostęp 29.07.2022] – przyp. red.

Powiązane artykuły

31.05.2021

Praga

Niedziela, godzina 12:00. Praga, kościół Dominikanów, ulica Tyńska.

To nasza ławka. Tak ją nazywam. Ile już lat? Chodzimy do tego kościoła co tydzień, od trzydziestu pięciu lat. Niezbyt dobrze widać stąd ołtarz – siedzimy za wewnętrzną, kutą bramą. U nas wszystkie kościoły są zamykane na dzień. Można wejść tylko do przedsionka. Turystów, którzy chcą zobaczyć świątynię, zatrzymuje właśnie ta brama. W czasie mszy i nabożeństw jest otwierana, jak dzisiaj. Ale przez kraty nie widać dobrze ołtarza. Marice to nie przeszkadza, mnie denerwuje, ale cóż. Byleby ona była zadowolona. Dziś przyjechał nowy ojciec z Poznania. Marika zawsze się wzrusza, jak widzi kogoś z Polski, świeżo po przyjeździe. Na pewno będzie chciała pójść po mszy do zakrystii, choć na chwilę. Porozmawiać z nim albo pobyć i powąchać polskie powietrze. Ona mówi, że każdy naród inaczej pachnie. Może ma rację? Tu się zawsze miesza powietrze z całego świata. To mój prywatny test. Jak idę przez most Karola (Karlův most), to nasłuchuję czeskiego. Zdarzają się dni, że nie słyszę ani razu mojego ojczystego języka. Ten most jest przez cały dzień nabity ludźmi! Trzeba się przeciskać, zatrzymywać, nieraz rozdzielam wycieczkę na pół, zdeterminowany szukam wyjścia. I słucham. Oni pięknie szwargoczą, szeleszczą, międlą słowa w ustach. Wymachują rękami, wpatrują się. Słuchają przewodnika albo ulicznych grajków. I nie mówią. Ani słowa po czesku. To wszystko Czechy. Most, pomniki, Wełtawa pod nogami. Powietrze, słońce, widokówki. Bruk i kurz. Muzyka, malarze karykatur. Cała przestrzeń wokół turystów jest Czechami. Rozpaczliwie porozumiewają się w swoim języku. Potem idą na nasze knedliczki, zapijają „Złotym bażantem” i rozpaczliwie nie mówią po czesku. Choć teraz nie wiem, czasem mi się miesza… Płynnie przechodzę z czeskiego na polski, jeden jest bardziej miękki, drugi bardziej szeleści… Marika lubi w ogóle ze mną rozmawiać, nie zwraca uwagi, w którym języku. Jak jest smutna, zawsze miesza obydwa. Och, jak ona się pięknie żali po czesku! Zawsze mnie tym wzrusza. Tak dobiera słowa, tak mi w oczy patrzy. Znów się śmieję do siebie, Marika na mnie patrzy, ona tak skupiona. Mówi, że w kościele myśli nie uciekają. Ja krążę, skaczę z tematu na temat. Tyle wspomnień z kościołem. Jak ona się ucieszyła, że w Pradze są polscy dominikanie! Od razu chciała iść, pojechaliśmy późnym wieczorem, ciemna ulica. Dwie godziny czytała tablicę ogłoszeń! Nie mogła się oderwać od swojego języka, zachwycona, że w sercu starej Pragi wisi tablica ogłoszeń po polsku!

Kościół był zamknięty, ledwo doczekała do niedzieli. Na początku małżeństwa Marika obiecywała, że będziemy chodzić do kościoła na czeską mszę. Nie wytrzymała. Powiedziała, że Pan Bóg do niej nie mówi po czesku i ona musi się przestawiać – rozmawia z Bogiem po polsku, a po czesku musi odpowiadać księdzu i to przestaje być dla niej czytelne. Przypomniałem sobie o dominikanach.

Wtedy w ogóle mało rozumiała czeski język. Mówiłem do niej po czesku, ona mi przez trzy lata odpowiadała po polsku. Trzy lata! Chodziła do pracy, miała koleżanki i cały czas tylko po polsku. Powiedziałem w końcu – albo zaczniesz mówić do mnie po czesku, albo przestanę z tobą rozmawiać. Następnego dnia przeszła na czeski. Płynnie i bez żadnego problemu. Tylko jak się denerwowała, że mi nie smakuje, bo przyprawiła po swojemu, szła do kuchni i narzekała na mnie, tłukąc garnkami. Po polsku, oczywiście. Potem była w ciąży i była spokojna. Cieszyła się na dziecko. Napisała list do swojej siostry do Szczecina, nie było telefonu w domu, nie mogła doczekać się odpowiedzi. Potem jeszcze jeden i jeszcze… Pisała raz w tygodniu. Codziennie chodziła do skrzynki na listy, sprawdzała kilka razy. Ale nigdy nie dostała odpowiedzi. Nie wiedziała, że Agnieszka wyjechała do RFN. Ukrywała plany przed rodziną, nikt nie wiedział. Wyjechała, podała nowy adres i kontakt się urwał. Marika dostaje od niej kartki od czasu do czasu. Ciągle zmienia miejsca zamieszkania, nie dochodzą do niej listy Mariki. Więc któregoś dnia Marika po prostu przestała je pisać. To było ważne dla niej, kupowała papeterię, zapalała lampkę, wkładała nabój do pióra. Wygładzała kartkę, ze skupieniem obmyślała każde zdanie. Po dwóch tygodniach dostawała list z powrotem opieczętowany przez niemiecką pocztę z adnotacją: „adresat nieznany”. Stawiała go na komodzie pod lustrem, tam, gdzie odkładamy korespondencję, jakby był dla domownika. Potem, przechodząc przez przedpokój, nieraz brała go do ręki i obracała długo. W końcu, wychodząc do pracy, brałem ten list i wyrzucałem do Wełtawy. Po powrocie do domu Marika chwaliła się nową papeterią i pisała nowy list.

Od kiedy straciła kontakt z siostrą, nie ma nikogo w Polsce. Jej tata zmarł, kiedy była młoda, mama krótko po naszym ślubie. Raz pojechaliśmy do Szczecina. Bardzo chciała mi pokazać swoje miasto, swoje ulice i dzieciństwo. Wziąłem tydzień wolnego w pracy i pojechaliśmy. Chyba mieliśmy wtedy żółtą skodę – tak, to był nasz drugi samochód. Chodziliśmy po smutnym, wietrznym mieście, Marika była szczęśliwa, że tam jesteśmy. Pokazała mi przedszkole, szkołę. Chodziliśmy jej starymi ścieżkami, zbieraliśmy kasztany. Zatrzymaliśmy się w mieszkaniu po rodzicach, na koniec pobytu musieliśmy zrzec się praw do niego w urzędzie miasta. Marika płakała całą drogę powrotną i nigdy nie chciała pojechać drugi raz. Kiedy zasnęła, z jej rąk wypadły klucze. Ściskała w dłoni klucze do mieszkania po rodzicach. Schowała je do szuflady, cały czas tam leżą.

Chciałem ją zabrać na wakacje do Polski, mówiłem – „Mariko, pojedźmy w góry albo nad morze. Może sama wybierz, gdzie chcesz pojechać?”. Ona nic nie mówiła i znów spędzaliśmy wakacje w Czeskim Raju. Ja mógłbym spędzić tam całe życie. Myślę często, że chciałbym tam zamieszkać na emeryturze. Ciągle coś nowego znajduję, ale Marika? W końcu to nie Polski Raj, ona jeździła w inne miejsca w dzieciństwie. Przecież musi tęsknić, a nic o tym nie mówi. Muszę z nią porozmawiać, może też chciałaby spędzić emeryturę w Czeskim Raju? Może znalazłby się dla nas jakiś mały domek, nawet dwa pokoje by wystarczyły.

 

Już widzę, że Ondricek się wyłączył. Jak tylko na niego nie patrzę, przestaje słuchać. Ma rozmarzone oczy, ręce zaplótł na brzuchu. Przestał się rozglądać, to znaczy, że nie słucha. Ja go sprawdzę po mszy. Nie będzie wiedział, o czym były czytania. Popatrzy mi w oczy i powie – „Mariczko moja, ja nic nie zrozumiałem, tak szybko mówili po polsku. Wiesz, że ja nie wszystko jeszcze rozumiem!” Popatrzy na mnie błękitnymi oczami i tyle. A za tydzień będzie to samo. Czaruje mnie Ondricek co niedzielę. Nie mogłam się przyzwyczaić do czeskiej mszy. Jakoś ten język nie pasuje mi do kościoła. Tyle czasu… Taki kawał drogi. Zawsze to samo.

– Ondricku, spóźnimy się!

– Nie, Mariko, już wychodzę. Mamy jeszcze czas.

– Znów metro nam ucieknie.

– Mariczko, zdążymy na pewno. Nie denerwuj się.

Wychodzimy z domu. Ondricek wraca się po parasol i sprawdza, czy na pewno wyłączył gaz. Idziemy na stację Luka. Musimy jeździć metrem, choć wolę autobus. W metrze Ondricek się ożywia, opowiada. Spotyka znajomych. Nie chce wysiąść. A w autobusie zawsze śpi.

Po mszy Ondricek zabiera mnie na obiad do gospody. W tygodniu nie jemy razem. Wieczorem zazwyczaj idzie na piwo.Nie mogłam się do tego przyzwyczaić. Jak może codziennie wychodzić wieczorem! Tłumaczyłam – „Ondricku, przecież mamy tylko siebie. Jak możesz mnie dzień w dzień zostawiać?” On wzdychał głęboko, przytulał mnie i wychodził. W końcu zrozumiałam, taka jest jego czeska dusza, codziennie musi być zlana kuflem piwa, to jak kąpiel, jak oczyszczenie. Nie umie bez tego żyć. Kupowałam mu piwo, robiłam gulasz, wszystko na nic. Wypijał, zjadł i tak poszedł. Przestałam z nim walczyć.

Miałam nadzieję, że nasze dzieci będą tu chrzczone, pójdą do komunii… Cóż, nie udało się. Może gdybym była w Polsce, wiedziałabym do jakiego lekarza pójść. Tutaj, wszystko jest trudne do ogarnięcia. Niby tak blisko, niby tak podobny język.

Kiedy przyjechałam, byłam pewna, że dam sobie radę. Byliśmy tacy młodzi! Zlot skautów w Dreźnie, Ondricek był drużynowym, ja drużynową. Od początku był dla mnie dobry, ciepły, serdeczny. Szukał mnie ciągle, dosiadał się na stołówce. Czasem poszliśmy na spacer, na wieczorze pożegnalnym płakał. Trzymał mnie za rękę i łzy mu ciekły jak grochy. Rozmawialiśmy po rosyjsku, on po olimpiadzie z języka rosyjskiego, ja ledwie dukałam. Po powrocie zabrałam się poważnie do nauki, zaimponował mi. Wymieniliśmy się adresami, biedny nie umiał nawet wymówić „Szczecin”! Był taki wytrwały! Pisał do mnie co tydzień, ja do niego też. Nie wierzyłam, że z tego coś będzie, nie wierzyłam wcale. Żeby być razem musieliśmy wziąć ślub, nie mógł mnie zameldować u siebie, nie mogłam do niego wyjechać bez papierów. Mama była zła, że nie pójdę na studia. Obiecałam, że pójdę w Pradze, ale potem… Nie było czasu…

Ślub miał być w Szczecinie, ale nie chcieliśmy brać w kościele, więc pojechaliśmy do Pragi. Bałam się ślubu kościelnego, a taki cywilny zawsze można anulować – tłumaczyłam mamie. Kręciła głową i mówiła – „Jak możesz wyjść za kogoś, od razu myśląc o rozwodzie?”. Ratusz w Pradze, wyszliśmy po ceremonii w tłum turystów, robiono nam zdjęcia pod zegarem, turyści też pstrykali, ciekawe w ilu albumach jestem w białej sukience?

Mama i siostra wyjechały, ja zdjęłam sukienkę. Mieszkaliśmy z mamą Ondricka. Mieliśmy jeden pokój. Teraz mamy całe mieszanie po rodzicach, ale Ondricek nie pozwala niczego zmienić. Meble wymieniliśmy, ale układ sprzętów jest taki sam i od pierwszego dnia pobytu muszę uważać na wystający kant komody.

No i nie rozwiedliśmy się, pisałam listy do mamy, potem mama zmarła. Nagle, zupełnie z dnia na dzień, przestała być. Pojechałam na pogrzeb sama, nie wiem czemu byłam na nim sama. Nie chciałam brać Ondricka. To był mój ból. Mój smutek. Niedługo później pochowaliśmy naszego synka i już więcej nie udało mi się być w ciąży. Ondricek był dla mnie bardzo dobry. Nosił mnie na rękach, przynosił śniadanie do łóżka. Musiałam wychodzić mój ból i cierpienie. On wychodził rano do pracy, ja szłam razem z nim. On skręcał do fabryki, ja szłam dalej prosto, aż Praga się kończyła i wychodziłam na pola. Wtedy zawracałam i szłam w inną stronę, cały czas prosto. Wracałam do domu na obiad, który Ondricek przynosił mi ze stołówki. Potem wychodziłam razem z nim i znów chodziliśmy godzinami, aż przychodziła pora Ondrickowego piwa i wtedy on ciągnięty przez magnes kluczył i szedł do ulubionej gospody. Ulubionej w tym tygodniu, bo miał ich całe mnóstwo. Ja wracałam do domu i oglądałam swoje schodzone buty, oglądałam swoje schodzone stopy i nogi wkładałam do wiadra z chłodną wodą. Zanim Ondricek wrócił, już spałam i ciągle tak samo wyglądały nasze dni. Szłam i szłam przez Pragę. Brakowało mi wiatru, Wełtawa spokojna nie przypomina rozhuśtanego od wiatru Zalewu w Szczecinie. Wygląda jak chwyt turystyczny, spokojna, stara, pewna siebie rzeka. Łaskawie pozwala się oglądać, ale śpi jak ogromna ryba. Chowa swój charakter pod leniwym nurtem, niechętnie mówi o sobie. Nie dąży nigdzie, nigdzie się nie spieszy. Od Łaby wciąż daleko do morza, więc po co ma przyspieszać?

