Moja niekończąca się opowieść. Szok
Cieszę się, że trafiłam na waszą stronę, bardzo chciałam podzielić się naszym dobrym doświadczeniem, które zmieniło moje życie.
Dwadzieścia tysięcy znaków ze spacjami to za mało, by opisać naszą wspólną historię.
Mieszkamy z mężem w domu. Po wyprowadzce syna zwolniło się u nas górne piętro z łazienką. Ja jestem na emeryturze. Nie mamy dużych dochodów, tylko duże koszty utrzymania.
Wybuch wojny. Coraz więcej informacji o uchodźcach. Dantejskie sceny na granicy. Podziwiam pomoc i poświęcenie wolontariuszy. Decyzję podejmuję od razu, pod wpływem impulsu. Męża muszę przekonać. Chcemy i boimy się.
Znajduję portal „GDAŃSK POMAGA UKRAINIE”. Chcę zgłosić udostępnienie części domu. Syn przestrzega nas, że ludzie są różni, nie wiadomo, kto do nas trafi. Jego kolega z pracy jedzie na granicę po rodzinę z Ukrainy. Decydujemy się ich przyjąć. Nie przyjeżdżają. Czekamy na kolejne dwie rodziny, ale też nie docierają.
1 marca zgłaszam udostępnienie domu na portalu – dostaję potwierdzenie rejestracji. Do dziś nikt się nie odezwał. Dziwne.
W połowie marca niespodziewany telefon z pytaniem, czy propozycja jest aktualna. Kontakt od naszych przyjaciół, żadnych konkretów, ze szczegółami ma zadzwonić Julia. Czekam z niecierpliwością. Wieczorem Julia pyta, czy przyjmiemy mamę z szesnastoletnim synem, jutro. Nagle jestem zaskoczona, że to już, że to mama z prawie dorosłym synem, a u nas jeden pokój. No, ale kto, jeśli nie my, da radę. Mają być następnego dnia wieczorem.
To było sześć miesięcy temu, a ja pamiętam każdą godzinę.
Z mężem sprawdzamy, czy wszystko gotowe. Pokój sprzątaliśmy przez dwa tygodnie, chyba nigdy nie był taki czysty. Mąż złożył duży stół. Ja zaniosłam zastawę, czajnik, kawę, herbatę, serwetki, ręczniki i kwiaty. Pościelone, wywietrzone, czekamy.
Wieczorem telefon, dziś nie przyjadą. Jakiś problem z synem, nie wiemy, o co chodzi. Będą nad ranem w sobotę. Okej.
19 marca wstaję o 5:00. Mają przyjechać prosto z dworca, z Warszawy. Czas płynie, ja stoję w oknie. Śniadanie gotowe. Robię herbatę. Mija godzina. Budzę męża.
6:55. Są. Podjeżdża samochód. Wysiadają dwie kobiety, mężczyzna koło czterdziestki i bardzo wysoki chłopak. Otwieram drzwi, zapraszam do środka. Wszyscy uśmiechają się niepewnie. Bagażu niewiele: mały plecak chłopaka, mała lotnicza walizka mamy i torba z Biedronki wypełniona jedzeniem, które kupili po drodze. Witamy się, przytulamy, przechodzimy od razu na ty. Julia przedstawia się, a druga kobieta, Marina, (widać, że bardzo zmęczona, potem okazuje się, że jest przeziębiona) wchodzi od razu na schody. Już jej tego dnia nie widzimy.
Julia mówi, że muszą jechać, będą po południu, wszystko ustalimy. Chłopak wychodzi z nimi. Cała trójka pali papierosy ‒ szok, dziecko ma podobno szesnaście lat. Wraca, idzie na górę. Śniadanie jedli gdzieś po drodze. Chowam wszystko do lodówki.
Dochodzi 10:00. Nie wiem, co robić, obiad przygotowany, a oni chyba śpią.
Wchodzę na piętro, gdzie jest otwarta przestrzeń, drzwi do łazienki i sypialni pozamykane. Chłopak siedzi z telefonem, nie śpi. Mówię: „Widziałam, że palisz. Tu nie można, ale jak chcesz, zapal w kuchni albo wyjdź na dwór. Zrobię ci herbatę”.
