18.04.2024

Nowy Napis Co Tydzień #250 / Żydek

na podstawie opowieści ojca

Nie mógł przestać myśleć o przepiórkach.

Gniazdo znalazł wczoraj, na skraju pola, schowane w niskiej w tym miejscu pszenicy. W środku były zaledwie trzy jajka, kwoka ich nie wysiadywała, co oznaczało, że mogła jeszcze kilka znieść. Postanowił to sprawdzić z samego rana.

Ale matka go nie puściła. Jego mali bracia marudzili, nie chcieli jeść kaszki i musiał zająć się kurami, zabrać z sieni kubeł z ziarnem zmieszanym z otrębami i zapełnić koryto w kurniku. Robił to chętnie, bardzo dumny, że jako już duży chlopak, który skończył dziesięć lat, może pomagać w gospodarce. Najbardziej rwał się do koni, ale ojciec nie pozwał mu ich oporządzać.

Nie było go teraz, poszedł na wieś po coś od stryja. Gdyby nie to, pewnie po tych kurach znalazłby mu nowe zajęcie, choćby uprzątnięcie klatek z królikami. To mogło poczekać, śpieszył się do przepiórki, wczoraj widział w zagajniku na piaszczystej ścieżce ślady lisich łap. Te rude chytruski też lubiły przepiórki. Nie chciał, aby zwierzak go uprzedził.

Wybiegł przez furtkę na drogę, okrążył ogrodzenie i poleciał ścieżką między płotami w stronę porośniętego młodymi brzozami zagajnika, za którym rozciągały się zbożowe pola.

Gniazdo znajdowało się parę kroków za dużą kępą łopianu, który wyrósł na miedzy. Tak mu się przynajmniej wydawało. Teraz, gdy dotarł już na skraj pola, nie był już tego taki pewien. Patrzył tu i tam i nie mógł wypatrzeć. Przeszukał skraj pola, ten bardziej piaszczysty, z niższą pszenicą, rozgarniał kłosy, ale gniazdo jakby wsiąkło w ziemię. A przecież je widział i nawet jajka policzył. Przyszło mu do głowy, że może lis go uprzedził, ale wtedy znalazłby ślady, resztki skorup i pióra przepiórcze, gdyby dopadł kwoki.

Nagle usłyszał chrzęst rozgarnianego zboża. W pierwszej chwili pomyślał, że to przepiórka albo ten lis, ale to było coś większego i ciemnego, kłosy zakotłowały się, jakby przez pole szedł dzik. Przestraszył się, wiedział, że z dzikiem to nie przelewki.

Cofnął się na miedzę i zbierał do ucieczki, kiedy zboże rozchyliło się i zobaczył, że to nie dzik… Mężczyzna o chudej, zarośniętej twarzy, w głęboko naciśnietej na oczy czapce i brudnej, zabłoconej kapocie klęczał na polu i kiwał na niego, aby się przybliżył. Rozglądał się przy tym na boki niespokojnie, jakby się czegoś bał. Zwrócił uwagę na jego oczy, ciemne i błyszczące, na twarzy białej jak mąka. Wyglądał na chorego.

Ostrożnie podszedł parę kroków, cały czas gotów do ucieczki.

Kryjący się w zbożu człowiek jeszcze raz rozejrzał się, przypominał płochliwą wronę.

– Chłopak, chodź – powiedział dziwnym, chrapliwym głosem, znowu na niego kiwając. – Chłopak, chlebek. Daj chlebek – pokazał na usta i poruszył nimi, jakby coś żuł. – Daj chlebek – powtórzył.

Usłyszał szelest, spomiędzy zboża wybiegła wystraszona kwoczka z nastroszonymi piórami i smyrnęła na sąsiednie pole. On jednak całkiem stracił ochotę na przepiórcze jajka, spojrzał jeszcze raz na mężczyznę, ciągle pokazującego na otwarte usta, odwrócił się na pięcie i pobiegł prosto do domu, nie oglądając się za siebie.

W kuchni prócz matki i leżących w podwójnej kołysce bliźniaków nikogo nie było, ojciec jeszcze nie wrócił. To dobrze. Chłopak czuł, że o tamtym kryjącym się w zbożu człowieku może tylko jej opowiedzieć.

– To Żydek – powiedziała, kiedy skończył mówić. – Biedny Żydek.

O Żydach wiedział, kiedyś przyjeżdżali do wsi na handel. Ale dawno już nie przyjeżdżali.

Matka zaczęła się gorączkowo kręcić po kuchni, otworzyła kredens i wyjęła bochenek. Chwyciła nóż, zrobiła na bochenku znak krzyża, przecięła go na pół i połówkę włożyła do koszyka. Wzięła też gliniany saganek i nalała do niego mleka z wiadra, pewnie z porannego udoju.

– Masz – wcisnęła mu do ręki koszyk. – Idź tam i zanieś mu. Nikomu nic nie mów, pamiętaj, nikomu ani słowa o Żydku, nawet jakby kto pytał, cicho sza – przyłożyła palec do ust, aby dobrze zrozumiał.

Złapał pałąk koszyka i pobiegł.

W zbożu za łopianami nie zauważył nikogo. Dłuższą chwilę rozglądał się po polu z falującą pszenicą, zerwał się wiatr i przyginał ciężkie kłosy do ziemi. Ojciec wczoraj mówił przy kolacji, że za kilka dni trzeba będzie zacząć żniwa. Pewnie się rozgniewa, kiedy zobaczy miejsca wygniecione przez człowieka w ciemnej kapocie.

Przystanął w miejscu, gdzie widział przepiórkę. To musiało być tu, ale wciąż nic nie widział poza paroma wiechciami połamanych i pogniecionych łodyg.

– Żydek! – krzyknął. – Ej, Żydek, gdzie jesteś?

Jasnożółta ściana pszenicy rozchyliła się i zobaczył wychudłą, bladą twarz z naciągniętą na oczy czapką. Mężczyzna kiwnął w jego kierunku i, tak jak matka, przyłożył palec do ust. Chłopiec podszedł bliżej i położył przed nim koszyk, po czym szybko odbiegł na miedzę. Mimo że Żydek nie wyglądał na groźnego, trochę się go bał.

Mężczyzna wyczołgał się ze zboża i złapał koszyk. Chłopak patrzył z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami, jak rwał zębami kawały chleba z danego przez matkę półbochenka, pochłaniał go, prawie nie żując, podobny do gęsi połykającej karmę, zjadł cały w kilka chwil. Potem pochwycił saganek i pił, nie odejmując naczynia od ust, widział, jak chodzi mu grdyka na chudej szyi, kącikami ust spływały strużki mleka. Pojął, że mężczyzna musiał być naprawdę bardzo głodny, tak jak on nigdy nie był.

Żydek odstawił saganek i przez chwilę siedział nieruchomo z przymkniętymi oczami, a na jego bladoszarej twarzy pojawiła się błogość. Potem wycofał się w zboże i kiwnął na chłopca, aby podszedł bliżej. Zszedł z miedzy i porwał koszyk i saganek, i chciał odwrócić się, by odbiec z powrotem na miedzę, ale mężczyzna ponownie na niego kiwnął.

– Chłopak, chlebek – powiedział i zamilkł, jakby brakło mu słów. – Chlebek, tu, tu – klepnął dłonią w ziemię przed sobą.

Chyba chciał, żeby tu jeszcze wrócił i przyniósł coś do jedzenia. Chłopak skinął głową na znak, że zrozumiał, obrócił się na pięcie i pobiegł miedzą w stronę zagajnika. Dopiero przy płocie odgradzającym obejście od pól przypomniał sobie, że miał poszukać przepiórki. Ale pewnie uciekła na dobre, Żydek ją przepłoszył.

W kuchni prócz matki i braci zastał ojca i stryja Mateusza. Mężczyźni siedzieli przy stole i jedli zupę ogórkową, jego ulubioną, poznał po zapachu. Dobrze, że zostawił koszyk z sagankiem w sieni, ale i tak nie uniknął uszczypliwego pytania od chrzestnego.

– Gdzie to nasz kawaler tak się włóczył? – zapytał, dmuchając spod wąsów na łyżkę ze zbyt gorącą zupą. – Szczęścia szukał w szerokim świecie?

Matka wymieniła z nim porozumiewawcze spojrzenie i kazała mu usiąść na zydlu koło kuchni. Zaraz też dostał głęboką miskę zupy, którą postawił obok siebie na ławie, bo podobnie jak chrzestny wolał przestygniętą.

– Szukałem gniazda przepiórki – odpowiedział stryjowi nieco zadziornym tonem. – Wczoraj znalazłem, ale były tylko trzy jajka, myślałem, że dziś będzie więcej, a może i kwoczka da się złapać…

Stryj zaśmiał się i łyknął zupy.

– No popatrz, Józek, jaki sprytny chłopak z tego mojego chrześniaka, i jajka chciał, i kurkę… i co zwojowałeś?

– Nie mogłem go dzisiaj znaleźć – odparł i sięgnął po miskę, czując na sobie uważny wzrok matki. Tak, pamiętał – ani słowa o Żydku.

Mateusz znowu się zaśmiał i spojrzał na ojca, który z ponurą miną gapił się w talerz, nawet nie sięgnął po łyżkę, jakby zupa mu nie smakowała. Sam wziął z ławy miskę z przestygniętą już ogórkową. Spróbował i zupełnie nie rozumiał, o co tacie chodziło, jak zwykle była doskonała, nikt tak dobrze nie potrafił gotować jak mama.

– Te wiadomości z Równego… to pewne? – zapytał ojciec. – W zeszłym tygodniu to było?

– A w zeszłym – potwierdził Mateusz i pojadł zupy, jemu apetyt widać dopisywał. – Tak mówił ten handlarz. Zostało ich jakieś dziesięć tysięcy, w getcie. W nocy weszli Niemcy z ukraińską policją i kazali się zbierać, wszystkim. Najpierw trzymali ich w wagonach, potem wywieźli do Kostopola do kamieniołomów i tam zrobili z nimi koniec. Cały dzień słychać było strzały.

Chłopak widział, jak krzątająca się przy kuchni matka zamarła z rondlem w ręku. Stała tyłem do izby, nie widział jej twarzy.

– Wszystkich, kobiety i dzieci też?

– A wszystkich, dla Niemca to bez różnicy, Żyd mały czy duży, chłop czy baba – powiedział stryj.

– W czerwcu w Kowlu zrobili to samo – ojciec wciąż ponuro patrzył w talerz. – Myślałem, że te mordy po tym, jak weszli i pogonili Sowietów, to się nie powtórzą. Bo zimą przestali zabijać.

– Ludzie mówią, że Niemcy mają takie postanowienie i rozkazy dostali. Że z Żydami ma być ostateczny koniec. Wszystkie getta idą do likwidacji.

Od kuchni dobiegł ostry brzęk – to matka upuściła na kuchnię żeliwny rondel.

– Jezus Maria, to nie może być prawda! – jej głos drżał, jakby miała się zaraz rozpłakać.

– A prawda, prawda… – stryj odsunął pusty już talerz. – Co zrobili w zeszłym roku w Kamieńcu Podolskim, a w tym jarze pod Kijowem?… Teraz kończą, co zaczęli. Ten handlarz słyszał od jednego Niemca, że takie jest najwyższe postanowienie. Cały kraj ma być Judenfrei, to znaczy bez Żydów.

Milczący do tej pory ojciec też odsunął od siebie talerz. Nie zjadł ani łyżki.

– Polska nigdy by na takie zbrodnie nie pozwoliła – powiedział ze wzrokiem utkwionym w deskach stołu, jakby bał się spojrzeć na brata.

Stryj Mateusz wzruszył ramionami i sięgnął do kieszeni, wyciągając kapciuch z machorką.

– Brat, Polski już tu nie ma trzeci rok – nasypał tytoniu na kawałek gazety i starannie rozgarnął. – I nie wiadomo, kiedy będzie, jeśli w ogóle. Zjedli ją Sowieci, a teraz są Niemcy. Oni rządzą, czy chcemy, czy nie. Janku, daj żaru.

Chłopak zerwał się, chwycił leżące pod kuchnią żelazne szczypce i otworzył żarnik. Złapał duży, jeszcze czerwony węgiełek i podskoczył do stryja, który przytknął nieforemnego skręta do żaru i długo się zaciągał, wypuszczając na kuchnię kłęby cuchnącego dymu.

Matka odwróciła się i stała wyprostowana pod ścianą z bladą twarzą, z zaciśniętymi ustami. Aż się wystraszył, kiedy tak na nią patrzył.

– Jak można tak zabić cały naród? – złożyła ręce, jak do modlitwy. – Jak Bóg na to pozwala?

Ojciec sięgnął do kapciucha stryja i także zaczął sobie skręcać papierosa.

– Niemcy o Boga nie dbają, nieraz to pokazali, w tym są jak Sowieci – odparł, a chłopak, nie czekając na polecenie, zaczął grzebać w żarniku za nowym węgiełkiem. – Masz rację, Mateuszu, skończą, co zaczęli. Żydzi też to wiedzą, uciekają do lasów.

Stryj w odpowiedzi wypuścił pod sufit chmurę gęstego dymu, aż w izbie zrobiło się ciemno. Dłuższy czas milczeli obaj, matka też się nie odzywała, wciąż stała pod ścianą ze złożonymi rękoma – poruszała niemo ustami i chłopak domyślił się, że się modli.

– Żydami ja bym się nie przejmował, bo ich zaraz nie będzie – odezwał się w końcu Mateusz. – Myślmy o sobie. Słyszałeś, co mówią Ukraińcy? Że po Żydach przyjdzie czas na Polaków.

Ojciec palił, strzepywał popiół na podłogę i bębnił palcami po stole.

– A słyszałem. Coś się zmienia. Maryśka była wczoraj z dzieciakami w sklepie Szewczuka i usłyszała, że jak nie będzie zamawiać po ukraińsku, to nic jej nie sprzedadzą, a ona przecież z Sandomierskiego, po ichniemu nic nie umie powiedzieć. Trzeba będzie wysyłać Janka, on dobrze gada po ukraińsku, ciągle bawi się z chłopakami Ostapa.

Chłopak uśmiechnął się pod nosem, lubił pochwały. Tak jak zabawy z Ihorem i Antonem, synami sąsiada. Dogadywali się bez trudności.

– Ale może to tylko takie tam gadanie – dodał ojciec i znowu zaciągnął się machorką. Tak obaj nadymili, że chłopak poczuł drapanie w gardle.

– Na Żydów na początku też tylko gadali – powiedział stryj i zgasił resztkę tlącego się skręta w pustym talerzu. – Dobra, brat, to chodźmy do stodoły po tę osełkę. Kupię i oddam nową.

Kiedy obaj wyszli, matka czas jakiś jeszcze stała, modląc się pod ścianą. Wiedział, że nie powienien jej przeszkadzać, choć chciał zapytać o pozwolenie na pójście na podwórko sąsiada do Antona i Ihora. Umawiali się, że spróbują zrobić procę. Dawno o tym myślał, z takiej procy to by mógł przepiórkę ustrzelić. Rosół z przepiórki – palce lizać, jak mawiał chrzestny.

Matka w końcu ruszyła się spod ściany – najpierw wyjrzała przez sień na podwórko, jakby sprawdzała, czy nie ma tam kogoś obcego, dopiero potem zaciągnęła go w kąt za kuchnią i kazała sobie opowiedzieć wszystko o Żydku i jedzeniu.

– Biedny Żydek – szepnęła, gdy już wszystko opowiedział. – Polują na niego, jak ty na te przepiórki, też biedne ptaszki… Trzeba mu jeszcze zanieść jedzenia, ale poczekamy z tym, aż Mateusz sobie pójdzie.

Musieli poczekać długo, stryj i chrzestny jakoś nie śpieszył się do domu, osełkę wziął, ale potem rozsiadł się na ławie pod stodołą i dalej gadał z ojcem, ćmiąc machorkę. W końcu, gdy prawie robił się wieczór, poszedł sobie. Ojciec oddalił się do obory zadać krowom paszy, wtedy matka zawołała chłopca i wręczyła mu koszyk. Do saganka nalała zupy i dołożyła ćwiartkę chleba, dała nawet łyżkę.

– Biegnij tam – poleciła. – On pewnie znowu głodny. I pamiętaj, nikomu ani słowa.

Wiedział, że powinien się pośpieszyć, niedługo miało się zrobić ciemno. Ale on potrafił szybko biegać. Przeleciał przez zagajnik i wypadł na pole, potem miedzą do łopianów. Tym razem miejsce znalazł od razu, poznał po wygniecionym zbożu tam, gdzie mężczyzna siedział i jadł chleb i pił mleko.

Podszedł tam, stanął przez ścianą falującego zboża i cicho zawołał:

– Żydek, gdzie jesteś? Chodź, mam chlebek i zupę!

Odpowiedziała mu cisza, chociaż wytężał słuch. Słyszał tylko szelest zboża na wietrze, pod wieczór zwykle mocniej wiało. Pszenica chwiała się i kładła pod naporem wiatru, na polu, tam, gdzie mocniej dmuchnęło, tworzyły się fale, zupełnie jak na jeziorze.

– Żydek, Żydek, gdzie jesteś? – zawołał znowu.

Odpowiedział mu szum wiatru i szelest zboża, a także gdakanie przepiórki, którą musiał obudzić podczas wysiadywania jajek. Wspiął się na palce, próbując dostrzec w pobłyskującej złotem w zachodzącym słońcu fali ruszających się kłosów czapkę i ciemną kapotę.

Ale Żydka nie było.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jacek Inglot, Żydek, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 250

Powiązane artykuły

18.04.2024

Nowy Napis Co Tydzień #250 / Wyznanie opowiadacza

Wszyscy znamy historię wygnania z raju oraz jabłka z drzewa poznania dobra i zła. Ale jeśli ktoś zapytałby nas, co właściwie rozumie się poprzez ów „owoc drzewa życia w środku tego ogrodu”, wpadlibyśmy w zakłopotanie albo w słowotok, którym staralibyśmy się wyjaśnić niespójność konsekwencji „poznania” dla losów rodzaju ludzkiego.Tymczasem wszystko jest bardzo proste: tym jabłkiem było pierwsze opowiadanie. Chodzi oczywiście o opowiadanie o Adamie i Ewie, którzy skosztowali owocu z zakazanego drzewa, przez co zostali z raju wygnani. Adam trzyma jabłko w dłoni, ogląda je ze zdziwieniem, pomału je obraca i rzeczywiście jest to mała, wyposażona w szypułkę, trochę powgniatana zwierciadlana kula. Historia rodzaju ludzkiego zaczyna się, jak wiadomo, od wygnania z raju. Możecie mi wierzyć, że zaledwie chwilę przed nim zaczęła się także literatura. Była przyczyną tego wygnania, ale zarazem jedyną rzeczą, którą człowiek z raju wyniósł.

Opowiadanie posiada tę ogromną przewagę, że jest szyte na miarę opowieści. A z kolei opowieści mają tę czułą cechę, że wychodzą opowiadaniom naprzeciw. Opowiadanie jest najszczęśliwszą z pułapek, do której może wpaść puszczona wolno opowieść (pechowe opowieści kończą pod postacią spotów reklamowych). Zatem jedno opowiadanie zawiera zwykle jedną opowieść, jest ciałem dla jej duszy, ale są również takie opowiadania, w których tłoczy się kilka zręcznie splecionych opowieści. Czasami może się stać, że opowiadanie oprócz samych opowieści obejmie także ich rozmaite części czy odnogi. A skoro o nogach mowa: opowieści wprawiają nasze życie w ruch, a opowiadania są jego budowniczymi. Chcę przez to powiedzieć, że nasze życiowe historie przejmują od opowiadań ekspozycję, hierarchię, pointę, czyli kompozycję, budowę, strukturę, i tak, jak opowieści nas ożywiają (jak szem ha-meforasz ożywia Golema), tak opowiadania nas strukturyzują. Opowiadania organizują cały nasz ludzki wszechświat, składają się na jego architekturę. Nie twierdzę jednak, że za pośrednictwem opowiadań można zrozumieć zagadkowość ludzkiej egzystencji. Oczywiście nie można. Lecz gdyby istniał jednak jakiś sposób, to właśnie taki z udziałem opowiadań.

Stara mądrość powiada, że powieści pisze się tyłkiem, podczas gdy opowiadania głową: powieść trzeba wysiedzieć, a opowiadanie wymyślić. Większość napisanych powieści tylko to potwierdza, a kilka z nich, stanowiących wyjątek, składa się właśnie z opowiadań. Zarysy opowiadań dostrzeżemy na przykład w architekturze powieści Garcíi Márqueza, w Blaszanym bębenku Grassa, ale także w Malowanym ptaku Kosińskiego, w powieściach Kundery i oczywiście w Przemyślnym rycerzu Cervantesa albo Dobrym żołnierzu Szwejku Haška. Dzięki temu, że opowiadania składają się w większe całości (zresztą składają się w nie zgodnie z prawem opowiadaniowej kompozycji), tworzą kolejną, powieściową historię, która posiada swój własny ciąg fabularny. Jedno jest pewne: opowiadanie to kamień węgielny prozy, ale zarazem jest ono integralnym, samowystarczalnym kosmosem. Bowiem fakt, że opowiadania mogą stanowić część składową powieści, tworzyć większą całość, nie oznacza wcale, iż nie posiadają przy tym „kompletnej informacji genetycznej”, własnego genomu. Najlepiej ilustrującym to przykładem, z jakim kiedykolwiek się zetknąłem, jest opowiadanie Kundery Ja, smutny Bóg. Gdzieś już kiedyś pisałem, że jest w nim zawarta cała Kunderowska twórczość prozatorska, a teraz tylko dodam, że autorowi wystarczyło, aby cierpliwie wyłupił ją z opowiadania jak z magicznego orzecha (co potwierdza fakt, że Kundera usunął ze swojego dorobku opowiadanie Ja, smutny Bóg: wyrzucił je niczym zmiażdżoną łupinę).

Do najlepszych opowiadaczy należą również tacy, którzy nigdy nie mieli wystarczająco ciężkiego tyłka, aby napisać powieść, lub ich talent nie zawierał zdolności układania „genetycznych klocków” w większe całości albo te układanki po prostu ich nie interesowały, ponieważ właśnie dzięki opowiadaniu potrafili wyrazić swoją literacką rzeczywistość czy – jak wolicie – swoją relację o świecie. Należy jednak zdawać sobie sprawę z tego, że między owymi prozaikami znajdzie się kilku takich, którzy swoimi opowiadaniami znacząco wpłynęli na postać i rozwój powieści pod koniec naszego i poprzedniego stulecia: byli to przede wszystkim Anton Pawłowicz Czechow i Jorge Luis Borges. Istnieją również prozaicy, którzy napisali jakąś powieść, ale nie może się ona równać z ich opowiadaniami: przede wszystkim Iwan Bunin i Jan Čep (nawet jeśli ten pierwszy dostał Nobla właśnie za kompozycyjnie i jakościowo nierówną powieść, a nie za niektóre z tych doskonale skomponowanych zbiorów mistrzowskich opowiadań). Dodałbym do nich jeszcze Izaaka Baszewisa Singera, którego powieści, jakkolwiek znakomite, nie mają przecież szansy na znalezienie się w cudownej przestrzeni zaludnianej przez jego opowiadania. A przy okazji myślę sobie, że nawet jeśli nie mogę wiedzieć nic o niezachowanej powieści Izaaka Babla (podobnie jak nikt z was), jedno wiem na pewno: napisanie tak gęstego, mocnego i klarownego destylatu rzeczywistości, jakim są opowiadania Babla, jest ponad ludzkie siły. Pozwólcie mi przytoczyć kolejny dobry przykład, z trochę niższej półki: wszystkie grube powieści „mistrza grozy” Stephena Kinga wymieniłbym bez wahania na dwa, trzy krótkie opowiadania Roalda Dahla. No i kiedy ktoś w końcu napisze historię literatury widzianą z perspektywy historii opowiadania, a nie samej powieści?

Opowiadanie jest gatunkiem niedocenianym – nie tylko w historii literatury, ale także w praktyce wydawniczej i ze strony krytyki literackiej. Zbiory opowiadań rzadko kiedy i zawsze ze wstydem otrzymują nagrody literackie, a genialny prozaik, który urodził się, by zostać autorem opowiadań, nigdy nie zostanie oficjalnie dopuszczony do złapania za rogi wielkiego byka Literatury, jak to się niemal udało największemu prozaikowi naszego stulecia, Jorge Luisowi Borgesowi. Ta postawa wpływa niestety także na czytelników, którzy uważają opowiadanie za podrzędny gatunek i jedynie w wyjątkowych przypadkach czytają zbiory opowiadań, a ewentualną łaskę okazują opowiadaniom z czasopism, gatunkowi służącemu do zabijania czasu podczas długiej jazdy pociągiem.

Opowiadanie ma – w przeciwieństwie do powieści – dwie niezaprzeczalne zalety. Można je przeczytać jednym ciągiem, a więc wszystkie ważne szczegóły pozostają w pamięci, są ciągle obecne, jak gdyby były widziane jednym spojrzeniem. Nie jest to wcale nieistotna zaleta, gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że na różnicy perspektyw oparta jest również rozdzielność sztuk (dzieła artystyczno-użytkowe percypowane od razu, jako całość, czyli w przestrzeni, powieści i dzieła muzyczne stopniowo, faza za fazą, czyli w czasie). Zatem opowiadanie jest właśnie ową „sekundą wieczności”, w której przestrzeń stapia się z czasem. Kolejną zaletą opowiadania jest jego zdolność do szybkiego reagowania, błyskawicznego „skraplania rzeczywistości”, bez jakiejkolwiek potrzeby potężnego, laboratoryjnego działania powieści. Ta dwoista natychmiastowość opowiadania – to, że percypujemy je od razu jako całość oraz fakt, że zręcznie reaguje ono na bodźce zewnętrzne – powinno je predestynować do zajmowania w literaturze pozycji uprzywilejowanej. Pozostaje jednak wyłącznie tajną, prominentną kastą, szlachetnym zakonem, który, niemal niewidoczny (jak ci japońscy dżentelmeni z opowiadania Niewidzialni Japończycy Grahama Greena), trzyma się gdzieś na uboczu wielkiego literackiego świata.

Powątpiewam w przyszłość powieści w świecie, w którym Obraz zyskuje coraz większą przewagę nad Słowem, a powieściopisarze stają się scenarzystami filmowymi i telewizyjnymi, opowieści zaś są masowo wyławiane przez sieci wideokultury. Moje wątpliwości nie dotyczą jednak opowiadania, które to wszystko z oczywistą oczywistością przeżyje, na przykład ukryte pod kamuflażem bezwartościowych opowiadań z czasopism albo streszczenia scenariusza filmowego. Przeżyje wszystko dzięki swojej notorycznej skromności (ukryte niby pluskwa pod ramą Obrazu) i na długo pozostanie jedynym ocalałym z „Galaktyki Gutenberga”, ale zarazem kokonem, z którego kiedyś – po długiej i szarej epoce Obrazu – wyleci barwny motyl Słowa.

Albo jeszcze inaczej. Upadek cywilizacji, kultury, naszego świata – wyobraźcie to sobie pod postacią bezludnej wyspy, na której ockniemy się wraz z zaledwie trzema książkami, czy też mówiąc dokładniej: z trzema opowiadaniami – Jarmilką Hrabala, opowiadaniem Kundery Ja, smutny Bóg oraz tekstem Nie jestem pewien Ivana Vyskočila. Nie wątpię, że te trzy opowiadania wystarczyłyby, aby pewnego razu wykluła się z nich nie tylko cała literatura czeska, ale i światowa, włącznie ze wszystkimi napisanymi i nienapisanymi powieściami. I nie tylko literatura, ale i kultura w ogóle. I nie tylko kultura, ale i cywilizacja, cały nasz ludzki świat, który jest – czego w większości sobie nie uświadamiamy – postawiony na dwóch-trzech opowiadaniach, na opowiadaniowym trójnogu stojącym gdzieś pośrodku kosmosu. Oczywiście możemy się różnić, zarówno w doborze tych opowieści, jak i ich liczbie. Sam znam kilka innych kombinacji. Ale to naprawdę nie jest aż tak istotne.

I jeszcze na koniec: dwa lata spędziłem jako działonowy przy baterii przeciwlotniczej w tak zwanych „kwadraciakach” w koszarach w Josefowie. Ani krztyny prywatności, żadnych warunków do czytania powieści. Ale udawało mi się tam przeczytać jakieś opowiadanie. Kiedy ktoś mówi o pobycie w wojsku, nie mam nic do powiedzenia. Z tych dwóch lat nie pamiętam nic innego niż czytanie na raty opowiadań Moravii i Faulknera. Przez te dwa lata przylgnąłem do tych dwóch książek: Opowiadań rzymskich Moravii i Róży dla Emilii Faulknera. Na zawsze. Oraz do gatunku, jakim jest opowiadanie. I przypuszczam, że to wydarzenie mogło także wpłynąć na moje wyznanie opowiadacza.

Czerwiec 1996

(Wydawnictwo Petrov, Brno 2000)

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jiří Kratochvil, Wyznanie opowiadacza, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 250

Powiązane artykuły

22.02.2024

Nowy Napis Co Tydzień #242 / Róża

Stanęła z preclami o siódmej. Brama cmentarza czekała na martwych i żywych. Miodowy blask obejmował obsiadłe przez wrony korony drzew – tylko jesień zsyła takie światło w pogodne i bezwietrzne dni, światło, które już wszystko widziało.

Straganik rozłożyła u wejścia na grobowisko, między kościołem a namiotem kwiaciarni. Żyła z głodu żywych. Około południa kiście precli znikały z koszyka jak fale z brzegu morza. Najłapczywiej jedzą dzieci ze szkolnych wycieczek – wydaje się, że ich usta płoną. Lubiła im się przyglądać. W spokojniejsze godziny obserwowała karawany podobne do czarnych, trawiących zdobycz węży. Tego dnia było ich mniej i poruszały się jakby w wolniejszym tempie, wreszcie po dziesiątej ruch ustał.

Pod kościół podjechała taksówka, wysiadła z niej blada kobieta w dobrze skrojonym płaszczu. Rozejrzała się i pośpiesznym krokiem skierowała do kwietnego namiotu, potem z długą, białą różą wkroczyła do kościoła. Handlarka preclami zdumiała się, że tak szybko stamtąd wyszła – spięty, skłopotany wzrok kobiety pobłądził po płytach chodnikowych, po cmentarnym murze, po gałęziach z niestrząśniętymi liśćmi. Zaczęła kręcić się, stukając czółenkami, w tę i z powrotem niczym zagubiony pies.

– Co kochanieńka? – zawołała do niej handlarka. – Pogrzeb swój zgubiłaś? Kobieta z białą różą zbliżyła się i odezwała: – Nic nie rozumiem. Pogrzeb miał być o jedenastej. Ale tam – wskazała na bryłę kościoła obłóczoną od frontu tym samym światłem co drzewa – grabarz w białych rękawiczkach zabrał mi różę i położył przy otoczonej paroma wieńcami trumnie. Kilkoro obcych zerknęło na mnie obojętnie. Obce było imię i nazwisko wyryte na tabliczce. Należało do kobiety, ja przyszłam pożegnać mężczyznę. Zabrałam różę.

Oj, biedna, pomyślała handlarka, spostrzegłszy, że uszminkowane usta przybyłej drżą. Ze znikniętym pogrzebem ciężko żyć. Dni omroczy, zaburzy sny. – Przyjrzyj się, kochanieńka, karawanom, popytaj – poradziła życzliwie. – Może trafisz na właściwy, może ktoś coś wie.

Z karawanów czyta się jak z książki – po ciągnących się za trumną żałobnikach poznasz: nędzną czy bogatą miał nieboszczyk doczesność. Czaszki biednych osłaniają chusty i wymięte czapki. W ich szykach a to matowieje zakurzony but, a to dynda odrywający się guzik. Chód ich nieco kolebiący, rozkudłany, maszerujący pod rękę z wonią naftaliny, cebuli i smażonego boczku, z bezmowną zgodą na los nakazujący człowiekowi urodzić się, pracować, a na koniec umrzeć. Bo dla nich najważniejsza jest nie śmierć, lecz niewzruszony, odwieczny porządek rzeczy.

Głowy zamożnych zdobią kapelusze, słoneczne plamy wiercą się na czubkach ich wypolerowanych butów, harcują we wrębach złotych zegarków i kolczyków. Płaszcze z wielbłądziej wełny chronią ich zdrowo odżywione ciała i są dobrze skrojone, jak ten – choć skromniejszy – kobiety z różą. A nad wszystkim unosi się jakieś gniewne zasępienie, jakaś niewyartykułowana pretensja, że to, co syte, solidne, wypielęgnowane, stanie się zbyteczne, gdy ciała zamienią się w proch.

Znów podniósł się rwetes, nekropolia ożyła, z autokarów wysypały się grupki wycieczkowiczów i podążały szlakiem zabytkowych grobów-pomników pełnych skamieniałych skrzydeł i bezźrenicznych oczu półnagich aniołów (po co komu wzrok tam, gdzie nie ma już horyzontów?), ubywało precli, miodowe światło, zstępując niżej, rudziało i strzepywało ze strun lepkie włókna babiego lata – a tamta kobieta wciąż błąkała się pośród karawanów.

Jednak o piątej po południu, gdy ponownie zrobiło się pusto i za cmentarnym murem zmarli swoim zwyczajem na wznak układali się do snu, jej już nie było. I zwinęła straganik handlarka, która tej nocy nie mogła zasnąć. Kiedy w swoim mieszkaniu z niskim sufitem na poddaszu starej kamienicy przekręcała się z boku na bok, potrzaskiwało i chrzęściło jej stare, sosnowe łóżko z wysłużonym, powyżłabianym materacem, a z ciemności wypełzał głos: „Przyszłam pożegnać mężczyznę”, i rozbłyskiwało tułające się, wołające o ratunek spojrzenie.

Zjawiła się przed bramą wcześniej niż zwykle, ponaglana niecierpliwym nakazem. Czasem, gdy człowiek po raz pierwszy staje w obliczu wielkiej góry lub na skraju oceanu, coś się w nim nieodwracalnie zmienia i sprzedawczyni precli czuła, że wczorajsze spotkanie z kobietą, która przyniosła komuś białą różę, lecz go nie zastała, należało do takich niezatartych zdarzeń – ale nie wiedziała dlaczego. Z napięciem śledziła ruch karawanów, bo a nuż jeden z nich, o dobę spóźniony, był tym poszukiwanym.

Światło schłodzone zwiastującym zimę arktycznym wiatrem zniebieściało, żywi, idąc do zmarłych, marzli i wypychali policzki preclami. Dokładnie o tej porze co poprzednio z taksówki wysiadła ta kobieta. Przyjrzała się nekrologom przytwierdzonym do fasady kościoła, obwieszczających kolejność żałobnych nabożeństw.

– Znalazłaś go, kochanieńka? – przywitała ją handlarka. Tamta pokręciła głową, postawiła kołnierz płaszcza. – Wie pani, róża zwiędła.

Radosne, splątane wrzaski dzieciarni targały powietrze, na mur sfrunęła wrona i okiem starego wygi rejestrowała, co dzieje się po jego dwóch stronach.

– Posil się, kochanieńka, preclami – zachęciła handlarka. – Pewnieś nic nie jadła.

Jednak tamta nie drgnęła.

– Od rana patrzyłam na karawany. Same kobiety chowali, jeden tylko trafił się mężczyzna – zmieniła temat handlarka. – Ten aktor, co w serialach grał, S-ki. Dużo ludzi szło za nim, eleganckich, w dobrze skrojonych płaszczach. Nie tego szukasz, kochanieńka?

Przez twarz kobiety przemknął skurcz. – Nie tego – odparła. Wyglądała, jakby właśnie się ocknęła. Oto ta niska, pulchna sprzedawczyni z silnymi rumieńcami na krągłych policzkach, otoczona koszami precli, była jedynym świadomym świadkiem jej obecności w miejscu, gdzie zbiega się na postój droga żywych i umarłych. Kimś, kto mógłby o tym zaświadczyć przed ich trybunałem.
– Ten mój… Już raz się z nim nie pożegnałam – rzekła niespodziewanie. – Wyszłam w nocy, kiedy spał. Szukał mnie, a ja uciekałam. Teraz ja go szukam, a ucieka on. Jeśli go nie pożegnam, nie zazna pokoju. Ani ja – dodała cicho i powtórzyła: – Ani ja.

Później w namiocie z kwiatami kupiła białą różę i odprowadzana wzrokiem wrony i handlarki preclami ruszyła w stronę karawanów.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Elżbieta Isakiewicz, Róża, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 242

Powiązane artykuły

22.02.2024

Nowy Napis Co Tydzień #242 / Szczęście

I oto stała na miękkim, rozgrzanym szczycie barchanu w kształcie półksiężyca jak na grzbiecie gigantycznego walenia, który zanurzył głowę w fali z piasku. Wzgórza wydm płynęły złocistym nurtem aż po siniejący we mgle horyzont. Wydawało się, że to bezszumna, pokonana w lokalnej walce sił natury woda odwróciła się do góry dnem i ukazywała je teraz w całej krasie.

Nie do wiary, że jeszcze trzy doby wstecz patrzyła przez balkonowe szyby swego mieszkania na słotny portret środkowoeuropejskiej, bezlistnej już jesieni, w której dojrzewały melancholie, skraplały się gorycze i wzbierały ciche tragedie (te prawdziwe rozgrywają się w milczeniu, krzykliwe, namiętne wyładowują się jak burza), niczym ta, w której brała udział, zamykając za sobą drzwi w nocnej ciszy tak głębokiej, jakby wokół nie było niczego – ani przedmiotów, ani miasta, ani kształtów – poza równym oddechem śpiącego mężczyzny. Opuszczała go na palcach, jedynie z podręcznym bagażem i sercem pośpiesznie tłoczącym krew.

– Ruszamy! – zawołał przez megafon przewodnik z czającą się w nadbrzuszu nadwagą i zrutyniałym spojrzeniem kogoś, kto przywykł nie spodziewać się niczego nadzwyczajnego. – Pora się zbierać, jeśli zamierzamy zdążyć na taniec.

Do tej chwili nie umiałaby sprecyzować, dlaczego spośród wielu możliwości oferowanych przez biuro podróży („Niech pani wyjedzie, niech pani odetchnie innym powietrzem”, zasugerował lekarz), instynktownie wybrała pustynię. Teraz mogłaby tu zostać, na indyjskim pustkowiu Thar, na tym półksiężycu, którego ramiona otwierały się w zgodzie z kierunkiem wiatru tak, że wydmowy korpus doganiał je po czasie, niby roztargniony podróżny odjeżdżający pociąg. Mogłaby wsłuchiwać się w tę nieogarnioną, powleczoną jakimś rozwlekłym, tęsknym żalem dal, gdzie wylegiwała się zasypana pamięć wieków. Mogłaby się w niej rozpierzchnąć.

Przewodnik ponaglał maruderów, w odległości kilkuset metrów powarkiwał już silnik autokaru. Ociągając się, pobrnęła w tamtą stronę – piasek pod stopami stawiał opór, chrzęścił i popiskiwał niczym przydeptywane zwierzątko. Dogoniła parę brytyjskich turystów ubranych w identyczne dresy i T-shirty dla zademonstrowania swej cielesnej i duchowej jedności, owej krótkotrwałej iluzji, która nie trwa dłużej niż wykrzywione karykaturalnie odbicie człowieka w gabinecie luster wesołego miasteczka, lecz póki łudzi, promieniuje energią rozswawolonych feromonów. „Jacy szczęśliwi, prawda?”, uśmiechano się, gdy owi Brytyjczycy pojawiali się w hotelowej jadalni z dłońmi splecionymi w taki sposób, że wyglądały na jedną.

Mijając ich w to pustynne popołudnie, przyśpieszyła kroku, by nie odczytali z jej spojrzenia przepowiedni, że to się skończy, ten spajający żar, że ten nieomal mistyczny płomień spłowieje, a jedność dwóch połówek rozpadnie się na oddzielność dwóch całości, z których wiele (dowodziły tego statystki rozwodów) potoczy się w rozbieżnym kierunku.

*

Ludzie w klimatyzowanym autokarze, oświetleni bijącym od wydm złotym blaskiem, przypominali figury ulepione z wilgotnego piasku, poddane już obłąkańczemu czarowi pustkowi. Podróż w inne miejsce, odrobinę na zachód, zabrała im dwie godziny. Rosło tu więcej roślin, jak okiem sięgnąć roiły się rzeźby z poskręcanych korzeni, karłowatych drzew i krzewów. Niedaleko parkingu rozstawiono biały namiot, w nim bar z napojami, opodal niewielki kwadratowy podest z desek, przy nim naczynie na datki. Wokół ustawiali się już turyści z drinkami. Od widnokręgu przywiewały się zwiastujące noc chłodne pasma, kobiety otulały się pledami, mężczyźni naciągali głębiej czapki z daszkiem, para Brytyjczyków sączyła przez słomkę napój z tej samej szklanki.

Wtedy, nie wiadomo skąd, nadjechała powgniatana tu i ówdzie, zakurzona terenówka. Zwinnie i szybko wymknęła się z niej czarnowłosa dziewczynka w mieniącym się stroju i objęła zgromadzonych obfitym, naiwnym uśmiechem, jaki miewają ludzkie istoty, zanim odkryją oferowaną przez świat kolekcję masek. Po niej wyskoczyli grajkowie w turbanach i płóciennych szatach i, krzyżując nogi, usadowili się wzdłuż górnej linii podestu. Jednak oczy obecnych skupiły się na dziewczynce.

– Nie, to nie dziecko – szepnął ktoś w zdumieniu. Faktycznie, nadzwyczajna szczupłość jej ciała, nadająca wrażenie unoszenia się nad powierzchnią, pomniejszała rozwiniętą już kobiecość ulokowaną w zalotnym spojrzeniu, w zarysie piersi, a nawet we wpiętej we włosy róży o mięsistych, rozchylających się płatkach. I ta dziecięcość, z której płynął ufny uśmiech, w połączeniu z ciałem gotowym do spełnień, naznaczała sakralnym rytem oczekiwanie na pierwszy taneczny ruch, na pierwszy muzyczny takt.

– Prawie nie jada – objaśnił rzeczowym tonem przewodnik, tak jak przekazywał to setkom, może tysiącom turystów przedtem i jak powtórzy to następnym. – Jej właścicielowi zależy, żeby jak najdłużej nie dorosła. Ludzie płacą hojniej za taniec dziecka.

Noc zapadła raptownie – czarna kurtyna, za którą czmychnęło całe pustynne złoto. Można było wątpić, że istniało, lub uwierzyć, że mimo wszystko jest, jak wątpi się albo wierzy w Boga. Gdy lampki okalające namiot i podest wystrzeliły blaskiem, ktoś fotografujący tę scenę ujrzałby podświetloną tratwę dryfującą w kosmicznych ciemnościach. Lecz tu, w zbliżeniu, wybrzmiewa dźwięk pungi, instrumentu przypominającego grzechotkę wiatru (ponieważ na pustkowiach również nazwy instrumentów bywają rzezane w poezji). Dziewczyna zastyga ze wzniesionymi ramionami, ale małe dzwonki wszyte w falbany jej czarno-pomarańczowej sukni niecierpliwie podrygują w świetle i czają się do skoku. Już! Tancerka z energią potrząsa głową, twarz promienieje tym samym otwartym, niewinnym uśmiechem, ręce płynnym, wężowatym ruchem, nie dotykając ciała, szkicują jego gibki kształt z góry na dół, z dołu do góry, biodra i brzuch wibrują w okrężnych obrotach – zdaje się, że to odrębne, rządzone własnymi regułami stworzenia. Instrument wiatru zmawia się z wysokim tembrem fujarki i grzmotliwym uderzeniem bębna – w rozkołysanych kolczykach dziewczyny koncentruje się ich duch. Podest drży, jakby rozgorączkowane podziemia napinały się, usiłując wytrysnąć na powierzchnię, by zobaczyć ten taniec, taniec o nazwie Kalbelia, dumny, odwieczny taniec zaklinaczy węży, wykonywany dla uczczenia każdej szczęśliwej chwili.

