09.05.2024

Nowy Napis Co Tydzień #253 / Ameryka się sypie

„Ameryka też się sypie, to osobny rozdział” – znacie to? Prześmiewcze słowa Kazika z lat 90. brzmią dzisiaj niemal proroczo. Zgodnie z internetowym porzekadłem, w każdym z nas są dwa wilki – i podobnie można by określić Stany Zjednoczone Ameryki. To państwo, które kojarzy się z mocarstwowością, potęgą militarną i gospodarczą, wolnością i demokratycznymi cnotami. Z gwieździstego sztandaru płatami zaczyna jednak odpadać warstwa czerwono-biało-niebieskiej farby, pod którą kryją się coraz liczniejsze patologie i problemy, nie tylko społeczne, ale także (a może przede wszystkim) polityczne. Dodajmy, iż w większości są to kwestie, które nie pojawiły się w amerykańskim życiu publicznym w ostatnim czasie, lecz dziesiątki, a nawet setki lat temu.

Piotr Tarczyński, jeden z autorów „Podkastu amerykańskiego”, postanowił prześledzić różne bolączki, niedoróbki i niedobory systemu politycznego USA, czego efektem jest książka Rozkład. O niedemokracji w Ameryce. Jeśli znacie wydane po polsku dzieła Howarda Zinna (Ludowa historia Stanów Zjednoczonych) oraz Jill Lepore (My, naród. Nowa historia Stanów Zjednoczonych), to mniej więcej wiecie, czego się spodziewać. O ile jednak powyższe publikacje stanowiły opasłe, przekrojowe i syntetyczne spojrzenie na niemal całość dziejów Ameryki, tak książka Tarczyńskiego skupia się raczej na najnowszej historii politycznej (choć nie brak tu także wycieczek w odległą przeszłość) oraz na próbie indukcyjnego, retrospektywnego poszukiwania odpowiedzi na podstawowe pytanie: jak to się stało, że amerykańska demokracja zapędziła się kozi róg i wpadła w spiralę samopogłębiającego się kryzysu?

Rozkład czyta się długimi fragmentami jak thriller polityczny, zaś całość rozpoczyna się hitchcockowskim trzęsieniem ziemi, po którym napięcie już tylko wzrasta. Chodzi oczywiście o „ukradzione” wybory w 2020 roku oraz słynny szturm zwolenników Donalda Trumpa na Kapitol, który zachwiał amerykańską demokracją i wiarą Amerykanów w obowiązujący system polityczny. Tarczyński na szczęście nie jest zafiksowany na Trumpie i „trumpizmie” – za systemową degrengoladę obwinia nie tylko konserwatystów, alt-rightowców i radykalizujących się republikanów, ale krytykuje także demokratów, przede wszystkim za polityczną bierność i oportunizm. Aktualny stan wewnętrznej polityki USA przypomina klincz lub węzeł gordyjski, którego nie sposób rozsupłać, a nikt nie waży się nawet spróbować go przeciąć.

Wymienienie wszystkich problemów, nad którymi Tarczyński pochyla się w swojej książce, zajęłoby kilka akapitów, postaram się zatem wymienić najważniejsze z nich: radykalna polaryzacja polityczno-społeczna, anachroniczność obowiązującego prawa i rozwiązań systemowych, przeciążenie oraz spadek jakości i autorytetu sądownictwa, skrajny obstrukcjonizm w Senacie, niesprawiedliwe wytyczanie okręgów wyborczych, zbyt szerokie kompetencje prezydenta (skutkujące, paradoksalnie, nieefektywnością jego urzędu), wpływ mediów oraz lobbystów na politykę, wysoki poziom frustracji i niewiary w demokrację wśród zwykłych Amerykanów. Problemy Stanów Zjednoczonych z własnym ustrojem zaczęły się tak naprawdę już w XVIII wieku – wyobraźmy sobie bowiem sytuację, w której w Polsce do dziś obowiązuje Konstytucja 3 maja z naniesionymi poprawkami, a różne środowiska „stoją na straży” praw zapisanych w ustawie zasadniczej, nawet jeśli od dawna są przestarzałe lub tak enigmatyczne, że można je swobodnie interpretować. O kryzysie demokracji w Ameryce najlepiej świadczy fakt, że w większości stanów nie odbywają się kampanie wyborcze, ponieważ z góry wiadomo, który kandydat lub która partia w nich wygra.

Radykalizacja życia politycznego w USA, wojny kulturowe oraz związana z nimi polaryzacja społeczna przynależą już do strefy banału, ale mało kto pamięta, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu Partia Republikańska i Partia Demokratyczna były właściwie ugrupowaniami centrowymi, a amerykańscy politolodzy apelowali wręcz o większą dywersyfikację krajowej polityki.

Amerykańskie partie zamieniły się miejscami, i to nie tylko ideologicznie, lecz najzupełniej dosłownie. Republikanie byli tradycyjnie partią Północy, Demokraci partią Południa. Dziś Illinois, rodzinny stan Lincolna, głosuje na Demokratów; tak samo jak Nowy Jork i Massachusetts, kiedyś bastiony tzw. umiarkowanych Republikanów, łączących liberalizm gospodarczy z liberalizmem obyczajowym. Kalifornia, niegdysiejsza ostoja Republikanów, która wydała najważniejszych republikańskich prezydentów XX wieku, Richarda Nixona i Ronalda Reagana, jest dziś stanem, na który republikańscy kandydaci nawet nie marnują kampanijnych pieniędzy – i tak wiadomo, że wygra tam Demokrata lub DemokratkaP. Tarczyński, Rozkład. O niedemokracji w Ameryce, Kraków 2023, s. 56.[1].

Stany Zjednoczone są także krajem, w którym popkultura oraz media posiadają bezprecedensowy wpływ na życie polityczne. Chodzi nie tylko o nowe media społecznościowe i cyfrowe, ale także te tradycyjne – wielkie koncerny i stacje telewizyjne lobbują za konkretnymi środowiskami czy kandydatami, często przesądzając, jeśli nie o wyniku wyborów, to o stanie politycznej rzeczywistości, co zostało wymownie przedstawione chociażby w czwartym sezonie (skądinąd wyśmienitego) serialu Sukcesja.

Wielkim paradoksem ustroju politycznego USA jest fakt, że ojcowie założyciele i autorzy konstytucji z 1787 roku przewidzieli niektóre z wypaczeń systemu i ostrzegali przed wykoślawieniem demokracji i republikanizmu, trafnie przeczuwając, że największe zagrożenia dla stabilności tego ambitnego projektu będą czysto wewnętrzne. Widać to chociażby na przykładzie demografii: Stany Zjednoczone wraz z Indiami mają najludniejsze okręgi wyborcze na świecie, ale mimo radykalnego wzrostu populacji po drugiej wojnie światowej liczba reprezentantów w Kongresie nie zmieniła się od 1929 roku, a okręgi często są wytyczane antydemokratycznie, aby sprzyjać konkretnej partii.

Lektura książki Tarczyńskiego oprócz wartości merytorycznej ma także kolejną, niezaprzeczalną zaletę – otóż dobitnie uświadamia nam, że (by zacytować innego polskiego punkrockowca) „my już są Amerykany”. Nie chodzi jedynie o fakt, że globalizacja i amerykanizacja Polski po 1989 roku sprawiły, iż wiele opisanych w Rozkładzie fenomenów możemy zaobserwować również na naszym społeczno-politycznym podwórku. Kryzys, w jakim znalazły się Stany Zjednoczone, rzutuje na cały zachodni świat, zaburzając jego polityczną i (uwaga, modne słowo) geostrategiczną architekturę. Ameryka i Europa to pod wieloma względami naczynia połączone i nie ma się co dziwić diagnozom dyplomatów, dziennikarzy i politologów, według których problemy amerykańskiej demokracji skutkują otwieraniem szampanów na Kremlu i w Pekinie.

***

„Wszyscy żyjemy w Ameryce” – śpiewał swego czasu zespół Rammstein i rzeczywiście: Ameryka i „amerykański sen” to pojemne metafory (czy też synekdochy) nowoczesności, do których odwoływał się już chociażby Franz Kafka, gdy na kartach nieukończonej powieści wysłał Karla Rossmana w transatlantycką podróż, choć sam nigdy w tytułowej Ameryce nie był i wiedział o niej niewiele. Oczywiście Stany Zjednoczone nie są jedynym krajem, który mógłby posłużyć za modelową egzemplifikację powstawania i ewolucji nowoczesnych zagrożeń i fenomenów, równie dobrze można by się tu podeprzeć przykładem Związku Radzieckiego, Imperium Brytyjskiego czy współczesnych Chin. USA były jednak projektem szczególnym, powstałym u progu „rewolucyjnego” XIX wieku jako – podobnie jak mnóstwo innych nowoczesnych idei – zapowiedź utopii, w której przezwyciężone zostaną społeczne, polityczne, gospodarcze i kulturowe ograniczenia ludzkości. Stany Zjednoczone miały być, jak pisał w 1844 roku Ralph Waldo Emerson, „krajem przyszłości, […] krajem początków, projektów, wielkich planów i oczekiwań”J. Lepore, My, naród. Nowa historia Stanów Zjednoczonych, tłum. J. Szkudliński, Poznań 2020, s. 248 (wyd. elektroniczne).[2]. W mniej więcej tym samym okresie swoje krytyczne uwagi o stanie amerykańskiej polityki, społeczeństwa i kultury, tym razem z europejskiej perspektywy, publikuje Alexis de Tocqueville. Francuski arystokrata, choć pisał o Ameryce, zdawał się dostrzegać pewne powinowactwa między przedmiotem swoich badań a rodzimym krajem, kreśląc kulturowy krajobraz euroatlantyckiej nowoczesności. De Tocqueville nie tylko pochylił się nad kwestią typowego dla epoki nowoczesnej atomizującego społecznie indywidualizmu, który jest według niego przystankiem na drodze do egoizmuA. de Tocqueville, O demokracji w Ameryce, tłum. B. Janicka, M. Król, Warszawa 2005, s. 481.[3], ale również nad „osobliwą melancholi[ą], w jaką mieszkańcy krajów demokratycznych często popadają pośród otaczającego ich bogactwa, oraz owo zniechęcenie życiem, które czasem ich ogarnia mimo dostatniej i spokojnej egzystencji”Tamże, s. 513.[4]. Dalej autor Dawnych rządów i rewolucji kojarzy wysoką liczbę samobójstw we Francji z rzekomo częstszym niż gdziekolwiek indziej obłędem wśród Amerykanów, nazywając oba zjawiska „symptomem tej samej choroby”Tamże.[5]. Argument o amerykańskim szaleństwie jest oczywiście anegdotyczny i niepodparty żadnymi rzetelnymi badaniami, nie sposób jednak nie docenić intuicji w dość trafnym zdiagnozowaniu nowoczesnych bolączek, które były ewidentnym i palącym problemem dla obserwatorów życia społecznego już w pierwszej połowie XIX wieku.

Niemal półtora stulecia później kolejny Francuz skrytykuje Amerykę w typowy dla dojrzałej nowoczesności sposób, kojarzący się z silną aporetycznością i paradoksalnością, w której obawy i krytycyzm mieszają się z fascynacją czy wręcz podziwem:

Ameryka nie jest ani snem, ani rzeczywistością, lecz hiperrzeczywistością. Hiperrzeczywistością zaś jest dlatego, że powstała jako od początku urzeczywistniona utopia. Wszystko tu jest rzeczywiste i pragmatyczne, ale jednocześnie nie daje pewności, że to nie sen. Nie jest wykluczone, że prawdziwe oblicze Ameryki może objawić się jedynie Europejczykowi, ponieważ tylko on odnajduje tu doskonałe simulacrum immanencji i materialnej transkrypcji wszystkich wartości. […] Teraz trzeba wkroczyć w fikcję Ameryki, w Amerykę jako fikcję. Skądinąd z tego właśnie powodu panuje ona nad światemJ. Baudrillard, Ameryka, tłum. R. Lis, Warszawa 2011, s. 38–39.[6].

Również współcześnieAmeryka wciąż pozostaje symbolem nowoczesności, w którym jak w soczewce skupiają się aktualne zjawiska i problemy. Jest symulakrum, „Fabryką Snów”, „światowym policjantem”, ziemią obiecaną i niezrealizowaną utopią, która w procesie globalizacji wywarła przemożny wpływ na kulturę i postawy społeczne, nie tylko w tak zwanym świecie zachodnim. Ameryka mimo wszystko nie jest fikcją – jej realne oddziaływanie na świat jest być może silniejsze niż kiedykolwiek, właśnie w momencie, kiedy stoi ona u progu kryzysu, który przypieczętować może powrót Donalda Trumpa do Białego Domu.