Schodzi po kilku minutach, prosi o kawę ‒ znowu lekki szok, ale może to ja jestem za stara albo zbyt tradycyjna. Wyciąga paczkę papierosów, mówi, że sam robi, przywiózł z Ukrainy.
Zaczynamy rozmawiać, a ja jestem w kolejnym szoku, jak dobrze idzie mi rozmowa po rosyjsku. Z każdą minutą i tematem rozmowy przypominają mi się słowa; gramatycznie mówię chyba poprawnie. Jestem z pokolenia, które uczyło się rosyjskiego obowiązkowo (ja przez dziesięć lat: SP, LO, studia) i nigdy nie używało tego języka. Miłe zaskoczenie. Pojedynczych słów szukamy w telefonie.
Olek, bo od razu spolszczamy imię, jest bardzo rozmowny. Pytam o szkołę – mechanika maszyn, pokazuje zdjęcia i bardzo dobre świadectwa (skala ocen 1–12). Przedmioty to między innymi język ukraiński, literatura ukraińska, literatura obca, historia Ukrainy, historia świata, ze wszystkiego oceny 10, 11, 12. Opowiada o swoim mieście na zachodniej Ukrainie. Na zdjęciach widać dziwny pomnik, symbol miasta: misa z łyżką, a w środku wielkie kluchy – gałuszki, na które później zabiera nas do ukraińskiej restauracji w Warszawie.
Opowiada, że pali od ósmego roku życia, na papierosy musi zarobić. À propos: zarządziłam, że za każdego papierosa musi policzyć po polsku do dziesięciu lub wymienić dni tygodnia, miesiące. Sam się pilnuje. Praca to dla niego codzienność. Remontował samochody, chce nam wyszpachlować lub pomalować auto, bo to jego hobby. Robił ozdoby z bukszpanu na wesela, ale najdłużej pracował na kurzej fermie, brrr, okropna praca. Robił nawet jakieś udogodnienia w pojeniu kur. Mama nie daje pieniędzy, tata po rozwodzie nie utrzymywał z nim kontaktu, nie płacił alimentów. I tu kolejny szok: mężczyzna, który przywiózł naszych gości, to jego ojciec. Od kilku lat jest w Polsce. Na Ukrainie nie skończył studiów, czego żałuje, a tu pracuje w budowlance za najniższą krajową i mieszka w hotelu robotniczym. Nie miał kontaktów z synem.
Mama jest lekarką, ale od lat pracuje jako pielęgniarka w dużym centrum handlowym. Na urlopie wychowawczym miała zasiłek dwukrotnie większy od pensji lekarza. Dorabia jako pośredniczka w biurze turystycznym. Pracuje na dwa etaty i widuje syna wieczorami. Szybko okazuje się, że ich relacje są, delikatnie mówiąc, słabe.
Olek zasypia o 14:00. Jechał ponad dwie doby autobusem, a w Polsce pociągiem.
W niedzielę, jak zawsze rano, idziemy do kościoła. Decydujemy się zostawić naszych gości samych, śpią: mama w sypialni, Olek na kanapie. Jakież jest nasze zdumienie, gdy po powrocie widzimy, że Marina zmywa podłogę. Uśmiecha się, nie widziała mopa i całą podłogę myła małą szmatką, a to kilkadziesiąt metrów powierzchni. Robi mi się głupio.
Przygotowuję śniadanie, w końcu możemy porozmawiać. Jedzą z apetytem, wszystko im smakuje, on pije kolejną kawę, ona (już zawsze) herbatę z cytryną. Po Marinie widać osłabienie. Znowu idzie się położyć, ale wcześniej poznajemy jej historię. Na początku lutego wyjechała na zagraniczną wycieczkę, w nagrodę za wyniki w pracy w biurze podróży. Tam zastała ją wojna. Wszyscy spanikowali, gdy dowiedzieli się, że samoloty z Ukrainy nie przylecą, internet niedostępny, biletów nie można kupić, ukraińskie karty bezużyteczne. Na początku marca dotarli do Europy (euro wydali na ciepłą odzież, obuwie), a stamtąd do Opola. Marina dzwoniła na Ukrainę, błagała syna, by przyjechał do Polski. Nie było łatwo. Olek, gieroj, najchętniej sam poszedłby na wojnę, jak jego koledzy. Potem dowiedziałam się, że trzech z nich, osiemnastolatków, zginęło, a jeden stracił nogi. Marina w Opolu dostała od ręki PESEL, załatwiła sobie pracę pielęgniarki, ale znajomi rozjechali się po świecie, koleżanka wróciła na Ukrainę, więc i ona wyjechała.