Turyści podrygują w rytmie narzuconym przez grajków, ich zachwyt wzmaga się wraz z tempem, w jakim dziewczyna przemierza podest, prężąc się i przekształcając swe ciało w zbiór triumfalnych, wabiących atomów, w żarliwy ruchomy ogień zwycięstwa nad wężowym jadem, w buńczuczną proklamację wolności, a naczynie napełnia się pieniędzmi, które zabierze właściciel tancerki w tym samym czasie, kiedy inni mężczyźni – posiadacze podobnych dziewcząt tańczących w rozsianych wśród pustkowi oazach – z pojemników przy innych podestach też wygarną dolary i euro.

Tak, nie do wiary, że trzy doby wstecz wyglądała przez szyby w bloku śródmiejskiej dzielnicy, za którymi smęciła się europejska jesień, nieświadoma tej złotej pustyni ani jej sekretu: owych wyganianych przez matki z gniazd żeńskich piskląt (bo „za dużo gęb do wyżywienia”), sypiających na piasku pod poszyciem z wygasłych, jarzących się pradawnym światłem gwiazd, i zawłaszczanych przez mężczyzn, którzy zarabiają na ich tańcu.

Jak to jest nigdy nie zaznać dachu nad głową? – chciałaby zapytać dziewczynę-dziecko z różą we włosach, ale czy można zadać to pytanie komuś, kto nie wie, co to dach? Czy ślepy od urodzenia opisze zachód słońca, a głuchy odtworzy Sonatę Księżycową Beethovena? Lekkość ciała i wydobywający się od wewnątrz uśmiech należały do nieznanego, rządzącego się własnymi prawami świata, tak hermetycznego, że wszelkie pytania wysyłane ze środkowoeuropejskiego kręgu rozpryskiwały się w drodze do celu z kruchością mydlanej bańki.

Nie wiedziała, jak długo trwał taniec dziewczyny-dziecka, prawdopodobnie nie wiedział tego nikt z obserwujących, bo czas rozpostarty nad pustynią zawiesił się w czerni nocy i w tym dziwnym, rytmicznym transie – turyści wybudzali się z niego powoli, zrazu sygnalizując to pojedynczymi oklaskami, z każdą chwilą silniejszymi i głośniejszymi, aż po żarliwy aplauz. Ludzie parli do przodu, wyciągali ręce, pragnąc dotknąć a to dłoni, a to ramienia, a to podzwaniającego wciąż stroju tancerki, jakby upewniali się, że to nie zjawa ani wytwór sztucznej inteligencji, tylko istota z najprawdziwszej krwi i wypełnionych szpikiem kości.

Przyglądała się temu nieco z boku, intensywnie, patrzolubnie: kłaniającej się wdzięcznie dziewczynie-dziecku i tłumkowi entuzjastów – uśmiech dziewczyny ich błogosławił. Para obejmujących się Brytyjczyków stała najbliżej podestu, któreś z nich – mówili niemal jednocześnie – odezwało się nagle:

– Jak ci można pomóc, dziewczyno? Potrzeba ci czegoś?

Gwar ucichł. Czekano. I wtedy tancerka niedonośnym, lecz zdecydowanym głosem odrzekła: – Mam wszystko.

W ciepłym oświetleniu jej rysy okrągliły się i miękły, jednak drobna sylwetka wyprostowała się, zhardziała, upodobniona do roślin, które przystosowały się do życia na pustkowiach, w wysokich temperaturach, w braku wilgoci i szalonych wiatrach. Pokryte olejkiem eterycznym ramiona dziewczyny były jak lśniące i twarde liście piaskowych ziół.

– Jestem spokojna i szczęśliwa. – uwierzytelniła to wyznanie swym uśmiechem, tym wyrazem pełni szczęścia.

W ciszy, która zaległa, ktoś zakasłał, ktoś pochylił głowę, w czyjejś podnoszonej do ust szklance brzęknęły kostki lodu. Brytyjczycy, jak na komendę, spojrzeli sobie w oczy.

W chwilę później zza namiotu wyłonił się mężczyzna w kefii, z silnym zarostem widocznym nawet w pomroce, a dziewczyna-dziecko, ujrzawszy go, skłoniła się widzom pożegnalnie i poszła za nim. Wkrótce charkot silnika terenówki podrapał ciemność i niebawem w niej zanikł.

Tej nocy w hotelu nie mogła zasnąć. Jawa zdawała się nieskończona jak kraina barchanowych wzniesień, jak odległość dzieląca ją od środkowoeuropejskiej jesieni. Przewracając się z boku na bok, opłakiwała dwa szczęścia: to brytyjskiej pary, które zdmuchnie czas, i to, którego czas nie pokona: wykute w niewoli szczęście tańczącej dziewczyny.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Elżbieta Isakiewicz, Szczęście, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 242

Powiązane artykuły

21.12.2023

Nowy Napis Co Tydzień #234 / Jeden dzień z życia Marii Duchowej

Dzień wstał nagle. Jak zwykle zaskoczona tym faktem, otwierała oczy powoli i niechętnie. W pokoju rozpanoszony ziąb nawet nie zaparował szyby w oknie, przez które Maria bardziej domyślała się niż widziała przykuse drzewko nad skurczoną z chłodu kałużą. Budzik zaterkotał nieprzyjaźnie i ochryple, po czym zasapany próbował kontynuować przerwaną drzemkę. Maria nie kwapiła się ze wstawaniem. Chciała jeszcze choć przez chwilę poleżeć w swoim rozhuśtanym, żelaznym łóżku. Niech tę zimę za oknem diabli porwą. Naciągnęła wyliniały koc na głowę, zamierzając pójść w ślady budzika, jednak westchnęła ciężko.
Musi gdzieś pójść, przesiedzieć dzień w cieple.

Zwykle wraca do domu późnym popołudniem. Pod wieczór trochę, troszeczkę rozpala w piecu, tak żeby przespać noc, i tyle. Dni tak się ciągną, nie wiadomo co ze sobą zrobić, zwłaszcza zimą. Musi jeszcze kupić coś do jedzenia. Owszem, chodzi do baru na zupy, dostała tam przydział, ale na kolację trzeba przecież coś zjeść, bo bez tego bardzo by osłabła.

Maria, już całkiem obudzona, zasiadła na łóżku. Poczuła ssanie w żołądku, więc odrzuciwszy koc, próbowała wygramolić się z łóżka. Nie było to proste. Najpierw trzeba dobrze uchwycić kule, mocno się o nie oprzeć, potem przerzucić na nie ciężar ciała i dopiero wtedy ciągnąć się do góry z całych sił. To był decydujący moment tej operacji i Maria z natężeniem usiłowała włożyć w to cały wysiłek. Gdyby się udało wstać za pierwszym razem, byłby to dobry początek dnia. Nogi nie zdążyłyby jeszcze zgrabieć z zimna i nie musiałaby ich rozcierać. Do rozcierania musiałaby usiąść, a potem znów męczyć się ze wstawaniem... Uff!Z okna do jej pleców przywarła zimna, lepka smuga.
– Kiedyś cię uszczelnię! – pogroziła oknu, szczękając zębami i starając się maksymalnie szybko podnieść o kulach.
Tak, dziś poszło jej zdecydowanie lepiej niż zwykle. Proszę, wystarczyło się trochę powylegiwać w łóżku i już wstawanie idzie raz, dwa. Szybko narzuciła koc na plecy i mamrocząc coś obraźliwego pod adresem okna i zimy, pokuśtykała do kranu. Ledwo się odkręcał, więc po krótkim zmaganiu z nim Maria zrezygnowała z mycia.

Od góry rozległy się głośne łomoty ­ aż kawałki tynku zaczęły odpadać z podmokłego sufitu.
– Stary Babiuch znów wrócił po pijaku – westchnęła Maria. – Że też takiemu nikt kulasów nie przetrąci.

Popatrzyła z żalem na swoje powykręcane stopy. Pokuśtykała do kuchenki, wodę trzeba zagotować. O, to wymagało niezłej strategii. Jedną kulę trzeba odłożyć na bok, pudełko z zapałkami chwycić tą ręką, na której leży bezwładne ciało wsparte na kuli, drugą zaś ręką trzeba rozpalić zapałkę, jednocześnie odkręcić nią kurek od gazu i szybko podetknąć pod niego płomień, tak by nie poparzyć sobie palców.

Maria umie zrobić to tak, żeby nie stracić przy tym więcej jak dwie zapałki. Dziś dobry dzień, zapaliła od pierwszej. Woda już się grzeje. Teraz trzeba posmarować kromkę. Kupuje krojony, tak jest wygodniej, ale to smarowanie… Tak jak przed chwilą, Maria aż język wysunęła z wysiłku, ale proszę, kromka już omaszczona. Woda zagotowana, za chwilę zje śniadanie. Wciąż nie zmieniając pozycji, wsparta na jednej kuli, z drugą w zasięgu ręki, połyka swój chleb, popijając herbatą z garnuszka. Ten garnuszek z obitym uszkiem to stary przyjaciel, niejedno już przeżył. Maria pilnuje go jak oka w głowie. Ciepły garnuszek mile rozgrzewa zziębnięte palce. Na górze Babiuchowa obrasta w kolejne sińce, lądując to na ścianie, to na komodzie… Nigdy nikomu się nie skarży, udaje, że to przez jej własną nieuwagę ta pokiereszowana twarz. Maria wzdycha ciężko. Trzeba się szybko ubrać, bo zimno. W ciągu dnia nie pali, po co, węgla mało i drogi. A teraz? Za chwilę przecież wyjdzie z domu.

Zimno jest jednak tak przenikliwe, że Maria szczęka zębami, zrzucając z siebie koc, aby się ubrać. Przy pomocy jednej ręki usiłuje wbić się w przyciasny sweterek i przykrótkie spodnie.
– No i po co było je prać? – mruczy ze złością. – Tylko się skurczyły i tyle! A ile mydła na to poszło!

W dodatku co to za pranie w zimnej wodzie, na ubraniu zostały białe smugi niespłukanego mydła, które potem pracowicie wykruszała, i nawet czyściła ścierką, żeby jakoś wyglądało. I ile to schło! Przez te mokre spodnie musiała chodzić w pończochach, kaszlała potem ze dwa tygodnie.

No, ale gotowe. Maria, okręcona wełnianą chustą, jest gotowa do wyjścia. Jeszcze to zamykanie drzwi i można ruszyć przed siebie. Na szczęście mieszka na parterze, więc tylko dwa kroki, a już jest na dworze. Aż skuliła się, taki ostry był ten ziąb. Mglisto i pusto. Chodnik nieposypany piachem, wyślizgany przez dzieci. Stała tak kilka dobrych chwil, zastanawiając się, czy uda jej się pokonać drogę do sklepu. W końcu postanowiła przepychać się bokiem, przy samym murze kamienicy, gdzie było jeszcze trochę kopnego śniegu, który zatrzymywał kule na tyle, aby się można było o nie wesprzeć. Dobrnęła wreszcie do przecznicy. Ulice były wyludnione. Niby dzień wstał, ale wokół było szarawo i gnuśnie. Gdzieniegdzie w oknach paliło się światło, choć to przecież ranek, czasem ktoś przemknął wtulony w podniesiony kołnierz, dwa gawrony siedziały na gałęzi wątłego drzewka. Maria skierowała się do sklepu. Cieszyła się, że nie ma dużo ludzi. Te kolejki są nie do zniesienia. Maria wzdychnęła. Ekspedientki nie zawsze i nie od razu ją obsługiwały. Czasem czekała też kobieta w ciąży czy z dzieckiem w wózku, albo jakiś kombatant.
– Co my tu mamy… – Spojrzenie Marii przeleciało po wędlinach.
Zobaczyła szynkę. Poprosiła o dziesięć dekagramów. Ekspedientka długo przyglądała się jej nieufnie i nieprzyjaźnie. Maria wpadła w popłoch.
– Proszę dziesięć deko – powtórzyła głośno.
Ekspedientka była nadal niezdecydowana, zawołała drugą. Obie zastanawiały się co zrobić, wreszcie przyszła kierowniczka i debata trwała nadal.
– Niechże się panie pospieszą – ktoś się wyraźnie zniecierpliwił i Maria spostrzegła, że za nią ustawiły się już w kolejce dwie osoby, starszy pan w kapeluszu i pani w brązowym berecie.
– Proszę o tę szynkę – zażądała Maria z desperacją w głosie.
– Szybciej, szybciej! – denerwował się pan w kapeluszu.
– Poproszę o szynkę – powtórzyła znów Maria z uporem.
Pan w kapeluszu i pani w berecie wymienili między sobą spojrzenia i zapadła cisza.
– Proszę – bąknęła kierowniczka i odkroiła kilka plasterków. Położyła je na wadze. Maria sięgnęła do torebki i jej oczom ukazał się straszny widok: nie miała portfela! Pewnie zostawiła go w domu… A jeśli nie?
– Przepraszam bardzo – wyjąkała – ale nie mam pieniędzy.
– To czego mi pani głowę zawraca? – warknęła rozwścieczona kierowniczka – I co mam teraz niby z tym zrobić?
– Właśnie – zdenerwowała się ekspedientka, która dotąd stała na boku i nie zabierała głosu. – Przecież się zeschnie i kto potem kupi te ochłapy?
Maria wpadła w panikę.
– Może ktoś z państwa to kupi?
Kierowniczka rzuciła nożem o ladę.
– Co mi tu pani wyprawia? Co to za heca? – zirytowała się.
– Proszę dla mnie zważyć kilo tej szynki – rzucił głośno pan w kapeluszu.
Kierowniczka odeszła na tyły sklepu, ekspedientka zaś przekroiła szynkę na pół i zaczęła ważyć.
– Czy pokroić? – zapytała uprzejmie.
– Nie trzeba. – Pan w kapeluszu płacił.
– Proszę pana ­ spytała Maria nieśmiało – może pan zgodziłby się wziąć jeszcze to odkrojone?
– Proszę zważyć resztę tej szynki – zwrócił się pan do ekspedientki.
Ekspedientka otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, ale po chwili bez słowa zważyła odkrojone plasterki.
– Ile kosztuje? – dopytywał pan w kapeluszu.
– Szybciej, szybciej – denerwowała się pani w berecie.
Maria patrzyła nieruchomo przed siebie.
Pan odbierał właśnie resztę i zapakowaną szynkę.
– To dla pani – wyjaśnił, wręczając jej mniejszą paczuszkę. Po czym zasalutował do kapelusza i oddalił się.
– Ależ… – wyjąkała Maria.
– No, niechże pani już nie tarasuje drogi – prychnęła ekspedientka, zerkając na nią z ukosa.
– Już idę, idę. – Maria wycofała się spłoszona i oszołomiona.

Szła do domu jak na skrzydłach. Nie czuła nawet, że jej kule ślizgają się niebezpiecznie na oblodzonym chodniku. Wciąż nie mogła uwierzyć w to, co się jej przydarzyło. Wreszcie, zmachana, przystanęła. Po cóż idzie do tego zimnego domu? Jeszcze za wcześnie na palenie w piecu. A portfel na pewno leży bezpieczny w komodzie. Maria pójdzie do czytelni. Posiedzi sobie, pogrzeje się, poogląda gazety. Schowała szynkę głęboko do kieszeni, żeby nie wypadła, i zawróciła.

Dzień wstał już na dobre, blade słońce prześwitywało przez zakurzone niebo. Miasteczko trwało ciągle w letargicznym śnie, brudne kamieniczki przycupnęły obok siebie ciasno, jakby chciały się ogrzać wzajemnie, jednak złudne było to ciepło, które wiatr natychmiast rozwiewał. Maria dokuśtykała do czytelni już porządnie zmęczona i zmarznięta. W dodatku była jeszcze zamknięta, więc czekało ją półgodzinne wyczekiwanie w bramie. A niech to! Maria dzisiaj za szybko wyszła ze sklepu, teraz zmarznie tu pod czytelnią na kość. Na szczęście obok jest poczta, wstąpi tam, przeczeka te pół godziny. Poczta nie jest daleko, tylko te oblodzone schodki… Nie, nie da rady sama po nich wejść. Musi poczekać, aż ktoś będzie wchodził. O, podjeżdża jakiś samochód, ktoś wysiada; tak, mężczyzna w kożuchu.
– Mógłby mi pan pomóc? – pyta Maria, wskazując kulą schodki.
Mężczyzna przez chwilę patrzy na nią niepewnie, jednak potem ujmuje ją pod ramiona i prawie wnosi na górę.
– Dziękuję! Dziękuję! – Maria jest uszczęśliwiona.
Teraz do kącika, tak by nie rzucać się w oczy i spokojnie o coś oprzeć. Nie, nie będzie siadać, bo potem kłopot ze wstawaniem. Teraz sobie postoi, za to posiedzi sobie w czytelni. Nie jest tu za ciepło, ale znużenie dosięgło Marię, drzemie na stojąco.
– Czy pani źle się czuje? – ktoś pyta tak głośno, że Maria wzdryga się cała.
– Nie, nie – zaprzecza gwałtownie. – Która godzina?
– Dochodzi jedenasta. – To jakiś młody chłopak.
– Może pomógłby mi pan wyjść? – pyta Maria nieśmiało – Tam są takie oblodzone schodki.
– Czemu nie! – odpowiada chłopak. – Najwyżej zlecimy razem! – Śmieje się głośno.
Kilka osób patrzy na nich ze zdziwieniem. Maria kuśtyka w stronę wyjścia. Chłopak dzielnie sprowadza ją na dół, mimo to pośliznęła się i o mało nie upadła. Złapał ją w ostatniej chwili.
– Ojej, jak pani daje sobie radę? – Był wyraźnie zmartwiony. – Może podprowadzę panią kawałek?
– Bardzo proszę – ucieszyła się. – Tu, do czytelni. To niedaleko.
Przeszli razem raz, dwa. Zupełnie inaczej chodzi się, jak ktoś jest obok. Maria była w siódmym niebie, a do tego szynka w kieszeni! Cóż za wspaniały dzień!

W czytelni usiadła obok pieca. Nóg już nie czuła. Te buty są do niczego, całkiem już zdarte, nie wie, jak wytrzymają do końca zimy. I co dalej? Nie, dziś nie będzie się tym martwić. Dziś jest dobry dzień, dziś będzie się tylko cieszyć.
– Czy pani czegoś potrzebuje? – Podeszła do niej dyżurna czytelni.
– Poproszę jakieś czasopisma. Kolorowe.
Maria po chwili siedzi nad stertą nieaktualnych gazet. Zna je wszystkie, tu rzadko przychodzi coś nowego, zresztą i tak niczego nie czyta. Ostatnio źle widzi. Przydałoby się jechać do okulisty, ale to daleko, w powiatowym, sama nie da rady, zresztą podróż kosztuje, okulary też. Więc po prostu nie czyta i już. Ogląda tylko fotografie. Lubi oglądać. Piękne dziewczęta na okładkach, różne miasta… Maria nigdzie nie wyjeżdżała. Zawsze mieszkała tutaj. Nie wyobrażała sobie nawet, że mogłaby jechać gdzieś. Bo jak. I po co. Potem jeszcze trudniej byłoby jej tu żyć. Ale czasem, jak poogląda takie zdjęcia, to śnią się jej potem morza, pustynie, wielbłądy i skaliste góry. Choć zaczyna tracić oczy. Twarze już słabo rozróżnia, oj, przydałyby się okulary! Maria wzdycha, lecz po chwili dotyka ręką kieszeni, w której panoszy się szynka i uśmiech wraca na jej pomarszczoną twarz. Umie trochę czytać. Matka przed wojną nie dbała o szkołę. Potem wojna i ten straszny wypadek. Zakonnice trochę nauczyły ją czytać, a także szyć, co, o dziwo, przyszło jej łatwo i po wojnie pomogło znaleźć pracę. Całe życie w jednym miasteczku. Poznała tu każdą uliczkę, każdy kamień, ale mimo to ma wrażenie, że ją mało kto tu zna. Czasem tylko ktoś zaglądnie do niej, przeważnie z opieki, wtedy są prawie święta! Raz w miesiącu przychodzi listonosz z rentą. Sąsiedzi mało się nią interesują, sami zagonieni, choć owszem, węgiel do komórki pomogą zanieść. I tak ma dość kłopotu, jak trzeba pełne wiaderko do domu przytargać, nosi wprawdzie po pół, a i to jest za ciężko. Miała kiedyś kaktusa w doniczce, ale usechł tej strasznej zimy, kiedy i ona o mało z zimna nie umarła. Dobrze, że znalazł ją wtedy listonosz, wzięli do szpitala, dali zastrzyki, od razu przyszła do siebie. Najadła się tam za wszystkie czasy. A mówią, że w szpitalu z głodu można umrzeć… No, ale cóż. Wyzdrowiała i musiała wrócić do siebie. Na myśl o jedzeniu poczuła ssanie w żołądku. Chyba już czas na obiad. Która to może być godzina? Sądząc po słońcu, będzie koło południa. To jeszcze za wcześnie. W stołówce zje szybko, przyjdzie do domu i co będzie robić? Trzeba by wcześniej zapalić w piecu i do wieczora pójdzie za dużo węgla, albo będzie zimno. Nie, lepiej jeszcze tu posiedzi, porozmyśla. Dobra praca, takiej bibliotekarki. Nic nie trzeba robić, cieplutko, czysto, i oczu by nie traciła, i na pewno dobrze płatna. Mało kto tu przychodzi poczytać, więc nie nachodziłaby się za dużo. Maria znowu wzdycha, ale przypomina sobie, że obiecała dziś się nie martwić. No więc, o czym w takim razie porozmyśla?

Andrzej, tak, Andrzej, tylko on od lat niezmiennie wypełniał jej pamięć.

Przed wojną mieszkała z matką w skromnym obejściu, na przedmieściach miasteczka, opodal lasu. Żyły biednie, jedynym ich majątkiem była krowa. Kiedy wybuchła wojna, w ich życiu właściwie nic się nie zmieniło, aż do dnia, kiedy w lesie pojawili się partyzanci. Maria miała wtedy czternaście, może piętnaście lat. Matka wciąż się bała o nią, nie pozwoliła oddalać się od domu. Marii udzielał się jej niepokój, choć nie rozumiała, czego właściwie ma się bać. Właśnie wtedy przyszedł do nich po mleko.

Przyniósł taką dużą blaszaną bańkę. Matka początkowo nie chciała dać, gdy dowiedziała się, że to dla tych z lasu. Bała się, że potem znowu przyjdą po coś, a potem kolejny raz, aż w końcu zastrzelą je Niemcy, o których wiedziała, że są w miasteczku, węszą i się mszczą. Poszła jednak w końcu do obory udoić, choć ręce dygotały jej tak, że o mało nie przewróciła bańki. Chłopak był niewiele starszy od Marii. Jasne włosy falowały mu nad czołem, oczy też miał niezwykle jasne. Maria nie mogła oderwać od niego wzroku. On też patrzył na nią przez cały czas, korzystając z tego, że byli sami. Byli dziwnie zmieszani i nic do siebie nie mówili. W końcu Maria zaproponowała, żeby usiadł, a wreszcie spytała, jak mu na imię.
– Andrzej – odpowiedział i zaczerwienił się jak sztubak przyłapany na kłamstwie.

Nawet pomyślała, że to pewnie nieprawdziwe imię, tylko takie na użytek partyzantów. Chciała zakrzątnąć się, poczęstować czymś, tymczasem siedziała jak przykuta do stołka i ogarniał ją coraz większy żal, że oto ten jasnooki chłopak za chwilę stąd wyjdzie i nie wiadomo, czy go jeszcze kiedykolwiek zobaczy. Przeczuwała, że nie jest stąd, był jakiś inny, obcy, delikatniejszy niż miejscowi. Zawędrowali tu pewnie lasami, kto wie na jak długo i gdzie jeszcze powędrują, by nie wrócić. Siedzieli tak, milcząc, zadławieni ciszą, przestraszeni dziwną bliskością, która im obojgu ciążyła, zbyt silna i nagła.
– A tobie jak na imię? – zapytał cicho.
– Maria – wykrztusiła i poczuła, że pragnie przytulić się do niego, więc odwróciła twarz szybko, aby nie dostrzegł tego w jej oczach, i spłoszona drgnęła tylko, widząc, że wciąż się jej przygląda.

Patrzył na nią i uśmiechał się jakby z żalem, może i jemu zaciążyła myśl, że za chwilę wstanie, aby odejść stąd na zawsze. Kiedy weszła matka, zerwali się na równe nogi jak przyłapani na gorącym uczynku, ale ona niczego nie zauważyła. Prawie rzuciła mu tę bańkę z mlekiem i prędko wypchnęła za drzwi. Szedł sprężyście, przy furtce odwrócił się. Maria stała w drzwiach, lekko skinęła mu ręką. Właśnie w tym momencie zza płotu wyszedł Niemiec. Z karabinem maszynowym. To, co się stało potem, trwało jedną sekundę. Tylko jedną sekundę, ale powraca do niej do dziś, jak bumerang, jak kadry filmu z zwolnionym tempie, raz po raz, wciąż to samo. Głośne: „Halt!”, jej krzyk i bieg do Niemca, aby ściągnąć na siebie jego uwagę, błyskawiczna reakcja Andrzeja i Niemca jednocześnie, Andrzej rzuca w jego stronę granat, Niemiec puszcza serię z automatu.

Jedna sekunda. Wszystko to w jednej sekundzie. Dalej już była tylko ciemność.
Kiedy otworzyła oczy, było południe.

Słońce stało wysoko. Lipcowy skwar dusił w płucach, upał był nie do wytrzymania. Tępy ból ogłuszał. Chciała krzyczeć, lecz głos uwięźnięty w gardle przypominał tylko ostry charkot. Odwróciła głowę. Naprzeciw furtki leżał Andrzej, przecięty serią z automatu. Z bańki wyciekło mleko, a zmieszane z jego krwią objęło go różową aureolą. Nie żył. Zapatrzony w błękit nad sobą, leżał milczący i cichy. Znów chciała krzyczeć. Jej chrapliwe stęknięcie ocuciło Niemca. Leżał tuż obok niej, prawie stykali się głowami. Granat Andrzeja wyrwał mu trzewia na wierzch, jej poranił nogi. Żył. Przyglądała mu się tępo. Z nienawiścią. Zabił jej Andrzeja… Był to młody chłopak, także jasnowłosy. Kosmyki włosów zlepione potem przywarły mu do czoła, odrzucona czapka leżała daleko. Zajęczał cicho, otwierając oczy, i Maria dostrzegła, że były tak samo niebieskie jak oczy Andrzeja. Gdyby nie mundur, pomyślałaby, że to bracia. Znów zajęczał, prosił o coś. „Pewnie chce pić” – pomyślała, ona też oddałaby wszystko za kroplę wody. Ból wytrzymywała z trudem, zagryzała wargi i poczuła, jak ogarnia ją rozpacz. „Andrzej! Andrzej!” – wszystko płakało w niej w środku.

„Mamo! Gdzie jesteś?” – pomyślała z przerażeniem. Matka powinna przecież podejść i odwieźć Marię do lekarza, czemu więc nie nadchodzi, na miłość boską?

Niemiec przechylił głowę i spojrzał na nią. W jego oczach zamigotał strach, i chwilę później zgasł. Znów zajęczał. Jego brzuch był jedną, wielką raną. Bardzo mocno krwawił, dziwne, że żył do tej pory. Z oka wyciekła mu mała kropla, ciekła wolno ku skroni, wreszcie kapnęła na wyschniętą od upału ziemię. Musiał bardzo cierpieć. Miał twarz skrzywdzonego dziecka, palce szarpały piach. Maria z trudem podniosła rękę, chcąc odsunąć jego twarz od siebie. Dotknęła jego czoła. Drgnął, próbując bezskutecznie cofnąć głowę. Maria znów popatrzyła na twarz Andrzeja. Białą, zroszoną potem, miała wrażenie, że to jego twarz czuje pod swoimi palcami. Pogłaskała ją… Niemiec jęczał cicho, wstrząsany konwulsyjnymi drgawkami. Słyszała szum drzew, z daleka dobiegał mocny zapach dojrzałego zboża, na gładkim niebie od śpiewu zanosiły się skowronki. Gładziła twarz Niemca, ale to Andrzej pod jej palcami uśmiechał się. Miała wrażenie, że zaplątała się w jakiś dziwny sen, z którego nie potrafiła się wybudzić.

Wtedy coś zmąciło ciszę. To były pośpieszne kroki od strony lasu. Mnóstwo kroków. Maria spojrzała, biegli ku nim chłopcy. „To pewnie ci od Andrzeja” – pomyślała. Już dobiegli, jeden szarpał go, odrzuciwszy broń.
– Nie żyje – stwierdził z żalem.
– Zostawiamy – zakomenderował jeden z nich, pewnie dowódca. – A dziewczyna to chyba ta od mleka, zabieramy ją. Niemca załatw – zdecydował szybko.
– Nie! – krzyknęła Maria, zasłaniając ręką słońce. – Nie!
– Nie ciebie, dziewczyno – uspokoił ją dowódca i dał znak do strzału.
– Nie! – krzyknęła znów Maria ze szlochem, ale już seria z automatu dobiła rannego.
– Nie, nie! ­ krztusiła się cały czas, rzucając się jak w gorączce.
– Chora – domyślił się dowódca. – Trzeba do szpitala, zorganizujcie jakiś transport!
Po wyjściu ze szpitala znalazła się u zakonnic. Władzy w nogach nie odzyskała zupełnie, ale siostry opiekowały się nią troskliwie, uczyły ją czytać, a także szyć. Nigdy więcej nie spotkała matki. Może gdzieś uciekła ze strachu przed Niemcami, myśląc, że córka nie żyje, a może zginęła, bo podobno potem przyszli też tam.

Niemcy jak znaleźli trupa, to podpalili dom i obejście, może nawet i matka tam została, w tych płomieniach. Maria nigdy nie dowiedziała się prawdy. Zamieszkała potem w miasteczku i tu mieszka do dziś. Szukała rodzicielki wszędzie, przez PCK i przez ten cały „Półksiężyc”, pisała i do telewizji, na nic. Jak kamień w wodę. Patrzyła z żalem, jak po latach odnajdują się pogubione rodziny. Ona nie miała nawet grobu matki, który mogłaby odwiedzać. Niczego, co by pozwalało jej żyć. Nigdy nie zgubiła z serca rozpaczy za Andrzejem i nigdy nie zapomniała twarzy młodego Niemca. Przeżyła swoje życie, modląc się, pracując ciężko, usiłując być pokorną. I nie pragnąc niczego. Bez buntu. Czasem tylko odczuwa ten sam tępy ból i ręką ociera skroń, po której tamta łza wciąż się toczy i toczy, starym, już wytartym szlakiem, znowu i znowu, nie dając zapomnieć o sobie ani na chwilę, nie wiedząc, dokąd się tak toczy i po co, i chyba będzie się tak toczyć do skończenia świata, aż ktoś wreszcie nada jej jakiś sens i znaczenie. Przez te wszystkie lata miała tylko to: swoje wspomnienie. Tęsknotę za miłością, którą straciła, zanim zdążyła zorientować się, że jest zakochana. Pielęgnując w sobie rysy Andrzeja, sprawiła, że w końcu stał się jej najbliższy na świecie. Inaczej chyba nie dałaby sobie rady ze swoją samotnością.
– Czy pani śpi?
Drgnęła. Obok niej młoda bibliotekarka przyglądała się jej z niepokojem.
– Nie, nie – zawstydziła się.
Dziewczyna beznamiętnie wróciła do swojego biurka.

„Tak, tak” – pomyślała Maria. – „Na mnie czas.” Już sobie powspominała. Od tamtego wydarzenia nie było dnia, żeby nie powracała myślą do tego, co się wtedy stało. Dzień za dniem, przez lata całe, jak modlitwa dopadało ją to wspomnienie. Na spacerze, w czytelni lub po prostu we śnie. Najczęściej przywoływała je sama. To był jej stały rytuał, z pietyzmem odprawiana, najświętsza dla niej ceremonia, cel, któremu poświęciła życie. Przechować ich obu w swojej pamięci. Żeby nigdy nie zostali zapomniani. Wierzyła, że nie znikną wraz z nią, ich cienie połączą się kiedyś w jedno wspólne, niekończące się istnienie.
Spojrzała na dziewczynę. Miała coś dziwnego w twarzy, co Marię zastanowiło. Była jakaś inna niż zwykle. Niespokojna. Zagryzała wargi, cała rozedrgana. „Ile ta mała może mieć lat?” – pomyślała Maria. – „Dziewiętnaście? Najwyżej”.
Westchnęła. Już nie pamięta, kiedy sama miała tyle lat… Jak ten czas zleciał.

Wygramoliła się ze swojego miejsca przy piecu i ruszyła w stronę wyjścia. Dziewczyna długo odprowadzała ją spojrzeniem. Znała tę kulawą staruszkę, od dawna tu przychodzi, siada zawsze przy piecu i udaje, że czyta gazety. Patrzyła przez okno, jak Maria wolno kuśtyka po lodzie. Było już późno, Marii spieszyło się do stołówki, lecz kule ślizgały się po zamrożonym chodniku, tak że w końcu zaczęła się denerwować, czy zdąży na obiad. Rozgrzana od pieca, teraz odczuwała dotkliwy chłód. „Zupa mnie rozgrzeje” – pocieszała się. No, wreszcie ta stołówka, zupełnie już pusta. Dzisiaj Maria zagapiła się nieco i teraz może dla niej nie wystarczy? Ale nie, otrzymała swoją porcję i jeszcze drugą, bo to już koniec wydawania, a trochę zupy zostało. Maria zjadła prędko pierwszą, bo głodna była bardzo, ale drugą jadła powoli, czując jak gęsty, gorący ciężar wypełnia jej żołądek i rozgrzewa. Znalazła nawet jakieś kawałki mięsa i żuła je teraz resztkami zepsutych zębów, choć mięso nie było twarde i łatwo dawało się przełknąć. Z lubością odsunęła od siebie pusty talerz. Jeszcze z koszyka wzięła dwie porcje chleba, starannie zapakowała w serwetki i włożyła do kieszeni. Chleb zostanie na kolację i jeszcze na śniadanie wystarczy, a gdy obłoży chleb plastrami szynki, to będzie prawdziwa uczta! Maria wpadła w doskonały humor.

Wykuśtykała ze stołówki i ruszyła w stronę błoń. To jej spacer. Niedługo się ściemni i wtedy trzeba będzie już być w domu. Teraz jednak pójdzie nad staw, do łabędzi. Pewnie już czekają głodne na kawałek chleba, który im codziennie przynosi.

Dziś w parku pusto. Żywego ducha w taki ziąb nie uświadczysz. Maria pokruszyła kromkę zgrabiałymi palcami i rzuciła ptakom. Podpłynęły majestatycznie. Zawsze zdumiewało ją ich dostojeństwo i gracja. Zapatrzyła się na nie z zachwytem. Bielały na tle czerwonego od zachodzącego słońca nieba. Ciężkie chmury pąsowiały, tworząc nad horyzontem, poprzecinanym koronką czarnych drzew, ognistą smugę. Wydawało się, że z krateru nieba wylewa się na ziemię płynna, rozpalona lawa, zatapiając w sobie wszystko, co napotkała po drodze. Nawet wiatr ustał i trwał w niemym zachwycie. Rzadkie płatki śniegu skrzyły się milionem iskier. Jakby świat cały zmienił się nagle w wielki świąteczny fajerwerk.
Było przenikliwie cicho. Ptaki i niebo tworzyły niewiarygodną w swojej doskonałości kompozycję. Maria zawsze żałowała, że nie nauczyła się malować. Nawet nie próbowała. Ach, gdyby tak mogła oddać urodę tego, co teraz widzi…
Sięgnąć ręką płótna, które pod jej dotknięciem, jak za sprawą zaklęcia, stawałoby się jej posłuszne i uległe. Zawierzyć pędzlu i rozkoszy farb na palecie. Wyszukiwać wciąż nowe tonacje. Niepowtarzalne. Istniejące tylko gdzieś na dnie jej duszy. Jakby wyciągała je na wierzch z dna tego stawu… Spomiędzy delikatnych ruchów tych niebiańskich ptaków…
Nagle usłyszała szloch.
Wyrwana z zamyślenia rozejrzała się z roztargnieniem, potem z niepokojem. Nie wiedząc, skąd pochodzi i co oznacza ten płacz. Z całą pewnością nie był to płacz dziecka. Ruszyła wolno i niepewnie w stronę zagajnika. Była zupełnie sama i bała się. A nuż to pułapka? No i zaraz zacznie się robić ciemno…
Na ławce siedziała skulona w pałąk młoda dziewczyna. Płakała żałośnie. Maria przystanęła przed nią.
­ Hej, ty! A co cię tak naszło? – spytała łagodnie.
Dziewczyna umilkła i podniosła na nią zalękniony wzrok. Maria poznała ją natychmiast. To była ta młoda bibliotekarka. Patrzyła teraz na Marię opuchniętymi od łez oczami i milczała. Tylko szloch wciąż szarpał jeszcze jej szczupłymi ramionami.

Maria po raz pierwszy widziała ją z tak bliska. Dopiero teraz mogła przyjrzeć się jej uważnie. Miała takie jasne, niebieskie oczy… Maria wzdrygnęła się. Jakieś niejasne uczucie targnęło nią silnie. „Do kogo ona jest podobna?” – myślała intensywnie, ale nikt nie przychodził jej na myśl.
Dziewczyna wciąż milczała.
– No, co jest z tobą? – zaniepokoiła się Maria nie na żarty.
Tamta milczała z uporem. Patrzyła teraz gdzieś w dal. Jakby w bok, może na łabędzie, ale wzrok miała nieruchomy i szklany. Z całą pewnością nie widziała niczego oprócz pustki, którą miała w sobie. Robiło się coraz ciemniej i zimniej. Maria zaczęła dygotać. Jeszcze trochę i się zaziębi… ale tej małej nie można przecież tak tu zostawić.
– Możesz odprowadzić mnie do domu? – zaproponowała Maria, bo nic innego nie przyszło jej do głowy. Może uda się z nią pogadać, w cieple.

Dziewczyna przez chwilę jakby zastanawiała się, na jej twarzy walczyły ze sobą wahanie i udręka. Potem jednak wstała i podała Marii ramię. Szły teraz wolno, obok siebie, bez słowa. Starając się utrzymać jednakowy rytm kroków i równowagę. Bardzo powoli dotarły wreszcie pod dom Marii. Było już zupełnie ciemno i Maria bez jej pomocy ani chybi nie dostałaby się do mieszkania po oblodzonych schodach.
– Dziękuję – powiedziała, podając dziewczynie klucz.
Dziewczyna otworzyła drzwi i pomogła Marii wejść do środka. Zapaliła światło i rozejrzała się po zapuszczonym wnętrzu. Nie było tu przytulnie.
Wstrząsnęła ramionami jak w obronnym geście i wyraźnie zamierzała już wyjść, a raczej uciec.
– Napijesz się herbaty? – zapytała szybko Maria, chcąc zachęcić ją do zostania. Teraz, w świetle lampy, widać było, że dziewczyna wygląda źle. Miała bladą twarz i gorączkowe wypieki na policzkach.
Maria usiłowała nastawić czajnik na wrzątek. Dziewczyna po chwili wyręczyła ją. Już się chyba trochę uspokoiła. Obecność Marii najwyraźniej dobrze na nią podziałała, już nie spieszyła się do wyjścia. Czajnik zagwizdał i po chwili obie piły herbatę, przyglądając się sobie w milczeniu.
– Uciekłaś z domu, czy jak? – zaczęła Maria, chcąc jakoś zagaić rozmowę.
Mała spuściła głowę. Była drobna i szczupła. Miała trzęsące się ręce, zachowywała się nerwowo. Przez cały czas zagryzała wargi, jakby się czegoś bała. Potem zaprzeczyła.
Maria zastanawiała się przez chwilę.
– Możesz zostać u mnie, jeżeli chcesz – powiedziała wolno – i jak długo zechcesz – dodała, niespodziewanie dla siebie samej.
Tamtej drgnęły wargi i ręce tak mocno, że o mało nie rozlała herbaty.
– Nie, nie. Pani mnie nie zna – wyjąkała speszona.
– Jak to? Znam cię. Pracujesz w bibliotece. Spotykamy się codziennie. Od dawna – uśmiechnęła się Maria.
I dopiero teraz uświadomiła sobie z lękiem, czyj obraz wywołała w niej twarz dziewczyny. Przypominała… Andrzeja… Gdyby nie ten zbyt kanciasty zarys podbródka, można by ją wziąć za jego córkę… Maria jak zahipnotyzowana wpatrywała się w tak dobrze sobie znane oczy. Jej wyimaginowany związek z Andrzejem niespodziewanie urealnił się. Ucieleśnił w postaci tej dziewczyny, która siedziała tu teraz przed nią. Czy to przypadek? A może znak? Od kogo? Dlaczego? Maria zastanawiała się gorączkowo. Bliskość w stosunku do Andrzeja, którą wytworzyła przez te lata w sobie, owocowała teraz niespodziewaną bliskością do dziewczyny, tak podobnej do niego. Jakby powrócił do niej w innej postaci, aby już więcej Maria nie była sama… Poczuła, jak coś dławi ją w gardle… Wzruszenie? Radość? Zdumienie…?

Dziewczyna odłożyła kubek i chwyciła dłoń Marii.
– Dziękuję. Tylko na trochę. Ja tu posprzątam. I w ogóle…
Miętosiła dłoń Marii jak w gorączce.
– Ktoś cię wyrzucił? – spytała znów Maria. Po chwili dodała uspokajająco: – Nie martw się. Mam rentę. Damy sobie radę.
Dziewczyna popatrzyła na nią szeroko otwartymi oczami, z których spływała powoli mała łza, żłobiąc w bruździe przy nosie lśniącą strugę. Maria drgnęła. Tę łzę też pamiętała.

„Wszyscy płaczą tak samo” – pomyślała. – „Ofiary i wrogowie. Wciąż te same łzy. Ten sam deszcz. Wszystko od wieków toczy się utartą koleją”.
– Nie trzeba – dziewczyna, widząc jej wzrok, zaprzeczyła żywo. – Przecież pracuję.
Patrzyły na siebie przez chwilę w milczeniu.
– Dlaczego pani to robi? – wykrztusiła dziewczyna wreszcie.
Maria przez chwilę zwlekała z odpowiedzią, jakby się wahała albo zastanawiała.
– Mieszkam sama – wyjaśniła wreszcie. – Nie mam nikogo. Choć przez trochę możesz być moją córką…
Tamta rozpłakała się wniebogłosy. Maria speszyła się. Dziewczyna zerwała się na równe nogi.
– Pani nic o mnie nie wie! A może jestem psychiczna? Narkomanka albo złodziejka? Pani się nie boi? Że ją zabiję?
– A jesteś? – spytała Maria trzeźwo.
– Nie – zaprzeczyła dziewczyna słabo. Znów usiadła i ukryła twarz w dłoniach.
– Więc co? Co ci łazi po głowie? Coś taka zestrachana? – spytała Maria łagodnie, ale nie doczekała się odpowiedzi. – Nie gadaj, skoro nie chcesz – przystała wreszcie na jej milczenie.
– Bo… – wybąkała wreszcie dziewczyna – jestem w ciąży.
Maria zastanawiała się przez chwilę, tamta przyglądała się jej w napięciu.
– Znaczy, będę babcią – podsumowała wreszcie Maria i uśmiechnęła się.
Dziewczyna siedziała nieruchomo jak skamieniała.
– Pani się zgadza? – nie uwierzyła od razu.