W literaturze anglosaskiej funkcjonuje pojęcie cautionary tale: opowiastki z morałem, przestrogi. W tych kategoriach można potraktować Rozkład Piotra Tarczyńskiego – to opowieść o tym, jak przesadna wiara w niezawodność, doskonałość i niezmienność statusu quo oraz spoczęcie na politycznych laurach połączone z podkręcaniem ideologizacji i polaryzacji mogą doprowadzić do dysfunkcji, a nawet kolapsu całego ustroju. Z książki Tarczyńskiego nie tylko dowiecie się, co to jest filibuster, gerrymandering lub efficiency gap, ale – przede wszystkim – poznacie kulisy (nie)działania polityki Stanów Zjednoczonych oraz dostrzeżecie, że amerykańskie absurdy i europejskie problemy polityczno-społeczne wcale nie są od siebie tak odległe, jak mogłoby się wydawać.

Piotr Tarczyński, Rozkład. O niedemokracji w Ameryce, Znak Literanova, Kraków 2023.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Błażej Szymankiewicz, Ameryka się sypie, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 253

Przypisy

  1. P. Tarczyński, Rozkład. O niedemokracji w Ameryce, Kraków 2023, s. 56.
  2. J. Lepore, My, naród. Nowa historia Stanów Zjednoczonych, tłum. J. Szkudliński, Poznań 2020, s. 248 (wyd. elektroniczne).
  3. A. de Tocqueville, O demokracji w Ameryce, tłum. B. Janicka, M. Król, Warszawa 2005, s. 481.
  4. Tamże, s. 513.
  5. Tamże.
  6. J. Baudrillard, Ameryka, tłum. R. Lis, Warszawa 2011, s. 38–39.
  7. D. Brzeszcz, Rosyjskie haki, polskie krynoliny. Żałoba narodowa 1863 roku [w:] J. Jaworska, K. Rachubińska, A. Zborowska (red.), Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego. Utopie i fantazje w modzie i dizajnie, Warszawa 2014, s. 119.
  8. Tamże, s. 124.
  9. B. Biedrońska-Słota, M. Molenda, Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego, Warszawa 2023, s. 15. Dalsza paginacja cytatów z tej publikacji oznaczana będzie w tekście głównym numerem strony w nawiasie okrągłym.
  10. Z. Rokita, Odrzania. Podróż po Ziemiach Odzyskanych, Kraków 2023, s. 201 (pozostałe cytaty z tego wydania oznaczam w tekście głównym numerem strony).

Powiązane artykuły

11.04.2024

Nowy Napis Co Tydzień #249 / Dobry pan i zły cham

Zwrot ludowy ma się w Polsce świetnie – i to dobrze. Wymieńmy kilka najbardziej znanych książek związanych z tym tematem (kolejność losowa): Chamstwo Kacpra Pobłockiego, Pańszczyzna Kamila Janickiego, Ludowa historia Polski Adam Leszczyńskiego czy Chłopki Joanny Kuciel-Frydryszak. W 2023 roku do tej kolekcji dołączyli Obrońcy pańszczyzny Adama Leszczyńskiego – profesora SWPS, dziennikarza OKO.press, historyka i socjologa. Pańszczyzna w mentalności Polaków została właściwie wyparta i mało kto przyznaje wprost, że była siostrą niewolnictwa. Nasza świadomość zbiorowa każe nam raczej stereotypowo uważać się za potomków szlacheckich niż włościańskich (oczywiście to się zmienia, ludzie odkrywają swe pochodzenie chłopskie i bywają z niego dumni). Gdy rozmawiam z kolegą, historykiem, człowiekiem wykształconym, ten chwali się szlacheckim pochodzeniem. Przymusowa praca chłopów średnio pasuje do wizerunku powszechnej demokracji (nomen omen szlacheckiej), jaki mamy w głowach i jaki chcemy pokazywać Zachodowi, chociaż pamiątki po pańszczyźnie istnieją. Sam doskonale pamiętam rodzinną opowieść o jakimś przodku ze strony matki, który szlachcicem nie był, ale jako ekonom ‒ a więc w imieniu dziedzica ‒ znęcał się nad chłopami. Nawet własna familia uznawała go za kogoś jednoznacznie złego. Nawiasem mówiąc, dziedzic w rodzinnych świadectwach także nie jawił się jako ideał.

Książka Leszczyńskiego jest w jakimś sensie przełomowa, bowiem prześledził on dyskurs powstały wokół obrony pańszczyzny oraz narracje z tego okresu. Wykonał pracę benedyktyńską – podkreślam to z pełnym uznaniem i przekonaniem. Bo – wbrew temu, jak wygląda uproszczona nauka na ten temat w polskich szkołach – historia pańszczyzny nie ogranicza się do kilku dat w podręczniku, które wskazują, kiedy nastąpiło uwłaszczenie, a więc rok 1863 i 1864. Nie, to nie tak.

Po pierwsze, mało kto pamięta, że pańszczyznę w Rosji zniesiono wcześniej niż w Królestwie Polskim, co świadczy, że cywilizacja w zakresie traktowania chłopstwa dotarła do nas później niż do zacofanej Rosji. Po drugie, o darmosze albo daremszczyźnie – czyli przymusowej i darmowej pracy chłopów na rzecz dworu, niewliczanej do wymiaru pańszczyzny – niewiele się mówi, a powinno, bo nie było to nic innego jak kreatywna księgowość polskich panów. Po trzecie ‒ zniesienie pańszczyzny przez zaborców miało gruntowną podbudowę, poprzedzały je najpierw postulaty oczynszowania, potem odpowiednie akty prawne, a mimo tego mieliśmy zjawisko wysadzonych z siodła, tylko częściowo wynikające z represji popowstaniowych. Okazuje się więc, że oświecony szlachcic, chcący edukować chłopa do wolności, sam nie potrafił przygotować się do tego, że czasy się zmieniają.

Tym, co uderza w publikacji Leszczyńskiego, jest przede wszystkim uwidocznienie, do jakiego stopnia dyskurs został zawłaszczony przez szlachtę. To niby oczywiste, biorąc pod uwagę panujące wówczas stosunki społeczne, a jednak jakoś otwierające oczy, tym bardziej że i literatura z tego okresu mówi głównie o szlachcie. Chłopi nie mieli swoich przedstawicieli, byli zdani na co bardziej oświeconych szlachciców. Ich zdania – poza pojedynczymi relacjami – nie znajdziemy. Zostali zmarginalizowani, pominięci. A przecież literatura pokazuje, że tak być nie musiało. W Placówce Prusa polskiej ziemi przed zaborcą broni chłop, a w Chłopach Reymonta zbiorowość upomina się o las i staje do walki o niego. Tak więc Obrońcy pańszczyzny to także opowieść o społeczeństwie, w którym większość nie ma głosu, nie może mówić, reprezentować swoich poglądów, jest skazana na posłuszeństwo decyzjom innych. W takim warunkach obrońcy pańszczyzny mogą gruntować swoje poglądy, odwlekać jej zniesienie czy też mówić, że nie jesteśmy na to gotowi. Swoje teksty adresowali oni bowiem często właśnie do chłopów – do ich „pokory i posłuszeństwa” (s. 26). Chłopi byli przedmiotem, a nie podmiotem dyskursu, co również podkreśla ówczesną hierarchię.

Interesująca jest rozbudowana refleksja – przewijająca się właściwie przez całą publikację – przyrównująca obronę pańszczyzny do obrony niewolnictwa w USA (co znamienne – to podobne lata). Jednocześnie monografista wskazuje, że w krytyce amerykańskiej to zagadnienie doczekało się uczciwego przedstawienia, w naszej zaś jego książka jest chyba pierwszą taką próbą, wcześniejsze uznaje on bowiem za przyczynkowe. Autor bada także, czym była wolność dla chłopa, jakie były jej granice. „Czy chłop był niewolnikiem?” – pyta w tytule drugiego rozdziału, referując dyskusje na ten temat, bowiem już współcześni, na przykład Napoleon, tak nazywali tę formę służebności wobec dworu. Leszczyński zauważa:

Protest budziło więc słowo uważane za obraźliwe, a nie opisanie istoty rzeczy. Jedna z kluczowych różnic pomiędzy kolonialnym niewolnictwem a polskim poddaństwem (przed nadaniem chłopom wolności osobistej) polegała na tym, że niewolników sprzedawano na targu, a chłopów zazwyczaj razem z ziemią, na której żyli i pracowali. I jedni, i drudzy byli traktowani jak własność pana. Ani jedni, ani drudzy nie mieli do kogo się odwołać od jego wyroków, a pan miał moc wymierzania kar według uznania. Dla Dłuskiego jednak ta niewielka w istocie różnica przesądzała sprawę: „ustąpić bliźniego bliźniemu” zgadzało się z chrześcijaństwem, o ile był przywiązany do ziemi. Sprzedać go na targu już nie (s. 86).

Co ciekawe, cały system stał po stronie pańszczyzny, wywodzonej przez duchownych hierarchów od Boga. Biskupi – dysponujący kościelnym majątkiem – stali bowiem przecież na straży interesów znajdujących się w ich władaniu latyfundiów, uwłaszczenie (a może raczej powinniśmy mówić: wyzwolenie) chłopów prowadziłoby do uszczuplenia ich majątków. W moim odczuciu istniało więc w Polsce systemowo ugruntowane niewolnictwo – i wyprzeć tego nie możemy. Jak inaczej nazwać sytuację, w której większość społeczeństwa jest przywiązana do ziemi, musi kilka razy w tygodniu (za darmo!) wykonywać pracę na rzecz pana? Oczywiście istniało – i tutaj obrońcy pańszczyzny znajdowali argumentację – prawo własności, jednak ograniczało się ono do panów. Ci raz otrzymane przed wiekami od króla ziemie (w przypadku królewszczyzn zawłaszczone, ponieważ otrzymywano je w dożywocie, a nie na zawsze) posiadali na wieczność, chłopi zaś niczego nie dziedziczyli, tylko rodzili się jako część inwentarza. Zresztą retoryka obrońców pańszczyzny żonglowała argumentami ‒ argumentami, które było trudno zbić nie ze względu na ich merytorykę, lecz mnogość.

Autor notuje również istotne spostrzeżenie:

Pisząc o równi pochyłej, na końcu której leżało wyzucie ich z reszty własności, konserwatyści intuicyjnie wyczuwali, że znaleźli się po złej stronie historii i że w nowoczesnym świecie ich przywilej jest nie do utrzymania (s. 202).

Obrona pańszczyzny nie była więc niczym innym niż próbą utrzymania status quo, szlachta nie chciała być poszkodowana, próbowała desperacko bronić swojego posiadania przed uwłaszczeniem, a w dalszej perspektywie – reformą rolną. Był to przejaw typowego samolubstwa, egoizmu i wsteczności – choć argumentowano odwrotnie. Zniesienie chłopskich obowiązków miało doprowadzić do zapaści gospodarczej, tymczasem – jak wiemy – reforma rolna to nieunikniony warunek rozwoju społeczeństwa. Już sama jej wizja – majacząca na horyzoncie – przerażała arystokratów.

Książka Leszczyńskiego spełnia wszystkie wymogi stawiane pracom naukowym – zawiera rozbudowany aparat naukowy wraz z szeroką bibliografią, została podparta imponującą kwerendą naukową. Autor sięga po teksty z epoki, przede wszystkim prasę, zarazem wykorzystując istniejące ustalenia naukowe. Jednak nie to jest dla mnie najważniejsze ‒ najważniejsze okazuje się bowiem to, że publikacja stanowi przede wszystkim ciekawą syntezę, napisaną przystępnie i z retoryczną swadą, co sprawia, że być może sięgną po nią szersze kręgi odbiorców. Autor podejmuje liczne polemiki, zbija argumenty, próbuje dojść do sedna. Nie ulega powierzchniowym narracjom, tylko spogląda głębiej. Również styl tej książki został odpowiednio dobrany, dzięki niemu z zaciekawieniem, a nie – jak w przypadku wielu naukowych narracji – ze znużeniem, pozwalamy się prowadzić przez meandry narracji. Nie ma tutaj naukowego nadęcia, w efekcie czyta się po prostu przyjemnie, a przy okazji śledzi się interesujące odkrycia.

Podsumowując, warto książkę Leszczyńskiego nie tylko przeczytać, ale postarać się także przełożyć na rzeczywistość i zapytać, kto dzisiaj jest obrońcą pańszczyzny. Niektóre argumenty można dostrzec i dzisiaj, gdy w przestrzeni medialnej porusza się wspomniany temat ‒ to jednak czytelnicy muszą odkryć sami.

A. Leszczyński, Obrońcy pańszczyzny, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2023

Obrońcy pańszczyzny [E-Book] [epub]

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Dariusz Żółtowski, Dobry pan i zły cham, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 249

Przypisy

  1. P. Tarczyński, Rozkład. O niedemokracji w Ameryce, Kraków 2023, s. 56.
  2. J. Lepore, My, naród. Nowa historia Stanów Zjednoczonych, tłum. J. Szkudliński, Poznań 2020, s. 248 (wyd. elektroniczne).
  3. A. de Tocqueville, O demokracji w Ameryce, tłum. B. Janicka, M. Król, Warszawa 2005, s. 481.
  4. Tamże, s. 513.
  5. Tamże.
  6. J. Baudrillard, Ameryka, tłum. R. Lis, Warszawa 2011, s. 38–39.
  7. D. Brzeszcz, Rosyjskie haki, polskie krynoliny. Żałoba narodowa 1863 roku [w:] J. Jaworska, K. Rachubińska, A. Zborowska (red.), Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego. Utopie i fantazje w modzie i dizajnie, Warszawa 2014, s. 119.
  8. Tamże, s. 124.
  9. B. Biedrońska-Słota, M. Molenda, Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego, Warszawa 2023, s. 15. Dalsza paginacja cytatów z tej publikacji oznaczana będzie w tekście głównym numerem strony w nawiasie okrągłym.
  10. Z. Rokita, Odrzania. Podróż po Ziemiach Odzyskanych, Kraków 2023, s. 201 (pozostałe cytaty z tego wydania oznaczam w tekście głównym numerem strony).