Czekała na syna w Warszawie. Jako niepełnoletni przekroczył granicę, ale dalej musiał być z rodzicem. Marina jedzie do Lublina, potem do Stalowej Woli, razem wracają do Warszawy – stąd to jednodniowe opóźnienie.
Marina i Olek przyjechali do nas z dwóch końców świata z dwoma torbami. Nie rozmawiamy o tym, ale chcemy, by zostali, dopóki się nie usamodzielnią albo będzie to konieczne. Podpisujemy bezterminową umowę udostępnienia.
Przez pierwsze dni żyją trochę jak na wakacjach. Jednak stres, nowe miejsce, brak pewnej perspektywy, a także kontakty z rodziną i ciągłe śledzenie informacji z Ukrainy, burzą ten czas, zwłaszcza u Mariny. Ona przez pierwsze dni śpi albo rozmawia przez telefon.
Nie włączamy telewizji, by nie narażać ich na tragiczne w wymowie zdjęcia i filmy, choć zdajemy sobie sprawę, że docierają do nich szybkie i pełniejsze informacje. Na początku pobytu dostają wiadomość, że na ich miasto spadły rakiety, na szczęście nikt nie zginął.
Poniedziałek. Mąż idzie do pracy, a ja zostaję sama z obcymi ludźmi…
Pierwsze zadanie: jedziemy załatwić Olkowi PESEL. Mówią, że taaakie kolejki, a w urzędzie pusto. Super. Chłopak bierze wniosek, idzie do fotobudki, czekamy na dworze, słoneczna pogoda. Proponuję, by usiadł, szybciej wspólnie wypełnimy wniosek. Olek mówi, że nie ma potrzeby, zrobimy to w domu, bo dostał termin złożenia na 25 maja. Szok.
Wieczorem piszę maila do rodziny i przyjaciół. Poruszam ważne sprawy: praca i kurs języka polskiego dla Mariny, szkoła dla Olka, no i kasa. Dodatkowe osoby do utrzymania i mnóstwo prądu, bo u nas wszystko na prąd. Mamy wokół wspaniałych ludzi, wiem, do kogo piszę. Już pomagali. Pięć, dziesięć złotych, to niewiele, ale jak da kilka osób, to coś się uzbiera. No i zebrały się trzy tysiące – niektórzy wpłacali kilka razy. „Dzięki, jesteście wielcy”. Dzwonią, piszą maile, esemesy, mówią, że nas podziwiają. Ja nie odbieram tej sytuacji jako jakiegoś poświęcenia.
Uspokoiłam się i cieszę się, że trafiliśmy na dobrych, uczciwych ludzi. Są zdeterminowani, by uczyć się języka i pracować. Ja w całej tej sytuacji czuję się jak ryba w wodzie. Jestem pełna optymizmu i energii. Jestem zadaniowa. Wiem, że muszę załatwić mnóstwo rzeczy. Cały czas coś się dzieje, dzwonię, piszę, wykłócam się, wyjaśniam – to mój czas, odżyłam na emeryturze.
Wtorek rano, dzwoni sąsiad: „Ktoś chodzi koło domu, jesteś na miejscu?”.Po kilku minutach dzwoni drugi: „Żona zauważyła, że jakiś chłopak pali papierosy na tarasie”. Czujni. „Dziękujemy, dobrze, że jesteście”.
Koniec marca, piszę kolejnego maila. Załączam zdjęcia Mariny i Olka. Opisuję ich postępy, co udało się załatwić. Proszę o ubrania dla obojga. Szukamy pracy dla Olka. Zapraszamy wszystkich na polsko-ukraińskie rozmówki albo już polsko-polskie, chyba że ktoś chce ćwiczyć rosyjski. Nasi goście mówią dialektem, surżykiem: to język ukraińsko-rosyjski. Marina w szkole miała dwa języki: rosyjski i ukraiński, Olek tylko dialekt. Dziękuję wszystkim za ogromne serca: „Ludzi dobrej woli jest więcej i mocno wierzę w to, że ten świat nie zginie nigdy dzięki… Wam”.