– A czemu nie? To raczej dla ciebie kłopot. Dzieciak i kaleka naraz…
– Nie, nie – dziewczyna potrząsnęła głową – Żaden kłopot. Zresztą… nie na długo. Tylko zanim się jakoś nie urządzę.
– A matka? Ojciec? Gdzie są? – Maria wreszcie odważyła się zapytać.
– Jestem… z Domu Dziecka – wybełkotała mała ze wstydem i strachem. – Nie mam nikogo…
– A ja? – podpowiedziała jej Maria. – Będziemy teraz we dwie. A potem we trzy. Jakoś to będzie.
Mała potrząsnęła głową z niedowierzaniem.
– Jak będę miała dość, to ci powiem – pocieszyła ją Maria.
Popatrzyły na siebie, jakby zobaczyły się po raz pierwszy w życiu.
„Życie jest dziwne” – pomyślała Maria. Nie czuła lęku. Raczej ekscytację, jakby czekała ją niezwykła przygoda z tajemniczym zakończeniem.
– Zimno tu – stwierdziła wreszcie.
– Napalę – zaofiarowała się mała.
Zakrzątnęła się zręcznie. Wkrótce ziąb w pokoju zelżał.
– Pójdę… po moje rzeczy – zdecydowała niepewnie – Jeżeli pani się nie rozmyśliła…
– Ależ nie – potwierdziła Maria spokojnie.
Oczy dziewczyny zajaśniały ufnością.
– Wrócę… jutro rano. Kupię pościel i koce.
– Jak cię właściwie wołają? – spytała jeszcze Maria.
– Franka – speszyła się mała. Po chwili już jej nie było.

Maria opatulona kocem włączyła telewizor. Kiedyś ci z pierwszego piętra, z naprzeciwka, rodzina Babiuchów, kupili sobie nowy, kolorowy, a ten czarno-biały jej podarowali, bo szkoda go było na śmietnik, był jeszcze zupełnie na chodzie. I tak od niedawna Maria ma zajęte wieczory, szkoda tylko, że oczy takie słabe i musi siedzieć blisko ekranu. Oj, przydałyby się okulary… Na górze Babiuch migdali się z żoną, słychać jego ochrypłe gulgoty i jej zadowolone popiskiwania. Maria zdrzemnęła się przed telewizorem. Tymczasem ściemniło się zupełnie i zasnęłaby na dobre, gdyby nie głośne ujadanie w korytarzu. „To piesek tych z góry” – ocknęła się na wpół przytomna. – „A któraż to godzina? Czas na kolację!” – ucieszyła się. Dwie kromki z szynką wyglądały zachwycająco. Maria delektowała się długo smakiem, wkładając do ust po małym kawałeczku. Potem przypomniała sobie o portfelu. No tak, z tego wszystkiego zapomniała sprawdzić. Wsadziła rękę do komody, leżał w szufladzie, na zwykłym miejscu. Maria odetchnęła z ulgą. Jutro czeka ją niezwykły dzień. Od jutra nie będzie sama. A jak to będzie? Któż to wie. Nie warto się na zapas przejmować. I tak będzie, co ma być. Jeszcze dziś rano nie przypuszczała przecież, że w jej życiu może nastąpić jakaś odmiana. I co? Proszę. Babcia. Wnuczka. To nie żarty! Film oglądała znużona i senna. Już prawie nie wiedziała, jak się zakończył, taka była zmęczona. Mrucząc coś pod nosem, Maria wgramoliła się do łóżka. O, jak przytulne było ono dzisiaj, nawet koc otulał ją dziwnie ciepło i miękko. Maria zasypiała. Piec dogasał zwolna, noc ciemniała. Mróz powoli tężał na oknie, lecz już tego nie czuła.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Elżbieta Wojnarowska, Jeden dzień z życia Marii Duchowej, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 234

Powiązane artykuły

21.12.2023

Nowy Napis Co Tydzień #234 / Spadek

„Na końcu światła jest tunel”

Andrzej Sosnowski

1. 

Dzwonek do drzwi obudził Aleksa wcześnie. Kiedy otworzył oczy, na dworze było jeszcze ciemno. Podreptał do drzwi i otworzył. Na wycieraczce leżała urzędowa koperta z nadrukiem Kancelarii Notarialnej „Hamulaim i Syn”. List wzywał Aleksa do niezwłocznego stawiennictwa w mieście, o którym wprawdzie słyszał, ale nie miał o nim pojęcia większego ponad to, że istnieje i że leży niezmiernie daleko od jego miejsca zamieszkania. Miał wziąć udział w otwarciu testamentu kogoś, kto nazywał się Rozalia Dziewicz, i – jak utrzymywał notariusz w swym piśmie – był ciotką Aleksa. Termin otwarcia testamentu przypadał za dwa dni. 

Aleks zrobił sobie herbatę i usiadł przy stole, rozkładając przed sobą dziwne wezwanie. Napisane było chyba na starej maszynie, bo czcionka obfitowała w zgrubienia i zawijasy charakterystyczne dla niedzisiejszych urządzeń. Papier był pożółkły, jakby wydobyto go z jakiejś od lat nieużywanej szuflady. Pismo nosiło jednak bieżącą datę i wszelkie znamiona autentyczności wraz z okrągłą pieczęcią kancelarii „Hamulaim i Syn”. Aleks przez chwilę pomyślał, że słowo „Hamulaim” przypomina mu czytaną albo też zasłyszaną dawno temu opowieść, ale nie mógł przypomnieć sobie nic więcej. Przypomniał sobie za to sen, który miał kilka dni temu: wysiada z autobusu na jakiejś peryferyjnej ulicy miasta, obok rozciąga się rozległy teren koszar czy cmentarza otoczony murem z czerwonej cegły. Ulica jest bardzo słabo oświetlona, ale tam, dokąd udaje się Aleks, światła nie ma już wcale, w pewnym momencie słabo oświetlony trakt gubi się w zupełnej ciemności. Aleks ma niejasne przeczucie, że w tej ciemności czeka go coś niedobrego, jednak idzie w tym kierunku, ponieważ ma coś bardzo ważnego do załatwienia. Sen urwał się właśnie w momencie, w którym Aleks zdał sobie sprawę, że nic nie odwlecze stawienia się tam, dokąd miał się udać, że jest to sprawa z gatunku tych, które nawet zlekceważone w pierwszym odruchu, po jakimś czasie wracają zogromniałe, wręcz spotworniałe i jeszcze bardziej niecierpiące zwłoki. 

Nieraz już miewał podobnego rodzaju przeczucia, co nazywał „czarnym kotem przebiegającym przez myśli”, nigdy jednak przeczucie i jego spełnienie nie zazębiły się w tym stopniu, co teraz. 

Ale skąd ciotka i ten spadek? Aleks próbował odtworzyć w pamięci swoje drzewo genealogiczne, ale nie dostrzegał gałęzi, gałązki choćby, która mogłaby stanowić jakąś wskazówkę. Nigdy nie był w mieście wymienionym w zawiadomieniu, nie znał też nikogo związanego z tym miastem. Nie mógł wszak wykluczyć, że jego genealogia zawiera wątki, o których nie wie bądź o których najzwyczajniej zapomniał w bezliku codziennych zajęć, jakie niosło życie. Równie jednak możliwe było to, że zaszła urzędowa pomyłka, że Aleks został zawiadomiony o czymś, co wcale nie dotyczy jego osoby, a kogoś, kto może nosi podobnie brzmiące nazwisko albo posiada podobny adres zamieszkania. Zawiadomienie nie zawierało żadnych dodatkowych informacji oprócz adresu, pod którym kazano Aleksowi się stawić, dlatego zadzwonił do informacji telefonicznej, prosząc o numer kancelarii „Hamulaim i Syn” w mieście X. Trwało dość długo, zanim telefonistka znalazła numer, ale kiedy go wykręcił, nikt po drugiej stronie nie podniósł słuchawki. Sytuacja powtórzyła się za kwadrans, za godzinę i po południu, kiedy Aleks postanowił zadzwonić po raz ostatni tego dnia. Nazajutrz planował spróbować jeszcze raz, a w przypadku, gdyby połączenie znowu się nie powiodło – rozpocząć przygotowania do podróży. 

Noc była niespokojna. Aleks położył się dość wcześnie, aby być wypoczętym przed – jak się spodziewał – długim dniem załatwiania formalności. Jednak przez kilka godzin tylko przewracał się z boku na bok, patrzył w okno, za którym ostrym światłem jaśniała uliczna latarnia, albo na ścianę, na której kładło się światło przekształcone przez firanki i nieszczelne żaluzje w fantazyjne wzory, przysłowiowe malarstwo obłąkanego. Zazwyczaj Aleks denerwował się przed podróżą, ale tym razem jego niepokój był większy niż zwykle. Próbował się pocieszać, że rano wszystko okaże się pomyłką i nie będzie musiał opuszczać swego miasta, pokoju z kuchnią, a także biurka w pokoju nauczycielskim, które dzielił z dość gburowatą, ale uczciwą dziewczyną o imieniu Kattia, nauczycielką chemii. Ale w rzeczywistości nie wierzył w takie pozytywne rozwiązanie, podróż do X stawała się w jego udręczonej głowie coraz bardziej realna, obfita w wiele technicznych szczegółów: widok samego siebie w wychłodzonych dworcowych poczekalniach wzbudzał w nim wielki lęk, wychłodzone dworcowe poczekalnie to było coś, czego nienawidził najbardziej, wydawało mu się, że nie ma nic okropniejszego od czekania w wychłodzonej dworcowej poczekalni, w otoczeniu innych czekających, śpiących bezdomnych, przechadzających się leniwie policjantów i śpieszących we wszystkie strony podróżnych. Z tym okropieństwem mogła się równać jedynie podróż w dusznym przedziale, w którym nie ma gdzie schować się przed spojrzeniami. Nie musiał pakować walizki, żeby to wszystko przeżyć – zapewniała mu to jego wyobraźnia, wyćwiczona w tworzeniu dręczących obrazów, od których nie mógł się uwolnić. 

Następnego ranka Aleks obudził się z bólem brzucha. Zaczęło się – pomyślał, zły na przypadłość jaka dręczyła go zawsze, kiedy musiał zmierzyć się z jakimiś naprawdę ważnymi, albo ważnymi tylko w jego mniemaniu, sprawami. Rozwolnienie było niejako fizjologicznym symbolem tego, co działo się w jego głowie. A tam trwała istna gonitwa, przepychanka, awantura myśli, przeczuć i obaw. Modlił się w duchu, aby cały ten incydent notarialny zakończył się w sposób bezbolesny dla niego, w sposób, który pozwoli pozostać mu w domowo-zawodowych pieleszach, znanych mu od podszewki i napawających go poczuciem nudy, ale również – bezpieczeństwa. 

Kiedy ponownie wykręcił numer kancelarii „Hamulaim i Syn”, usłyszał chrobot podnoszonej słuchawki i skrzeczący głos jakiejś starowinki: 

– Słucham?

– Czy to kancelaria notarialna „Hamulaim i Syn”? – zapytał.

– Czego? 

– „Hamulaim i Syn”! Kancelaria! Dobrze się dodzwoniłem? 

– Jest syn! – powiedziała babcia i Aleks usłyszał jej wołanie gdzieś w nieznaną mu przestrzeń: – Karolek! Telefon!

Po dłuższej chwili Aleks usłyszał krótkie warknięcie:

– Tak!

– Czy ja się dodzwoniłem do kancelarii „Hamulaim i Syn”?

– Jakiej kancelarii?

– „Hamulaim i Syn”.

– To słyszałem, ale jakiej kancelarii?

– No… notarialnej. 

– A, tej. Jutro pan zadzwoni.

– Ale ja chciałbym jeszcze dzisiaj porozmawiać… Mam wezwanie na jutro. 

– Dzisiaj nie ma nikogo.

– A ma pan jakiś telefon do pana notariusza? Jakąś komórkę?

– Nie. To pan dzwoni jutro.

– Ale ja muszę wiedzieć dzisiaj, czy to przypadkiem nie pomyłka. Nie chciałbym niepotrzebnie przyjeżdżać.

– Dostał pan wezwanie?

– Dostałem.

– Na pana nazwisko i adres?

– No tak. 

– To w czym problem? 

– Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej. 

– To się pan dowie. 

– Ale dopiero jutro.

– Jutro.

– A ja chciałbym dzisiaj. 

– Dzisiaj nie można. 

– Ale dlaczego?

– Panie, coś pan taki namolny? Mówiłem jutro, więc jutro.

Facet się rozłączył. Aleks zdumiony popatrzył chwilę na słuchawkę, jakby to ona była sprawczynią całego zamieszania. Ból brzucha przeszył go ze zdwojoną mocą. Ledwo zdążył dobiec do ubikacji. Siedząc na muszli klozetowej (z powodu poluzowanej śruby mocującej do podłoża chwiała się przy niewielkim nawet poruszeniu), Aleks układał w myślach plan podróży. Bo to, co odsuwał od siebie, to, co przeszywało go strachem i wstrętem, to, co wprawiało go w depresję czarną jak najczarniejsza dziura, ale co jeszcze przed momentem mogło okazać się tylko fatamorganą – nagle stało się prawdziwe, namacalne i nieubłagane, nieubłagane jak szum wody spuszczanej po nerwowym wypróżnieniu, jak mycie rąk po spuszczeniu wody, jak patrzenie w lustro upstrzone rdzawymi krostami. Patrzenie w lustro, z którego nie szedł żaden ratunek. Rozpacz Aleksa była tak głęboka, że nawet gdyby teraz weszła do jego mieszkania najpiękniejsza kobieta świata, nawet gdyby ta kobieta powiedziała, że kocha go miłością czystą i wielką, nawet gdyby była gotowa natychmiast dać tej miłości wymierne świadectwo – to i wówczas Aleks nie zdołałby, a przynajmniej nie od razu, nie od pierwszego wejrzenia, wyczołgać się z tego dołu, tego rowu wypełnionego czarnymi myślami, tej kloaki, którą fundował mu jego mózg. A ponieważ do mieszkania Aleksa nie weszła najpiękniejsza kobieta świata, do jego mieszkania nie weszła nigdy żadna kobieta (może z wyjątkiem Kilichowskiej, właścicielki kamienicy, ale w jej przypadku określenie „kobieta” pasowało jak pięść do nosa), jego rozpacz nie miała żadnego wroga, żadnego pogromcy, żadnego zbawiciela. Pozostało mu jedno – rozpocząć przygotowania do drogi. 

Dojazd do miejscowości, do której miał dotrzeć, nie przedstawiał się zachęcająco. Kiedy Aleksowi wreszcie udało się dodzwonić do informacji kolejowej, okazało się, że ma do wyboru następujące połączenia: pociąg pospieszny wyruszający nad ranem, potem półtorej godziny przerwy i przesiadka na osobowy, potem albo autobus do miasta docelowego, albo kolejna godzina czekania i pociąg pośpieszny, mógł też skorzystać z ekspresowego połączenia autobusowego, którym jednak dotarłby ledwie do połowy trasy, a dalej musiałby łapać pociągi – pośpieszny bezpośrednio do miasta docelowego (z tym że różnica między planowym przyjazdem autobusu a planowym odjazdem pociągu wynosiła cztery minuty), albo też – osobowy pół godziny po przyjeździe autobusu, ale tym osobowym dojechałby do stacji, z której pociąg do stacji docelowej odjeżdżał dopiero za cztery godziny. Wiedział, że cokolwiek wybierze, i tak będzie cierpiał, bo podróżowanie było dla Aleksa synonimem cierpienia. Mógł więc wybrać cokolwiek. Tak też zrobił. Był przecież wolnym człowiekiem. 

 

Był człowiekiem wolnym, choć niewolnym od wątpliwości, dlatego ostateczną decyzję co do wyboru opcji podróży podjął dopiero wtedy, gdy stał już pośrodku głównego hallu dworca kolejowego. Dworzec kolejowy w jego rodzinnym mieście stanowił ostry i bolesny policzek wymierzony zasadom dobrego smaku i kompozycji, był czymś tak brzydkim i obleśnym, że trudno było znaleźć jakiekolwiek porównanie: był czymś pierwotnie brzydkim i obleśnym. Posadzka z jasnego lastryko pokryta wiecznym błotem, ściany wyłożone szarymi płytkami piaskowca, do których lepili się bezdomni, dziesięć kas, z których czynne były dwie, w tym w jednej trwała akurat przerwa obiadowa, a do drugiej stała kolejka kilkudziesięciu nieszczęśników, z których co drugi miał zaraz pociąg, budki z gazetami, kremami do golenia, przeterminowanymi żelkami, gołymi babami o napompowanych piersiach, budki, w których siedziały jakieś osowiałe indywidua, budki telefoniczne z niedziałającymi telefonami, budki z obsranymi przez muchy i inne robactwo drożdżówkami i suchymi pączkami, budki z bułami, broczącymi nieustannie sraczkowatą musztardą i krwistym keczupem, kapusta upadająca na wieczne błoto posadzki, kapusta biała, czerwona i różowa, pekińska i włoska, surowa i kiszona, ogórki, cebula, majonez, to wszystko lecące na wieczne błoto posadzki, wkładane do ust, wpychane brudnymi paluchami, paluchami oblizywanymi i wycieranymi o przetłuszczony dżins, ciągłe mlaskanie, taplanie, ciapkanie butów w błocie, wiecznym błocie, błocie boskim jak krowy w Indiach, błocie wszechobecnym jak krowy w Indiach, ale – w odróżnieniu od krów w Indiach – błocie zjadanym, pitym, wcieranym, wchłanianym porami, błocie-prasubstancji wszystkiego, i ciągły szum, szum, szum – czyż Aleks mógł znieść te męczarnie? 

Rzecz jasna, że mógł, więc grzecznie stanął w tasiemcowej kolejce i zaczął czekać. I odtąd czekanie wypełniło jego czas i on cały stał się czekaniem. 

Postanowił zdać się na łaskę przypadku i kiedy dotarł wreszcie do okienka, w którym ujrzał znękaną czterdziestkę w tlenionych lokach i moherowym fioletowym sweterku, po prostu zapytał o najbliższy pociąg do X. Czterdziestka spojrzała na niego tak, że natychmiast poczuł się winny, ale dzielnie wytrzymał jej spojrzenie. Przez chwilę wklepywała coś w swoim stacyjnym komputerze, po czym poinformowała głosem znękanym, że czeka go dziewięć godzin jazdy, trzy przesiadki oraz jeden dłuższy popas na stacji, której nazwę z miejsca zapomniał. Słowem, podróż zapowiadała się niezwykle interesująco. 

Pociąg odjeżdżał za mniej więcej dwadzieścia minut, a czas ten Aleks postanowił wykorzystać na uzupełnienie bagażu. W plecaku miał wprawdzie grubą książkę, którą ledwo co zaczął, oraz walkmana z zestawem trzech kaset z muzyką relaksacyjną, ale obawiał się, że te wypełniacze czasu mogą okazać się niewystarczające. Dokupił więc trochę prasy, a także coś do przegryzienia i popicia, choć znając siebie, nie przewidywał w trakcie jazdy większego posiłku, gdyż zwykle w takich warunkach przypłacał to srogą biegunką. Wolał zaś jechać o pustym żołądku, niźli spędzić podróż w zasyfionym wucecie. 

Możecie w tym miejscu zauważyć, że mamy do czynienia z osobnikiem niezrównoważonym, chorym lub co najmniej dziwnym. Macie rację, ale gdybyście w tym momencie towarzyszyli Aleksowi w jego wędrówce przez podziemny korytarz na peron, spostrzeglibyście, że w skali dziwności zajmuje on dosyć niską pozycję. O tak, podziemia dworca pełne były człekopodobnych stworzeń budzących w Aleksie strach na przemian z odrazą i zaciekawieniem. Fascynujące to widowisko przypominało występy jakiejś zawieruszonej wśród bezdroży wędrownej trupy, gdzie kobieta o nogach cudacznie wygiętych w kolanach w całkiem przeciwną niż na ogół stronę maszerowała w tę i we w tę, domagając się za swój występ choćby paru groszy do kubka uzyskanego z uciętej plastikowej butelki; gdzie grajek śpiewał głosem Jacka Kaczmarskiego songi o jesieni, róży i księżycu, przygrywając sobie na starej, pękniętej gitarze; gdzie intensywnie łysiejąca kobieta za swoim pseudostraganem zawalonym okładkami od dowodów i biletów miesięcznych wymieniała ze swoim towarzyszem, tragicznie przepitym trzydziestoletnim pięćdziesięciolatkiem, uwagi na temat ostatnich doniesień z rynku surowców wtórnych; gdzie biała jak gołąbek starowinka w jasnym prochowcu z naręczem „Strażnic” za pazuchą nagabywała dyskretnie podróżnych, prosząc, aby koniecznie zastanowili się nad swymi uczynkami, albowiem dzień Armageddonu już bliski… 

2.

Pociąg zatrzymał się z wielkim piskiem i Aleks wsiadł do wagonu drugiej klasy, tuż za Warsem. Znalazł miejsce w przedziale dla niepalących, tuż przy wejściu, tyłem do kierunku jazdy, zdjął kurtkę, położył torbę na półce i usiadł. Naprzeciwko niego siedział facet około pięćdziesiątki, łysiejący i kostropaty. Źle mu z oczu patrzyło, złe patrzyło. Aleks pomyślał o nim „Diabeł” i tak już zostało, facet z naprzeciwka był Diabłem. 

– Niech pan nie dłubie w nosie – powiedział Diabeł, patrząc na Aleksa. 

– Nie dłubię w nosie – odrzekł Aleks, ponieważ nie dłubał w nosie, natomiast drapał się wskazującym palcem prawej ręki po nosie, na którym wymacał rodzącego się pryszcza. 

– Nie dość, że dłubie pan w nosie, to jeszcze pan kłamie – stwierdził Diabeł, a zło patrzyło z jego obydwu oczu. 

– Ani nie kłamię, ani nie dłubię, a w ogóle to nie życzę sobie, żeby mi pan zwracał uwagę – powiedział Aleks, szukając poparcia w innych towarzyszach podróży. Ale oni nie wykazywali oznak zainteresowania jego osobą. Tak się złożyło, że w przedziale, oprócz niego i Diabła, były jeszcze dwie osoby: jedna, od pasa w górę okryta płaszczem, siedziała po przekątnej od jego miejsca – sądząc po kształcie nóg i rękach, była to młoda kobieta. Druga osoba była również kobietą, w średnim wieku, czytała pismo o tytule „Dobre Życie” i zupełnie nie interesowała się tym, co dzieje się poza „Dobrym Życiem”. 

Nie znalazłszy krztyny solidarności u współpasażerów, Aleks założył słuchawki na uszy, włączył kasetę z muzyką relaksacyjną pod tytułem Burze, grzmoty i błyskawice i przymknął oczy. Postanowił trzymać je zamknięte co najmniej do najbliższej stacji. 

Mimo że był to pociąg pośpieszny, jechał powoli przez senną krainę pogrążoną w porannych mgłach. Tu i ówdzie z mgły wyłaniał się las albo budynek. Było coś posępnego w tych domkach z czerwonej cegły znaczących kolejowy szlak niczym narośla przyczepione do żyły. Aleks bawił się w porównania, ale żadne go nie zadowalało. Nigdy nie był z siebie zadowolony: ani wtedy gdy uzyskał dyplom magistra przysposobienia obronnego, ani nawet gdy okazało się, że dyrektorka zespołu szkół zawodowych, w którym pracował, oznajmiła, że „nie wyobraża sobie grona pedagogicznego bez tak znakomitego kolegi” – nie, to nie były powody do prawdziwego zadowolenia. Czymś takim dla Aleksa mogła być tylko WIELKA PRZYGODA. Marzył o niej od dzieciństwa, była taką fatamorganą, którą sobie ubzdurał, niewyraźną, drżącą w gorącym słońcu południa, niewiarygodną. Najczęściej przybierała postać KOBIETY, wielkiej, piersiastej i biodrzastej, podobnej do ziemi uprawnej, tłustej i żyznej, dającej pokarm, zatrudnienie i schronienie. 

Krajobraz za oknem nie nastrajał optymistycznie. Puste stacje, trawa strzelająca spomiędzy sinoszarych płyt peronów, zamazane nazwy miejscowości. W takim krajobrazie trudno wyobrazić sobie PRZYGODĘ. W takim krajobrazie wszystkie pociągi grzęzną, a opóźnienia mogą się jedynie zwiększać. Ten krajobraz nie mógł być kobietą, był co najwyżej niedorozwiniętym i zaniedbanym mężczyzną. Jasne, że wszystko zależy od usposobienia, jasne, że obiektywnie rzecz biorąc, krajobraz za oknem nie ma związku z PRZYGODĄ ani z jej brakiem. Krajobraz za oknem to tylko krajobraz, czasem lepszy, czasem gorszy, ale Aleks nic nie mógł poradzić na to, że krajobraz za oknem nie nastrajał go optymistycznie. Krajobraz wewnętrzny Aleksa przypominał w tej chwili pobojowisko. Można więc przyjąć, że nie było tak źle, bo pobojowisko to potencjał ku całkiem nowym krajobrazom. Ogarnięty strachem Aleks brnął więc przez niziny, nie mając szans na umycie rąk, bo w pociągu nie działało dokumentnie nic. Nic poza konduktorem, który co pewien czas dokonywał przeglądu wagonów, bezbłędnie rozpoznając nowo przybyłych podróżnych. To dziwne, ale w miarę posuwania się tej nieśpiesznej, choć z nazwy pośpiesznej, wagonowej karawany, Aleks miał w związku z konduktorem coraz większe poczucie winy. Wydawało mu się, że to właśnie z jego powodu twarz konduktora jest coraz bardziej zmęczona i szara, a głos coraz bardziej niknie w łoskocie i szumie. 

Tymczasem słońce stało już wysoko i ostre promienie wpadały do przedziału, przecinając go po przekątnej. Aleks siedział w swoim kącie ugodzony takim promieniem, nieruchomy jak nabity na szpilkę owad. Muzyka relaksacyjna dawno się już skończyła, ale on nadal miał na uszach słuchawki, co w pewien sposób odgradzało go od pozostałych podróżnych. 

W przedziale przybyło dwóch nowych. Ich pojawienie się przypomniało Aleksowi, jak całkiem niedawno był w pracy, w kiblu, i już chyba po umyciu rąk na chwilę zatrzymał się i pomyślał, że powinien dokładnie zapamiętywać takie momenty jak ten na przykład, bo mogą mu się kiedyś tam przydać. Właśnie takie momenty-przystanki-spojrzenia. Niby nieskładne: kawałek buta i kawałek pisuaru. Mydło powidło. Aleks nie wiedział, po co mu te bzdety, ale tak sobie je zbierał w głowie, one tam osiadały i robiła się z nich jakby gleba, torf. Teraz, kiedy myślał o tej ziemi-torfie, kiedy telepał się pośpiesznym choć powolnym pociągiem do stacji, w której nie czekało go nic poza czekaniem, kiedy bał się tego, co będzie i kiedy bał się tak w ogóle, ogólnie się bał niejako – to to myślenie, to te momenty, skrawki były trochę jak lekarstwo albo tratwa, cienka, bo cienka, ale tratwa. Ratunkowa chciałoby się powiedzieć, ale czy to dziurawe coś może być czymś ratunkowym? Nie. Było tratwą, ruchem, uwolnieniem na moment od pierdzielonej rzeczywistości – Aleks sam nie rozumiał, dlaczego użył słowa „pierdzielonej”, ale samo tak jakoś podeszło – było wyswobodzeniem, jakby linką, to nic, że nadgryzioną i zbutwiałą i właściwie w rozsypce, ale linką rzuconą jemu, po której może mógłby się nawet wspiąć, gdyby chciał, gdyby może trochę bardziej mu się chciało. 

Aleks zapytał siebie samego, czy ktoś zrozumiałby go w tej chwili, gdyby spuścił się w jakiejś kapsule w bazgraninę jego myślenia. Od tego pytania niebezpiecznie blisko zrobiło się do jakiegoś wspomnienia albo może marzenia o Niej, do jakichś mgieł-zapachów, przygody, Ona mogła być Przygodą, taką, która wciąga do końca, na całe życie. 

Tamta dziewczyna w rogu przedziału, nic jej nie brakowało. Przypadłość Aleksa polegała na tym, że był jak biała, otwarta księga, gotowy na wszystko. Pogrążony w niemocy. Oczekujący. Niezdolny do akcji. Tamta dziewczyna całkowicie nie zwracała uwagi na Aleksa i w ogóle na nic. Zupełnie autystyczna, skupiona jak ślimak. Ci nowi, chłopcy, może studenci, raczej studenci, bo bladzi, niewyspani i nerwowi, zerkali na nią, ale nie mieli może siły, a może i ochoty, na coś więcej. Zerkali na tę jej obojętność, doskonale odgrywaną, bo trudno, żeby prawdziwą, zerkali bezsilnie, Aleks zerkał na nich, myślał „żałośni” i był już bliski, żeby jednego z drugim spoliczkować, poniżyć. Poczuł się nagle w obowiązku obrony dziewczyny przed cudzymi spojrzeniami, zerknięciami, poczuł się w obowiązku, chciał poczuć cokolwiek, czymkolwiek rozgrzać tę zimną mordęgę. 

Diabeł spał, ale Aleksowi zdawało się, że śpiąc, nadal obserwuje go przez zamknięte powieki. 

Kobieta w średnim wieku też spała, kolorowe pisemka leżały na podłodze. Buzie aktorów, muzyków i prezenterów całowały się z gumiasto-błotną podłogą wagonu. 

Dalej nic się nie stało. Dziewczyna wysiadła na jakiejś małej, ciemnej stacji, było zimno i ciemno, pociąg wlókł się, jakby nie chciał dojechać do celu, jakby tego celu wcale nie było. Konduktor wydawał się tym wszystkim mocno wnerwiony i Aleks odruchowo zasłaniał twarz, kiedy ten wchodził do przedziału. 

Diabeł miał już oczy otwarte i trudno było to znieść, tak bez Dziewczyny, bez studentów, którzy też gdzieś się ulotnili, a kiedy zniknęła kobieta w średnim wieku i Aleks został sam na sam z Diabłem, pomyślał, że cała ta podróż być może zmierzała właśnie do tego momentu. 

Aleks: A więc to tak. 

Diabeł: No tak.

Aleks: I co dalej?

Diabeł: Niewiele. 

Aleks: Ale co?

Diabeł: Trochę formalności, dużo czekania. 

Aleks: Nienawidzę dialogów. 

Diabeł: Ja też. 

Aleks: To po co to wszystko?

Diabeł: Formalności trzeba dopełnić. 

Aleks: A co, jeśli nie?

Diabeł: Nic. 

Aleks zamknął oczy, a kiedy je zamknął, niejako na wszelki wypadek wyobraził sobie, że zamyka oczy i z zamykania oczu płynął w zamykanie oczu, aż dopłynął do momentu, w którym stwierdził, że zasypia. Wtedy szybko otworzył oczy. Diabeł wciąż wbijał w niego swój niesympatyczny wzrok. 

Diabeł: Mam propozycję. 

Aleks: No?

Diabeł: Zagramy. 

Aleks: O moją duszę, tak?

Diabeł: Nie wiem, co to takiego. Wiem, co to ciało. Mięso. Gnój. 

Aleks: Nienawidzę dialogów. 

Diabeł: Grajmy. 

Aleks: Nie umiem grać, zawsze przegrywam. 

Diabeł: Grajmy. 

Grali, dopóki wystarczyło gier, a kiedy gier nie stało, Diabeł rzekł: „Chuj, nie gra” i wyszedł z przedziału. Wypalił papierosa na korytarzu, a kiedy wrócił, Aleks rzekł do niego: „Jesteś tylko diabłem”.

Diabeł: Ale ty nie jesteś Joe Aleksem. 

Zaśmiali się. I to było dobre. Chyba najlepsze w tej całej hecy. 

3. 

Jedna przesiadka, druga, trzecia i Aleks znalazł się w mieście, w którym czekać miał na niego anonsowany spadek. 

Miasto nie było specjalnie duże, ale nie było też małą mieściną. Coś pomiędzy. Wyczuwało się tu jakieś zawieszenie, prowizorium, jakby budowniczy miasta zaczął swoją robotę, ale z jakiegoś powodu musiał ją przerwać, więc zostawił ledwo wytyczone ulice i ledwo zarysowane budynki, ledwo zasadzone drzewa w parkach i ledwo ustawione pomniki na cokołach, ledwo chlapnięte bilbordy na dopiero co wysępionych od dopiero-co-właścicieli powierzchniach reklamowych. 

Uderzała mnogość sklepów z odzieżą z drugiej ręki, nazywanych różnie: ciuchland, ciucholand, lumpik, lumpeks, odzież na wagę, zachodnia odzież na wagę, markowa odzież na wagę, szmateks, second hand, dużo klasy – mało kasy i chyba jeszcze na dziesięć innych sposobów. Co ciekawe, w każdym z tych sklepików, sklepów, a nawet całkiem dużych sklepiszczy kłębił się tłum ludzi, głównie kobiet, przebierających zwały szmat i wyciągających z nich co pewien czas szmatę, która z jakichś przyczyn uznana została za atrakcyjną. Niezbadane były źródła tej niewysychającej rzeki ubrań. Ciągle ktoś wchodził, a ktoś inny wychodził, szmaty migały wszystkimi kolorami, jakie można było sobie wyobrazić, i takimi, których wyobrazić sobie nie można, bo trzeba je zobaczyć, przypominało to wszystko jakiś megabazar z orientalnym zacięciem. 

Pełno używanych ubrań, pełno używanych samochodów, to wszystko miało już wcześniej co najmniej jednego właściciela, a bywały i rzeczy, które w swoim żywocie swoich właścicieli zmieniały nie dwa, nie trzy, nie cztery nawet, ale więcej razy. 

To miasto nie wyróżniało się niczym szczególnym, przecież takiego burdelu w kraju w bród, to miasto wyróżniało się jedynie tym, że wskazano je jako miejsce najważniejszego zdarzenia w całym dotychczasowym życiu Aleksa. Nic dziwnego, że pierwsze kroki skierował na ulicę mającą być adresem Kancelarii Notarialnej „Hamulaim i Syn”. Było wcześnie, do anonsowanego w zawiadomieniu otwarcia testamentu miał jeszcze sporo czasu, postanowił jednak wcześniej odnaleźć kancelarię, by móc wykorzystać pozostały czas na przechadzkę po nieznanym mieście. W najbliższym kiosku zaopatrzył się w plan miasta, lubił bowiem plany miast, tak samo zresztą jak lubił plany wszelkich innych zjawisk, na przykład przepisy kulinarne albo rysunki w ubikacjach wagonowych przedstawiające schematy funkcjonowania tajemniczych mechanizmów. Fascynujące było już to, że mechanizmy owe funkcjonowały bez zarzutu jedynie na owych szarosrebrzystych blaszkach przytwierdzonych do laminatowych ścianek. Plan miasta natomiast nie przedstawiał żadnego mechanizmu, bo nikt, nawet największy optymista, nie mógłby przecież spodziewać się po żadnym z miast tej szerokości i długości geograficznej, że będzie działało bez zarzutu. Zawsze jakiś zarzut się znalazł. 

Kupiwszy plan, Aleks zaczął szukać na nim ulicy wskazanej w zawiadomieniu. Nie znalazł, więc uznał, że zakupił nieaktualny, wybrakowany plan. W innym kiosku poprosił kioskarkę o podanie innego planu, ale nie chciała podać Aleksowi planu, jedynie go pokazała i Aleks zobaczył, że to ten sam plan, co w tamtym kiosku. Aleks zapytał, czy są w mieście inne plany miasta, a kioskarka powiedziała, że w mieście nie ma innych planów miasta, bo Rada Miasta wydała stosowne zarządzenie dopuszczające do obrotu tylko jeden oficjalny plan miasta. Ale kioskarka była stara i wiele w swoim życiu widziała, więc powiedziała Aleksowi, żeby wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. W środku rozłożyła przed Aleksem stary plan i Aleks zaczął na nim szukać interesującej go ulicy i znalazł ją. I to było dobre, a jeszcze lepsze było, gdy kioskarka powiedziała, że ta znaleziona ulica nazywa się teraz inaczej i leży trochę nie tam, gdzie pokazuje plan, ale całkiem niedaleko, zaledwie osiem przecznic prosto, a potem jeszcze pięć, nie, sześć, w lewo. Na koniec stara kioskarka zapytała Aleksa, czy ma ochotę zapalić, Aleks miał ochotę zapalić, ale pomyślał, że nie powinien nadużywać gościnności starej kioskarki, więc grzecznie odmówił. Stara kioskarka zrobiła sobie skręta, włożyła go do szklanej lufki, zapaliła i w kiosku zrobiło się szaro i aromatycznie. Stara kioskarka jeszcze raz zapytała Aleksa, czy na pewno nie ma ochoty, a Aleks miał nawet niezłą ochotę i prawie powiedział, że ma ochotę, ale pojawił się klient i poprosił o pięć szklanych lufek. 

Idąc pod wskazany przez starą kioskarkę adres, Aleks rozmyślał o tym i owym, ale najwięcej rozmyślał o tym, że ta jego podróż może nie jest wcale taka zła. Chyba. 

W pewnym momencie zdał sobie sprawę, że jest sam na szerokim chodniku szerokiej ulicy. Ulicą powoli sunęły długie, niebieskie autobusy, przez okna autobusów widać było stojących i siedzących ludzi. Każdy z nich patrzył na Aleksa tak, jak patrzył na niego konduktor w pociągu i spojrzenia te, zwielokrotnione, wywołały w nim zwielokrotnione poczucie winy. Nie zrobił żadnemu z tych ludzi nic złego, a jednak był gotów przepraszać wszystkich razem i każdego z osobna, był gotów przepraszać na wszelki wypadek. 

Dotarł wreszcie do miejsca, w którym według wszelkich przypuszczeń powinna znajdować się Kancelaria „Hamulaim i Syn”. Była to duża, ciemna kamienica, do której wchodziło się przez łukowo sklepioną bramę. W przejściu po prawej były uchylone drzwi prowadzące na mroczny korytarz. Panowała tu niemal noc. Pachniało grzybem i czymś jeszcze, może tak pachnieli ludzie tu żyjący. Budynek sprawiał wrażenie niezamieszkałego, lecz gdy wstrzymało się oddech i wytężyło słuch, słyszało się skrzypienie podłóg, leciutki stukot przedmiotów, a nawet, gdy wytężyło się słuch naprawdę mocno, nawet ludzki głos. 

Na próżno Aleks szukał szyldu kancelarii, choć szyldów tu nie brakowało. Była tabliczka Koła Powiatowego Związku Hodowców Gołębi Pocztowych, była tabliczka Zjednoczenia Przedsiębiorstw Pogrzebowych i była też tabliczka Stowarzyszenia Radiestetów i Księgowych. Lecz tabliczki Kancelarii Notarialnej „Hamulaim i Syn” nie było. I kiedy rozczarowany Aleks zamierzał wyjść z budynku, zamek w jednych z drzwi na parterze zachrobotał i w uchylonej szparze ukazała się twarz staruszki. 

– Pan do kogo? – zapytała staruszka głosem staruszki. 

– Do kancelarii… Czy ja z panią…? – rzekł Aleks i wtedy drzwi otworzyły się szerzej, i stanął w nich mężczyzna w średnim wieku ubrany w siateczkowy podkoszulek i spodnie przytrzymywane paskiem opinającym je bez użycia szlufek. Aleks domyślił się, że jest to ów mężczyzna, z którym rozmawiał telefonicznie przed wyjazdem. 

– A, to pan – rzekł mężczyzna i poprawił zsuwające się spodnie. – Pan pozwoli, że się przedstawię. Świerczewski jestem.

– Born. Aleks Born. 

– Born? 

– Tak. Born. 

– Born.

– Born. 

– No dobra, panie Born, w czym, że tak powiem, mogę panu pomóc?

– Mam wezwanie na dzisiaj. Do kancelarii „Hamulaim i Syn”. Na siedemnastą. 

– Jest która? – zapytał mężczyzna, a Aleks Born szybko odpowiedział: 

– Dwunasta osiem. 

– Dwunasta osiem. No to mamy 292 minuty do otwarcia testamentu, 292 minuty to dużo czasu. Proszę, proszę, niech pan wejdzie! – powiedział kordialnie mężczyzna w podkoszulku i Aleks wszedł za nim do nieznanego środka. W tym momencie zdał sobie sprawę, że od kilkunastu godzin właściwie nie spotyka go nic innego jak tylko nieznane.

– Przepraszam, zastanawia mnie jedna rzecz. Jest godzina dwunasta dziewięć, na moim zegarku i na pańskim zegarze ściennym również. Tymczasem wyjechałem z mojego miasta o godzinie siódmej trzynaście rano, a podróż miała zająć mi dziewięć godzin z haczykiem. Jakże więc to możliwe, że jestem na miejscu po pięciu godzinach, cztery godziny przed planowanym przybyciem? – zapytał Aleks, kiedy znaleźli się w pokoju, który zapewne pełnił w tym starym mieszkaniu funkcję salonu. Staruszka usiadła na bujanym fotelu i odtąd już tylko się bujała, a Świerczewski i Aleks usiedli przy okrągłym, dębowym stole, na którym Świerczewski od razu postawił butelkę wódki i dwie szklanki.

– Wie pan, panie Born, czas to zwierzę nie do końca jeszcze zbadane. Słyszał pan o lemurze?

– Słyszałem.

– I co pan o nim wie?

– No, że to takie zwierzę. Ssak chyba. 

– No i mniej więcej tyle wiemy o czasie. Sam pan widzi, że niewiele wiemy. 

– Ale są ludzie, którzy wiedzą o lemurze wszystko. 

– No tak, ale tutaj analogia z czasem się kończy. Wszystko się z czasem kończy. Zwróć pan uwagę, powiedziałem „z czasem”, to ładnie z jego strony, nie uważa pan? No, to zdrowie czasu!

Świerczewski wychylił swoją szklankę, a nienawykły do picia Aleks męczył się ze swoją porcją wódki. 

– A tak, przepraszam, nie wiedziałem, że pan zakąsza. Zaraz coś zorganizuję – powiedział Świerczewski i poszedł do kuchni, a Aleks stwierdził, że całkiem przyjemnie mu się tutaj siedzi i gawędzi. Łyk wódki wzmógł w nim głód, miał więc nadzieję, że zakąska będzie na tyle obfita, by się nią nasycić. 

Świerczewski wrócił z czarną, grubą kichą, którą pokroił w grube plastry i zostawił na grubej, obtłuszczonej desce do krojenia. Ponieważ sztućców nie było, Aleks schwycił jeden kawałek i poczuł, że kichę pokrywa warstewka lepkiej mazi. Obiecał sobie, że nie będzie wciągał w nozdrza zapachu kichy, ale i tak go poczuł. Połknął, co miał do połknięcia, po czym szybko zapił wódką i nie wiadomo było, czy wódkę zakąsza kichą, czy też kichę zapija wódką. 