Czasem jest mi tu dobrze. Niekiedy nawet myślę – „U nas, w Pradze”. Jak tu jestem, myślę, że jestem w domu, w Polsce. W Szczecinie też są dominikanie, nawet w ubiegłym roku był tu jeden ze Szczecina. Zaprosiliśmy go na kolędę. Tu się nie chodzi po kolędzie, musieliśmy po niego specjalnie pojechać autem. Ondricek sam pojechał, czekałam w domu z kolacją. Stół nakryłam białym obrusem, zapaliłam świece. Ondricek pojechał czerwoną skodą, chodziłam od okna do okna, on przecież nie jeździ autem do centrum, zawsze się o niego denerwuję.

 Ten młody ojciec ze Szczecina spytał, czemu żyjemy już tyle lat bez ślubu kościelnego? Właściwie nigdy mi to nie przeszkadzało, tu mało kto ma ślub kościelny. Żyjemy zgodnie, po co nam ślub? A Ondricek dodał z poważną miną – „Ślub kościelny? Nie, nie. Bo to by już było na zawsze”.

To nasza ławka, można tak powiedzieć. Od pierwszej wspólnej mszy tu siedzimy. Ondricek się wiercił, próbował zmieniać. Namawiał, żeby może bardziej do przodu albo gdzieś z boku? Wstawał w czasie mszy, przekręcał głowę, żeby mi pokazać, jak mu się niewygodnie patrzy na księdza przez kraty. Stawał bokiem, wysuwał tułów do przodu. Duszno mi w kościele. W tym miejscu trochę chłodniej, trochę wieje.

No i minęły te wszystkie lata bez dzieci. Tylko Marika i Ondricek. Ondricek i Marika. To on zaczął mnie tak nazywać. Polska Marzenka mu się nie podobała. To znaczy podobała, ale chciał mnie nazywać po swojemu. Tak jak on wymyślił. Zostałam Mariką dla wszystkich. W biurze też wołali na mnie Marika. W pokoju cztery Mariki. Jedna Maria, druga Miriam, trzecia Marketa i ja – Marzenka. Już nikt o tym nie pamięta, że jestem Marzenka, tylko ja sama.

Nie daje mi spokoju jedna myśl. Czy ta msza, ten nastrój, te drgnienia powietrza, ton głosów, pieśni… czy choć trochę wygląda i przypomina Polskę? Czy jest to tylko czeska msza w czeskim kraju na czeskiej ulicy odprawiana w obcym języku?

Teraz już trudno byłoby mi coś zmieniać. W Polsce nie mam nikogo. Może. Jakie to dziwne uczucie. Nie chcieć niczego zmienić, a nie być do końca pogodzonym z mieszkaniem tutaj. Nie móc wpłynąć na swoje życie. Mieszają mi się zwyczaje, przyzwyczajenia, potrawy i smaki. Nie wiem, czego nauczyła mnie mama, czego teściowa. Nie wiem, co się we mnie łączy z Polską, co z Czechami.

Moje życie skończy się tutaj, na czeskim cmentarzu. Oj, już nie myślę o tym, bo płaczę. Trzeba znaleźć monetę na ofiarę, już chodzą z koszyczkiem.

 

Kościół jest pełen, ławki w równych rzędach w tym samym porządku, głowy wypełniają kolejno jak rozłożona do pasjansa talia kart.

Jak mnie to zawsze dziwi. Ile tu jest ludzi. Nasze kościoły stoją puste. Marika kręci głową, jak przechodzimy obok naszych świątyń. „Tu koncert, tam koncert” – narzeka. Za dużo się dzieje – marudzi. Nasze kościoły są pełne na koncertach. Prażanie, turyści. Płacą słono za bilety, zakładają garnitury i suknie, rozglądają się ciekawie. Tak myślę, bo nigdy nie byłem, Marice to by się nie spodobało. „Na koncert do filharmonii” – powtarza. Ona się lubi zasłuchać, lubi muzykę. Chodzimy na próby generalne Praskiej Orkiestry Symfonicznej, bilety są za drogie. Portier to Karel z mojej klasy, wpuszcza nas bocznym wejściem. Siadamy cichutko z tylu, Marika z chusteczką zmiętą w ręce, bo płacze. Biorę ją za rękę i słuchamy.

Tu ładnie śpiewają. Podobają mi się polskie pieśni. Niektóre już umiem, ale nie śpiewam, bo się wstydzę. Marika wie, że nie śpiewam. Może by i chciała? Zapytam ją. Wtedy zawsze już będę musiał śpiewać. Nie będę pytać.

Wyjdziemy stąd, znów zanurzymy się w rzekę turystów zdążających na most Karola, z Rynku na most, z mostu na Rynek. Prawie jesteśmy w nurcie, prawie ociera się ta rzeka o Kościół. Chyba bym nie chodził na msze, gdyby nie moja Mariczka. Muszę jej o tym powiedzieć. Nie zrozumiała, popatrzyła na mnie srogo, że nie jestem skupiony. Ja wiem swoje, ona cały czas myśli, zastanawia się. Wydaje jej się, że nie wiem. Myśli o różnych sprawach. Jak coś, to taka sroga. Już nie patrzy na małe dzieci, kiedyś wzroku nie mogła oderwać. Pogodziła się chyba.

Po obiedzie pójdziemy na spacer, bocznymi uliczkami, Marika weźmie mnie pod rękę. Lepiej zna miasto niż ja. Może wrócimy na piechotę do domu? Marika zamknie oczy i z zamkniętymi oczami doprowadzi nas pod drzwi, tylko powie – „W lewo, Ondricku”, „W prawo, Ondricku”, „Idź prosto, Ondricku”. Przez całą drogę skupiona, żeby się nie pomylić. To nasza ulubiona zabawa. Czasem próbuję zmylić, zmienić trasę. Chwilę się zastanawia, skupiona wciąga powietrze, nasłuchuje i wraca na właściwy trakt. Taka już jest. Ta moja Mariczka.

Tekst został zakupiony w ramach programu Tarcza dla Literatów.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Magdalena Zarębska, Praga, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

  1. Chodzi o najbardziej prestiżową czeską nagrodę literacką Magnesia Litera. Przekład Lodu Jacka Dukaja autorstwa Michali Benešovej i Michaela Alexy został doceniony w roku 2022 – przyp. red.
  2. Patrz także informacja na stronie Instytutu Książki: https://instytutksiazki.pl/aktualnosci,2,przeklad-lodu-jacka-dukaja-nagrodzony-magnesia-litera,7476.html [dostęp 29.07.2022] – przyp. red.

Powiązane artykuły

30.07.2020

Nowy Napis Co Tydzień #060 / Raport z pustki

Czeski Raj to nazwa popularnego regionu turystycznego i najstarszego obszaru chronionego krajobrazu u większego z naszych południowych sąsiadów, położonego zresztą nieopodal granicy z Polską. Czeski raj to także tytuł nowej książki Jaroslava Rudiša (rocznik 1972), popularnego prozaika z tamtego kraju, pochodzącego właśnie z Czeskiego Raju – pisarz urodził i wychował się w jednym z głównych miast regionu, Turnovie. Tytuł oczywiście jest nie tylko dosłowny – to wszak powieść, nie przewodnik turystyczny – i nie dotyczy jedynie miejsca akcji. Chodzi raczej o wgląd w czeską (i chyba nie tylko czeską) duszę, która okazuje się odległa od rajskich klimatów.

Autor debiutował w 2002 roku i do dzisiaj wydał siedem książek, z czego sześć pierwotnie napisał po czesku, a jedną po niemiecku. Jest też współtwórcą komiksów, autorem scenariuszy filmowych i teatralnych, prowadzi audycje radiowe, pisze teksty piosenek, śpiewa w zespole. Wszystkie jego „czeskie” powieści doczekały się przekładów na język polski. W swojej ojczyźnie jest popularny, niemal po gwiazdorsku. To literatura przystępna, momentami wręcz „czytadłowa”. Jej głównym tematem są poglądy, odczucia, lęki i nadzieje współczesnych Czechów – przede wszystkim tych wielkomiejskich, czasami rozmaitych dziwaków i subkulturowców. Jest to też wgląd, mimo lokalnego sztafażu, raczej „zdeczechizowany”, bo wiele tych sytuacji, postaw i refleksji można bez trudu znaleźć gdzie indziej. To zresztą chyba jedna z przyczyn sporej popularności pisarza z niewielkiego i niezamożnego kraju. Powieści Rudiša doczekały się już licznych przekładów.

Książki autora Czeskiego raju nie są traktatami moralnymi, aczkolwiek nie jest to także obserwacyjno-socjologiczny banał. Mamy tu nieźle odmalowane lęki naszej epoki, neurozy społeczeństwa obfitości, normalsów i freaków, modnych kosmopolitów i wychodzących z niszy „narodowców”; jest tu samotność w tłumie i masowe społeczeństwo konsumpcyjne jednakowych ludzi przekonanych o swojej oryginalności. Ot, weźmy uwagę z Końca punku w Helsinkach:

Pościągał z nowych źródeł pięć tysięcy płyt i policzył, że razem z tymi, których do tej pory nie słuchał, spędziłby niemal rok na słuchaniu ich non stop. I to po każdym albumie miałby tylko krótką przerwę na toaletę, kawę i papierosa i w ogóle by nie spał. […] Wypalił jeszcze kilka płyt dla Olego, przekonywał, że musi tego posłuchać, bo to bomba i rewolucja porównywalna tylko z pierwszym lotem w kosmos. Postrock, postfolk, postelektro, postjazz, postpop, postwave i jeszcze kilka post-post-post.

Albo z Ciszy w Pradze:

Każdy telewizor można kupić na raty. Na miejscu zapłacić dziesięć procent, a resztę spłacać przez jedenaście miesięcy. To wygodne. Wkrótce będzie można kupować na raty też ludzi, możliwe, że już tak jest, że gdzieś w Rumunii można kupić dziecko na raty, jak wam to z drugą połówką w Londynie czy Paryżu nie wyszło.

Gdy w Polsce mowa o Czechach i o literaturze czeskiej, pojawia się niemal zawsze ten sam zestaw stereotypów. Opowieści przy piwie i knedlikach, wojak Szwejk, a przede wszystkim humor, dystans i ironia. U Rudiša są: humor, ironia i dystans, ale raczej na marginesie i jako tło do współczesnych problemów, które wbrew pozorom beztroski i wyluzowania nie omijają mieszkańców tamtego kraju. Choć to proza znacznie lżejsza i pozbawiona poważniejszych wątków metafizycznych, więcej tu podobieństw do depresyjnych książek równolatka pisarza, nieżyjącego już Jana Balabána, niż do polskich wyobrażeń o knajpianym czeskim humorze i jego literackich wersjach. Tak, bohaterowie Rudiša piją piwo, ale smakuje ono czasami niezwykle gorzko, a bywa i tak, że do kufla kapią łzy.

Wspomniane „zdeczechizowanie” dotyczy także książki najnowszej, a może właśnie jej dotyczy najmocniej. Jak bardzo paradoksalnie by to nie brzmiało, skoro jej akcja – a raczej brak akcji – rozgrywa się wśród prowincjuszy. W gronie bywalców raczej „czeskiej hospody” niż „czeskiej kawiarni”, by użyć popularnego rozróżnienia, które u naszych sąsiadów jest odpowiednikiem opisania konfliktu polskiego „ciemnogrodu” z rodzimymi „lemingami”.

Sposób, w jaki Rudiš napisał Czeski raj bliski jest manierze teatralnej. Treścią są dialogi w łaźni – starej, niszczejącej budowli z czasów komunizmu, o której wciąż krążą pogłoski, że zostanie wyburzona ze względu na stan obiektu. Ta łaźnia podobno naprawdę istnieje, a autor wykorzystał między innymi historie zasłyszane osobiście w tymże przybytku. Kilkunastu mężczyzn poci się i rozmawia – większość to stali bywalcy, czasami wpadnie ktoś uczęszczający rzadziej. Poza kobietą sprzątającą obiekt i wyganiającą maruderów, nie ma innych bohaterów niż kilkunastu mężczyzn w wieku od wczesnodorosłego po emerytalny. Nie znamy nawet imion, ponieważ autor opisuje ich za pomocą wykonywanych zawodów czy innych funkcji społecznych lub zdarzeń. Jeden sprzedaje ubezpieczenia, inny był mistrzem w tenisie stołowym, jeszcze inny jest strażakiem; któremuś zmarła żona, kolejny jest ginekologiem i tak dalej. Kolejne pory roku, rozmowy bezimiennych facetów w klaustrofobicznej saunie – nic więcej. Jeszcze tylko śmiech kobiet zza ściany, bo miłośnicy ciepłej pary i zimnej wody są przekonani, że poza przepierzeniem znajduje się część damska, a tam rozlega się nieustanny chichot, podczas gdy oni omawiają sprawy, rzecz jasna, poważne.