No i zaczęły się pielgrzymki. Wszyscy przychodzą z prezentami, każdy próbuje przypomnieć sobie rosyjski, niegdyś znienawidzony. Z Olkiem można spokojnie pogadać po angielsku. Tak rozmawia z moim synem, od którego dostaje nowe pumy, roboczy kombinezon i ciężkie robocze buty. Z tych ostatnich Olek jest najbardziej zadowolony. Mówi, że przydadzą mu się do pracy (bardzo chce pracować) i na warsztaty w szkole. Oczy mu się śmieją.
Dzięki pomocy załatwiamy szkołę dla Olka. Pierwszy dzień wygląda nietypowo: na angielskim chłopak prezentuje wysoki poziom. Niemieckiego nie lubi nie tylko on, ale i nauczyciel, który nie jest zainteresowany prowadzeniem lekcji. Na WF-ie awaria wody, siedzą w szatni. Na polskim test z Makbeta, którego Olek jeszcze nie poznał. We wtorek praktyki, każdy robi, co chce – niestety. O szkole można by długo, wspomnę tylko, że polscy uczniowie są w opinii Olka bardzo krzykliwi, a Ukraińcy ‒ trzej ‒ raczej spokojni. Olek z własnej inicjatywy pełni rolę tłumacza podczas przyjmowania kolejnych uczniów z Ukrainy. W język polski wszedł jak w drugie ubranie. Nie raz zaskakuje mnie słownictwem i trafnymi uwagami.
Skoro jestem przy Olku, to napiszę jeszcze o nim, bo zaraz skończy się miejsce. „Dziękuję”, „proszę”, „smacznego” – na porządku dziennym. Gdy wysiadamy z autobusu, podaje mi rękę. Szok. Jako szesnastolatek jest niepokorny – taki wiek, późno wraca do domu: po 21:00. Walczę, by pisał esemesy. Do końca pobytu przestrzega godziny powrotu. Od początku samodzielny, jeździ komunikacją miejską. Niczego się nie boi – mieliśmy akcję z dzikiem w ogrodzie, Olka nie było, ale wieczorem minął się z nim w krzakach (to nie był pierwszy raz). Marina mówi, że jak były alarmy bombowe, to nie chciał iść do schronu. Dostał rower po generalnym remoncie, a mechanik, który go przygotował, nie wziął pieniędzy i przywiózł go pod dom, jak usłyszał, że dla Ukraińca. Olek będzie nim jeździł do szkoły, ale nie ma stroju na złą pogodę. Po kilku dniach dostaje kurtki, bluzy spodnie, kask, rękawiczki. Przychodzą paczki od rodziny, pięknie ozdobione napisami i ukraińskimi barwami.
Kupiłam mężowi i Olkowi bilety na mecz Lechii Gdańsk z Szachtarem Donieck 14 kwietnia. Było dużo wrażeń, fajna atmosfera i chyba oczekiwany wynik. Ja oglądałam mecz w telewizji, żałowałam, że nie poszłam.
Dużo rozmawiam z Olkiem. Widzę, że jest zagubiony, ale i bardzo otwarty, z moim synem nie prowadziłam takich dyskusji. Powtarza, że ma tyle myśli w głowie, nie zna przyszłości, nie wie, co robić. Jest bardzo dojrzały jak na swój wiek, za bardzo. Nieraz mam wrażenie, że tego nie udźwignie i cieszę się, że mi zaufał, że może troszkę to rozładuję. Brakuje mu rodzinnego ciepła, przyjaciół. Przez pierwszy miesiąc mówi o kolejnych nowopoznanych dziewczynach, każda jest tą jedyną. Później, gdy dzięki przyjaciołom zaczyna pracować po szkole (w ogrodach, przy drobnych remontach), już nie ma czasu na znajomości – trochę mnie to niepokoi.
