29.12.2022

L e n i n

Pamięci Juliana Kornhausera – poety

              Zza grobu ślę wam uśmiech: Mona Liza Wschodu
z kamieniem w oczach i naganem w dłoni
wychodzę z krypty. Kukły martwym krokiem
przez Rosję jak przez cmentarz – znaleźć ciała ofiar
krew zmyć wodą, krzyk zgasić wapnem rozrobionym
każdemu w płuca wepchnąć osinowy kołek
i raz jeszcze podpalić widmo Piotrogrodu –
na próżno:
              co raz zgasło –
              więcej nie zapłonie.

Inny obraz: w akwarel łagodnym półmroku
pochylam się nad biurkiem niczym Bóg nad ziemią
i z nieludzkim uśmiechem komponuję dzieło
o szczęściu wszystkich…
              Zaś na tych wątpiących
czekają białe wyspy pośród białych mórz –
łagry Syberii. Blask polarnych zórz
srebrny jak błysk topora. Bo nie ma wolności
              dla jej wrogów!

Woskowa kukła, Mona Lisa Wschodu
z żółtym strzępem uśmiechu pomiędzy zębami
na rewolucję jak na bal zwołałem
wszystkie upiory w snach Rosji wylęgłe
w pijaków płaczu, w katorżników śpiewie
całą armię upiorów – krwawym karnawałem
w trupich łachmanach, w strzępach mundurów i ciał
na Moskwę!
              na Piotrogród!
              na Polskę!
              na świat!

Rozszalała się w tańcu Matuszka Rassija
zataczała się w walcu pijanym od krwi
i w tym walcu konałem i umarły – wciąż żyłem
zabijałem, wskrzeszałem
              żywych,
              martwych
              i sny…

Woskowa kukła, Mona Lisa Wschodu
z uśmiechem, który robak wymyśla na wargach
nie żywy i nie martwy na dnie krypty szklanej
czekam na wyzwolenie…
              Z jarów Piotrogrodu
wytaczają się widma sinym korowodem
krzyczą rękami w okna, chichoczą nożami
modlą się krwią i ogniem…

              Zbyt wielu przeżyło
w śmierci jak we śnie krwawym, w katowniach obozów
w lodach Sybiru zamarznięci w kamień
do ścian w piwnicach czeki przybici hakami – –
Nie zdołacie ich zabić!
              Nadchodzą!
              Nadchodzą!

W niektórych podziemnych wydaniach wiersz nosił mniej taktowną dedykację: pamięci w y l e n i n i a ł e g o  J. Kornhausera – powstał jako odpowiedź na nagrodzony w 1969 roku i lansowany przez media utwór Kornhausera ku czci Lenina.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Bohdan Urbankowski, L e n i n, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

  1. Hagakure – przewodnik dla wojownika składający się z przemyśleń samuraja Tsunetomo Yamamoto (1659–1719). Zostały one spisane przez jego towarzysza, samuraja Tashiro Tsuramoto. Opublikowano je po raz pierwszy dopiero w 1868 roku, ponad sto pięćdziesiąt lat po powstaniu (przyp. red.).
  2. Święto bon (urabon-e, o-bon matsuri) to japońskie Święto Zmarłych (dni powrotu przodków do domu), którego tradycja sięga VII wieku. Bon łączy elementy sintoizmu (rodzimej religii Japonii opartej na tamtejszej mitologii) i buddyzmu, nazywane bywa także Świętem Lam pionów, ponieważ w ostatnim dniu uroczystości papierowe lampiony mające oświetlić drogę duszom wracającym do zaświatów kładzie się na tafli wody. Słowo bon oznacza miseczkę (tackę) z jedzeniem (w ogólności – płytkie naczynie, stąd bonsai to roślina – sai – w płytkim naczyniu) ofiarowywanym głodnym duchom (gaki). Posiłek składa się na specjalnym ołtarzu – bon-dana. Obecnie bon obchodzi się w dniach 13–16 sierpnia. Święto kończą bon-odori – tańce mające rozweselić dusze powracające do zaświatów (przyp. red.).
  3. Akinari Ueda albo Ueda Shūsei (1734–1809) – japoński pisarz i poeta, lekarz, filolog oraz reformator języka japońskiego. Klasyk tamtejszej literatury, jeden z najważniejszych twórców okresu Edo (1603–1868). Pisał opowiadania fantastyczne inspirowane motywami ludowymi oraz zaczerpniętymi z baśni i legend. W Polsce znany głównie ze zbioru Po deszczu, przy księżycu (Ugetsu monogatari, 1776), które w przekładzie Wiesława Kotańskiego doczekało się dwóch wydań (1968, 2021) (przyp. red.).
  4. Hōō (w transkrypcji także: hō-ō, hou-ou, ho-o, hoo-o) – czczone we wschodniej Azji stworzenie mityczne, przypominające feniksa, wywodzące się z pradawnych chińskich wierzeń, popularny motyw w sztuce japońskiej. Ptaki te symbolizują pokój i szczęście, a ich pojawienie się zwiastuje nastanie nowej ery (przyp. red.).
  5. Stefan Türschmid, Struna / Wyspa Nazino, projekt okładki Aleksandar Ćirlić, Biblioteka Analiz i Instytut Literatury, Kraków 2021, s. 11. Wszystkie cytaty pochodzą z tego wydania.

Powiązane artykuły

24.11.2022

Nowy Napis Co Tydzień #179 / Gość na święcie bon (2003)

Parę maleńkich czerwonych kropel zawisło w powietrzu nieopodal moich oczu. Barwę mają czystą, kształt – doskonały. Są doprawdy śliczne... Spoglądam na nie i wspominam to, co było wcześniej.

Przez całe życie usiłowałem poznać istotę piękna. Widziałem je wszędzie – w kwiatach i w obłokach, w znaku skreślonym pędzelkiem, w młodych twarzach przepływających w tłumie i w odwadze gotowego na śmierć wojownika. Piękno było dla mnie najważniejszą z tajemnic świata.

Ale za każdym razem próbowało mnie oszukać, podszywając się pod coś innego. Zawsze jednak w końcu je rozpoznawałem niczym starą, dobrze znajomą melodię, graną na innym instrumencie. Przeczuwałem, że za doskonałym łukiem skrzydła, miecza lub rzęsy ukrywa się jedna (i ta sama) niewyrażalna zasada. Jednakże nie mogłem uchwycić jej istoty. Kiedy się nad tym zastanawiałem, mój umysł zaczynał błądzić bez celu lub tępo zamierał. A jeśli nawet czasem łapałem koncentrację, piękno, zamiast dać się pojąć, znikało. A ja znowu ukazywałem się przed poczerniałym lustrem wody, na którym sekundę wcześniej połyskiwało słońce.

Nie umiałbym jasno wytłumaczyć, na czym polega istota piękna i wątpię, aby ktokolwiek potrafił tego dokonać. Definicji, które znajdowałem w książkach o filozofii bądź sztuce, nie należy brać pod uwagę. Ich przyciężkie i niezręczne konstrukcje, pozbawione owej cechy, którą próbowały określić, świadczyły jedynie o nieudolności. Zbyt dobrze wiedziałem, że słowa niezdolne objaśnić piękno mogą je zawierać, a nawet – tworzyć.

Na czerwonym moherze dywanu widzę kilka rozsypanych monet – całkiem blisko. Trochę się rozpływają w moich oczach, przez co ich blask staje się łagodny i uspokajający. Mimo to czuć w nich chłód niebezpieczeństwa, którym ciągnie od metalu nawet w jego najbardziej pokojowych inkarnacjach.

Bezpośrednie zagrożenie, pochodzące od obnażonej stali, zawsze wydawało mi się znikome w porównaniu z ukrytą groźbą spowszednienia. To przed nią ludzie od dawna chronią w książkach to najlepsze, co potrafią wydobyć ze skąpych pokładów duszy. Jak w niespokojnych czasach zakopują monety w ziemi. Różnica jedynie w tym, że zamieszki, podczas których ukrywamy pieniądze, zdarzają się w naszym świecie w miarę rzadko, natomiast katastrofa, przed którą próbujemy ukryć piękno w książkach, trwa bez przerwy. Tą katastrofą jest życie. Naprawdę zachować niczego nie sposób, tak jak nie można uchronić przed śmiercią skazańca, robiąc mu fotkę przed kaźnią. Znam tylko jedną książkę, w której autorowi coś podobnego się udało. To HagakureHagakure – przewodnik dla wojownika składający się z przemyśleń samuraja Tsunetomo Yamamoto (1659–1719). Zostały one spisane przez jego towarzysza, samuraja Tashiro Tsuramoto. Opublikowano je po raz pierwszy dopiero w 1868 roku, ponad sto pięćdziesiąt lat po powstaniu (przyp. red.).[1].

„Droga samuraja prowadzi do śmierci”. Reszta książki to zaledwie komentarze i wskazówki, jak stosować ową zasadę w różnorodnych przejawach naszego doświadczenia. Odnosząc ją do piękna, pojąłem w końcu, gdzie szukać tajemnicy. Wszystkie bowiem drogi, na których człowiek spotykał piękno, kończyły się śmiercią. Znaczyłoby to, że poszukiwanie piękna w ostatecznym rozrachunku wiedzie ku śmierci. Innymi słowy, że śmierć i piękno to jedno.

Monety zniknęły z pola widzenia, teraz widzę tylko jedną z nich. Nieskazitelnie krągła. Okrąg jest najdoskonalszą figurą. To symbol śmierci: koniec zlewa się z początkiem. Zatem życie doskonałe musi być okręgiem, który zamkniemy, stawiając ostatnią kropkę. Doskonałe życie to ciągła koncentracja na punkcie śmierci, oczekiwanie na chwilę, kiedy rozedrze się zasłona zakrywająca to, co najważniejsze. Od tego punktu nie sposób oderwać wzroku, nie tracąc z oczu najważniejszego. Odwrotnie, trzeba do niego dążyć i tylko wtenczas odblask piękna okrasi życie, czyniąc je – jeśli nie rozumniejszym – to przynajmniej nie tak bezbarwnym jak u większości. Tak zrozumiałem słowa Hagakure: „W sytuacji albo-albo bez wahania wybieraj śmierć”.

W odróżnieniu od skarbów zakopanych w ziemi te skrywane w słowach przeznacza się dla innych albo – jak się zdarza z najlepszymi książkami – dla nikogo. Hagakure jest jedną z takich książek. Tsunemoto przykazał wszystkie zapisane przez siebie słowa wrzucić w ogień. Piękno jego książki było doskonałe dlatego, że nie pisał jej dla czytelnika. Niczym piękno kwiatu, którego ludzkie oko nie ogląda. Jej los przypomina dzieje samego Tsunemoto, który zamierzał odejść w ślad za swoim panem, jednak pozostał przy życiu, wypełniając pańską wolę. Jeśli porównamy los książki i człowieka, Hagakure pośród książek była takim samurajem jak Tsune wśród ludzi.

Czym jeszcze była ta książka? Może to dziwne, lecz myślę, że również wyrazem miłości. Jednak nie miłości do ludzi czy świata. Podejrzewam, że ta miłość nie miała swojego przedmiotu. A jeśli nawet istniał, to nigdy się o tym nie dowiemy. Tsune uważał, że miłość dopiero wtedy osiąga swój cel, kiedy człowiek zabiera ze sobą do grobu jej tajemnicę. Właśnie tak, jak on sam zamierzał postąpić ze swoją książką. I to wcale nie jego wina, że tajemnicę poznali inni.

I mało, że rozmyślam w tym momencie o książkach, to jeszcze w dodatku widzę ich grzbiety na półce. Nie zdążę już poznać, czego dotyczą, ale się tym nie przejmuję. Na świecie roi się od nadmiaru książek, wśród których niewiele warto przeczytać, a jeszcze mniej – zatrzymać. Dlatego Tsunemoto mówił, że lepiej wyrzucić zwitek lub książkę po przeczytaniu. Życie to także książka. Porównanie równie banalne jak samo życie. Jakiż sens ma czytanie czegoś do końca, jeśli najważniejsze zostało powiedziane na pierwszej stronie? Jeśli to zrozumiałeś, po co ślęczeć w drobnych przypisach drukowanych bez liku? Śmierć za młodu, kiedy jesteśmy jeszcze czyści i piękni, to najlepsze, co może nas spotkać. Niestety – pojąłem to dopiero wówczas, kiedy moja młodość minęła już bezpowrotnie. Pozo[1]stawało przygotować swoje ciało jak należy. Przyznaję, było w tym nieco pozy, jednakże lepsze to niż obrażać śmierć starczym uwiądem. Tak postępuje większość.

Śmierć może być naprawdę piękna. Mogłem godzinami oglądać wizerunki świętego Sebastiana, marząc o podobnej śmierci. Nie podniecało mnie dokładne powtarzanie jego doświadczenia, dobrze rozumiałem, ileż problemów stanęłoby na drodze do tak śmiałego eksperymentu. Wiedziałem też, że święty Sebastian przeżył po strzałach z łuku i dobijali go pałkami (obrazów na ten temat nie malowano zapewne dlatego, że dla bogatych pederastów Odrodzenia, zamawiających wizerunki cierpiącego młodzieńca, drugi rodzaj śmierci był zbyt dosłowną metaforą). Nić życia należało rozerwać własnymi rękoma. W przeciwnym bowiem razie śmierć przeradzała się w coś nieznośnie wulgarnego. Decydując, że sam wypuszczę strzałę, która mnie zabije, podążałem do celu, doskonaląc ciało. Chciałem je uczynić doskonalszym niż to, które oglądałem na obrazach.

Moja fascynacja świętym Sebastianem nie była przejawem sadyzmu, jak mógłby sądzić jedynie ktoś małostkowy. W historii pretoriańskiego trybuna najważniejszy był dla mnie podtekst duchowy. Krew ściekająca po drzewie, do którego przywiązano nieszczęśnika, była posoką świętego i to właśnie nadawało jej głębokie znaczenie. Podniecało mnie, że w tej śmierci piękno zlewało się z czymś wyższym.

Sebastian był świętym. To znaczy – naczyniem, w którym przebywał Bóg, ów niepodzielny właściciel całego teatru życia. Zabijanie świętego było więc w istocie uśmiercaniem Boga. Nie darmo w swoich fantazjach Sebastian przyzywał Go rankiem przed kaźnią, zaledwie wstał z łoża pachnącego wodorostami i włożył skrzypiącą zbroję (ciekawe, że w dzieciństwie tak właśnie przedstawiałem sobie łoże rzymskiego oficera: słaby aromat suszonych wodorostów). Cóż mogło silniej wzburzać duszę niż uśmiercenie najwyższego źródła piękna?