Oprócz sprawozdań ze zwykłego życia (co kto zrobił, gdzie pił, co mu dolega, gdzie kupić dobrą goudę i tak dalej), tematami są małe codzienne dramaty, takie jak śmierć żony jednego z bywalców, któremu w efekcie świat się rozsypał i który próbuje ocalić resztki czasów przed tragedią niewietrzeniem mieszkania, aby zatrzymać zapach zmarłej. Która zresztą okazuje się być eks-kochanką innego bywalca. Albo rozpad małżeństwa kolejnego z saunowiczów, tego, który chętnie pouczał innych, jak postępować w małżeństwie, aby było dobrze i bez perturbacji. Są też dobre rady ginekologa, traktowanego przez pozostałych jako specjalista od chorób wszelakich, który zaleca każdemu picie trzech piw dziennie (ani mniej, ani więcej) jako uniwersalny środek na dobre samopoczucie. Zapytany w końcu, czemu sam nie pije, okazuje się być wyleczonym alkoholikiem ze sponiewieraną wątrobą. Mordercze dystanse przejeżdżane na rowerze przez analityka danych okazują się sposobem na zapomnienie o wyniszczającej pracy zawodowej, a ponoć udane małżeństwo innego, chwalone przezeń, okazuje się polegać na tym, że prawie z małżonką nie rozmawia:

Inni się kłócą, ciągle wydzierają się na siebie, a my sobie wspaniale milczymy. […] Żona mnie kocha, nie myślcie sobie. Nawet jak tak wspaniale milczymy. Na pięćdziesiątkę dała mi grób. Piękne miejsce, na nowym cmentarzu, drugi rząd, w słońcu. Będę miał tam ładnie, jak już mnie nie będzie.

Tylko czasami w łaźni pojawia się echo spraw większych, na przykład spór o islamistów, ukazany w swej dojmującej banalności, którą chyba każdy zna z niekończących się przepychanek słownych. Ktoś się boi wyznawców Allacha i mówi o tym strachu medialnymi sloganami, choć nie zetknął się z niczym przerażającym w realnym świecie, ale też oczywiście buńczucznie zapowiada, iż stanie islamistom na drodze; ktoś inny na identycznie sloganowym poziomie ripostuje, że jego dentysta to Syryjczyk i świetny facet, więc chce temu przeciwnemu islamistom dać po gębie.

Sporadycznie pojawiają się refleksje cywilizacyjne:

Ja to ciągle mówię, że to wszystko wina internetów. Od kiedy są internety, moim pacjentkom odbija. – Dokładnie. Mówił, że dopiero teraz wszyscy się sypią. Miał u siebie czternastoletnią dziewczynę, która się załamała, bo przez piętnaście minut nie przyszedł do niej esemes. W sensie, że nikt jej nie lubi, skoro nie odpisują. Takie dzisiaj ludzie mają choroby. Ludziom teraz strasznie odbija. […] – Teraz normalnie sobie uświadomiłem, że jestem szczęśliwym, jak w pracy nie działa nam sieć. […] – Ja bym normalnie wyłączał net, żeby ludzie więcej zasuwali. Albo żeby sobie odpoczęli i czytali. Powinno na to być jakieś internetowe prawo. Ludzie się dobrowolnie nie odłączą, co nie?

W pewnym momencie jeden z amatorów sauny prosto, lecz w bardzo trafny sposób dotyka jednej z bolączek naszej epoki – chronicznego niedoboru wolnego czasu i nadmiaru zajęć oraz tego, jak wpływają one na życie rodzinne, gdy aktywność na rzecz utrzymania się na ekonomicznej powierzchni zostaje spleciona z chęcią większego komfortu: „Dzisiaj baby chcą mieć wszystko. Chcą, żebyś przynosił do domu forsę, żebyś harował, chcą, żebyś był w domu. Ale jak masz być w domu, skoro musisz harować, żeby była forsa?”.

W rozmowach nie pojawia się doraźna polityka, pojawia się natomiast nieśmiało i niekonkretnie wyrażone przekonanie, że coś jest nie tak i że kończą się „znane czasy”. Jak mówi jeden z bohaterów, potrzebna jest nowa „aksamitna rewolucja”. Przekonuje, że powinna ona iść nie w lewo, nie w prawo, lecz prosto, choć przecież zupełnie nie wiadomo, co miałoby to oznaczać. Jakkolwiek tak znaczna nieobecność sporów okołopartyjnych wydaje się w gronie rozgadanych mężczyzn niezbyt realna, to jednak odmalowanie post-politycznej pustki i zagubienia należy do jednej z trafnych obserwacji społecznych Rudiša. Fakt, iż autor uczynił bohaterami niemal wyłącznie mężczyzn, a kobiecy jest tylko chichot zza ściany, zresztą, jak się okaże, wyimaginowany, to oczywiście efekt przesiadywania w saunie męskiej. Ale właśnie mężczyźni są w tej epoce bardziej uderzająco bezradni, bo to od nich przez lata oczekiwano objaśnień i to oni sami od siebie też ich oczekiwali. Nadal chcą wyjaśniać świat, tylko że trwającą epokę objaśnić jest coraz trudniej.

Rozmowy w Czeskim raju są głównie o niczym. Banalne, arcyproste, momentami bardziej przypominają stenogram z podsłuchu niż literaturę. To nie jest Hrabal, do fascynacji którym przyznaje się autor. To prędzej anty-Hrabal. Choć pojawia się tu humor, knajpiany żart, a nawet kilka wspominkowych opowieści, to zamiast potoczystej, baśniowej gawędy otrzymujemy oszczędne, sprawozdawcze komunikaty z życia ludzi, którzy niczego na potrzeby słuchaczy nie ubarwiają; przeciwnie, raczej odzierają z kolorów („Ja wam powiem, jak powstał człowiek. Świnia ruchała się z małpą i gotowe”).

A może właśnie jest to Hrabal, tyle że zupełnie innej epoki? Epoki skrótowych komunikatów i komunikatorów, haseł reklamowych, pośpiechu, nadmiaru wrażeń. Epoki, w której nie istnieje już czas przepuszczany beztrosko przez palce, więc nie ma też niekończących się rozmów. Epoki innej niż ta, w której istniały niedobory konsumpcyjne i nie zmienialiśmy co chwilę gadżetów na nowsze, ale zarazem nie byliśmy przepracowani, pogrążeni w nawykowych rytuałach konsumpcyjnych, przebodźcowani, odhaczający kolejne „must have’y” z listy powszechnych nabytków materialnych i rozwojów intelektualnych.

Nie zdziwię się, jeśli ktoś uzna, że to już nie jest literatura, że to zbyt proste, że brak tu tego wszystkiego, co sprawia, że w ogóle czytamy, zamiast po prostu podsłuchiwać gdziekolwiek cudze rozmowy. Nie ukrywam, że miałem podczas lektury refleksje tego rodzaju. Jeśli jednak literatura ma przynajmniej w części być sejsmografem własnej epoki, to obawiam się, choć przecież wolałbym się mylić, iż w swojej nowej książce Jaroslav Rudiš wypełnia to zadanie całkiem dobrze.

Chcecie wglądu w czeską duszę? Oto ona, tyle że inna, niż mówi o niej polski stereotyp knajpiano-knedlikowy. I nie tylko o czeskich duszach tu poczytacie, także o naszych. Lektura zajmie niewiele czasu, bo to raport, który jest czytadłem. I czytadło, które, być może mimowolnie, jest raportem.

J. Rudiš, Czeski Raj, Wydawnictwo Książkowe Klimaty, Wrocław 2020, przełożyła Katarzyna Dudzic-Grabińska

okładka książki

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Remigiusz Okraska, Raport z pustki, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 60

Przypisy

  1. Chodzi o najbardziej prestiżową czeską nagrodę literacką Magnesia Litera. Przekład Lodu Jacka Dukaja autorstwa Michali Benešovej i Michaela Alexy został doceniony w roku 2022 – przyp. red.
  2. Patrz także informacja na stronie Instytutu Książki: https://instytutksiazki.pl/aktualnosci,2,przeklad-lodu-jacka-dukaja-nagrodzony-magnesia-litera,7476.html [dostęp 29.07.2022] – przyp. red.

Powiązane artykuły

16.07.2020

Nowy Napis Co Tydzień #058 / Za miedzą, za wodą. O podróżach i imaginacjach

Zacznę od przypomnienia pewnego klasycznego cytatu, na użytek mniejszego tekstu bardzo akuratnego: 

Wędrowcami jesteśmy wszyscy, bez wyjątku. Tak było, odkąd istnieją ludzie, i tak będzie zawsze. […] jakkolwiek różniły się powody, wędrowność pozostaje. Pieszo, konno, na kołach, parą, elektrycznością, benzyną i cokolwiek jeszcze może nastąpić: środki są obojętne, wędrówka trwa. Czy idę do gospody, czy okrążam świat: wędruję. […] Są i tacy, co […] w ogóle nie mogą wędrować, więc podróżują we własnym mózgu, w imaginacji; także i ci mogą zajechać daleko, daleko… ale stać w miejscu – nie, tego nie ma!

Tak przed ponad wiekiem opiewał naturalny naturze ludzkiej pęd życiowy malarz Alfred Kubin w swojej jedynej powieści zatytułowanej Po tamtej stronie. Pisał wówczas o wyprawie nie tylko dalekiej, ale i wyobrażonej na miarę ówczesnej wyobraźni; o podróży onirycznej i cudownie fantastycznej, chociaż podczas lektury ma się wrażenie, że wiele zjawisk i zdarzeń w jego świecie przedstawionym wcale nie jest zmyśleniem.

Po z górą stu latach niewiele się pod tym względem zmieniło: o ile szybki transport skraca dystans i turystycznie można już zaglądnąć w niemal każdy zakątek świata, to pisanie o swoich wrażeniach nadal przynależy do sfery tyleż realistycznej, co imaginacyjnej. Dwie podróżnicze premiery księgarskie polskich autorów, które pod koniec maja pojawiły się na rynku, świetnie tego dowodzą.

Tamte Czechy, tamte czasy

Mariusz Szczygieł wydał właśnie kolejną książkę poświęconą swojemu ulubionemu tematowi, czyli Czechom – w znaczeniu zarówno kraju, jak i mieszkańców. Zaskoczenie? W przypadku tego autora oczywiście nie. Co prawda z założenia rzecz dotyczy tylko stolicy (tytuł brzmi: Osobisty przewodnik po Pradze), ale przecież to jak zwykle pretekst, by kulturowo wyjść poza administracyjne granice metropolii i napisać coś o samym narodzie, do którego wciąż – choć może nie zawsze do końca racjonalnie – my, Polacy, czujemy sympatię.

Zatem zaskoczenia brak, za to odczuwam pewną ulgę. I nie tylko dlatego, że najchętniej czytamy/słuchamy/oglądamy to, co już znamy, jak w przybliżeniu twierdził pewien filmowy klasyk. Nie. Po prostu poprzedni tytuł Szczygła, Nie ma, jakkolwiek mający swoją egzystencjalną „wagę”, bo wypełniony po brzegi dojmującą refleksją o przemijaniu – wydał mi się zbyt wykoncypowany, a teksty trochę usilnie sklejone w jedną książkę. Poza tym, o ile już wcześniej zdarzało się Mariuszowi Szczygłowi pisywać nawet trącące liryką teksty, to sentymentalizm poprzedniego tytułu jest jednak jego niekoniecznie największym atutem. Zatem mnie tamta lektura, choć oczywiście warta uwagi, nie zachwyciła, mimo iż powinna zachwycać jako wielokrotnie przez różne gremia wyróżniana… Cóż, powiedziałbym o niej tak, jak ponoć Jerzy Andrzejewski wyraził się niegdyś o Witoldzie Gombrowiczu: „Doceniam, ale nie podziwiam”.

Teraz autor wraca jednak do tematu sprawdzonego, przećwiczonego… ale czy może już przezeń wyeksploatowanego? Czy to zatem ledwie „powtórka z rozrywki”, jakieś autotematyczne „dokrętki” albo odpady z wcześniejszych wydawniczych montaży? Otóż nie! Odnosi się wrażenie, że Szczygieł wciąż chowa w zanadrzu zapas pysznych, czeskich przysmaków, trzymając je na kolejne premierowe okazje, że wciąż wyciąga przed oczy zachwyconego konsumenta literatury nowe pozycje z menu naszych południowych sąsiadów. Albo też inaczej: może po prostu nadal poszukuje, eksploruje i wydobywa z niebytu świeże informacje, szczegóły, smaczki i ciekawostki. Możliwe zresztą, że jedno i drugie; nieważne, istotny jest efekt. A ten ponownie zachwyca barwnością spostrzeżeń, jędrnością przytaczanych historii, narracyjną swobodą i humorem: wszak jakże bez tego ostatniego w ogóle pisać i mówić o Czechach?

Szczygieł nazwał swoją książkę osobistym przewodnikiem, ale jest ona czymś znacznie więcej: to narowista kronika jego kolejnych spacerów po Pradze i spotkań z nietuzinkowymi postaciami; to prywatny – a często niemalże intymny – dziennik rejestrujący wrażenia i emocje towarzyszące tym wizytom i rozmowom; to wreszcie swoisty alfabet wspomnień, choć, paradoksalnie, niezachowujący porządku alfabetycznego. I bardzo dobrze, bo grzeczne poukładanie narracji bardzo by temu niekonwencjalnemu bedekerowi zaszkodziło. Zresztą… okiełznać specyficzny czeski żywioł? To misja chyba niemożliwa.