Czuję się za niego odpowiedzialna, jak gdybym zyskała drugiego syna. Martwię się o niego. Przed Dniem Matki podpowiadam, że u nas jest święto. Jakież jest moje zdumienie, gdy 25 maja wieczorem staje w drzwiach z dwoma bukietami tulipanów, ja dostaję czerwone. Mówi: „Jesteś moją drugą matką, kocham cię”. Ryczę. Drugi bukiet dla mamy mam schować. Przypominam Olkowi, by rano wręczył go mamie. Wiem, że to dla niego trudne, prawie w ogóle nie rozmawiają, ale robi to. Po południu przychodzi mój syn i wręcza mi bukiet białych tulipanów, a Marinie żółtoniebieskie – też jest zaskoczona. Robi się patriotycznie. Moje białe i czerwone, a jej w barwach Ukrainy. Na imieniny dostaję od Olka różowe azalie. Pamiętał, jak mówiłam, że kobiety lubią kwiaty.
Olek ma tatuaże, pokazuje mi je pierwszego dnia. Lubi czarno-białe i chce więcej. Na Ukrainie są tanie, nie wiem, czy są dobrze zrobione. Lubi modne teraz wzory w trupie czaszki. Ma je na koszulkach. Mnie się nie podobają ani tatuaże, ani czachy, ale oczywiście kupuję mu koszulki na Dzień Dziecka w Warszawie.
Święta Wielkanocne. Jesteśmy religijni i cenimy tradycję. Już wcześniej pytam Marinę i Olka, czy chcą iść do cerkwi albo kościoła – są niewierzący. Do wielkanocnego śniadania ubierają się uroczyście. Olek wkłada pierwszy i jedyny raz spodnie i koszulę – prosi, bym wybrała jedną z trzech. Na stole święconka, baby, jajka. Przygotowałam też piękną modlitwę i życzenia po polsku i cyrylicą po ukraińsku – wydrukowałam dla każdego. Zaprosiłam na śniadanie tatę Olka i Julię.
W poświąteczny wtorek ruszamy na wycieczkę, w piątkę, z naszym synem. Głównym celem jest PESEL Olka. Bez niego nie ma 500+, a termin w Gdańsku był nie do przyjęcia. Dzwoniłam po okolicznych gminach i znalazłam. Najpierw jedziemy na plażę do Sobieszewa. Straszny wiatr, wszyscy chcą wracać, a ja zbieram bursztyny, wiecie, takie ogromne dwu-, czteromilimetrowe. Nagle Olek i Marina podchodzą z kilkucentymetrowymi. Szok. Następnie jedziemy do urzędu gminy. Myślę: „złożymy wniosek i będzie problem z odbiorem”. Znowu szok, mamy PESEL. Hura.
W kolejny wtorek Olek szybciej kończy lekcje, umawiamy się na zwiedzanie Muzeum II Wojny Światowej. Oboje bardzo chcą, zwłaszcza Olek. Interesuje się historią. Znaleźli z mężem wspólne tematy. Pada nazwa Auschwitz, ja zamieram, a on sypie informacjami. Szok. W jego wieku obozy koncentracyjne były też w centrum moich zainteresowań, pisałam między innymi referat o KZ. W muzeum byliśmy kilka godzin, przeżycie ogromne, zwłaszcza dla Mariny. Te skojarzenia, ruiny, broń, zdjęcia ofiar. Miałam wyrzuty, ale oni dziękowali ze wzruszeniem. Olek bardzo chce pojechać do Auschwitz. Zaczęłam planować wycieczkę. Kraków-Wawel, Wieliczka, Obóz KZ. Oszacowałam koszty – to nas przerosło, a z noclegiem w czerwcu był problem.
Na początku maja jedziemy na Mierzeję, do Stutthofu i na budujący się przekop. Pogoda jest piękna, choć wieje wiatr. Dzień kończymy kawą na działce u przyjaciół.
Udaje się nam pięciodniowy wyjazd do Warszawy. Jedziemy we trójkę. Mieszkamy u rodziny. Kupujemy bilet weekendowy. Pokazuję Warszawę, którą znam. Idziemy na Zamek, na koncert do Łazienek, do Pałacu Kultury, do Muzeum Powstania Warszawskiego. Obchodzimy Warszawę wzdłuż i wszerz. Olek jest zmęczony: i fizycznie, i samymi wrażeniami. Spotyka się w Warszawie ze swoją chrzestną. Na zakończenie zostawiamy sobie Stare Powązki – cmentarze lubi, tak jak my. Tam opowiada mi historię: dwa lata wcześniej jego i kolegę potrąciła ciężarówka, Olek przeżył, ale kolega zmarł mu na rękach. Za dużo tego dla szesnastolatka.