Rozmowa toczyła się spokojnie i nawet dość potoczyście, Świerczewski okazał się człowiekiem bywałym w świecie i niepozbawionym swoistej ogłady, choć trzeba przyznać, że przyprószonej nalotem niejakiego chamowa. Mieszkał z matką, odkąd wrócił, jak się zechciał wyrazić, z dalekiej podróży, w której przebywał dokładnie osiem lat. Aleks nie wypytywał o szczegóły owej podróży, a Świerczewski nie kwapił się z rozwijaniem tego tematu, więc rozmowa przeszła na zagadnienia bardziej ogólne. Polityka, o tak, polityka była zagadnieniem wdzięcznym i zawsze gotowym na wszelkie eksploracje, z obojętnie jakiej człowiek nie przymierzyłby się strony. Albo szeroko pojęta kultura, w temacie kultury Świerczewski również nie odstawał od jądra peletonu. 

– Byłem raz w teatrze – zaczął cedzić powoli, starając się nadać każdemu słowu odpowiednią rangę. – Teatr jak teatr, wie pan: on, ona, no i jeszcze jeden on. Czyli trójkąt. Niby nic, ale jakie emocje. Wie pan, ledwo się wstrzymałem, żeby nie wstać i nie przypierdzielić temu facetowi, co się tak dawał dmuchać w rogi. Normalnie chciałem wstać, podejść do niego i wstrząsnąć, żeby gościa obudzić. Ale zaraz się połapałem, wie pan, że to sztuka tylko, sztuczne życie czyli. Się trochę uspokoiłem, ale jak wyszłem z teatru, to to zacząłem se kombinować, że co to jest ten teatr? Że to tylko scena, aktorzy i widownia? A może wszyscy jesteśmy aktorami, a naszą grę, raz kiepską, raz mniej kiepską, obserwuje jakaś niewidzialna w świetle rampy widownia, a na widowni siedzi zdenerwowany reżyser, który tylko czeka, żeby po przedstawieniu dać nam do wiwatu? Co pan na to, panie Aleks?

Co Aleks na to? Aleks na to, że może by się zrewanżował i skoczył po drugą flaszkę. A Świerczewski na to, że nie ma się tym przejmować, bo właśnie tak się składa, że od świąt zostało w barku trochę flaszek i po co łazić do sklepu, jak wystarczy podejść do barku. A Aleks na to, że jak w takim razie odwdzięczy się za gościnę, że może chociaż dokupi coś do zakąszania (tym bardziej że kicha coraz mocniej się maziła i coraz mocniej się lepiła), a Świerczewski na to, że co Aleks sobie myśli, że on w domu nie ma nic do żarcia? A Aleks na to, że nie to miał na myśli, tylko że chciał się zrewanżować, odwdzięczyć za niezwykle miłe przyjęcie. 

– Mama słyszy? – Świerczewski zwrócił się do staruszki, która popadła w iście tantryczne bujanie. – Pan chce się odwdzięczyć! No to jak koniecznie chce się odwdzięczyć, to będzie miał okazję się odwdzięczyć. Wie pan, mam pomysł jak się pan odwdzięczy – powiedział Świerczewski, patrząc prosto w zamglone i pytające oczy Borna. – Powiedz pan po prostu, ale szczerze! Po coś pan tak naprawdę tu przyjechał?

– Jak to po co? – zdziwił się Aleks. – Mówiłem sto, milion, miliard razy i powiem jeszcze jeden, jedyny, ostatni raz: przyjechałem, bo dostałem wezwanie! O!!! – zawołał Aleks, wyjmując z kieszeni i pokazując Świerczewskiemu nieco pomięty dokument z nadrukiem Kancelarii Notarialnej „Hamulaim i Syn”. 

– Ha… Ha… hahahahahahaha… – zarechotał Świerczewski, przeczytawszy dokument. – Mama widziała? – Pokazał papier staruszce, ale ona była już daleko, rozbujana w swym antycznym fotelu. – Hamulaim i Syn… hahahahahahahahahaha… i Syn… hahahahahahahahahahahahahaha… – I znowu rechot Świerczewskiego wypełnił pokój, a Aleksowi zdało się, że od tego rechotu drżą wszystkie kieliszki, talerzyki i karafki na świerczewskiej meblościance. A kiedy rechot ustał, Aleksowi zdało się, że ustała i Ziemia, i w ogóle wszystko przestało się poruszać.

Świerczewski, nieco zmęczony wybuchem rechotu, szybko wychylił szklankę wódki i nie zakąszając, rzekł w te słowa:

– Dupa nie kancelaria, panie Aleks. Dupa nie syn i dupa nie spadek. Tylko Hamulaim się zgadza. I Rozalia Dziewicz, bo to moja przybrana mamusia. Hamulaim mówili na mnie koledzy w czasach mojej, że tak powiem, dalekiej podróży. Hamulaim. Nie wiem, skąd to wytrzasnęli, ale brzmi dobrze, co nie? Tak jakoś egzotycznie, żeby nie powiedzieć, romantycznie. Baby zawsze się mnie pytały, co znaczy ta ksywka, a ja wtedy odpowiadałem, że to przydomek perskiego księcia. Oj, panie Aleks, to były piękne czasy! Aha, ma pan jeszcze trzydzieści minut do godziny zero – powiedział Świerczewski, zerkając na ścienny zegar.

– Chce pan powiedzieć, że to wszystko lipa? Przecież sam pan mówił, że mam dzwonić jutro, to jest dzisiaj. Nie zadzwoniłem, bo przyjechałem – rzekł szczerze zaniepokojony Aleks, który dałby sobie głowę uciąć, że był u Świerczewskiego nie dłużej jak godzinkę. 

– Nie, panie Aleks, chcę powiedzieć, że cieszę się z pańskiego przybycia, choć muszę przyznać, że ktoś panu zrobił świetnie obmyślany i wiarygodny, to fakt, ale jednak kawał. Nie spodziewał się pan chyba, że w mieście, o którym ma pan bardzo, baaardzo niewielkie pojęcie, ktoś zostawił dla pana spadek. Wierzyć w to mógłby tylko niepoprawny optymista i fantasta. Fantomista, że tak powiem. Ale pan zdaje się nie jest optymistą ani fantastą, panie Aleks?

– Nie, nie jestem, panie Świerczewski – odparł ponuro Aleks. 

– Mówmy se po imieniu! Karol! – zawołał Świerczewski i ucałował Aleksa. 

– Aleks – powiedział Aleks. 

Wypili jeszcze po jednym i tak zrobiła się za pięć siedemnasta. 

– No, to na mnie już czas – powiedział Aleks i stanął na rozchwianych nieco nogach. 

– Czy zwrócił pan uwagę, w jak wielu potocznych wyrażeniach występuje słówko „czas”? Na mnie już czas, czas to pieniądz, nie mam czasu, czas ucieka, czas goni, od czasu do czasu, czasami, najwyższy czas, spędzać czas, zabić czas. Ha, zabić czas! To by dopiero było coś, nie, panie Aleks? Znaczy się, nie, Aleks?

– Czas kończyć, Karolu Hamulaim Świerczewski, Walterze, człowieku, co się kulom, babom i czasowi nie kłaniasz – rzekł Aleks zdziwiony potokiem swej wymowy. 

– Jak czas, to czas, Aleksie Bornie, urodzony, by spotykać się z niespotykanym. 

Teraz wstał od stołu również Świerczewski i stali tak obaj, przez moment jakby nie wiedząc, co dalej, jakby oczekując, że „dalej” stanie się samo, bez ich udziału. Miała ta ich nadzieja może i pewne podstawy, bowiem wieczór zgęstniał tak, że można by go kroić jak czarną kichę, że zdawał się zapadać pod swym własnym ciężarem, zmęczony, ale i w tym zmęczeniu płodny. 

Stali przez chwilę, patrząc na siebie, ale przecież nie mogli stać wiecznie, choć może i pasowałoby im to wieczne stanie, ta wiecznostałość. Staruszka jak się była bujała, tak się bujała i bujanie jej było jak bujanie, porównywalne tylko z sobą samym, wyzwolone z wszelkich związków z otoczeniem. To bujanie rzeczywiście mogło uchodzić za wieczne, choć przecież Aleks świadkiem, że miało swój początek, toteż wieczność spalona już na wstępie, ech, kończmy te dygresje, dyzertacje, dywersje w toku narracji. Aleks i Karol stoją, stoją, ale po chwili, której nikt nigdy nie zmierzył (bo obaj patrzyli tylko na siebie wzajem, nie zaś na zegar), po owej niezmierzonej chwili.

Usiedli znowu, zupełnie jakby się umówili, a przecież się nie umówili. Usiedli i siedzieli, i nie wiadomo który, może Karol, a może Aleks, a może obaj jednocześnie – zaczęli rechotać i rechot ten był dobry, był dobry, bo nie chciał być niczym innym, bo nie domagał się wyjaśnień i sam dla siebie się rechotał i bujanie z rechotem ruszyło w tany, w tony uderzyli wspólne i zgrali się, zgrali jak urodzeni gracze, bujanio-rechotanie, rechotanio-bujanie, a Aleksowi zdało się, że nie ma w nim niczego poza rachotaniem i bujaniem, nie czuł swojego ciała, swojego mózgu, swojego brzucha, czuł tylko rechotaniobujanie. 

A kiedy zegar zabił pięć razy, Aleks pojął, że jego misja właśnie dopełnia się i że, chcąc nie chcąc, znalazł się u celu, bo środek uświęca cele, a nie na odwrót, a środek jest jak cel, ruchomy cel. 

Od tej chwili, postanowił Aleks, od tej chwili mogę wszystko, więc mogę sobie obiecać, że jak tylko wyjdę z tej kamienicy, to spotkam Dziewczynę, w której się zakocham, i nie będę już sam, i nie będę jadł na śniadanie wczorajszych kanapek, i będę regularnie kładł się spać, i nie będę się bał. 

Epilog

Poniedziałki nie należały do ulubionych dni tygodnia Aleksa Borna. Ale ten poniedziałek był wyjątkiem. Ten poniedziałek właśnie zapisywał się złotymi zgłoskami w historii Aleksa. 

Po wyjściu nazajutrz rano z mieszkania Świerczewskiego, nieco obolały i niczym czarna kicha obleczony senną mazią, nie pamiętał o swym postanowieniu i przypomniał sobie o nim dopiero wtedy, kiedy trochę pospał w drodze powrotnej, równie mozolnej, jak droga przeciwna do powrotnej. 

To dziwne, ale na małej, ciemnej stacji wsiadła Dziewczyna, którą spotkał w drodze przeciwnej do powrotnej. Dziewczyna tak – jak wtedy, tak i teraz – nie zwracała na niego najmniejszej uwagi, kiedy zaciekawiony wyjrzał przez okno, ale to zupełnie nie przeszkadzało Aleksowi. Bogatszy w wiedzę tajemną, jakiej nie miał w drodze przeciwnej do powrotnej, radował się samą myślą, że Dziewczyna jest w tym samym co on wagonie (niestety, w jego przedziale wszystkie miejsca były zajęte przez żołnierzy wracających z przepustki), radował się myślą, że będą w tym samym wagonie co najmniej do najbliższej stacji. Był gotów, w razie gdyby Dziewczyna wysiadła wcześniej, był gotów wysiąść w ślad za nią. I radowało go to, że był gotów. 

A kiedy nadeszła pora, jego gotowość została poddana próbie. Wyszedł z przedziału, aby zorientować się, w którym przedziale jest Dziewczyna. I niemal od razu natknął się na nią. Stała na korytarzu i paliła papierosa. Patrzył, jak paliła, a ona zdawała się zwracać uwagę jedynie na przesuwające się krajobrazy. Aleks patrzył na Dziewczynę, Dziewczyna patrzyła przez okno, Aleks przysunął się bliżej. Dziewczyna strzepnęła popiół, Aleks patrzył za opadającą drobiną popiołu, Dziewczyna patrzyła za uciekającym krajobrazem. Pociąg dziwnie się śpieszył, nawet jak na pociąg pośpieszny. 

Naraz Aleks zrozumiał i jak żywy stanął mu przed oczami cały ten zwariowany film: otrzymanie wezwania, dworzec, przedział z Diabłem i Dziewczyną, stara kioskarka, Świerczewski, Rozalia Dziewicz, aż wreszcie moment, w którym znajdował się obecnie: wyciągnął pomięte i zabrudzone już wezwanie do Kancelarii „Hamulaim i Syn” i przykleił do wilgotnej szyby. 

Dziewczyna spojrzała na kartkę, a potem zwróciła swój wzrok w stronę Aleksa. 

Wtedy na jej ustach zagościł uśmiech.

Tak chyba właśnie piszą powieściopisarze: na jej ustach zagościł uśmiech. 

Aleks poczuł ukłucie niepokoju, ponieważ zwykle w takich wypadkach dosięgał go ostry atak biegunki, ale tym razem, ku jego zdumieniu i radości, nic takiego nie nastąpiło. Biegunka ustała! Był zdrów. 

Wysiedli razem, a w poniedziałek Aleks zarządził na zajęciach rzut granatem. Granaty latały daleko, wybuchając głośno, radośnie.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jarosław Jakubowski, Spadek, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 234

Powiązane artykuły

21.12.2023

Nowy Napis Co Tydzień #234 / Sonata wigilijna

Od jakiego czasu nie znosi Wigilii? Bez skutku usiłował zebrać myśli. Tonęły w lepkim mroku. W rzadko kapiącym wokół deszczu ze śniegiem. W ostatni wieczór przed tym najważniejszym dniem w roku był sam i stanowczo za dużo wypił. Mąciło mu się w głowie.

Miał nawet wrażenie, że nosi w sobie popsuty mechanizm wymagający natychmiastowego naprawienia. Spóźnieni, zmęczeni kolędnicy, ze zmoczoną gwiazdą betlejemską, jak z czasów dzieciństwa… Czy byli warci jego uwagi? Ten szczególny wieczór przygnębiał go. Prowokował wciąż jakieś obrachunki. Ze sobą. Z życiem. Jakby to mogło coś zmienić. Odwrócić nurt tej nieprzejednanej rzeki, by żyć na wspak. A gdyby naprawdę mogło się to udać? Przeżyć siebie, na nowo? Wrócić, choćby do poprzedniej Wigilii; albo jeszcze wcześniej, do czasu, gdy jeszcze nie było na nic za późno? Przecież dopóki żyje, jest jakaś szansa. Obojętne na co. Może na wigilijną kolędę, choćby usłyszaną przypadkiem, przez czyjeś niedomknięte okno…

Szedł powoli przez opustoszały Rynek. Był to jeden z tych wieczorów, kiedy trudno rozpoznać porę roku. Sine, nabrzmiałe jakby wyrzutem, nisko nad głową zawieszone niebo, wilgotny chłód przenikający do szpiku kości. Poczuł nieprzyjemne znużenie. Przysiadł na ławce skurczony, jak zdychający gołąb, którego dostrzegł mimochodem wtulonego w szparę w murze kamienicy. Przyglądali się sobie nawzajem przez chwilę. „Gdzie twoi kompani?” – pytał w duchu gołębia z ironią. „Tylu ich tu goni w dzień za byle okruchem, łasząc się do kogokolwiek, kto tylko wyciągnie rękę z karmą. Spłoszone kołują popielatą chmurą wokoło, a potem znów pokrywają płytę Rynku grubą warstwą, ku uciesze dzieci i turystów. Gdzie są teraz? Zostawili cię samego, niedołężnego na pastwę losu? Czy sam zrezygnowałeś z ich bezmyślnego, gderliwego towarzystwa?”. Nie odpowiadał. Ale jego oko poruszało się to w górę, to w dół, jakby zastanawiał się, czego naprawdę może chcieć od niego ten tkwiący w ciemnościach człowiek.

„A ty?” – spytał w końcu bezgłośnie. „Czego ty szukasz, mały człowieku zabłąkany w swojej samotności? Od kogo, czy od czego, uciekasz i dokąd? Patrzysz na mnie zdjęty litością, a sam litości jesteś wart, może nawet bardziej niż ja, bo nie dane ci będzie, jak mnie, zdechnąć szybko w byle szparze. Jeszcze pożyjesz, choć tak bardzo nie chciałbyś żyć. Śmieszne, ale rozczulasz mnie, mój biedny. I nie oszukasz. Nie prosząc o nic, prosisz o wszystko. Jakbym ja mógł ci dać cokolwiek. Oczekujesz pomocy ode mnie? Spójrz na siebie, z nas dwóch ty jesteś większym nędzarzem, bo więcej straciłeś. I sam ze sobą nie potrafisz się pogodzić”.

Nie wytrzymał wzroku tego dziwnego gołębia, wstał nerwowo i trochę bezładnym krokiem ruszył w zmrok. Było pusto, kilka par zmierzało w stronę kina, w pustej dorożce drzemał otulony kocem dorożkarz, koń tkwił przy dyszlu zziębnięty, kłapiąc parującą szczęką, jakby opędzał się od much. Z bramy wytoczyła się grupka ludzi, śmiejąc się głośno, z zaczepnymi spojrzeniami. Głowę wtulił w ramiona, udając nonszalancką ignorancję. Gdy znikli za rogiem, rozluźnił się nieco, cisza go uspokoiła. Szedł bezmyślnie przed siebie. Miał dość tego miejsca, gdzie wszystko kojarzyło mu się z klęską. Jeżeli jakimś cudem wytrzyma do rana, ucieknie stąd. Byle gdzie. Żeby całkiem zagubić się w tłumie, w szalonym rytmie jakiegoś wielkiego miasta. Albo przeciwnie, zakopie się na odludziu, zadręczy na śmierć własną obecnością. Mogło go zabić jedno i drugie. I tego właśnie oczekiwał. Dlatego było mu obojętne, co zrobi ze sobą jutro, skoro nie ma odwagi zrobić tego dziś. Za słaby na jakiekolwiek radykalne cięcie, które mogłoby coś odmienić, pchnąć go na inny tor. Zbyt zmęczony.

Mrok zszarzał tak bardzo, że wokół na ulicy włączyły się lampy i świąteczne dekoracje. Światełka na wystawach, kolorowe gwiazdki, kręcący się niczym tancerki mikołaje z workami prezentów na grzbietach… Jako dziecko często przylepiał nos do sklepowej szyby. Była zimna, oblodzona, ale zachwycały go elektryczne kolejki sunące miękko po szynach pomiędzy sztucznymi choinkami. Mógł tak stać i patrzeć bez końca. Jakie to dziwne, że wciąż to pamięta. Jak to się stało, kiedy zgubił własne dzieciństwo? Młodość jest bezwzględna. Odziera z lat chyłkiem, jak złodziej. Ledwo się spostrzeżesz, jesteś dorosły ­ czy tego chcesz, czy nie. Od którego z pytań zaczął milczeć? Bo milczenie zaczyna się od zamkniętych, głuchych pytań. Nagle zdał sobie sprawę, że jest jak śnieg. Miotany wiatrem od ściany do ściany. Pomiędzy jednym a drugim podmuchem ledwo zdający sobie sprawę z własnego istnienia. Może nawet zatracił już i to. Siebie samego. Ta jego niezdolność do jakiejkolwiek decyzji. Ten krok ślepca. Jutro Wigilia. I nic. Żadnego wzruszenia. Nie czuł się winny, choć tak łatwo mógłby oskarżyć właśnie siebie. Ale nie szukał winowajcy. A już na pewno nie w sobie. Bo po co? Nie wierzył w odmiany. Na co czekają ci wszyscy ludzie? W oknach gdzieniegdzie pojawiły się ubrane drzewka. Zza nich wypłynęła twarz jego matki. Dlaczego teraz powróciły do niego jej słowa? Jej głos, dawno zapomniany, o którym był pewien, że przebrzmiał? Płynął teraz wraz z deszczem i śniegiem, prosto w jego serce. I nic ­ oprócz uczucia chłodu. Jakby nagle znów, jak wtedy w dzieciństwie, przyłożył nos do szyby. Przenikliwe wrażenie pustki.

Skręcił w stronę Zwierzynieckiej. Kilku przechodniów z podniesionymi kołnierzami, jasno oświetlone witryny martwych sklepów, cichy szum przemykających chyłkiem samochodów. Na moment przystanął, jakby się nad czymś zastanawiał. Wielka bryła domu towarowego która nagle przed nim wyrosła, dała mu znikome wprawdzie, ale jednak poczucie bezpieczeństwa, i to właściwie zupełnie bez powodu. Nie umiał uzasadnić, dlaczego to jest właściwe miejsce, jednak wjechał windą na górę. Mimo chłodu usiadł przy stoliku, na tarasie kawiarni. Podeszła kelnerka.
– Pan sobie życzy…
– Piwo… Nie, dwa. I dwie setki.
Popatrzyła na niego, jakby chciała zaoponować, jednak odwróciła wzrok i odeszła bez słowa. Rozluźnił się nieco. Widok z góry, w czerniejącym szybko mroku przywołał obrazy dzieciństwa, spacery z ojcem, srebrną łuskę rzeki, jej monotonny szum…

Drgnął, jakby się obudził. Kelnerka stała przed nim i znów przyglądała mu się uważnie. Na stoliku postawiła otworzone butelki piwa i dwa kieliszki czystej. Zmieszał się. Odeszła jakby niechętnie, przy barze raz jeszcze odwróciła się i spojrzała w jego stronę. Udał, że tego nie dostrzegł. Ukradkiem rozejrzał się, tylko kilka stolików było zajętych. Pił powoli, małymi łykami, poczuł, jak alkohol rozgrzewa go i usypia jednocześnie. Pomyślał nawet, że mógłby spróbować wrócić do domu.

„To straszne być tak zmęczonym” – stwierdził i zdziwił się, że jeszcze go coś obchodzi. Na blacie baru stała mała, sztuczna choinka ustrojona w niebieskie bombki. Skrzywił się na ten widok. Nie miał upodobania do tandety. Bożonarodzeniowe akcesoria, te wszystkie kiczowate złocenia irytowały go. Przyłapał się na tym, że nadal ceni dobry smak. Jakie jednak znaczenie może mieć dla niego to, czy na barze stoi świąteczny maszkarek czy też gustowny symbol… wiary? Wiara… Wciąż powraca do niego to słowo, jak bumerang. Słowo-klucz? Jakby słowem, niby wytrychem, można było otworzyć pamięć. Nie ma matki, zniknęła nawet ze wspomnień, podobnie jak w mrokach niepamięci przepadł ojciec. Siostra, która zmarła w dzieciństwie… czy naprawdę istniała? Jeżeli przewinęli się przez swoje i jego życie wszyscy ci ludzie, to gdzie są? Niezanotowani głęboko w nim, więc nie można mieć pewności, że się zdarzyli. Czy można przemknąć jak cień, nie zostawiając nawet śladu? Jeżeli tabliczki na grobach nie kłamią, jeśli zdjęcia w albumach nie są efektem zręcznych trików utalentowanego prestidigitatora, to co się z nimi stało? Jak można tak po prostu rozpłynąć się? I nic? Żadnego trzęsienia ziemi? Obojętność, wszystkich i wszystkiego. Śmierć to żaden powód, dla nikogo, żeby wpaść w popłoch… Ktoś był, teraz go nie ma. Zwykłe, obojętne prawo fizyki. Prawo życia. Normalka. Nie, nie czuje lęku. Raczej ulgę, że można tak zwyczajnie zapaść się w niebyt. I że od tego dzieli go cienka i nieuchwytna granica. Uczucia? W takim rachunku nie ma na nie miejsca. Nie mieszczą się w ogólnej kalkulacji. Wobec Wszechświata nie mają znaczenia. Kosmos – ziębi, nie parzy… Kochasz czy nie, cierpisz czy nie, i tak czeka cię to samo. Rozpad. I to też jest pocieszające. Zadygotał, jakby chwycił go atak febry. Te świąteczne, rodzinne gadki… Jakie znaczenie ma teraz dla niego, czy matka i ojciec kochali się czy nie. Ich tęsknoty, cierpienia, nadzieje i wątpliwości, i tak wszystko poszło na przemiał. Może drży jeszcze w tych sztucznych gałązkach na barku tamten ich oddech, lekki jak westchnienie, a może to kelnerka potrąciła bombkę nieuważną ręką… Co to może kogo obchodzić ­ i co obchodzi tych, którzy odeszli? Długi, długi korowód nieodwołalnie straconych…

Kelnerka przy ladzie ziewnęła i zerknęła na zegarek. Nie ukradkiem, ostentacyjnie. „Zamykają dopiero o dziesiątej” – obruszył się w duchu. – „Gdzie jej się tak spieszy?”. W sali siedziało jeszcze parę osób. Gdyby nie to, pewnie chętnie zamknęłaby interes i pospieszyła… do domu? Może do niecierpliwego kochanka… Przyjrzał się uważnie kobiecie. Koronkowy czepeczek miała przekrzywiony, oczy zmęczone. Płakała? Nie, raczej ma za sobą nieprzespaną noc. Chciał zagadnąć, zapytać, co jej dolega. Z trudem powstrzymał się, aby do niej podejść. Czemu poczuł dziwną, nieuzasadnioną więź z tą obcą kobietą? Przez przemożne zmęczenie, którego nie potrafiła zetrzeć z twarzy? Przez zbyt uszminkowane usta, które drgały jej raz po raz, jakby i w niej zatarł się jakiś mechanizm i jej twarz mimowolnie powtarzała po wielokroć niekontrolowany tik? Jednak: co miałby powiedzieć tej kobiecie? Gdy śnieg za oknem tak wali na przemian z deszczem… raczej niech spieszy się do domu. Do tego kieratu nieustannie powtarzanych czynności. Kluski z makiem, barszcz, karp; przyrządzić, usmażyć. Podać, zjeść… pozmywać. I do następnych świąt. Codzienne, beznamiętne oczekiwanie. Na co? Nie wiedział. Czy ona potrafiłaby mu coś wyjaśnić? Z pewnością także nie. Bo co niby? Że życie jest nieprzewidywalne? Że jedyne wyjście to nie oczekiwać niczego? Wtedy przynajmniej nie można doznać zawodu. To jedyna właściwa postawa. Bierność. Nieliczenie na nic. Tak trzeba żyć. Od jednej nieprzewidzianej małej przyjemności do kolejnej. Nie liczyć na nie. Nie liczyć ich. Nie rozpamiętywać. Czyste bycie jako jedyna możliwość i esencja życia.
– Tadeusz! – usłyszał tuż nad swoim uchem. – Co ty tu robisz? Kopę lat…
Spojrzał w górę: nad nim, powiewając blond włosami, stała rozanielona Daniela. Pocałowała go w czoło, poufale, jak dawniej, ale nawet nie odczuł niechęci czy niepokoju. Monologowała przez cały czas, siadłszy bezceremonialnie naprzeciw, ale nic do niego nie docierało poza faktem jej obojętnej mu obecności. Patrzył na nią, zastanawiając się intensywnie, o co jej chodzi i czego może chcieć.
– Powiedz coś! – usłyszał wreszcie. – Martwisz mnie. Wyglądasz nieszczególnie.
– Przesada – odparł, siląc się na uśmiech. – Zawsze wszystko wyolbrzymiasz.
– Tak – westchnęła. – Wiecznie sobie to powtarzam. Ale w dzisiejszych czasach człowiek nie wie, jak żyć. To nie to, co kiedyś.
Uśmiechnął się mimo woli. Tak, to ta sama Daniela, co zwykle. Teraz rozgada się na dobre. Pozwolił płynąć potokowi jej słów, sam zanurzył się w chłodny żar piwa. Czuł się lepiej, znacznie lepiej. Był wdzięczny Danieli za jej trajkotliwość, że nie przeszkadzał jej brak czyjegoś odzewu. Wystarczało, że miała do kogo mówić. A jemu było wszystko jedno, kto do niego mówi. Choć przez chwilę nie był sam. Nigdy nie zadzwoniłby do niej, bo i po co, ale jej przypadkowa obecność cieszyła go.
– No, popatrz tylko! – wykrzyknęła nagle. – Przecież to Halszka!
Daniela zerwała się od stolika ożywiona i popłynęła w stronę siedzącej w kącie kobiety. Widział, jak rozmawiały przez chwilę. Tamta speszona jej niespodziewanym najściem, próbowała bronić się unikiem, w końcu wyszła, wymawiając się czymś. Zauważył zawód na twarzy Danieli, tamta najwyraźniej zepsuła jej zabawę. Daniela wróciła do jego stolika kąśliwa jak osa.
– Nie pamiętasz Halszki?
Pokręcił przecząco głową.
– Nie bujaj. I tak ci nie wierzę! – zadeklarowała.
Milczał.
– Poznaliście się kiedyś… u mnie. – Zaśmiała się dziwnie. – Naprawdę nie pamiętasz? Myślałam, że przysiądzie się do nas, pogadalibyśmy trochę o starych czasach… Powiedziała, że spieszy się na jakiś wiec. Wyobrażasz sobie? Że też komuś chce się jeszcze bawić w takie rzeczy. – Była wyraźnie niezadowolona.
– Pewnie się wymówiła – bąknął jej na pocieszenie, ale nie uspokoiło to Danieli, a nawet rozsierdziło ją jeszcze bardziej.
– Spotykamy się raz na piętnaście lat i nawet pięciu minut nie znajdzie na rozmowę. – Zerknęła na zegarek. – Zresztą na mnie też czas. – Spojrzała na niego wymownie, najwyraźniej chciała, aby ją odprowadził do domu. Zapłacił rachunek, wyszli razem.
– W którą stronę zmierzasz? – zapytał, udając wesołość.
– Wiesz przecież, gdzie mieszkam. Na Salwatorze – przymilała się jak kocica.
– Och, jak mi przykro – udał zmartwienie – Ja akurat w przeciwnym kierunku.

Rozgniewana, z trudem dała się uprzejmie pożegnać. Było mu jej żal. Naprawdę rozerwała go trochę, cieszył się, że ją spotkał. Ale to wszystko, droga Danielo, tylko tyle… Gdybyś wiedziała, co się we mnie kłębi, jakie parszywe myśli przychodzą mi do głowy, nie odstępują, nie dają żyć, sama nie chciałabyś mieć ze mną nic wspólnego. Naprawdę lepiej będzie dla ciebie, jak sobie pójdziesz. Pochylił się, pocałował ją w policzek. Nieco się rozchmurzyła i dała udobruchać.
– Zadzwoń kiedyś – poprosiła, choć wiedziała, że tego nie zrobi.
– Na pewno – obiecał.
Ruszyli, każde w swoją stronę. Właściwie nie wiedział, która to jego strona, po prostu poszedł w przeciwnym kierunku niż Daniela. W ten sposób znów szedł Zwierzyniecką, tym razem w stronę Rynku. Zastanawiał się, ile jeszcze razy przejdzie tej nocy tą ulicą, w jedną i w drugą stronę. Godzina była pewnie późna, ale zimowy mrok czynił ją trudną do określenia. Zbliżał się właśnie do budynku filharmonii, kiedy usłyszał krzyki. Gromada ludzi z transparentami parła do Rynku. Zdziwił się, skąd się ich nagle tylu wzięło. Przed chwilą było tu zupełnie pusto. Głośno skandując, czynili niezły tumult. „To pewnie ten wiec, o którym mówiła Danieli Halszka” – przebiegło mu nagle przez głowę i zdziwił się, że zapamiętał. A więc jednak to nie była wymówka. Był nawet ciekaw, o co chodzi tym ludziom, ale było za ciemno, nie mógł odczytać napisów na transparentach, głosy ich zaś zlewały się ze sobą, nie pozwalając na uchwycenie sensu poszczególnych zdań. Szedł za maszerującymi, zachowując bezpieczną odległość. W Rynku otoczyli pomnik, ktoś z głośnikiem przy ustach wykrzykiwał coś przy aplauzie zebranych, głosy odbijały się głuchym echem od murów, tonęły w nerwowych przepychankach ludzi. Czy była tam Halszka? 

Nie, z całą pewnością jej nie zna. Halszka… Nigdy nie słyszał takiego imienia. A już na pewno zapamiętałby tę kobietę. Miała coś szczególnego w twarzy. W tej chwili, gdy została zagadnięta przez Danielę, z daleka zwróciła się w jego stronę, dostrzegł jakiś błysk w jej spojrzeniu. Dziwny. Budzący raczej konsternację niż sympatię. Jakiś szczegół jej fizjonomii z pewnością by rozpoznał. Tymczasem on nie miał pojęcia, co Daniela miała na myśli. Taki drobny, wydawałoby się, defekt jak brak subtelności u  Danieli potrafi być irytujący. „Czy inni też mnie podobnie odbierają? – pomyślał nagle z ukłuciem niepokoju.

Tłum gęstniał. „Skąd wzięli się ci wszyscy ludzie?” – przebiegło mu przez myśl. Rynek był zatłoczony. Nadciągnęły grupy punków i skinów. „Zanosi się na niezłą rozróbę” – stwierdził w duchu. Stanął przezornie w bramie i patrzył. Właściwie nie wiedział, po co tu stoi. Powinien był dawno stąd odejść. Nic go to nie obchodziło. I nie miał ochoty na bójkę. Ale na nic nie miał ochoty. Na siedzenie w pustym domu, czy włóczenie się całą noc bez celu, też nie. Czuł się trochę jak w kinie, jakby nagle jakiś seans rozgrywał się przed nim, a on uczestniczył w tym zupełnie wbrew swojej woli. Było mu przy tym obojętne, jak to wszystko się zakończy i kiedy. Najważniejsze, że znów nie był sam, a jednocześnie nie musiał mówić do nikogo i nikogo słuchać. Przedrepcze w miejscu trochę czasu, który został mu do rana. Żeby tylko nie zgrabieć z zimna. Roztarł ręce i przytupnął parę razy nogami. Ktoś z kamienicy obok otworzył okno i zaczął wołać:

– Cisza! Idźcie sobie wiecować gdzie indziej!

Tłum odpowiedział głośnym wyciem i gwizdami. W odpowiedzi chlusnęło na najbliżej stojących wiadro wody. I wtedy się zaczęło. Ktoś palnął w okno kamieniem, szyba rozprysła się jak bańka, rozległ się krzyk: „Policja! Policja!”. Tłum ruszył, zafalował. Trzasnęła jakaś wystawa, ktoś kogoś próbował powstrzymać, w końcu zaczęła się regularna bijatyka. Bili się wszyscy ze wszystkimi. Nie wiadomo skąd wtargnęły na Rynek policyjne Nyski, z których wypłynął obłok uzbrojonych policjantów. Posypał się na nich grad kamieni, oni zrewanżowali się pałkami, armatkami wodnymi i gazem łzawiącym. Hałas i zamieszanie nie do opisania. Stał w bramie, bojąc się poruszyć, aby nie dostać się w sam środek szalejącego tłumu. Bał się oberwać. Był tu przypadkiem i tylko w charakterze widza, wolał przeczekać. Nagle zobaczył Halszkę. Szła, zataczając się, potrącali ją biegnący na oślep ludzie. Zakrywała twarz rękami, była cała zakrwawiona. Wyskoczył z ukrycia, zanim pomyślał, co robi. Poczuł zimny strumień wody na swoim grzbiecie. „Cholera” – jęknął w duszy. Złapał Halszkę i wciągnął do najbliższej bramy. Patrzyła na niego z przerażeniem. Nie poznawała go, nie wiedziała, czego od niej chce.
– Nie mam pieniędzy – wyjąkała wreszcie. – Zgubiłam torebkę.
– Spotkaliśmy się dzisiaj – wyjaśnił szybko. ­ Daniela chciała, żebyś przysiadła się do naszego stolika… Chodźmy stąd. Bez dokumentów zaraz cię przypudłują.
Osłonił ją ramieniem i poszli. Nie stawiała oporu. Czoło miała mocno stłuczone, włosy mokre. Co chwilę potykała się.
– Odprowadzę cię do domu – powiedział. – Jest zbyt niebezpiecznie, żebyś szła sama. Gdzie mieszkasz? A może wolisz na pogotowie?
– Nie, nie – zaprzeczyła szybko. – Wolę do domu. Mieszkam niedaleko.
Szli szybko w stronę Zwierzynieckiej. „Prześladuje mnie dzisiaj ta ulica” – pomyślał z niechęcią. Jacyś ludzie uciekali, słychać było policyjne syreny, parę osób minęło ich na Zwierzynieckiej, ale był tu większy spokój. Odetchnęli z ulgą, gdy znaleźli się na moście. Przeszli przez Wisłę jeszcze spięci. Wciąż kapał przykry, rzadki deszcz zmieszany ze śniegiem, przemokli do suchej nitki, ale tu było już całkiem spokojnie. Mieszkała w przedwojennej kamienicy, mocno zrujnowanej. W korytarzu było brudno i ciemno, mimo żarówki dyndającej na kawałku druta. Szli na górę po drewnianych, rozpadających się schodach; aż strach było chwycić za drewnianą poręcz, która chybotała się pod wpływem kroków, w lewo i w prawo. Na trzecim piętrze, przy wielkich, brązowych drzwiach, przystanęła. Wyjęła spod wycieraczki klucz.
– Trzymasz klucz pod wycieraczką? – zdziwił się niepomiernie. – Nie boisz się, że cię okradną?
Wzruszyła ramionami.
– Co by tu mieli u mnie ukraść?
Stali przez chwilę w niezręcznym milczeniu. Pomyślał, że powinien się pożegnać i odejść. Nie mieli sobie nic do powiedzenia. Ale nie mógł zapomnieć o tym, że czeka go ranek, z którym nie będzie potrafił się uporać. Musiała i ona mieć takie swoje poranki. Widać to było w jej twarzy okalanej mokrymi od deszczu i krwi włosami.

Trzęsła się z zimna, szczękając zębami, pomyślał nawet, że się rozchoruje, jeśli on zaraz stąd nie odejdzie.
– Wejdziesz na chwilę? – spytała wreszcie, szeptem, aż przeszły po nim ciarki, mimo że prawie nie zrozumiał słów.
Była między nimi trudna do wytłumaczenia bliskość. Wiedział, że to ona ją stwarza. Poczuł, jak zapala się w nim ostrzegawcze światło. Zawahał się. Jednak zbyt mocno nie miał ochoty wracać do pustego domu, by odmówić.
– Może tylko na chwilę – odpowiedział niezdecydowanie. – Zrobię ci opatrunek.
Otworzyła drzwi, weszli do środka. Mieszkanie było wysokie, ciemne i zaniedbane. Przedwojenne meble były zniszczone tak samo jak parkiet. Od dużych, nieszczelnych okien wiało chłodem. Wnętrze wydawało mu się nazbyt rozległe. Ta przestrzeń osaczała go, poczuł się nieswojo. Halszka zapaliła lampę nad stołem, ale nie zrobiło się od tego dużo jaśniej, a może tylko tak mu się wydawało. Może to w nim czaił się wciąż ten zmrok zza okien, wniósł go tu ze sobą ­ i miał teraz w sobie już nadchodzącą noc. I niepokój.
– Nie znoszę tego miasta – powiedział nagle, tak agresywnie, że aż znieruchomiała.
Stał na środku pokoju z rękami w kieszeniach, w płaszczu, którego nie zdążył zdjąć i którego kołnierz miał wciąż podniesiony do góry, jakby wciąż czuł na sobie przenikliwe zimno nadciągającej nocy.
– Usiądź – powiedziała cicho.
Czyżby bała się, że głośniejszy ton spłoszy go, przyspieszy jego ucieczkę? Rzeczywiście przez chwilę pomyślał o ucieczce, jakże dobrze go wyczuła. Stał nieporuszony, jak gdyby nie usłyszał, co powiedziała. Nie powtórzyła jednak. Weszła do łazienki i zaczęła obmywać twarz. Kiedy spojrzała w lustro, drgnęła. Był tuż za nią.
– Gdzie masz opatrunki? Coś z tym trzeba zrobić. – Przyglądał się jej twarzy uważnie. – Fatalnie to wygląda – dodał.
Przysiadła na wannie. Wyjął z szafki watę, zdezynfekował jej ranę, przykleił plaster.
– Nieźle ci dołożyli. Ale chyba się zagoi bez szycia…
Wstała.
– Zrobię herbatę – zaproponowała, jakby nie wierząc, że zgodzi się zostać z nią jeszcze choćby przez chwilę, bo nie wiedziała, jak go zatrzymać.
– Wolałbym wódkę – zasugerował.
Wciąż był w płaszczu, robił wrażenie spieszącego się dokądś, wciąż w biegu, jakby za moment miał mu uciec ostatni pociąg. Wrócił do pokoju, ale nie usiadł. Rozglądał się ukradkiem dookoła. Mnóstwo książek, powycierane już aksamitne zasłony, dębowy stół na środku. Wzdrygnął się, gdy weszła, niosąc na tacy dwie dymiące szklanki, karafkę i kieliszki.
– Zdejmij płaszcz i usiądź. Nie będziesz chyba pił na stojąco?
Rzucił płaszcz na kanapę. Usiadł w kącie, w fotelu.
„Jak najdalej ode mnie” – pomyślała i odczuła przykrość. Spodziewała się raczej natarczywości. Nie, spodziewała się raczej, że spędzi ten wieczór sama. Tę kolejną samotną noc. Choć przyzwyczajona do samotności, jednocześnie jej nie znosiła. Nie potrafiła się z tym zmierzyć, zaakceptować. Tej bezapelacyjnej obecności tylko samej siebie.
– Dziękuję za pomoc i odprowadzenie – odmierzała wyrazy mechanicznie, bez emocji.
Gdy tymczasem ta niespodziewana wizyta zupełnie wytrąciła ją z równowagi. Nie odpowiedział. Patrzył na nią niewidzącymi oczami. Nie był pewien, do czego zmierza. Chyba oboje się bali. Odczuła przykrość, zobaczył to na jej twarzy. 

Ile mogła mieć lat? Z pewnością była młodsza od Danieli. Subtelniejsza, choć nie był pewien, czy nazwałby ją ładną. Raczej nie w jego typie. Zbyt szczupła. Do tego z miną przestraszonego dziecka. W kobietach cenił pewność siebie. Kiedy miały coś do powiedzenia, do zaoferowania. Gdy potrafiły przykuć do siebie uwagę. Zaintrygować. Tak, to cenił w nich najbardziej. Tajemnicę. I trudność w jej rozszyfrowaniu. Ta kobieta, Halszka, wydała mu się nieciekawa. Zabiedzona, przede wszystkim psychicznie. Życiowy rozbitek, kolejny beznadziejny przypadek samoudręczenia. Przypominała mu jego samego, a on nie miał ochoty spędzić wieczoru z własnym klonem, tyle że w żeńskim wydaniu. Nie czuł się na siłach wyciągać kogokolwiek z dołka, skoro sam siebie wyciągnąć nie potrafił.

Nalała mu do pełna. Trącił jej kieliszek i wypił duszkiem. Nalała mu następny, sama też wypiła. „Nie tak ostro, mała. Chcesz mnie zalać? Czy siebie?” – pomyślał z niepokojem.