Autor oprowadza zatem po stolicy Czech, jak zwykle przetykając opisy ciekawych miejsc, oryginalnych obiektów i niebanalnych dzieł sztuki sylwetkami intrygujących osobowości. Pośród tych ostatnich nie mogło zabraknąć takich sław, jak: Jaroslav Hašek, Egon Kisch, Max Brod, Milan Kundera, David Černy, a przede wszystkim – podobnie było W niektórych wcześniejszych tekstach autora Osobistego przewodnika – Bohumil Hrabal czy Franz Kafka. Nie ma tu oczywiście sensu przypominać o nich informacji znanych już wszem wobec (Szczygieł też tego nie robi); warto po prostu odesłać do konkretnych rozdziałów książki, w których autor świetnie odtwarza koloryt lokalny „tamtych” Czech(ów) i „tamtych” czasów. To zaś, co ciekawe, nieodłącznie związane jest z gastronomią – tak się składa, że kultura, osobliwie zaś pisarstwo, często idzie w parze z konsumpcją. Przywołanie znanych postaci i ich tekstów jest zatem dobrym pretekstem, żeby opowiedzieć o gospodach, piwiarniach, kawiarniach i restauracjach, od samej wyliczanki których może zakręcić się w głowie, jeszcze bez degustacji tego i owego. Wędrujemy zatem wraz z publicystą przez kolejne piwniczki, partery i piętra, siadamy przy kolejnych kontuarach i stołach, raczymy się kolejnymi prostymi zestawami dnia I daniami wyszukanymi, jakich nigdzie indziej człowiek nie uświadczy. Do uczty podniebienia dokłada swoje uczta estetyczna: piękno i osobliwość tamtejszych lokali, spośród których w pamięci zostają na pewno „Arco”, „Slavia”, „Młyńska” czy „Dupárna”, jakże inne od tych, które zwykle zachwala się turystom w wakacyjnych folderach.

Tak, kuchnia tu zdecydowanie przemówi do odbiorcy, może i dlatego, że Szczygieł perfidnie pozostawił na sam koniec osobny rozdział na jej temat, wywołując w nas stan gastronomicznego pożądania. Ale owo pożądanie obejmuje nie tylko poczucie fizjologicznego niespełnienia; równie dolegliwe po lekturze staje się pragnienie sztuki, o której mówi się tu często, bo to nie tylko samo pisarstwo, ale też rzeźby i architektura (utrwala się obraz Pragi kubistów), i muzea, i świątynie, i film, i fotografia, a wreszcie muzyka – od przyśpiewek ludowych po wędrówki śladami choćby genialnego Wolfganga Amadeusza.

Wszystko to przeplatane jest miniesejami o naturze tego niewielkiego kraju i narodu, o usposobieniu mieszkańców, które pozwoliły im przetrwać wiele systemowych opresji. Wielka polityka pojawia się w książce na szczęście rzadko, najczęściej wraz z przypomnieniem historycznej już postaci Václava Havla, prażanina z dziada pradziada, czy też sylwetki współczesnego decydenta Andreja Babiša. Jednak nawet wtedy tekst raczej uczy i bawi, niż tumani i przestrasza.

Szczygieł, jak wiadomo, potrafi równie zajmująco opowiadać o wszystkim, tak więc w jednym z rozdziałów pisze o stosunku Czechów do książek, w innym o ich poczuciu humoru, gdzie indziej sporządza listę tamtejszych „przebojów” kulturowych albo zajmuje się kwestią różnych przekładów na polski powieści o Szwejku (a przy okazji na pierwszy plan wysuwa się Helena Stachová, bodaj najbardziej zasłużona tłumaczka literatury polskiej na czeski); poza tym wyjaśnia (z przykładami!), dlaczego przekleństwa nad Wełtawą brzmią mniej okazale niż w naszej ojczystej mowie, ale za to humorystyczne dwuznaczności tamtejszego języka pozwalają na upamiętnianie zdarzeń czy postaci, które nad Wisłą nie miałaby raczej takiej szansy (polecam zwłaszcza rozdział o tablicy poświęconej Padlým ženám).

Skoro już o pamięci, historii i tradycji – nagromadzenie oryginalnie zaprojektowanych pomników oraz rzeźb w Pradze jest faktycznie niewiarygodne. Obok przejmującej grozą instalacji poświęconej ofiarom komunizmu czy, przeciwnie, groteskowego, bo konnego i zarazem niekonnego pomnika Haška, natrafić tam można na tak osobliwe formy, jak Pusty płaszcz, Odświeżacz powietrza i – tu zrezygnuję z wersji polskiej – Prdele. A ponadpięciometrowa konstrukcja Idiom, zwana też słupem wiedzy w bibliotece miejskiej? Ta dopiero robi wrażenie! Wrażenie równe może tylko reakcji na gigantyczną (o masie prawie 40 ton), kinetyczną rzeźbę przedstawiającą głowę Kafki. Notabene, jest w Pradze też inna oryginalna rzeźba autora Procesu, ale przecież tych osobliwości prażanie w ogóle mają nadmiar – vide cały park nietypowych rzeźb (pośród nich Mały Marsjanin czy Życzliwe kamienie). Dodajmy od razu, że jest też w stolicy, dla kontrastu, dławiący w gardle od wzruszenia Pomnik rozstania na kolejowym dworcu głównym.

Nie wszystko jednak potrafi w równym stopniu zachwycić Szczygła i dobrze, że autor tego nie ukrywa. Bowiem takie Muzeum Kafki na przykład to jeden wielki fake, jak się dzisiaj mówi (albo „ściema”, używając potocznego określenia młodego pokolenia), ponieważ nie ma tam ani jednego oryginalnego eksponatu związanego pisarzem. Nic tylko imitacje, podróbki i wszechobecny kicz. No ale przyznajmy: wymyślić coś podobnego i wciskać jako atrakcję turystyczną… to też jest sztuka!

À propos wciskania: w trakcie lektury tej książki sporadycznie odnosiłem wrażenie, że niektóre pasaże są w niej trochę na siłę dorzucone, a ich zabawność – wymuszona. A przynajmniej ja nie „kupiłem” zanadto beletryzowanych rozdziałów o spotkaniu z Jardą Švecem i z Blanką Matragi czy zbyt popisowo brzmiącego wywodu o erotycznej (między innymi) atrakcyjności Karela Gotta. Niepotrzebnie też wciskały się, nawet w przypisach, regularne podpowiedzi dla czytelnika, by zaglądać do wcześniejszych publikacji Szczygła – zaprawdę, ta nachalna autoreklama zupełnie nie jest potrzebna jego wiernym czytelnikom, a tym bardziej fanom (są przecież i tacy). I chyba też czasem Szczygieł jednak nie do końca wierzy w inteligencję i wiedzę swoich czytelników – na przykład wtedy, gdy „zdradza” im z triumfem wtajemniczonego, iż „mało kto wie”, że słowo „robot” wprowadził do powszechnej świadomości Karel Čapek. No, naprawdę dzisiaj to już nowina nie pierwszej świeżości…

Nie umniejsza to oczywiście w niczym wartości oraz atrakcyjności całej publikacji, a przede wszystkim zwykłej przyjemności płynącej z lektury, dodatkowo uzupełnionej bogatą bibliografią (ponad sto pozycji) i kilkoma mapkami. Nazwa wydawnictwa okazuje się w tym przypadku szczególnie adekwatna: Szczygieł, wznosząc się ponad budowane przez nas stereotypy, dostarcza bowiem wielu „dowodów na istnienie” innych – mianowicie tych prawdziwych Czechów, prawdziwego obrazu ich kraju i stolicy. Satysfakcja z odbioru książki miała być w zamierzeniu chyba nawet większa, gdyż tekst został bogato zilustrowany fotografiami Filipa Springera – to równie znane nazwisko wyeksponowano na okładce i stronie tytułowej, zakładając w zasadzie równorzędność autorską. Niestety: albo zabrakło obróbki zdjęć przed oddaniem do druku, albo to wina papieru, ale ich jakość techniczna jest niedobra, przez niuanse kształtów i barw giną w ciemnych szarościach. Szkoda, bo była szansa na imponujące „dwa w jednym”; tymczasem dostajemy co najwyżej „jeden i pół”.

Listy z Afryki

Na przeciwnym biegunie pod względem staranności edytorskiej stoi natomiast nowa książka Marcina Kydryńskiego Dal. Listy z Afryki minionej. Papier dobrano tu zapewne nie tyle dla tekstu, co bardziej dla licznych – będących inspiracją dla autora – ilustracji, a są nimi skany dawnych, pochodzących głównie z przełomu XIX i XX wieku, kartek pocztowych wysyłanych z Czarnego Lądu do Europy.

Kydryński – postać, której, podobnie jak Szczygła, dokładniej przedstawiać nie trzeba – wędruje zatem w czasy fin de siècle’u, w długie dekady epoki wiktoriańskiej, tej „pięknej epoki”, w pewnym sensie niewinnej, bo wciąż jeszcze przed okrutnym doświadczeniem czekających niebawem ludzkość ogólnoświatowych konfliktów. Epoki jednak zarazem naznaczonej wieloma winami, jako że ów czas intensywnych eksploracji naukowych i odkryć nowych, nieznanych terenów na innych kontynentach był równocześnie czasem zachłannego przywłaszczania i niszczenia przez Europejczyków ziem i dorobku kulturowego tubylców, był także czasem krwawych podbojów dokonywanych przez bezwzględnych kolonizatorów. Czyny te były tak okrutne, że przyrównywano je do gwałtów, stąd jedną z nieoficjalnych nazw Afryki była łacińska terra deflorata. Tak właśnie kilku światowych hegemonów politycznych wcielało egzotyczne kraje w swoje administracyjne struktury, robiąc przy okazji świetny interes ekonomiczny.

Co ważne, autor książki raczej nie operuje historycznymi uogólnieniami, statystykami i faktami powszechnie znanymi. Obrał sobie inną metodologię, zawsze przynoszącą mocniejszy efekt – wstępuje oto w ów dawny świat poprzez opowieści o pojedynczych losach, poprzez portrety osobiste, by nie rzec intymne. Są to portrety, dodajmy, nierzadko imaginacyjne, gdyż na podobieństwo mistrzów ekfrazy Kydryński próbuje najpierw wnikliwie opisywać stare pocztówkowe fotografie (jest ich sto kilkadziesiąt, wybranych z ponadtysięcznej kolekcji), by następnie przejść do domniemanych, notabene całkiem możliwych historii zwykle anonimowych postaci ze zdjęć. Całość zaczyna się od takiego właśnie majstersztyku, gdy autor przesuwa swoje spojrzenie po twarzach licznych postaci na zbiorowej fotografii, odgadując ich losy dawne i przyszłe („wdowa po tym, co się stanie”). No i jak to jest napisane! Skład tekstu nie sugeruje poetyckiego metrum prologu, które wybrzmi wyraźnie, gdy przeczytać choćby fragment na głos: okaże się wtedy, że dostajemy piękny, niemalże regularny jedenastozgłoskowiec, elegancki w stylu, ze starannie dobranymi słowami, któremu ulegamy bez oporu.

Ta książka jest faktycznie, jak sugeruje Kydryński, rodzajem prequela do współczesnych publikacji podróżniczych, w tym i do wcześniej już funkcjonującej na rynku księgarskim Bieli tegoż autora. Jest to opowieść, jak chce jej twórca, „głównie o miłości”, ale też o „rozkoszy i lęku”, jak również „o okrucieństwie”, bo „powstała z żalu” i staje się wielokrotnie „rozmową o śmierci”. Wędrując po drogach i bezdrożach dzisiejszej Afryki, nie można przecież nie zadawać sobie pytań o zadeptane ślady, o utraconą tożsamość i cześć rdzennych mieszkańców, w czym udział mieli niegdyś wielcy władcy Starego Świata autorytarnie mianującego się kolebką cywilizacji. Takiej refleksji niewątpliwie sprzyja właśnie fotografia: owe spojrzenia i gesty zatrzymane w kadrze, uchwycone i unieruchomione na ułamek sekundy czyjeś radości i rozpacze; naiwne uniesienia i stracone zachody miłości. Komentarz płynący niejako „z offu” dodatkowo podbija emocjonalny walor odbioru zdjęć.

Kydryński waha się pomiędzy kilkoma patronującymi jego książce mottami (notabene niemal każdy rozdział jest tu jakimś cytatem opatrzony) – szuka wyjaśnienia, skąd bierze się chęć opisania minionego czasu i świata. Z jednej strony będzie to podkreślające kruchość pamięci zdanie z Emila Ciorana: „Wszystko jest jedyne i przemija na zawsze”. Z kolei przeciwstawia się temu odnotowana nieco później myśl Czesława Miłosza – a wydaje się, że jest ona bliska także autorowi Dali, gdyż polski noblista wyjątkowo obficie bywa przytaczany: „Cokolwiek raz minęło, zostanie przeniesione w ten inny wymiar i trwa tam na wieki”. Zatem ulotność czy wieczność? Za tym drugim dodatkowo przemawiałby jeszcze wyimek z Vladimira Nabokova: „Cokolwiek raz zostało zobaczone, już nigdy nie może powrócić do chaosu”. Tak, po lekturze i obejrzeniu ilustracji Dali nic już nie powróci w naszej wyobraźni i wiedzy na dawne, nieustalone pozycje.

Skoro zaś o cytatach mowa: z samego Kydryńskiego też można by czerpać garściami. Jego autorski styl inkrustowany jest nadzwyczajną liczbą zachwycających wyrażeń, w których spostrzegawczość fotografika łączy się z wrażliwością poety. Przez pewien czas wynotowywałem sobie te perełki, ale w końcu zrezygnowałem, bo stałoby się to po prostu zwykłym aktem przepisywania dużych partii narracyjnych. Poza tym nie mogę się zdecydować, czy dla przykładu lepiej przytoczyć tu wyrażenie „wyobraźnia zatrzepotałaby gwałtownie”, czy raczej zdanie: „klangor żurawi drze poranną ciszę jak kartkę papieru”. A może dać pierwszeństwo temu stwierdzeniu odniesionemu do kadru pewnego zdjęcia: „kwartet cierpienia z dumą”? Nie, nie wiem, czy jednak lepsze nie okazuje się to o porzuconych kartkach pocztowych, które są „jak zrzucone skrzydła termitów po wielkim rojeniu w czas pierwszych deszczy”. Wybór ponad siły czytelnika. Co rusz natrafiamy na plastyczne niuanse (światło jest „rdzawe, płynne”, a zmierzch „o woni i barwie curry”) i na trafne uwagi autora dotyczące zjawisk psychologicznych („myśl spuszczona ze smyczy”), technicznych (postać na zdjęciu „łapie światło w źrenicę”), a nawet językowych (żartobliwa uwaga o osłach jako zwierzętach „wpiętych w chomąto frazeologii” oraz komentarz-przypis do samej nazwy książki – pierwotnie miał to być Żal, ale: „nie lubię w tytułach znaków diakrytycznych”). Zachwycają skojarzenia, jak na przykład to porównujące imiona egzotycznych modelek do ciekawych nazw roślin w domowym ogrodzie, a wzruszają osobiste wspomnienia – choćby epizod z dzieciństwa związany z podróżą pociągiem ciągniętym przez parowóz.