Widok nanizanego na strzały młodzieńca podniecał mnie nie tyle fizycznie, ile mistycznie. Nie mogę powiedzieć, abym żywił cześć dla europejskiego Boga. My nazywamy Bogiem to, czego nie możemy zabić, bo przecież jeśli udałoby się nam tego dokonać, problem zniknąłby sam z siebie. Słowem – Bóg istnieje, ale tylko do pewnej granicy. Nietzschemu zaburzyło to zdrowy rozsądek. De Sade był subtelniejszy i obrzydliwszy, lecz nawet ten jakże swobodny i wyćwiczony umysł pewnie nie potrafiłby sobie wyobrazić, aby święty Sebastian zabijał się własnymi rękoma.

Zabijając siebie – myślałem – unicestwiamy zarazem Boga żyjącego w nas. Karzemy Go za to, że wydał nas na cierpienie i próbujemy Mu dorównać we wszechwładzy, przyjmując Jego funkcję i kończąc znienacka zaczęty przez Niego spektakl w kukiełkowym teatrze. Jeśli On stworzył świat, to w naszej władzy ciągle pozostaje z powrotem rozpuścić ten świat w ciemności. O ile nasz Bóg to jedna z naszych idei, o tyle samobójstwo jest zabójstwem naszego Boga. Przy tym tylekroć może być ono powtarzane, ilekroć ktoś zdecyduje się na ten krok i za każdym razem Bóg przestaje być Bogiem, ginąc na zawsze w ciemnościach. Ileż w tych ciemnościach poginęło bogów, których imion dzisiaj nikt już nie pamięta. Uwiecznić swojego Boga – a przy okazji i siebie – nie uda się, tak czy owak, ilekolwiek razy pstryknąłbyś aparatem przed kaźnią.

Pewnego razu sfotografowałem się z różą, której dotykałem ustami. Obejrzawszy zdjęcie, pojąłem, że wszystkie niezbędne fotografie zostały już zrobione. Nic więcej nie powstrzymywało mnie od ostatniego kroku.

Czemu więc zwlekałem? Wszak nie musiałem kształtować w sobie zgody na śmierć. Ona była czymś w rodzaju domowego zwierzęcia, żyjącego od małego w mojej duszy. Tylko wcześniej ten zwierz żył w zgodzie z innymi współlokatorami, bo oprócz śmierci miałem masę innych namiętności. Śmierć była dla mnie czymś w rodzaju napędu. Mogła stać się współautorem książki albo teoretykiem artystycznego credo, albo też inicjatorem miłosnej orgii. Przyjaźniliśmy się i nic, doprawdy nic nie zapowiadało mojej wizyty u niej w gabinecie w charakterze klienta, aż do pewnego – błahego na pozór – wydarzenia.

Działo się to trzynastego czerwca parę lat temu. Pamiętam datę, bo w tym dniu zaczynało się święto bonŚwięto bon (urabon-e, o-bon matsuri) to japońskie Święto Zmarłych (dni powrotu przodków do domu), którego tradycja sięga VII wieku. Bon łączy elementy sintoizmu (rodzimej religii Japonii opartej na tamtejszej mitologii) i buddyzmu, nazywane bywa także Świętem Lam pionów, ponieważ w ostatnim dniu uroczystości papierowe lampiony mające oświetlić drogę duszom wracającym do zaświatów kładzie się na tafli wody. Słowo bon oznacza miseczkę (tackę) z jedzeniem (w ogólności – płytkie naczynie, stąd bonsai to roślina – sai – w płytkim naczyniu) ofiarowywanym głodnym duchom (gaki). Posiłek składa się na specjalnym ołtarzu – bon-dana. Obecnie bon obchodzi się w dniach 13–16 sierpnia. Święto kończą bon-odori – tańce mające rozweselić dusze powracające do zaświatów (przyp. red.).[2]. Górska droga, po której szedłem, przywiodła mnie do niewielkiej wioski. U wejścia do niej dogasało parę ognisk po[1]zostawionych jak zwykle tego dnia, aby duchy przodków mogły znaleźć drogę do domu. Był wieczór, w powietrzu pachniało palonymi konopiami. Parę razy wrzasnął ptak… Dziwne, pomyślałem, że nigdzie nie widać ludzi. Minąłem zaledwie jedną małą dziewczynkę z naręczem kwiatów. Przeszła powoli mimo, nie dając poznać po sobie, że mnie dostrzega. Zupełnie tak, jakbym był duchem. Przystanąwszy, długo patrzyłem na dym unoszący się nad ogniskami. Stopniowo ogarniał mnie spokój. Wszystko, o czym myślałem wcześniej, straciło znaczenie. Gdzieś z głębi wypłynęła otwarta księga Hagakure:

Czyż człowiek nie przypomina kukły z mechanizmem bez zarzutu: może chodzić, biegać, skakać, a nawet rozmawiać, choć nie ma w nim żadnej sprężyny? A rok później gości na święcie bon. Zaprawdę, wszystko na tym świecie to marność. Ludzie zaś wciąż o tym zapominają.

Ludzie nie odwiedzają się nawzajem podczas święta bon. Rzecz zatem szła o duchach. Wszak wszyscy kiedyś umrzemy i staniemy się duchami.

Kim więc jestem naprawdę? – zapytałem sam siebie i poczułem chłód. Oto stoję przed zatrzaśniętymi na głucho drzwiami. Przyszedłem zwabiony wonią dymu z konopi. Czy pomyślałbym w zeszłym roku, że znajdę się tutaj o podobnej porze? Nikt wprawdzie na mnie nie czeka, lecz mimo wszystko jestem gościem w tej górskiej wiosce. Gościem na święcie bon. Już teraz! Czy nie ma różnicy między żywymi i umarłymi?

Raptem w mojej głowie otwarło się na oścież okno, dawno, dawno temu, zdawałoby się, zatrzaśnięte na amen, i wspomniałem procesję, którą widziałem jako mały chłopiec.

Wspomnienie to było dla mnie bardzo ważne. Jak kurtyna oddzielająca od dzieciństwa. Coś dziwnego i przerażającego zaszło w mojej duszy, kiedy obok naszego domu niesiono w orszaku palankin z ołtarzem. A im starszy się staję, tym mniej rozumiem, co się wtedy działo. Ba, samo wydarzenie barwnie i żywo odcisnęło się w mojej pamięci, lecz upływ lat starł zeń zupełnie jakikolwiek sens, który pomógłby objaśnić, czemuż właśnie to, a nie inne wywołało taki wstrząs. Wciąż żywo pamiętałem sznury na ołtarzu i miedziane obręcze na posochu kapłana, ale samo wspomnienie było niczym. Została po nim tylko otoczka podobna do chitynowego pancerza dawno umarłej osy. Z zewnątrz forma, ton i rysunek, a w środku pustka. Zapewne, myślałem, tam nigdy nie było niczego innego. Każdy z nas jako dziecko bywał po trosze czarnoksiężnikiem i wie, jak zapełnić pustkę fantazmatami, które po jakimś czasie stają się realne.

W chwili jasności i spokoju, stojąc przy ognisku, ponownie przeżyłem to, co poraziło mnie wtedy, wiele lat temu. A później znowu zapomniałem. Dlatego, że nie sposób wyrazić sedna takiego przeżycia, a utrzymać coś w świadomości można tylko wówczas, gdy umie się zawrzeć to w słowach. Kiedy owa chwila sczezła, w mej pamięci kołatała się tylko fraza: „gość na święcie bon”. Reszta znikła jak wyblakły tusz. Byłem jednak dziwnie spokojny, że coś podobnego raz jeszcze mi się przydarzy. W momencie śmierci.

Oglądając się za siebie, widzę, że właśnie tamtego dnia moje pragnienie śmierci stało się jasne i proste. Zresztą w obecnej sytuacji słowa „oglądając się za siebie”, brzmią trochę komicznie. Droga, uczył Tsunemoto, jest dostojniejsza niż sprawiedliwość. Domyślałem się, że to odesłanie do pierwszego zdania Hagakure, które każdy zna ze szkoły, nawet w tych naszych nędznych czasach: „Droga samuraja wiedzie ku śmierci”. Śmierć była postępkiem właściwym, co do tego nie miałem żadnych wątpliwości choćby dlatego, że tak postępowali wszyscy wielcy mężowie bez wyjątku, nawet sam Budda. Ale jak można przejść drogę w jedno mgnienie? Długo nad tym myślałem, aż pojąłem: śmierć i życie trwają chwilę i tylko ona istnieje. Śmierć jest prawdziwym celem owej chwili, jakkolwiek długo ona trwa.

Była to myśl chłodna i czysta niczym matematyczny teoremat. Lecz śmierć okazała się drogą w jeszcze jednym znaczeniu, tym razem – poetyckim. Być może dlatego, że przez całe życie jedynie przymierzałem maski; niczego tak w życiu nie pragnąłem jak szczerości. Bo jeśli człowiek kroczy drogą szczerości – jak głosiły stare wersety – bogowie nigdy nie odwrócą od niego swoich oczu. Ktoś zawoła: zaraz, zaraz, a co do tego ma szczerość, do licha! Nie znam, doprawdy, lepszej odpowiedzi niż wiersz bezimiennego samuraja z dziesiątego tomu Hagakure:

Wszystko w tym świecie
– to kłamstwo.
Prócz prawdy śmierci.

Wyjść na drogę szczerości oznaczało żyć każdego dnia tak, jakbyś już nie żył – mówiła książka. Ja zaś większość życia przeżyłem na odwrót – podobny do trupów wokoło, które ciągle myślą, że jeszcze żyją… Jednakże to, czego doświadczyłem w górskiej wiosce podczas święta bon, dodało mi sił, żeby wyjść na drogę szczerości. Zrobić ostatni krok.

I tak oto przyszedłem na spotkanie z pięknem i śmiercią. Nie można być bliżej śmierci, niż jestem teraz. Lecz piękna nie widzę. To znaczy nie widzę tego piękna, które miałem nadzieję tutaj na koniec zobaczyć.

Widzę natomiast but i zabryzgany ciemną krwią mankiet spodni – z takiej perspektywy, z jakiej mogłaby zobaczyć nogę piłkarza futbolowa piłka, gdyby miała oczy. Z tyłu etażerka z czterema pustymi półkami. Razem z nogą tworzą coś na podobieństwo hieroglifu „drogi”. Tak oto – bez żadnej maski – wygląda droga samuraja. Można by się roześmiać. Albo też zapłakać. Mnie jedno pozostało – płynąć wzdłuż równych brzegów ostatniej myśli, patrząc na zamarłe w powietrzu ostrze miecza i na wykrzywione przerażeniem twarze ludzi, którzy właśnie przed chwilą, z drugiego podejścia, przerąbali mi szyję.

Hagakure powiada, że człowieka, któremu właśnie odrąbano głowę, stać jeszcze na ostatnie podrygi. Za życia traktowałem to niczym bajkę, przypominającą przygody Uedy AkinariegoAkinari Ueda albo Ueda Shūsei (1734–1809) – japoński pisarz i poeta, lekarz, filolog oraz reformator języka japońskiego. Klasyk tamtejszej literatury, jeden z najważniejszych twórców okresu Edo (1603–1868). Pisał opowiadania fantastyczne inspirowane motywami ludowymi oraz zaczerpniętymi z baśni i legend. W Polsce znany głównie ze zbioru Po deszczu, przy księżycu (Ugetsu monogatari, 1776), które w przekładzie Wiesława Kotańskiego doczekało się dwóch wydań (1968, 2021) (przyp. red.).[3]. Zaczytywałem się nimi, będąc jeszcze wówczas chłopcem, który w czasie nocnych nalotów bombowych krył się w schronie z bambusa. Teraz jednak wiem, że to prawda. Rozcinając brzuch, myślałem o Hagakure. To wspomnienie wypełniło moją długą podróż do końca. Mój ostatni ruch. Ot, podryg pamięci, konwulsja myśli – podobna do skurczu mięśni.

Śmierć nie była podobna do innych myśli człowieka. Nie była podobna do niczego w świecie. Zupełnie tak, jakby powidoki różanego krzewu rozpuściły się nagle w pustej przestrzeni, by chwilę później opaść i zniknąć raz na zawsze niczym płuca stworzone dla jednego oddechu. Ten krzew to mój umysł. On także jest moją ostatnią myślą. Zobaczyłem więc punkt, do którego schodzą wszystkie nitki podtrzymujące moje życie. Aż dziwne, że ten punkt był w najbardziej widocznym miejscu, a mimo to przeoczyłem go za życia. Teraz kiedy na niknącym krzewie pojawiła się ostatnia róża, nie mogę dotknąć jej ustami. A najdziwniejsze, że w tylekroć czytanym Hagakure nie znajdowałem klucza do zamka, choć przecież klucz leżał na samym wierzchu.

Na przykład fragment o Chińczyku, który ozdabiał swoją odzież i meble wizerunkami smoków. Był przy tym tak natrętny, że zwrócił na siebie uwagę smoczego boga. I oto przed oczyma Chińczyka pojawił się prawdziwy smok. Chińczyk umarł ze strachu. „Widać – melancholijnie zauważył Tsunemoto – okazał się jednym z tych, którzy głośno gardłują, by zagłuszyć własny lęk”. Śmierć była w moim życiu takim właśnie smokiem. Była nektarem, którym nasączyłem nie tylko swoje książki, ale i własne imię, zamieniając je w hieroglif oznaczający „demona oczarowanego śmiercią”. Należałem do tych zadufanych ludzi, którzy dają sobie słowo, że nie przestraszą się pojawiającego się przed nimi smoczego boga. Co więcej, nie czekałem na niego, lecz sam wyszedłem mu na spotkanie. No i gdzież on, ten smoczy bóg?

W dzieciństwie często czytałem jedną i tę samą bajkę, w której młodego księcia czekała zguba w paszczy smoka. Tyle razy czytałem, aż wyuczyłem się jej na pamięć:

Smok z chrzęstem rozgryzał księcia i przeżuwał po kawałku. Książę cierpiał katusze dopóty, dopóki potwór nie rozdarł go na strzępy. Po czym wyskoczył z paszczy smoka i nie było na nim nawet śladu zadrapania. A smok zwalił się na ziemię i umarł.

Książę trzymał w ustach czarodziejski diament, który za każdym razem przywracał go do życia. Wtedy na ten diament nie zwracałem uwagi, podniecony śmiercią. Byłem zły, że książę wyszedł cało z opresji. W końcu pojąłem, jak tę historię ulepszyć. Wystarczyło zakryć palcem kilka słów:

Książę cierpiał katusze dopóty, dopóki potwór nie rozdarł go na strzępy. Po czym… zwalił się na ziemię i umarł.

Później z moim życiem próbowałem postąpić tak jak z tą bajką. Usiłowałem zamordować księcia, sądząc, że nie ma niczego piękniejszego od umierającego piękna. To śmieszne, ale jeszcze zabawniejsze było to, że sam uważałem się za księcia.