Co jej dolegało? Przez chwilę poczuł, że od biedy wysłuchałby i zniósłby jej historię. Ot, dla zabicia czasu. Ale skończy mówić i zapadnie między nimi milczenie. I co dalej? Tak siedzieć? Patrzeć na siebie czy w sufit? Wypić kolejną wódkę? Co właściwie obchodzi go ta kobieta? Z dwojga złego wolał milczenie w pojedynkę niż w duecie. Rzucił na nią baczne spojrzenie, korzystając z chwili jej roztargnienia, kiedy bezwiednie przestawiła filiżankę na stole. Nie, nie zna tej kobiety, Daniela plotła bujdy. Dlaczego więc od razu przeszedł z Halszką na „ty”, a ona tak naturalnie, wręcz odruchowo, zaczęła mu odpowiadać w taki sam sposób? Jakby znali się od lat. Cóż, śmieszna pomyłka. To wpływ Danieli, zasugerowała im istniejącą znajomość. Takie sugestie są bardzo przekonujące, szczególnie w wydaniu Danieli. Może zamierzała zabawić się ich kosztem? Lubi takie rzeczy. Spiknąć ludzi ze sobą, jak to nazywała, i patrzeć, co z tego wyniknie. Konsekwencje jej nie interesowały, tylko ta głupia gra. Dopóki pionki się nie spostrzegą, że są manipulowane…

Coś jednak zwróciło jego uwagę. Jutro Wigilia, tymczasem nie było w tym domu żadnych oznak zbliżających się Świąt. Ani jednej świeczki. Nawet zeszłorocznego stroika. Była samotna? Ale w życiu nigdy nie jest się naprawdę samotnym. Ot, choćby teraz. Jest ich dwoje. Choć niby każde z osobna, ze swoją samotnością, to jednak razem. W przeddzień Wigilii to całkiem naturalne. Normalne, że ludzie stają sobie na drodze ni stąd, ni zowąd. Przecież na tym polega życie. Na krzyżowaniu i przenikaniu się ścieżek. Ta plątanina jest jak sieć, zawsze się w nią wpada. Absurdem jest sądzić, że jest się jedynym w tej sieci. Kto tak twierdzi, w rzeczywistości nie ma pojęcia o samotności. Jest niewyrażalna na zewnątrz. To piekło, które nosi się w sobie. Bez żadnych widocznych oznak rozkładu. Tylko ktoś tak chory jak on mógł rozpoznać u niej tę samą chorobę. Dobrze zna to drżenie palców, z jakim dotknęła filiżanki. Spłoszone spojrzenie zaszczutego psa. Nie, nie zamierzał jej pomagać. Po co? Spadała jak on. Nie, szybciej od niego. Znacznie szybciej. Dla niej nie było już ratunku. Miała spojrzenie jego matki.

– Pamiętasz mnie? – A więc jednak padło z jej ust to pytanie.
– Sam nie wiem… – zaczął niepewnie. W głowie zaczęło mu już przyjemnie szumieć.
– No tak… – odpowiedziała wymijająco, ale czuł, że coś przed nim zataja.
Pochyliła się nad kieliszkiem. Prowadzi jakąś grę?
Spróbowała się uśmiechnąć.
– Myślisz, że coś knuję? – zażartowała.
– Coś w tym rodzaju – przytaknął.
Już nie miał ochoty wyjść. Trochę zaczęła mu się przypominać. Sprzed lat, jakby przez mgłę. Ale nie był do końca pewien, czy dziewczyna, z którą ją kojarzy, to właśnie była ona. W tym zielonkawym półmroku znikało wszystko, nawet małe pajączki przy jej powiekach, splatając się w jeden równy, miękki cień. Światło ślizgało się po jej gładkich włosach, zatrzymywało na rzęsach. Nie patrzyła na niego. Jej ręce spoczywały na stole bez ruchu. Wiedziała, że przygląda się jej, i pozwalała mu na to. Ale czy sprawiało jej to przyjemność ­ czy przeciwnie? Tego nie był w stanie rozszyfrować.
– Jesteś dziwnie spokojny – powiedziała wreszcie z pewnym wahaniem, jakby zastanawiając się, czy powinna o tym mówić.
– To ty jesteś za spokojna, zważywszy na to, co się stało. Co właściwie robiłaś tam na Rynku?
– A ty?
– Stałem w bramie i przyglądałem się.
– Ciekawe widowisko? – skwitowała ironicznie.
– Ciesz się, że tam byłem. No więc, co tam robiłaś?
– Ja…byłam… z nimi.
Wzruszył ramionami. Nie uwierzył.
– Bawi cię towarzystwo skinów i anarchistów?
– Po prostu nie jest mi wszystko jedno.
– A mnie przeciwnie.
Nie odpowiedziała, ale domyślił się bez trudu, że dotknął ją głęboko, odczuł coś w rodzaju przyjemności. Nie mówiła szczerze, tego był pewien. Założyłby się o wiele, że poszła tam z tego samego powodu co on. Żeby zagłuszyć pustkę. Dlaczego i kiedy się tak pogubiła? Jakoś nie śmiał zapytać.
– Przepraszam – powiedział w końcu. – To twoje sprawy. Nie powinienem się wtrącać.
Zabrał się do picia herbaty, przeprosiny nie uspokoiły jej jednak. Twarz jej drżała, jakby zadał jej znowu ból. Wypiła kolejną wódkę. To go speszyło. Poczuł się głupio. Sam nie wiedział, dlaczego robienie przykrości sprawiało mu przyjemność, prawie przynosiło ulgę. Podniósł się.
– Chyba już pójdę. Mam nadzieję, że czoło szybko się zagoi. I dziękuję za… herbatę.
Nie oponowała. 

Zastanawiający był w niej ten zanik odruchu samoobrony. Przeddzień Wigilii. Taka szczególna noc, a zupełnie jakby zapomniała o tym. Oczekiwał chęci zatrzymania go. W końcu Święta to specyficzna celebra. Nie potrzebowała współuczestnictwa? Takie odniósł wrażenie. Więc dlaczego? Nie zamierzała się go pozbyć, wręcz przeciwnie. Czuł to wyraźnie ­ i właśnie dlatego uciekał. Ten jej brak oporu. Dusiła się, a on wraz z nią. Bezwiednie odstręczała od siebie… „Dziwny czas modlitwy” – jak by to określiła jego matka. Tymczasem tu czuło się próżnię. Żadnego zaangażowania. Czemu nagle zaczęło mu to ciążyć? Przyłapał się na niekonsekwencji. A on sam, czy zrobił cokolwiek, aby nadać tej nocy jakieś znaczenie? Co czekało na niego w jego domu? Taka sama pustka…Wcale nie przejmował się, kim jest ta kobieta. Ani czemu nie są dla niej ważne Święta. Wystarczyło, że nie były ważne dla niego…

Nie, jego negacja Świąt była bezpośrednią przyczyną negacji postawy matki, dla której jedynym problemem było wtedy, co zjeść. Zapamiętał z tamtych czasów jej wieczną krzątaninę. Nie tylko przy okazji Świąt. Wciąż coś porządkowała, mimo że nie potrafiła tak naprawdę sprzątnąć niczego do końca. Nigdy nie przejawiała nastroju do żartów. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek śmiała się do rozpuku z byle głupstwa. Obruszyłaby się pewnie zgorszona, gdyby jej coś takiego wypomniał. Obnosiła się z powagą ze swoją godnością matrony, której tak nie cierpiał. Żadnych zachwytów. Nad niczym. Z przyrody akceptowała tylko część przydatną do robienia zapasów na zimę…

Bronił się gwałtownie przed takim sposobem życia, jakiemu usiłowała go podporządkować. Negując go, bronił w swoim mniemaniu prawa do inności, może nawet do błędów, ale popełnianych w imię poszukiwania własnej drogi. Te porywy sięgania po marzenia upajały go. Wznosiły ponad szarą egzystencję, z każdym dniem podobnym do poprzedniego, w której ugrzązł jego ojciec, a której on sam tak się obawiał. Ale gdyby teraz ta kobieta, Halszka, w której mieszkaniu znalazł się niespodziewanie, gdyby wyjęła z komody biały obrus i rozścieliła na stole, dobrze mu znanym ruchem matki… Może zapragnąłby nagle pomóc jej nakryć do stołu. Usiedliby razem do skromnej kolacji… Zwykle zadowalał się jedzeniem tego, co popadło. Pomyślał jednak nagle ciepło, że tej kobiecie tutaj, jak kiedyś jego matce, właśnie tego brakuje. Kogoś, komu mogłaby rozścielić obrus, przyrządzić coś, choćby naprędce…

„Nie, nie” – bronił się przed tą pokusą. Zaznał już wszystkiego. Tego także. Biały obrus? Wydęty jak żagiel oddalał się teraz od niego z prędkością światła. Nie szukał już żadnej przystani. Matka. Była z pewnością jedyną kobietą, która go kochała. Smutne, że dopiero teraz to zrozumiał…

Wziął płaszcz i wyszedł. Nie, raczej wymknął się chyłkiem, jak z potrzasku. Nie pożegnała się ani nie odprowadziła go do drzwi. Zatrzasnął je za sobą głucho. Postawił kołnierz i zbiegł na dół. Wyszedł z bramy, stanął na chwilę i zapatrzył się w ciemność. Nie miał odwagi wrócić do siebie. Chodzić po mieście przez całą noc też nie. Zastanawiał się, co zrobić. Pora nie była jeszcze późna, do rana zostało jeszcze zbyt wiele godzin. Jak przeczekać noc? Ruszył powoli przed siebie…

Jego życie: tak mało warte, że mogłoby należeć do kogokolwiek innego. A jeszcze nie tak dawno obrus narzucony na stół rękami jego byłej żony Marianny wydawał mu się szczytem marzeń, ukoronowaniem wszelkich jego dążeń… Kopnął ze złością grudę śniegu… Oślizły, zlodowaciały kawałek wpadł mu do buta.

Strącał z siebie niecierpliwie, jak śnieg, wszelkie pytania. Jakie znaczenie mogłyby mieć teraz odpowiedzi? Nie zmieniłyby niczego. Nie da się odwołać wykrzyczanych słów. Pozostaną. Wypowiedziane – znaczy tyle, co zaistniałe, bo nabierają przez to realności. Nie ma od tego odwrotu. Życie składa się z nanizanych na nitkę losu kolejno wypowiadanych słów…

Miał ochotę zapłakać. Gdyby teraz ktoś otworzył okno, zawołał go i zaprosił do środka, schroniłby się tam natychmiast. Przeczekał bezpiecznie tę noc, może spędził z kimś Wigilię. To nic, że byliby obcy. Tak nawet lepiej. Całe jego dotychczasowe życie wydawało mu się teraz jak sen. Śmieszne są wszelkie ludzkie dążenia. Śmieszne było dreptanie matki. Śmieszna apatia Halszki. Śmiechu warta jego depresja.

Jak długo błądzi już pośród tej nocy? Parę minut, a może kilka godzin. Traci poczucie czasu… Czy to możliwe, żeby zbliżała się północ? Gdzieś słychać bicie zegara. A może to tylko jego wyostrzone zmysły mylą go tak bardzo? Niebo otulone czarną watą nie odsłoniło ani jednej gwiazdy. Nie było nawet śladu księżyca…

Poczuł się bezsilny jak zaszczute zwierzę. W końcu ogarnęła go rozpacz. Pomyślał, że lepsze już towarzystwo Halszki niż włóczenie się po tym deszczu. Z powrotem wszedł do bramy i ruszył wolno na górę. Zapukał. Po chwili znowu zapukał. Cisza zdziwiła go. Halszka nie mogła jeszcze spać. Była zbyt wytrącona z równowagi. Właśnie! Ta myśl przebiegła go jak błyskawica. Zbyt wytrącona! Zaniepokoił się… Nacisnął klamkę, drzwi nie były zamknięte. Widocznie nie zamknęła ich, gdy wyszedł. Wszedł do środka, w pokoju jej nie było. Zajrzał do łazienki.

Siedziała przy umywalce z pochyloną głową, jakby drzemała. Z jej rąk ciekła krew. Chwycił ją, aż osunęła się na niego. Znalazł w szufladach bandaże. Zacisnął je mocno na nadgarstkach, obandażował. Krwi nie straciła dużo, na szczęście wrócił szybko. Patrzyła na niego półprzytomnie, jakby nie rozumiała, skąd się wziął ani co tutaj robi. Zaniósł ją do pokoju i położył na łóżku. Zaparzył kawę, przyniósł, ale nie chciała pić. Nagle spojrzała gdzieś w bok, zaczęła płakać bezgłośnie, dygocąc konwulsyjnie. Objął ją, gładząc jej mokre włosy i policzki. Był wstrząśnięty. Jak zawsze, gdy się widzi, że jest ktoś bardziej nieszczęśliwy, kto bardziej niż my nie chce żyć. Czuł się podle. Ale jak mógł pomóc komuś, od kogo sam chętnie oczekiwałby pomocy? Też chętnie by sobie popłakał. Ale nie umiał. Oczy miał suche, jakby wypaliły mu się od środka. Mąciło mu się w głowie, znowu za dużo wypił. Ona pewnie też piła, gdy wyszedł… Ta noc jest stanowczo za trudna nie tylko dla niej. Przede wszystkim dla niego. Ujął jej ręce, ale cofnęła je i wzdrygnęła się, prawie ze wstrętem. Udał, że tego nie dostrzegł.
– Masz szczęście, że wróciłem – powiedział z wyrzutem.
– Właściwie, dlaczego wróciłeś? – odpowiedziała pytaniem, ale tylko wzruszył ramionami.
Jednak spróbował wyjaśnić. Czuł, że jeśli nie odpowie szczerze, ona zamknie się przed nim, nie dowie się o niej niczego, nie będzie też chciała niczego wiedzieć o nim. A nagle zapragnął takiej zwykłej ludzkiej rozmowy ­ i był pewien, że, w tej jednej chwili, potrafiliby ze sobą tak porozmawiać. Jeżeli jednak pozwoli umknąć tej chwili, taka okazja może się już nigdy nie powtórzyć.
– Musiałem być z kimś… z kimkolwiek.
Nareszcie wyrzucił to z siebie. Prawdę. Przestała płakać, zaczęła mu się przypatrywać, coraz uważniej, załzawionymi oczami.
– Stało się coś? – spytała wreszcie, może nawet wstrzymała oddech.
– Wypij kawę, bo wystygnie – wymamrotał.
Zaczynała boleć go głowa. Czuł się straszliwie zmęczony i wyczerpany, a jednocześnie pobudzony. Chyba nie zasnąłby, mimo ogarniającej go przemożnej senności.
– Więc ty… też… – powiedziała z nagłym zrozumieniem. Nie precyzując jednak, co ma na myśli.
– Co też? – zapytał.
– Też znasz to uczucie.
– Cóż… – przytaknął tępo. – To raczej nikogo nie omija. 

Przestraszył się bladej twarzy tej kobiety, był w niej wyrzut. Dlaczego poczuł się winny? Bo wyszedł? Nic go tu nie trzyma. Może znów wyjść, gdy zechce, nie zatrzyma go przecież siłą. Nie. Teraz już nie wolno mu wyjść. Bez obciążenia sumienia. I tego się boi? Przykra niespodzianka. Przykuła go do tej kobiety do rana. A co dalej? Jak jutro zdoła wymknąć się stąd? Nagle poczuł się więźniem. Nie jej. Swoim własnym. A co jeżeli ona obiecała coś sobie po jego powrocie? Zganił się natychmiast za tę myśl. Ale wciąż czuł się jak w klatce. Jak kiedyś w klatce matki, z której nie potrafił się uwolnić. Z której uciekł dopiero do swojej żony, Marianny. Od której także uciekł. Do Justyny. Czy tak miało wyglądać jego życie? Cokolwiek postanowił, biegło swoim torem. Znał to spojrzenie. Spojrzenie Marianny, które musiał kiedyś wytrzymać. I znieść. Do dziś na to wspomnienie cierpnie mu skóra. Nie był tchórzem. Poniósł konsekwencje. Odkupił winę, a raczej Marianna zrobiła wszystko, aby tak się stało. Podobno zemsta jest rozkoszą bogów. Jakich bogów wyznawała Marianna, że zemsta nie mogła jej nasycić?

Swoją żonę Mariannę poznał przypadkiem. Siedział w knajpie i popijał żywieckie. Usiadła przy oknie. Nie miał pojęcia skąd on, niewydarzony belfer, zdobył się na odwagę, aby podejść i podać jej ogień. Popatrzyła na niego uważnie i w oczach zamigotały jej jakieś ogniki. Uśmiechnęła się, wyraźnie życzliwie.
– Czy my się przypadkiem nie znamy? – zapytała, wydmuchując dym.
– Być może – odparł i przysiadł się do jej stolika, nie pytając o pozwolenie, za to oddając jej uśmiech.
To był strzał w dziesiątkę. Była prezeską, jednocześnie właścicielką firmy projektowej. Interes szedł pełną parą, co przekładało się na spore zyski. Spotykali się coraz częściej. Imponowała mu. I ten szmal… Nie ukrywał, co go najbardziej w tym układzie interesuje. Zaś jej nie chodziło o kochanka na przychodne ani o wspólnika z gotówką. Szukała męża. Na stałe. Nie była romantyczką. Układ wydawał się jej uczciwy. Przystał na to z ochotą. Spokój, zgoda, oto co dominowało między nimi w tamtym okresie. Aż trudno uwierzyć, jak wiele zmieniło się od tamtego czasu… 

– Boli? – Halszka patrzyła na niego.
– Co? – ocknął się z trudem. Nie zrozumiał. Przecież to ją bolało.
– To, o czym teraz myślisz… – wyjaśniła.
Nawet nie usiłował zaprzeczać.
– Myślę… o mojej żonie… – zaczął i natychmiast tego pożałował. Teraz zacznie go wypytywać… Czuł, że się ośmieszy.
– Nie powinienem był…Dawać jej nadziei. Uwierzyła mi. A ja…
Zamilkł. To okazało się trudniejsze niż sądził. Nie potrafił mówić o sobie.
– Zdradziłeś ją?
– Dla ciebie wszystko jest takie oczywiste? – wkurzył się, choć nie wiedział, dlaczego. – To białe, a to czarne? Co to w ogóle jest zdrada? Jak można zdradzić kogoś, kogo się nie kocha?
Patrzyła na niego nieruchomo. Miał ochotę uderzyć ją. Mdłości podchodziły mu do gardła. Ostatnio pił bez umiaru. Do tego ta noc… Drzwi klaustrofobicznej łazienki Halszki… I jej nadgarstki…
– Próbowałem być wierny sobie. To źle?
Ruszył się tak gwałtownie, że o mało nie upadł.
– Wiesz, czemu przegrałem? Przez niewierność. Ale nie wobec żony. Tylko tego, co uważałem za najważniejsze.
– A co dla ciebie jest najważniejsze?
– Powiedzieć ci co? – Przybliżył do niej twarz tak blisko, że aż się cofnęła.
– Nie musisz odpowiadać…
– Jednak powiem ci. Bycie kimś, kogo się w sobie kocha. Tylko wtedy naprawdę można czuć radość.
Z całą pewnością ona nie kochała siebie. Uwiązana myślami do kogoś tam, tak zresztą jak on.
– Egoizm to szczęście? – udała, że nie rozumie.
– Nawet teraz nie potrafisz przyznać się do porażki? – zakpił.
Milczała. Może zabrakło jej argumentów albo sił.
– Zapomniałam już, jak to jest cieszyć się… – przyznała wreszcie, po dłuższej chwili, aż poczuł ulgę. 

Nie potrafił jednak uwolnić się od natarczywych myśli.

Dobrze pamiętał, jak szybko zaczęły przeszkadzać mu zawistne spojrzenia. Nieukrywana drwina tych, którzy powinni okazywać mu szacunek. O projektach architektonicznych nie miał zielonego pojęcia. Zajmował wysokie stanowisko, obojętne że przez protekcję, czy on jeden? Miał samochód, zagraniczne wczasy i prawie nieograniczone konto w banku. Czemu nie czuł się szczęśliwy? Coraz częściej pił. I coraz częściej, coraz natarczywiej brał kobiety.

Marianna szybko zorientowała się w sytuacji. Groziła, prosiła. Na próżno.

Wtedy po raz pierwszy nazwała go obłąkanym erotomanem. Nie mieli już sobie nic do powiedzenia. Choć, prawdę mówiąc, nigdy zbyt wiele nie mieli. Takie tam gadki o niczym, co zjeść, w co się ubrać, co załatwić po drodze do domu… Przypominały mu rozmowy ojca z matką­ i to też doprowadzało go do wściekłości.

Halszka znów zaczęła płakać. Raptem zerwała się i zaczęła wyrzucać na środek pokoju różne rzeczy. Dziecinne ubranka, zabawki, męskie koszule, swetry. Patrzył na to zdezorientowany. Potem przyniosła jakieś tekturowe pudła i zaczęła wrzucać tam to wszystko, bez ładu i składu, za to z ogromną pasją, wręcz nienawiścią.
– Wywal to na śmietnik – wysapała wreszcie, a gdy nie poruszył się, zaczęła krzyczeć: – Wywal! Słyszysz? Nie chcę tego u siebie!
– Dobrze, już dobrze – zgodził się natychmiast. – Gdzie ten śmietnik?
Ale znów płakała i śmiała się jednocześnie, więc dodał:
– W porządku. Znajdę.
Wziął dwie pierwsze paczki z brzegu, narzucił płaszcz i wyszedł. Kubły na śmieci stały niedaleko. Wysypał do nich zawartość pudeł. Na wierzchu leżał duży, pluszowy miś. Przypatrywał mu się przez chwilę z uwagą. Potem wrócił na górę, znów zszedł na dół, po chwili w pokoju zrobiło się pusto. Kartonowe pudła postawił w korytarzu.
– No i co? – zapytał. – Lepiej ci?
Siedziała na podłodze blada, z brodą opartą na kolanach, nie patrzyła na niego.
– Ten miś… – zaczął – to czyj?
Wolno podniosła głowę, patrzyła mu prosto w oczy, ale jakby nie widziała.
– Zapomniałam o czymś – powiedziała w końcu.
Wstała, wyjęła album, rzuciła go na podłogę.
– To też wynieś.
– Co to jest? – zainteresował się.
Otworzył album, były tam zdjęcia. Oglądał je po kolei. Halszka, mężczyzna i mały chłopiec.
– Jesteś mężatką? To twoje dziecko?
Nie odpowiedziała. Była jak martwa. Usiadł obok niej.
– Co się stało z dzieckiem?
– Nie żyje.
Nie płakała. Zamknął album.
– Nie mogę tego wyrzucić – powiedział.
– Daj spokój – zaoponowała. – Chcę to już mieć za sobą. Inaczej to nigdy się nie skończy.
– Ja tego nie mogę zrobić – powtórzył. – Chyba, że ty sama…
– Ceregiele! – zdenerwowała się.
Wstała, podeszła do okna. Było już zupełnie ciemno, otworzyła je na oścież, powiało chłodem.
– Co robisz? – zaprotestował.
Chwyciła album.
– Do diabła z tym! – Chmura zdjęć zaczęła sfruwać w dół szarpana i unoszona podmuchami wiatru na wszystkie strony.
– Przestań! – Chwycił ją. – Przecież to twoje życie!
– Mam gdzieś takie życie!

Patrzyła, jak pobielało w dole od porozrzucanych fotografii. Niektóre leżały w kałużach, inne mokły na ulicy od mżawki i śniegu. „Chciałbym to samo zrobić ze swoim życiem” – pomyślał i poczuł zazdrość. Zamknął okno.
– Chcesz jeszcze kawy? – spytała, siląc się na obojętność.
– Chętnie. – Rzeczywiście, teraz chciał tylko kawy.
– A może coś mocniejszego?
– Jeszcze chętniej.
Przyniosła kawę i koniak. Przez chwilę siedzieli oboje w milczeniu. Patrzyła na niego, a on czuł się przy niej coraz bardziej obco. Już minął ten moment, kiedy chciał wytrząsnąć z siebie to wszystko, co go tak dławiło. I nie chciał już nic wiedzieć o niej. Zaczął żałować, że siedzi tu tak długo, bo czuł, że ona oczekuje od niego wyznań i że będzie usiłowała zrzucić na niego swój bolesny ciężar. Nie zamierzał dźwigać go razem z nią. Nie czuł się też do tego uprawniony. Jakby nagle narastająca intymność między nimi zaczęła mu zagrażać. 

Dziecko? To właśnie definitywnie rozdzieliło go z Marianną. Nagle zapragnęła dziecka. Wkurzył się. Małżeństwo, interes, owszem. Ale dziecko? Obowiązki ojca? Na to się nie godził. To było wbrew umowie. Próbował wyobrazić sobie własną miniaturkę i ogarnęło go obrzydzenie.

Obraziła się. W pracy ledwo go tolerowała. To okropne być lekceważonym przy wszystkich, przez szefową – własną żonę. Nagle zrozumiał, jak strasznie wpadł. Ignorowała go. Publicznie i w domu. To był szantaż. Emocjonalny. Nie, nie zrobi jej dziecka, postanowił. Prędzej zdechnie. Jego picie i erotyczne ekscesy znosiła do czasu. Pewnie licząc, że go w końcu złamie.

Stało się inaczej. Poznał Justynę.

Pojawiła się w jego knajpce nagle. W Sylwestra. Zapowiedziano występ artystyczny. Zaintrygowany zaczekał, co się będzie działo, bo do tej pory nie działo się nic. Czasem striptiz i tyle…

Wyszła na estradkę i zaśpiewała. Tylko jedną piosenkę. Ale to wystarczyło, żeby wpadł. Miała talent i niekłamany wdzięk. No i tylko osiemnaście lat… Wokół niej furkotała burza cekinów, confetti i bibułowych spirali… Wszyscy bawili się świetnie. Dostała owację na stojąco.

Po występie poszedł do niej za kulisy. Śmiała się z jego afektacji, ale widział, że imponowała jej ta jego fascynacja. Był zauroczony. Jej młodością, planami na przyszłość, euforią. Żywiołowym rozmachem, z jakim o tym rozprawiała. Emocje. Odkryła przed nim zupełnie nowy świat, dotychczas mu nieznany. Świat namiętności.

Tak wszedł w Nowy Rok. Stracił głowę. Nie miał pojęcia, że się zakochał. Czuł tylko przenikliwy lęk. Żył jak we śnie. Była małą spryciarą. Wykorzystywała go, ale nie pozwalała mu się wziąć. Cierpiał i czekał. Poznał wszystkie stadia upadku, co do których był pewien, że zostaną mu oszczędzone. Skończyły się domowe awantury… Potrzebował teraz pieniędzy i nie mógł pozwolić sobie na zablokowanie konta przez Mariannę. Nie mogła dowiedzieć się o Justynie. Tego z pewnością by mu nie darowała. Skoki w bok – tak. Miłości – nie.

Wieczorami bywał regularnie w swojej knajpce. To nie budziło podejrzeń żony. Od tak dawna tam chodził… Zmiana w jego zachowaniu wzbudziła w Mariannie raczej nadzieję na pozytywne zakończenie sporu niż nieufność.

Justyna marzyła o karierze piosenkarki. Na razie stawiała pierwsze kroki, śpiew w knajpie miał być dla niej czymś w rodzaju zawodowych szlifów. Przygotowywała się do szkoły teatralnej, w jej dalszych planach były role w filmie, a nawet wyjazd za granicę, na kontrakt.

Wierzyła w swój talent bez cienia wątpliwości. „To powołanie” – mawiała. Podziwiał jej pewność siebie i wytrwałość. Miała cel, wierzyła, że uda się jej go osiągnąć. Godzinami przygotowywała teksty do egzaminów wstępnych, ćwiczyła przed lustrem, potem przed nim. Na koniec pytała go pełna niepokoju: „No i jak?”. Zawsze ją chwalił. Jej oczy rozbłyskiwały wtedy tysiącem iskier. Postanowił zrobić wszystko, żeby pomóc jej urzeczywistnić te plany. Jego konto topniało, potrzebował zasilenia. Ale na to musiałaby wyrazić zgodę Marianna. A ona chciała jednego – dziecka.

Bomba wybuchła znienacka. Ktoś zobaczył go z Justyną. Wypierał się w żywe oczy. Nie pomogło. Marianna nie była głupia. Potrafiła logicznie myśleć, łączyć fakty, wyciągać wnioski. Wyrzuciła go z domu. Jak stał. Z jedną walizką, z którą się kiedyś do niej wprowadził. Zablokowała konto, odebrała samochód (kupiony przezornie na jej nazwisko). Nagle przypomniał sobie, że nic do niego nie należy; dom, firma, wszystko było jej własnością, sam podpisał intercyzę… Zwolniła go pracy. I tak, z dnia na dzień, znalazł się na bruku bez środków do życia. Zapowiedziała też, że nie da mu rozwodu.

Wprowadził się do Justyny. Chwilowo. Zanim czegoś nie znajdzie. Na szczęście uznała, że po tym, co dla niej zrobił, ma obowiązek wspomóc go, dopóki się jakoś nie urządzi.

Już pierwszej nocy zostali kochankami. Dlatego nawet błogosławił decyzję Marianny i swoją niepewną sytuację. Wtedy jeszcze wierzył, że wszystko może się ułożyć. Przez pierwsze tygodnie utrzymywała go, potem się zniecierpliwiła. Znalazł pracę. U konkurencji Marianny. Został kreślarzem. Nie było to specjalnie trudne, trochę się w końcu nauczył przy żonie. Harował od świtu do nocy. W biurze znano go jako byłego wiceprezesa konkurencji, plotki o jego problemach z żoną z powodu romansu z Justyną rozeszły się szybko. Nabijali się z niego za plecami. Udawał, że ma to w nosie. Był szczęśliwy. Tylko to się liczyło.

Kiedyś szef wezwał go do siebie. Był poirytowany.
– Nie mógłby się pan pogodzić z żoną? – zaczął na wstępie.
A jemu sprzeciw zamarł na ustach.
– Niech pan tylko nie plecie mi tych bzdur o miłości – szef zniecierpliwił się, nie otrzymując oczekiwanego odzewu.
On też się niecierpliwił, ale czekał. Doczekał się.
– Muszę pana zwolnić. Niestety. – Szef dodał to „niestety”, choć najwyraźniej wcale tak nie uważał. – Wie pan, my, z jednej branży, musimy trzymać ze sobą. Inaczej nie utrzymamy się na rynku. A poza tym może połączymy siły z pana żoną, to niezwykle przedsiębiorcza kobieta. Proszę mnie zrozumieć. Pomagałem panu, dopóki to było możliwe. Teraz musi pan sobie radzić sam. Co pan właściwie widzi w tej małej?
Nie zamierzał oponować, wyjaśniać. Czy oczekiwał czegoś innego?
Justyna jednak nie potraktowała sprawy z takim spokojem jak on. Cała wrzała z oburzenia. Znów spadł jej na głowę. Miała tego dość. Znikała na całe dnie, podczas gdy on usiłował się czymś zająć. Pracy nie znalazł. Justyna wracała późno, zmęczona. Wciąż kogoś poznawała, kto jej się „przyda”. Wpadł w popłoch. Zrobił się zazdrosny. Usiłował śledzić każdy jej krok. Wypytywał o wszystko, nawet o drobiazgi, chcąc sprawdzić, czy mówi prawdę, aby przyłapać ją na najmniejszej choćby niekonsekwencji. Broniła się jak dzika kotka. Prychała. W końcu zacięła się. Przestała opowiadać, gdzie bywa, z kim się spotyka.Mieszkali nadal razem. Ale już nie należała do niego. Wymknęła mu się. Miał tego absolutną świadomość. Czuł się podle. Kochał ją coraz mocniej. Im bardziej ją tracił, im bardziej widział, jak oddala się od niego, tym intensywniej myślał tylko o jednym: żeby skończyć ze sobą ­ albo zabić ją. A najlepiej jedno i drugie. Pomyślał wtedy, żeby zrobić jej dziecko…

Ale Justyna była czujna. Nigdy nie była na tyle pijana, żeby się nie zabezpieczyć. Jego związek z Justyną nieuchronnie zbliżał się do końca. Nie było już nadziei na jego przetrwanie. 

„Rodzina” – zasępił się. Czym właściwie jest? Czy Marianna, z którą nie ma rozwodu, jeszcze nią jest, czy już nie? Czy Justyna, którą kochał jak nikogo na świecie, jest nią, czy nie? Czy gdyby Marianna zwróciła się do niego o pomoc, zrobiłby dla niej wszystko? Raczej nie… A ona dla niego? Z całą pewnością nie. Czy on zrobiłby wszystko dla Justyny? Z pewnością tak. A Justyna dla niego? Na pewno nie. Więc gdzie są, czym są te więzy?

Halszka zauważyła, że przygląda się jej spod oka. Znieruchomiała. Siedziała tak, napięta do ostatnich granic, aż zrobiło mu się nieswojo.
– Od dawna się znacie z Danielą? – zapytał wreszcie.
Jakby lekko westchnęła, ale jej twarz nie zmieniła się.
– Naprawdę mnie nie pamiętasz? – wychrypiała, aż przestraszył się nie na żarty.
– Skąd niby mógłbym cię znać? – przyjął postawę obronną.
– Daniela poznała nas ze sobą.
– Dzisiaj – uzupełnił.
– Wiele lat temu – sprostowała. – Byłeś pijany.
– No tak – odetchnął z ulgą – To wszystko tłumaczy.
– Nie wszystko, ale bardzo wiele – dodała cicho.
Wydawała się zmęczona. Zaproponował, żeby się położyła. Odmówiła prawie ze strachem. A przecież nie zauważył, żeby się go bała.
– Czy wiesz, że kochałam się kiedyś w tobie?
Pytanie padło nieoczekiwanie. Zaskoczyło go.
– Tak? Ale chyba nie trułaś się z mojego powodu? – to miał być dowcip, ale spostrzegł jej nieruchomy wzrok i mróz przebiegł mu po kościach.
– Owszem – przytaknęła sucho. – Zrobili mi płukanie żołądka, potem ojciec mnie sprał i tak się skończyła moja romantyczna miłość.
– Chyba żartujesz? – zdziwił się. – Kiedy to było? Nic takiego nie pamiętam!
– Miałam szesnaście lat, ty właśnie kończyłeś studia. Spotkałam cię na prywatce u Danieli. Chodziłam z Maćkiem, ty byłeś z taką Martą…
„Halinka? – myślał gorączkowo – fakt, była jakaś Halinka…”.
Przez moment z trudem wywoływał ją z pamięci. Czyżby to była ta Halszka? Ta sama? W życiu by jej nie poznał…

Owszem, przypomniał sobie. Pokłócił się wtedy z Martą, bo tańczyła wtulona w któregoś ze swoich licznych adoratorów, a on siedział w kącie wściekły i pił na umór. Obok niego siedziała ta mała od Maćka, długonoga, długowłosa, jakaś taka zalękniona. Maciek porzucił ją na rzecz bardziej doświadczonej Danieli. Mała powinna była wrócić do domu. Zaczepił ją na złość Marcie, żeby sobie nie myślała, że taka jest dla niego ważna. Z boku stał fortepian. Halszka zagrała Sonatę księżycową. Rozmawiali. Miała takie nieprzytomne oczy. Niepokoiła go, plótł coś bez ładu i składu, patrzył wciąż za Martą, gdzie jest, z kim się znowu obłapia. Obecność Halszki męczyła go i drażniła, nie wiedział, jak się jej pozbyć. Ale w końcu Marta zauważyła ich oboje razem w tym kącie i wreszcie coś ją użądliło w serce. Gdy tylko to zauważył, nagle obecność Halszki stała się dla niego pożądana. Objął ją i wyszli razem. Poszli nad rzekę. Płakała. Nie przez Maćka. Przez niego. Mówiła, że od dawna go kocha. Był tak pijany, że wierzył w każde jej słowo, a nawet we wszystko, co sam do niej mówił. Pocieszał, siedzieli nad brzegiem i dziwił się, dlaczego jest z nią, a nie z Martą. Zanim to zrozumiał, już się całowali, opierała się, ale coraz słabiej. Nie pamiętał, co było potem. W jaki sposób znalazł się w domu. Przyszedł potem od niej list, chciała się spotkać, ale nie odpisał. Jakoś to wszystko tak głupio wyszło i jeszcze bardziej głupio się zakończyło. Czyżby przez to się truła? Przecież to byłaby dziecinada!

Więc to jest Halinka… Gdyby mu nie powiedziała, nie domyśliłby się. Jest zupełnie niepodobna do siebie – tamtej… Nadal ładna. Ale te bruzdy wokół ust… Gorycz? On też poznał ten smak. Dzięki Justynie. Pamięta jej uśmieszek, gdy pytała go, czemu nie jedzie na tę swoją wieś, skoro ma tam pracę. Kogo kochał? Swoje wyobrażenie o niej? Marzenie? Przecież nie prawdziwą Justynę… Tamta przerażała go. Wolał opowieść o niej, którą sam sobie snuł. Taką akceptował bez zastrzeżeń. Nie miał już ochoty na prawdę. Był tak zazdrosny, że przestał wypytywać ją o cokolwiek. Po co miałby to robić? Jej kłamstwa, wykręty były normą. Mógł niezliczoną ilość razy przekonywać siebie, że to wszystko nie ma sensu. A potem wracał do niej, z każdej ucieczki. Z ucieczki do knajpy, bo na inną nie miał sił ani odwagi. Nie powiedziała wprost, żeby się wynosił. Po prostu przestała z nim sypiać. I coraz częściej wyjeżdżała.
– Nie pytaj o nic – złościła się. – Jesteś dla mnie ważny, ale to wszystko. Życie nie składa się tylko z miłości. Są inne sprawy, których nie chcesz przyjąć do wiadomości.
– Pewnie – przeczył słabo, wbrew sobie. – Ale wspieram cię, ochraniam. Jestem przy tobie. Czy tego nie widzisz? Kto ci to da?
Nie widziała. Albo nie chciała. W oczach miała złe błyski. Milkła, potrafiła tak godzinami milczeć zajadle. A potem brała torbę, wrzucała do niej parę ciuchów i już jej nie było. Wracała po paru dniach…

Czy Halszka też poznała to piekło? Mąż, dziecko… te albumy, które wyrzuciła. Może powinien zostać tu z nią do jutra? Pomóc przebrnąć przez Wigilię? Wyskoczyłby tylko po jakieś drzewko, karpia… Justyna zatelefonuje z życzeniami i zdziwi się, że nie ma go w domu… To by jej dało po nosie. Ciekawe, co by zrobiła? 

Święta. Zapach krochmalonego obrusu. Wypomadowane włosy ojca. Sztywny kołnierzyk sukni matki. Dlaczego tak tego nie lubił? Czemu nie znosił zapachu gotowanej kapusty? Kiedyś oddałby wszystko, żeby Justyna kręciła się tak po kuchni. Unosiłby się zapach grzybów, w wodzie moczyłyby się rodzynki, mogłaby nawet coś przypalić. Pamięta, z jaką niechęcią obserwował ojca siedzącego bez ruchu nad Biblią. Modlił się? Być może. Opłatek leżał na białym talerzyku. Życzenia. Jak co roku te same, żebyś był zdrowy, żebyś się dobrze uczył. Żebyś wyrósł na porządnego człowieka. Czy jest nim? Zawahał się. Ciekawe, jak oceniliby go rodzice… Wpatrzył się w abażur lampy nad stołem. Żarówka lekko migotała, jakby zamierzała zgasnąć. Jak długo już tu przebywał? Nagle poczuł, że jest mu tu dobrze. Że nie musi wychodzić na śnieg. Halszka wyglądała sennie i spokojnie. Może ocalało w niej choć trochę odłamków, z których on pomoże jej się odbudować? Czy byłby do tego zdolny? Jeszcze parę godzin temu sądził, że nie. Co zaszło w tym czasie, że zmienił zdanie? Niewiele rozmawiali. Ale może tego potrzebowali, nie rozmowy? Wspólnego bycia. Nie ze sobą, a obok siebie. Współbycia, bez dzielenia się nieszczęściem do końca. Czemu nie wiedział wcześniej, że jest taki sposób, że można było uniknąć dramatu… A jeśli nie można było? 

– Jak ci się ułożyło z Martą? – zapytała i ocknął się.
– Wcale się nie ułożyło. Zresztą z żadną inną. No, ale ty wyszłaś za mąż.
– Musiałam. Byłam w ciąży. Wmówiłam Maćkowi. – Była jakaś napięta i odczuł niepokój.
– Jak to: wmówiłaś? – zapytał i niedobre przeczucie zaczęło go ogarniać jeszcze silniej. – Nie chcesz chyba powiedzieć, że… – przestraszył się. – Nie, to niemożliwe, nie wierzę ci.
Czy rzeczywiście była to prawda, czy wciągała go w jakąś pułapkę? Bo że blefowała, tego był pewien. A może chce zemsty? Nagle zapragnął wyjść stąd. I to jak najprędzej.
– Więc twierdzisz, że miałaś ze mną syna?
– Tak.
– I co było dalej? – brnął dalej w tę bezsensowną rozmowę, jakby oczekiwał że zaplącze się w wyznaniach i da mu jakiś atut do ręki.
– Nic. Kiedy mały umarł, rozstaliśmy się.
Powoli czuł, jak cierpnie mu skóra.
– Chorował? – zapytał głucho. Nie wiadomo czemu odczuł ostry ból, jakby rzeczywiście stracił dziecko.
– Mieli wypadek. Mąż wiózł go samochodem… Małego nie uratowali. A jemu nic się nie stało… dziwne, prawda? Może się domyślał… Nie potrafiłam mu wybaczyć… – Ten jej matowy, pozbawiony emocji głos.
Czuł się strasznie. Dlaczego niszczyła go? To przecież oczywiste kłamstwa! Nie wierzył w ani jedno jej słowo! Miał ochotę ją uderzyć. Zakryła rękami oczy. Położyła się tyłem do niego. Kręciło mu się w głowie, chwilami tracił oddech. Miał wrażenie, że zwymiotuje albo dostanie zawału. Wyszedł do łazienki. Dopiero teraz zauważył, że wciąż był w płaszczu. Widocznie zapomniał go zdjąć. Spojrzał w lustro i aż przestraszył się swojego wyglądu. Spocony, z błyszczącymi chorobliwie oczami. Umył twarz, napił się wody z kranu. Przysiadł na wannie, aby ochłonąć. Wreszcie wrócił do pokoju. Leżała bez ruchu na łóżku, tak jak ją zostawił. Nie płakała. Przez chwilę tak stał, patrząc na nią, zastanawiał się, czy wyjść. Postawił kołnierz płaszcza, ręce włożył do kieszeni. Nadal nie poruszała się. Usiadł na skraju łóżka. Zaczął nerwowo szukać papierosów. W końcu znalazł, zapalił. 

Miała niepokojący wyraz twarzy. Przyglądał się jej, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. A może właśnie dopiero teraz po raz pierwszy ją zobaczył naprawdę. Dziecko… Od jakiegoś czasu krążyło wokół niego. Aż go dopadło. To, którego nie chciał mieć z Marianną. To, które tak pragnął mieć z Justyną. To, które podobno począł z Halszką… Nagle dotarło do niego, że nie dotknie go, nie usłyszy jego śmiechu… Czemu życie niesie ze sobą takie niespodzianki? Jakim prawem ta kobieta bawi się z nim w kotka i myszkę? Manipuluje jego uczuciami? Wzbudza poczucie winy? Przecież gdyby dziś przypadkiem nie wstąpił do tej kawiarni i nie natknął się na Danielę, nie spotkałby Halszki. Nawet nie dostrzegłby jej w tamtym kącie. Wcale by jej zresztą nie rozpoznał. Nie wiedziałby o niczym…

A kim jest Halszka? Ta obecna? Wyrzuciła na bruk wszystko, co łączyło ją z przeszłością, także z dzieckiem… Zrobiła to bez pardonu. A potem powiedziała mu, co wyrzuciła. Żeby nie mógł jej powstrzymać… Wiedziała, że będzie cierpiał, jednak zrobiła to. Mściła się. Zawiedzione kobiety. I ich smutne, groteskowe zemsty…
– Chciałbym… – zaczął i nie potrafił dokończyć.
Wstał, nie protestowała. Wyszedł w mrok. W śniegu i błocie bielały porozrzucane zdjęcia. Wybierał je kolejno, ocierał palcami, namoknięte zlepiały się w bezładny stos. Czuł, jakby z rozsypanych puzzli musiał na nowo ułożyć siebie. Wracał na górę z małym zwitkiem w ręku. Wszystko, co powinno być dla niego najważniejsze w życiu, mieścił teraz w jednej garści. Tyle mu tylko zostało. A przecież mógł mieć tak wiele. Miał… Jakże żałosny musi się jej dziś wydawać.