Olek od dwóch miesięcy pracuje w drukarni. Bardzo mu się podoba, wszystkiego się już nauczył. Chce zmienić szkołę. Piszę mu schemat podania: technik grafiki i poligrafii cyfrowej. Wiem, że się uda.
Decyzją rodziców Olek ma zostać w Polsce, on też tego chce.
Przy rozstaniu, 4 lipca, proszę, by pamiętał, że najważniejsza jest rodzina, potem nauka, i że powinien znaleźć sobie przyjaciół (my mamy to szczęście, jest ich mnóstwo), że musi koniecznie nauczyć się wypoczywać – napiszę mu jeszcze mailem sto przykazań na życie, może skorzysta.
Marina to inna historia. Szybko nawiązujemy kontakt. Bardzo dużo rozmawiamy. Mówi o rodzicach, siostrze, o koleżankach z pracy, opowiada otwarcie o swoim życiu.
Na początek gotuje barszcz ukraiński – rozczarowanie, dla mnie to po prostu kapuśniak z buraczkiem, gdzie mu do polskiej odmiany. W niedzielę piecze pieróg, myślałam, że będzie obiad, ale wyszło ciasto z jabłkami. Któregoś dnia robi dwieście pielmieni. Pyszne, mam jeszcze kilka schowanych. Potem smaży syrniki i bliny, czyli naleśniki. Olek popisuje się sałatką z kapusty i skrzydełkami z „KFC”. Marina uwielbia ciasta, więc z mężem prześcigamy się w wypiekach.
Marina od drugiego tygodnia pobytu chodzi na kurs polskiego – odpłatny. Trzy razy w tygodniu, radzi sobie dobrze. Robimy razem ćwiczenia, cierpliwie poprawiam wymowę, pisownię, wyjaśniam zasady. Polski jest trudny, a we mnie odzywa się dusza belfra.
Jedziemy do banku założyć konto. Przy okazji zwiedzamy Stare Miasto. Bardzo jej się podoba. W niedzielę wycieczka nad morze. We wszystkich wolnych chwilach Marina pięknie haftuje. Znajomi i moja mama dostarczają jej nici, igły, tamborek.
W trzecim tygodniu pobytu załatwiam jej pracę w domu opieki. Idzie na próbę. Wie, czego się spodziewać, praca ciężka, zmiany po dwanaście godzin. Przywiązuje się do podopiecznych. Raz w tygodniu myje wszystkie podłogi. Ja gotuję i piorę. Zawsze czekam na nich z obiadem.
Maj. Marina decyduje się na powrót. Tęskni za rodziną, boi się o pracę – niestety już jej nie będzie. Pisze z trzydziestosześciogodzinnej drogi do domu esemesy: „Cieszę się, że pojawiłaś się w moim życiu, biorę z ciebie przykład. Już jesteś moją rodziną, będziemy w kontakcie, będziemy pamiętać i będziemy wdzięczni za pomoc i wsparcie w trudnych chwilach. Ty, moja druga mama i Polska, to wy wszyscy, a moja wdzięczność dla waszej rodziny nie zna granic”.
Nikt z nas nie otrzymał finansowej pomocy, ani 300 złotych, 500+, 40 złotych na osobę, nie ma też sygnału z UNHCR
Tak bardzo chcę, żeby wszystko się ułożyło i tu w Polsce, i tam na Ukrainie, by skończyła się wojna i byśmy mogli odwiedzić Marinę.
Tęsknię, choć jesteśmy w stałym kontakcie telefonicznym z Mariną, Olek przychodzi co tydzień – obiad, kawa i gadamy.
Kiedy wchodzę na piętro, mam łzy w oczach. Szkoda, że nie mogę pokazać wam zdjęć. W czerwcu była msza święta w ich intencji. Zrzuciłam się na bayraktara.