A w rzeczywistości byłem smokiem. I oto smok wali się na ziemię i umiera, a książę wyskakuje z jego paszczy bez najmniejszego draśnięcia. Księcia nie sposób zabić, jakkolwiek smok by się starał. Nie podobna go ani ugryźć, ani podrapać, choć nie ma żadnego czarodziejskiego diamentu w ustach, a i samych ust też nie ma. Wiem to dobrze, albowiem znów go widzę, jak przeczuwałem wtedy, przy ognisku, w opuszczonej górskiej wiosce podczas święta bon. Jestem pewny, że to on, bo już wcześniej go widziałem.

To było dawno temu… Obok naszego dworu przechodziła świąteczna procesja. Przodem kroczył kapłan w masce boskiego lisa i potrząsał posochem, brzęcząc miedzianymi obręczami. Za nim nieśli skrzynkę przeznaczoną na dary ofiarne. A dalej, błyszcząc od słońca, sunął czarno-złoty ołtarz, na którym siedział złoty hōōHōō (w transkrypcji także: hō-ō, hou-ou, ho-o, hoo-o) – czczone we wschodniej Azji stworzenie mityczne, przypominające feniksa, wywodzące się z pradawnych chińskich wierzeń, popularny motyw w sztuce japońskiej. Ptaki te symbolizują pokój i szczęście, a ich pojawienie się zwiastuje nastanie nowej ery (przyp. red.).[4]. Z wierzchu wszystko lśniło pozłotą, w środku było pusto. Ujrzałem pustkę jako kawałek nocnej ciemności w świetle letniego dnia i zrobiło mi się strasznie, bo wyraźnie poczułem, że ten kawałek niebytu, kołyszący się w rytmie niosącej go gawiedzi, rządzi – niczym książę – i tym słońcem, i tym świętem, i tymi świętującymi ludźmi. Kiedy to do mnie dotarło, zrozumiałem, że to nie tyle ołtarz kołysze się w takt gawiedzi, ile gawiedź i cała przestrzeń tańczą do rytmu tej pustki na ołtarzu. W niej bowiem mieści się cały świat wraz ze mną: i słońce, i niebo, i moi rodzice, i wszyscy święci, żywi i umarli, i raj, i piekło, i bogowie, i diabły, i jeszcze, jeszcze więcej. Przestraszyłem się i uciekłem spod ołtarza, próbując ukryć się w domu. Jednakże gawiedź – jakby na rozkaz czarnego księcia – wdarła się na nasze podwórko i szalała pod oknami.

Od tej pory ukrywałem się przed księciem. Ukrywałem się przed nim tak samo, jak kiedyś zasłaniałem palcami słowa, robiąc z mojej ulubionej bajki nie tę, którą chciałem usłyszeć. Nie oznaczało to bynajmniej, że on mnie nie widział. To ja przestawałem go dostrzegać.

Smok był nie tylko ślepy, lecz i głupowaty. Nie rozpoznał księcia nawet wtedy, gdy spotykali się nad stronicami Hagakure. Nasze ciało wzięło się z pustki, powtarzał Tsunemoto, jednak dla mnie trąciło to scholastyką. Sądziłem, że Tsune składał daninę zabobonom epoki, jak na przykład Montaigne, który raz po raz przerywał swoje rozważania ukłonem w kierunku tego czy innego katolickiego dogmatu. Istnienie czegoś tam, gdzie niczego nie ma, nawet w ustach Tsunemoto brzmiało bezmyślnie. Słowa o teatrze kukieł można było przyjąć za przejaw jego męskiego nihilizmu. Muskularna figurka była zajęta ważnym dziełem; machając mieczem, przygotowywała się do rozprucia sobie brzucha. Jakąż karykaturą było moje życie… Ale czy w ogóle życie człowieka może nie być karykaturą?

Miałem się za gościa na święcie bon, a okazałem się kukiełką. Teraz kukła domyśli ostatnią myśl do końca i sczeźnie. Ostanie się tylko mistrz, który już raz popatrzył jej prosto w oczy spod palankinu nad ołtarzem. Gdzie należy go szukać? Gdzie skrył się ten, kto skonstruował mój mechanizm? Aczkolwiek tak naprawdę to wcale się nie ukrywał. Lecz nie wiadomo, gdzie go szukać, bo oprócz niego nie ma niczego… Pewnie dlatego nikt nie może go odnaleźć.

Nic w tym dziwnego. Ludzie to nie lustra, w które zagląda, aby zobaczyć siebie. Ludzie to zaledwie kukiełki dające przed nim przedstawienie za przedstawieniem. Do tego, abym tańczył przed oczyma mistrza, nie trzeba wkładać we mnie wąsa wieloryba. Ja – to jego myśl. On może mnie pomyśleć, jak mu się podoba. Ale jeśli ja nie mogę go ani zobaczyć, ani dotknąć, to on także jest moją myślą. I tak, kiedy ja spotykam się sam ze sobą, mój umysł także sam ze sobą się spotyka.

Być może ktoś w mojej próbie dosięgnięcia mieczem mistrza kukieł dojrzy wielkość buntu wobec niebios. To nie tak. Było to raczej podobne do złowrogiego żartu, z którego nie można przestać się śmiać. Okazało się, że kukły nie można nawet zabić. Kukiełki nie umierają, jedynie przestaje się nimi grać. Dopóki książę udawał smoka, smok zamyślał jego śmierć. Widać byłem złą kukłą. Ale przecież ten, kto mną grał, jest mistrzem. Dzięki niemu ujrzałem najważniejsze. Zobaczyłem prawdziwego siebie – jego. Mówiąc precyzyjniej, to on widzi siebie; inaczej być nie może. To, że ja to wiem, czyni resztę nieważnym.

Teraz zaś nieskończenie piękny i niewidzialny dla nikogo oprócz samego siebie odwraca ode mnie wzrok i Yukio Mishima znika. Zostaje tylko on. Jedyny gość na święcie bon, wciąż przychodzący w gościnę do samego siebie… A głowa Yukio Mishimy, odrąbana nieudolnym uderzeniem miecza, toczy się i toczy po czerwonym dywanie, by nigdy nie sięgnąć końca.

 

Utwór ukazał się pierwotnie w zbiorze ДПП /нн/. Диалектика Переходного Периода из Ниоткуда в Никуда [DPP. /nn/. Dialektyka Okresu Przejściowego Znikąd Donikąd, 2003]. Polski przekład ukazał się w 14. numerze Kwartalnika Kulturalnego „Nowy Napis. Liryka, Epika, Dramat”.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wiktor Pielewin, Gość na święcie bon (2003), „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 179

Przypisy

  1. Hagakure – przewodnik dla wojownika składający się z przemyśleń samuraja Tsunetomo Yamamoto (1659–1719). Zostały one spisane przez jego towarzysza, samuraja Tashiro Tsuramoto. Opublikowano je po raz pierwszy dopiero w 1868 roku, ponad sto pięćdziesiąt lat po powstaniu (przyp. red.).
  2. Święto bon (urabon-e, o-bon matsuri) to japońskie Święto Zmarłych (dni powrotu przodków do domu), którego tradycja sięga VII wieku. Bon łączy elementy sintoizmu (rodzimej religii Japonii opartej na tamtejszej mitologii) i buddyzmu, nazywane bywa także Świętem Lam pionów, ponieważ w ostatnim dniu uroczystości papierowe lampiony mające oświetlić drogę duszom wracającym do zaświatów kładzie się na tafli wody. Słowo bon oznacza miseczkę (tackę) z jedzeniem (w ogólności – płytkie naczynie, stąd bonsai to roślina – sai – w płytkim naczyniu) ofiarowywanym głodnym duchom (gaki). Posiłek składa się na specjalnym ołtarzu – bon-dana. Obecnie bon obchodzi się w dniach 13–16 sierpnia. Święto kończą bon-odori – tańce mające rozweselić dusze powracające do zaświatów (przyp. red.).
  3. Akinari Ueda albo Ueda Shūsei (1734–1809) – japoński pisarz i poeta, lekarz, filolog oraz reformator języka japońskiego. Klasyk tamtejszej literatury, jeden z najważniejszych twórców okresu Edo (1603–1868). Pisał opowiadania fantastyczne inspirowane motywami ludowymi oraz zaczerpniętymi z baśni i legend. W Polsce znany głównie ze zbioru Po deszczu, przy księżycu (Ugetsu monogatari, 1776), które w przekładzie Wiesława Kotańskiego doczekało się dwóch wydań (1968, 2021) (przyp. red.).
  4. Hōō (w transkrypcji także: hō-ō, hou-ou, ho-o, hoo-o) – czczone we wschodniej Azji stworzenie mityczne, przypominające feniksa, wywodzące się z pradawnych chińskich wierzeń, popularny motyw w sztuce japońskiej. Ptaki te symbolizują pokój i szczęście, a ich pojawienie się zwiastuje nastanie nowej ery (przyp. red.).
  5. Stefan Türschmid, Struna / Wyspa Nazino, projekt okładki Aleksandar Ćirlić, Biblioteka Analiz i Instytut Literatury, Kraków 2021, s. 11. Wszystkie cytaty pochodzą z tego wydania.

Powiązane artykuły

17.11.2022

Nowy Napis Co Tydzień #178 / Anioł Niegodności

Spoglądam, Rosjanie,
Jesteście jakoś szczególnie pobożni:
Postawiliście ołtarz Aniołowi Niegodności.


Nie warto się przed nim kłaniać: on
Sam się wam pokłoni.


Anioł Niegodności wiecznie się spóźnia
Na poranne odprawy Niebieskich Zastępów:
Służy jako dozorca
Przed klatkami betonowych bloków
Waszego życia.
W starej wojskowej uszance – wyblakłej ze śladem po znaczku –
W kaloszach na bose stopy,
Szura miotłą po zaplutym asfalcie,
Kijem z gwoździem na końcu przebija
Śmieci pakuje, pakuje
Do torby niedopałki, plastik,
Głosem nieszczególnie dźwięcznym, z chrypką,
Podśpiewuje swą anielską pieśń:
„Lecimy, kołysząc się we mgle”, skuwa
Zlodowaciały mocz ze stopni,
Czujnie śledzi, by nie przepuścić
Demonów woli, siły, biesów sukcesu,
Truje szczury samozadowolenia.
Niczym pedagog-niewolnik, do świątyni prowadzi was za rękę,
Puszczając mimo uszu wasze fanaberie, wygłupy,
W rękawicę wysmarkuje wasze obawy, nie pozwala
Na mrozie z dachów obłamywać, ciągnąć do ust
Nieskruszonych sopli wyrzutów sumienia.


Tam, w świątyni,
Kiedy Ogień zstępuje z nieba
Na was i na te ofiarowane dary
On zakrywa wasze szare oblicza
Skrzydłem, naznaczonym przez czas,
Abyście nie oślepli, a kiedy złoty
Kielich napełni się życiem niebywałym,
Składa na waszych piersiach drżące dłonie,
Trzyma waszą torbę, kapelusz,
Otwiera zdrętwiałe usta,
Przypomina by wyszeptać nagle i całkowicie zapomniane imię:
„Niegodny”. Oto jeszcze, i jeszcze, i jeszcze jeden
Podstępny, zdeprawowany, nieprzyzwoity sługa Boży
Przystępuje, na sąd i na usprawiedliwienie.
 

Wieczorami
Zbiera z podłogi skrawki
Waszych mechanicznych, wystygłych modlitw, wkłada do kopert,
Przesuwa językiem po skraju, wpisuje adres.
Niczym zmęczona matka rodziny,
Siedzi z boku, podpierając policzek, sam nie je, spogląda,
Jak przeżuwacie smutki minionego dnia.
Zwija na noc
W embrionalnej pozycji Wasze zziębnięte sumienia,
I niczym kocem, okrywa miłosierną puszystą nocą.
 

Anioł niegodności, jako jedyny z aniołów, wie,
Dlaczego to stworzenie śpi tak, jakby było nieśmiertelne.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Siergiej Krugłow, Anioł Niegodności, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 178

Przypisy

  1. Hagakure – przewodnik dla wojownika składający się z przemyśleń samuraja Tsunetomo Yamamoto (1659–1719). Zostały one spisane przez jego towarzysza, samuraja Tashiro Tsuramoto. Opublikowano je po raz pierwszy dopiero w 1868 roku, ponad sto pięćdziesiąt lat po powstaniu (przyp. red.).
  2. Święto bon (urabon-e, o-bon matsuri) to japońskie Święto Zmarłych (dni powrotu przodków do domu), którego tradycja sięga VII wieku. Bon łączy elementy sintoizmu (rodzimej religii Japonii opartej na tamtejszej mitologii) i buddyzmu, nazywane bywa także Świętem Lam pionów, ponieważ w ostatnim dniu uroczystości papierowe lampiony mające oświetlić drogę duszom wracającym do zaświatów kładzie się na tafli wody. Słowo bon oznacza miseczkę (tackę) z jedzeniem (w ogólności – płytkie naczynie, stąd bonsai to roślina – sai – w płytkim naczyniu) ofiarowywanym głodnym duchom (gaki). Posiłek składa się na specjalnym ołtarzu – bon-dana. Obecnie bon obchodzi się w dniach 13–16 sierpnia. Święto kończą bon-odori – tańce mające rozweselić dusze powracające do zaświatów (przyp. red.).
  3. Akinari Ueda albo Ueda Shūsei (1734–1809) – japoński pisarz i poeta, lekarz, filolog oraz reformator języka japońskiego. Klasyk tamtejszej literatury, jeden z najważniejszych twórców okresu Edo (1603–1868). Pisał opowiadania fantastyczne inspirowane motywami ludowymi oraz zaczerpniętymi z baśni i legend. W Polsce znany głównie ze zbioru Po deszczu, przy księżycu (Ugetsu monogatari, 1776), które w przekładzie Wiesława Kotańskiego doczekało się dwóch wydań (1968, 2021) (przyp. red.).
  4. Hōō (w transkrypcji także: hō-ō, hou-ou, ho-o, hoo-o) – czczone we wschodniej Azji stworzenie mityczne, przypominające feniksa, wywodzące się z pradawnych chińskich wierzeń, popularny motyw w sztuce japońskiej. Ptaki te symbolizują pokój i szczęście, a ich pojawienie się zwiastuje nastanie nowej ery (przyp. red.).
  5. Stefan Türschmid, Struna / Wyspa Nazino, projekt okładki Aleksandar Ćirlić, Biblioteka Analiz i Instytut Literatury, Kraków 2021, s. 11. Wszystkie cytaty pochodzą z tego wydania.

Powiązane artykuły

21.09.2022

Opowieść, jakiej jeszcze w Polsce nie było

Andrzej Frączysty poleca książkę Katarzyny Roman-Rawskiej Nowy realizm w rosyjskim polu literackim po 1991 roku. Literatura i polityka.