Mokry zwitek. Jak mógł się tak pomylić?

Kiedy wszedł do mieszkania, wciąż leżała bez ruchu. Rozłożył zdjęcia na stole, aby wyschły. Wpatrywał się w nie uporczywie, jakby intensywność jego spojrzenia mogła mieć magiczną moc i przywrócić dziecku życie. Czemu nie otrzymał od losu tyle co Halszka? Straciła dziecko, ale przynajmniej zachowała je w swojej pamięci. On nie ma nawet tego. Na rozmoczonych, pogiętych zdjęciach, mały chłopczyk tuli misia…

Ukrył twarz w dłoniach, żeby nie płakać. Dlaczego brak miłości Justyny uznał za coś najgorszego, co go w życiu spotkało? Nagle przestało to być ważne. Jedna noc, a przewartościował wszystko. Tamto życie odpłynęło od niego bezszelestnie, nawet nie zauważył kiedy. Jeszcze boli, ale wszystko to przyćmił inny ból. Znacznie większy.

Halinka. Tak, pamięta ją. Dlaczego właściwie wolał od niej Martę? Bo przecież był wtedy z Martą, która tak naprawdę niewiele dla niego znaczyła. Więc czym przewyższała Halszkę? Nie wiedział. Dokonywał wyborów bezmyślnie. Rzucał się w różne historie. Halinka była jedną z nich. Tylko jedną z wielu, nikim więcej.

Poruszyła się niespokojnie. Musiała widzieć, jak przygląda się zdjęciom. Najwidoczniej bała się jego reakcji. Otworzyła oczy, wzięła oddech…
– Masz kogoś? – spytała.
Na chwilę zamarł. Zastygł z papierosem w ręku.
– Jak ma na imię? – Jej głos brzmiał prawie natarczywie.
Długo nie odpowiadał. Nie mógł wykrztusić słowa.
– Jest bardzo młoda?
– Bardzo. Ma dziewiętnaście lat.
– Za młoda. Mogłaby być twoją córką. Zostawi cię.
– Już zostawiła! – wykrzyknął, nie panując nad sobą.
Zaczął nerwowo chodzić po pokoju.
Zapomniał na chwilę, gdzie jest. Potknął się o dywan, jak lunatyk. Podeszła do niego, stał z głową wtuloną w ramiona jak zdychający gołąb. Położyła mu ręce na ramionach. Znowu, jak przed laty, poczuł dziwne oszołomienie. Działała na niego, choć tego nie chciał, nawet mu się nie podobała. Jej rozgrzane ciało przyciągało go z siłą, której z trudem się opierał. Nie panował nad sobą, nad nią, to go przeraziło. Odtrącił ją. Usiadł. Patrzyła na niego zwężonymi oczami. Już tak patrzyła na niego kiedyś. Teraz dokładnie sobie przypomniał tamto spojrzenie sprzed lat.
– Boże, co ja tu robię? – jęknął.
Usiadł, znów zaczął nalewać sobie koniak, kieliszek za kieliszkiem, i wypijał duszkiem. Przykucnęła obok niego.
– Nie pij. To nie pomoże.
– Odczep się ode mnie! – Szarpnął się.
To była jej, tylko jej, wina. Po co plotła mu te bzdury o dziecku?
– Może powinieneś pozwolić jej odejść, skoro tego chce…
Tego było już za wiele.
– Co ty wiesz! Co ty możesz wiedzieć! – Alkohol zaczął uderzać mu do głowy.
Wyrwała mu butelkę z ręki. Usiadła obok niego i też nalała sobie dwa kieliszki pod rząd i wypiła. Czuła się źle. Miała nudności i kręciło się jej w głowie. Chętnie poszłaby spać, gdyby miała pewność, że uda się jej zasnąć.
– Mnie też zdradził – powiedziała drętwo.
Drgnął.
– Mówiłaś, żeście się rozstali…
– Nie ten. Ktoś inny. Niedawno.
– To przez niego to?
Wskazał na obandażowane nadgarstki. Potwierdziła.
– Daj, też chcę zapalić.
Podał jej papierosa. Ręce trzęsły jej się zupełnie jak jemu.
– Wyjaśnił coś?
– Wrócił do żony.
Siedzieli długi czas w milczeniu. Każde zatopione w swoim.
– Wiesz – odezwała się nagle – gdyby teraz zadzwonił i powiedział, że jest na dole i czeka, rzuciłabym wszystko i pobiegła do niego, a gdyby ktoś zamknął mi drzwi, wyskoczyłabym przez okno.
– To rozpacz – odpowiedział cicho, jakby do siebie. – To tylko rozpacz.
– Nienawidzę tego miasta. – Usłyszał i aż drgnął.
Przez cały dzisiejszy wieczór czuł to samo.
– Co ci miasto zawiniło – próbował zaprotestować, ale jego głos zabrzmiał nienaturalnie i od razu to wyczuła.
– Też chciałeś stąd uciec? Wyjechać, byle gdzie?
– Uciec? Czy można od siebie uciec? Dokąd? Zawsze będzie się za nami wlókł ten garb. Wszędzie nas dopadnie i przygniecie. Gdziekolwiek się będzie. To straszna rzecz, pamięć. Nie można jej zniszczyć.
Oczy miała szkliste. Wtedy coś w nim pękło. Dopiero wtedy. Zaschło mu w gardle.
– Opowiedz mi… – zaczął i urwał. Nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. 
Nie, nic nie chce wiedzieć. Co to zmieni? Nie przywróci się minionego. „Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr…” ­ powtarzała matka cierpliwie, gdy coś zbroił, a później obiecywał poprawę. Teraz też chciałby obiecać poprawę. Komu? Sobie? Halszce? Może losowi? Obiecać, że już nigdy więcej… Nigdy więcej co? Potem postać za karę w kącie i załatwione. Nikt nie zna siebie do końca. On sam musiałby się mocno zastanowić, gdyby na przykład poprosiła teraz, żeby opowiedział jej coś, co mogłoby go scharakteryzować. O czym mógłby jej powiedzieć bez zażenowania? Właściwie, było jedno takie zdarzenie…

Miał wtedy osiem lat. Koledzy zarzucili mu tchórzostwo. Nie pamiętał, z jakiego powodu. Aby udowodnić im, że potrafi zdobyć się na odwagę, zgodził się pójść nocą nad rzekę i złowić zaskrońca. Płynęła w lesie, niedaleko, ale nocą odległość ta wydala mu się nie do pokonania. Kilka uskoków tworzyło w rzece głęboki żleb wypełniony wodą, brzegi porośnięte były łopianami i chaszczami. Zalęgły się tam nie tylko zaskrońce, na otaczających polanach czyhały też żmije. Nocą, w piżamie, wymknął się z latarką z domu. Nie wiedział, jaki las jest nocą. Nigdy potem tak strasznie się nie bał. Dopiero teraz, gdy bronił się przed myślą, że mały naprawdę mógł być jego synem, powrócił tamten strach…

Pamięta, że wlazł do wody i brodził w niej tak długo, aż w końcu zobaczył w niej łeb, który chwycił. Chciał oświetlić latarką dla pewności. Potknął się jednak i zwymiotował ze strachu. Zachłyśnięty wodą długo nie mógł dojść do siebie. Wrócił do domu przemoczony i dostał gorączki. Matka nie mogła pojąć, gdzie nabawił się tak okropnej grypy.

Kiedy leżał chory w łóżku, koledzy odwiedzili go, przekonani, że symuluje, nie chcąc się z nimi spotkać.
– Złapałem go – wystękał, a oni popatrzyli po sobie i kiwnęli głowami. Potem poszli. Nie usiłowali dociekać, czy powiedział prawdę. Grypa mogła być tego dowodem, mogła też być wymówką. A jednak mu uwierzyli. Bo sposób, w jaki to powiedział… Jego głos był wtedy taki jak głos Halszki, gdy powiedziała mu o synu… On też nie potrafił poddać w wątpliwość jej słów, choć tak bardzo nie chciał jej wierzyć. Wolałby, gdyby kłamała. Ale jej poharatane ręce, jak wtedy jego grypa, świadczyły o czymś przeciwnym. O czymś, czemu nie dało się zaprzeczyć.
On i Halszka… Dwoje samotnych to jeszcze nie koniec samotności. Samotności nie znoszą się jak plus z minusem. Za to często się potęgują. A podwójna samotność, to już obcość.

Nigdy nie miał przyjaciół, miał tylko znajomych. Wystrzegał się zbytniej poufałości, by nikt nie mógł wiedzy o nim wykorzystać przeciw niemu. Czy zyskał coś na swojej ostrożności? Został sam. Teraz dopiero to dostrzegł. Zawsze uważał, że lepsza samotność niż rozczarowanie. Tymczasem nie ominęło go ani jedno, ani drugie. 

Jednak usłyszała pytanie.
– O kim? – spytała.
Ale potem domyśliła się. Zaczerwieniła, wreszcie zbladła. Ogarnęła go litość. I żal. Nad sobą. Nad nią. Głos jej drżał tak bardzo, że z trudem rozumiał, co mówi.
– Miał tylko trzy lata… Tak chciałam, żebyś go poznał…
Nagle rozpłakała się, prawie dławiła od szlochu. Objął ją i kołysał. Sam chętnie by popłakał, ale coś tak mocno siadło mu w piersiach. A więc jednak to była prawda. To był jego syn. Biedna Halszka. Biedni oboje. Zdjęcia leżące w kałużach. Nigdy nie będzie wiedział, jak naprawdę wyglądał ten mały. Nie usłyszy, jak mówi, nie zawoła po imieniu. Dlaczego nie odpowiedział jej wtedy na ten list…
Już nie płakała. Leżała jakaś zupełnie bezwolna.
– Jest strasznie późno. Powinnaś się przespać.
Przygasił światło. Chciał wyjść. Nie zatrzymywała go. Jednak nie mógł zrobić kroku w stronę wyjścia. Bał się zostawić ją samą. Nie poruszyła się nawet. Usiadł na kanapie, zapalił. Patrzył, jak wolno zapada w sen. Wydała mu się taka krucha, porcelanowa jak lalka, zupełnie nierzeczywista, nie mógł wręcz oprzeć się wrażeniu, że wcale jej tu nie ma, że tylko mu się przywidziała. Nagle zrozumiał, co pociągnęło go do niej wtedy, przed wielu laty. Ta jej nierealność. Wstał, położył się obok niej. Leżał na wznak, wpatrując się w sufit. Spała zwinięta w kłębek, obrócona tyłem do niego, oddychała ciężko. Przewrócił się na bok, objął ją, a po chwili ona obróciła się do niego, i tak leżeli razem objęci. Jej oddech wyrównał się. Potem i on zasnął. Obudził go nagły dreszcz. Otworzył oczy, w pokoju było zupełnie zimno. Przez niedomknięte, na wpół otwarte podmuchem wiatru okno sączył się dotkliwy chłód. Wstał, otrząsnął się, szczelniej otulił w płaszcz, którego wciąż zapominał zdjąć. Zamknął okno, znów zapalił. Jakiś neon rzucał w głąb pokoju siny odblask, bladą poświatę, od której ciemne cienie kładły się wzdłuż przez środek pokoju. Sufit i kąty tonęły w ponurym mroku. Ale tym razem nie męczyła go ciemność. Dziwne, ale czuł się lepiej. Wciąż myślał o chłopcu, którego nie dane mu było poznać, ale ból, który mu zadała, miał ożywcze działanie. Przestał nareszcie zajmować się sobą. Spróbował wyobrazić sobie, co czuła kiedyś, i było mu żal, że zmarnowali oboje tyle lat, podczas których, kto wie, może mogło coś dobrego się wydarzyć. Patrzył na nią, nie odrywając oczu. Miała delikatne rysy, których nie zniszczył czas, i równie delikatne dłonie. Nagle zapragnął zanurzyć twarz w tych dłoniach i ogarnęło go przemożne poczucie bezsensu. Przecież to nie tę kobietę kochał, nie przez nią cierpiał i ona również nie przez niego nie chciała dłużej żyć. Ale czy mogliby oprzeć się na sobie? Przez chwilę wydało mu się to zupełnie niemożliwe. Potem jednak ta natrętna myśl powróciła. Dręczyła. Ale zbyt wiele miał wątpliwości.

Zapadł w męczącą drzemkę. Śniła mu się rzeka, biegał w niej, chlapiąc małego brzdąca. Na brzegu Halszka zanosiła się od śmiechu. Nagle w wodzie pojawił się wąż. Mały przestraszył się, przewrócił, zaczął tonąć. Halszka zaczęła krzyczeć ze strachu. Wtedy usiłował podbiec do małego, wołał, żeby się nie bał, że to tylko zaskroniec, ale nie pomogło. Dzieciak wciągnięty w nurt, powoli pogrążał się w sinym odmęcie… Biegł za synem, na próżno… Bezskutecznie roztrącał pomarszczoną taflę mętnej wody…

Obudził się spocony i przerażony. Halszka spała obok, jak gdyby nigdy nic. Po raz pierwszy poczuł niesmak, prawie nienawiść do niej.

Nie kochała go. Opowiedziała mu o dziecku, aby go zatrzymać u siebie przez tę noc. Widocznie bała się być sama. Postanowiła przeczekać, aż minie jej kryzys. A całe to przedstawienie po to, żeby doczekać przyjścia tego, na którego powrót najwyraźniej liczyła. Jak w ogóle mógł pomyśleć, że mogliby razem, we dwoje… Brnąć? W co? Żeby potem przyszedł ten jej i zburzył wszystko jednym kiwnięciem palca? Wigilia? Tutaj? Śmiechu warte. Kolejna zgrywa. Proszę, dziękuję, przepraszam, może jeszcze karpia, barszczyk wcale udany, zapalmy lampeczki… I co dalej? Boże, co dalej? Wszystko to tylko dowcip. Powinien się obśmiać. Niejeden by tak zrobił. Zapił się albo przeleciał babę i zwiał. Te stresy, poczucie winy… Kpina. Było miło, pa. Nawet nie trzeba pakować gatek. Zero planów na przyszłość. Zero obietnic. Żadnego dziecka. Luz blues. Zwiać, zanim zacznie się domagać… Mieszkanie pod wspólnym dachem? Cichy, ukryty pod pozorami uładzonego spokoju koszmar… Jego kochanki, jej przyjaciółki od plotek… Jak długo tak można żyć? Może długo. Od tego się nie umiera. Co najwyżej wariuje.

Gdyby tak mógł wsiąść w byle samolot i odlecieć dokądkolwiek… może w końcu gdzieś by znalazł jakiś cel. To pomogłoby mu przetrwać. Dać złudzenie normalnego życia.

Ta noc nie prowadzi do niczego. Marnuje tu tylko czas. A może ona też nie może się doczekać, żeby się go pozbyć? Bo nie wypada przecież wyrzucić go stąd, nad ranem, po tym, co dla niej zrobił. Sprawa z dzieckiem. Jakoś nie wierzył już w jej rozpacz. Musiała dawno się z tym uporać. Nawet nie spojrzała na zdjęcia, które przyniósł. Leżały na stole, schnąc bezużytecznie…

Jakiż był naiwny. Może wcale nie kochała tego dziecka. Przecież było dla niej zawadą. Nie wiedziała, co począć. Wmówiła innemu. Potem umarło. Nareszcie ma spokój. Chciała pozbyć się nawet zdjęć. Ta jej oschłość serca… A jeżeli źle ją osądza?

Spojrzał na telefon, potem na budzik ­ była piąta rano ­ znów na telefon… Podszedł do aparatu, wykręcił numer, długo nikt nie odbierał. W końcu odłożył słuchawkę.
– Nie ma jej? – Usłyszał głos Halszki.
– Nie – uciął krótko.
Znów zaczął pić, jeden kieliszek po drugim.
– Nie pij tyle – to znowu Halszka.
Mogłaby odczepić się od niego. Kim jest, żeby go pouczać, mówić co ma robić, a czego nie? Dlatego, że mieli dziecko? A może nie mieli. Nie był niczego pewien. Ani tego, o co mu naprawdę chodzi.
Powinien był wyjść. Spojrzał na drzwi. Potem na nią. Dlaczego jeszcze nie wyszedł? Usiadł ciężko przy stole. Zdjęcia… Z trudem odwrócił od nich wzrok. Wciąż wpatrywała się w niego.
– Pokłóciłem się z nią – spróbował wyjaśnić.
– Możliwe. – Wyczuł w jej głosie niepewność.
– Nie: możliwe, tylko: na pewno.
Nie odpowiedziała. Ona też nie była pewna, czy chce, aby to była prawda, czy nie. Może poczuła lęk, że to rzeczywiście była tylko zwykła kłótnia, że ten obcy i jednocześnie tak bliski jej mężczyzna wyjdzie stąd za chwilę, wróci do tamtej kobiety i więcej się nie zobaczą? I nie wiedziała, dlaczego tak się tego boi. Wstała.
– Zdejmij płaszcz – powiedziała, nie patrząc na niego. – Zrobię jakieś śniadanie.
Wyszła do kuchni, lekko się zataczając, krzątała się tam przez chwilę. Znów wypił trochę koniaku i ciepłe znużenie zaczęło ogarniać go z przemożną siłą. Odprężył się nieco. Bał się złych przeczuć, więc wolał odrzucić je w całości, przywołać nadzieję. Wróciła z kuchni, niosąc tacę. Rozłożyła śniadanie na stole.
– Przepraszam, że tak skromnie, ale miałam prawie pustą lodówkę.
W tym momencie zadzwonił telefon. Zamarła w bezruchu, więc włączył klawisz głosu.
– Halo? – Usłyszeli głos Danieli. – Halszka?
Spojrzał na Halszkę pytająco, ale pokręciła przecząco głową.
– Tu Tadeusz – powiedział wreszcie i usłyszał zdziwiony śmiech.
– Tadeusz? No proszę, a myślałam, że już się nie znacie. Jest Halszka?
– Słucham? – zapytała bez emocji.
– Wiem, że to dziwna pora – trajkotała Daniela. – Ale jest u mnie bankiet. Może jednak przyjdziesz? To znaczy przyjdziecie razem z Tadeuszem. Ale mnie nabraliście, no, no! Co za przecudna gra! Niczego się nie domyśliłam!
– Razem?
– No, nie udawaj! Skoro jest u ciebie o tej porze, to chyba oczywiste.
– Co jest oczywiste?
– Ależ z ciebie obłudnica. No więc jak, wpadniecie? Pogadamy o starych czasach.
– Nie gniewaj się, ale nie.
Wyłączyła telefon. Była wyraźnie zdenerwowana. Daniela będzie miała teraz pożywkę do nowych plotek. Niepotrzebnie się w to wtrącił. Myślał, że to ten jej… Chciał się dowiedzieć…
– Nie przejmuj się tą głupią gęsią – próbował ją pocieszyć.
Potem, chcąc zmienić temat, zapytał:
– Co właściwie robiłaś na tym wiecu?
Wzruszyła ramionami. Zawahała się.
– Nie wiem. Jakoś tak… próbowałam… zabić czas…
„Zupełnie jak ja” – pomyślał.

 – A co będziesz robić teraz?
– Rano?
– Pracujesz gdzieś?
– Byłam pielęgniarką. Zredukowali mnie. A ty?
– Kiedyś byłem wiceprezesem w jednej firmie. To znaczy w firmie żony. – Zakrztusił się. – A teraz…
– Teraz co? – powtórzyła jak echo.
– Zastanawiam się.

Zabrał się za śniadanie. Było mu dziwnie smutno, ale i spokojnie. Jakby nadciągało ku niemu wielkie pogodzenie. Jedli w ciszy, która koiła ich oboje. Ujął jej zabandażowane ręce.
– Zmienię ci opatrunki.
Wstał, rzucił wreszcie płaszcz na kanapę. Poszli do łazienki. Przemył jej ręce, założył świeże bandaże. Siedziała na stołeczku cicha i milcząca, ale widział, że jego krzątanina cieszy ją. Nagle dotknął palcami jej rozbitej wargi.
– Nie boli? – zapytał miękko, prawie szeptem, niespodziewanie dla siebie samego.
– Niech boli – odpowiedziała tak samo.
Pocałował ją delikatnie. Nie broniła się. Przymknęła oczy, ale nie chciał jej teraz; wystarczyło, że trzymał ją blisko przy sobie. Czuł pod policzkiem tętno na jej skroni, zapach włosów. Gdzieś daleko zaczął bić dzwon. Świtało?
– Chcesz, pójdę potem po jakąś choinkę… – szepnął zupełnie wbrew sobie.
I natychmiast tego pożałował. Spojrzała na niego ze smutkiem, jakby wyczuła w nim ten żal. Znał ten smutek. Był jego smutkiem. Należał do niego ­i był nim. 

– Masz Biblię? – zapytał.
Dostrzegł jej zaskoczony wzrok. A przecież nie chodziło mu o modlitwę. Nie pamiętał, od jak dawna się nie modlił. Chyba od śmierci ojca. Potem nie poruszał nawet ustami, gdy modliła się matka. Modlitwa umarła w nim wraz z nadzieją, że wszystko to ma jakiś sens. Czy teraz wahał się? Nie. Ale Biblia na stole podczas Wigilii, obok zdjęć jego dziecka, wydała mu się nagle czymś właściwym. Jeśli nie potrafił się już modlić, musiał nadać znaczenie cichej nieobecności syna. Może mógłby tam znaleźć słowa pociechy, jakich z pewnością nie znalazłby w sobie. Może mogłaby wykiełkować z nich choćby mała nadzieja. Na cokolwiek. Choćby na zapach igliwia. Żywego igliwia, dzięki któremu mógłby łatwiej znieść swoją klęskę. Uznać ją za początek czegoś nieokreślonego, ale niosącego zalążek spokoju. Pomyślał jeszcze, że cokolwiek spływało wtedy na niego z rąk matki, było łaską cierpliwego zapominania. Miał wrażenie, że słyszy w sobie dźwięki księżycowej sonaty, którą grała wtedy Halszka. W oknach pojawiło się już pierwsze światło poranka. Dniało. Nieprzejednanie. Jak każdego dnia. Jak po każdej, najciemniejszej nawet, nocy. Szło swoją koleją. Od światła do światła, od ciemności, do ciemności. I trzeba było się z tym pogodzić. Nie było innego wyjścia. 

Znów rozległ się ostry dzwonek telefonu, aż poderwali się oboje. Halszka wbiegła do pokoju.
– Halo? – rzuciła w słuchawkę.
Patrzył na nią i wiedział, kto zadzwonił.
– Halszka? – Słychać było niski baryton. – Kochanie, rozmawiałem z żoną, wie o wszystkim, o tobie. Ale nie zgadza się na rozwód. Muszę z nią zostać, ale nie chcę cię stracić. Przepraszam za ten list, nie miałem racji. Chcę nadal być z tobą, spotykać się. Przebaczysz mi? Spotkajmy się, proszę.
Nie powiedziała ani słowa. Może krępowała ją jego obecność. Wziął płaszcz i ruszył ku wyjściu. W drzwiach odwrócił się. Stała nieruchomo ze słuchawką w ręku. Nie słuchała. Patrzyła na niego. Znał to spojrzenie. Bał się go i pragnął jednocześnie. Czuł, że nie zrobi ani kroku. Ani ku wyjściu, ani ku niej. Jakby zmroziła go świadomość tego, co się zaczęło dziać. Stał i patrzył. Czekał? Na co? Puściła słuchawkę, która kołysała się teraz wolno na sznurze, słychać było tylko gwałtowne: „Halo! Halo! Jesteś tam?”.
Nagle chwyciła słuchawkę. Patrzył na nią wciąż z natężeniem. Nie odrywała od niego wzroku. Podszedł i wyjął słuchawkę z jej rąk.
– Wiesz, gdzie jest Bali, gnojku? – zapytał łagodnie, aż głos w słuchawce zamilkł. – Właśnie tam wyjeżdżamy.
Odłożył słuchawkę na widełki. Uśmiechnął się do niej szeroko. Szelmowsko. Widział, jak na jej twarzy wykwita powoli taki sam uśmiech.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Elżbieta Wojnarowska, Sonata wigilijna, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 234

Powiązane artykuły

14.12.2023

Nowy Napis Co Tydzień #233 / Z piekła rodem

Ubi Arma Sonant. „Arbeit macht frei”

IV Z piekła rodem

Na jawie i we śnie
W szufladach wspomnień zamknięty dzień,
noc przychodzi ukradkiem. Trwa chwilę.
Ucieka przed brzaskiem.
W krainie snu otwarte drzwi,
pojawiasz się, spojrzeniem zakreślasz horyzont,
odchodzisz, wracasz… Ty?

W drodze do Edenu nie ma autostrad,
pustynne trakty, dukty usłane kolcami wśród róż.
Cienie przechodzą, mijają twarze rzeźbione w kamieniu,
jasne od blasku świec.
Płyną w otchłani bez słów. Do wiecznej zmarzliny…?
Do światła chcesz biec.

Z mocy Złego wyrywasz się.
Opuszkami palców dotykasz jej ust.
Już nie chcesz śnić.
Do walki stajesz.
Chcesz żyć, chcesz być.
To znowu My…

Nigdy nie miał problemów z zaśnięciem. Rozstanie z żoną zdążył już jakoś wewnętrznie przepracować. Tak mu się przynajmniej wydawało. Dotychczas posiadał naturalną zdolność odłączania się przed snem od rzeczywistości dnia minionego. To był taki klucz do zamykania i otwierania pamięci na życzenie. Klucz do uwolnienia się choćby od najbardziej wypełnionego wydarzeniami i naładowanego emocjami dnia. Po prostu gasił światło, zamykał wszystko i zapadał w głęboki sen. Dziś zrobił podobnie.

 

Alle raus, aussteigen! Vrfluchte Scheisse Polakken. Banditen! Wszyscy wysiadka! Przeklęci Gówno Polaki. Bandyci! – zza rozsuwanych drzwi pociągu towarowego dochodziły go wrzaskliwe odgłosy Niemców. Stali rozstawieni, co kilka kroków wzdłuż wagonów. W otoku żołnierskich czapek czarna trupia czaszka. Skórzany pasek przedzielał mundur. Na nim kabura i Walther u boku. Podoficerowie trzymali na paskach karabiny gotowe do strzału. Do tego zajadłe poszczekiwania psów, trzymanych przez strażników na krótkich smyczach. Na zębach czworonogów piana śliny. W każdej chwili gotowe na sygnał skoczyć na piersi, rzucić się do ludzkich gardeł, genitaliów, nogawek spodni lub fałdów kobiecej spódnicy.

W pewnym sensie mimo wszystko poczuł ulgę. Jakkolwiek monaegłoby to zabrzmieć niedorzecznie.

Ulgę, że może wysiąść. Nawet jeżeli z nieba lał się żar, a komary i muchy obsiadały odsłoniętą skórę. W tym stanie rzeczy najbardziej tego pragnął. Godzinami jechał jak sardynka ściśnięta w puszcze. Jak polany śmierdzącym olejem śledź. Wraz z innymi, bez możliwości zajęcia pozycji siedzącej. Załatwiający swoje potrzeby fizjologiczne tak jak stał – pod siebie. Z trudnościami w zaczerpnięciu głębszego oddechu. Kilku z nich, z sarkazmem i współczuciem mówiąc, było to już i tak do niczego niepotrzebne. Sztywni wypadali z pociągu. Niewyobrażalnie długo jechali gorzej niż bydło w wepchnięte siłą w wagony. Bez picia, bez jedzenia. Z gasnącą nadzieją zmierzali do stacji przeznaczenia. Stacją początkową była Warszawa Gdańska. Końcową lub ostatecznego przeznaczenia okazywało się miejsce jemu i innym nieznane. Tylko niektórzy słabym głosem wymawiali jakąś nazwę. Auschwitz-Birkenau, Auschwitz-Birkenau… – szeptali. Wcześniej przez szpary w deskach wagonu dostrzegali tablicę informacyjną ostatniej stacji przed zatrzymaniem. Nazwa ta nikomu jednak nic nie mówiła. Minęli ją godzinę temu. To jest, zanim pociąg zatrzymał się w tym miejscu. Tu, gdzie teraz stał. Nad wychodzącymi z niego ludzkimi wrakami unosił się dym z sapiącej jeszcze lokomotywy. Towarzyszył mu cyklicznie powtarzany dźwięk silnika parowego puff, puff… puff, puff… puff, puff…

– Witaj w piekle! – pomyślał.

 

Männer rechts! Mężczyźni na prawo!

Weiber links! Kobiety na lewo!

Kinder bleiben in der Mitte! Dzieciaki pośrodku!

– Dali, dali! Alle schneller, schneller! Ticho! Maul halten! Dalej, dalej! Wszyscy szybciej, szybciej! Cicho! Zamknąć jadaczki!

Mama, mamusiu… Ja chcę zostać z tobą! Ja nigdzie nie pójdę! – Dzieciaki krzyczały jedno przez drugie.

– Tosiu, córeczko. Zostajesz ze mną! Trzymaj się mnie! Nigdzie cię nie puszczę! – Odpowiadała jedna z matek.

W niewypowiedzianym strachu wszystkie przyciskały swoje dzieci do siebie, patrząc przerażonymi oczyma to na strażników, to na inne, to na mężczyzn wychodzących razem z nimi z pociągu. Jakby szukały u nich ostatniego ratunku. Nikt nie wiedział, nie zdawał sobie sprawy, co ich tu czeka. Niektóre dzieciaki posikiwały ze strachu, trzymając matki mocno za poły spódnic, czy sukienek. Zresztą zdarzało się to również i nim samym. Wskazywały na to plamy pozostawione na peronie po przejściu kobiet. U mężczyzn o słabszym charakterze widać to było po mokrych spodniach poniżej paska.

Nagle jeden z mężczyzn zrobił dwa kroki, by sprzeciwić się przymusowemu rozdzielaniu matek od dzieci. Zupełnie nie przestawił swojego sposobu pojmowania ludzkich spraw na tory wojenne. Nie zdawał sobie sprawy, na co się odważył. SS-man nie pozwolił zrobić mu trzeciego kroku. Z kabury wyjął pistolet i na oczach wszystkich dla przykładu strzelił w tył głowy nieszczęśnika. Cały płat czołowy z dużą częścią nosa i krwawą galaretą mózgu upadły tuż przed nogami stojących w pierwszym rzędzie kobiet i dzieci. Na nowo przybyłych padł blady strach. Zapadło milczenie. Część kobiet rozluźniała uściski dłoni, wzajemne objęcia z bliskimi. Jakby chciały odsunąć od siebie zły los i nieszczęście. Po chwili jednak na powrót mocniej je ściskały. Walczyły same ze sobą. Nie wiedziały co robić. Lęk o własne życie mieszał się z lękiem o przyszłość i życie własnych dzieci, członków rodzin. Bardziej zdesperowane jeszcze mocniej tuliły i obejmowały płaczące, szlochające im w ramiona i chowające się pod płaszcze i sukienki pociechy.

Hilde, jetzt du bist an der Reihe. Los! Hilde teraz twoja kolej. Zaczynaj! – zakrzyknął jakiś oficer. Stał nieco dalej i obserwował cały przebieg rozładunku od początku.

Alle abtreten! Abreten! Wszyscy odstąpić, odstąpić! – krzyczała Niemka w czarnej spódnicy. Nosiła jasno-brązową bluzkę pod ciemno-brązowym krawatem. W krawat była wpięta mała metalowa swastyka. Trzymając w ręku pejcz, smagała nim po plecach i po głowach niepokorne pasażerki pociągu. Jej celem było utworzenie korytarza bez przeszkód tak, by można było dokonać rozdziału matek od dzieci i kobiet od mężczyzn.

Miała około metra stu siedemdziesięciu pięciu wzrostu i była atletycznie zbudowana. Za nią podbiegło kilkanaście innych kobiet z pejczami w dłoniach i zaczęły robić to samo. Różnica polegała na tym, że zamiast czarnej spódnicy i brązowej bluzki pod krawatem ubrane były w obozowe pasiaki spięte sznurkiem w pasie. Na ich ramionach odznaczała się duża litera „B”. Nosiły je tak zwane blokowe, to jest nadzorczynie poszczególnych więziennych baraków. Można powiedzieć, że spotkał je zawodowy i życiowy awans. Jeszcze kilkanaście tygodni temu to one były pasażerkami wysiadającymi z innego podobnego pociągu tej klasy.

Zaczęło się rozdzielanie pasażerów według obozowego, systemowego klucza. Potem każda z kolumn posuwała się wolnym krokiem do przodu. Na końcu peronu stał stół przykryty białym obrusem. Nie był duży. Jego śnieżna biel porażała oczy w kontraście do czarnych podkładów kolejowych biegnących wzdłuż peronów i błota wokół rzędów baraków stojących za kolczastymi drutami – tego po raz pierwszy oglądanego przybytku. Do tego regularne odgłosy puff, puff… puff… w rytmie zapowiedzi sadystycznego bolero oraz unoszący się dym z lokomotywy i komina zza więziennych baraków.

W białym kitlu za stołem siedział niemiecki oficer. Spod fartucha wystawały mu pompki bryczesów z lampasami i czarne wyglancowane do połysku oficerki. Mówił z austriackim akcentem. Za każdym razem, gdy podchodziła do niego osoba z kolejowego transportu, przyglądał jej się uważnie. Czasem wstawał, by o czymś się upewnić. Szczególną wagę przywiązywał do koloru oczu, długości i kształtu nosa, rozmiaru uszu, i profilu głowy. Pierwszym i decydującym argumentem o tym, czy kogoś skierować na prawo lub lewo było to, w jakim stanie zdrowia na tę chwilę znajdowała się ta osoba. Dopiero w drugiej kolejności stosowne parametry. U mężczyzn oceniał również muskulaturę i wzrost. Prawie tak samo, jak przed wiekami na rzymskim targu niewolników. Trzymając w ręku szpicrutę, wskazywał to na prawą, to znowu na lewą stronę. Stosownie do tego strażnicy kierowali ruchem przesuwających się wolnym krokiem ludzkich kolumn.

– Doktorze, tu są bliźniaczki – zawołał jeden z żołnierzy.

– Przyprowadzić. – Odwrócił się od jakiegoś poddawanego pomiarom mężczyzny.

– Dobryj den – zwrócił się w języku zbliżonym do rosyjskiego, czeskiego lub serbsko-chorwackiego.

Nie znał polskiego. Zresztą było to dla niego obojętne. Języki słowiańskie. Jakieś tam pszcz… pszcz… pszcz…

Chciał opanować ich lęk i przerażenie. Miały po około osiem lat i przyjechały tym pociągiem prosto z Warszawy.

– Na, bonbons. Proszę wziąć… wziąć – nie bać się, brać, brać – przemawiał przymilnie. – Hans zaprowadź je do mojego przedszkola… – Uśmiechnął się i dłonią pogłaskał je po głowach.

Było jednak coś, co diametralnie różniło sytuację rzymskiego targu niewolników od sytuacji pasażerów pociągu na peronie obozu w Auschwitz. W przypadku pierwszym tych jednych można było zaliczyć do terminalnych szczęściarzy, drugich zaś do tych, którym los totalnie nie sprzyjał. Ich przeznaczeniem była kąpiel pod prysznicem w schludnie pobiałkowanym, oddalonym o kilkadziesiąt metrów budynku bez okien lub pobyt w dziecięcym przedszkolu pewnego doktora o inicjałach Josef M. Tam poddawani byli systemowemu działaniu administracji obozowej. Powitaniu, czasem przy akompaniamencie obozowego kwartetu skrzypiec. Bezwolnemu rozpakowywaniu i rozbieraniu się. Jego zakończeniem zaś dla większości było jedynie możliwe wyjście na wolność. Wyjście przez komin…

 

– A więc mówisz przyjacielu, że jesteś niewinny i granicę ze Słowacją przekraczałeś legalnie, a w Warszawie zamieszkiwałeś u rodziny od półtora miesiąca… Was? – wypytywał stojący przed nim niemiecki strażnik obozu. Urodzony sadysta. Zresztą do obozu zazwyczaj przysyłano tylko takich. Najczęściej po dokładnej weryfikacji Berlina

Z podwiniętymi mankietami koszuli badawczo przyglądał się przesłuchiwanemu, wpijając w niego wzrok. Na palcach prawej dłoni miał założony kasket. Był poplamiony krwią. Koszula pozostawała jednak nietknięta. Z germańską dbałością o szczegóły i przywiązaniem do porządku zakładał bowiem na nią fartuch z ceraty. Zupełnie tak samo, jak robią to rzeźnicy przed szlachtowaniem wieprzy i bydła. Słowo „przyjaciel”, jakiego używał w stosunku do więźnia, miało swoją sarkastyczną i odrażającą zarazem wymowę. Obydwaj dobrze zdawali sobie z tego sprawę. Pierwszy jako bity, drugi jako wymierzający ciosy. Jeden jako ofiara ówczesnego niemieckiego wymiaru sprawiedliwości, drugi jako pan życia i śmierci.

– Tak, jechałem w celach służbowych. W Bratysławie miałem załadować części do ciężarówki i wracać do Warszawy. W Warszawie produkujemy wapno i dostarczamy je do różnych klientów. Na budowy, dla ludności cywilnej. Ostatnio nawet dla niemieckiego wojska… Tydzień temu zepsuł nam się silnik w ciężarówce. Ponieważ znam trochę niemiecki. Wysłali mnie… – Nie dokończył.

– Hmm… nawet dla niemieckiego wojska, powiadasz?

– Tak, jak jest. Jak Bozie kocham, Panie Feldfebel! Niech mnie gęś kopnie, gdybym miał skłamać.

Niemiec znał nieźle polski. Pochodził z Zagłębia Ruhry. Przed wojną pracował w kopalni pod Dortmundem razem z Polakami. Nie miał jednak najlepszych z nimi wspomnień. Kiedyś dostał w gębę od jednego z Zagłębiaków. Nie lubił ich. Ponadto uznawał za gorszych, a po wiecowych przemówieniach Hitelra i Goebelsa w Norymberdze, transmitowanych później przez radio, za podludzi. Zwykłych słowiańskich Gastarbeiterów, z których później zgodnie z wolą Führera zrobi się niewolników, czarnoraboczich, takich Untermenschen za miskę zupy z pokrzyw, brukwi i kompotem z przydrożnych mirabelek.

– Podobno zabierają je na potrzeby dezynsekcji… – dodawał.

– Milczeć! Nie to twoja to rzecz! – krzyknął na więźnia potężnym barytonem.

Przesłuchiwany skulił się w sobie jak mały żbik. Chciał uniknąć kolejnego ciosu.

Obydwoje oczu było poobijanych z fioletowymi sińcami dookoła. Z policzków i warg spływały stróżki krwi. Pasiak oprócz śladów mocnego zużycia i dziur miał na ramionach plamy świeżej krwi.

– Nazwisko?

– Ossowski.

– Łżesz, łżesz jak pies!

– Nazwisko pytam!

– Ossowski.

Nie zdążył wypowiedzieć ostatnich zgłosek, gdy otrzymał kolejny cios. Tym razem potężne uderzenie w brzuch. Jęknął i bezwładnie opadł na podłogę. Gdyby nie mocno przywiązane do krzesła ręce i nogi dawno już by leżał na zimnej kamiennej posadzce pokoju przesłuchań. To one utrzymywały go w pozycji siedzącej.

– Franz, w papierach ma, że zna się na księgowości…

– Myślisz, że może się tu nam jeszcze przydać?

– Kto to wie? Na razie brakuje nam kogoś takiego, kto prowadziłby księgi. No i zna niemiecki.

– No tak, jutro przyjeżdża z Drezna Brigitte. Podobno ma uporządkować sprawy księgowe…

– Darujmy mu jeszcze trochę życia. Brigitte będzie mogła z niego zrobić użytek. No wiesz, trzeba zliczać wszystko. Winien – ma. Tu jest tyle par okularów, butów, tony włosów, walizek. Nie wspominając o złotych zębach, medalikach, biżuterii i zwykłym prowiancie. Brukwi, żytnim chlebie, mące. Wszystko trzeba utrzymać w należytym porządku i raportować regularnie do centrali…

– Tak, wiem. Ostatnio mieliśmy kontrolę… Dali nam tydzień czasu na uporządkowanie spraw.

– I tak nie pożyje długo… tu droga wyjścia jest tylko jedna.

– Tak wiem, Hans… W takim razie zostawiamy go na ten moment. Potem się zdecyduje.

To ci dobrze zrobi! – wrzasnął strażnik, polewając więźnia pełnym wiadrem zimnej wody.

– Brrr… – Przesłuchiwany wzdrygnął się cucony lodowatą wodą bezpośrednim chlustem na ciało.

– Nazwisko?

– Ossowski – powtórzył cichym głosem.

– Zawód?

– Kierowca

– Zawód wyuczony?

– Księgowy.

– Niech ci będzie. Wracasz do baraku i czekasz na rozkazy! – powiedział Niemiec łaskawca. Pan życia i śmierci.

 

Dali, dali… – Brigitte popychała idącego przed nią w pasiaku mężczyznę. – Skoro poznałeś już tajniki naszej księgowości i zasady pracy, przyuczysz do tego naszą szrajberkę.

– Numer obozowy 7566 – ciągnęła, gdy wchodzili do ogrzewanego kozą pokoju.

Ist das klar, Ossowski? Czy to jasne Ossowski?spytała zdecydowanym tonem.

– Jak najbardziej. Pokazać, przyuczyć i doradzać.

– Pokazać i przyuczyć! Od doradzania jesteśmy my! Verstanden? Zrozumiano?

Jawohl! Tak jest, zrozumiano! – powtórzył, stawiając szybciej krok, by uniknąć ewentualnej styczności ze szpicrutą po plecach.

Hinsetzen und an die Arbeit! Ich komme in eine Stunde zurück und möchte Resultate sehen! Siadać i do roboty! Wrócę za godzinę i chcę widzieć rezultaty! – mówiła głośno do mężczyzny.

Jednocześnie spoglądała na kobietę w pasiaku. Siedziała przy stole pod oknem obłożona trzema tomami grubych ksiąg.

 

Jak to się stało, że Pani się tu znalazła? – spytał.

Nie odezwała się. Milczała.

– Przepraszam, lepiej do tego nie wracać – zaraz dodał.

– Serce mogłoby pęknąć z rozpaczy – pomyślał.

Spojrzała na niego badawczo.

– …że od kiedy w obozie? – wyszeptała.

Nie naciskał. Patrzył na nią tylko swoimi dużymi oczami.

– Od miesiąca – odparła, rozluźniając napięte mięśnie twarzy.