Powiązane artykuły

04.04.2024

Nowy Napis Co Tydzień #248 / O narodowym stroju

Gdy myślimy o polskim dziedzictwie narodowym, nie sposób pominąć zagadnienia ubioru, będącego charakterystyczną częścią tożsamości polskiej szlachty. To właśnie strój oraz zwisająca u boku Sarmaty szabla stanowiły wyraźny, widoczny gołym okiem znak przynależności do stanu. O kontuszu, żupanie i szabli uczą się dzieci na lekcjach historii w szkole podstawowej, a jednocześnie polskiemu strojowi narodowemu poświęciliśmy chyba jeszcze nie dość uwagi, ponieważ poza tym znamiennym ciągiem „kontusz – żupan – szabla” wiedza Polaków na temat tej części naszego dziedzictwa jest raczej skąpa. W tym miejscu warto chyba także wspomnieć o 1670, polskiej produkcji dla Netfliksa. To serial, który powraca do dziejów Sarmatów i czyni to w sposób satyryczny, pokazując, że byli to ludzie jak my. Popularność produkcji wskazuje przy tym na głód informacji o kulturze i gustach Polaków w tamtych czasach.

Dlatego z tym większym zadowoleniem odebrałem książkę Beaty Biedrońskiej-Słoty i Marii Molendy Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego. O tym, jak ważna jest moda i jej związki ze sprawą narodową, niech świadczy żałoba roku 1863. Daniel Brzeszcz tak stwierdzał: „Powstanie styczniowe zaczęło się od czarnych sukni i na czarnych sukniach skończyło”D. Brzeszcz, Rosyjskie haki, polskie krynoliny. Żałoba narodowa 1863 roku [w:] J. Jaworska, K. Rachubińska, A. Zborowska (red.), Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego. Utopie i fantazje w modzie i dizajnie, Warszawa 2014, s. 119.[1]. I dalej konstatował: „Tymczasem awantura o czarne suknie dowodzi, że bez uwzględnienia kobiet i ich strojów obraz powstania 1863 roku nie będzie pełny”Tamże, s. 124.[2]. Tak więc z całą pewnością poświęcenie uwagi kontuszowi to ważna inicjatywa, wpisująca się w działania mające na celu jak najpełniejsze opisanie polskiej historii.

Autorki stawiają w tekście następującą tezę:

Jedną z ważniejszych generalnych cech charakteryzujących rozwój mody jest jej zmienność wyznaczona w sposób ciągły poprzez nadawanie ubiorom coraz to nowych kształtów. Proces ten w zróżnicowanym rytmie towarzyszył kolejnym etapom rozwoju społeczeństw, zmianom gustów przedstawicieli elit, do których pretendowali członkowie niższych warstw, zapotrzebowaniu na nowe formy stymulowanemu przez wzorce płynące z ośrodków władzyB. Biedrońska-Słota, M. Molenda, Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego, Warszawa 2023, s. 15. Dalsza paginacja cytatów z tej publikacji oznaczana będzie w tekście głównym numerem strony w nawiasie okrągłym.[3].

Jeżeli weźmiemy to zdanie na poważnie, to moda staje się papierkiem lakmusowym społeczeństwa – informującym nas o etapie jego rozwoju. Rozwinięta moda świadczyłaby o rozwoju kraju, a moda będąca kopią cudzych wzorów, dowodziłaby braku strukturalnej ciągłości. Co istotne, badaczki w dalszej części pracy, bazując na trafnie dobranych i właściwie skonstruowanych argumentach, skutecznie udowadniają oryginalność i odmienność polskiego stroju.

Przejdźmy teraz do właściwych rozważań autorek i wyłuskajmy z nich kilka ciekawych wątków. Biedrońska-Słota i Molenda nie rozpoczynają od mówienia o kontuszu. Najpierw dokonują krótkiego przeglądu historii mody, szczególnie tuniki – dzięki temu otrzymujemy wiele informacji na temat odmian tego stroju w Europie Zachodniej, w Turcji, na Rusi czy na Węgrzech. Zostały one przedstawione w skondensowany sposób, co sprawia, że nie zaburzają proporcji między nimi a właściwym zagadnieniem, któremu poświęcono książkę. Pojawiają się tam informacje powszechne znane, jak to, że w strojach polskich i perskich da się dostrzec sporo podobieństw, oraz swoiste ciekawostki, dotyczące na przykład tego, co wpłynęło na zmianę ubioru Karola Wielkiego.

Za najważniejszą część książki uznaję znamienną tezę autorek, że „[d]zieje mody wyraźnie wskazują, że granicę tych dwóch obszarów [mód Wschodu i Zachodu – D.Ż.] stanowiły między innymi tereny dawnej Polski” (s. 26). Jak zatem widać, ciekawe, choć – trzeba przyznać – również nieszczęśliwe położenie geopolityczne Polski miało wpływ na wyjątkowość naszego ubioru. To tutaj bowiem przenikały i łączyły się wpływu dwóch światów.

W dalszych rozdziałach książki badaczki podążają tropem szlacheckich ubiorów – bazują tutaj nie tylko na pracach historyków, tekstach z epoki, lecz także na bogatej ikonografii. To między innymi na jej podstawie rekonstruują dawne stroje. Przeprowadzają nas przez epoki w sztuce, ale nie zatrzymują się na latach świetności kontusza, wskazują bowiem także na reminiscencje ubioru szlacheckiego w modzie XIX i XX wieku. Jednocześnie autorki niezbicie udowadniają, że kontusz to nie tylko sprawa ubioru, lecz także narodowości, ukazując, jak przez ubiór kształtowała się tożsamość narodowa. Biedrońska-Słota i Molenda piszą w Zakończeniu:

Przez kilka stuleci toczył się swoisty spór pomiędzy zwolennikami mody narodowej a tymi, którzy hołdowali wzorom zagranicznym. W XVIII w. kwestia obecności mody zachodniej na ziemiach polskich stała się jednym z elementów ostrego starcia światopoglądowego. Spór fraka z kontuszem, peruki i wąsów przeniknął do języka polityki. Niektórzy uważali, że kiedy zniknie ubiór kontuszowy, zaniknie i polska mowa (s. 243).

Kontusz stanowił więc nie tylko o naszym ubiorze, lecz także o tym, kim jesteśmy. Stosunek do kontusza miał być stosunkiem do rozumienia polskości – muszę przyznać, że nie sposób nie zgodzić się z refleksją autorek, bo i dzisiaj przecież mamy dwie Polski i, jeśli dzieli je kontusz, to zaledwie jako przyczynek, fasada, za którą kryją się istotne podziały.

Za niezwykle cenny uznaję rozdział Ile wart był ubiór?, poświęcony ekonomicznemu tłu podejmowanych rozważań. Zawiera on interesujące wiadomości na temat dochodów magnatów czy zwykłych szlachciców, syntetyzuje wiedzę o ówczesnych cenach towarów i usług, wreszcie uwzględnia inflację. To źródło ciekawej wiedzy, rzucającej światło na uwarunkowania zakupu szlacheckich strojów, na to, ile trzeba było mieć pieniędzy, by nosić się godnie.

Omówmy teraz pozamerytoryczny wymiar książki. Z jednej strony jej duży walor stanowi bogaty materiał ilustracyjny oraz załączony Słowniczek wyjaśniający używane w publikacji pojęcia. Ikonografia pozwala unaocznić sobie to, o czym piszą autorki, zaś Słowniczek ułatwia pracę z książką także tym, którzy nie orientują się w meandrach historii mody. Z drugiej strony, szczerze mówiąc, pewien czytelniczy dyskomfort sprawia obcowanie z przypisami, w których pomieszano polską tradycję przypisów dolnych z przypisami harvardzkimi. Bez dwóch zdań na potrzeby ewentualnego drugiego wydania warto by zmienić je na tradycyjną formułę, co ułatwiłoby czytelnikowi nawigowanie po sieci odwołań do literatury.

Przejdźmy do podsumowania. Czy to książka wyłącznie o historii mody? Z pewnością nie. To przede wszystkim pełnoprawna monografia historyczna, rzucająca światło na kolejny fragment naszych dziejów, dostarczająca wielu ciekawych faktów przedstawionych przez autorki na podstawie dokonanego przez nie przeglądu badań. Bogactwo refleksji autorek może imponować, czasem nawet przytłaczać. Tak więc pojawia się pytanie: Czy to dzieło dla każdego? Nie. Dostrzegam tutaj przede wszystkim trzy grupy docelowe – historyków, szczególnie mody, entuzjastów tradycji szlacheckiej oraz rekonstruktorów. Oni będą w stanie docenić erudycyjny wymiar dzieła, a jednocześnie po lekturze wzbogacą się o soczystą dawkę wiedzy, która może być przydatna w ich działaniach.

Podsumowując, książka jest bez wątpienia projektem udanym. Poświęcona została części naszego dziedzictwa narodowego traktowanego najczęściej jako li tylko element sarmackiego snobizmu. Autorki książki Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego udowadniają, że strój jest wartościowym i niedocenianym należycie elementem naszej kultury.

B. Biedrońska-Słota, M. Molenda, Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2023

Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego
 - Maria Molenda, Beata Biedrońska-Słota  | okładka

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Dariusz Żółtowski, O narodowym stroju, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 248

Przypisy

  1. P. Tarczyński, Rozkład. O niedemokracji w Ameryce, Kraków 2023, s. 56.
  2. J. Lepore, My, naród. Nowa historia Stanów Zjednoczonych, tłum. J. Szkudliński, Poznań 2020, s. 248 (wyd. elektroniczne).
  3. A. de Tocqueville, O demokracji w Ameryce, tłum. B. Janicka, M. Król, Warszawa 2005, s. 481.
  4. Tamże, s. 513.
  5. Tamże.
  6. J. Baudrillard, Ameryka, tłum. R. Lis, Warszawa 2011, s. 38–39.
  7. D. Brzeszcz, Rosyjskie haki, polskie krynoliny. Żałoba narodowa 1863 roku [w:] J. Jaworska, K. Rachubińska, A. Zborowska (red.), Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego. Utopie i fantazje w modzie i dizajnie, Warszawa 2014, s. 119.
  8. Tamże, s. 124.
  9. B. Biedrońska-Słota, M. Molenda, Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego, Warszawa 2023, s. 15. Dalsza paginacja cytatów z tej publikacji oznaczana będzie w tekście głównym numerem strony w nawiasie okrągłym.
  10. Z. Rokita, Odrzania. Podróż po Ziemiach Odzyskanych, Kraków 2023, s. 201 (pozostałe cytaty z tego wydania oznaczam w tekście głównym numerem strony).

Powiązane artykuły

28.03.2024

Nowy Napis Co Tydzień #247 / Literackość i socjologia

Trudno zakwalifikować ją do jakiegoś konkretnego gatunku dlatego, że na pierwszy rzut oka książka ta wydaje się wspomnieniem, intymistyką, jakimś rodzajem wyznania o dorastaniu w alkoholowej rodzinie. Jednak bardzo szybko to pierwsze wrażenie zaczyna się weryfikować […]. Zbroja dociera w swoich przemyśleniach do szerszych problemów, do tego czym jest tak naprawdę alkoholizm w Polsce po roku 1989, co zrobiła z problemem alkoholizmu transformacja ustrojowa, ale też w jaki sposób te najróżniejsze mechanizmy rodzinne przekładają się na struktury socjologiczne, państwowe.

– mówi o książce Aleksandry Zbroi Mireczek. Patoopowieść o moim ojcu Zuzanna Sala.

Więcej w nagraniu.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Zuzanna Sala, Literackość i socjologia, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 247

Przypisy

  1. P. Tarczyński, Rozkład. O niedemokracji w Ameryce, Kraków 2023, s. 56.
  2. J. Lepore, My, naród. Nowa historia Stanów Zjednoczonych, tłum. J. Szkudliński, Poznań 2020, s. 248 (wyd. elektroniczne).
  3. A. de Tocqueville, O demokracji w Ameryce, tłum. B. Janicka, M. Król, Warszawa 2005, s. 481.
  4. Tamże, s. 513.
  5. Tamże.
  6. J. Baudrillard, Ameryka, tłum. R. Lis, Warszawa 2011, s. 38–39.
  7. D. Brzeszcz, Rosyjskie haki, polskie krynoliny. Żałoba narodowa 1863 roku [w:] J. Jaworska, K. Rachubińska, A. Zborowska (red.), Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego. Utopie i fantazje w modzie i dizajnie, Warszawa 2014, s. 119.
  8. Tamże, s. 124.
  9. B. Biedrońska-Słota, M. Molenda, Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego, Warszawa 2023, s. 15. Dalsza paginacja cytatów z tej publikacji oznaczana będzie w tekście głównym numerem strony w nawiasie okrągłym.
  10. Z. Rokita, Odrzania. Podróż po Ziemiach Odzyskanych, Kraków 2023, s. 201 (pozostałe cytaty z tego wydania oznaczam w tekście głównym numerem strony).