W Polsce generalnie mało się pisze i przez to mało się wie o rosyjskiej literaturze współczesnej, a także o rosyjskiej polityce współczesnej – mówi Frączysty. – Jeśli się o nich pisze, to głosy te podpadają pod ujęcia redukcyjne, w których wspólnym mianownikiem są często obsesyjna antyrosyjskość i antykomunizm. Roman-Rawska omija tego rodzaju ryzyko, nie tylko tego nie robi, ale także prezentuje polskim czytelnikom opowieść o rosyjskiej literaturze, jakiej jeszcze w Polsce nie było i, jeśli wierzyć znawcom, jakiej nie było także w Rosji.

Więcej informacji o książce na poniższym wideo:

Katarzyna Roman-Rawska, Nowy realizm w rosyjskim polu literackim po 1991 roku. Literatura i polityka, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2020.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Andrzej Frączysty, Opowieść, jakiej jeszcze w Polsce nie było, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

  1. Hagakure – przewodnik dla wojownika składający się z przemyśleń samuraja Tsunetomo Yamamoto (1659–1719). Zostały one spisane przez jego towarzysza, samuraja Tashiro Tsuramoto. Opublikowano je po raz pierwszy dopiero w 1868 roku, ponad sto pięćdziesiąt lat po powstaniu (przyp. red.).
  2. Święto bon (urabon-e, o-bon matsuri) to japońskie Święto Zmarłych (dni powrotu przodków do domu), którego tradycja sięga VII wieku. Bon łączy elementy sintoizmu (rodzimej religii Japonii opartej na tamtejszej mitologii) i buddyzmu, nazywane bywa także Świętem Lam pionów, ponieważ w ostatnim dniu uroczystości papierowe lampiony mające oświetlić drogę duszom wracającym do zaświatów kładzie się na tafli wody. Słowo bon oznacza miseczkę (tackę) z jedzeniem (w ogólności – płytkie naczynie, stąd bonsai to roślina – sai – w płytkim naczyniu) ofiarowywanym głodnym duchom (gaki). Posiłek składa się na specjalnym ołtarzu – bon-dana. Obecnie bon obchodzi się w dniach 13–16 sierpnia. Święto kończą bon-odori – tańce mające rozweselić dusze powracające do zaświatów (przyp. red.).
  3. Akinari Ueda albo Ueda Shūsei (1734–1809) – japoński pisarz i poeta, lekarz, filolog oraz reformator języka japońskiego. Klasyk tamtejszej literatury, jeden z najważniejszych twórców okresu Edo (1603–1868). Pisał opowiadania fantastyczne inspirowane motywami ludowymi oraz zaczerpniętymi z baśni i legend. W Polsce znany głównie ze zbioru Po deszczu, przy księżycu (Ugetsu monogatari, 1776), które w przekładzie Wiesława Kotańskiego doczekało się dwóch wydań (1968, 2021) (przyp. red.).
  4. Hōō (w transkrypcji także: hō-ō, hou-ou, ho-o, hoo-o) – czczone we wschodniej Azji stworzenie mityczne, przypominające feniksa, wywodzące się z pradawnych chińskich wierzeń, popularny motyw w sztuce japońskiej. Ptaki te symbolizują pokój i szczęście, a ich pojawienie się zwiastuje nastanie nowej ery (przyp. red.).
  5. Stefan Türschmid, Struna / Wyspa Nazino, projekt okładki Aleksandar Ćirlić, Biblioteka Analiz i Instytut Literatury, Kraków 2021, s. 11. Wszystkie cytaty pochodzą z tego wydania.

Powiązane artykuły

04.08.2022

Nowy Napis Co Tydzień #163 / Nieosądzone zbrodnie, Psi Car i czeczeńska cezura

Powieść Siergieja Lebiediewa Ludzie sierpnia to w sposób szczególny wybrzmiewający głos w debacie nad współczesną kondycją moralną Rosjan. W tytule książki zwarta jest nadzieja, bo nieudany moskiewski pucz z 19–21 sierpnia 1991 roku dał ją całemu pokoleniu ludzi wtedy właśnie wchodzących w dorosłe życie, był zwycięstwem dobra nad złem, dlatego spodziewano się, że po przegranej Janajewa i zwycięstwie Jelcyna Rosja pójdzie drogą, która doprowadzi ją do grona demokratycznych, normalnie funkcjonujących państw Europy:

Cóż to były za miesiące! W sierpniu na placu Łubiańskim, gdzie Żelazny Feliks uderzył głucho w asfalt, powszechne było wrażenie, że tu i teraz rodzi się nowy kraj. Już w nim jesteśmy. Potrzeba jednego wysiłku, może dwóch, aby rozprawić się ze smutnym i mrocznym dziedzictwem. Potrzebna jest prawda o przeszłości – i nie powtórzymy błędów, historia ruszy innym torem.

Dziś wiemy, że nic takiego się nie stało, a książka Lebiediewa, pisarza od lat starającego się dociec prawdy o najnowszej historii Rosji i Rosjan, jest także próbą odpowiedzi na to pytanie.

Podobnie jak w Granicy zapomnienia czy Dzieciach Kronosa Lebiediew po raz kolejny zaczyna narrację od historii rodzinnej. W ręce bohatera książki, młodego mieszkańca Moskwy, w którego historii i przypadkach dopatrzyć się możemy doświadczeń samego autora, babcia Tania przekazuje spisane wspomnienia. Staruszka mieszka w jednym mieszkaniu z rodziną bohatera, jest emerytowaną redaktorką moskiewskiego wydawnictwa, więc nie dziwi, że przekazuje rękopis kochanemu wnukowi. Tekst wspomnień napisany jest w typowo sowieckim stylu – to palimpsest mający uniemożliwić ewentualne problemy ze trony KGB, gdyby zeszyt dostał się w ręce władzy. Bohater stara się więc odcyfrować zakodowane dzieje swojej rodziny, a pomocą staje się nieoczekiwane znalezisko, którego dokonuje już po śmieci babci – w jej bibliotece, wśród licznych dzieł klasyki rosyjskiej i sowieckiej, w okładce z napisem „Konstantin Simonow” (radziecki poeta, a więc zero skojarzeń z czymkolwiek nielegalnym) – odnajduje dziennik, który był podstawą do napisania wspomnień. Staruszka przed śmiercią, tknięta strachem o najbliższych, starała się odnaleźć i zniszczyć rękopis, nie dała już rady… W dzienniku jest o wiele więcej informacji niż w „oficjalnych wspomnieniach”, bohater zaczyna więc poszukiwania prawdy o losach swego dziadka Michaiła, tajemniczego osobnika, o którym pamięć w rodzinie była przez dziesięciolecia trwania ZSRR mocno sfalsyfikowana. Taka jest pierwsza odsłona najnowszej książki Siergieja Lebiediewa.

Druga zaczyna się następująco:

Na początku lata tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego roku musiałem odbyć podróż pociągiem przez Lwów do Polski – wynajęto mnie, bym sprawdził trasę. Wiozłem urnę z prochami, opieczętowaną jak należy, ze wszystkimi wymaganymi dokumentami. Z papierów wynikało, ze przewożę prochy swojej dalekiej cioteczki do jej historycznej ojczyzny – do Rzeszowa. […] Domyśliłem się, że moi zleceniodawcy chcieli wypróbować rezerwowy kanał przerzutu drogocennych kamieni – najprawdopodobniej jakuckich diamentów. Co znaczniejsi podziemni handlarze kamieni, rzecz jasna, mieli na granicy swoje okna. A ci mniejsi, którzy są poza obiegiem zarówno dla władz, jak i dla tuzów świata kontrabandy, musieli kombinować i wymyślać swoje sposoby.

Splot wypadków zapoczątkowanych tym zdarzeniem prowadzi bohatera aż na stepy Kazachstanu, gdzie na życzenie klienta odpłatnie poszukuje zaginionego przed dziesięcioleciami zeka. Zyskuje tam doświadczenia poszukiwacza, co niespodziewanie przydaje mu się w życiu. Okazuje się, że w ogromnym państwie zaistniał popyt na poszukiwanie zaginionych bez wieści, a ponieważ były ich miliony, bohater zyskał popłatne, choć niebezpieczne zajęcie, a wraz z nim ksywę „Poszukiwacz”:

Dla wielu ludzi stałem się kimś w rodzaju historycznego psychoterapeuty. I spostrzegłem, że ludzie, sami przed sobą się do tego nie przyznając, boją się swoich dziadków i babć – zmarłych i żywych. […] W zasadzie często zwracali się do mnie, żeby po pogańsku ukoić zmarłych, odnaleźć niespokojną duszę, tak jakby zmarli nie chcieli odzyskać spokoju, domagali się, by karmić ich świeżym mięsem uczuć ociekającym krwią.

Wybucha pierwsza wojna w Czeczenii. Lebiediew diagnozuje, że stała się ona decydującą cezurą w dziejach Rosji po upadku ZSRR:

I wtedy, trzeciego stycznia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku, było już jasne, co wydarzyło się w Groznym, w co przeistoczył się szturm, ilu żołnierzy zginęło. Zrozumiałem, że nie weszliśmy w nowy rok, lecz w nową erę. Już znaleźliśmy się w przyszłości, która okazała się zupełnie inna od tej, na jaką liczyliśmy.

Lebiediew, podobnie jak w Granicy zapomnienia, tutaj również sięga do metafory Rosji połagrowej, z nierozliczonymi winowajcami, „katami i ludojadami, którzy się nie pokajali”, czego zwieńczeniem staje się opis wyprawy do Karelii. Tam, w głębokich lasach pamiętających niezliczone obozy Archipelagu GUŁAG, odbywa się krwawe pandemonium, które przypomina pradawne pogańskie rytuały połączone z sowiecką siermiężnością, a pan tego miejsca – Psi Car – jest zarazem wytworem komunizmu i następującego po nim niewiadomego, dzikiego splotu prawa i bezprawia, które w Polsce zyskało miano postkomunizmu. A w Rosji? Karelska eskapada to najbardziej przerażające i najgłębiej zapadające w pamięć strony najnowszej powieści rosyjskiego prozaika. Opisując zło, przestrzega przed nim, wściekle broni się, nie godzi się na nie. Wielka szkoda, że ten tłumaczony na ponad dwadzieścia języków pisarz w swojej ojczyźnie wciąż nie jest czytany tak, jak być powinien.

Kolejna odsłona Ludzi sierpnia to historia miłosna. Na drodze bohatera staje Anna, mieszkanka Czeczenii z mieszanej, rosyjsko-czeczeńskiej rodziny. Szuka ojca, który przepadł w czasie wojny. W tęhistorię angażują się już jednak służby starego-nowego państwa, czego symbolem jest sowiecki wygląd mieszkania, w którym przesłuchiwany jest bohater, takiego z kremowymi lamperiami, rozklekotanymi meblami i sfatygowaną klepką na podłodze. Tak oto stare przepoczwarza się w nowe, jednak odmiennie niż wąż podczas wylinki, nie rezygnując wcale ze starej skóry. Nasz Poszukiwacz staje się tajnym informatorem bezpieki, ale czyni to, by ochronić Annę. Razem planują ucieczkę z Rosji. Jak się to skończy?

Ludzie sierpnia to powieść wielowątkowa, polifoniczna, trzymająca w napięciu i świetnie napisana, do czego Siergiej Lebiediew zresztą nas przyzwyczaił, bo to już czwarta książka tego pisarza znakomicie przełożona na język polski przez Grzegorza Szymczaka. Podczas promującego ją kwietniowego spotkania w Warszawie, a więc już trwającej wojny w Ukrainie, nie mogło zabraknąć refleksji o tym, w jaki sposób świat płaci za nierozliczenie komunistycznych zbrodni, za niewskazanie winnych i nieosądzenie ich. Jak naiwnie liczono – „historia miała sama to zrobić”, czego skutki widzimy dziś w Buczy i Mariupolu. Przeciętny, współczesny Rosjanin – mówił wtedy Lebiediew – nade wszystko ceni sobie bezpieczeństwo rozumiane jako pełne zaufanie do zwierzchniej władzy. Jeśli ono istnieje, dla Rosjanina przestają liczyć się fakty. Ta sama władza może mordować, gwałcić, palić, łupić i poniewierać. I co z tego? Śmiercią dzieci ukraińskich dzisiejszy świat płaci za nieosądzenie komunizmu i komunistów. Czy ta rzeź może być powtrzymana, a winni stanąć przed niezawisłym sądem?

Siergiej Lebiediew, Ludzie sierpnia, przeł. Grzegorz Szymczak, Wydawnictwo Claroscuro, Warszawa 2021.

okładka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wojciech Chmielewski, Nieosądzone zbrodnie, Psi Car i czeczeńska cezura, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 163

Przypisy

  1. Hagakure – przewodnik dla wojownika składający się z przemyśleń samuraja Tsunetomo Yamamoto (1659–1719). Zostały one spisane przez jego towarzysza, samuraja Tashiro Tsuramoto. Opublikowano je po raz pierwszy dopiero w 1868 roku, ponad sto pięćdziesiąt lat po powstaniu (przyp. red.).
  2. Święto bon (urabon-e, o-bon matsuri) to japońskie Święto Zmarłych (dni powrotu przodków do domu), którego tradycja sięga VII wieku. Bon łączy elementy sintoizmu (rodzimej religii Japonii opartej na tamtejszej mitologii) i buddyzmu, nazywane bywa także Świętem Lam pionów, ponieważ w ostatnim dniu uroczystości papierowe lampiony mające oświetlić drogę duszom wracającym do zaświatów kładzie się na tafli wody. Słowo bon oznacza miseczkę (tackę) z jedzeniem (w ogólności – płytkie naczynie, stąd bonsai to roślina – sai – w płytkim naczyniu) ofiarowywanym głodnym duchom (gaki). Posiłek składa się na specjalnym ołtarzu – bon-dana. Obecnie bon obchodzi się w dniach 13–16 sierpnia. Święto kończą bon-odori – tańce mające rozweselić dusze powracające do zaświatów (przyp. red.).
  3. Akinari Ueda albo Ueda Shūsei (1734–1809) – japoński pisarz i poeta, lekarz, filolog oraz reformator języka japońskiego. Klasyk tamtejszej literatury, jeden z najważniejszych twórców okresu Edo (1603–1868). Pisał opowiadania fantastyczne inspirowane motywami ludowymi oraz zaczerpniętymi z baśni i legend. W Polsce znany głównie ze zbioru Po deszczu, przy księżycu (Ugetsu monogatari, 1776), które w przekładzie Wiesława Kotańskiego doczekało się dwóch wydań (1968, 2021) (przyp. red.).
  4. Hōō (w transkrypcji także: hō-ō, hou-ou, ho-o, hoo-o) – czczone we wschodniej Azji stworzenie mityczne, przypominające feniksa, wywodzące się z pradawnych chińskich wierzeń, popularny motyw w sztuce japońskiej. Ptaki te symbolizują pokój i szczęście, a ich pojawienie się zwiastuje nastanie nowej ery (przyp. red.).
  5. Stefan Türschmid, Struna / Wyspa Nazino, projekt okładki Aleksandar Ćirlić, Biblioteka Analiz i Instytut Literatury, Kraków 2021, s. 11. Wszystkie cytaty pochodzą z tego wydania.