Należy podkreślić, że Kydryński jednak absolutnie nie estetyzuje wyzierającego z każdej niemal stronicy tej książki zła: wszędzie tam, gdzie mowa jest o okrucieństwie, przemocy, wyzysku i śmierci, cała groza bezwzględnego marszu kolonializmu przez afrykański ląd potrafi wybrzmieć z należytą siłą. Owszem, w rozdziałach przypominających sylwetki wielkich podróżników i zdobywców (zwłaszcza Gordona, Stanleya, Livingstone’a czy Burtona) autor potwierdza mitologiczny niemal wymiar tych postaci, przyznając, iż powstałe o nich opowieści to już legendy „bliskie historii Achillesa”, lecz nikogo nie idealizuje i świetnie radzi sobie z oddzielaniem ziarna od plew; pokazuje, jak tuż za wizjonerami i odkrywcami szli żołnierze i urzędnicy, zaprowadzając ogniem i mieczem nowy porządek białych ludzi – ludzi „lepszej” rasy. Ten wątek dzielenia narodów na „lepsze” i „gorsze” kasty powraca zresztą u Kydryńskiego regularnie i nie zostaje zamknięty czasowo w obrębie belle époque: uderzają wielokrotnie pojawiające się autorskie zestawienia obrazów uwięzionych, katowanych czarnych niewolników tamtej epoki z niejako równorzędnymi im scenami upodlenia i torturowania ofiar Holocaustu podczas drugiej wojny światowej. Autor wyciąga na wierzch wręcz uderzające podobieństwa fotografii nagich niewolników leżących u stóp starannie odzianych kolonizatorów z tymi, na których widać rozebrane więźniarki Birkenau i cholewy butów najeźdźców („dominacja ubranego w mundur mężczyzny nad nagą kobietą”). I tak jak trudno sobie wyobrazić oprawcę, który po masowej egzekucji wraca do rodzinnego domu i spokojnie słucha w jego zaciszu Beethovena, tak też trudno uwierzyć własnym oczom, gdy ogląda się widokówki z fotografiami niewolników lub ich szczątków nabitych na pal, na marginesach których to kartek biali wędrujący przez Afrykę dołączają okazyjne życzenia i czułe pozdrowienia dla swoich rodzin w Europie…

Siłą Dali jest właśnie to, że autor wznosi się ponad historyczny wymiar zapowiedzianej na okładce tematyki – rozwija ją i zręcznie dopisuje „ciągi dalsze”, docierając w ten sposób do współczesności i nadając swoim opowieściom charakter uniwersalny. Z drugiej strony, nawet gdy zatrzymuje w epoce wiktoriańskiej, po wielokroć prowadzi nas ku polskim terenom, bowiem kolonialno-imperialistyczne marzenia i rasistowskie przekonania trafiały na podatny grunt także wśród naszych rodaków, notabene przecież cierpiących niedolę rozbiorów. Zapędy kolonizatorskie miał na przykład podróżnik Leopold Janikowski, którą swoimi wizjami skutecznie zapłodnił Henryka Sienkiewicza – tenże zresztą pojawi się u Kydryńskiego kilkakrotnie jako autor wypowiedzi rasistowskich, zarówno w tekstach publicystycznych, jak i w beletrystyce, ze słynną powieścią W pustyni i w puszczy na czele. Kto wie, może mieli ci panowie w pamięci wyssane z palca opisy żyjącego w poprzedzającym ich wieku Alberta Chmielowskiego? Bo na pewno nie – dla kontrastu – dwutomowe dzieło Kazimierza Zagórskiego, fotografika, który opracował dokumentację dużej połaci Afryki Środkowej, stając się świadkiem znikania tamtejszych kultur i plemion… Niestety, bliższe ich sercu były chyba doświadczenia starszego o kilka wieków Mikołaja z Popielowa, który był prawdopodobnie pierwszym polskim właścicielem afrykańskich niewolników.

Odkrywanie takich rodzimych śladów w historii wytrzebienia Afryki jest zapewne dla nas niezbyt przyjemne, a śladów tych wcale niemało, także dosłownych: oto na jednej z fotografii, zrobionej mniej więcej w połowie dziewiętnastego wieku, można wypatrzyć polski napis wydrapany na cokole pewnego pomnika w pobliżu świątyni. Zatem nawet chuligańskie graffiti na obczyźnie ma u nas dłuższą tradycję niż zbieranie reporterskich relacji w duchu pojednania i próby zrozumienia Innego… Cóż, Ryszard Kapuściński – również pojawiający się zresztą w książce – przydarzył się nam dopiero w drugiej połowie dwudziestego stulecia. Zdecydowanie za późno.

Książka Marcina Kydryńskiego, wbrew tytułowi, jest więc znacznie obszerniejsza – tematycznie, myślowo, ale także artystycznie. Imponuje liczba autorskich odniesień intertekstualnych do dzieł literatury faktu i beletrystyki (uświadamia to dopiero końcowa obszerna bibliografia), ale także liczba skojarzeń międzykulturowych – gęsta sieć utkana z korespondencji sztuk wszelakich: muzyki, filmu, teatru, malarstwa. Czego tu nie ma? Minieseje o historii i sztuce fotografii oraz kaligrafii; o fotograficznej stylizacji i kodach kulturowych osób pozujących do zdjęć; o muzyce i instrumentach; o granicy między egzotyką a obsceną czy o konwenansach społecznych (seksualność kobiet epoki wiktoriańskiej) oraz narodowych (ślady miłosnych relacji białego człowieka z Afrykanką w dziewiętnastowiecznej literaturze); niebanalne sylwetki pisarzy (Gustave Flaubert pełen obsesji seksualnych jako zapowiedź kontrowersyjnego dziś Michela Houellebecqa); etnograficzne opisy tubylczych rytuałów afrykańskich; historia niewolnictwa oraz handlu kobietami i prostytucji; niemalże reporterskie zapisy „uroków” dawnych podróży statkami albo życia urzędniczego w koloniach… No i ciekawostki, drobiazgi, spostrzeżenia – niemal bez końca. Dla przykładu: że zadziwia zbieżność czasowa pisania przez Reymonta pewnego fragmentu Ziemi obiecanej z datą pierwszej pocztówki wysłanej z Afryki; że gilotyna jako wynalazek może mieć polskie korzenie (a zatem Francuzi zawdzięczają nam już nie tylko widelce!); że widokówka, na której autochtoni niosą drewniany dom nad morzem jako żywo przypomina scenę z etiudy szkolnej Dwaj ludzie z szafą Romana Polańskiego; że faktycznie pisanie piórem kojarzy się ze sztuką fechtunku (jako rzecze Marcin Wicha); że trąba słonia składa się z 40 tysięcy mięśni… Ba, mamy nawet wyłuskaną skądś informację, iż łódź, na której u zmierzchu XIX stulecia w Faszodzie doszło do spotkania dwóch podróżników reprezentujących Francję i Wielką Brytanię – nazywała się, nomen omen, „Dal”…

Wobec tego bogactwa wiedzy i estetycznych walorów książki, właściwie tylko zakończenie wydaje się skrojone nie na jej miarę. Kydryński podkreśla bowiem w kolejnych akapitach epilogu, jak bardzo nie interesuje go powszechny obecnie lans w mediach społecznościowych, życie na pokaz i nieustanny pośpiech naszej cywilizacji. Zupełnie niepotrzebnie. Nawet jeśli ktoś nie zna tego autora z innych jego publikacji, nie wspominając już o jego działalności popularyzującej muzykę, już tylko po lekturze Dali z pewnością doskonale wie, z kim ma do czynienia. A ma do czynienia, poza wszystkim, z kimś w rodzaju przewodnika, szamana albo – jak sam siebie określił autor – „kapłana Milczenia”, który za pomocą swojej książki postanowił odprawić obrzęd zadośćuczynienia za winy cywilizacji europejskiej i oddać honor pierwotnej cywilizacji afrykańskiej. „Przywołałem duchy z tych fotografii i listów”, pisze, „niczym na pogańskim obrzędzie. Z dali”. Ów obrzęd zaś, jako że odprawia go polski autor dla swoich rodaków, jest nie byle jaki: to przecież dziady! Ta nazwa zresztą padnie w końcowych rozdziałach, a Kydryński obwieści niczym guślarz: „Uwolnię duchy tej książki, pozwolę im odejść”.

Kydryński i Szczygieł. Opowieści afrykańskie i czeskie. Kartki pocztowe i przewodnik. Ląd za wodą i kraina tuż za miedzą. Wydaje się, że trudno o większy kontrast i nic właściwie nie powinno tych nowości wydawniczych łączyć. A jednak! Obaj autorzy podobnie potrafią prowadzić równoległe narracje w sposób obiektywno-subiektywny: na podstawie faktów i wyobrażeń. Wyprawy, które odbyli mieszają się z podróżami imaginacyjnymi, sprawozdawczość – z domniemaniami. No i, last but not least, obie książki przypominają, że pojęcie odległości – i geograficznej, i tej czasowej – jest jakże względne: oto tropy z Czarnego Lądu niejednokrotnie prowadzą aż pod nasze progi, podczas gdy sąsiedni naród, mieszkający tuż za tymi progami, zdaje się nam z wielu powodów kulturą niemalże egzotyczną.

Mariusz Szczygieł, Osobisty przewodnik po Pradze, Warszawa: Wydawnictwo Dowody na Istnienie, 2020.

Marcin Kydryński, Dal. Listy z Afryki minionej, Warszawa: Wydawnictwo Edipresse Sp. z o.o., 2020.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Tomasz Chomiszczak, Za miedzą, za wodą. O podróżach i imaginacjach, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 58

Przypisy

  1. Chodzi o najbardziej prestiżową czeską nagrodę literacką Magnesia Litera. Przekład Lodu Jacka Dukaja autorstwa Michali Benešovej i Michaela Alexy został doceniony w roku 2022 – przyp. red.
  2. Patrz także informacja na stronie Instytutu Książki: https://instytutksiazki.pl/aktualnosci,2,przeklad-lodu-jacka-dukaja-nagrodzony-magnesia-litera,7476.html [dostęp 29.07.2022] – przyp. red.

Powiązane artykuły

02.04.2020

Nowy Napis Co Tydzień #043 / Noblista Seifert

Układ wierszy w niedawno wydanym wyborze poezji Jaroslava Seiferta obejmuje 62 lata jego aktywności poetyckiej, od debiutu w 1921 roku do ostatniego tomu Być poetą (1983).

W początkowym okresie twórczości Seiferta w jego poezji dominowały dwa tematy: miasto i miłość. Po zadomowieniu się w Pradze (przyszły noblista pochodził z odległego przedmieścia stolicy) poeta uległ urbanistycznej fascynacji – jego najlepsze wiersze o zabytkach i malowniczych zakątkach grodu nad Wełtawą do dziś zachowały świeżość wyrazu, niewiele się zdezaktualizowały. Niektóre teksty z tego okresu wpisują się w praktykę pogranicza tak zwanej poezji konkretnej, łączącej liternictwo z grafiką. Forma ta zawsze była bardzo popularna w Czechach, bardziej niż na przykład w Polsce, ale wiersze Seiferta osadzone w tej tradycji nie wyróżniają się. Raczej nie mówiło się o nim jako o mistrzu tego gatunku.

Wczesne wiersze o mieście łączy poeta z tematem miłości i erotyki, czasem traktowanym oryginalnie („Kobiece piersi, tak piękne jak zamki nad Loarą”). Młodzieńcze uczucia i postacie zakochanych to u Seiferta remedium na wszystkie grzechy wielkomiejskiego molocha. Seifert zwykle jednak ogranicza się do zużytych językowych klisz – w tamtym okresie na pewno nie jest Szekspirem namiętności i emocji. Znakami nowoczesności pozostają u niego, jak w całej Europie futurystów: urbanizacja, aeroplany, radiotelegraf, tenis i tym podobne.

Poeta bywa bardziej oryginalny, gdy wprowadza motywy aniołów. Jego angelologia jest wcale bogata, przedstawia okazy zbuntowane, wzniosłe, strącone, upadłe. Aniołowie to wysłannicy szczególnej eschatologii na tle na ogół stereotypowych wizji futurystycznych miast. Pojawiają się w obrazach niekiedy żenująco nieudolnych, jak na przykład: „strażacy dumni ze swoich sikawek”(!), „zimny fundament dziewczyny” czy „ukąsiła mnie miłość w samą tętnicę”. Rzadko poeta bywa też naprawdę spostrzegawczy, esencjonalny i egzystencjalnie odkrywczy. Fragmenty takie jak ten:

Kiedy dopala się krzew życia,
doświadczenia są bezwartościowe.
Tak samo zresztą jak zawsze

pochodzą z późniejszego, powojennego okresu twórczości.