Powiązane artykuły

28.03.2024

Nowy Napis Co Tydzień #247 / Polska po przeszczepie

Literatura polska po 1989 roku mogła zająć się wreszcie wieloma nieprzepracowanymi lub przemilczanymi tematami: stosunkami polsko-żydowskimi czy polsko-niemieckimi, społeczno-polityczną sytuacją kobiet oraz mniejszości narodowych i seksualnych. W przypadku skomplikowanych relacji z Niemcami i w związku z fenomenem „poniemieckości” mieliśmy do czynienia z prozą Stefana Chwina (Hanemann) czy niezbyt udanym Dojczlandem Andrzeja Stasiuka. W XXI wieku, w obliczu rozwoju „polskiej szkoły reportażu” i czytelniczego boomu związanego z zapotrzebowaniem na „reportaże literackie”, pojawiły się takie teksty jak Miedzianka Filipa Springera, Poniemieckie Karoliny Kuszyk albo Wieczny początek Barbary Sady. Choć wielkie wysiedlenia ludności polskiej z dawnych Kresów oraz zmiana polskich granic po drugiej wojnie światowej były ewenementem w skali Europy, to nie doczekaliśmy się zbyt wielu książek czy narracji poświęconych temu tematowi – do głowy przychodzą mi publikacje typowo naukowe, a z prozy teksty Józefa Hena.

Ta geopolityczna transplantacja była jednym z wielu eksperymentów społecznych w dotkniętej wpływem obu totalitaryzmów Europie Środkowo-Wschodniej. Nieuświadamiana lub spychana w głąb narodowej psyche, dołączyła do pozostałych traum i objawów „prześnionej rewolucji”. Potrzeba było kilku pokoleń, aby temat „poniemieckości” współczesnej Polski i tej wielkiej „ludowej” emigracji doczekał się przepracowania i zaczął przenikać do czytelniczego mainstreamu. Choć z jednej strony wielkie wysiedlenia ludności były w owym czasie typowe dla całego regionu (wystarczy przypomnieć o „dzikim wypędzeniu” Niemców z Czechosłowacji), to najradykalniejsze zmiany granic oprócz Niemiec dotknęły właśnie Polskę. Przybycie kilku milionów Polaków na wysiedlony obszar Ziem Zachodnich wzbudzał obawy i sceptycyzm zachodnich sojuszników (na przykład Brytyjczyków i samego Churchilla), którzy byli przekonani, że w środku Europy będzie ziała ogromna, niezagospodarowana dziura, że napływowa polska ludność nie będzie w stanie ujarzmić poniemieckiego dziedzictwa i zbudować na jego gruzach dobrze funkcjonującej państwowości. Najnowsza książka Zbigniewa Rokity, Odrzania,jest swoistym hołdem i przypomnieniem o losach ludzi, którzy zostali przeszczepieni lub z własnej woli przybyli na ten skrawek Europy, który po 1945 roku miał stać się częścią państwa polskiego. Przeszczep się przyjął, ale operacja nie obyła się bez komplikacji.

Rokita, laureat Nike za (znakomity) reportaż Kajś poświęcony jego rodzinnemu Śląskowi, w nowym reportażu rozszerza swoje poznawcze horyzonty i terytorium działań. O ile poprzednia książka była w dużej mierze efektem osobistej i rodzinnej motywacji, tak Odrzania prezentuje znacznie bardziej zróżnicowaną perspektywę: na jej kartach przewija się więcej bohaterów, poruszane są nieco odmienne tematy. Nie oznacza to, że brak tu prywatnego punktu widzenia autora oraz (miejscami) dość wsobnej narracji. Rokita traktuje temat Ziem Odzyskanych osobiście, bowiem są one swoistym przedłużeniem jego śląskiej „małej ojczyzny”, opisanej w poprzednim reportażu. Autor porównuje swoją sytuację do powojennych pokoleń Niemców jeżdżących na Ziemie Odzyskane i pisze wprost: „ja też jeżdżę, bo chcę ustalić granice mojego własnego świata”Z. Rokita, Odrzania. Podróż po Ziemiach Odzyskanych, Kraków 2023, s. 201 (pozostałe cytaty z tego wydania oznaczam w tekście głównym numerem strony).[1].Można więc potraktować Kajśjako wynik uprawiania prywatnej kartografii i wyznaczania granic rodzinnego „hajmatu”, jego następczyni poświęcona została zaś badaniu losów kilku pokoleń mieszkańców Ziem Zachodnich oraz historii poniemieckich miast: Wrocławia, Zielonej Góry, Szczecina czy Olsztyna.

Wielkim tematem Odrzanii są przede wszystkim fenomeny polskości i niemieckości oraz ich wzajemne przenikanie się, skomplikowane oraz pełne mitów i stereotypów stosunki polsko-niemieckie. By je opisać i uniknąć niebezpiecznych, symplifikujących dychotomii oraz pokusy czarno-białego spojrzenia na historię Ziem Odzyskanych i ich mieszkańców, Rokita posiłkuje się zasłyszanym pojęciem jein – połączeniem niemieckich słów ja nein, które będzie mu towarzyszyło w trakcie wojaży po zachodniej i północnej Polsce.

Ale spotkanych tutaj tuż po wojnie odrzańskich Niemców Polacy zapamiętają. Miną lata i jedni będą mówić o nich jako o dobrych ludziach, a inni jako o ludziach złych. Jedni i drudzy będą mieli rację, i nie będą jej mieli, to ich pamięć, a ja nie wiem, czy w przypadku pamięci da się w ogóle mieć rację. Pamięć to oparta na faktach baśń, a ja jestem reporterem i nie piszę fikcji, ale piszę o fikcji, o subiektywnej prawdzie, którą tamci ludzie mi opowiadają I do której mają prawo. Czy można więc mieć rację w przypadku własnej pamięci? Jein [56–57].

Innym terminem, którego autor używa nader często, jest przeciwstawiona Odrzanii „Wiślania” – część Polski, która znajdowała się w jej przedwojennych granicach, wraz z miastami takimi jak Warszawa, Poznań, Kraków czy Lublin. Według Rokity Wiślania jest swoistą Polską odwieczną, reprezentującą polski romantyzm i nacjonalizm, podczas gdy poniemieckie ziemie Odrzanii, zasiedlone przez wykorzenioną, odartą z tożsamości ludność napływową, stały się nowym probierzem rodzimego pozytywizmu, okupionego ciężką pracą i naznaczonego „luźniejszym” podejściem do kwestii ziemi i krwi. Pojęcia te, które brzmią podobnie do neologizmów znanych z prozy i reportaży Ziemowita Szczerka, mają oczywiście swoje niekonsekwencje – jak bowiem powiązać wielkopolską pracę organiczną z kongresówkowym powstańczym romantyzmem i co wspólnego z Odrą mają mieszkańcy Gdańska, Olsztyna czy Elbląga? Rokita zdaje sobie jednak sprawę z niedoskonałości zaproponowanego podziału – nie jest to arbitralny, narzucony czytelnikowi punkt widzenia, a jedyne pewna użyteczna konstrukcja, która pomaga „ustalić granice własnego świata”.

Rokita rozprawia się w Odrzanii z kilkoma mitami, a jednym z nich jest oczywiście stereotypowe podejście do stosunków polsko-niemieckich jako „odwiecznego konfliktu” czy nierozwiązywalnego antagonizmu. Ta optyka jest w dużej mierze pokłosiem propagandy PRL, zwłaszcza w jej moczarowsko-gomułkowskim wydaniu. Relacje, opowieści i fakty przytaczane przez Rokitę jednoznacznie wskazują, że proste podziały w stylu „zły Niemiec, dobry Polak” (i odwrotnie) nie mają zbyt często racji bytu, a oddziaływanie niemieckiej kultury na całą Europę Środkową odcisnęło istotne i nie zawsze negatywne piętno na zamieszkujących ją narodach.

W czterdziestym piątym łatwiej uwierzyć, że właśnie zakończył się tysiącletni niemiecki Drang nach osten, odwieczne parcie Niemców na wschód, na Polaków. Trudniej zrozumieć, że w poprzednim tysiącleciu to Polska częściej niż Niemcy uprawiała Drang nach osten, to ona podbijała swój wschód, a w tym czasie granica polsko-niemiecka była przez setki lat jedną z najspokojniejszych granic w tej części świata [75]

Reportaż Rokity demistyfikuje także obraz Ziem Odzyskanych jako dwudziestowiecznego „Dzikiego Zachodu” oraz krainy mlekiem i miodem płynącej, do której osadnicy przyjeżdżali „na gotowe”, czerpiąc z bogactw (po)niemieckiej cywilizacji. Tymczasem wiele przyłączonych do Polski miast i wsi zostało zrujnowanych i rozgrabionych: przez wycofujące się niemieckie wojska lub przez Armię Czerwoną czy też późniejszych szabrowników.

Mówi się, że na wsiach osadnicy zastawali obsiane pola. Czasem tak było, ale nie wspomina się już o tym, że większość regionu była zaminowana, liczne ziemie długo leżały odłogiem, dlatego ogromna część Ziem Odzyskanych w ogóle nie nadawała się do uprawy [156–158].

[…] doświadczenie Ziem Odzyskanych trudno wpisać w polską wyobraźnię, gdyż powojenne oswajanie tej krainy było zupełnie nieheroiczne: polegało na żmudnej i mozolnej pracy, a nie na wspaniałych zrywach. Doświadczeniem założycielskim Polski wiślańskiej jest romantyzm, a odrzańskiej – pozytywizm [159].

Odrzania kontynuuje ponadto jeden z tematów poruszonych w Kajś, mianowicie kreśli losy Człowieka Środkowoeuropejskiego, który zmiażdżony trybami Historii (koniecznie przez wielkie H) musi przystosować się do nowych warunków: nie tylko stricte życiowych, lecz także społecznych czy (geo)politycznych – co dotyczyło w równym stopniu Polaków, jak i Niemców. Nowa książka gliwickiego reportera wpisuje się wreszcie w tendencję, o której pisałem na początku tego tekstu, a którą sam autor nazywa demokratyzacją historii po upadku komunizmu i związanym z nim „wielkim wschodnioeuropejskim remanentem dziejów” [204]. Przeorana katastrofami i traumami Europa Środkowo-Wschodnia potrzebuje coraz to nowych narracji, które można by określić autoterapeutycznymi (i takie zadanie realizuje Odrzania, zarówno na poziomie autorskim/osobistym, jak i czytelniczym). Stąd konieczność wypracowania nowych tożsamości, snucia własnych narracji i indywidualnych historii – tym razem pisanych małą literą.

Słabym punktem reportażu Rokity jest jego końcówka – podrozdziały stają się coraz krótsze, skoncentrowane niemal wyłącznie na przemyśleniach autora, pełne jakiejś dziwnej narracyjnej dezynwoltury, a ich tematyka i styl niebezpieczne zaczynają przypominać słabsze teksty wspomnianego już Ziemowita Szczerka. Niemal idealne proporcje między merytorycznymi informacjami na temat historii Ziem Odzyskanych, rozmowami z mieszkańcami miast i prywatnymi przemyśleniami zostają zachwiane. Na szczęście te słabsze passusy nie rzutują na całość książki, która długimi fragmentami stanowi przykład nie tylko solidnej, rzetelnej reporterskiej roboty, lecz także pisarskiego talentu.

W mojej ocenie Odrzania nie jest lepszym reportażem niż Kajś, które mimo wszystko robiło dużo większe wrażenie, zarówno w kwestii języka i kompozycji, jak i samego podejścia do reporterskiej materii. Niemniej jednak nowa książka Zbigniewa Rokity pozostaje dobrze napisanym i przemyślanym kompendium wiedzy o losach Ziem Odzyskanych, przesiedlonych Polaków i o naszych trudnych relacjach z Niemcami. Niedawno natknąłem się w internecie na opinię pewnego Czecha, który – komentując filmy Wojciecha Smarzowskiego – stwierdził, że po doświadczeniu drugiej wojny światowej i zmiany granic to właściwie cud, że „Polacy są, jacy są” i że wszystko mogło skończyć się o wiele gorzej. Jeśli jesteście ciekawi, jakim cudem potwór Frankensteina, jakim jest Polska po 1945 roku, przeżył i przystosował się do swojej sytuacji egzystencjalnej, śmiało sięgnijcie po Odrzanię.