Powiązane artykuły

09.06.2022

Nowy Napis Co Tydzień #155 / Wojna vs kultura

Instytut Literatury zaprasza na spotkanie z rosyjskim pisarzem, satyrykiem, publicystą i dysydentem, członkiem Antywojennego Komitetu Rosji Wiktorem Szenderowiczem, który odpowie na pytania białoruskiego poety oraz tłumacza Andreja Chadanowicza. Rozmowa będzie dotyczyła roli literatury w czasie wojny, wyzwania, które stoją przed rosyjskimi intelektualistami i przeciwnikami Putina wobec agresji przeciwko Ukrainie, a także doświadczenia wymuszonej emigracji. Zarówno Wiktor Szenderowicz, jak i Andrej Chadanowicz byli prześladowani w swoich krajach, zostali zmuszeni do ich opuszczenia i obecnie mieszkają w Polsce.

Spotkanie jest bezpłatne, zapewniamy tłumaczenie symultaniczne.

CZAS: 14 czerwca, godz. 18.00
MIEJSCE: Międzynarodowe Centrum Kultury, Rynek Główny 25, Kraków

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wiktor Szenderowicz, Wojna vs kultura, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 155

Przypisy

  1. Hagakure – przewodnik dla wojownika składający się z przemyśleń samuraja Tsunetomo Yamamoto (1659–1719). Zostały one spisane przez jego towarzysza, samuraja Tashiro Tsuramoto. Opublikowano je po raz pierwszy dopiero w 1868 roku, ponad sto pięćdziesiąt lat po powstaniu (przyp. red.).
  2. Święto bon (urabon-e, o-bon matsuri) to japońskie Święto Zmarłych (dni powrotu przodków do domu), którego tradycja sięga VII wieku. Bon łączy elementy sintoizmu (rodzimej religii Japonii opartej na tamtejszej mitologii) i buddyzmu, nazywane bywa także Świętem Lam pionów, ponieważ w ostatnim dniu uroczystości papierowe lampiony mające oświetlić drogę duszom wracającym do zaświatów kładzie się na tafli wody. Słowo bon oznacza miseczkę (tackę) z jedzeniem (w ogólności – płytkie naczynie, stąd bonsai to roślina – sai – w płytkim naczyniu) ofiarowywanym głodnym duchom (gaki). Posiłek składa się na specjalnym ołtarzu – bon-dana. Obecnie bon obchodzi się w dniach 13–16 sierpnia. Święto kończą bon-odori – tańce mające rozweselić dusze powracające do zaświatów (przyp. red.).
  3. Akinari Ueda albo Ueda Shūsei (1734–1809) – japoński pisarz i poeta, lekarz, filolog oraz reformator języka japońskiego. Klasyk tamtejszej literatury, jeden z najważniejszych twórców okresu Edo (1603–1868). Pisał opowiadania fantastyczne inspirowane motywami ludowymi oraz zaczerpniętymi z baśni i legend. W Polsce znany głównie ze zbioru Po deszczu, przy księżycu (Ugetsu monogatari, 1776), które w przekładzie Wiesława Kotańskiego doczekało się dwóch wydań (1968, 2021) (przyp. red.).
  4. Hōō (w transkrypcji także: hō-ō, hou-ou, ho-o, hoo-o) – czczone we wschodniej Azji stworzenie mityczne, przypominające feniksa, wywodzące się z pradawnych chińskich wierzeń, popularny motyw w sztuce japońskiej. Ptaki te symbolizują pokój i szczęście, a ich pojawienie się zwiastuje nastanie nowej ery (przyp. red.).
  5. Stefan Türschmid, Struna / Wyspa Nazino, projekt okładki Aleksandar Ćirlić, Biblioteka Analiz i Instytut Literatury, Kraków 2021, s. 11. Wszystkie cytaty pochodzą z tego wydania.

Powiązane artykuły

09.06.2022

Nowy Napis Co Tydzień #155 / Literatura w czasie wojny

Zapraszamy do obejrzenia nagrania spotkania pod hasłem Literatura w czasie wojny z Wiktorem Szenderowiczem, które odbyło się 6 kwietnia 2022 roku w Instytucie Literatury w Krakowie. Rozmowę poprowadził Andrej Chadanowicz – białoruski poeta i tłumacz. Obaj twórcy byli prześladowani w swoich krajach, zostali zmuszeni do ich opuszczenia i obecnie mieszkają w Polsce.

Honorarium Wiktora Szenderowicza oraz wszystkie dobrowolne datki zebrane w trakcie spotkania trafiły do Fundacji WOT na rzecz uchodźców z Ukrainy.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wiktor Szenderowicz, Literatura w czasie wojny, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 155

Przypisy

  1. Hagakure – przewodnik dla wojownika składający się z przemyśleń samuraja Tsunetomo Yamamoto (1659–1719). Zostały one spisane przez jego towarzysza, samuraja Tashiro Tsuramoto. Opublikowano je po raz pierwszy dopiero w 1868 roku, ponad sto pięćdziesiąt lat po powstaniu (przyp. red.).
  2. Święto bon (urabon-e, o-bon matsuri) to japońskie Święto Zmarłych (dni powrotu przodków do domu), którego tradycja sięga VII wieku. Bon łączy elementy sintoizmu (rodzimej religii Japonii opartej na tamtejszej mitologii) i buddyzmu, nazywane bywa także Świętem Lam pionów, ponieważ w ostatnim dniu uroczystości papierowe lampiony mające oświetlić drogę duszom wracającym do zaświatów kładzie się na tafli wody. Słowo bon oznacza miseczkę (tackę) z jedzeniem (w ogólności – płytkie naczynie, stąd bonsai to roślina – sai – w płytkim naczyniu) ofiarowywanym głodnym duchom (gaki). Posiłek składa się na specjalnym ołtarzu – bon-dana. Obecnie bon obchodzi się w dniach 13–16 sierpnia. Święto kończą bon-odori – tańce mające rozweselić dusze powracające do zaświatów (przyp. red.).
  3. Akinari Ueda albo Ueda Shūsei (1734–1809) – japoński pisarz i poeta, lekarz, filolog oraz reformator języka japońskiego. Klasyk tamtejszej literatury, jeden z najważniejszych twórców okresu Edo (1603–1868). Pisał opowiadania fantastyczne inspirowane motywami ludowymi oraz zaczerpniętymi z baśni i legend. W Polsce znany głównie ze zbioru Po deszczu, przy księżycu (Ugetsu monogatari, 1776), które w przekładzie Wiesława Kotańskiego doczekało się dwóch wydań (1968, 2021) (przyp. red.).
  4. Hōō (w transkrypcji także: hō-ō, hou-ou, ho-o, hoo-o) – czczone we wschodniej Azji stworzenie mityczne, przypominające feniksa, wywodzące się z pradawnych chińskich wierzeń, popularny motyw w sztuce japońskiej. Ptaki te symbolizują pokój i szczęście, a ich pojawienie się zwiastuje nastanie nowej ery (przyp. red.).
  5. Stefan Türschmid, Struna / Wyspa Nazino, projekt okładki Aleksandar Ćirlić, Biblioteka Analiz i Instytut Literatury, Kraków 2021, s. 11. Wszystkie cytaty pochodzą z tego wydania.

Powiązane artykuły

18.05.2022

Dwie historie (zd)radzieckie

W trzydziestym siódmym, w czasie wielkiej czystki, został wyznaczony do składu sądzącego wojskowych, rzekomo zdrajców. Szybko się zorientował, że oskarżenia są całkowicie bezpodstawne […] Jednak nie potrafił się zdobyć na sprzeciw. To by oznaczało niechybną śmierć. Za to jeszcze bardziej znienawidził klikę Stalina i komunizmStefan Türschmid, Struna / Wyspa Nazino, projekt okładki Aleksandar Ćirlić, Biblioteka Analiz i Instytut Literatury, Kraków 2021, s. 11. Wszystkie cytaty pochodzą z tego wydania.[1].

Własow, generał porucznik Andriej Andriejewicz Własow, był nieudacznikiem i nikczemnikiem, przekazywała jego ponury portret na wieki wieków amen radziecka propaganda. Ale może był niezwyciężonym nieudacznikiem i nieustraszonym nikczemnikiem, bo wieczność jest znacznie krótsza, niż prognozowała propaganda, i pod czarnym portretem generała Armii Czerwonej najmłodsza historia odkrywa kolory?

Wielka Niemiecka Rzesza, Großdeutsches Reich, miała trwać 1000 lat… skończyła się po 7, ZSRR, CCCP, Sajuz Sawjetskich Sacjalisticzeskich Riespublik, albo krótko Kraj Rad, miał być krainą wiecznej szczęśliwości, nie dotrwał do 70. Jeśli Niemcom liczyć lata panowania hitleryzmu, to było ich 12, jeśli Związkowi Radzieckiemu lata stalinizmu, było ich 24. Po trzykroć tuzin, wystarczy! Historycy do dziś podliczają straty w ludziach i kulturze (a ja zawsze jeszcze dodaję niepoliczalne straty w zwierzętach i naturze).

Opowiadanie Struna oparte na faktach i domysłach jest właściwie niedługie, literacko zrekonstruowane sceny z życia generała przeplecione są prawdziwymi i fikcyjnymi wspomnieniami kapitana Wilfrieda Strik-Strikfeldta, świadka tego życia:  

W sierpniu 1942 poznałem generała Własowa. Niezwykła postać. Olbrzym dwumetrowy, chudy i kościsty, w grubych okularach krótkowidza. Mundur zniszczony, buty powykrzywiane po tułaczce na bagnach nad rzeką Wołchow. Grube wargi, grube rysy. Twarz tak brzydka, że aż fascynująca. Milkliwy. Nieufny.

Urodził się 14 września 1901 roku w carskiej Rosji jako ósme dziecko wiejskiego krawca, albo trzynaste ubogiego chłopa, dokładnie nie wiadomo i pewnie tak już zostanie. Tak czy inaczej, jaki by go ojciec nie spłodził, musiało się to stać u samego zarania XX wieku. Ludzie wierzyli, że będzie to wiek światła, światłości i światowego pokoju. Przede wszystkim pokoju. Elektryczność właśnie rozpoczynała swoją drogę rozświetlania świata, nauka triumfowała nad ciemnotą, po wiekach wojen uważano, że ludzkość dojrzała do pokojowego załatwiania konfliktów.

Kiedy data 11 września 2001 roku stała się dramatycznym symbolem początku XXI wieku, bilans XX wieku już się domykał. Historycy, dziennikarze, pisarze dopracowują jedynie szczegóły: rewolucje, wojny, totalitaryzmy, terrory… wynalazki, osiągnięcia, wzloty, odkrycia… Teoretycznie generał Własow mógłby dożyć 14 września setki. Ale choć przeżył najgorszą – jak na razie – wojnę światową, nie dożył nawet czterdziestki piątki.

Opowiadanie o ostatnich latach jego życia zaczyna się o świcie 12 lipca 1942 roku we wsi Tuchowiczi (ros. Туховежи, pol. Tuchowieża) w Obwodzie Leningradzkim. Zdanie to napisane, wygląda znacznie zwyczajniej, niż w rzeczywistości było, bo był to już rok z hakiem rosyjskiej wojny z Niemcami, a Własow dowodząc armiami, skutecznie bronił Lwowa, Kijowa i przedpola Moskwy… Aż poniósł klęskę na rozległych bagnach rzeki Wołchow w obronie Leningradu i teraz wraz z grupką żołnierzy od dwóch tygodni przemierzał gęste bagniste lasy w ucieczce przed niemiecką niewolą. Grupka odpowiednio do tego, co przeżywała, wyglądała.

Umordowani mężczyźni* trafili na wieś Tuchowiczi, a w niej na chłopa, który pozwolił im przespać się w stodole, nakarmiwszy ich uprzednio chlebem i mlekiem. Własow wiedział, że to niewiele znaczy, bo chłopi często bardziej nienawidzili komunizmu, który już poznali, niż faszyzmu, który dopiero mieli poznać, więc i niemieckich najeźdźców witali wiktuałami. Cóż, on też nienawidził Stalina i jego zbrodniczych rządów, choć miał za sobą błyskotliwą militarną karierę w radzieckiej Rosji dzięki temu, że, jak przekazuje historia, „wykazywał wybitne zdolności przywódcze”, dodajmy, że milcząc, gdy wymagała tego strategia.

Rankiem chłop sprowadził Niemców i Rosjanie trafili do obozu jenieckiego. Tym samym karta się odwróciła i oto Własow dostrzegł szansę zawalczenia z komunizmem, jeśli przekona do swojego planu nazistów, a jeńców rosyjskich do stworzenia armii walczącej nie z Niemcami, ale u boku Niemców. Niemców planował pogonić później. Plan miał dobry, aliści nie przewidywał, że wcześniej Niemców pogonią armie aliantów wespół z Armią Czerwoną i idea Rosyjskiego Ruchu Wyzwoleńczego pod wodzą Własowa znajdzie się między młotem a kowadłem.

Jakie spotkania i rozmowy przeprowadzono, jakie umowy zawarto i zerwano, i jak się dla bohatera parareportażu Struna ostatecznie wszystko skończyło, oraz skąd i po co ta struna w tytule, opowiada Stefan Türschmid językiem oszczędnym, nomen omen twardym, żołnierskim, bez wzbudzania fałszywego współczucia dla generała, w końcu i on był elementem składowym zbrodniczego systemu. A jednak nie bez sympatii i po przeczytaniu żal się robi człowieka uwikłanego w wojnę, zbrodnie, intrygi, sytuacje bez wyjścia, kłamstwa, podstępy, zdrady, bo wydaje się, że charakter miał prawy, że był bardziej niezwyciężony niż, nieudany, i bardziej nieustraszony, niż nikczemny.

W każdym razie pokutujące w Polsce przeświadczenie, że to „własowcy” mordowali, gwałcili i grabili ludność cywilną w czasie Powstania Warszawskiego, jest czarnym pijarem spreparowanym przez powojenną propagandę sowiecką, bowiem dywizje Własowa powstały pięć miesięcy po upadku Powstania.

Bogusław Wołoszański w historycznym dokumencie-widowisku z 2015 roku tak właśnie ten negatywny mit sprostowuje, autor Strunypodaje jeszcze i takie tłumaczenie, że mogło chodzić o tzw. Brygadę Kamińskiego, składającą się z kilku tysięcy rosyjskich żołnierzy rekrutowanych głównie z różnego rodzaju mętów społecznych (i setek kobiet, ich żon czy partnerek, tzw. markietanek, od handlu i innych usług, ponoć te obwieszone były zegarkami i zrabowaną biżuterią). Brygadę tę wcielono na początku roku 1945 do jednej z dywizji Własowa, stąd „efekt skróconej perspektywy”, że tak to nazwę. Z hasła na Wikipedii: „We współczesnej Rosji Andriej Własow jest postacią budzącą ogromne kontrowersje, ma zarówno wielu zwolenników, jak i przeciwników”.