Za młodu poeta zaliczył epizody twórcy futurystycznego, proletariackiego i awangardowego wraz z typowym dla tych ról stosunkiem do wojny, rewolucji, walki klasowej, pacyfizmu i tak dalej. Młody Seifert, pisząc o Wielkiej Wojnie (1914–1918) i końcu starego świata, naprawdę wierzył w narodziny nowego, komunistycznego ustroju. Jego podróż do ZSRR w 1925 roku jednak „mocno zarysowała gładki i świetlisty obraz «ojczyzny proletariatu»” – jak stwierdza Leszek Engelking w dołączonej do wyboru wierszy minimonografii o życiu i dorobku literackim Seiferta. W 1929 roku przyszły noblista zerwał z komunizmem i radykalnie zmienił styl poezjowania. Engelking dokładnie omawia kilkanaście tomów poety wydanych do 1938 roku.

Tkliwa fascynacja konkretem

Melancholijny czarodziej – tak zatytułowane jest drukowane w tomie omówienie twórczości Seiferta pióra Leszka Engelkinga. Tytuł nawiązuje do określenia, które nadał Seifertowi inny czeski poeta, Josef Hora. Monografia Engelkinga to bardzo wartościowy dodatek do tomu poezji noblisty. Formułą „Jaroslav Seifert: życie, twórczość, recepcja” monografia ta przypomina poetykę prestiżowych edycji Biblioteki Narodowej Wydawnictwa Ossolineum, a także dawną pożyteczną serię Czytelnika „Klasycy Literatury XX Wieku”.

Stosunek Engelkinga – badacza i krytyka – do następstwa poetyckich zdarzeń jest chwalebnie elastyczny, wzbudzający ciekawość, a nie jedynie chronologiczny. Krytyk problematyzuje podejmowane tematy i kwestie, wyjaśnia wiele spraw z pewnym wyprzedzeniem, co czyni lekturę zdecydowanie bardziej interesującą. Narracja monografisty jest zajmująca, rozszerza czytelnicze horyzonty poprzez łączenie z sobą większej ilości znaczących faktów i stwarzanie szerszego planu oglądu opisywanych zjawisk.

Dzięki Engelkingowi dowiadujemy się, że kiedy Seifert wydobył się już jako poeta z maniery futurystycznej, przebył chorobę lewicowości i tak zwanej poezji proletariackiej. Tłumacz i polski wydawca oszczędzili czytelnikom w swoim starannym wyborze tych naiwnych i słabych wierszy, ale ich pouczające fragmenty znalazły się w dołączonej do tomu historycznoliterackiej monografii o czeskim poecie. Ilustrują te przykłady, czym była poezja proletariacka, tu zaprezentowana w krótkiej praktyce Seiferta, na przykład:

my chcemy mieć na obiad kotlety z kapustą
 na kolację cielęcinę z farszem albo na papryce;
[…]
za krzywdy naszych przodków, nasze znoje, głody
dzieci nam będą wozić piękne samochody

(Nadzwyczajny dzień, 1922)

Taka to była, mniej więcej, łagodna czeska wersja poezji proletariackiej, jakże różna od agresywnych enuncjacji Włodzimierza Majakowskiego czy Brunona Jasieńskiego.

Potem Seifert znalazł się pod wpływem programu artystycznego awangardowej grupy „Dziewięćsił” – stała się ona zapleczem juweniliów Seiferta i była najważniejszym ugrupowaniem poetów w międzywojennej Czechosłowacji. Leszek Engelking obszernie omawia działalność tej grupy i jej liderów (Karel Teige, Vitezslav Nezval i inni). We wspomnianym okresie Seifert zbliżył się także do środowiska plastyków, co zaowocowało wieloma wierszami związanymi z tą tematyką. Engelking zauważa, że „temat inspiracji plastycznych w twórczości Seiferta domaga się oddzielnego studium”. Tu przywołajmy takie wyznanie poety:

zdarzało mi się za młodu namiętnie pragnąć
zostać malarzem
malować kobiety piękne jak niebiosa

Został jednak malarzem w poezji, pejzażystą umiłowanych zakamarków Pragi, wrażliwym portrecistą urody kobiet. Po uwolnieniu się spod wpływu mód ideologicznych i poezji publicystycznej twórca swoimi wierszami pożeglował w kierunku krainy łagodności i melancholii.

Melodyjna liryka

Z czasem Seifert wszedł w etap śpiewnej i melodyjnej liryki, która uzyskała w jego kraju wielką popularność. Poeta znalazł inspiracje między innymi w folklorze i ludowości. Teksty owe można porównać z rytmami i rymami Marii Konopnickiej czy Adama Asnyka (na przykład: Przy oknie, Kołysanka), co dla współczesnego polskiego czytelnika nie zawsze może być powodem szczególnych satysfakcji. Jednak nawet feministki powinny być zadowolone z takich deklaracji:

Bo gdyby kobiety
obsługiwały armaty,
na świat by spadały
wyłącznie róże

(Piosenka o kobietach)

Albo:

A co potrafią mężczyźni?
Niewiele

(Pytacie, co jeszcze potrafią kobiety?)

Franciszek Halas, inny nie mniej utalentowany czeski poeta i najpoważniejszy konkurent do czeskiego tronu narodowego wieszcza, nazwał przedwojenną poezję Seiferta słodkim i urokliwym śpiewem. W czasie wojny i tuż po niej, zanim w oficjalnym życiu literackim nie zaczęła obowiązywać schematyczna, normatywna poetyka socrealizmu, u Seiferta nadal, jak to określił Józef Waczków, „stereotyp ludowo prostych figur odciska się na zmysłowo tkliwej fascynacji konkretem”. W tym sensie Księga pocałunków to adekwatny tytuł dla zbioru wierszy skompletowanego przez Leszka Engelkinga, bo miłość i erotyka jest lejtmotywem niemałej ilości wierszy Seiferta i w tych momentach twórczość ta przypomina nieco Pocałunki Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Należy jednak pamiętać, że wspomniana tematyka bynajmniej nie wyczerpuje wszystkich wątków liryki Seiferta. Żywo obecne są w niej także „wiersze pełne zadumy nad obrotem spraw tego świata, często przebija przez nie niepokój, ironia, jak również umiarkowany optymizm” – jak to ujął wspomniany Józef Waczków.

Po 1945 roku Seifert dość długo poszukiwał nowego, własnego głosu. Starego, sprzed wojny, trudno było używać. W utworach poety zaczęły dominować stylizacje ludowe i melancholia, Seifert próbował podejmować tematy typowo osobiste. Poetycko i intelektualnie dojrzały Seifert zerwał z dogmatami komunizmu i ideologią marksizmu. Po 1965 roku dokonał zaś ponownego przełomu w swojej liryce – zwrócił się w stronę prywatności, do której i jako człowiek, i jako poeta zawsze miał skłonność. Przestał składać śpiewne rymowanki, zaczął tworzyć poezję prawdziwie własną i w swej skali nowatorską. Po Praskiej Wiośnie w 1968 roku konsekwentnie pozostawał w opozycji do oficjalnej restrykcyjnej polityki kulturalnej, jednak poważna choroba spowodowała długie milczenie poety. Pod koniec życia twórca powrócił do uprawiania poezji i swoich głównych tematów: starości, śmierci i miłości. Kulminacją poetyckiej drogi Seiferta był ostatni tom poety w 1983 roku i Nagroda Nobla, przyznana mu w 1984 roku. Jaroslav Seifert, jedyny jak dotychczas czeski laureat tej nagrody, zmarł w 1986 roku w wieku 84. lat.

J. Seifert, Księga pocałunków. Poezje wybrane. Wybór i przekład L. Engelking, Łódź: Officyna, 2019.

okładka książki

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Krzysztof Krasuski, Noblista Seifert, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 43

Przypisy

  1. Chodzi o najbardziej prestiżową czeską nagrodę literacką Magnesia Litera. Przekład Lodu Jacka Dukaja autorstwa Michali Benešovej i Michaela Alexy został doceniony w roku 2022 – przyp. red.
  2. Patrz także informacja na stronie Instytutu Książki: https://instytutksiazki.pl/aktualnosci,2,przeklad-lodu-jacka-dukaja-nagrodzony-magnesia-litera,7476.html [dostęp 29.07.2022] – przyp. red.
12.03.2020

Nowy Napis Co Tydzień #040 / Kłopoty z wolnością słowa

Obszerna monografia przygotowana przez Kolegium Europy Wschodniej działające we współpracy z Uniwersytetem Wrocławskim poświęcona jest zjawiskom literackim i kulturalnym niezależnym od politycznej cenzury istniejącej w Europie Środkowej i Wschodniej do 1991 roku.

Już w tytule pierwszego rozdziału książki pada określenie „samizdat” – powtarza się ono w tym tomie, wręcz jest kluczem do całości jego problematyki. Jako rusycyzm wymaga jednak wyjaśnienia – dla młodszego oraz najszerszego kręgu czytelników ten neologizm może nie być znany. „Samizdat” (od ros. izdanije – wydanie) oznacza publikację poza polityczną cenzurą, kontrolą, która obowiązywała w państwach obozu komunistycznego do ostatniej dekady ubiegłego stulecia. Do języków słowiańskich, w tym i do kolokwialnych form języka polskiego, wtargnęły w tamtym okresie również takie słowa, jak na przykład: kołchoz, łagier, politruk, gułag, gensek, bumaga, sputnik, poputczik i tym podobne. Pojawiający się w tytule książki „Zapis” to zaś nazwa wydawanego poza cenzurą polskiego czasopisma literacko-społecznego, ukazującego się w latach 1977–1981.

O pozacenzuralnym tak zwanym drugim obiegu kultury i literatury w kilku satelickich krajach Związku Sowieckiego, w Polsce, w Czechosłowacji i na Węgrzech, wiadomo niemało. Ale dobrze się stało, że w omawianym tomie studiów refleksja nad kulturą poza opresyjną cenzurą objęła także duży obszar Europy Wschodniej, od Petersburga poprzez Wilno i Litwę, Białoruś i Ukrainę aż do Słowacji. Bogata zawartość recenzowanego tomu podzielona jest zgodnie z powyższą topografią na siedem części. Bardzo istotna jest część wstępna, w syntetyczny sposób przedstawia definicję, skalę zjawiska i jego historyczne przemiany do 1991 roku.

Przy całym szacunku dla międzynarodowej galerii autorskiej bez przesady można powiedzieć, że w niemałym stopniu omawiany tom jest dziełem prof. Bogusława Bakuły. On jest pomysłodawcą badań, które legły u podstaw omawianej publikacji, jest też autorem dwóch zasadniczych zawartych w niej studiów – szkicu otwierającego tom, przedstawiającego jego przedmiot, metodologię i perspektywy badawcze oraz zamieszczonej na końcu syntezy tytułowego problemu, egzemplifikowanego materiałem przejawiającym się w polskiej kulturze i literaturze.

Fundamentalne znaczenie dla problematyki książki ma też synteza pióra Jana Olaszka. Autor przedstawia historię samizdatowej działalności w państwach bloku sowieckiego, akcentując jej periodyzację i podział na etapy nieco odmienne w każdym kraju. Mimo to konkluzja tej historii brzmi: „wspólnota doświadczeń rozpowszechniania niecenzuralnych publikacji wytworzyła społeczną wspólnotę opozycjonistów bez względu na to, czy znali się oni osobiście”. Józef Sreniowski zajął się skalą zasięgu tak zwanych wydawnictw drugoobiegowych i przedstawił socjologiczne obserwacje na ten temat.

 

*

Przegląd szczegółowych zagadnień tomu rozpoczyna się od niezależnej od polityki twórczości w państwie sowieckim w okresie 1946–1985 roku. Prolegomenę tej problematyki przedstawiła Izabela Kowalska-Paszt. Jej opracowanie jest ambitnie wielowątkowe i detaliczne, jest treściwym wprowadzeniem w temat. Następne artykuły w dziale rosyjskim są jeszcze bardziej szczegółowe. Obrazują między innymi literacki samizdat działający w latach 1950–1980 w głównym ośrodku rosyjskiej inteligencji, Petersburgu (dawnym Leningradzie).

Okoliczności pisarskiej wolności zdobytej przez Aleksandra Sołżenicyna oraz gry z cenzurą prowadzone przez braci Strugackich to kolejne tematy tej części tomu. Zamykają ją obrazy niezależnych postaw w filmach Andreja Zagdańskiego tudzież wydawnictwa książkowego „Wahazar”, które wzięło nazwę od tytułowej postaci dramatu Stanisława Ignacego Witkiewicza. Ta arcyciekawa oficyna nastawiona była w znacznym stopniu swojej działalności na przekłady literatury polskiej, jednak swą aktywność wpisywała jakby w idee datowanego jeszcze od XIX wieku panslawizmu w ujęciu Rosji, zapominając o losie, który dopadł autora Gyubala Wahazara 18 września 1939 roku w Jeziorach na Podolu.

Na czoło ukraińskiego bloku tekstów wysunięto porównanie sytuacji kulturalnej i politycznej Polski i Ukrainy w czasach komunizmu. Tu wskazuje się na ożywienie dysydentyzmu w latach 60. ubiegłego wieku. Z kolei Ludmyła Tarnaszyńska sięga po pojęcie postkolonializmu w odniesieniu do sytuacji Ukrainy i twórców pokolenia lat 60. Inni autorzy reprezentujący ukrainistykę skupili się na opisie twórczości głośnego opozycjonisty, zmarłego w łagrze Wasyla Stusa (1938–1985), oraz na wspomnieniach, też między innymi łagrowych, Myrosława Marynowycza.

Droga twórcza Wasyla Stusa, porównywanego na Ukrainie do klasyka tamtejszej literatury Tarasa Szewczenki, ewoluowała od młodzieńczego sprzeciwu wobec poezji do tworzenia wierszy przemycanych z łagru. Tragiczny los Stusa jest przykładem tego, jak dyktatury postępują z wybitnymi jednostkami. Szkoda, że ciekawa postać tego dysydenta została w artykule Jarosława Poliszczuka potraktowana zbyt powierzchownie, bo bliższemu poznaniu niedawnego i współczesnego stanu kultury ukraińskiej służy książka współredaktora omawianego tomu Bogusława Bakuły zatytułowana Skrzydło Dedala (1999). Artykuł Poliszczuka mógłby być także lepiej napisany. Padają w nim niezręczne sformułowania, na przykład, że „Polska brylowała na fali Solidarności”. Zdarzają się autorowi także takie oczywistości, jak stwierdzenie, że „izolacja okazała się niekorzystna dla ruchu dysydenckiego”.