Z. Rokita, Odrzania. Podróż po Ziemiach Odzyskanych, Znak Literanova, Kraków 2023

Odrzania. Podróż po Ziemiach Odzyskanych - Zbigniew Rokita | Książka w  Lubimyczytac.pl - Opinie, oceny, ceny

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Błażej Szymankiewicz, Polska po przeszczepie, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 247

Przypisy

  1. P. Tarczyński, Rozkład. O niedemokracji w Ameryce, Kraków 2023, s. 56.
  2. J. Lepore, My, naród. Nowa historia Stanów Zjednoczonych, tłum. J. Szkudliński, Poznań 2020, s. 248 (wyd. elektroniczne).
  3. A. de Tocqueville, O demokracji w Ameryce, tłum. B. Janicka, M. Król, Warszawa 2005, s. 481.
  4. Tamże, s. 513.
  5. Tamże.
  6. J. Baudrillard, Ameryka, tłum. R. Lis, Warszawa 2011, s. 38–39.
  7. D. Brzeszcz, Rosyjskie haki, polskie krynoliny. Żałoba narodowa 1863 roku [w:] J. Jaworska, K. Rachubińska, A. Zborowska (red.), Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego. Utopie i fantazje w modzie i dizajnie, Warszawa 2014, s. 119.
  8. Tamże, s. 124.
  9. B. Biedrońska-Słota, M. Molenda, Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego, Warszawa 2023, s. 15. Dalsza paginacja cytatów z tej publikacji oznaczana będzie w tekście głównym numerem strony w nawiasie okrągłym.
  10. Z. Rokita, Odrzania. Podróż po Ziemiach Odzyskanych, Kraków 2023, s. 201 (pozostałe cytaty z tego wydania oznaczam w tekście głównym numerem strony).

Powiązane artykuły

15.02.2024

Nowy Napis Co Tydzień #241 / Nowy Gramofon #83 – „Wszystkie moje straty”

W tym odcinku Magdalena Szumiec rozmawia z Katarzyną Kachel – autorką książki „Wszystkie moje straty” (Mando inside, 2023). Książka dotyczy traumy jaką jest utracona ciąża. Jest w niej wiele pytań – bolesnych, głębokich – jak i kojących, dających nadzieję. Autorka oddała głos kobietom, które zwykle milczą, bo nie wiedzą, jak mówić o tym, czego doświadczyły. Ich głęboko poruszające świadectwa pozwalają zrozumieć doświadczenie bólu i dramatyczne pragnienie powrotu do życia. Uzupełniają je głosy ekspertów: psychoterapeutki, położnej, trenera oddechu, prawniczki.

Dofinasowane ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach zadania „Program wsparcia współczesnej literatury niekomercyjnej przez Instytut Literatury".

Wszystkie odcinki Nowego Gramofonu są dostępne na naszym profilu w Spotify oraz na YouTubie.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Katarzyna Kachel, Nowy Gramofon #83 – „Wszystkie moje straty”, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 241

Przypisy

  1. P. Tarczyński, Rozkład. O niedemokracji w Ameryce, Kraków 2023, s. 56.
  2. J. Lepore, My, naród. Nowa historia Stanów Zjednoczonych, tłum. J. Szkudliński, Poznań 2020, s. 248 (wyd. elektroniczne).
  3. A. de Tocqueville, O demokracji w Ameryce, tłum. B. Janicka, M. Król, Warszawa 2005, s. 481.
  4. Tamże, s. 513.
  5. Tamże.
  6. J. Baudrillard, Ameryka, tłum. R. Lis, Warszawa 2011, s. 38–39.
  7. D. Brzeszcz, Rosyjskie haki, polskie krynoliny. Żałoba narodowa 1863 roku [w:] J. Jaworska, K. Rachubińska, A. Zborowska (red.), Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego. Utopie i fantazje w modzie i dizajnie, Warszawa 2014, s. 119.
  8. Tamże, s. 124.
  9. B. Biedrońska-Słota, M. Molenda, Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego, Warszawa 2023, s. 15. Dalsza paginacja cytatów z tej publikacji oznaczana będzie w tekście głównym numerem strony w nawiasie okrągłym.
  10. Z. Rokita, Odrzania. Podróż po Ziemiach Odzyskanych, Kraków 2023, s. 201 (pozostałe cytaty z tego wydania oznaczam w tekście głównym numerem strony).

Powiązane artykuły

11.01.2024

Nowy Napis Co Tydzień #236 / Tańczący z faktami

Poniższą recenzję rozpocznę, tradycyjnie, wyznaniem: mam pewien problem z twórczością Mariusza Szczygła. Uważam bowiem, że jest on reportażystą nierównym. Gottland zgrabnie przybliżył polskiemu czytelnikowi dwudziestowieczną historię Czech i wciąż pozostaje wręcz klasykiem rodzimej szkoły współczesnego reportażu, ale kolejne książki Szczygła o Czechach są moim zdaniem mniej udane i w większości podtrzymują jedynie stereotypy o naszych południowych sąsiadach. Również Projekt: Prawda oraz nagrodzone Nike Nie ma to zbiory reportaży, które budzą we mnie mieszane uczucia – są w nich teksty świetne, jak i zupełnie przeciętne. Do kolejnej publikacji sygnowanej nazwiskiem założyciela Instytutu Reportażu podchodziłem więc z dużą dozą niepewności. Co czytelnicy otrzymali tym razem?

Fakty muszą zatańczyć to książka o niepewnym statusie genologicznym. Czy to reportaże o reportażu? Podręcznik dla adeptów sztuki dziennikarskiej? Eseje i szkice na temat dziennikarstwa? A może próba biografii zawodowej i intelektualnej, oddanie hołdu reporterskim mistrzom? Najbliższa prawdzie (to jedno z ulubionych słów Szczygła) odpowiedź powinna chyba brzmieć: wszystko naraz. Autor Zrób sobie raj postanowił bowiem nie tylko podzielić się z czytelnikami historią swojej reporterskiej kariery, ale także przekrojowo opowiedzieć o dziejach i o najważniejszych autorach uwielbianej w Polsce literatury non-fiction. Po pierwszych kilkunastu stronach dopadły mnie obawy, że oto mam przed sobą wyłącznie opowieść o początkach zawodowej drogi autora, ale na szczęście im dalej w las (a może raczej: w gąszcz faktów), tym lepiej.

Można nie przepadać za stylem Szczygła lub za jego reporterską metodą, ale jednego nikt mu nie odmówi: na dziennikarstwie i reportażu zjadł zęby, terminując u najważniejszych polskich twórców tego gatunku. Wystarczy przypomnieć nazwiska Ryszarda Kapuścińskiego, Hanny Krall czy Krzysztofa Kąkolewskiego – o tym ostatnim Szczygieł pisze zresztą, że był jego „inicjacyjnym odkryciem”. Należy podkreślić, że Fakty muszą zatańczyć nie są kroniką wyłącznie polskiej szkoły reportażu. To przekrojowe i stosunkowo szczegółowe spojrzenie na historię gatunku w dwudziestym wieku, a ta szeroka perspektywa jest z pewnością jednym z największych atutów książki. Lista omawianych tytułów i nazwisk jest naprawdę długa i chwała Szczygłowi za to, że zdecydował się odkryć lub przypomnieć polskiemu czytelnikowi również te spoza Europy.

Opowieść o sztuce i historii reportażu rozpoczyna się od wzmianki o „pierwszej amerykańskiej powieści faktu” – Hiroszimie Johna Herseya. Opublikowany w „New Yorkerze” tekst, napisany „bezuczuciowym” stylem i oddający głos świadkom oraz ofiarom pierwszej w historii ludzkości bomby atomowej użytej przeciwko cywilom, stał się kultowy i wywarł niebagatelny wpływ na amerykańskie dziennikarstwo. Twórcy z USA pojawiają się w tej książce dość licznie: jest oczywiście Truman Capote i cały rozdział poświęcony jego „powieści non-fiction” Z zimną krwią, jest Charlie Duff, jest założyciel nurtu gonzo Hunter S. Thompson (do niego jeszcze wrócę) i wielu innych ważnych przedstawicieli literatury angloamerykańskiej. Teksty, które znalazły się w Faktach mają specyficzną strukturę: traktują o konkretnym zjawisku lub autorze, ale pojawia się w nich tak wiele cytatów, odniesień, dygresji czy wtrąceń, że może to czasami przytłaczać. Początkowych kilkadziesiąt stron wzbudziło we mnie przykrą konstatację, że do tej pory najbardziej interesującą częścią książki pozostają cytaty z Kapuścińskiego i Kąkolewskiego, jednak z czasem obawy okazały się w większości nieuzasadnione. Szczygieł dzieli się z czytelnikiem nie tylko historią reportażu i reportażystów, ale także tajnikami wiedzy dziennikarskiej oraz różnymi anegdotami, a kolejne rozdziały Faktów sprawiają wrażenie bardziej konkretnych i uporządkowanych.

Refleksje Szczygła na temat sztuki dziennikarskiej mają głównie wymiar pragmatyczny i praktyczny, podparty przykładami z twórczości zarówno samego autora, jak i pozostałych tuzów reporterskiego światka. Nie ma tu suchego teoretyzowania, metodologicznych wtrętów czy stricte literaturoznawczych rozważań – bodaj jedynym literaturoznawcą, którego cytuje Szczygieł, jest Harold Bloom. Czy to źle? Jeśli ktoś wywodzi się z akademii i jest fanatykiem teorii literatury, to być może uzna to podejście za wadę. Według mnie brak takiego odchylenia pozostaje mimo wszystko zaletą: książka dotrze do jak najszerszej grupy czytelników i spełni jedno ze swoich zadań, a mianowicie posłuży jako swoista instrukcja dla aspirujących publicystów.

Samo rozumienie przez Szczygła gatunku, jakim jest reportaż, jest dość specyficzne i może budzić u niektórych odbiorców pewne wątpliwości. Najkrótsze definicje „reportażu”, które da się wyekstrahować z treści Faktów, brzmią następująco: „Z mojego pierwszego w życiu kontaktu z zawodowym reporterem wyniosłem wiedzę, że prawdę w reportażu da się kreować. A raczej: powoływać ją do życia” oraz „Reportaż to nieumiejętność przeżycia własnego doświadczenia egzystencjalnego za pomocą fikcji”. Reporterska „prawda” pozostaje swego rodzaju szczygłowskim idée fixe, czemu pisarz dał wyraz w książce o wymownym tytule Projekt: Prawda. Szczygieł nie jest wyznawcą arystotelesowskiej, korespondencyjnej definicji prawdy w literaturze. W jego przypadku „prawda” jest raczej pojęciem z zakresu psychologii: autor Nie ma zakłada, że każdy człowiek ma swoją „wewnętrzną prawdę”, do której reporter może spróbować dotrzeć, by o niej opowiedzieć. Ta subiektywna, osobista perspektywa wiąże się także z wiarą w (auto)terapeutyczną moc literatury:

Historie wymyślano niezależnie od siebie we wszystkich znanych kulturach, piśmiennych i niepiśmiennych. […] Wszyscy potrzebujemy opowiadania. Udowodniono, i nie będę tego rozwijał, że fikcja nie tylko (literacka, ale również filmowa) pozwala poradzić sobie ze światem, wzmaga nasze zdolności do współdziałania, daje pocieszenie chorym i tak dalej. Opowieści zachęcają nas do odkrywania innych punktów widzenia i motywacji ludzi. Tym bardziej robi to „niefikcja”, zwłaszcza jeśli przyobleka się w szaty fikcji i używa jej form znanych od wieków ze swej skuteczności. Jestem przekonany, że kiedyś ktoś napisze dzieło o „instynkcie non-fiction” lub „instynkcie prawdy”.

Nie każdy musi kupować definicje Szczygła oraz promowaną przez niego koncepcję „reportażu literackiego”. Wspomniany przeze mnie potencjalny teoretyk literatury zapewne znalazłby w jego książkach tezy naciągane, zbyt ogólnikowe czy wewnętrznie sprzeczne, ale byłoby to raczej przesadą lub czepialstwem. Zastrzeżenia może budzić podejście Szczygła do pewnych autorów i reporterskich zjawisk – powieść Capote’a oraz Wojna futbolowa Kapuścińskiego nie zostały tu potraktowane ulgowo. Dostało się też Hunterowi Thompsonowi – o jego najsłynniejszej publikacji, Lęku i odrazie w Las Vegas, Szczygieł pisze, iż jest to książka „bez jednego mądrego zdania”, czym wystawił moją czytelniczą cierpliwość na ogromną próbę (na szczęście dalej uczciwie stwierdza, że „[t]o zbyt ważna dla amerykańskiej kultury książka, żebym narzucał Wam własny gust”). Zauważyłem, że właściciel Dowodów na Istnienie i tak obszedł się z gonzo w miarę ulgowo – Magdalena Horodyńska w recenzji Faktów dla miesięcznika „Znak” wręcz odsądziła ten dziennikarski podgatunek od czci i wiary, oskarżając go o całe zło świata. Dziwi mnie, że Szczygła bardziej przekonuje gonzo w wydaniu Ziemowita Szczerka niż samego twórcy tego gatunku (oczywiście inspiracja nie zawsze bywa gorsza od oryginału), dużo łaskawiej autor potraktował także Toma Wolfe’a – tu ukłony za przypomnienie polskiemu czytelnikowi tego pisarza.