W 2001 zwrócono się do Naczelnej Prokuratury Wojskowej Federacji Rosyjskiej z prośbą o rewizję wyroku wydanego na Andrieja Własowa i jego współpracowników. Kolegium Wojskowe Sądu Najwyższego Federacji Rosyjskiej doszło jednak do wniosku, że nie ma podstaw do zastosowania w tej sprawie przepisów ustawy o rehabilitacji ofiar represji politycznych.

W 1992 Sąd Konstytucyjny Federacji Rosyjskiej, rozpatrując sprawę KPZR, wydał oficjalną decyzję o uchyleniu wszystkich represyjnych wyroków organów partii. Zdaniem niektórych rosyjskich historyków na podstawie tej decyzji można przyjąć, że rehabilitacja Własowa i jego współpracowników już się odbyła.

* * *

Drugie opowiadanie, Wyspa Nazino, to zbiór krótkich historyjek ludzi, których zły los w złych czasach rzucił na niewielką wyspę na rzece Ob (w syberyjskim okręgu tomskim). Zdrobnienie „historyjki” brzmi pieszczotliwie, ale historia pobytu ponad sześciu tysięcy aresztowanych za, jak to się nazywało, „szkodliwość społeczną”, i zwiezionych w maju 1933 roku na wyspę, spośród których Stefan Türschmid wybrał kilka osób prawdziwych i kilka fikcyjnych, by nadać opowieści ludzkie twarze, to historia jak z najgorszego horroru. 

Na wyspę z łapanek trafili i zwyczajni obywatele, i bandyci, zwykli włóczędzy i bezdomni chłopi szukający pracy w miastach, członkowie partii i byli więźniowie po odsiadce za zwykłe rozboje, mężczyźni, kobiety, dzieci… Ci, którzy mieli szczęście, nie przeżyli długiego transportu w strasznych warunkach na Syberię, inni tyle szczęścia nie mieli. Autor pisze w posłowiu, że przemierzając wiosną 2020 Rosję od Petersburga (w latach 1924, od śmierci Lenina, do 1991 nazywanego Leningradem) po Władywostok, dotarł i do tej wyspy. Zastał tam trzystukilogramowy głaz z napisem: „Za święty spokój u Boga wszystkich tu niewinnie zabitych w latach bezbożności”. 

To musiała być – i, sądząc ze zdjęć, pewnie dziś też jest – piękna dzika wyspa. A właściwie to pierwotnie naniesiona przez wody rzeki piaszczysta łacha długości około czterech kilometrów, szerokości czterystu do sześciuset metrów, oblana wodami Obu, w tym miejscu o szerokości 9–10 kilometrów, gęsto porosła drzewami i krzewami, topolami, kasztanowcami, brzozami, krzakami bzu… Latem musi tu być jak w raju, drzewa, ptaki, kwiaty, żadnych ludzi. Ale w maju to na Syberii czas topnienia śniegów i tajania kry, temperatur niewiele wyższych od zera, do zielenienia się roślin jeszcze daleko, ptaki pewnie gdzieś na południu. Za to pojawili się ludzie, dla nich to było „lodowe piekło”.

Kilka tysięcy umęczonych podróżą ludzi w rozpadających się resztkach ubrań wysadzono na tym nieszczęsnym skrawku ziemi… i odtąd zaczęły się tu dziać rzeczy straszne. Tak straszne, że nawet powiadomiony o tym Stalin wysłał na wyspę specjalną komisję. W sierpniu 1933 zastała około dwa tysiące wychudzonych, chorych, zdziczałych ludzi. Rozwieziono ich do innych, „bardziej ludzkich” miejsc, 157 osób zostawiono na śmierć, bo były zbyt chore i słabe, żeby je „przesiedlać”. A wyspa nosi odtąd nazwę „Wyspy kanibali”. Taki też tytuł nosi książka francuskiego historyka-sowietologa Nicolasa Wertha z roku 2006 wydana w Polsce w 2011 roku z podtytułem 1933 deportacja i śmierć na Syberii.

Ojciec Nicolasa, Alexander Werth urodził się 4 lutego 1901 roku, (generał Własow co dopiero się począł) i był rosyjsko-angielskim dziennikarzem i historykiem, autorem licznych książek o sowieckiej Rosji. W czasie II wojny światowej przebywał w Związku Radzieckim, był korespondentem Sunday Times i BBC. Po wojnie do 1949 roku nadal proradziecki korespondent przebywał w ZSRR, w 1946 przeprowadził jako jeden z nielicznych wywiad ze Stalinem. Po wkroczeniu wojsk Układu Warszawskiego do Czechosłowacji w 1968, przestał wierzyć w liberalizację radzieckiego reżimu, 5 marca 1969 popełnił samobójstwo. 

Jego syn, Nicolas, rocznik 1950, język ojczysty rosyjski, kontynuując tradycję rodzinną obrał zawód sowietologa. Ale zgłębiającego historię porewolucyjnej Rosji bardziej od strony społecznej, niż politycznej. I jest to perspektywa na pewno nie prosowiecka, ale proludzka, co jest inną perspektywą na wszystko to, co działo się w komunistycznej Rosji, niż przez pryzmat dychotomii „komunista – antykomunista”. Po Wyspie kanibali wydał w roku 2009 monografię, której tematem jest Wielki Terror 1937–38.

Skąd ten wtręt o synu i ojcu Werthach? Stąd, że autor Struny Wyspy Nazino stawia znak równości między komunizmem a nazizmem, z czym się nie zgadzam. W roku 2017 odbyła się w Zurychu wielka wystawa na temat Rewolucji Październikowej w jej stulecie (jak wiadomo Lenin mieszkał w Zurychu, zanim ruszył do Petersburga, żeby objąć dowództwo rewolucji). Nie tylko byłam na tej wystawie, ale też o niej pisałam. Bo choć i komunizm, i nazizm odpowiedzialne są za bezmiar cierpień, w tym tak niewyobrażalnych, jak te, które miały miejsce na wyspie Nazino, to jednak są z założenia innymi systemami i na inny grunt padły.

Wystawa pokazywała te ciemne strony komunizmu, ale wystawie towarzyszyła książka z esejami na temat tego, co komunizm dał światu w sensie pozytywnym. Nazizm niczego oprócz zła nie dał. Założenia komunizmu, nawet jeśli się nie dały wprowadzić w życie, były zupełnie inne, niż założenia nazizmu – które niestety dawały się przez 12 lat wprowadzać w życie. Przemysłowe, zorganizowane, wypracowane naukowo mordowanie ludzi jest ciągle jeszcze o niebo gorsze od mordowania się z głupoty, prymitywizmu, wreszcie głodu. Komunizm był bestialsko nieludzki, barbarzyński, nazizm był bestialsko ludzki, wypracowany przez naród u szczytu cywilizacji, odwołujący się do nauki, szczycący się kulturą. I to jest ta zasadnicza różnica.

Widać tę różnicę jak na dłoni w dramatycznych wydarzeniach na wyspie Nazino. Śmiem twierdzić, że wszyscy ludzie, niezależnie od narodowości czy przekonań, w tak ekstremalnych warunkach, w jakich znaleźli się ci ludzie, zachowywaliby się ekstremalnie zgodnie z własnymi charakterami. W książce Efekt Lucyfera psycholog Philip Zimbardo zebrał w jednym tomie najgorsze potworności dokonywane przez ludzi na ludziach. Dlaczego ludzie są do czegoś takiego zdolni? Odpowiedź można ująć bardzo krótko, to zawierające się jedno w drugim: system – sytuacja – predyspozycja.

Mieszkańcy pocarskiej Rosji chcąc stworzyć system komunistyczny, wypadli z jakiegokolwiek systemu, zorganizowanie państwa na bazie upadłego caratu nie powiodło się w skali makro, jak nie powiodło się „osadzenie” („osiedlenie”?) aresztowanych na wyspie Nazino w skali mikro. To było jedno wielkie bezhołowie. Komendant Cepkow i jego ludzie czekający na transport kilku tysięcy ludzi byli na to zupełnie nieprzygotowani. Mieli 20 ton mąki do wykarmienia tych (już skrajnie głodnych i umęczonych) ludzi. Ale nie było pieców do wypiekania chleba, bo niby skąd miałyby się wziąć? 

Ludzie nawet nie mieli naczyń do zabrania sypkiej mąki, żeby ją na surowo zjeść. 

[…] tłoczyli się, bili i tratowali. Większość nie miała w co wziąć tego skarbu. Sypano mąkę w czapki, buty, poły płaszcza lub marynarki, a nawet w złożone dłonie. Ludzie biegli do rzeki i jedli mąkę zmieszaną w wodą. Wkrótce wielu zapadło na czerwonkę. Dostawali biegunki i wymiotowali krwią. Hałda mąki na brzegu szybko malała, padał ciężki, mokry śnieg. Wiele mąki się zmarnowało. Mogłaby ocaleć, gdyby zostawiono ją w workach, lecz naczelnik Cepkow musiał pilnie oddać worki dostawcy. W Kraju Rad, szesnaście lat po rewolucji, nie rozwiązano problemu niedoboru worków 

pisze Stefan Türschmid.

Jakże nie rozwiązano problemu niedoboru worków? Przecież dostawca miał worki! Tutaj nie rozwiązano całości zaopatrzenia dla wielu tysięcy ludzi, w tym worków na żywność, naczyń na żywność, możliwości przechowywania tej żywności, gotowania, jedzenia, sprzątania po jedzeniu. Tu nie rozwiązano żadnego problemu związanego z organizacją życia tak ogromnej ilości ludzi naraz, nawet jeśli miałaby to być organizacja życia w prymitywnych barakach z prostymi garkuchniami. Nie było żadnych baraków, ludzie siedzieli na gołej zmarzniętej ziemi. Owszem porozpalali ogniska, przykrywali się suchymi gałęziami.

Czytajmy dalej: 

Cepkow kazał nakopać gliny, żeby zbudować z niej piece chlebowe. Lecz szło to ciężko, bo ziemia była jeszcze zmarznięta, a glina zmieszana z piaskiem. Skonfiskował więc trzy z pięciu pieców we wsi i przewiózł na wyspę. Ludzie pracowali przy nich przez 24 godziny na dobę, co dawało dziennie około dziewięćset kilogramowych bochenków. Rozdawali po połówce na osobę. Teoretycznie każdy mógł więc dostać pół kilo chleba raz na cztery, pięć dni. To tylko odsuwało w czasie śmierć z głodu.

Nic, ale to nic dziwnego, że ci najbardziej przyzwyczajeni do bandyctwa i niemający większych oporów, zaczęli się karmić trupami, przy czym wpadli na szatański pomysł, że mięso jest jeszcze świeższe, gdy dawcę mięsa przetrzymuje się żywego i ubija na krótko przed spożyciem, lub wręcz okrawa z mięsa żywcem. A więc mamy to: system pozwalał na zgarnianie ludzi i wywożenie ich do nieludzkich warunków, sytuacja zmuszała ich do zdobywania pożywienia, gdzie żadnego pożywienia nie było. Ludzie, tysiące ludzi, zbierali(by) grzyby, gdyby o tej porze roku rosły, próbowali(by) łapać ptaki, gdyby wyspa była pełna ptaków, łowić ryby, gdyby rzeka roiła się od ryb. Próbowali to robić! A ci, którym predyspozycje charakterologiczne na to pozwalały, polowali na ludzi, żeby jeść „ludzinę”, skoro nie było niczego innego. 

Tak to wygląda! Tak to musiało wyglądać! Straszne jest, że dziki system doprowadzał ludzi do dzikich zachowań, ale instynkt przetrwania jest zazwyczaj silniejszy i tkwi znacznie głębiej, niż normy kulturowe znacznie bardziej naskórkowe. I nie, nie usprawiedliwiam nikogo, usiłuję sobie tylko wytłumaczyć, jak człowiek może się zachowywać w skrajnie ekstremalnych sytuacjach, jeśli nie powstrzymują go normy etyczne niweczone odgórnie przez nieludzki system.

 

Źródło: http://www.sofijon.pl/module/article/one/1805#f2

 

Stefan Türschmid, Struna / Wyspa Nazino, projekt okładki Aleksandar Ćirlić, Biblioteka Analiz i Instytut Literatury, Kraków 2021.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Elżbieta Binswanger-Stefańska, Dwie historie (zd)radzieckie, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

  1. Hagakure – przewodnik dla wojownika składający się z przemyśleń samuraja Tsunetomo Yamamoto (1659–1719). Zostały one spisane przez jego towarzysza, samuraja Tashiro Tsuramoto. Opublikowano je po raz pierwszy dopiero w 1868 roku, ponad sto pięćdziesiąt lat po powstaniu (przyp. red.).
  2. Święto bon (urabon-e, o-bon matsuri) to japońskie Święto Zmarłych (dni powrotu przodków do domu), którego tradycja sięga VII wieku. Bon łączy elementy sintoizmu (rodzimej religii Japonii opartej na tamtejszej mitologii) i buddyzmu, nazywane bywa także Świętem Lam pionów, ponieważ w ostatnim dniu uroczystości papierowe lampiony mające oświetlić drogę duszom wracającym do zaświatów kładzie się na tafli wody. Słowo bon oznacza miseczkę (tackę) z jedzeniem (w ogólności – płytkie naczynie, stąd bonsai to roślina – sai – w płytkim naczyniu) ofiarowywanym głodnym duchom (gaki). Posiłek składa się na specjalnym ołtarzu – bon-dana. Obecnie bon obchodzi się w dniach 13–16 sierpnia. Święto kończą bon-odori – tańce mające rozweselić dusze powracające do zaświatów (przyp. red.).
  3. Akinari Ueda albo Ueda Shūsei (1734–1809) – japoński pisarz i poeta, lekarz, filolog oraz reformator języka japońskiego. Klasyk tamtejszej literatury, jeden z najważniejszych twórców okresu Edo (1603–1868). Pisał opowiadania fantastyczne inspirowane motywami ludowymi oraz zaczerpniętymi z baśni i legend. W Polsce znany głównie ze zbioru Po deszczu, przy księżycu (Ugetsu monogatari, 1776), które w przekładzie Wiesława Kotańskiego doczekało się dwóch wydań (1968, 2021) (przyp. red.).
  4. Hōō (w transkrypcji także: hō-ō, hou-ou, ho-o, hoo-o) – czczone we wschodniej Azji stworzenie mityczne, przypominające feniksa, wywodzące się z pradawnych chińskich wierzeń, popularny motyw w sztuce japońskiej. Ptaki te symbolizują pokój i szczęście, a ich pojawienie się zwiastuje nastanie nowej ery (przyp. red.).
  5. Stefan Türschmid, Struna / Wyspa Nazino, projekt okładki Aleksandar Ćirlić, Biblioteka Analiz i Instytut Literatury, Kraków 2021, s. 11. Wszystkie cytaty pochodzą z tego wydania.