Wypowiedź ta powtarza też oceniające słowo „głębia”, nigdzie go nie precyzując, nie ma też informacji, na czym polegałby „intelektualizm” Wasyla Stusa. Na marginesie wspomnianego artykułu należy wreszcie wspomnieć o ogólniejszej praktyce. Autor pisze o technice palimpsestu jako pisarskiej strategii Stusa. Ale Poliszczuk to osobliwy filolog – jak można przejąć ustalenia z wyżej wspomnianego Skrzydła Dedala i nie odnotować tego faktu żadnym przypisem? Co się dzieje na uniwersytetach? To doprawdy niepojęte, gdy tyle się mówi o prawach własności intelektualnej.

Można też było być pełnym nadziei na intelektualną ucztę w następnym artykule. Jednak nastrój pryska, gdy już pierwsze zdanie zawiera słowa: „[…] im wyraźniej się uświadamia brak człowieczeństwa w ludzkim zachowaniu”. Wszystko to pięknie, ładnie, ale jak to jest z tym zachowaniem, należy do ludzi, czy nie? Przy czym nie chodzi o to, by przekreślać wartość podobnych enuncjacji. Po tej lekturze pozostaje jednak niedosyt, bo styl zbliża się do poziomu niefrasobliwej publicystyki. Walor niezwykłych wspomnień z gułagu znika pod stereotypowymi frazami.

 

*

Pozacenzuralną aktywność wydawniczą w sowieckim Wilnie z kolei scharakteryzowano ciekawie: zarówno poprzez akty uczestnictwa w niej, jak i przez formy nieobecności. Dotyka to kwestii cenzora jako współautora. Wszechstronny badacz kultury białoruskiej Siergiej Kowalow (z UMCS w Lublinie; nie należy go mylić z byłym dysydentem) opisał funkcjonowanie almanachu „Literatura” i zrzeszenia młodych pisarzy „Tutejsi” (1986–1989).

Przyjemnie jest czytać w artykule Noemi Kertesz pochlebne opinie o polskiej specyfice samizdatu w porównaniu z innymi krajami. Autorka objaśnia zasady „gulaszowego socjalizmu” w dziedzinie kultury za rządów Kadara, fikcję oficjalnego zniesienia tam cenzury oraz iluzję swobody twórczej. Politologiczny charakter ma artykuł Lajosa Palfalviego o Gyorgyu Konradzie. Autor, którego dobrze kojarzymy w Polsce z wiedzą o literaturze (między innymi o Zbigniewie Herbercie), przedstawia kontrowersje narosłe wokół postaci znanego eseisty i nie przecenia jego miejsca wśród opozycyjnej elity politycznej w Europie Środkowej. Jest to nowe spojrzenie na tego dysydenta. Autor pisze: „«Środkowoeuropejskość» Konrada jest fałszywa: przedstawia doświadczenie węgierskie jako środkowoeuropejskie”.

Urszula Kowalska-Nadolna pisze o znaczeniu czeskiej Karty 77, skupiającej uczestników opozycji demokratycznej z Václavem Havlem na czele. Tekst łagodzi spory wewnątrz tego środowiska, pomija też europejską (w tym polską) recepcję Karty, jej miejsce na przykład w programach RWE i paryskiej „Kulturze”.

Natomiast Libor Martinek napracował się nad wykazem pozadebitowych inicjatyw na północnych Morawach. Mimo że miały one mniejszy wymiar niż podobne przedsięwzięcia w Pradze i w Brnie, stały się – według Martinka – ważnym elementem czeskiej kultury. Centrum bezdebitowych edycji w Ołomuńcu, jak pisze badacz, „przyczyniło się do podtrzymania świadomości katolickiej i chrześcijańskiej literatury, przynosząc kulturowe impulsy również dzięki tłumaczeniom literatury światowej, a także współczesnej literatury polskiej, której wybór do tłumaczeń podlegał oficjalnej cenzurze”. Jest to najlepszy w tomie artykuł dotyczący terenu Czechosłowacji, najbardziej rzeczowy, można się z niego dowiedzieć o konkretnych faktach. Skutecznie uzupełnia obraz problematyki całego tomu o topografię północnych Moraw.

Publikacja Márii Bátorovej to z kolei dość nużący elaborat, którego zasługą jest odpowiedź na pytanie, dlaczego słowacka opozycja była tak anemiczna. Autorka opisuje fiasko prób ulicznych spektakli parateatralnych i obojętność publiczności. Miron Pukan jest mało przekonujący w traktowaniu jako politycznie opozycyjnych awangardowych przedstawień w Ukraińskim Teatrze Narodowym w Preszowie. Zgoła kabaretowe improwizacje nie dostarczają argumentów na to, by były realizowane poza cenzurą. Teatrologiczne analizy na nic się zdają, ponieważ w artykule brak informacji o perypetiach z cenzurą. Gdy polscy autorzy opiewają zdjęte z afisza w 1968 roku Dziady, Słowacy piszą o legalnych inscenizacjach z przełomu lat 80. i 90., gdy opresyjny ustrój był już w rozsypce.

Do korpusu prac dotyczących naszych południowych sąsiadów dołączono tekst Juliana Golaka informujący o odważnych kurierach Solidarności Polsko-Czechosłowackiej działających na szlaku przerzutowym w Górach Złotych.

Jerzy Kandziora, redaktor książki Bez cenzury 1976–1989 oraz autor wielu monografii, prezentuje wzorowe historycznoliterackie opracowanie, udokumentowane i obiektywne. Artykuł dotyczy pozacenzuralnej w PRL recepcji dorobku Stefana Żeromskiego. Konkluzja brzmi: „Powstałe w drugim obiegu rozważania nad twórczością tego pisarza, jego publicystyką polityczną, dają asumpt do pogłębionej analizy współczesności”.

Na miano przeboju zasługuje praca Konrada W. Tatarowskiego o twórczości Janusza Szpotańskiego (1929–2001). „Szpot” nie był „pieszczochem” historyków literatury, ale pisały o nim takie znakomitości jak Stefan Kisielewski, Antoni Libera czy Stanisław Michalkiewicz. Jego niecenzuralne w PRL satyry: Towarzysz Szmaciak, Caryca, Gnom trafiały w istotę rzeczywistości, dlatego Szpotański był bezwzględnie zwalczany przez władze. Tatarowski przypomina szczegóły życia i twórczości „Szpota”, w tym represje więzienne. Zdaniem Antoniego Libery utwory satyryka są ciągle aktualne – zatem wracajmy do Szpotańskiego!

Krzysztof Brzechczyn zrekonstruował program czasopisma „Głos” w latach 1976–1980. Politolog wskazuje na ideowe różnice między redaktorami „Głosu”, Antonim Macierewiczem a Jackiem Kuroniem i Adamem Michnikiem, którym nieobca była wtedy wizja finlandyzacji Polski.

Tekst Mieczysława Dąbrowskiego o zasłużonym piśmie „Zeszyty Literackie” jest nie tyle „projektem lektury”, jak modnie brzmi jego tytuł, ile przypomina hasło w leksykonie lub Wikipedii. Może warto było pokusić się o jakąś tezę dotyczącą profilu kwartalnika, o umieszczenie go w jakimś nurcie czy tendencji kultury? Czy była to „cukiernia ciast trujących”, czy „Chimera” XXI wieku – jak określała ten stojący na wysokim poziomie periodyk krytyka literacka? Czy też to coś jeszcze zupełnie innego?

Nie można powiedzieć, by dorobek emigracyjnego pisarza Mariana Pankowskiego nie miał swej literatury przedmiotu. Z atencją pisali o nim badacze i krytycy. Dobrze się stało, że rozsądny szkic Doroty Utrackiej znalazł się w tym tomie. Pokazuje Pankowskiego w kontekście nurtów postmodernistycznych i postsekularnych współczesnej kultury.

Bogusław Bakuła rozpoczyna studium o historii i kulturze pamięci wskazaniem dwóch faktów z dziejów walki z cenzurą w PRL. Przełomem był spektakl Dziadów w sezonie 1967/68, bo dowodził, iż „przywiązanie społeczeństwa do niekomunistycznego obrazu historii miało korzenie w tożsamości religijnej, w tradycji walk z Rosją o niepodległość”. Kontynuację tych dążeń uwypuklił Wojciech Roszkowski w książce Najnowsza historia Polski 1918–1980 (1983), wydanej poza cenzurą. Bakuła stwierdza: „Żaden poważny historyk XX wieku w Polsce już nie odważył się brnąć w stronę oficjalnie zakłamanej reżimowej wizji przeszłości”. Ważne też było pokonanie tabu tematu Katynia w prozie Józefa Mackiewicza i Włodzimierza Odojewskiego. W pracy nad nowym kanonem literackim Bakuła wyróżnia krytyka Tomasza Burka. Jego zdaniem istotne były także dziedzictwo romantyzmu oraz współczesna groteska, która łączyła minione z teraźniejszym na przykład w Miazdze Andrzejewskiego, w poematach Szpotańskiego i prozie Konwickiego. Bakuła wskazuje też, jak „Inny” wyraził się w naszej literaturze w dyskusjach o pamięci postjagiellońskiej, o micie Austro-Węgier i o historii Europy Wschodniej. Z zainteresowaniem oczekujemy zapowiedzianej nowej komparatystycznej książki prof. Bogusława Bakuły.

Napisane z epickim rozmachem studium Bakuły przegląda się w horyzoncie artykułu Weroniki Czyżewskiej-Poncyljusz Buntownicy i obywatele, gdzie badaczka ta postawiła tezę o przeradzaniu się alternatywnej kultury lat 80. w jakościowo nową po 1989 roku praktykę twórczą. Praktyka ta miała przygotować bazę pod tak zwane społeczeństwo otwarte, otwarty dialog i tym podobne inicjatywy. Jest kwestią otwartą czy sprawdzą się w długim trwaniu historii i cywilizacji.

Od „Zapisu” do… zapisu historii.Kultura poza cenzurą w Europie Środkowej i Wschodniej w latach 1977–1991

Od „Zapisu” do… zapisu historii. Kultura poza cenzurą w Europie Środkowej i Wschodniej w latach 1977–1991, redakcja naukowa: B. Bakuła, A. Matusiak, E. Tyszkowska-Kasprzak, Wojnowice-Wrocław: Uniwersytet Wrocławski, Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu, Wojnowice-Wrocław 2018.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Krzysztof Krasuski, Kłopoty z wolnością słowa, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 40

Przypisy

  1. Chodzi o najbardziej prestiżową czeską nagrodę literacką Magnesia Litera. Przekład Lodu Jacka Dukaja autorstwa Michali Benešovej i Michaela Alexy został doceniony w roku 2022 – przyp. red.
  2. Patrz także informacja na stronie Instytutu Książki: https://instytutksiazki.pl/aktualnosci,2,przeklad-lodu-jacka-dukaja-nagrodzony-magnesia-litera,7476.html [dostęp 29.07.2022] – przyp. red.

Powiązane artykuły

27.02.2020

Nowy Napis Co Tydzień #038 / Międzylądowanie

Tłumacznie: Anna Radwan-Żbikowska

W tej kaplicy zawsze jestem sam. W ciemności śnieg bębni w malowane szkło. Woń kadzidła miesza się z zapachem kawy. Świeczka płonie wewnątrz pomarańczoworóżowego kryształu soli przed tabernakulum. Za drzwiami co jakiś czas rozlega się chrapliwe ogłoszenie o opóźnionych i odwołanych przylotach, opóźnionych i odwołanych odlotach. Szczebiot polszczyzny i polskiej wersji angielskiego.