Może coś podkoloryzowałam, przekręciłam, czegoś nie zrozumiałam, opisując nasze wspólne życie, ale jak napisała Marina: „Jesteśmy już rodziną”. To zobowiązuje, ale daje też prawo do nieco subiektywnej oceny. Nie da się jednak opisać naszych uczuć i więzi.
Oto moja, mam nadzieję, niekończąca się opowieść. Szok.
Imiona moich bohaterów zostały zmienione.
Przypisy
- UNHCR – skrót nazwy: United Nations High Commissioner for Refugees (Wysoki komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw uchodźców) (przyp. red.).
- GCŚ – skrót nazwy: Gdańskie Centrum Świadczeń (przyp. red.).
- B. Prus, Kronika tygodniowa, „Kurier Codzienny” 1888, nr 208, s. 2.
- Zob. tenże, Lalka, t. 1, Warszawa 1982, s. 347.
- M.A. Zawadzki, Przewodnik zakochanych, czyli jak zdobyć szczęście w miłości i powodzenie u kobiet, Warszawa 1903, s. 11.
- Pierwszy opublikowano na łamach „Kuriera Warszawskiego” już w roku 1834.
- „Wiadomości Matrymonialne” 1926, nr 6, s. 4.
- Zob. A. Urbanik-Kopeć, Matrymonium. O małżeństwie nieromantycznym, Wołowiec 2022, s. 35–36.
- „Wiadomości Matrymonialne” 1926, nr 1, s. 6.
- B. Prus, Kronika tygodniowa, „Kurier Codzienny” 1889, nr 351, s. 2.
- Zob. A. Urbanik-Kopeć, Matrymonium…, s. 87.
- Zob. tamże, s. 81–82.
- Zob. L. Tołstoj, Sonata Kreutzerowska, tłum. M. Leśniewska [w:] tegoż, Opowiadania o miłości, Kraków 1978, s. 198–200.
- Zob. A. Urbanik-Kopeć, Matrymonium…, s. 270.
- A. Wojtaszek, Fjaka. Sezon na Chorwację, Wołowiec 2023, s. 57. Kolejne cytaty z tego wydania przytaczam w tekście głównym wraz z numerem strony.
- Stworzona przez Johna Langshawa Austina, a kontynuowana i rozwinięta przez Johna R. Searle’a teoria aktów mowy (the theory of speech-acts) odrzuca opozycję: mówić–robić. Zdaniem brytyjskiego filozofa i amerykańskiego lingwisty istnieje grupa wypowiedzi performatywnych, których wymówienie nieodzownie związane być musi ze spełnieniem ich treści. Performatywy są więc zarówno słowem, jak i czynem, ich realizacja to nie tylko mówienie, lecz również działanie. Zob. J.L. Austin, Teoria illokucji [w] M. Hempoliński, Brytyjska filozofia analityczna, Warszawa 1974, s. 120–124.
- Cytat na podstawie Biblii Tysiąclecia w przekładzie benedyktynów tynieckich.
- P. Śpiewak, Księga nad księgami. Midrasze, Kraków 2022, s. 67.
- W tym kontekście można przywołać sławny gest niemieckiego filozofa i kompozytora Theodora Adorno, który zawiesił po wojnie swoją twórczość muzyczną, twierdząc, że „pisanie poezji po Auschwitz jest barbarzyństwem”.
- Zob. wywiad z autorką na portalu „Głosu Szczecińskiego”, https://gs24.pl/wydaje-plyty-pracuje-nad-filmami-teraz-pisze-tez-ksiazki-kim-jest-szczecinianka-beata-zuzanna-borawska/ar/c11-17105695 [dostęp: 22.04.2023].
- B.Z. Borawska, Sama siebie nie pamiętam, Szczecin 2021, s. 7.
- Tamże, s. 45.
- Tamże, s. 12.
- Tamże, s. 18.
- Tamże, s. 32, 42.
- Tamże, s. 9.
- Tamże, s. 17.
- Tamże, s. 40.
- Określenie zaumnyj jazyk spopularyzował rosyjski pisarz i literaturoznawca Wiktor Szkłowski.