Powiązane artykuły

19.05.2022

Nowy Napis Co Tydzień #152 / Kaliningrad – opowieść o mieście, którego nie ma

Zapraszamy do obejrzenia nagrania

– Książka Siegień ma to do siebie, że w zasadzie nie opowiada z góry nam wszystkiego, autorka nie rości sobie prawa do wyjawiania nam od razu pełnej prawdy, […] oddaje głos bohaterom swoich reportaży i dopełnia je swoim komentarzem. Opowiada o specyfice tej rosyjskiej enklawy […] o ludziach zamieszkujących Kaliningrad, oprowadza nas po części po mieście, którego nie ma – zdradza Roman Bobryk.

Więcej w nagraniu.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Roman Bobryk, Kaliningrad – opowieść o mieście, którego nie ma, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 152

Przypisy

  1. Hagakure – przewodnik dla wojownika składający się z przemyśleń samuraja Tsunetomo Yamamoto (1659–1719). Zostały one spisane przez jego towarzysza, samuraja Tashiro Tsuramoto. Opublikowano je po raz pierwszy dopiero w 1868 roku, ponad sto pięćdziesiąt lat po powstaniu (przyp. red.).
  2. Święto bon (urabon-e, o-bon matsuri) to japońskie Święto Zmarłych (dni powrotu przodków do domu), którego tradycja sięga VII wieku. Bon łączy elementy sintoizmu (rodzimej religii Japonii opartej na tamtejszej mitologii) i buddyzmu, nazywane bywa także Świętem Lam pionów, ponieważ w ostatnim dniu uroczystości papierowe lampiony mające oświetlić drogę duszom wracającym do zaświatów kładzie się na tafli wody. Słowo bon oznacza miseczkę (tackę) z jedzeniem (w ogólności – płytkie naczynie, stąd bonsai to roślina – sai – w płytkim naczyniu) ofiarowywanym głodnym duchom (gaki). Posiłek składa się na specjalnym ołtarzu – bon-dana. Obecnie bon obchodzi się w dniach 13–16 sierpnia. Święto kończą bon-odori – tańce mające rozweselić dusze powracające do zaświatów (przyp. red.).
  3. Akinari Ueda albo Ueda Shūsei (1734–1809) – japoński pisarz i poeta, lekarz, filolog oraz reformator języka japońskiego. Klasyk tamtejszej literatury, jeden z najważniejszych twórców okresu Edo (1603–1868). Pisał opowiadania fantastyczne inspirowane motywami ludowymi oraz zaczerpniętymi z baśni i legend. W Polsce znany głównie ze zbioru Po deszczu, przy księżycu (Ugetsu monogatari, 1776), które w przekładzie Wiesława Kotańskiego doczekało się dwóch wydań (1968, 2021) (przyp. red.).
  4. Hōō (w transkrypcji także: hō-ō, hou-ou, ho-o, hoo-o) – czczone we wschodniej Azji stworzenie mityczne, przypominające feniksa, wywodzące się z pradawnych chińskich wierzeń, popularny motyw w sztuce japońskiej. Ptaki te symbolizują pokój i szczęście, a ich pojawienie się zwiastuje nastanie nowej ery (przyp. red.).
  5. Stefan Türschmid, Struna / Wyspa Nazino, projekt okładki Aleksandar Ćirlić, Biblioteka Analiz i Instytut Literatury, Kraków 2021, s. 11. Wszystkie cytaty pochodzą z tego wydania.

Powiązane artykuły

11.05.2022

Puste miejsca

Publikacja z 15 marca, „Rzeczpospolita. Plus Minus” 1997.

Przez wiele lat PRL wpajano nam przekonanie, iż była jedna Wielka Rewolucja Październikowa, dla której czymś zaledwie w rodzaju chaotycznej uwertury była (tak zwana i pisana małą literą) rewolucja lutowa. Niedawno minęła niemal bez echa siedemdziesiąta dziewiąta rocznica (dziś już chyba tak zwana) Wielkiego Października, w tym tygodniu natomiast (13 marca) minęła okrągła, osiemdziesiąta rocznica nigdy niefetowanej rewolucji lutowej. Mimo że z łatwością możemy dziś sięgnąć po lektury, dotyczące roku 1917 w Rosji, które w inny sposób przedstawiają te wydarzenia, jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że obraz wciąż jeszcze jest niepełny. Szczególnie jeśli chodzi o relacje naocznych świadków. Całkiem niedawno, w ubiegłym roku (1996) polscy czytelnicy z ostali zaskoczeni wydaniem przez londyński „Puls” nieznanej książki Jana Parandowskiego. Opublikowany po raz pierwszy w 1919 roku przez młodego, dwudziestoczteroletniego wówczas autora, a dziś cudem niemal wydobyty z archiwów, Bolszewizm i bolszewicy w Rosji stał się swego rodzaju sensacją. O książce Parandowskiego jeszcze przed jej współczesnym wydaniem pisał na łamach „Rzeczpospolitej” Gustaw Herling-Grudziński, a także Krzysztof Dybciak, za którym warto przypomnieć także takie zapomniane pozycje, dotyczące wydarzeń w Rosji, jak Carat i rewolucja Brunona Rappaporta i Przez płonący Wschód Ferdynanda Goetla (którego wybitną postać przypomniał ostatnio „Plus Minus”, nr 6/97).

Zaniedbanie dotyczące wczesnej książki Parandowskiego wydaje się nieco dziwne, zważywszy późniejszą sławę autora MitologiiAlchemii słowa.

Zamazane plamy historii

Zarazem jednak nie jest to aż tak zaskakujące. Książka Parandowskiego dzieliła los wielu innych publikacji – wspomnień, analiz, powieści dotyczących tego samego tematu. Z książek o Rosji roku 1917 i lat późniejszych, pisanych przez świadków czy komentatorów owych wydarzeń, a przywróconych po roku 1989 polskiej kulturze, warto wymienić Lenina Ferdynanda A. Ossendowskiego i Pożogę Zofii Kossak-Szczuckiej, których pierwsze wydania ukazały się przed wojną (Pożoga jeszcze w latach 20.). Także wielokrotnie wówczas wznawiane, autobiograficzne opowiadania Eugeniusza Małaczewskiego Koń na wzgórzu po wojnie wydano dopiero w 1991 roku. Strzępy epopei Melchiora Wańkowicza, o I Korpusie Wschodnim generała Dowbór-Muśnickiego, wznowiono w 1993 roku. Wiele innych zapewne nie doczeka się wznowień, czy choćby opracowań. Dzielą ich los liczne pamiętniki dowborczyków, w tym także wspomnienia samego generała, jak i wspomniane już książki Rappaporta i Goetla. Wyjątkowym nazwać można fakt wydania w 1970 roku autobiografii hallerczyka i działacza niepodległościowego Edwarda Ligockiego Dialog z przeszłością, opatrzonej odpowiednio ostrożnym komentarzem wydawcy.

Literatura ta niekoniecznie musiała być jednobrzmiąca. Czym innym było pisarstwo związanego z białymi kontrrewolucjonistami Ossendowskiego i Zofii Kossak, piszącej o zniszczeniu przez rewolucję polskiej kultury ziemiańskiej na kresach, a czym innym wspomnienia Rappaporta o organizowaniu się na emigracji w Rosji polskiego szkolnictwa i życia kulturalnego. Relacja Goetla była analizą przemian zachodzących w gospodarce, na przykładzie rolnictwa w Tadżykistanie (w 1915 roku zaborca rosyjski ewakuował część ludności, instytucji i fabryk z ziem polskich w głąb Rosji przed natarciem Niemców). I choć niektóre z tych książek (w tym także szkice Parandowskiego) dotknięte są skazą antysemityzmu, mają wartość gorącego zapisu wydarzeń.

Pomimo wznowień kilku pozycji wspomniany okres pozostaje białą plamą, a może nie tyle białą, co zamazaną brzydką mazią fałszu. Istnieją bowiem wypełniające tę plamę dzieła, jak książka Krystyny Sierockiej, pod obiecującym tytułem Polonia radziecka 1917–1939, wydana w 1968 roku (PIW) czy już z początku lat 70. szkic Stefana Żółkiewskiego Rewolucja a przemiany kultury literackiej 1918–1939 w antologii Literatura polska wobec rewolucji (PIW), w którym ziarno od plew tak trudno oddzielić, że trzeba by nie lada cierpliwego Kopciuszka. Opracowania te i tym podobne badają stopień nasycenia literatury polskiej ideą bolszewizmu. Sierocka autorów takich jak Goetel zbywa krótko zarzutem „niezrozumienia istoty rzeczy”; podobnie Kossak-Szczucką, Ligockiego i Małaczewskiego, o których pisze, że „cechuje ich postawa nienawiści”. Epitety zastępują analizę. O istnieniu książki Parandowskiego Sierocka zapewne nie wiedziała, ale także nazwiska Ossendowskiego i Wańkowicza nie padają w ogóle, choć ten ostatni był przecież również autorem napisanej w latach trzydziestych Opierzonej rewolucji, w zasadzie przychylnej Związkowi Sowieckiemu.

Nie ulega wątpliwości, że po roku 1915 na terenie Rosji znaleźli się Polacy o różnych zapatrywaniach. Często tak młodzi, że ich dojrzałość kształtowała się równolegle z zachodzącymi wówczas wydarzeniami. Jan Parandowski był jednym z nich.

Powrócę do jego młodzieńczego, a wznowionego niedawno dzieła. Warta uwagi jest próba przedstawienia rozpadu aparatu państwowego i gospodarki w wyniku „reformatorskich” działań bolszewików (nieco podobna do analizy Goetla). Książka Parandowskiego jest uporządkowanym zbiorem szkiców teoretycznych i jako taka stanowi niewątpliwą wartość. Przynosi obraz nastrojów społecznych, ocenę kilku miesięcy władzy Rządu Tymczasowego, potem władzy bolszewików, która nie dość, że rozkłada państwo, to „nie cofnie się przed zarzutem despotyzmu i krwiożerczości, bo nie zna sentymentów, jak ich nie znał Iwan Groźny”.

Spojrzenie z dołu

Nie ujmując niczego wspomnianym autorom, wciąż najciekawsze wydają się dwie książki napisane przez ludzi, którzy do bolszewizmu przystali, by potem od niego odejść. Obie powstały po latach. Myślę tu o autobiograficznej powieści Igora Newerlego Zostało z uczty bogów. Napisana przez autora pod koniec lat 60., przeleżała w „Czytelniku” do roku 1980, gdzie znalazł ją Andrzej Mencwel i zdążył w krótkim okresie liberalizacji cenzury w Polsce opublikować prawie w całości, w redagowanym przez siebie miesięczniku „Meritum”. Potem, w latach stanu wojennego, całość ukazała się w 1986 roku w paryskiej „Kulturze” i podziemnie w „Nowej”, a w 1988 w „Czytelniku” z zaznaczonymi ingerencjami cenzury, by dopiero niedawno, w 1996 roku normalną drogą i w całości trafić do polskich księgarń. Drugą książką, o której myślę, są Moje wspomnienia emigracyjnego pisarza Wacława Solskiego, wydane w 1995 roku przez londyński „Aneks” (po raz pierwszy opublikowała je paryska „Kultura” w 1977 roku).

Po przeczytaniu w „Meritum” skróconej wersji powieści Newerlego, Adam Michnik, w pisanym w więzieniu eseju Ginąć odświętnie z 1983 roku, podkreślał jej wartość: „Polscy komuniści nie zostawili uczciwych pamiętników, zaś Polacy piszący o rewolucji bolszewickiej postrzegali ją zwykle tylko jako terror. W tym stanie rzeczy książka Newerlego – poza swymi walorami literackimi – stanowi również cenne źródło dla historyka”.

Jeśli nawet wspomnienia Solskiego również nie są całkiem szczere, nie ulega dla mnie wątpliwości, że ich wyjątkowość jest porównywalna z autobiograficzną powieścią Newerlego. Obie te książki to rodzaj spowiedzi, to próba znalezienia uzasadnienia dla własnej fascynacji, uczestnictwa i przyczyn odejścia, a właściwie w obu przypadkach – ucieczki od bolszewizmu. Rzecz jasna, są różnice. Pierwsza i wcale niebagatelna wynika z wieku.

Igor Newerly w lutym 1917 roku miał czternaście lat; był dzieckiem, które dorastało w tyglu wydarzeń i dorastając, zmieniało się, jak zmieniało się oblicze rewolucyjnej Rosji. Wiosną 1917 roku polityczne wybory były jeszcze przed nim. Jego zachłyśnięcie się rewolucją było więc zapożyczone, wspólne dla wszystkich otaczających go ludzi. „Na początku w dniach marcowych wszystkie głosy były zgodne i brzmiały odświętnie” – pisze. Potem zaczęła się rywalizacja o rząd dusz. Bolszewicy umieli zaskarbić sobie sympatię młodego chłopca drobiazgami. Nie bez znaczenia było, że objęcie przez nich władzy wybawiło go od sprawy sądowej, grożącej za ustrzelenie kaczek sąsiada. Podobnie wprowadzenie koedukacyjnego nauczania w gimnazjum i przydziały machorki dla uczniów. Nowa władza pasowała gimnazjalistów na dorosłych i mówiła do nich: „obywatele uczniowie”. O pierwszym roku władzy bolszewików pisał Newerly: „wpojono nam poczucie pewnej godności własnej i znaczenia”.

Socjaldemokraci zaś wypadali niekorzystnie, bo obraz przyszłości, jaki rysowali, co prawda „tchnął spokojnym optymizmem ludzi znających się na rzeczy, ale był bez polotu”. Ponadto:

[…] nie zdołali w sposób kategoryczny i powszechny udokumentować swej postawy obrońców demokracji i zdobyczy rewolucji, przekonać, że naprawdę tylko ich zwycięstwo ocali swobody obywatelskie, reformę rolną i wszystkie inne zapoczątkowane reformy ze szkolną włącznie, i byli bezbronni, nie posiadając własnej siły zbrojnej.

Na placu boju pozostali biali i czerwoni. Zwycięstwo białych oznaczałoby powrót starego porządku:

Tu Czeka, tam Oswag, czerwony terror, terror białych… Nie mieli przewagi moralnej i nic z objawienia, żadnej nowej wiary, ani perspektywy, bodaj gestu w stylu wielkiej gry, nawet pieśni nowej nie mieli, chyba tylko „Ach szabran moj, amierikanka”, coś z szantanu, a bolszewicy śpiewali „Wstawaj, proklatjem zaklejmionnyj” i to wtedy, w osiemnastym roku robiło wrażenie, brzmiało czystym gniewem, ogromnie prostą, wzniosłą nutą…

Ważna okazała się pieśń i jakiś splot przypadków działających na emocje. A także to, że pojedynczy ludzie, bolszewicy, z którymi zetknął się młody Newerly, byli ludźmi sympatycznymi. Nawet czekista okazał się w sprawie kryminalnej, w którą Newerly był bezwiednie wplątany, sprawiedliwy. To wszystko sprawiło, że „w puste miejsce sączyła się sympatia dla bolszewików”. Te puste miejsca w ludzkich sercach pozostawiła po sobie krótkotrwała demokratyczna władza.