W Pradze wzbiliśmy się ponad chmury bez żadnych problemów. Zapadał wieczór. Lecieliśmy na wschód. Przed nami nieprzenikniona, niemal namacalna ciemność. Oglądałem się za zachodzącym słońcem. Różowy odcień chmur. Potem już tylko ciemnofioletowe jeziorka chłodnego światła na jeszcze ciemniejszych chmurach. Ledwo się wzbiliśmy, a już trzeba było opadać; jak zawsze. Ten pierwszy lot jest za krótki. Nie zmienia się nawet strefa czasowa. Wylatuję i ląduję w tych samych warunkach czasowych, wśród języka tylko trochę innego niż mój, trochę bardziej sepleniącego. Chmury i opadające płatki śniegu. Śmigło na skrzydle samolotu wygląda w ciemności jak wir światła; jakbyśmy płynęli łodzią podwodną pod taflą morza; wiatr tłukący w samolot jest jak uderzenia słonych fal. Dotykamy ziemi; spod kół samolotu pryska śnieg, zupełnie jak spod sanek, na których jeszcze wczoraj zjeżdżałem wraz z siostrzeńcami po pastwisku w Brdach, w dół, w kierunku czarnych lasów…

Klęczę tu w wieczór Trzech Króli; wszystkie loty są opóźnione, przesunięte. Mój również. Warszawskie lotnisko tonie w białej mgle zamieci; w białej ciemności. Po mojej prawicy, pod obrazem Matki Boskiej Patronki Lotników leży wielka księga, w której zapisuje się podziękowania i prośby. Nigdy i nigdzie nie wpisywałem się do takich ksiąg. Nigdy w życiu nie splamiłem choćby jedną kreską żadnej księgi na górskim szczycie ani nigdzie indziej. Dopiero tutaj. Już podczas pierwszego międzylądowania. Nabazgrałem wtedy w księdze datę, trasę mojego lotu i łacińskie Deo gratias. Dzisiaj przekartkowałem księgę wstecz. Stare strony się wyjmuje, dodaje się nowe. Ale mój ostatni wpis jest dość blisko tego dzisiejszego. Klęczałem tu dwa tygodnie temu. Dziwne. Jakbym tu klęczał wiele, wiele lat temu. Jakbym tu klęczał wczoraj. Czuję się i tak, i tak; nie czuję tylko faktycznego odstępu czasu. A więc dwa tygodnie temu (szepczę to na głos) przylecieliśmy z Tbilisi; tuż przed świtem. Klęczałem w tym samym miejscu co dzisiaj, jak zawsze zupełnie sam w tej lotniskowej, sterylnej kaplicy, która wygląda jak miejsce modlitwy Marsjan ze słabego filmu science fiction z lat siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych (zwłaszcza te automatycznie przesuwające się drzwi z pleksi, przez które wchodzi się do środka). Za malowanym szkłem wschodziło słońce. I choć międzylądowanie było takie samo, kierunek lotu – zupełnie inny. Przeciwny. Jasny i bez opóźnienia. Na praskim lotnisku tata w grubym, biało-czarnym swetrze. Przywitał mnie, patrząc młodymi, roześmianymi oczami. Jakby twarzą i oczami powrócił na osiedle na północy Czech; jakby widział we mnie rozbawionego czterolatka, który ucieka przed jego łaskotkami. Uścisk. Podróż przez Příbram (kiedy tata robił zakupy, wybiegłem po schodach na Świętą Górę; jakże inne schody i jakże inna Święta Góra niż w Tbilisi). A potem już podróż przez niekończący się las; dom w sercu lasu, na samym skraju strefy wojskowej w Brdach; i mama, i siostra, i dzieci, i koty, i psy, i zapach świątecznych wypieków i kadzidła, i ciepła, i zimna, i jedliny, wniesionej do domu na podeszwach butów i na łapach zwierząt.

Następnego dnia, w Wigilię rano, razem z moją młodszą siostrzenicą Marie, mamą i psami poszliśmy na spacer nad pobliskie stawy, Padrťské rybníky. Przez niekończący się las. Przez pastwiska. Ledwo oszroniona trawa. Małe tafle lodu w zalanych odciskach krowich kopyt i zrobiony z przyczepki ul, teraz głęboko uśpiony. Psy biegają wokół nas. Trącają nasze dłonie lodowatymi pyskami. W lasach za Jahodovą Horą zaczął na nas sypać śnieg. Najpierw malutkie, dyskretne, jakby niedokończone płatki. Potem już gęste, geometrycznie regularne, krystalicznie przejrzyste opady, które sprawiły, że przyspieszyliśmy kroku. Trzy małe figurki z głowami zakrytymi kapturami na grobli pomiędzy dwoma stawami; takie same twarze, głowy tak samo pochylone w stronę ziemi, taki sam sposób chodzenia z rękami założonymi za plecami (chodził tak też mój dziadek i podobno chodziła prababcia, której nie zdążyłem poznać). Czarna, uschnięta dziewanna przysypana pierwszym śniegiem; jej łodygi połamane przez wiatr. Obchodzimy staw dookoła. Milczymy. Ścieżki wzdłuż alejek, po których nikt już nie chodzi. Krakanie kruka ponad ruinami starego gospodarstwa (może to jeden z tych, które żyją na pastwisku obok naszego domu; śledzą każdy nasz krok, jakby czekały, aż padniemy martwi na ziemię). Wysoko nad nami czarny krzyż bielika. Na stawach pęka lód. Gdyby w jedną całość zlały się huk grzmotu i podwodny płacz wieloryba, być może ten dźwięk byłby zbliżony do odgłosu lodu pękającego na tych stawach. Czarny piorun mknący z hukiem po twardej, białej tafli. Marie patrzy na mnie: roześmiane oczy, a następnie lekki uśmiech na twarzy. Skręcamy ze ścieżki w wysoką trawę porastającą były poligon. Wieś zamieniła się w placyk udeptanego błota. Drzewka owocowe zdziczały. Czereśnie otoczył las. Malutki staw prawie całkiem zarósł. Na kawałku ściany pozostałej po zburzonym domu jest jeszcze trochę tynku. Siostrzenica Marie dłubie w nim małym paluszkiem (odrobina zostaje jej za paznokciem). Jeden z naszych psów, najstarszy border collie, podnosi łapę i znaczy strzępy ruin.

Kiedy przechodziłem dzisiaj w Pradze przez kontrolę bezpieczeństwa na lotnisku, w kieszeni kurtki znalazłem obrożę należącą właśnie do naszego najstarszego psa; mam ją w kurtce również teraz; kiedy przez przypadek dotykam jej koniuszkami palców, w piersiach grzeje mnie myśl, że zapomniana obroża poleci ze mną aż do Tbilisi… O ile w ogóle gdzieś polecimy. O ile to międzylądowanie kiedyś się skończy. Nie wiem, czy chcę, żeby się skończyło. Klęczę i coś we mnie cieszy się z tego, że wciąż jestem w tej samej strefie czasowej; że otacza mnie język tak bliski i życzliwy, niemal jak mój ojczysty, tylko nieco bardziej szeleszczący, sepleniący… Przez pierwsze lata nie latałem w zimie do Czech i na Morawy. W Boże Narodzenie klęczałem w swoim mieszkaniu w bloku. Jako jedyny miałem bożonarodzeniową świecę. Świat wokół był powszedni, ugrzązł w starym kalendarzu juliańskim. O kilka tygodni gdzie indziej; zupełnie poza. Obok. Na pasterce w tbiliskim katolickim kościele ss. Piotra i Pawła dziwaczna mieszanka potomków mniejszości narodowych: i Hindusów, i Ormian, i Asyryjczyków, i Afrykanów, i Polaków, i obcokrajowców. Zupełnie obce pieśni; zupełnie obce słowa i obce melodie (nie jak w tym roku, żaden Rožmitál i trzeszczące organy, pamiętające jeszcze palce kompozytora Jakuba Jana Ryby). W ubiegłym roku już nie mogłem tego znieść. Nie dałem już rady. Kupiłem bilet lotniczy i przez noc popędziłem do Warszawy. Do Pragi. W tym roku również; w tym roku nie wahałem się ani chwili…

Od strony stawów atakował nas ostry wiatr. Staliśmy, pozawijani w szaliki, czapki i kaptury, pośrodku zgładzonej wsi; a potem zamiast się odwrócić i pójść z powrotem do domu, wszyscy naraz (bez żadnych ustaleń ani uzasadnienia) ruszyliśmy w przeciwną stronę. W stronę innych nieistniejących wsi. W stronę Kolvína. Wsi, z której wywodzi się jedna linia naszych przodków. Kostka brukowa i aleja. Kapliczka, balwierz, stajnie, karczmy, ślubne łoża i latryny; wszystko wdeptane w ziemię, wszystko zmiażdżone na jeden wielki pył, który deszcze i wzbierające na wiosnę potoki wymywają do rzek i na niziny… Jeden z naszych miejscowych praprawujów podobno opowiadał kiedyś mamie, że gdy pojechał do urzędu w Kladnie, żeby postarać się o nowy dowód osobisty, jako miejsce urodzenia podał w formularzu Kolvín. Urzędniczka szukała i szukała. „Takie miejsce nie istnieje”. „Ale ja się tam urodziłem”, protestował praprawuj. „Może i tak, ale nie może pan tak mieć w papierach, bo takie miejsce nie istnieje”. „To co mam napisać?” Urzędniczka podobno pochyliła się i szepnęła konfidencjonalnie: „Panie, niech pan sobie jakieś miejsce wymyśli, ale to musi istnieć”; podobno podała mu nawet mapę Czechosłowacji, żeby ułatwić mu wybór. Patrzył na tę mapę; wszystko było rozmazane; nie przychodziła mu do głowy żadna nazwa; nie był w stanie wybrać żadnego miasta, żadnej wsi. Już, już prawie wskazywał jakąś nazwę, ale zawsze przebijała przez nią ta jedyna prawdziwa, jedyne słowo, które wciąż na nowo, wbrew jego woli, cisnęło mu się na usta, poruszało długopisem w jego palcach: Kolvín…

Nie zatrzymaliśmy się nawet w tej wdeptanej w ziemię wsi. Choć wył wicher; choć znowu zaczął padać drobny śnieg, szliśmy dalej. Nie zatrzymał nas nawet mur cmentarza w Skořicach. Na nagrobkach nazwiska naszych przodków; na nagrobkach pochylonych, tłoczących się jak najbliżej ściany kościoła św. Wacława. Wszystkie nazwiska należały do nas; wszystkie nazwiska w jakiś sposób wiązały się z naszymi. Tylko strumień imion na chwilę zmienił bieg, meandrował. Imiona mojej mamy i jej sióstr, moje imię, imię mojej siostry: nie ma ich tutaj, tych imion nagrobki nie znają. Ale już imiona dzieci mojej siostry mrugają do nas ze wszystkich stron złotem i bielą: Barbora, Marie, František, Vojtěch. Z powrotem w tych lasach, z powrotem na naszych wargach, na prezentach, które złożymy wieczorem pod choinką. Imiona górników, którzy nie zdążyli rozproszyć się po kopalniach w Kladnie, w Příbramiu czy w okolicach Ostrawy. Imiona wiecznych górników, którzy również w naszej krwi zasiali ziarno nieusuwalnej ciemności rodem z jaskiń. Imiona powróciły; powraca też nasza krew… Wydawałoby się, że moi rodzice czystym zbiegiem okoliczności kupili kilka lat temu ten dom zagubiony w lasach na samym skraju strefy wojskowej. Był niewiarygodnie tani; kupili go wtedy wyłącznie z tego powodu. Przeprowadzili się do niego; opuścili mieszkanie na Nizinie Połabskiej, do którego z kolei wprowadziła się siostra z dziećmi. Ponoć dużo później mama zorientowała się, jak blisko leżą Kolvín i Skořice. Chodziła wokół stawów i wciąż miała poczucie, że jest coś podejrzanego w tych starych alejach; czymś ją pociągały fragmenty zburzonych murów rozrzucone po byłym poligonie. Coraz częściej chodziła z psami właśnie w tym kierunku. Aż pewnego wiosennego dnia raptem przypomniała sobie, jak jej tata, a mój dziadek, opowiadał jej o wakacjach, które spędzał u krewnych w Skořicach. Zupełnie jakby wcześniej miała zaćmiony umysł, jakby była niewidoma; ten mrok nagle rozwiał się na grobli jednego ze stawów; nagle zupełnie wyraźnie przypomniała sobie, że stąd pochodzimy; zaczęła biec i podobno biegła bez ustanku całe te sześć czy siedem kilometrów do naszego domu; weszła do piwnicy i wyjęła pudła, w których były stare zdjęcia, dokumenty, zapiski dziadka o naszej rodzinie i drzewa genealogiczne, które wyrysował na starość…

Chciałbym się modlić aż do utraty świadomości; chciałbym się cały poddać wyłącznie tej kaplicy na warszawskim lotnisku, wyłącznie tej chwili. Ale pod powiekami zamiast czerwonawego światła modlitwy widzę twarz malutkiej Marie, twarz mojej mamy (zamiast tajemnic różańca moje wewnętrzne usta rytmicznie powtarzają w kółko: mama ani Marie nigdy nie leciały samolotem, mama ani Marie nigdy nie leciały samolotem); pod powiekami widzę powierzchnię ogromnego stawu, na którym pęka lód. Blizna otwiera się z hukiem; przesuwa się po powierzchni jak piorun. Im bardziej staram się wznieść ponad dywan, na którym klęczę, im bardziej staram się odciąć od ziemskości i wspomnień, tym bardziej grzęznę w ziemi i prochu, brdskim prochu, z którego ugnieciono i ulepiono mój ród. Twarze ulepione z prochu i wody. Mama, Marie, ja też: wszyscy troje mamy twarz dziadka. Twarz mojego dziadka wypływa z głębin, zlewa się z twarzą Marie, z twarzą mojej mamy; zlewa się też z moją twarzą; zakryła już i zupełnie unicestwiła przecięte krzyżem na czworo czerwonawe światło modlitwy. Niewidzialna ręka kładzie barwy na glinianą twarz dziadka; niewidzialne usta tchną życie w tę idealną maskę. Dziadek oddycha, mruga, rozgląda się wokół siebie, jakby zaskoczony; jakby nagle obudził się z głębokiego snu; ale potem kręci głową i dalej opowiada historię, którą mu przerwano:

Pewnemu wędrowcowi objawiła się w lesie niedaleko stawów dusza człowieka, który zmarł w drodze do domu, do Kolvína. Wędrowiec – w odróżnieniu od wielu innych, którym duch się objawił – nie przeląkł się, nie przestraszył, lecz zaproponował duchowi, by poszedł do Kolvína z nim… I w ten sposób dobry wędrowiec uwolnił tę nieszczęsną, błądzącą duszę od zaklęcia; uwolnił ją od mąk bezkresnej samotności i odosobnienia: tylko i wyłącznie tym, że odprowadził ją ten kawałek drogi do domu…

(9.01.2018, Warszawa)

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Matěj Hořava, Międzylądowanie, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 38

Przypisy

  1. Chodzi o najbardziej prestiżową czeską nagrodę literacką Magnesia Litera. Przekład Lodu Jacka Dukaja autorstwa Michali Benešovej i Michaela Alexy został doceniony w roku 2022 – przyp. red.
  2. Patrz także informacja na stronie Instytutu Książki: https://instytutksiazki.pl/aktualnosci,2,przeklad-lodu-jacka-dukaja-nagrodzony-magnesia-litera,7476.html [dostęp 29.07.2022] – przyp. red.

Powiązane artykuły

Loading...