Wydało jej się dziwne. Dziwne, że z miejsca zaczął wzbudzać w niej zaufanie. W warunkach obozowych jego głos emanował spokojem. Postura przypominała raczej żołnierza niż więźnia.

– Oczy, ach te jego oczy… jeszcze nie całkiem umarłam – pomyślała nieśmiało.

Na przekór codziennemu dramatyzmowi nie były przygaszone. Przygaszone widokiem ludzkiego cierpienia. Popiołem rozgrywających się w tym miejscu scen. Więcej, bił z nich jakiś zniewalający, męski blask. Coś, za czym tęskniła jako kobieta od dawna. Nigdy jeszcze tego nie doznała. Nawet przed przybyciem tutaj – nie. Trochę jak oczy ojca i kochanka. I nie chodziło tu wcale o ukryte pragnienia erotyczne (choć gdzieś w głębi być może i one odgrywały jakąś rolę). Bardziej chodziło o rozmowę dusz. O rozmowę dusz bliskich sobie bez słów, rozumiejących się nawet w milczeniu.

Jeszcze przez kilka tygodni pomagał jej w prowadzeniu obozowych ksiąg. Ostatnim razem, gdy go widziała, z małej kieszonki wszytej w skraj więziennego pasiaka wyjął srebrny łańcuszek. Na łańcuszku zawieszony był krzyżyk i obok mały medalion Matki Boskiej Częstochowskiej.

Wyjął go i położył na stole obok jednej z ksiąg. Siedziała na prostym drewnianym zydelku obok stołu.

– Cud, że udało się Panu je zachować… – powiedziała cichym głosem.

– Pani Zofio, ja noszę dwie święte rzeczy. Chciałbym się z Panią podzielić. Podzielić jednym szczęściem.

– Przepraszam… podzielić? Jak to?… podzielić szczęściem? – zapytała zaskoczona.

– Tak. Dotychczas one mnie chroniły. Niech w połowie chronią również i Panią – odparł.

– Dla Pani niech będzie medalik z Matką Boską. Ja zachowam sobie krzyżyk z łańcuszkiem – dodał.

– Ależ… ja nie mogę tego od Pana przyjąć… – Wzdrygała się.

– Może Pani, może. Ja Panią bardzo proszę. No… proszę się nie opierać. Niech stoi na straży Pani życia i pomoże się stąd wydostać – nalegał.

– Boże, czym ja sobie zasłużyłam… – Ścisnęła wargi. Do oczu napłynęły łzy.

– Spokojnie, niech Pani nie płacze. To normalna koleżeńska przysługa. Nie trzeba płakać… i tak za często to tu robimy.

– Ech… teraz to już i łez nie starcza. Panie… – Powoli przecierała kciukami powieki.

– Jak Pan ma na imię?

– Tadeusz. Tadziu, mówiła do mnie matka – powiedział.

– Więcej o nic nie pytaj. Tak będzie najlepiej – dodał.

Przytulił ją i pocałował w czubek głowy.

 

– Zofija, Schreiberin Zofiiiija – Doniosły głos wrzeszczącej Brygitty przerwał im chwilę spokoju.

– A ty co tu robisz?! – wrzasnęła.

– Od dziś masz tu więcej nie przychodzić. Jazda do swojego baraku! – wrzasnęła i smagnęła go szpicrutą po plecach.

Tym razem się nie skulił. Przyjął trzy cięgi po plecach, wychodząc wyprostowanym. Zdążył tylko spojrzeć na szrajberkę tymi swoimi dużymi oczyma.

 

Alle raus, alle raus! Wszystkie wychodzić, wychodzić na zewnątrz! – Wrzaski blokowych obudziłyby nawet umarłego.

Tak przynajmniej mówiło się w czasach pokoju, w czasie przed obozowym. Teraz nie było to już tak do końca pewne.

I znowu te szczekające psy, szydercze, prześmiewcze głosy niemieckich strażników. Za oknem śnieg z deszczem. Temperatura za ścianą obozowego baraku wynosiła nie więcej niż zero lub minus jeden stopnia Celsjusza. Była godzina ósma rano. Można mieć było tylko nadzieję, że w okolicach południa słońce podniesie ją o kilka litościwych stopni wzwyż.

Alle raus, alle raus! Wszystkie wychodzić, wychodzić na zewnątrz! – Dochodziły do uszu te same głosy.

Ostre w tonie. Nieznoszące sprzeciwu. Wykrzykiwane pod groźbą wymiaru najsurowszych kar cielesnych lub najgorszym przypadku kary najwyższej. Niektóre już się o tym przekonały na własnej skórze.

– Co się stało? – spytała jakaś świeżo przyjezdna.

– Normalka. Jeszcze nie wiesz? Gry na wyczerpanie. Zabawy rasy panów z podludźmi w rosyjską ruletkę… – skomentowała starsza z obozowym stażem i większym cyfrowo numerem.

Zofia wychodziła jako jedna z ostatnich.

Gdy wszystkie ustawiły się w czterech rzędach po kilkadziesiąt osób z każdego z baraków z osobna, przestrzeń błotna pomiędzy barakami zaludniła się jak na uroczystej defiladzie przed berlińskim Reichstagiem. Z tą różnicą, że nie byli to żołnierze Wehrmachtu, SS, czy Hitlerjugend. Raczej ludzkie wraki. Wychudłe szkielety w pasiastych strojach. Kiedyś wszystkie razem i każda na swój niepowtarzalny sposób zaliczały się do kobiet. Teraz według buchalterii obozowej pozostawały co najwyżej numerami.

Stehenbleiben, keine Bewegung, kein Quatsch, Maul halten! Stać w miejscu, nie ruszać się, bez gadania, mordy w kubeł! – Co jakiś czas słychać było gadanie pilnujących dyscypliny blokowych.

Już drugą godzinę kobiety stały w bezruchu przemoczone do suchej nitki. Zziębnięte na kość.

– Na drugi raz nikomu nie zechce się uciekać! Zrozumiano?! – krzyczał do nich Essesman z podwyższenia. Specjalnie zbudowanego na takie okazje. – Verstanden?! – powtórzył.

Jawohl, Herr Kommandant! – Dochodziły do jego uszu pojedyncze głosy więźniów.

Verstanden, sage ich?! – powtórzył bardziej zdecydowanym głosem.

Jawohl, Herr Kommandant! – Tym razem z wycieńczonych ludzkich krtani wydobywały się odpowiedzi bardziej słyszalne.

Nie były jednak dla Niemca na tyle słyszalne, by mogło to zadowolić jego aryjskie ego.

Szybkim krokiem zszedł z piedestału. Trzymając w ręku pistolet, skierował się w miejsca, gdzie odzewu na jego pytanie albo nie słyszał wcale, albo był on tak cherlawy, jak osoby, od których oczekiwał głośnego potwierdzenia.

Co drugą osobę z najbardziej „cichego” szeregu powalał jednym strzałem pistoletu wyciągniętego w nerwowym pośpiechu z kabury. W ten sposób odstrzelił co najmniej dwanaście kobiet. Zbroczone krwią leżały bez ruchu w błotnistej brei. Potem przeładował pistolet tak, by w magazynku tkwiła co druga kula. W ten sposób herr Walter Schmied zabawiał się w Pana życia i śmierci. Niektórym kobietom było już wszystko jedno, innym nie. Krzyczały, gdy do nich się zbliżał. W ruletce odebrał życie kolejnym dwunastu więźniarkom. Zrywał się zimny wiatr. By rozgrzać się, wyszarpnął od blokowej pejcz i zaczął nim okładać z lewa i prawa pasiaste szkielety. Nie mogły upaść. Upadek oznaczał kolejny wyrok śmierci. Kobiety sztywniały jednocześnie z zimna i ze strachu. Dopóki mogły, dopóty trwały w postawie przypominającą stojące słupy pomalowane w biało-niebieskie pasy, by ocalić jedno. Kruche życie pod uderzeniami zwyrodnialca. Przedstawiciela komendantury administracji więziennej hitlerowskiego wymiaru sprawiedliwości.

– Aauu! – Zofia zawyła z bólu.

Na ziemię jednak się nie osunęła. Wytrwała. Z odsłoniętej przy uderzeniu oczom Niemca ukazał się srebrny medalik. Był zawieszony na sznurku. Zerwał go w złości i wdeptał butem w błoto.

Was ist das? Was ist das? Co to jest? Co to jest? – wrzeszczał.

Die heilige Maria. – Nie podnosząc wzroku, odpowiedziała Essesmanowi.

Es gibt keine heilige Maria! Es gibt kein Gott, hier gibt’s kein Gott! Nie ma Najświętszej Marii! Nie ma Boga, tu nie ma Boga! – dodawał, nie przestając krzyczeć. – …Ich bin es!… Ja nim jestem! – sapał.

Zofia milczała.

Diese Kadaver von dem Zaum wegnehmen! To ścierwo zabrać z ogrodzenia! – Wskazywał palcem na martwe ciało uciekinierki w biało-niebieskim pasiaku. Wisiało na drutach porażone prądem płynącym w ogrodzeniu pod napięciem dwustu dwudziestu woltów. Już od minionej nocy.

Popatrzył się na więźniarki zadowolonym wzrokiem. Zaraz potem odszedł i skierował do budynku komendantury.

Zofia szybko pochyliła się i z trudem podniosła medalik.

Wszystkie stały tak jeszcze przez kolejną godzinę. Zbliżało się południe.

 

Z sąsiedniego baraku Niemcy zaczęli wyprowadzać kobiety i dzieci w ubraniach z naszytą gwiazdą Dawida. Barak ten odgrodzony był od pozostałych dodatkowym ogrodzeniem. Jednak nie był położony aż tak daleko, by stojące na karnym apelu więźniarki nie mogły tego widzieć. Wyprowadzano je w grupkach po około dziesięć osób. Kobiety szły, trzymając dzieci za ręce. Budynek, ku któremu zmierzały, wyglądał na łaźnię. Był pobiałkowany i na dachu miał otwory wentylacyjne. Dziwne, że nie miał okien. Razem grupa kobiet i dzieci liczyła około dwustu osób. Niemcy wręczali każdej z nich żółty plastikowy żeton. Żetonem mieli uruchamiać prysznic z gorącą wodą, gdy będą już w łaźni. Do budynku wchodziły spokojne. Niemcy, choć eskortowali je jako strażnicy, nie pokrzykiwali, nie szydzili, nie wyzywali. Słychać było tylko ich szwabskie nawoływania do rozbierania się i wchodzenia pod prysznice…

Potem stalowe drzwi budynku zatrzaśnięto i zabezpieczono grubą sztabą od zewnątrz. Na dach po drabince wszedł jakiś umundurowany żołnierz w ochronnym kombinezonie z ceraty i masce gazowej na twarzy. Przy każdym z otworów wentylacyjnych otwierał okrągłą puszkę i wsypywał jej sproszkowaną zawartość do środka. Tak zrobił przy każdym z nich. Po chwili od strony budynku zaczęły dochodzić do więźniarek przeraźliwe krzyki. Trwało to kilka minut. Po pewnym czasie powoli krzyki ustawały, aż zapadła przeraźliwa zupełna cisza…

 

Stojące w błocie więźniarki spoglądały na siebie, marszcząc brwi. Podnosiły z wolna głowy do góry.

Wtedy drzwi „łaźni” zostały otwarte na oścież. Przez chwilę wietrzono jej wnętrze. Potem podjechały wózki. Właściwie rodzaj ryksz na kółkach z prostokątnym blatem jak od warsztatowego stołu. Wózki ciągnęli mężczyźni w pasiakach. Wyglądali na mniej wychudzonych. Wydawało się nawet, że zwyczajowa obozowa dieta nie należała do ich codziennego jadłospisu. Na wózkach wywożono stosy nagich ciał kobiet i dzieci. Przed niespełna kwadransem szły żywe nieświadome w kierunku swojego ostatniego ziemskiego przeznaczenia. Gdy wywieziono wszystkie ciała, drzwi budynku zostały ponownie zamknięte i przytwierdzone metalową grubą sztabę od zewnątrz. Miejscem zwożenia ciał był sąsiedni budynek z wysokim kominem z cegieł.

Upłynął może kwadrans, może dwa, gdy z komina zaczął wydobywać się słodkawy biały dym. Coraz bardziej gęsty, kłębiący i pnący się ku górze.

 

Rozpoczynała się piąta godzina wystawania więźniarek na karnym apelu. Nogi mdlały z wysiłku. Niektóre omdlewały podnoszone przez sąsiadki. Możliwe to było w chwilach, gdy strażnicy przesiadywali, grając w karty i śmiejąc się do czegoś lub z czegoś w swoich stróżówkach, a blokowe odwracały od takiego widoku głowy. Do nozdrzy kobiet dochodził swąd palonych ludzkich ciał. Wiatr zmieniał kierunek. Przybierał na sile. Deszcz ze śniegiem zacinał z każdej strony.

Nagle z tylnego szeregu stojących, wycieńczonych kobiet ktoś po cichu zaintonował:

Słuchaj Jezu, jak Cię błaga lud,
słuchaj, słuchaj, uczyń z nami cud…

Głos był coraz bardziej doniosły. Dołączały się do niego inne kobiety. Po chwili śpiewały wszystkie.

 

Maul halten! Ticho! Maul halten! Ticho! Zamknąć gęby! Cicho! Zamknąć ryje! Cicho! – Usłyszały znowu głosy niemieckich stróżów prawa. Panów życia i śmierci.

Heute Juden, morgen Ihr!  Dzisiaj Żydzi, jutro Wy! – dopowiadali z szyderczym śmiechem.

 

Mężczyzna o dużych piwnych oczach jak co dzień wychodził z więziennego baraku do budynku, w którym mieściła się obozowa księgowość. Od kilkunastu tygodni był on dla niego stałym punktem odniesienia. Zarówno co do sposobu na fizyczne przetrwanie poprzez spotkania ze śmiercią na dystans mniej bezpośredni – księgowanie ilości butów, torebek, okularów, złotych zębów i obrączek, peruk z ludzkich włosów i walizek. Jak i punktem odniesienia do tego, co w wyobrażeniu człowieka poddanemu takiej próbie pozostawało jeszcze ludzkie, a co podlegało już tylko rządom mocy piekielnych – terror, beznadzieja dalszego istnienia, głód, insekty, choroby, brak regularnej higieny, warunki sanitarne godne najniższego upodlenia, nieustanne cierpienie, permanentny stres związany z egzystencjalnym pytaniem: czy dożyje się jutra? To ciągłe balansowanie na linie z jednej strony utrzymywało go przy życiu. Z drugiej zaś wyczerpywało psychicznie, doprowadzając na skraj nerwowego załamania. Przybliżając ku stanowi pogrążenia się w schizofrenii, bez możliwości ucieczki i powrotu do normalności za życia.

Tylko żołnierska przeszłość i twarde wychowanie w domu sprawiały, że potrafił jeszcze tak trwać. Jak długo? Nie chciał o tym myśleć. Może lepiej było nie wiedzieć…

Herr Feldfebel das ist er! Panie sierżancie to on! – Osobnik w pasiastym stroju, którego numer znać mógł tylko Judasz Iskariota, zdecydowanym głosem wskazywał na mężczyznę o dużych piwnych oczach.

Bist du sicher? Jesteś pewien? – dopytał Niemiec.

Jawohl. Tak – odparł.

Na, nihm mal das… No, weź to – powiedział do wskazującego palcem.

Sierżant z jednej z kieszeni spodni wygrzebał okruchy pańskiego chleba. Wysypał więźniowi na rozłożone na sygnał dłonie. Niektóre upadały w błotnistą breję. On schylił się i pozbierał je. Co do jednego, nie pozostawiając choćby najmniejszego okruszka na ziemi.

 

– Nazwisko?

– Ossowski.

– Łżesz, łżesz jak pies!

– Nazwisko pytam!

– Ossowski.

Nie zdążył wypowiedzieć ostatnich zgłosek, gdy otrzymał kolejny cios. Tym razem kolejne uderzenie w brzuch. Jęknął i opadł bezwładnie na podłogę. Gdyby nie mocno przywiązane do krzesła ręce i nogi dawno już by leżał na zimnej, kamiennej posadzce pokoju przesłuchań. To one utrzymywały go w pozycji siedzącej.

– Znowu ten sam zestaw ćwiczeń. Wymyśliliby coś innego… – pomyślał z gorzką satysfakcją, próbując sarkazmem uśmierzać ból, dodając sobie odwagi.

In Ordnung. W porządku. Laesst uns mit ihm was anderes probieren. Nicht wahr, Franz? Wypróbujmy z nim coś innego, prawda, Franz – zwrócił się do kolegi sierżant z Nadrenii.

Eine Spritze…? Strzykawka …? – spytał Franz.

Eine Spritze mit Heilmittel, mein Sohn. Strzykawka z lekarstwem, mój synu – potwierdzał Feldfebehl.

Wziął do ręki strzykawkę. Z fiolki wyssał zawartość i wstrzyknął w ramię więźniowi. Na fiolce widniał napis PERVITIN. Przez chwilę obydwaj czekali na reakcję.

Herr Feldfebel, mówię prawdę… moje nazwisko Ossowski, Tadeusz Ossowski. – Więzień przemówił jakby żywszym głosem.

– W porządku Ossowski. Wierzymy ci… Hi, hi. Teraz założysz plecak i wyjdziesz na spacer – odparł Niemiec.

– Franz załóż mu na plecy plecak… hi, hi. – Wydał komendę młodszemu stopniem.

Jawohl, schon gemacht! Chef! Tak jest. Już zrobione szefie! – odpowiedział.

W pierwszej chwili więzień, aż ugiął się pod jego ciężarem. Jednak wyprostował się i w gotowości stanął do wykonania polecenia. Nie czuł żadnego bólu, unosiła go nadludzka energia.

– Idziesz na spacer! Zrozumiano?

– Tak jest! Idę na spacer – powtórzył prawie jak automat.

– Od baraku A do baraku D! W tę i z powrotem biegiem marsz!

– Tak jest. Od baraku A do baraku D! Biegiem marsz – powtórzył.

Nie świadomy skali trudności czekającego zadania wybiegł na błotnistą aleję pomiędzy budynkami.

– …Biegiem marsz, biegiem marsz… powtarzał bez ustanku.

Z każdym krokiem impuls zastępował świadomość. Ona przestawała istnieć. Wyłączała się.

– Jak myślisz, ile ten Ossowski zrobi okrążeń? – zapytał Franz.

– Jaki Ossowski, jaki Ossowski. To Paolone. Porucznik Wojska Polskiego. Złapali go na Słowacji. Tadeusz Paolone… Zamknęli na Podhalu. Potem zbiegł. Później go znowu złapali, a teraz jest u nas.

– Niezły z niego numer… – Wsparł go Franz.

– Bez Pervitinu to już po pierwszym, drugim okrążeniu leżałby pyskiem w tym błocie.

– Po zastrzyku pewnie zrobi ich z dziesięć. No może jedenaście – mówił Franz.

– Ja mówię tylko osiem! Idziesz o zakład? – Podnieconym głosem pytał sierżant.

– Chętnie. A co będzie z nagrodą – odparł kolega.

– Jeśli wygrasz, przydzielę ci jakąś słowiańską dziwkę na pokoje wieczorem…

Wow, stoi. Zakład stoi! – Obydwaj przecięli sobie podane ręce na znak potwierdzenia zawartego zakładu.

Minęło około dwudziestu minut.

– Mocny ten Polak! – Nieśmiało skomentował Franz.

Obydwaj patrzyli w okno, popijając z butelki jakiś trunek.

Za oknem padał deszcz ze śniegiem.

– Które to już? – zapytał sierżant.

– Siódme, siódme okrążenie – potwierdzał podkomendny.

– To za chwilę się zdecyduje – wyrokował Niemiec starszy stopniem.

Minął kwadrans.

– Ja pier… lę! Ten to mógłby dymać i dymać?! – Wulgarnym, zdziwionym głosem powiedział sierżant.

– Tak, to już czternaste okrążenie – dopowiadał Franz, czkając po wypiciu któregoś z kolei kieliszka alkoholu.

 

– Co tu do cholery się dzieje? – W drzwiach stanął nagle dowódca warty w towarzystwie dwóch innych uzbrojonych essesmanów. Wszyscy trzej postawni, nakarmieni i zobojętniali.

– Melduję, Herr Leutnant, że sprawdzamy wytrzymałość więźnia i działanie Pervitinu.

– Hmmm… W porządku. Rozumiem, ale na dziś wystarczy!

– Przywołać mi go tutaj. Idzie na egzekucję.

– Tak jest. Idzie na rozwałkę – potwierdził wykonanie rozkazu.

– Franz, zabierz to ścierwo z błota!

 

Pod murem stało siedmiu odwróconych plecami mężczyzn. Mieli związane z tyłu ręce. Oczy przesłonięte opaskami.

Paolone był prowadzony ostatnim do zajęcia miejsca przy ścianie. Na moment przystanął…

Natychmiast dostał dwa kuksańce kolbami karabinów w bok.

Aufhalten! Przestać! – Zastopował strażników.

– Mam prośbę. Proszę pozwolić mi bez opaski. Przodem do karabinów. Rozumie Pan? Jak żołnierzowi… – zwrócił się do niego Tadeusz.

– Hmm… – Niemiec popatrzył na więźnia. Nieznacznie zmarszczył brwi.

– Skoro chcesz… Niech będzie!… Abführen! Odprowadzić!

Po chwili słychać było komendy.

Nachladen! Feuer! Ładuj, ognia!

 

– Zofija, Zofija. Wiesz, ten Twój pomocnik w księgach nie żyje. Wczoraj go rozstrzelali. Podobno nie nazywał się Ossowski, tylko Paolone. Na wolności był kapitanem Wojska Polskiego – szepnęła jej koleżanka do ucha.

Pełniła dziś służbę w obozowej kuchni. Przyniosła jej miskę zupy. Zielone kawałki brukwi i liści pokrzyw unosiły się na wierzchu. I tak należała do uprzywilejowanych.

– Jak to? Jak to nie żyje? – spytała, jakby śmierć w tym miejscu była czymś nowym, niespotykanym i wyjątkowym.

Odruchem dłoni dotknęła medalionu na szyi. Zastygła w bezruchu.

– Boże, czy Ty o Panie tu bywasz?! Jesteś?! Czy omijasz to miejsce przeklęte z daleka i Ciebie tu nie ma?!

An die Arbeit!Alle an die Arbeit! Do roboty! Wszystkie do roboty! – Nagłe nawoływanie Brygitty wyrwało ją z letargu.

– Jutro przed południem jedziesz ze mną do Krakowa. Musisz mi pomóc przy zakupach – dodała, nachylając się nad Zofią.

 

– A więc jesteś? Jednak jesteś…? – przymknęła oczy.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wiesław Mandryka-Bukowiński, Z piekła rodem, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 233

Powiązane artykuły

14.12.2023

Nowy Napis Co Tydzień #233 / Wyjazd

Ubi Arma Sonant. „Arbeit macht frei”

I Wyjazd

Samochód stojący przy jednej z posesji na Placu Wilsona miał otwarty bagażnik. Była sobota wczesnym rankiem pierwszego tygodnia maja. Mężczyzna w dżinsach i niebieskiej koszuli w paski kończył ładowanie ostatnich pakunków. Na pierwszy rzut oka mógł mieć około czterdziestu lat. Podwinięte rękawy wskazywały, że przygotowania do jego podróży jeszcze trwały. Pochylał się i prostował, wrzucając przedmioty do komory bagażnika czarnego infiniti. Właściwie nie zabierał ze sobą zbyt wiele. Jedną podręczną walizkę. Marynarkę. Przewiesił ją na wieszaku z tyłu przedniego siedzenia kierowcy. Dwie pary spodni, pulower, kilka koszulek polo, parę butów na podeszwie skórzanej, trampki, piżamę i bieliznę na zmianę. W końcu wyjeżdżał tylko na tydzień. Nie zapomniał również o piance do surfingu.

– Woda w Bałtyku o tej porze roku nie należy do najcieplejszych. Kolokwialnie mówiąc… – wspomniał.

Uśmiechnął się przy tym na wpadające mu do głowy słowo „kolokwialnie” – nadużywane ostatnio w mediach i wśród znajomych.

You see, jakie to zaraźliwe… przylepia się jak guma do żucia do podniebienia, nie chcąc zejść z czubka języka?! Poprawniej brzmiałoby: „w istocie/obrazowo mówiąc”. Ale, czy ja zawsze muszę być poprawnym?

 

Ok, gdy mu się spodoba – zostanie dłużej. Od dziś jest wolny. Ma trzydzieści dni urlopu. Wolny jak ptak niesiony wiosennymi prądami powietrza z południa na północ. Świadomość, że one lecą do miejsc, w których mają rozpocząć nowe lęgi, dodawała i jemu chęci do życia. W dal odsuwała niemiłe wspomnienia z niedawnej przeszłości. Nie chciał wracać do rozstania z żoną. Po raz pierwszy od wielu dni sama myśl o wyjeździe na urlop napawała go radością. Do niedawna żył tylko pracą. Jechał do Rynu. Potem miał przenieść się do Władysławowa nad Zatokę Pucką. Kto wie może pobyt nad jeziorami i morzem będzie zapowiedzią dni lepszych, jaskółką bardziej szczęśliwych. Ostatnio miał wrażenie, że ono go opuściło…

– Wracam, niedługo przecież wracam… – pomyślał, jakby chciał się usprawiedliwiać.

Przełożył plecak z karimatą w sam róg bagażnika. Nie, by ukryć w nim wzruszenie. Nie raz przecież wyjeżdżał. Z tą różnicą, że tym razem nie zostawiał tu nikogo. Synowie we Francji, u matki. Wyjeżdżał raczej ze względów pragmatycznych, by oderwać się od teraźniejszości.

Zatrzasnął tylną klapę bagażnika, sprawdził mocowania deski surfingowej do relingów dachu samochodu. Ostatni raz spojrzał w okna domu, wsiadł do środka i przekręcił kluczykiem stacyjkę silnika.

 

Warszawa o tej porze dnia wydawała się miastem pogrążonym w półśnie. Przecież był sobotni poranek. Od poniedziałku do piątku i w weekendy od południa do późnego wieczora zazwyczaj tętniła życiem. Duży ruch uliczny samochodów większości światowych marek. Wielu przechodniów w różnym wieku podążających swoimi ścieżkami w sobie tylko znanym celu. Wchodzących i wychodzących do i ze stacji metra. Coraz liczniejsze grono charakterystycznie ubranych rowerzystów, osób uprawiających jogging, mogło to tylko potwierdzać. Miasto z ciekawą architektonicznie zabudową. Nawet jeśli niektórzy przyznają czasem, że mogłoby być z tym lepiej…

– Owszem, gdyby nie wojna i ten typ. Czysty Aryjczyk z wąsikiem! – natychmiast ripostował. – Tu przecież nie pozostał kamień na kamieniu! – dodawał.

Jemu się podoba taka, jaką jest. Z zabytkami, które pozostały. Odbudowana na nowo. Z dość licznymi terenami zieleni wtopionymi w jej śródmiejski krajobraz. Szklanymi wieżowcami, galeriami, nowymi osiedlami pokrytymi elewacją z piaskowca lub kamienia – wszystko to go zachwycało i pociągało zarazem. Jako warszawiak był ze swojego rodzinnego miasta dumny. Szczególnie tu, w tej dzielnicy, od lat zwanej oficerskim Żoliborzem, czuł się najlepiej. Wszędzie miał blisko. Tu mieszkał Generał Sosabowski, Dowódca polskiej Samodzielnej Brygady Spadochronowej spod Arnhem, Generał Nil-Fieldorf, Dowódca Kedywu AK. Nieopodal wolno płynące wody Wisły dodające miastu splendoru i majestatu. Nadrzeczne bulwary, kafejki, restauracje, plaże od strony Saskiej Kępy. Odmładzające jej wizerunek jak uśmiech dojrzałej kobiecie. Zdawały się zapraszać do środka. Po latach obcego panowania i dominacji Warszawa odzyskiwała swoją tożsamość. Tylko sobie właściwy styl. Ukazywała światu własną duszę. Niepowtarzalną. Zawsze tęskniącą za wolnością, lubiącą przeglądać się w jej świetle jak w lustrze. Dla wrogów może i niepokorną. Dla przyjaciół otwartą i szczodrą.

 

– Pięć minut po godzinie ósmej. A oto pogoda. Na dziś zachmurzenie małe z możliwością niewielkich opadów na wschodzie kraju. Temperatura dwadzieścia dwa stopnie Celsjusza na zachodzie i południu, do dwadzieścia stopni w centrum i dziewiętnaście stopni Celsjusza na północy i wschodzie Polski. Ciśnienie tysiąc hektopaskali i rośnie. Życzymy Państwu miłego weekendu i dużo słońca.

– Dzięki, thanks a lot. To dobra zapowiedź jak na początek urlopu – pomyślał, wsłuchując się w dalszy ciąg porannej audycji radiowej.

 

Leciał Rod Stewart i Some guys have all the luck. Lubił jego piosenki i choć trochę się podstarzał, a chrypka powoli zdawała się mu bardziej przeszkadzać niż być jego atutem, to go cenił. Za talent, styl, odwagę, wytrwałe dążenie do celu w tym, co robił. Oczywiście za szereg muzycznych hitów, których lubił słuchać i przy których się wcześniej bawił. Nawet jeżeli dla młodszego pokolenia Szkot mógł się już wydawać oldboyem.

– Owszem Some guys have all the luck… some… – powtórzył.

– Daj spokój! Nie warto oglądać się w tył. Nigdy, gdy przeszłość niszczy, nie buduje, przybija, rozczarowuje! Czasem trzeba coś przeciąć, postawić kropkę, zamknąć pewien rozdział po to, by móc rozpocząć na nowo, nie ulegać złudzeniom, nie tworzyć iluzji, uchylić furtkę nadziei.

– Czy jednak nie jest to oznaką słabości? – bił się z myślami.

 

Na chwilę zatrzymał samochód na czerwonych światłach. Kilka osób wracało z nocnej eskapady, delikatnie mówiąc mocno spóźnionych do łóżka. Machali do niego chorągiewkami i prosili o uchylenie okna. W ich zachowaniu nie dostrzegał agresji. Znał się na ludziach. Nie chciał rozpoczynać tak pięknie zapowiadającego się dnia od odmowy czegokolwiek i komukolwiek. Zwłaszcza gdy czyniły to młode kobiety ze spontanicznym uśmiechem na ustach. Uchylił nieznacznie okno.

– Prosimy, niech Pan nas poprze! Precz z Kaczyzmem! Kaczyński pod sąd! Żądamy wolnych mediów, przyjęcia uchodźców i pigułek dzień po!

Odwzajemnił uśmiech. Bez słowa przymknął okno. Powoli wciskał pedał gazu. Ulotka zawisła przyciśnięta w połowie na szybie. Napotkane postaci oddalały się w lusterku jak w końcówkach filmów Hitchcocka. Wymachiwały rękoma, krzycząc i manifestując swoje niezadowolenie. Po kilkuset metrach zatrzymał się. Zdjął kartkę zadrukowanego papieru i wyrzucił ją do pobliskiego kosza…

 

– Nie chodzę utartymi ścieżkami – powiedział pod nosem.

– Któż by chciał chodzić utartymi ścieżkami? Człowiek zadowolony z siebie, drobnomieszczanin, bojący się świata, ludzi, zamknięty w sobie. Egoista, konformista, zastraszony przez silniejszych, niemający własnego zdania, stadnie myślący, cierpiący na brak testosteronu. A może zwykły tchórz lub leń…?

– Jak sobie to wyobrażasz?

Very po prostu, ganz einfach, Voilà qui est simple – odpowiadał sam sobie.

– Ok. Gdyby tylko chciało być takie very simple… i nie było nieustanną gimnastyką charakteru.

– Od młodości szedłem własną drogą. Miłość, wolność, odpowiedzialność, wierność zasadom. Wszystko razem przyprawione odrobiną szaleństwa. To przecież azymuty mające wyznaczać postępowanie homo sapiens, o ile sam siebie i swoje otoczenie nie skazuje na egzystencjalny bezsens trwania i/lub życia w obłudzie i zakłamaniu.

 

Droga na Mazury wiodła przez kilka pomniejszych miast Kurpi i Podlasia. Dzięki trasie szybkiego ruchu właściwie ich nie widział. Co najwyżej elewacje domów, zarysy rynków, kształty wież kościelnych. Przed nimi fragmenty pól przedzielonych miedzami. Zielonych łąk, o tej porze roku usłanych dywanem żółtych mleczy.

 

– „Tak mi się tylko wymsknęło” – żenujące wypowiedzi niemieckiego komisarza Woertingera…

Dość nieoczekiwanie radio przerwało nadawanie programu muzycznego.

– O Chińczykach mówi „żółtki” i obraża Walonów. Wszystkie tłumaczenia jednak nie pomagają. Takich werbalnych potknięć komisarz odnotował bowiem w swojej karierze już zbyt wiele. Do nich z pewnością należały pogardliwe wypowiedzi na temat kobiet i małżeństw gejowskich…

– Zadziera nosa! Rasista, nie przepadam za kochającymi inaczej, ale i homofob? Czyżby wąsy były znowu w modzie? Chyba że to zwyczajne niemieckie poczucie humoru? Ciężkie jak buty clowna z zelówkami z ołowiu – skrzywił się z niesmakiem.

– Warto przypomnieć, że prawie czterdzieści lat temu komisarz wygłosił kontrowersyjną wypowiedź nad grobem wcześniejszego premiera Badenii-Wirtembergii, biorąc poniekąd w obronę nazistowską przeszłość byłego sędziego Kriegsmarine z czasów II wojny światowe – mimo woli wsłuchiwał się w kolejne informacje płynące z radiowego eteru o znanym polityku zza między.

– Hmm… to już nietypowe niemieckie poczucie humoru. To raczej wychodząca spod skóry arogancja… Kto wie może drzemiąca gdzieś w głębi serca aryjska buta, plan na nową narrację historii… – skomentował bez zachwytu. – Ciekaw jestem, jak zareagują na te epitety Chińczycy?

Domyślał się, że w swojej wielotysięcznej historii takich rzeczy nie wymazują z pamięci. Wspomniał na kodeks mistrza Sun Tzu sprzed 2500 lat i całkowicie pragmatyczny ogląd świata przez wynalazców prochu. Zresztą tak charakterystyczny do dziś. Był pewien, że choć daleko od Europy to w sprzyjających dla siebie okolicznościach o tym sobie przypomną. Tak czy inaczej – nie pozwolą zapomnieć.

Dojazd do miasta urozmaicony był wzniesieniami zalesionymi przez różne gatunki drzew. Głównie iglastych. Wzniesienia to pozostałość po epoce polodowcowej. Tak zwane moreny czołowe. Zza jednej ze ścian lasu wyłaniała się panorama położonego nad jeziorem Rynu. Na wzgórzu stał zamek. Stąd widać było również fragment kamienic starego rynku. Ich jasne ściany i czerwone dachówki lśniły w promieniach słońca. Zupełnie jak w jednej ze scen filmu reklamującego Polskę dla turystów zza granicy. Nad masztami zacumowanych na przystani jachtów niestrudzenie przelatywały w tę i z powrotem wrzaskliwe mewy. W wyobraźni słyszał ich pisk już w tym miejscu.

W czasach szkolnych był tu na obozie harcerskim. Po kilkutygodniowym kursie uzyskał patent żeglarza. Dokładnie pamiętał te szalone dni, nieprzespane noce. Pływanie po wodach okolicznych jezior. Złamany maszt na moście w Mikołajkach. Wysokie i strome brzegi Bełdan oraz sam egzamin. Nagle nadciągnęły chmury. Zerwał się porywisty wiatr. Jak w czarną godzinę pękło mocowanie wanty z lewej strony burty. Do brzegu dopłynęli na pagajach. Ścigały ich pierwsze grzmoty, towarzyszyły błyskawice. Nie było co strugać bohatera. Na początku robili sobie z tego tak zwane „jaja”. Ktoś dla zabawy krzyknął: „Nadchodzi biały szkwał…” Po stu metrach wiosłowania „śmichy” ustały. W końcu niespełna szesnaście lat u progu życia usprawiedliwiać mogło wiele. Przedtem zdążyli wykonać kilka manewrów pod żaglami. Egzamin został zaliczony. Szanowne grono komisji egzaminacyjnej oceniło wykonanie wyznaczonych zadań pozytywnie. Z techniki i umiejętności żeglowania oraz za wykazanie rozsądku, opanowania i rozwagi – jak orzeczono na dyplomie.

– Aha… Na początku obozu musieliśmy wypić podany przez drużynowego wyjątkowy coctail. Miksturę o smaku zmiksowanego mydła, mleka i śmietany. Wszystko popieprzone i posypane sproszkowaną dodatkowo sporą porcją chilli – przywoływał tamte dni w pamięci.

Na zakończenie zepchnięto ich w harcerskich mundurach z pomostu do wody. Tak wyglądał chrzest wodniaka. Tego nie da się zapomnieć. W pierwszej chwili zaskoczeni, gniewni i źli chichotali później ze wszystkiego, susząc bluzy, spodnie i spódnice przy ognisku. O to, co było pod spodniami i spódnicami, nie dociekając.

Hej sokoły… Płonie ognisko i szumią knieje

– I jeszcze coś.

– To brzmiało tak… – szukał w pamięci.

Dziś w telewizji nie wystąpi zespół Novi,
Bo cały program poświęcony Leniowi.
A ty maszeruj, maszeruj, głośno krzycz,
Niech żyje nam Wołodia Ilicz…

Jak na owe czasy socrealizmu brzmiało dość odważnie. Było przepojone sarkazmem i ironią. Wykrzyczanym młodzieńczym oskarżeniem wobec przywódcy rewolucji bolszewickiej i jego bastardów o całe zło tego świata. Przede wszystkim jednak oskarżeniem o sytuację i położenie, w jakim znalazł się kraj nad Wisłą po konferencji w Jałcie i Poczdamie. Z zajęć fakultatywnych z historii, opowiadań w domu i lektury drugiego obiegu w głowach rodził się bunt. Już wtedy nie utożsamiali się z tym, co otaczało ich dookoła, co miało być wzorcem moralnym i kulturowym na przyszłość.

W każdym razie wydawało się, że ów sarkazm w słowach wykrzyczanej piosenki dla wszystkich dookoła był ewidentny i zrozumiały. Zwłaszcza gdy na koniec w formie refrenu wybrzmiewało:

…A ty maszeruj, maszeruj, głośno krzycz,
Niech żyje nam Wołodia Ilicz…

a oni na całe gardło dośpiewywali:

Granica na Uralu granicą przyjaźni polsko-chińskiej…

Wybrzmiewało głośno, jednoznacznie… z pewnością bardzo głośno. Może nawet na granicy prawa do korzystania z wolności lub jej utraty! I tylko Wszechmocny sprawiał, że słyszeli to wówczas w większości jedynie ptasi mieszkańcy ryńskiego cypla…

 

– To musiało być tu. Na sto procent! To ten półwysep!

Powoli, wąwozem zjeżdżał w dół. Chciał uniknąć uszkodzeń samochodu od wystających po bokach dużych kamieni.

– Wejdę tylko na pomost… Do diaska, wykąpię się, jak za dawnych lat!

Wspomnienia z przeszłości, zapach trzcin, tataraku, szum wody wzmagały podniecenie.

– Proszę Pana, niech Pan uważa! W tym miejscu jest głębia na kilka metrów – zawołała nagle jakaś kobieta. Na pierwszy rzut oka mogła mieć około trzydziestu pięciu lat.

Jej spięte ku górze włosy odsłaniały szyję i ramiona. Trochę schowana za drzewami opalała się w dwuczęściowym kostiumie na leżaku. Zresztą do końca nie był tego pewien. Czy wcześniej również? Dopiero teraz ją zauważył. Odruchowo przykryła biodra i piersi ręcznikiem.

– Znam to miejsce… – odkrzyknął i uśmiechnął się. – Ale, dziękuję.

Dla zasady zmoczył ręce i tułów wodą, po czym z energią triatlonisty wskoczył między fale do jeziora. Mocnymi ruchami ramion szybko oddalał się od brzegu.

 

Pokój w hotelu zamkowym przypominał wyglądem celę krzyżackiego rycerza. Był dość surowy w wystroju. Na biało pomalowane ściany. Proste, niewyszukane meble. Standardowe wyposażenie – łazienka z prysznicem, WC, aparat telefoniczny i RTV. Po bliższym oglądzie cela jednak z dostępem do wifi i programów satelitarnych. Do tego uginająca się z lekka i skrzypiąca drewniana podłoga. Co wyróżniało go poza kolorowym obrazkiem na ścianie – to widok z okna. Z wysokości drugiego piętra rozpościerała się wyjątkowa panorama miasta. Otaczające je bliżej lub dalej położone jeziora zapierały dech w piersiach.

– Pocztówkowo – pomyślał.

– W tym względzie niewiele zmieniło się pewnie od czasów komtura. Zwłaszcza gdy wspomnieć na wystrój sali rycerskiej na parterze. Dziś jest tam restauracja. Ustawienie stołów i zawieszone na ścianach flagi krzyżackich rycerzy siłą rzeczy kierowały myśli ku tamtym czasom…

Z rozważań wyrwał go dźwięk telefonu.

– Dzień dobry… Hi, tu Filip… – wybrzmiało trochę z angielska.

– Kto? – spytał dla potwierdzenia. Zamknął okno. Hałas od ulicy sprawił przez chwilę, że nie dosłyszał.

– To ja, Filip, Filip Kranc. Jestem przy recepcji.

– Ach, to ty! Przed chwilą wszedłem do pokoju. Właśnie się rozpakowuję – odparł z nieukrywanym zadowoleniem.

– Zarezerwowałem na swoje nazwisko stolik. Powołaj się na mnie. W międzyczasie zamów sobie coś do picia. Potem, jeśli masz ochotę, zapraszam na obiad. Co ty na to ?

– Hmm… Jestem za. Zejdź na dół.

– W porzo… Daj mi chwilkę.

 

Po kwadransie był już przy recepcji.

– Filip, szmat czasu. Stary wilku… – Podchodząc, uścisnął mu mocno dłoń na przywitanie.

– Oh, tak… powiedz… ile, ile to już lat?

– Myślę, niech zgadnę… dwanaście… Nie! trzynaście, to już trzynaście lat, Filip.

– Nie do wiary…

– Siadaj, siadaj. Kelner, proszę jeszcze dwa razy to samo… – Wskazał przy tym na prawie już pustą szklaneczkę po Ballantine’s.

– Winek, zdawałoby się „trzynaście” to liczba pechowa. A ja się cieszę. Cieszę się, że cię widzę. Cieszę się, że wróciłem.

– Nawet nie wiesz, jaką ty sprawiłeś mi niespodziankę. To znaczy… już wtedy, gdy zadzwoniłem do ciebie z Warszawy. Powiedziałeś, że na stałe wróciłeś do Polski i mieszkasz na Mazurach.

– Tak, tak się złożyło. Chciałem i musiałem. To jest… musiałem. Nie!… Chciałem i musiałem.

– To w końcu jak, Filip? Chciałeś, czy musiałeś?

– Jak to w życiu. Trochę tak, trochę tak.

Nie nalegał. Spokojnie odczekał na dalszy ciąg przerwanej opowieści.

Cheers – wzniósł szklaneczkę do góry.

Cheers, przyjacielu.