W podejściu do Capote’a, Kapuścińskiego i reportaży spod znaku gonzo uwidacznia się pewna wybiórczość w traktowaniu przez Szczygła mieszania fikcji i faktów w reportażu. Z jednej strony faktów należy się trzymać, z drugiej mają one „tańczyć”, z trzeciej – „twórcze podanie faktu” to eufemizm dla konfabulacji. Kiedy Capote zmyśla zakończenie Z zimną krwią, to Szczygieł jest wobec niego krytyczny, ale kiedy Kapuściński zmyśla postać Amelii Bolaños, to winy zostają odpuszczone, ponieważ autor Cesarza nigdy nie obiecywał, że jego reportaże są oparte na prawdziwych wydarzeniach. Kiedy natomiast Hunter S. Thompson tworzy odjechane, tripowe wcielenie powieścio-reportażu, to problemem okazuje się wulgarna, bliższa prozie forma i rzekoma miałkość intelektualna. Szczygieł ma także ciekawą tezę na temat tego, dlaczego gonzo w Polsce się nie przyjęło – otóż odpowiada za to… dobre wychowanie i językowa elegancja reporterskich dam: Hanny Krall i Małgorzaty Szejnert (ten argument należy oczywiście potraktować z przymrużeniem oka).

Fakty muszą zatańczyć nie są książką wybitną czy arcydzielną, ale to z pewnością jedna z ciekawszych pozycji w najnowszym dorobku Mariusza Szczygła. Nie mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, aby była to publikacja bezwzględnie obowiązkowa dla miłośników non-fiction. A czy warta sprawdzenia? Jak najbardziej, choćby po to, aby spotkać się z (być może wcześniej nieznanymi) klasykami reportażu i ewentualnie powadzić się w myślach z autorem.

Mariusz Szczygieł, Fakty muszą zatańczyć, Dowody na Istnienie, Warszawa 2022

Fakty muszą zatańczyć (Mariusz Szczygieł) książka w księgarni  TaniaKsiazka.pl

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Błażej Szymankiewicz, Tańczący z faktami, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 236

Przypisy

  1. P. Tarczyński, Rozkład. O niedemokracji w Ameryce, Kraków 2023, s. 56.
  2. J. Lepore, My, naród. Nowa historia Stanów Zjednoczonych, tłum. J. Szkudliński, Poznań 2020, s. 248 (wyd. elektroniczne).
  3. A. de Tocqueville, O demokracji w Ameryce, tłum. B. Janicka, M. Król, Warszawa 2005, s. 481.
  4. Tamże, s. 513.
  5. Tamże.
  6. J. Baudrillard, Ameryka, tłum. R. Lis, Warszawa 2011, s. 38–39.
  7. D. Brzeszcz, Rosyjskie haki, polskie krynoliny. Żałoba narodowa 1863 roku [w:] J. Jaworska, K. Rachubińska, A. Zborowska (red.), Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego. Utopie i fantazje w modzie i dizajnie, Warszawa 2014, s. 119.
  8. Tamże, s. 124.
  9. B. Biedrońska-Słota, M. Molenda, Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego, Warszawa 2023, s. 15. Dalsza paginacja cytatów z tej publikacji oznaczana będzie w tekście głównym numerem strony w nawiasie okrągłym.
  10. Z. Rokita, Odrzania. Podróż po Ziemiach Odzyskanych, Kraków 2023, s. 201 (pozostałe cytaty z tego wydania oznaczam w tekście głównym numerem strony).

Powiązane artykuły

21.12.2023

Nowy Napis Co Tydzień #234 / Święty z krwi i kości

Brat Albert jawi się w tej książce jako człowiek z krwi i kości, który rozpoczyna swoje młodzieńcze życie od udziału w Powstaniu Styczniowym[…] i na tym bohaterstwie jego życie mogłoby się zakończyć. Jest to natomiast dopiero początek jego niezwykłej drogi: najpierw jako artysty, który w środowisku tak znanych twórców jak bracia Gierymscy, Chełmoński, Witkiewicz był jednym z autorytetów artystycznych, miał niezwykłą wiedzę […] A jednak w pewnym momencie swojego życia, tak poprowadzone zostały jego drogi przez Boga, skierował całą swoją uwagę w stronę ludzi najuboższych.

– opowiada Małgorzata Peroń o książce Brat Alber. Biografia Natalii Budzyńskiej.

Więcej w nagraniu.


N. Budzyńska, Brat Albert. Biografia, Wydawnictwo Znak, Kraków 2022

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Małgorzata Peroń, Święty z krwi i kości, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 234

Przypisy

  1. P. Tarczyński, Rozkład. O niedemokracji w Ameryce, Kraków 2023, s. 56.
  2. J. Lepore, My, naród. Nowa historia Stanów Zjednoczonych, tłum. J. Szkudliński, Poznań 2020, s. 248 (wyd. elektroniczne).
  3. A. de Tocqueville, O demokracji w Ameryce, tłum. B. Janicka, M. Król, Warszawa 2005, s. 481.
  4. Tamże, s. 513.
  5. Tamże.
  6. J. Baudrillard, Ameryka, tłum. R. Lis, Warszawa 2011, s. 38–39.
  7. D. Brzeszcz, Rosyjskie haki, polskie krynoliny. Żałoba narodowa 1863 roku [w:] J. Jaworska, K. Rachubińska, A. Zborowska (red.), Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego. Utopie i fantazje w modzie i dizajnie, Warszawa 2014, s. 119.
  8. Tamże, s. 124.
  9. B. Biedrońska-Słota, M. Molenda, Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego, Warszawa 2023, s. 15. Dalsza paginacja cytatów z tej publikacji oznaczana będzie w tekście głównym numerem strony w nawiasie okrągłym.
  10. Z. Rokita, Odrzania. Podróż po Ziemiach Odzyskanych, Kraków 2023, s. 201 (pozostałe cytaty z tego wydania oznaczam w tekście głównym numerem strony).

Powiązane artykuły

07.09.2023

Nowy Napis Co Tydzień #219 / Co się wydarzyło w Gnieźnie, pozostaje w Gnieźnie

Na miniaturach przedstawiany jest zawsze bez zarostu. I chyba nie chodzi o to, że, obejmując tron, miał czternaście lat. Otton III zapuścił potem brodę i wąsy, tak przynajmniej wynika z analizy pieczęci z jego podobiznami. Czy jego gładkie lico miało być nawiązaniem do greckich kanonów piękna, z Apollinem i Aleksandrem Macedońskim w tle? A czy broda była nie tyle oznaką wejścia w męski wiek, ile ukłonem w stronę germańskich wizerunków mężczyzn? Jest w postać Ottona III wpisana nie tylko ta niejednoznaczność.

W drugim tomie śmiałego projektu historycznego, w którym Przemysław Urbańczyk opisuje „niezwykłych gości Bolesława Chrobrego”, przypatrujemy się właśnie młodemu cesarzowi. Otto III – król i cesarz to opowieść o wielkiej wizji, która okazała się nierealnym marzeniem; o domniemanej świętości z całkiem realnym okrucieństwem w tle oraz o wymianie podarunków, która nie do końca się udała. Przemysław Urbańczyk – najlepsze pióro wśród archeologów i najlepszy archeolog wśród piszących – ponownie dostarcza czytelnikom tego, do czego nas przyzwyczaił. Jest to oczywiście umiejętność świetnej syntezy dotychczasowych ustaleń połączonej z nowatorskim spojrzeniem na zagadnienia, wydawałoby się, powszechnie i do znudzenia znane.

Syn swojej matki

Niezwykle cenny jest rys psychologiczny Ottona III, na który porywa się Urbańczyk. W tym celu nie tylko analizuje czyny dorosłego cesarza, ale przede wszystkim skupia się na dzieciństwie władcy. W nim zaś najważniejsze miejsce zajmować miała matka, która sama w sobie była postacią nietuzinkową. W osobie bizantyjskiej Theophano mieści się wybuchowa mieszanka uległości wobec dynastycznych planów Ottonów oraz kompleksów związanych z jej własnym pochodzeniem i marzeniami, których realizacja okazała się nieustanną walką o zachowanie indywidualności.

Otton I dla uwiarygodnienia swoich cesarskich ambicji dążył do powiązania więzami krwi swojego rodu z jedynymi legalnymi spadkobiercami Cesarstwa Rzymskiego, którzy rezydowali w Konstantynopolu. Dla Bizantyjczyków Otton I, Saksończyk, zbyt przypominał wciąż germańskiego barbarzyńcę, nie mogli jednak dłużej lekceważyć jego siły militarnej. Po dwóch zakończonych odmową prośbach o rękę bizantyjskiej księżniczki dopiero za trzecim razem Grecy wysłali Theophano. Ta matrymonialna transakcja miała w sobie coś z wielkopańskiej jałmużny i była policzkiem, co szybko zrozumiał Otton I. Pozyskana Theophano nie była Porfirogenetką, czyli księżniczką urodzoną w konstantynopolitańskim pawilonie porodowym, była tylko bratanicą żony wschodniego cesarza, przysłowiową piątą wodą po kisielu. Saksońscy panowie byli tym oburzeni i żądali jej odesłania. Otton I zrobił jednak dobrą minę do złej gry: doprowadził do ślubu Theophano ze swoim synem Ottonem II i z premedytacją zaklinał rzeczywistość, tytułując swoją synową „cesarzową małżonką”. Dzisiejszy czytelnik może tylko sobie wyobrażać, w jakiej atmosferze przyszło żyć młodej kobiecie z Bizancjum. Ostentacyjnie traktowana jako „wybrakowany towar”, krytykowana za nieznajomość germańskich zwyczajów, siłę mogła znaleźć jedynie w swoim greckim wychowaniu i kobiecości. Wstępuje w związek małżeński w 972 roku, mając szesnaście lat. Na przestrzeni lat 977–980, co roku rodzi Ottonowi II dziecko: trzy córki oraz parę bliźniąt. Z tej ostatniej dwójki przeżyje tylko chłopiec – Otton III. Theophano jako matka umacnia swoją pozycję na dworze, czego skutkiem jest jego opuszczenie przez obrażoną teściową, cesarzową-wdowę Adelajdę. W kronikach pisanych przez mężczyzn spotykamy jawnie niechętny opis Theophano. Thietmar uporczywie nazywa ją „Greczynką”, zaś Alpert z Metzu opisuje jako nieuprzejmą i gadatliwą. Ta ostatnia uwaga pozwala domyślić się, że żona Ottona II brała udział w obradach razem z mężem i zabierała głos, choć oczekiwano od niej, że będzie nieustannie siedzieć cicho w sypialni. Krytykowano ją za częste, bo codzienne, mycie się. W konsternację wprawiało używanie przez nią widelca, podczas gdy zwyczajowo jedzono przy użyciu rąk. Theopahno znalazła się w klinczu: z jednej strony była krytykowana za zbytnią światowość i wysoką kulturę, z drugiej strony wciąż podkreślano, że jest księżniczką „gorszego sortu”. Nie pozostawało jej zatem nic innego, jak przekuć to wszystko w sukces: została cesarzową marzącą o odnowieniu Cesarstwa Zachodniego o jak największym zasięgu terytorialnym. Uporczywe podkreślanie przez nią w sztuce i tytułach równości Zachodu (na który została zesłana i którego stała się regentką) ze Wschodem (który ją „sprzedał” w nieuczciwej transakcji matrymonialnej) mogło być także jej osobistą odpłatą, wystudiowaną zemstą w tej światowej historii.

Urbańczyk podsumowuje:

Matka Ottona III na pewno nie zapomniała tego, co wpojono jej w dzieciństwie w Konstantynopolu, gdzie również kobiety nauczano „imperialnej ideologii” […]. Jako arystokratka na pewno została wychowana w szacunku dla tradycji wywodzonej co najmniej od czasów Konstantyna Wielkiego i musiała mieć utrwalone przekonanie, że to wschodnie cesarstwo było jedyną pełnoprawną kontynuacją politycznego dziedzictwa starożytnego Imperium Romanum. Podobnie jak wszyscy wykształceni ludzie końca I tysiąclecia wiedziała też, że to Italia z Rzymem była pierwotną kolebką i wielusetletnim centrum wspaniałej antycznej cywilizacji i symbolem jej świetności. Zdawała więc sobie sprawę z wagi politycznej kontroli nad eponimiczną kolebką cesarstwa, która była też siedzibą biskupów deklarujących mocą Piotrowej tradycji apostolskiej swoje zwierzchnictwo nad wszystkimi, coraz bardziej różnicującymi się wspólnotami chrześcijańskimi. Taką wizję świata wpoiła swojemu jedynemu synowi.