Emocje zaprowadziły Newerlego do bolszewizmu, kazały wstąpić do komsomołu, wziąć w ręce Elementarz komunizmu Bucharina i agitować. Emocje go też od bolszewizmu odwiodły. Nowa władza okazała się demoralizująca (jest w tej powieści niesamowita scena orgii w pociągu) i nieznosząca krytyki. Wkrótce wystąpił z komsomołu, przestał odczuwać wspólnotę, starał się być niezaangażowanym świadkiem (pracował jako stenograf), uważnym obserwatorem, słuchał słów krytyki, zastanawiał się, dlaczego, jako komsomolec, nie znał ani jednego chłopa czy robotnika. Wątpił. Strach stał się teraz jego udziałem. Z Rosji wyjechał, a właściwie uciekł jako przekonany mieńszewik, jako stronnik przegranej sprawy.

Spojrzenie z góry

Wacław Solski był starszy od Igora Newerlego o sześć lat w momencie, kiedy to jest różnica kolosalna, między czternastym a dwudziestym rokiem życia. Solski znalazł się w Rosji nie z własnej woli, ewakuowany z całą rodziną i gimnazjum, ale był już człowiekiem o sprecyzowanych poglądach, członkiem koła młodzieżowego SDKPiL (w odróżnieniu od starszego brata, członka PPS). W Rosji w 1917 roku z rocznym opóźnieniem ukończył gimnazjum i wstąpił do SDKPiL. Od razu też został „zawodowym rewolucjonistą”, to znaczy pracował wyłącznie politycznie, „nie biorąc żadnej pobocznej pracy zarobkowej”.

Moje wspomnienia – to relacja człowieka „robiącego rewolucję na wysokim szczeblu”. Solski był członkiem Sowietu, znał lub przynajmniej stykał się z wszystkimi czołowymi komunistami: Leninem, Dzierżyńskim, Marchlewskim, Cziczerinem, potem także ze Stalinem. Przeciwnie niż u Newerlego, w jego autobiografii mniej emocji, więcej rachunków. Czasem jest to rachowanie zabawne, jak to w okresie tak zwanej dwuwładzy, kiedy po liczbie samochodów stojących przed siedzibą Sowietu lub Rządu Tymczasowego można było się zorientować, kto w danej chwili istotnie sprawuje władzę.

Solski, raz wstąpiwszy do partii, utożsamił się z jej programem, podlegał dyscyplinie partyjnej. Często pisze po prostu: zrobiliśmy to, zrobiliśmy tamto. Nie pisze, co myślał. Jego książka ma wartość historyczną, Solski podaje wiele liczb, czego nie pamięta, doszukuje się w archiwach i skrupulatnie uzupełnia tymi informacjami swoje wspomnienia. Porównując jego wspomnienia z książką Newerlego, można dojść do przekonania, że wielkie sprawy przejmowały ludzi w dolnych sferach rewolucyjnych hierarchii; agitatorzy z Elementarzem Bucharina w rękach kierowali się uczuciami i ideami. Na szczeblu wyższym toczyła się po prostu gra. Na początku 1917 roku Solski brał udział, z ramienia bolszewików, w pracach komisji przygotowującej wybory do Konstytuanty. W tej komisji jako przedstawiciel bolszewików, popierał spekulacyjny strajk piekarzy, który, choć niesłuszny ideologicznie, w danej sytuacji był na rękę bolszewikom.

Tak jak wiele opowiadań Solskiego i jego wspomnienia traktują o wartości wiary i o utracie wiary (mowa o wierze w ideologię), o trudności podjęcia decyzji i o zerwaniu. Lektura Moich wspomnień potwierdza tezę wybitnego katolickiego publicysty, socjologa i etyka Mariana Zdziechowskiego, który interpretował ideologię bolszewicką jako religię i w tym upatrywał jej siłę i dar przyciągania. Na kartach swoich wspomnień Solski podkreśla to wielokrotnie.

Może książka Newerlego nie ocieka krwią, ale mimo wszystko autor Zostało z uczty bogów otarł się o głód, niedostatek, zagrożenie, widział śmierć, poczuł strach, gdy w ulicznej strzelaninie kule przeleciały koło niego. U Solskiego tego wszystkiego nie ma i paradoksalnie, dzięki temu jego wspomnienia pozostawiają niesamowite wrażenie. Solski bywał delegatem, przedstawicielem różnych ciał, mówcą na wiecach, korespondentem prasowym w Berlinie, dyplomatą sowieckim w Paryżu, człowiekiem zatwierdzającym scenariusze filmów produkowanych przez Sowkino. Nie miewał kłopotów materialnych, mieszkaniowych. Śmierć pojawia się na kartach jego wspomnień w zasadzie jako widmo przyszłych czystek, mających nastąpić w latach 30. W przypisach, oznaczonych gwiazdkami, znajdują się nazwiska przyszłych ofiar Stalina.

Sporo czasu zajęło Solskiemu i wiele perypetii mu się przydarzyło, zanim uświadomił sobie, jak dalece rzeczywistość nie przystaje do ideałów, w które wierzy:

Pewnego dnia pomyślałem sobie, że żyję w Moskwie jakby na marginesie, że od czasu przyjazdu z Paryża stykam się wyłącznie z pisarzami i ludźmi, którzy należą do rządzących albo w każdym razie „wyższych sfer” i którym dobrze się dzieje, że nie mam żadnego kontaktu z robotnikami i nie wiem, co myślą.

By to sprawdzić, musiał zamówić sobie prelekcję w fabryce. Pytania robotników dotyczyły tylko jednego: dobrobytu, w jakim żyje prelegent. Rewolucja zatoczyła koło. Rosyjscy robotnicy masowo biegali na spotkania z polskimi komunistami, którzy przyjeżdżali do Związku Sowieckiego z Polski w związku z wymianą więźniów. Przychodzili tam, żeby zobaczyć „prawdziwych komunistów”, to znaczy takich, co za przekonania siedzą w więzieniu, a nie opływają w dostatki.

W 1928 roku Solski, za zgodą partii, wyjechał do Niemiec leczyć astmę. Rok później zerwał z komunizmem i pozostał na emigracji. W wywiadzie dla „Aneksu” z roku 1987 w rozmowie z Renatą Gorczyńską, Janem Kottem i Czesławem Miłoszem o swoich wczesnych przekonaniach mówił:

Gdyby nam ktoś wtedy powiedział, że w państwie idealnym, po rewolucji, równości nie będzie, bo zawsze jest ktoś, jeśli nie bogatszy, to mądrzejszy, energiczniejszy albo silniejszy od innych, zareagowałbym na to śmiechem i odpowiedział, że to jest niemożliwe.

Z komunizmem zerwał, z kapitalizmem się nie pogodził, na długo odsunął się od polityki. Pod koniec Wspomnień pisze lakonicznie: „później zostałem socjalistą”.

Krótki oddech rewolucji

Wraz z upadkiem Związku Sowieckiego odzyskaliśmy perspektywę, dzięki której nieco inaczej układają się wydarzenia 1917 roku. Podkreślam: odzyskaliśmy, nie uzyskaliśmy. Uważny czytelnik książek, powstałych w okresie międzywojennym i opisujących te wydarzenia, zauważy, że autorzy najczęściej piszą o dwóch rewolucjach roku 1917 (w tym o rewolucji lutowej zazwyczaj z aprobatą, a nawet z entuzjazmem). Podkreślają demokratyczny charakter Rządu Tymczasowego, nawet jeśli, jak Goetel czy Rappaport, widzą słabość charakteru premiera Kiereńskiego. Parandowski, także jego słabości dostrzegając, popada nawet w pewną egzaltację, widząc w nim męża opatrznościowego, który nie wykorzystał sytuacji. We wspomnianych książkach niemal nigdy wydarzenia lutego i października nie zlewają się w jedność; skrupulatnie oddziela się te daty, najczęściej mówiąc o rewolucji lutowej i przewrocie październikowym. Takie rozróżnienie robi w swoich wspomnieniach i esejach także Józef Czapski, również świadek wydarzeń 1917 roku w Rosji.

„Cała Rosja uwierzyła, że nastał moment wolności, prawdziwej demokracji, więcej jeszcze, braterstwa wszystkich ludzi […] Widziano w tym rezultat, owoc cierpień i heroizmu niezliczonych rewolucjonistów i niepodległościowców pokoleń poprzednich” – pisze w eseju Człowiek w Rosji Sowieckiej o rewolucji lutowej. W przewrocie bolszewickim widział koniec tej krótkiej epoki. Podobnie w wydanej w 1918 roku książce pisał Rappaport. Widział między uciskiem caratu do marca 1917 a uciskiem „pod zmienioną etykietą” krótki „okres wytchnienia”, mimo iż zarzucał rządowi Kiereńskiego małą wrażliwość na sprawę polskich dążeń niepodległościowych.

Rozróżnienie na rewolucję lutową i przewrót październikowy robią także Newerly i Solski. Newerly, w wywiadzie udzielonym na krótko przed śmiercią Jerzemu Jastrzębowskiemu dla „Tygodnika Powszechnego”, specjalnie dobitnie to podkreśla. Przyznaje to wyraźnie także Solski we wspomnianym wywiadzie w „Aneksie”. Pozostaje tylko kwestia czy Lenin rewolucję stłumił, wykradł rząd dusz, czy też, jak uważał Solski, schylił się tylko po władzę, która leżała na ulicy. Porównując oba wydarzenia, pisze on: „Podczas rewolucji lutowej tłum wykazywał nadzwyczajną sprawność […] panował wówczas braterski i podniosły nastrój. Teraz atmosfera była zupełnie inna. Wszyscy nienawidzili wszystkich…”.

W noc, poprzedzającą przejęcie władzy przez Lenina, rozmawiał z zaprzyjaźnionym dentystą, zwykłym człowiekiem. Przytacza jego słowa: „Rewolucja – mówił – wypędziła cara. Bardzo dobrze zrobiła. Ale rewolucjonistom zachciało się zbyt wiele, zaczęli sięgać po gwiazdy na niebie, więc to się musi źle skończyć…”.

Wkrótce potem Solski rozmawiał z samym Leninem. Nie miał wątpliwości, że za głównych wrogów Lenin uważa „panów mieńszewików” i „panów eserów” i że to, co zaczyna się rodzić w Rosji, to jakiś „socjalizm bez demokracji”. Co ciekawe, również Zdziechowski, patrząc z zupełnie innych przecież pozycji, w swoich szkicach (zbiór Widmo przyszłości i szkic Czerwony terror) podkreślał, że eserów właśnie i mieńszewików bolszewicy mieli za największych wrogów, choć jednocześnie z tych pozycji patrząc, uważał, że ich ideologię dzieli jedynie „wąski strumyk”.

Według Paula Johnsona, autora Historii świata XX wieku (od roku 1917) przewrót bolszewicki (podobnie widzieli to wspomniani polscy autorzy) zmiótł zdobycze rewolucji lutowej, zgniótł młodą rosyjską republikę, która liczyła zaledwie kilka miesięcy, a przywrócił stary ustrój, w spotęgowanym stopniu i ze zmienioną obsadą.

Być może takie spojrzenie, takie dzielenie rewolucji, jak włosa na czworo, jest tylko jedną z możliwych perspektyw. Inną wybiera rosyjski politolog Aleksander Pastuchow (jego pogląd przytaczam za szkicem Christopha Neidharta Prawdziwy koniec czasów carskich, „Literatura” nr 6/96). Uważa on, że dopiero rozpad Związku Sowieckiego zakończył przebudowę Rosji, która rozpoczęła się w XVII wieku za czasów Piotra Wielkiego. Tę przebudowę „należy rozumieć  pisze Pastuchow  jako trzy wieki trwającą rewolucję burżuazyjną”.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Ewa Nawój, Puste miejsca, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

  1. Hagakure – przewodnik dla wojownika składający się z przemyśleń samuraja Tsunetomo Yamamoto (1659–1719). Zostały one spisane przez jego towarzysza, samuraja Tashiro Tsuramoto. Opublikowano je po raz pierwszy dopiero w 1868 roku, ponad sto pięćdziesiąt lat po powstaniu (przyp. red.).
  2. Święto bon (urabon-e, o-bon matsuri) to japońskie Święto Zmarłych (dni powrotu przodków do domu), którego tradycja sięga VII wieku. Bon łączy elementy sintoizmu (rodzimej religii Japonii opartej na tamtejszej mitologii) i buddyzmu, nazywane bywa także Świętem Lam pionów, ponieważ w ostatnim dniu uroczystości papierowe lampiony mające oświetlić drogę duszom wracającym do zaświatów kładzie się na tafli wody. Słowo bon oznacza miseczkę (tackę) z jedzeniem (w ogólności – płytkie naczynie, stąd bonsai to roślina – sai – w płytkim naczyniu) ofiarowywanym głodnym duchom (gaki). Posiłek składa się na specjalnym ołtarzu – bon-dana. Obecnie bon obchodzi się w dniach 13–16 sierpnia. Święto kończą bon-odori – tańce mające rozweselić dusze powracające do zaświatów (przyp. red.).
  3. Akinari Ueda albo Ueda Shūsei (1734–1809) – japoński pisarz i poeta, lekarz, filolog oraz reformator języka japońskiego. Klasyk tamtejszej literatury, jeden z najważniejszych twórców okresu Edo (1603–1868). Pisał opowiadania fantastyczne inspirowane motywami ludowymi oraz zaczerpniętymi z baśni i legend. W Polsce znany głównie ze zbioru Po deszczu, przy księżycu (Ugetsu monogatari, 1776), które w przekładzie Wiesława Kotańskiego doczekało się dwóch wydań (1968, 2021) (przyp. red.).
  4. Hōō (w transkrypcji także: hō-ō, hou-ou, ho-o, hoo-o) – czczone we wschodniej Azji stworzenie mityczne, przypominające feniksa, wywodzące się z pradawnych chińskich wierzeń, popularny motyw w sztuce japońskiej. Ptaki te symbolizują pokój i szczęście, a ich pojawienie się zwiastuje nastanie nowej ery (przyp. red.).
  5. Stefan Türschmid, Struna / Wyspa Nazino, projekt okładki Aleksandar Ćirlić, Biblioteka Analiz i Instytut Literatury, Kraków 2021, s. 11. Wszystkie cytaty pochodzą z tego wydania.

Powiązane artykuły

Loading...