- Zob. W. Szkłowski, Wskrzeszenie słowa, tłum. F. Siedlecki [w:] Rosyjska szkoła stylistyki, red. M.R. Mayenowa, Z. Saloni, Warszawa 1970.
- Zob. W. Szkłowski, Sztuka jako chwyt, tłum. R. Łużny [w:] Teorie literatury XX wieku. Antologia, red. A. Burzyńska, M.P. Markowski, Kraków 2006.
- Sformułowanie Elizy Kąckiej z opisu wydawniczego książki, https://wydawnictwo-granda.pl/debiut-beaty-zuzanny-borawskiej [dostęp: 22.04.2023].
- W bunkrze tym pod koniec powstania w getcie warszawskim ponieśli śmierć bojownicy Żydowskiej Organizacji Bojowej oraz chroniący się wraz z nimi cywile.
- R. Hetman, Las zbliża się powoli, Warszawa 2022, s. 97.
- Tamże, s. 65.
- Tamże, s. 99.
- Wielki strach, reż. P. Carlucci Sforza, Polska 2020. Film dokumentalny został poświęcony tym samym wydarzeniom co reportaż Hetmana.
- R. Hetman, Las…, s. 12–13.
- Tamże, s. 261.
- Gminna Spółdzielnia „Samopomoc Chłopska” – w skrócie GS, to nazwa spółdzielni, które właściwie miały państwowy monopol na handel na wsi w PRL.
- Hetman, Las…, s. 122.
- Tamże, s. 139.
- H. Birenbaum, Nadzieja umiera ostatnia, Oświęcim 2017, s. 5.
- I. Bartosik, A. Wilda, Ja z krematorium Auschwitz. Rozmowa z Henrykiem Mandelbaumem, byłym więźniem Sonderkommando w KL Auschwitz, Oświęcim 2017, s. 53.
- Josef Fritzl przez 24 lata więził i gwałcił swoją córkę Elisabeth Fritzl. Sprawa wyszła na jaw w 2008 roku. Szerzej na ten temat zob. S. Marsh, B. Pancevski, Zbrodnie Josefa Fritzla. Analiza faktów, tłum. J. Bogunia, D. Juraszek, Warszawa 2010. Historia stała się kanwą powieści Pokój (2010), zob. E. Donoghue, Pokój, tłum. E. Borówka, Katowice 2011.
- Personalia bohaterów zostały zmienione przez autorkę.
- K. Włodkowska, Na oczach wszystkich. Historia przypadku polskiego Fritzla, Warszawa 2022, s. 7. Dalsze cytaty z tego wydania utworu umieszczam w nawiasach zwykłych z oznaczeniem NOW.
- W czerwcu 2017 roku gdański sąd wymierzył Mariuszowi S. karę 25 lat pozbawienia wolności.
- „Kultura jest kontekstem, czymś, w czego ramach wszystkie te rzeczy można w sposób zrozumiały – to jest – posługując się opisem gęstym – opisać”, C. Geertz, Interpretacja kultur. Wybrane eseje, tłum. M. Piechaczek-Borkowska, Kraków 2005, s. 29.
- Kamerdyner, reż. F. Bajon, Polska 2018. Ta wizualna, epicka opowieść o skomplikowanych losach Pomorza Środkowego prezentuje słowa pojawiające się w książce: „Bękart na Kaszubach jest jak ostatni snop zboża, którego nikt nie chce wiązać” (NOW, s. 108).
- G. Grass, Blaszany bębenek, tłum. S. Błaut, Gdańsk 2013, s. 482–483.
- Również zob. A. Kwaśniewska, Choroba jako klątwa. Analiza i kontekst dyskursu medialnego dotyczącego tzw. genu kaszubskiego, „Lud” 2017, t. 101, s. 231–251.
- K. Włodkowska, Uraz, rozm. P. Reiter, „Wysokie Obcasy” 2022, nr 50, s. 26.
- J. Kopińska, Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie?, Warszawa 2015.
- J. Kopińska, Polska odwraca oczy, Warszawa 2016
- K. Jaspers, O tragiczności, tłum. A. Wołkowicz [w:] tegoż, Filozofia egzystencji. Wybór pism, wyb. S. Tyrowicz, tłum. D. Lachowska, A. Wołkowicz, Warszawa 1990, s. 339–340.