Krew z krwi

Jeśli postać Theophano przykuwa uwagę czytelnika, to, jak podkreśla Urbańczyk, życiorys Ottona III zasługuje na scenariusz filmowy. Porywany za młodu zarówno przez swoją babkę, jak i przez możnych, wychowywany w różnych miejscach (Italia i Germania), żyjący u boku wyrastającej ponad otoczenie matki – młody cesarz musiał być bacznym obserwatorem. Widział zarówno tępą siłę, jak i dworskie intrygi – obydwu miał później używać w trakcie samodzielnych rządów. Najciekawsze jednak jest to – i tu znowu ukłon w stronę autora książki, który potrafi dokonać takich ciekawych spostrzeżeń – że w jego otoczeniu były nieustannie kobiety: babka, matka, siostry. To one swoją „bezbronną siłą” nauczą go zawierać miękkie sojusze, zamiast preferować twarde rozwiązania. Będą pokazywać, że czas może być sprzymierzeńcem, a propagandowa sztuka dworska – miniatury, płaskorzeźby, pieczęcie – ma siłę dorównującą wygranym bitwom. Ciekawym tego przykładem jest „rozdawnictwo własnego imienia”, jak ciekawie ujmuje to Urbańczyk. Na przełomie roku tysięcznego Otton III uczestniczy w kilku chrztach, podczas których pełni nie tylko rolę dostojnego gościa, ale także ojca chrzestnego. Zgadza się także, aby dzieci podawane przezeń do chrztu przybrały jego imię. Zabieg ten powtarza zarówno w Wenecji, jak również w Polsce i na Węgrzech. Trzej młodzi książęta, swoiste nowe pokolenie władzy, będą od tej pory związani z państwem Ottona. Aby wskazać, jak ważne było nadawanie i noszenie imienia, niech świadczy przykład, że Mieszko I, doczekawszy się pierworodnego z Dobrawą, nazywa go właśnie imieniem swojego teścia. Był to subtelny, ale i jednoznaczny gest zawarcia sojuszu. I znów świetnie puentuje to Urbańczyk, gdy stwierdza:

Takie gesty niecodziennej przychylności najważniejszego z władców łacińskiej Europu sprawiły, że młodemu cesarzowi udało się metodami pokojowymi (!) to, czego nie osiągnęli siłą jego poprzednicy i następcy. Zbudował bowiem system państw sojuszniczych, rozciągnięty od Bałtyku do Adriatyku, bardzo wzmacniając tym samym wschodnie pogranicze cesarstwa. Pozwoliło to utworzyć militarną, polityczną i religijną zaporę przeciw potencjalnie groźnym wpływom bizantyńskim. Był to chyba największy, choć wyraźnie niedoceniany, sukces kontynentalnej polityki Ottona III.

Wszystkie oczy na Gniezno

Otton III i Bolesław Chrobry na pewno zetknęli się przed Zjazdem Gnieźnieńskim, choć właśnie to spotkanie jest wydarzeniem, które wzbudza najwięcej emocji. Spodziewałem się, że Przemysław Urbańczyk przedstawi czytelnikom jakieś nowe ustalenia albo wejdzie w niekończący się spór Thietmara i Galla Anonima (kto komu dał jakie podarunki – temat rozgryzany przez stulecia), ale autor zaskoczył mnie. Wymianę podarunków kwituje krótko:

W ceremonialne uroczystych spotkań ważniejsza była bowiem symbolika poszczególnych przedmiotów i gestów, która dzisiaj nie zawsze jest dla nas zrozumiała.

I to tyle odnośnie obdarowania się trzystoma pancernymi wojami, kopią włóczni świętego Maurycego, diademem cesarskim i Wojciechowymi relikwiami. Słowem: co wydarzyło się w Gnieźnie, pozostaje w Gnieźnie.

Urbańczyk objął szerszym spojrzeniem sam Zjazd. Pokreślił, że u Ottona III uderzało zupełnie nowe podejście do wschodnich rubieży cesarstwa. Zamiast je podbijać i traktować z góry, jak czynił to Otton I, młody władca wyciągał rękę do współpracy. Czy jest tu echo doświadczeń Theophano, która również była traktowana protekcjonalnie, pozostaje jedynie domysłem. Faktem jest, że Słowianie zajęli w myśli imperialnej Ottona III zupełnie nowe miejsce. Doszło do zmiany nazwy tych terenów. Wschodnie rubieże nie były już „Scythią” i „Sarmacją”, ale „Sclavinią”, czyli Słowiańszczyzną. Pierwotne nazwy podkreślały barbarzyńskość tych ludów, ale wraz z umieszczeniem spersonifikowanej Sclavini w postaci kobiety oddającej hołd cesarzowi wespół z Galią, Romą, Galią na miniaturze z tak zwanego ewangeliarza monachijskiego, tereny leżące na wschód od cesarstwa stały się wartościową częścią projektowanego, odrodzonego Imperium Rzymskiego.

Urbańczyk zaznacza, że wizyta Ottona w Gnieźnie musiała postawić Bolesława w stan napięcia i podejrzliwości. Jeśli cesarz gdzieś wyruszał, to raczej, żeby zdobywać ziemie, niż żeby odnawiać przyjaźnie. W tym ostatnim przypadku można było wysłać przecież swoich dyplomatów. Nieufność towarzyszącą Zjazdowi Gnieźnieńskiemu Urbańczyk odczytuje z zamieszania w opisie kronikarskim. Coś poszło nie tak, jak powinno, coś się próbuje niedokładnie ukryć, zbyt dużo tu improwizacji ‒ przekonuje autor. Zapatrzeni w wymianę podarunków w Gnieźnie zapominamy, że gród ten był jedynie przystankiem na trasie skrupulatnie zaplanowanej przez cesarski dwór. Szlak cesarskiego przemarszu tworzył pętlę, wiódł od Rzymu przez Gniezno, Magdeburg, Kwedlinburg, Akwizgran do Rzymu. Nic nie było tu przypadkowe. Na tej trasie Otton III oddawał hołd swoim poprzednikom (Henrykowi I pochowanemu w Kwedlinburgu, Ottonowi I w Magdeburgu, Karolowi Wielkiemu w Akwizgranie, a Ottonowi II w Rzymie), podkreślając, że jest ich spadkobiercą. Czas nie jest też przypadkowy. Rok tysięczny to przecież czas napięcia eschatologicznego ‒ świat oczekiwał ponownego przyjścia Chrystusa, a jednocześnie była to dwusetna rocznica odnowienia cesarstwa zachodniego przez Karola Wielkiego. Potrzebny był jeszcze wymiar sakralny – i tu pojawiło się Gniezno, a dokładnie relikwie nowego męczennika, biskupa Wojciecha, który prowadził swoją działalność zarówno w Gallii, Germanii, jak i Romie (Italii), a zmarł w Sclavinii.

Co zatem poszło nie tak? Nie zostało to powiedziane wprost, ale wydaje się, że nie udała się Ottonowi III translacja, czyli przeniesienie ciała męczennika z Gniezna do Rzymu. Bolesław Chrobry zapewne poznał „wartość” relikwii Wojciecha i nie zgodził się na ich odstąpienie. Zamiast całego ciała męczennika zgodził się jedynie na odstąpienie ramienia świętego. W tym targu relikwiami Otton nieznacznie przegrał. Nieznacznie, bowiem wizerunkowo byłoby na pewno lepiej, gdyby sprowadził całe ciało świętego, ale ramię było i tak znacznie atrakcyjniejsze od pozostałych części relikwii (na przykład nogi). Otton III mógł kontynuować przemarsz, mając ze sobą ramię świętego Wojciecha i nim błogosławiąc swoje rozległe państwo.

Przyznaję raz jeszcze, że właśnie za taką detektywistyczną robotę w obszarach, dla których źródła są nad wyraz skąpe, niezwykle cenię Przemysława Urbańczyka. Jasne, że ktoś może powiedzieć: „Eee… naciągane to wszystko”. Tak, zgoda. Ale jednocześnie nie sposób tej hipotezy, takiego właśnie odczytania, zlekceważyć. Oto bowiem historia raz jeszcze ożywa, a my możemy zastanawiać się „jak to było naprawdę”.

 

Przemysław Urbańczyk, Niezwykli goście Bolesława Chrobrego. Tom II. Otto III – król i cesarz, Toruń: Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2022.

Brązowa okładka książki przedstawiająca posąg średniowiecznego władcy z mieczem

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Co się wydarzyło w Gnieźnie, pozostaje w Gnieźnie, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 219

Przypisy

  1. P. Tarczyński, Rozkład. O niedemokracji w Ameryce, Kraków 2023, s. 56.
  2. J. Lepore, My, naród. Nowa historia Stanów Zjednoczonych, tłum. J. Szkudliński, Poznań 2020, s. 248 (wyd. elektroniczne).
  3. A. de Tocqueville, O demokracji w Ameryce, tłum. B. Janicka, M. Król, Warszawa 2005, s. 481.
  4. Tamże, s. 513.
  5. Tamże.
  6. J. Baudrillard, Ameryka, tłum. R. Lis, Warszawa 2011, s. 38–39.
  7. D. Brzeszcz, Rosyjskie haki, polskie krynoliny. Żałoba narodowa 1863 roku [w:] J. Jaworska, K. Rachubińska, A. Zborowska (red.), Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego. Utopie i fantazje w modzie i dizajnie, Warszawa 2014, s. 119.
  8. Tamże, s. 124.
  9. B. Biedrońska-Słota, M. Molenda, Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego, Warszawa 2023, s. 15. Dalsza paginacja cytatów z tej publikacji oznaczana będzie w tekście głównym numerem strony w nawiasie okrągłym.
  10. Z. Rokita, Odrzania. Podróż po Ziemiach Odzyskanych, Kraków 2023, s. 201 (pozostałe cytaty z tego wydania oznaczam w tekście głównym numerem strony).

Powiązane artykuły

22.06.2023

Nowy Napis Co Tydzień #208 / Koszmarne marzenie

W podziękowaniach w swojej książce Christian Ingrao wspomina grupę nastolatków, z którymi spotykał się w trakcie niedzielnego kursu retoryki. Pisze o nich czule: „przywracali sens temu, co stało się niejasne”. Czytam to jedno z całej listy podziękowań, obracam pod językiem, wciąż czując jego smak. Nie wiem, czym był ów kurs prowadzony w tak niepomyślnym czasie. Jakaś forma „zajęć za karę”, studiów podyplomowych albo zaocznych? Dobrowolne – o zgrozo – spotkania z nauczycielem w czasie wolnym od zajęć szkolnych? Pozostaje to tajemnicą, podobnie jak wzrok słuchaczy wpatrzonych w Ingrao. Gdyby ktoś zrobił mi zdjęcie w trakcie lektury Obietnicy Wschodu pewnie miałbym ten sam błysk w oku, co oni.

Christian Ingrao jest znany polskiemu czytelnikowi z dwóch bardzo dobrze przyjętych książek. Pierwsza – Czarni myśliwi. Brygada Dirlewangera dotyczyła tematu działalności sadystycznych niemieckich morderców, którzy dokonali między innymi rzezi Woli w czasie powstania warszawskiego. Druga – Wierzyć i niszczyć. Intelektualiści w machinie wojennej SS zajmowała się nazistowskimi zbrodniarzami, którzy nigdy nie splamili swoich rąk krwią – urzędnikami, ekonomistami, filozofami. Obietnica Wschodu. Nazistowskie nadzieje i ludobójstwo 1939–1943 z pewnością też zyska zainteresowanie czytelnika. Nie tylko dlatego, że Ingrao bada tak ciekawy temat, jakim jest system motywacji, marzeń, ideałów – tego wszystkiego, co można by umownie określić jako „duszę nazistowską” – ale też powodu, w jaki sposób pisze francuski autor. Christian Ingrao, choć jest przedstawicielem świata uniwersyteckiego, nie zamyka się w wysokiej katedrze; pisze w sposób nie tylko lekki i zrozumiały, ale również zapraszający współczesnego czytelnika do lektury. Który z autorów akademickich nie waha się rozpocząć swojej narracji od cytatu z Diuny Franka Herberta? W dodatku, próbując uchwycić nieuchwytne, czyli świat wewnętrzny nazizmu, często tworzy wyrażenia i metafory, które są obliczone bardziej na twórczą inspirację niż szokowanie czytelnika. Stąd zwroty takie jak „rasowa paruzja”, odwołanie się do terminów muzycznych czy teorii kwantowej. Jeśli dodamy do tego świetną analizę dokumentów, otrzymujemy książkę napisaną z pasją i zaangażowaniem. Dodajmy: nie powinno być inaczej, gdy temat dotyczy siły napędowej III Rzeszy, owej wielkiej utopii, jaką była „przestrzeń życiowa” na Wschodzie. Pasja badawcza historyka rozpracowuje tutaj zupełnie inną – ludobójczą pasję nazistów.

Zabrać, czyli odzyskać

Christian Ingrao stawia świetne pytania, a to uważam za najwłaściwszą cechę warsztatu historyka. Pisząc najprościej: autor nie tylko stara się przeczytać dostępne źródła, ale również wejść w motywacje ludzi, którzy je wytworzyli. To jest rdzeń samego pisania Ingrao – opisać to, co jest nieuchwytne, ale przecież jest ukryte i tkwi między wierszami partyjnej nowomowy, biurokratycznych decyzji. „Nazizm jako obietnica – to główny przedmiot mojej analizy”, deklaruje na pierwszych stronach Obietnicy Wschodu. Ingrao stara się zrozumieć i zrekonstruować drogę myślenia ludzi. Jak to było możliwe, aby społeczeństwo nazistowskich Niemiec wypowiedzenie wojny widziało jako sprawiedliwość dziejową? Jakim sposobem masową deportację ludności uznano za ochronę własnej mniejszości narodowej? I wreszcie: jak można było odwrócić wzrok od ludobójstwa? Nie trzeba być nazbyt przenikliwym, aby dostrzec, że Obietnica Wschodu jest książką dziejącą się niemal tu i teraz.