– Miałem dość Ameryki. Swoje przeżyłem, swoje zarobiłem i oto jestem – wróciłem. Poza tym, poza tym – w zeszłym roku pożegnałem matkę… Zmarła w cierpieniach. Gdy tylko się dowiedziałem, że choruje, zatrudniłem najlepszych lekarzy, wysyłałem ze Stanów i Niemiec najnowsze leki… Musiałem przyjechać. Musiałem. Nie mogłem inaczej. Tak tęskniłem. Cierpiałem…

– Myślę, że mogę cię zrozumieć.

– Tak mnie tu coś ciągnęło. Raczej… ktoś i coś. Wróciłem. Od roku mieszkam w Rynie.

– Co z obywatelstwem?

– Mam podwójne. To znaczy prawie mam. Niemieckie i obiecano mi w Warszawie, że mogę odzyskać również polskie…

– Hmm… Ok. Zostawmy to.

 

– Zdążyłeś…? – Spojrzał na Filipa.

– Tak, zdążyłem. Zdążyłem się pożegnać. Trzymałem ją za rękę… Nie daliśmy rady. Na raczysko ciągle nie ma skutecznej metody.

Wincent nie kontynuował tego wątku. Na chwilę zamilkł. Pamiętał swoje rozstanie z ojcem. W ostatnich dniach opiekowali się nim na zmianę z siostrą. Znał to uczucie. Nie chciał kolegi oceniać, czy przyjechał na czas, czy w ostatniej chwili. O różnych słyszał przypadkach. Wolał nie wnikać. Lepiej pozostawić to ostatecznemu wymiarowi sprawiedliwości. Nie nam osądzać do końca drugiego człowieka.

– To z ciebie niezły obieżyświat. Dziesięć lat w Niemczech, potem trzynaście w Ameryce.

– Winek, nie wiem tylko, czy tak do końca jest czego zazdrościć – odparł.

Oh, yeah, yeah – jest czego! Poznaje się nowych ludzi, ich obyczaje, charaktery. Nie mówiąc o…

– Masz na myśli, nie mówiąc o „laskach”? – wtrącił, wspominając ich dawne młodzieńcze kolegów rozmowy.

– …Nie da się ukryć… – odparł.

– Ok, żartuję – miałem na myśli „nie mówiąc o wcześniej nie znanych urokach przyrody”. – Winek uśmiechnął się, kontynuując wątek. – Co dzień coś nowego, nowe wyzwania, jakaś przygoda…– mówił.

– Myślisz, że miałem na to wszystko czas? – Filip spojrzał na niego z grymasem na twarzy. – Ale teraz chcę wszystko zmienić. Chcę rozpisać swój nowy projekt na życie… A, co u Ciebie? Co u ciebie kumpel?

Tym razem zabrzmiało trochę z niemiecka. Zupełniej jak: Wie geht’s Kumpel?Ojciec Filipa był autochtonem. Gdy tylko było to możliwe, przesiedlili się do Niemiec. Z tego, co mówił mu wcześniej, matka niedługo potem wróciła do Polski. Mimo wszystko nie czuła się w Niemczech najlepiej – wspominał.

– U mnie? Co ma być…? Nieciekawie. Od pół roku jestem singlem. Żonie dla szkolnej miłości przewróciło się głowie… – rzucił mu odważne spojrzenie. Jakby bał się śmieszności.

Nie trwało to jednak długo. Szybko odwrócił wzrok w kierunku kelnera. Nie lubił okazywać słabości.

– Poproszę pana o jeszcze jedną filiżankę kawy…

– Jak to? Ty? To jest Patrycja…

– Tak bywa przyjacielu. Czasem z zewnątrz wszystko wygląda w porządku, a psuje się powoli od środka. I gdy tego nie zauważysz w porę, spada na ciebie jak grom z jasnego nieba… – W oszczędnych słowach zaczął wyjaśniać. – Wtedy na wszystko może być już za późno.

– Współczuję… – Filip obdarował go krótkim spojrzeniem.

– Musisz wiedzieć, że ja po raz trzeci chcę być żonaty. Dopiero teraz mam nadzieję czuć się szczęśliwym. Cornelia to wspaniała kobieta. Wiesz, jak to jest. Kobieta po przejściach i mężczyzna z przeszłością… – próbował pocieszać kolegę. – Myślę, że jestem w trakcie zdobywania wiedzy na ten temat... nolens volens.

Winek zmarszczył czoło. Widać, tkwiło to w nim jak cierń. Jak cierń z ostrokrzewu lub akacjowego drzewa.

– …Nie powiedziałbym, że jest to panegiryk na temat przysięgi o wierności małżeńskiej… Raczej, witaj w klubie, chcesz powiedzieć? – dodał, nie do końca przekonany.

– Mniej więcej. Jasne każdego dotyka to inaczej. Jeden ma grubszą skórę, drugi nie. Czasem na drodze dobry lub zły los stawia ci drugiego człowieka. Wtedy albo masz szczęście albo…

– …albo nie! Albo pogrążasz się w żalu, samotności. Popadasz w tak zwanego doła i masz pretensje do świata, że był dla ciebie tak niełaskawy, tak niesprawiedliwy…

– Miałem to samo, Winek. Spróbuj odnaleźć w sobie siłę, pozytywną energię. Jeżeli jesteś już po rachunku sumienia, to nie roztrząsaj tego dłużej. Nie rozbieraj na czynniki pierwsze. Tego, co się stało, nie odwrócisz. To się już nie odstanie. Wypocznij. Zacznij od nowa… – Filip podsuwał mu rady z doświadczeń życia faceta z przeszłością.

– …i to dla jakiegoś żabojada. A w czym do kaduka był on lepszym ode mnie…!? – Żal i złość nie dawały w nim za wygraną.

– To, że ubrany był w garnitur wytapetowany banknotami Euro…?

Najchętniej to by jeszcze teraz sprał gębę Francuzowi.

Z filiżanki upił łyk kawy. W jednej chwili twarz całkowicie mu się odmieniła. Umiał panować nad sobą. Lekko uniósł brwi i odważnie spojrzał na kolegę.

– Właśnie po to tu przyjechałem, Filip. Właśnie po to tu jestem.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wiesław Mandryka-Bukowiński, Wyjazd, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 233

Powiązane artykuły

14.12.2023

Nowy Napis Co Tydzień #233 / Osobna droga opowiadania

Wojciech Chmielewski: Obaj jesteśmy autorami opowiadań, ale piszemy je może trochę z innej perspektywy poznawczej, bo ja mieszkam w Polsce, a ty od wielu lat w Australii. Powiedz, dlaczego wybrałeś tę właśnie formę literacką i dlaczego wiernie się jej trzymasz? Przecież powieść łatwiej jest wydać, łatwiej też wypromować, mówię tu o perspektywie polskiej.

Wenanty Bamburowicz: Powieść jest łatwiej wydać nie tylko w Polsce. To aspekt komercjalny. Opowiadanie natomiast jest łatwiej w całości opublikować i przy okazji mieć jakiś odzew. Wybrałem tę formę chyba głównie z dwóch powodów. Są nimi estetyka i predyspozycje. Bardzo lubię poezję, ale nie urodziłem się poetą. Powieść mnie ogólnie nudzi, choć oczywiście czytam czasami to i owo z różnych powodów oraz doceniam najlepsze z mojego punktu widzenia długie utwory prozą. Mówiąc najkrócej, lubię, jak słowo dużo waży i uwielbiam mistrzostwo osiągalne nawet w pojedynczych zdaniach czy akapitach. To jest ten aspekt estetyczny opowiadań, bliski poezji.

Jest jeszcze jeden powód, dla którego jako autor wykluczyłem powieści. Opowiadanie jako forma literacka jest pokrewne poezji, nie powieści. Rzadko zdarzają się pisarze łączący w udany sposób krótką prozę i powieść. W mojej opinii albo chce się nawiązać intymny i wiarygodny kontakt z czytelnikiem, albo ma się predyspozycję do czarowania czytelników swoim wymyślonym i niekoniecznie wiarygodnym – choć bywa, że świetnie skonstruowanym – światem. Poeta to intymny partner, powieściopisarz to odległy mistrz. Opowiadanie jest pośrodku. Trzeba się bardzo naharować, żeby stać się partnerem czytelnika i ukryć wszystkie szwy. Poecie jest z tym łatwiej, a dla powieściopisarza jest to prawie niemożliwe. Ja do tego „złotego środka” aspiruję. To moje hobby i misja, i zadanie, a władzę oddaję czytelnikom. A jest jeszcze inny aspekt. Konsumenci literatury nie zdają sobie sprawy, że każde opowiadanie można by napisać na tysiąc sposobów, a trzeba wybrać jeden. Mnie bawi i daje satysfakcję wymyślanie nowych „wzorów” narracyjnych. Jest to ciągle możliwe i totalnie zaniedbywane przez dziewięćdziesiąt dziewięć procent autorów. A przecież opowiadanie wywodzi się z tradycji ustnej, a absolutnie każdy człowiek opowiada inaczej.

WCh: Polska znajduje się pod ogromnym wpływem kultury anglosaskiej, przede wszystkim w jej popkulturalnym wydaniu. Tu jednak opowiadania trudniej jest wydać, zyskują mniej czytelników. A przecież w świecie anglosaskim, w którym żyjesz, opowiadanie to bardzo ceniona forma wypowiedzi literackiej i do tego mająca swoich czytelników. Czy się mylę?

WB: Dotknąłeś bardzo złożonego problemu. Kultura masowa kocha łatwiznę i schemat. Pani kocha pana z wzajemnością lub bez tak samo wśród piramid, na łodzi Wikingów czy wśród bagien Polesia. W świecie anglosaskim jest pojęcie tak zwanej „airport novel”, czyli „powieści dworców lotniczych”. Fabuły tych romansideł, powieści szpiegowskich czy kryminałów są sztampowe, podobne są też ich okładki. Ludzie trzymają w jednej ręce telefon komórkowy, a w drugiej książkę i czytają lub oglądają to jednocześnie. Przeciętny, masowy czytelnik naszych czasów buntuje się przeciw każdej trudności, a trzeba mu jakoś odebrać pieniądze. Jednocześnie ten sam czytelnik nie chce być zaliczony do ludzi głupich i powierzchownych. Trudno jest zostać muzykiem czy zawodowym tancerzem, ale każdy umie pisać… Więc pozornie łatwo wyuczyć się na pisarza. Co drugi Amerykanin czy Australijczyk po szkole średniej zapisuje się na kurs kreatywnego pisania i marzy o napisaniu romansu czy kryminału za milion dolarów. Wstępem do tego jest napisanie jakiegoś opowiadania – albo w ramach kursu kreatywności, albo samodzielnie. Dlatego w Melbourne jest pewnie więcej konkursów na opowiadanie niż w całej Polsce, ale mogę się mylić – zjawisko jest międzynarodowe. Konkursy są ogólnodostępne, lokalne i z ograniczonym dostępem, a we wszystkich dominuje poprawność polityczna, która z definicji jest wrogiem uniwersalnej literatury. Podsumowując: w USA, Australii i pewnie wszędzie nastąpiła degradacja opowiadania jako odrębnej formy z minimalnym choćby stopniem trudności. Kryteria zanikły, a popularność krótkich form jest pozorna. Króluje bylejakość i łatwizna, a wewnętrzna niekonsekwencja narracji została nazwana postmodernizmem czy post-prawdą i została rozgrzeszona… ale przecież te dziesięć–dwadzieścia procent prawdziwych miłośników literatury nie tego chce. Dlatego opowiadania są w kryzysie na całym świecie, nie tylko w Polsce. Nadzieją tak zwanej artystycznej prozy są już tylko zawodowi entuzjaści pisarstwa, czyli krytycy. Uczciwi i kompetentni, znający historię literatury. Tacy, którzy mają w swojej głowie kryteria oceny literatury i nie dają się korumpować często intratnej i prestiżowej karierze doradców wydawnictw, kursów kreatywności i jurorów konkursów na opowiadania, które wekslują w kierunku niebezpieczeństw klimatu, eutanazji czy nie-tradycyjnych rodzin. W świecie jakości literackiej poezja, opowiadanie, powieść czy nawet mieszanie tych gatunków, szukanie nowych dróg, mają z definicji równe szanse. W świecie komercji – nie. Poezja i krótkie formy są trudniejsze w odbiorze; zresztą jakościowa, artystyczna powieść też. Czytelnicy z aspiracjami do jakości są, nie wymarli. Tyle że łatwiej sprzedaje się hamburgery niż ostrygi. Starajmy się, nie możemy dopuścić do zaniku rynku dla ludzi myślących. Jest ich dużo.

WCh: Czy widzisz wśród współczesnych autorów anglojęzycznych wybitnych twórców opowiadań, takich, którzy mają szansę stać się klasykami na miarę J.D. Salingera, Erskine’a Caldwella czy Flannery O’Connor?

WB: Anglojęzyczna literatura krótkich form nie umie pozbyć się zauroczenia Czechowem. Kiczowaty często Hemingway blednie i odchodzi w zapomnienie. Czechow był wielkim pisarzem, reformatorem krótkich form, którego bardzo cenię. Tyle tylko, że jego próby zbliżenia nowelistyki do prawdy o życiu zakończyły się ponad sto lat temu. Nastąpił postęp w literaturze, która poszła do przodu różnymi drogami. Kafka czy Borges nie byli Anglosasami. Oni i inni nie-Anglosasi rozluźnili kajdany „obowiązującej” narracji, pokazali nowe perspektywy dla sztuki zwięzłego opowiadania. Ani dorobek tych mistrzów, ani Japończyków czy świetnych Latynosów, ani nawet innego Rosjanina Izaaka Babla nie został w USA czy Australii wystarczająco mocno przyswojony. Efekt jest taki, że Noblistka z 2013 roku Alice Munro z Kanady jest nazywana „nowym Czechowem”. Jest świetną pisarką, absolutnie jej nie krytykuję i sam lubię czytać; widzę tylko, że nie udało jej się znaleźć nowej formuły narracyjnej lepszej i nowocześniejszej od Czechowa. Co może być dla polskich czytelników bardzo ciekawe, to wyraźny wpływ emigrantów, nie-Anglosasów, na krótkie formy w obszarze anglojęzycznym. Chinka Amy Tan, pochodzący z Karaibów Junot Diaz i Edwidge Danticat czy syn Polaków Stuart Dybek albo kilku pisarzy hinduskich mieszkających w Anglii czy USA są często wybitnie pomysłowi oraz piszą inaczej. Na pewno nie gorzej niż bardziej znani noweliści z tradycji „anglo”, czyli Poe’go i – paradoksalnie – Czechowa. Być może z tych emigrantów wyłoni się nowy „klasyk” zwięzłej anglo-literatury. Na szczęście Stany nie rezygnują z krótkiej prozy. Jest tam ciągle kilkadziesiąt magazynów literackich ukierunkowanych na opowiadania.

WCh: W Polsce po 1989 roku sytuacja krótkiej formy literackiej była złożona. Wciąż tworzyli przecież świetni autorzy, którzy debiutowali dawno temu w PRL. Myślę tu o Marku Nowakowskim, Kazimierzu Orłosiu, Bogdanie Madeju… W 1990 roku zmarł Kornel Filipowicz, jeden z najświetniejszych nowelistów, w tym samym roku zakończył życie Jan Rybowicz, autor między innymi Wiochy Chodaków i innych tomów znakomitych opowiadań, poeta. Czasem zastanawiam się, czy to nie jakaś cezura w historii krótkich form u nas, ale chyba nie mam racji, bo przecież najbardziej obiecujący pisarz tamtych czasów Paweł Huelle w 1991 roku wydał Opowiadania na czas przeprowadzki, więc wydawało się, że teraz – już bez cenzury – krótka forma wspaniale się rozwinie. Przecież opowiadanie to forma, która zawsze jest szybką, gorącą reakcją twórcy na rzeczywistość, a Polska w dobie transformacji i postkomunizmu to był tygiel tematów. A jednak nie pojawił się wtedy nowy, oryginalny twórca, który skupiłby się właśnie na opowiadaniu jako na świadomie wybranej przez siebie i uprawianej formie. Myślę, że było to związane z ogólnie panującą wtedy wśród krytyków opinią, że teraz potrzebujemy innej literatury, już nie tej z PRL, ale nowej, w sumie nie wiadomo jakiej, najlepiej zaś „wielkiej polskiej powieści” ma miarę przemian, które dotknęły wtedy Polskę. Było to, moim zdaniem, bardzo frustrujące; myślę, że debiutanci czuli się tym skrępowani i podejmowali rozmaite, najczęściej nieudane powieściowe próby. Dopiero kolejna dekada przyniosła tom opowiadań Olgi Tokarczuk Gra na wielu bębenkach 2001 roku, w 2004 debiutował Rafał Wojasiński tomem Złodziej ryb i w swoich kolejnych książkach „trzymał się opowiadania”. Jednak chyba to, co ukształtowało się w latach dziewięćdziesiątych, czyli dominacja często kiepskiej powieści nad opowiadaniem, stało się normą. Do tego doszedł zalew komercji z Zachodu, zjawiska, o którym wspomniałeś. Dodajmy, że to zwykle są opasłe tomy, liczące po pięćset stron. Wydawcy znaleźli źródło szybkiego zarobku, a czytelnicy w Polsce poczuli się chyba częścią Zachodu i kupowali to badziewie z dobrodziejstwem inwentarza. Gdzie tu było miejsce na tomy opowiadań? Czytano grube kryminały ze Skandynawii i sagi fantasy liczące po kilkanaście tomów. W zasadzie taka sytuacja trwa u nas nadal, ale może chodzi o coś innego. Może twórca opowiadań charakteryzuje się czymś szczególnym, jest inny, osobny i dlatego bardzo rzadki? Jak myślisz?

WB: Musi mieć dar zwięzłości oraz – według mnie – bezwzględne dążyć do ustawienia bariery pomiędzy prawdą a nieprawdą. Poeta nie ma tych kłopotów. Wierzy się mu prawie bez zastrzeżeń – pomijam tu propagandowe erotyki do Partii czy Stalina – ale wierzy się poprzez „jego” oczy czy sumienie. W opowiadaniu czytelnik patrzy: prawda wisi nad opowiadaniem czy bajdurzenie? Bajdurzenie też może być zabawne, ale intensywność, czyli główny aspekt wiarygodnej krótkiej prozy, wtedy nie występuje. Wspomniany wyżej Salinger umiał przekonać czytelnika, że przeżycia wojenne naprawdę wpływają na psychikę bohatera opowiadania, że my tę traumę czujemy i musimy to z nim dzielić mimo atrakcyjnej narracji. A ci, którzy lubią wesołe bajdurzenie tak zwanego postmodernisty Donalda Barthelme’a z USA, niech zaśmiewają się, że człowiek wyskoczył sobie z wieżowca, myśli spokojnie o bzdurach, a jak nie wiadomo, kiedy skończy lecieć, to się zabije. Nie jestem przeciw bajkom ani przeciw snom, ale misją nowelisty i dobrą robotą jest rozdzielanie prawdy od nieprawdy. Najlepiej w intensywny, ale swobodny sposób. A osiąganie intensywności na kilku stronach jest bardzo trudne. Nie wiem, może trzeba się z tym urodzić, ale nie da się dobrze pisać bez wkładania dużej pracy w pisanie, czytanie i analizę tekstów. No i jeszcze jedno: krótka proza nie znosi nudzenia. Zostawmy to nieumiejętnym poetom i nieumiejętnym powieściopisarzom. Są też rzeczy wspólne dla wszystkich autorów wszystkich form: trudno osiągnąć stuprocentową konsekwencję narracji, ale i poeci, i prozaicy muszą do tego dążyć.

WCh: Powiedz o swoich zaskoczeniach literackich. Przeczytałeś opowiadanie w magazynie lub w książce i powiedziałeś sobie: zostałem trafiony i zatopiony, to jest „mój pisarz”. Czy znasz to uczucie? Kiedy ostatnio go doświadczyłeś?

WB: Mała korekta: to zazwyczaj jest „mój pisarz” na to jedno opowiadanie. Każde opowiadanie jest autonomicznym i skończonym dokonaniem. Ryūnosuke Akutagawa, zwany „ojcem japońskich opowiadań”, był zdania, że w pisarzu nie siedzi więcej niż pięćdziesiąt dobrych opowiadań. Nie wiem, czy miał rację, bo autor słynnego Rashomona zabił się młodo, tuż przed napisaniem tych magicznych dla niego pięćdziesięciu krótkich utworów. Bywało, że doznałem uczucia, że to „mój pisarz”, jak najbardziej. Wielokrotnie czytałem opowiadanie Norwida Bransoletka. Coraz bardziej i bardziej widzę, że jest genialne. Intensywność, łatwość narracji, swoboda i konsekwencja są idealnie połączone. To można aż tak dobrze pisać? – myślę za każdym razem. Nad rzeką, której nie ma zmarłego pod koniec XX wieku Stanisława Czycza jest tak „ciężkie” i „lekkie” jednocześnie, że nasuwa się pytanie: „Jak on to zrobił?”.

Tamto spojrzenie Marii Kuncewiczowej jest tak kobiece, że aż… nie jest kobiece, jest totalnie uniwersalne! Płeć nie jest wymysłem ludzi ani literatury. Od Kuncewiczowej nauczyłem się, że można pisać o wszystkim. Dosłownie o wszystkim. Tego samego uczucia doznałem, czytając opowiadanie Hojność umarłych Japończyka Kenzaburo Oe o pracy w prosektorium.

Czytuję też polskie współczesne opowiadania. Wcale nie rzadko. Wymienię trzy, które według mnie zasługują na najwyższe nagrody… których pewnie nie dostały. W Suplemencie do numeru 4. „Wyspy” z grudnia 2015 roku trafiłem na opowiadanie Wojciecha Szlęzaka Schizofrenia. Absolutnie świetne! Zajrzałem do Google’a i okazało się, że wydał też jakieś chwalone powieści. Bardzo dobrze, życzę powodzenia. Myślę jednak, że to duży, autentyczny talent do krótkich form. Oby i to wydawał, może wydaje… W kwartalniku literacko-kulturalnym „eleWator” wydawnictwa Forma (numer 35. z 2021 roku), w którym wydałem swoją ostatnią książkę, przeczytałem opowiadanie Dariusza Muszera i… o mało nie spadłem z futona. Rapsodia polska 1 jest mistrzowskim zmaganiem się z problemem zjadającym polską współczesną literaturę, który drażni mnie i irytuje jako naśladownictwo zagranicznych trendów (patrz Słowacki: „Pawiem narodów byłaś i papugą”). Myślę o wulgarności w literaturze krótkich form. Język polski jako język słowiański mało się do tego nadaje. Tak myślałem, dopóki nie przeczytałem Muszera. Można pisać o wszystkim, trzeba tylko umieć to zrobić, a przed tym przemyśleć i dobrać formę. Brawo! Mam też okazję podlizać się rozmówcy, ale szczerze i bez oporów. Psie żarcie Wojciecha Chmielewskiego jest dla mnie idealnym opowiadaniem, nie tylko współczesnym. Z pewnością wytrzyma próbę czasu i wejdzie do różnych antologii. Okazuje się, że w jednym, niedługim opowiadaniu daje się ukryć kod moralny i pojedynczego człowieka, i dziedziczonej przez nas wszystkich polskiej tradycji. Niech się ten pojedynczy Polak męczy i zmaga ze sobą, ale my Polacy mamy wiedzieć po co i jak starać się, żeby nie być mięczakiem i świnią, mimo nowoczesności i zmieniających się obyczajów. I wreszcie urodzony w Dominikanie, a piszący w USA po angielsku, Junot Diaz – rewelacja krótkich form na skalę, być może i jak dotąd, światową. Czas pokaże. Jego zbiór opowiadań Drown, wydany w Polsce jako Topiel, jest chyba najlepszym produktem angielskojęzycznym ostatnich kilkudziesięciu lat. Jest absolutnie zgodny z rozwojem krótkich form w kierunku, który dopiero się wyłania. O tym może za chwilę.

WCh: Marek Nowakowski powiedział kiedyś, że wybrał opowiadanie, ale pozwala sobie w obrębie tego gatunku na rozmaite eksperymenty. I rzeczywiście, jego twórczość, choć formalnie jednolita, kryje w sobie ogromną różnorodność: mamy obrazki, powidoki miejskie, obsesyjne monologi bohaterów, niby-reportaże, notatki z codzienności, wiwisekcję bebechów (słynne Robaki) czy wreszcie – w znakomitej większości – klasyczne nowele. Czy nie jest tak, że współcześni, debiutujący twórcy nie są do końca świadomi, jak wielkie możliwości kryje opowiadanie i dlatego nie podejmują trudu jego pisania?

WB: Myślę, że trzeba najpierw być zafascynowanym samą formą, tak jak niewątpliwie Marek Nowakowski. Dlatego było go stać na tak wszechstronne i kreatywne podejście do krótkich form, co po polsku przyjęło się określać zbiorowo i nieprecyzyjnie jako opowiadanie, choć w naszej polskiej tradycji są tego różne warianty: chociażby gawęda, ramota, gadka – dawniej tylko ustna, opowieść i tak dalej. Jedni fascynują się bardziej poezją, a inni prozą – jedni tą dłuższą, drudzy tą krótszą, jak Marek Nowakowski czy ja. Dawno temu, bo w roku 2000. napisałem w „Arcanach” (numer 34.) esej Stagnacja krótkich form a malarstwo. Od tamtej pory niewiele się zmieniło. Malarstwo bardzo dawno poszło drogą eksplorującą „co i jak”, a nowelistyka w poszukiwaniu prawdy zamiast szukać tego „jak”, zaczęła oddawać się postmodernistycznemu odchodzeniu od prawdy – jakby z bezradności. To jest tak, jakby malarze dużo lepiej oddawali się poszukiwaniom różnorodności – i tematycznej, i formalnej. Przykładów na to jest wiele. Wielki wpływ na to zjawisko miał na przykład japoński malarz Hokusai, który w pierwszej połowie XIX wiekuzaprezentował serię 100 widoków góry Fudżi, pokazujących, żejeden i ten sam temat można prezentować na tyle sposobów, na ile się zechce i potrafi. W Polsce w latach 1904–1905 Wyspiański namalował pastelami około czterdzieści widoków Kopca Kościuszki, wyraźnie inspirowany podejściem do formy japońskiego malarza. Podobnych prób różnorodności w ramach jednego tematu spróbował również w krótkich formach literackich Francuz Raymond Queneau, który w 1947 roku opublikował dziewięćdziesiąt dziewięć wersji tej samej historii w książce wydanej po polsku w 2005 roku jako Ćwiczenia stylistyczne. Pokazuje to, że nie ma jakichś obiektywnych ograniczeń co do różnorodności ani w malarstwie, ani w literaturze. Dlaczego więc nowelistyka robiona „inaczej” jest nieskończenie mniej popularna niż to samo w sztukach wizualnych? Nie jestem naukowcem tylko praktykiem literatury i mogę się mylić, ale mam swoje zdanie. Myślę, że odbiór literatury został jakiś czas temu zdominowany przez powieść. W jej najpopularniejszej formie powieść to podróż w czasie po to, żeby dowiedzieć się „co zaszło i jak to się skończyło”. Tak zwane kreatywne pisanie na tym się obecnie koncentruje i opowiadanie też poszło tą łatwiejszą drogą. Jest to wszystko bardzo blisko dziennikarskiej informacji, a często blisko reportażu – bywa, że rozciąganego na setki stron. Każdy, kto autentycznie interesuje się krótkimi formami prozą, ma w głowie – lepiej lub gorzej – chronologię rozwoju opowiadań.

WCh: A może to po prostu nieznajomość klasyki opowiadania? Pamiętam, że kiedyś nagradzana, polska autorka wyznała w wywiadzie, że nie czytała Kafki…

WB: Czy da się dobrze pisać opowiadania bez przeczytania Poe’go, Kafki czy Czechowa albo polskich klasyków? Przecież ci mistrzowie też czytali poprzedników i współczesnych im nowelistów, a swoją oryginalność budowali jakby wbrew poprzednikom, na historycznym tle literatury. Człowiekiem, który najbardziej odmienił krótkie formy w XX wieku jest chyba Franz Kafka. „Przeczytałem Metamorfozę Kafki i zdumiałem się, że tak można robić literaturę” – powiedział kiedyś Garcia Marquez, cytuję z głowy. A Borges we wstępie do tomu opowiadań Kafki z lat 1904–1924 napisał, że te opowiadania są dużo lepsze niż jego powieści. A kogo podziwiał sam Kafka? Jest nim prawie nieznany ogółowi Szwajcar Robert Walser, z uwagą czytany także przez innego świetnego nowelistę Roberta Musila. A teraz, przed końcowym wnioskiem, chcę rozbawić czytelników naszej rozmowy słynną wypowiedzią Walsera, który będąc człowiekiem nadwrażliwym i nieprzystosowanym do życia, sam poprosił o przyjęcie do domu dla psychicznie chorych. Zapytany tam przez kogoś, co teraz pisze, odpowiedział: „Nie jestem tu po to, żeby pisać, ale żeby być wariatem”. Pisanie było jego modus vivendi, dopóki mógł i chciał. Pisał dla czytelników, ale też z jakiejś nieokreślonej potrzeby. Robił to dobrze i niezwykle oryginalnie, ale motywacją do tego nie była popularność. To samo Kafka, który przed śmiercią polecić spalić swoją twórczość. Sumując: kogo interesuje opowiadanie jako forma, ten ma potrzebę i przymus wewnętrzny, żeby to zgłębiać, czytać, analizować i ewentualnie pisać, aby wnosić swój osobisty wkład w rozwój formy i poszukiwanie obiektywnej prawdy, zawieszonej w przestrzeni gdzieś nad literaturą. Praca nad doskonaleniem formy jest przywilejem tylko dla tych, którzy chcą to robić bez szukania łatwizny, bo zawsze trzeba wybrać jedną z wielu możliwości. W obecnym momencie historii literatury nagród dla tych nielicznych poszukiwaczy „patentów narracyjnych” prawie nie ma. Może nigdy nie było. Krótkie formy są dla entuzjastów… krótkich form. Olbrzymia popularność powieści obecnie sprzyja upraszczaniu odbioru literatury. Szybkie przerzucanie stron, żeby dowiedzieć się, co będzie dalej, nie sprzyja smakowaniu słowa, zdania, szukania ukrytych znaczeń…

WCh: Znaczeń poszukuje się dziś raczej w sieci, w świecie emotikonów i memów…

WB: Drogi poezji, opowiadań i powieści zaczęły się coraz szybciej rozchodzić. Wygoda, komfort, łatwizna – to słowa klucze zachodniej kultury. Opowieści czy mini-opowieści nie są już przeważnie pokrewne poezji, ale informacji, dziennikarstwu i powieści. Wszystkowiedzący narrator – upraszczając zagadnienie – zdominował i „długą”, i „krótką” literaturę XX wieku, a wszystkowiedza jest pokrewna nieprawdzie i demagogii, bo pisarz na pewno nie jest Panem Bogiem, tylko chciałby Go nieudolnie udawać. I tak powoli, powoli pisanie i czytanie długich i często nieporządnych „kobył” prozą zaczęło wypierać krótkie formy. Doszło do zaniedbań na dużą skalę. Zamiast bodźców są antybodźce do szukania doskonałości w ramach samej formy. Jestem głęboko przekonany, że to faza przejściowa. Krótkie formy znalazły już nowy sposób na egzystencję, ale ten sposób jest w fazie kiełkowania. Walczący z tradycją tak zwany postmodernizm paradoksalnie sam nam w tym bardzo pomógł. Reakcją nań jest potrzeba ekstra uzasadnienia narracyjnej prawdy, dokładnie tak jak wywiady o życiu i śmierci w Oświęcimiu dodają ekstramotywacji bohaterowi twojego opowiadania Psie żarcie w jego osobistych zmaganiach. To ekstrauzasadnienie narracji można robić na wiele sposobów.

Atrakcyjność opowiadania jako formy zacznie być niedługo znów dostrzegana, a klapki z oczu niektórych debiutantów – i nie tylko – już zaczynają opadać. Na razie powoli. Są pisarze, którzy to „robią inaczej”, także w Polsce. Wystarczy poczytać wydawane przez szczecińskie wydawnictwo Forma Antologie współczesnych polskich opowiadań. Centrum polskiej nowelistyki jest obecnie wyraźnie w Szczecinie.

WCh: Powiedz, na ile twoje pisanie jest wywołane potrzebą rejestracji czy opisania świata, który masz właśnie przed oczami, a na ile sięgasz do pamięci, na ile jest ona siłą sprawczą? A może ważne jest jedno i drugie?

WB: Zacznę od pamięci. Jestem Polakiem i chcę, muszę oraz bardzo lubię eksplorować pewną typowo polską cechę, która najprawdopodobniej różni nas jako społeczność od innych narodów. Myślę tu o tak zwanej emigracji wewnętrznej. Słowiańska kultura o olbrzymich wpływach łacińskich, paskudne położenie na mapie, długa niewola narodowa, powstania, najazdy tatarskie, szwedzkie, niemieckie i rosyjskie, komunizm, liczna emigracja – wszystko to sprawiło, że od bardzo, bardzo dawna kawałek mózgu każdego Polaka marzy i tęskni do bycia gdzie indziej, albo chociaż do utopijnego spokoju. Emigracją wewnętrzną na przeróżne sposoby zajmowali się w literaturze liczni i często najlepsi twórcy i w kraju, i na rzeczywistej emigracji: od Wacława Potockiego i Chryzostoma Paska do Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, Sienkiewicza, Herberta i wreszcie anglojęzycznego w twórczości Conrada, czyli Józefa Korzeniowskiego. We wszystkich moich trzech zbiorach opowiadań jest ona przedstawiona na różne sposoby. Najwięcej chyba pochwał od czytelników dostałem za Jumbo jetem mojej duszy, Czasoprzestrzeń, Definicję i Modlitwę krajobrazów, a w ostatniej książce za Cienie zdarzeń i Chwila szczęścia. Sam zanajbardziej udane opowiadanie uważam być może Noc w kinie Słońce, bo najtrudniej było mi się dobrać do powiewu tego innego, lepszego świata, który dotarł w nocy do naszego powiatu razem z obwożonym obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej. A był to środek beznadziejnego gomułkowskiego komunizmu! Wracam do wstępnego pytania: jak z tego pamięciowego, kulturowego, narodowego zjawiska nie korzystać? Miałbym się sam zubażać? Można o tym pisać na tysiąc sposobów.

A inny aspekt życia, czyli nieustanna rejestracja świata przed oczami – to skarb i dorobek, który dostaje się do mojego mózgu bez żadnej mojej zasługi. Warto wysilać się, nieustannie odgrzebywać i porządkować to wszystko w trakcie myślenia o właśnie pisanym opowiadaniu. Kilka tygodni temu przypomniałem sobie, że w 2014 roku w żółtym notesie opisałem wygląd hotelowego pokoju w Myoko Kogen, będąc na nartach w Japonii. I już tego użyłem! Już jest w nowym opowiadaniu Wydłużona szyja, które może kiedyś będzie, a może nigdy nie będzie opublikowane, bopolskie pisma literackie mają pełne szuflady i muszą bronić się przed wariatami z Australii, co ja w pełni i życzliwie rozumiem, choć nie popieram.

WCh: Cofnijmy się w czasie. Powiedz, kiedy napisałeś swoje pierwsze opowiadanie?

WB: Cóż za świetne pytanie! Zastanówmy się razem z czytelnikami, jak dochodzi się do bycia pisarzem. Co decyduje? Czytając o innych pisarzach, mam już dawno wyrobione zdanie. Każdy liść świata, a nawet każdy płatek śniegu jest inny i niepowtarzalny. Jeden z geniuszy literatury Władimir Nabokow, niesłusznie odsuwany obecnie na margines przez polityczną poprawność, która jego antypedofilską książkę Lolita woli bez czytania uznawać za popieranie pedofilii, jest przykładem, jak dziwaczne bywają początki pisarstwa. Nabokow najpierw brał lekcje rysunku, malarstwa, boksu i tenisa. Potem, mając kilkanaście lat, sam kształcił się na entomologa, czytając i oglądając książki o motylach oraz łowiąc z zapałem motyle i ćmy. Potem, ni stąd ni zowąd, zajął się poezją i opublikował własnym nakładem pierwszy zbiór. Proza jako tworzywo przyszła do niego później. Niektórzy uważają jego opowiadanie Znaki i symbole za najlepsze opowiadanie wszechczasów. Jest bardzo, bardzo dobre, ale nie podzielam tej opinii. Z kolei islandzki Noblista Halldor Laxness od małego dziecka unikał zabaw i rówieśników, żeby po całych dniach pisać i pisać, zapełniając całe skrzynie swoimi wytworami. I nie przestał prawie do śmierci.

A ja? Pamiętam dokładnie moment, jak to się zaczęło. Moja Babcia Irena mieszkała sama w Szklarskiej Porębie, bo z mieszkanka na Pradze w Warszawie tuż po wojnie wyrzucił ją brutalnie i bezpowrotnie delegat na Zjazd Partii, który chyba nie lubił wdów. W końcu znalazła dach nad głową w zdewastowanym, malutkim domku na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych w Szklarskiej Porębie na ulicy Matejki, naprzeciw słynnego malarza symbolisty Vlastimila Hofmana. Była to zupełna głusza, piękna aż do bólu, z widokiem na Szrenicę. W tak zwanym ogrodzie, czyli kawałku lasu, zbieraliśmy kurki, gdy Babcia powiedziała: „A jak już będziesz pisarzem…”. Miałem jakieś pięć–sześć lat. Potem przez lata czytałem za radą Babci głównie Przyborowskiego, Kraszewskiego, Bunscha i Sienkiewicza, aż nadszedł czas kryminałów i Dumasa. Na maturze dostałem po raz pierwszy w dziejach szkoły bardzo dobry plus z języka polskiego. Ale, żeby nie przewróciło mi się w głowie, mój kolega Marek Mróz też dostał pięć plus. Obaj poszliśmy na studia we Wrocławiu, gdzie on mieszka do dziś. On na elektronikę, a ja na AWF. Jeszcze później, już studiując dziennikarstwo, zobaczyłem na wystawie na Nowym Świecie w Warszawie Opowiadania holenderskie, które natychmiast kupiłem narzeczonej w prezencie. Mamy je do dzisiaj. Po studiach zetknąłem się towarzysko z pisarzem, bokserem i trenerem boksu Edwardem Kurowskim, autorem świetnego opowiadania o boksie Kawał pieczeni. „A, tak wygląda pisarz”, pomyślałem i przypomniałem sobie zbieranie kurek i wypowiedź Babci. Siadłem i napisałem kilka opowiadań, które po kilku dniach przeczytałem, podarłem i wyrzuciłem. Były beznadziejne do niemożliwości!

Zacząłem kolekcjonować opowiadania, czytać, myśleć o tym, jak nie należy pisać… i nie pisać. To wróciło dopiero na emigracji. Potem już poszło gładko. Mój wniosek (na przykładzie Nabokowa i Kurowskiego): żeby pisać opowiadania, należy brać lekcje boksu. Widocznie to pomaga na głowę, mnie też pomogło.

WCh: Czy w świecie anglojęzycznym, w którym żyjesz, twórcy opowiadań są motywowani jakimiś specjalnymi nagrodami literackimi? Czy w Australii istnieje nagroda literacka za najwybitniejsze opowiadanie czy może za wydanie zbioru short stories?

WB: Tak i nie. Tak, bo jest doroczny konkurs na „Best Australian Yarn”. Yarn tłumaczy się jako „długa, dziwna lub nieprawdopodobna historia”. To jest podobno najlepiej na świecie płatny konkurs na opowiadanie pomiędzy tysiącem a trzema i pół tysiącami słów. Zwycięzca dostaje pięćdziesiąt tysięcy australijskich dolarów, a za drugie miejsce płacą trzy tysiące. Nie – bo trudno to nazwać najwybitniejszym opowiadaniem. Głównymi kryteriami są poczytność i oryginalność oraz zrozumienie tego, jak ma wyglądać yarn, co jest bardzo australijskim zrozumieniem słowa opowiadanie. Polskim, gwarowym odpowiednikiem tego słowa byłoby chyba „nawijanie” lub dziwna opowieść. Ma to swój urok, ale znam z książek lub innych pomniejszych konkursów opowiadania i pisarzy, którzy są na dużo wyższym poziomie artystycznym. Z kolei inne konkursy o krajowym zasięgu skażone są obecnie polityczną poprawnością, o czym wspominałem wcześniej. Oznacza to w praktyce cenzurę i potrzebę pisania na modne tematy. Opowiadanie zaczyna wychodzić z kryzysu, ale skażenia ostatnich kilkudziesięciu lat, zwane umownie postmodernizmem, opóźniają ten proces.

Przygotowując się do naszej rozmowy, trafiłem na podsumowanie obecnej sytuacji. Kopiuję tu fragment, ale zachęcam do znalezienia tego naukowego artykułu w Internecie, gdzie to czytałem. Zapewniam: jest na najwyższym możliwym poziomie fachowości i autorce Kamili Budrowskiej z Uniwersytetu w Białymstoku należy się od nas, wszystkich miłośników krótkich form, głęboka wdzięczność:

Postmodernizm nie jest nową awangardą, choć kształtuje swe utwory bardzo podobnie. Zawieszona zostaje tu podstawowa zasada sztuki awangardowej – wiara w postęp. Idea postępu łączy się z wiarą w istnienie Nowego; bez niej awangarda wypala się, musi mieć bowiem jakiś punkt odniesienia. Sztuka postmodernistyczna obywa się bez żadnej zasady nadającej sens jej istnieniu, akceptuje sytuację nieprzezwyciężalnego kryzysu. […] Postmodernizm literacki, który nie tworząc nowej jakości bazuje na tym, co już jest, odnieść musi się do tego, co wyraźne i dobrze w świadomości odbiorców zakorzenione.

WCh: W Polsce od 2017 roku przyznawana jest Nagroda Literacka im. Marka Nowakowskiego dla autorów opowiadań, w jury którego mam zaszczyt zasiadać. Laureat otrzymuje statuetkę – dzieło profesora Macieja Aleksandrowicza – oraz sto tysięcy złotych. Myślę, że od tego czasu udało nam się nagrodzić twórców, którzy z różnych przyczyn właśnie opowiadanie wybrali jako swoją formę literackiej wypowiedzi. Byli to kolejno: Paweł Sołtys, muzyk, autor tekstów i opowiadań z Warszawą w tle, Rafał Wojasiński, o którym wcześniej wspomniałem, Marta Kwaśnicka, bardzo interesująca autorka prozy z Krakowa, a także Wojciech Kudyba, poeta i profesor literatury w jednej osobie, i wreszcie Kazimierz Orłoś, który odebrał nagrodę za całokształt twórczości nowelistycznej w 2022 roku. Jego chyba nie trzeba przedstawiać. W tym roku laureatką nagrody została Aleksandra Majdzińska, autorka świetnego tomu Morkut i inne opowiadania oraz książki zatytułowanej Szalom bonjour Odessa, portretu miasta w krótkich formach, który trochę przypomina Notatki z codzienności Marka Nowakowskiego. To moim zdaniem jest właśnie autorka poszukująca, która, jak powiedziałeś, „zgłębia” naszą formę. Czas pokaże, czy dzięki tej nagrodzie opowiadania będą u nas bardziej czytane i doceniane. Wciąż mam taką nadzieję, a tobie jestem wdzięczny, że – mimo dzielącej nas odległości – mogliśmy wymienić tych kilka uwag.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wenanty Bamburowicz, Wojciech Chmielewski, Osobna droga opowiadania, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 233

Powiązane artykuły

Loading...