Atak na Polskę w 1939 roku nie był widziany przez Niemcy jako agresja, ale wojna reparacyjna, czyli słuszne wzięcie tego, co zostało im odebrane. Polska jawiła się III Rzeszy nie tylko jako „wersalski bękart” i „państwo sezonowe”, ale również jako państwo z błota, brudu, braku prostych linii. Dobrze pokazuje to fragment zapisków jednej z niemieckich studentek:

Odczułyśmy konieczność intensywnego osadnictwa niemieckiego na tej ziemi, którą gorąco pokochałyśmy w czasie niedzielnych spacerów. Duża część tych gruntów nosiła nadal ślady użytkowania przez Polaków, wymagały one ręki, która by je uporządkowała – zrozumieliśmy wszyscy, czym jest bezkres niemieckiego Wschodu, pochodzimy bowiem z gęsto zaludnionych terytoriów, gdzie każdy stale natyka się na innych, podczas gdy tu godzinami można wędrować, nie widząc żadnej wsi czy gospodarstwa, a panująca tu nędza jest trudna do wyobrażenia, kontrastująca z niezwykłą żyznością tych ziem. Nigdy nie zapomnimy wiosek najczęściej składających się z chat pokrytych gliną, gdzie nie da się dojrzeć ani jednego kąta prostego, drzewa, ulicy, ogrodu czy kwiatów.

Polska to domy ledwo stojące, pozbawione ogrodów i kwietników. Jednocześnie są to ziemie z ukrytym pięknem i tkwiącą w nich życiodajnością, które mogą pokazać swój prawdziwy potencjał jedynie pod niemiecką ręką. Pozostawał jedynie problem: co zrobić z zamieszkującymi je Polakami.

Od rozwiązania wyspiarskiego do rozwiązania ostatecznego

Przestrzeń życiowa, Lebensraum, nieustannie obecna w nazistowskich przemówieniach nigdy nie została ani definitywnie wyjaśniona ani wytyczona na mapie. W istocie pozostała płodną ideą, wielką utopią o wciąż zmieniających się polach znaczeniowych oraz liniach demarkacyjnych. Christian Ingrao przedstawia poszczególne etapy realizowania „paruzji rasowej”. Selekcja ludności, zarządzanie podbitymi terytoriami, wreszcie przyjmowanie migrantów i uchodźców wymagało coraz bardziej precyzyjnych planów. Było ich kilka, a każdy kolejny był coraz bardziej śmiały wizjonersko – tak pod względem zasięgu terytorialnego, jak i odpowiedzi na pytanie: co zrobić z „ludźmi zbędnymi”. Aby nie być gołosłownym, dla przykładu warto zestawić dwa rozwiązania. Jeden z pierwszych planów zakładał wysłanie osób niepożądanych na Madagaskar. Zamierzano osadzić tam cztery miliony ludzi, choć wyspa mogła pomieścić jedynie kilkadziesiąt tysięcy osób. Nazistowscy planiści nie pomylili się w obliczeniach; oczywistym dla nich było, że skazują większość deportowanych na śmierć głodową. Wyspiarski pomysł nie został jednak zrealizowany, a zastąpiły go inne, bardziej śmiałe. Proszę zwrócić uwagę na rozmach:

Łącząc liczby podane przez Ehlicha podczas wykładu z odsetkiem „osób przeznaczonych do przesiedlenia” wskazanym przez Beyera, jesteśmy wreszcie w stanie określić los ludności napływowej. Ehlich wspominał o 22,5 mln Polaków, z których zdaniem Beyera należy wysiedlić 85% (19,125 mln); 7 mln Czechów, z których trzeba się pozbyć 50% (3,5 mln); 4,1 mln Bałtów, z których również 50% ma być wysiedlone; 5 mln Białorusinów, z których 75% należy wysiedlić (3,75 mln) i 30 mln Ukraińców, z których wysiedleniu miało podlegać minimum 65% (19,5 mln) – odsetek ten nie dotyczył Ukraińców galicyjskich, zdaniem ekspertów rasowych bardziej nordyckich od pozostałych. Daje to sumę 47 925 000 osób niepożądanych.

Wyliczenia, jak widać, nie uwzględniały Żydów, których w czasie powstania planu (styczeń 1942 roku) szacowano na 8,3912 miliona. Plan ostatecznie zmodernizowano: wysiedlić należało w sumie 31 milionów osób, a gwałtownej śmierci poddać 25,3162 miliona.

Człowiek tułacz

Ludzie tu, ludzie tam; strzałki na mapie niczym wirujący kompas. Kto był w stanie w to uwierzyć? W świecie międzywojennym, jak pisze Ingrao,

[…] pięćdziesięciolatkowie uchodzili za starców, czterdziestolatkowie byli obarczani największą odpowiedzialnością, a młodzi – niedawno jeszcze nastolatkowie – stanowili piechotę tej armii realizacji nordyckich nadziei. Armii ludzi dobrze wykształconych, w większości po studiach uniwersyteckich, zatrudnionych w instytucjach SS i posiadających dyplomy wojskowe – to jeszcze bardziej wzmagało ich pragnienie doskonałości i nadawało przejawianemu przez nią radykalizmowi ideologicznemu specyficzny koloryt.

Szansa tworzenia nowego życia, niewątpliwy awans społeczny i awans materialny, stanowił z pewnością zachętę do porzucenia niemieckiej ojczyzny i budowania nowego świata w jej prowincjach. Czy tylko karierowiczami moglibyśmy wytłumaczyć owo zbrodnicze zaangażowanie? Christian Ingaro co pewien czas powstrzymuje czytelnika przed pochopnymi sądami i podkreśla, że nie dysponujemy całością źródeł. Zaznacza też, że wszelkie uogólnienia mogą prowadzić jedynie do zbyt uproszczonych tez. Aby nie wpaść we własne sidła, historyk badający społeczeństwo ogniskuje swoje spojrzenie na konkretne osoby, pokazując ich zaangażowanie. Spośród podanych przykładów rysuje się podobny model: młody, energiczny, a przede wszystkim wykształcony na podporządkowanym partii uniwersytecie, urzędnik zamienia się na okupowanych przez III Rzeszę ziemię w cichego mordercę. Co takiego zaszło „w terenie”, z dala od bezpiecznego biurka i uniwersyteckich dyskusji, że urzędnicy, bankierzy, nowi osadnicy, decydowali się na zabijanie innych ludzi? Owa „metamorfoza w terenie” wymyka się dokładnemu przestudiowaniu. Brakuje nam literatury osobistej, piśmiennictwa intymnego – listów i pamiętników. Z drugiej strony: czy chciano by ową metamorfozę uwieczniać, skrupulatnie zapisywać proces przemiany?

Innym pytaniem, szalenie ciekawym, jest to, czy utopia wzbudzała nieustanny zachwyt. Czy nie można było się zmęczyć szczęściem? W tym celu Ingrao przypatruje się pracy lekarzy określających czystość rasową wyruszających zasiedlić „przestrzeń życiową”:

Badania dzieliły się na sześć etapów: zapisanie danych identyfikacyjnych i wypełnienie karty dołączonej do dokumentacji medycznej migrantów; wywiad w temacie dziedzictwa biologicznego oraz ankiety biograficzne; badania lekarskie przeprowadzone przez lekarza SS; ocena rasowa dokonana przez specjalistę RuSHA; kolejne badania lekarskie oceniające zdatność kandydata do osiedlenia, również wykonane przez lekarza SS; oraz ostatnie, całościowe badanie rodziny. W zależności od przypadku i czasu tych sześć etapów wzbogacano o badania radiologiczne, które jednak nie były regułą.

Obietnica szczęścia prowadzi kandydatów przez drogę pełną niepewności. Wszystko złożone w ręce lekarzy i niewidocznych genów. Więcej tu strachu niż optymizmu, niepewności niż spokoju. Stanięcie na kontrolę lekarską zamienia się zatem w deklarację wiary. A lekarz – kapłan rasowy, czy spełnia swoja posługę z radością? Raczej nie. Badanie jednej osoby zajmuje półtorej godziny, całej rodziny – trzy. Wydaje się, że utopia ślimaczy się, ciągnie w procedurach, których kandydaci do życia we wschodniej utopii woleliby uniknąć.

Sen, koszmar

Utopia obiecanego Wschodu, który już-już był na wyciągnięcie ręki, musiała być niezwykle kusząca. Zaskakuje czytelnika, jak Christian Ingrao wykorzystuje źródła do tej pory raczej pomijane. Jednym z takich źródeł jest katalog wystawowy Zaplanować i zbudować Wschód z 1941 roku, zaprezentowany w Wyższej Szkole Sztuk Pięknych w Berlinie. Każde z miast powstałych na Wschodzie powinno zawierać monumentalne budowle związane z kulturą: kina, teatry, muzeum, ratusz, salę koncertową. Sercem miasta był wielki plac do wieców politycznych, który miał zapewnić wszelkie potrzeby socjalizacji. Projektowano także mieszkania: obowiązkowa duża sypialna, ponieważ przy małżeńskim łożu powinna stać kołyska. Plany architektoniczne sięgały także domów na wsi, gdzie rezygnowano z krzeseł (podkreślających indywidualność) na rzecz gromadnego siedzenia wokół stołu na ławach. Z obliczeń wynika, że ława przeznaczona była dla jedenastu osób. Za tę obietnicę lepszego życia społeczeństwo niemieckie było gotowe zamordować miliony osób. Nie zawsze jednak chciało to robić własnymi rękami. Ingrao kończy Obietnicę Wschodu ponad stustronicowym opisem przypadku Zamościa, który był potraktowany przez nazistowskie Niemcy jako laboratorium. Kierując inżynierią społeczną – poprzez wysiedlenia, segregację, wykluczenia – doprowadzono do sytuacji, którą francuski historyk nazwał wojną „między swoimi”. To nieustanny, permanentny konflikt wszystkich ze wszystkimi: Polaków, Ukraińców i Żydów we wszelkich konfiguracjach politycznych. W tym konflikcie Niemcy bardziej starali się podsycać jego ogień, niż brać w nim udział. Jak celnie puentuje Ingrao: „Sen nazistowski oznaczał koszmar nadgraniczny”.

Obietnica Wschodu jest tomem zbyt bogatym, by przedstawić wszystkie jego aspekty w recenzji. Christianowi Ingrao udało się napisać książkę, którą zainteresowani będą zarówno historycy wybitnie specjalizujący się w dziejach III Rzeszy, jak również czytelnicy nieposiadający akademickiego przygotowania. Jest to wreszcie pozycja niezwykle aktualna, czego ma świadomość sam autor, gdy pisze:

Utopia nazistowska pogrążyła kontynent w mroku, z którego jednak Europie udało się wydobyć i stworzyć nową przyszłość. Musimy o tym pamiętać w „czasie przeklętej algebry”, kiedy mamy do czynienia z wojnami „między swoimi” na Bliskim Wschodzie, rozpaczą uchodźców na naszych granicach, polityką rezygnacji, porzucenia i mroku egzystencjalnego.

Ch. Ingrao, Obietnica Wschodu. Nazistowskie nadzieje i ludobójstwo 1939–1943, tłum. Jakub Jedliński, Instytut Solidarności i Męstwa im. Witolda Pileckiego, Warszawa 2022

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Koszmarne marzenie, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 208

Przypisy

  1. P. Tarczyński, Rozkład. O niedemokracji w Ameryce, Kraków 2023, s. 56.
  2. J. Lepore, My, naród. Nowa historia Stanów Zjednoczonych, tłum. J. Szkudliński, Poznań 2020, s. 248 (wyd. elektroniczne).
  3. A. de Tocqueville, O demokracji w Ameryce, tłum. B. Janicka, M. Król, Warszawa 2005, s. 481.
  4. Tamże, s. 513.
  5. Tamże.
  6. J. Baudrillard, Ameryka, tłum. R. Lis, Warszawa 2011, s. 38–39.
  7. D. Brzeszcz, Rosyjskie haki, polskie krynoliny. Żałoba narodowa 1863 roku [w:] J. Jaworska, K. Rachubińska, A. Zborowska (red.), Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego. Utopie i fantazje w modzie i dizajnie, Warszawa 2014, s. 119.
  8. Tamże, s. 124.
  9. B. Biedrońska-Słota, M. Molenda, Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego, Warszawa 2023, s. 15. Dalsza paginacja cytatów z tej publikacji oznaczana będzie w tekście głównym numerem strony w nawiasie okrągłym.
  10. Z. Rokita, Odrzania. Podróż po Ziemiach Odzyskanych, Kraków 2023, s. 201 (pozostałe cytaty z tego wydania oznaczam w tekście głównym numerem strony).

Powiązane artykuły

Loading...