25.06.2022

List do matki

Potknęłam się o ludzką obojętność

Usiadłam na kamieniu rozpaczy

Dookoła widzę żółć wylewaną na ulice

Nie mam dokąd iść

Mamo mówiłaś: bądź dobra dziecko

Kochaj

Pomagaj

Uśmiechaj się

Ale ja nie umiem mamo

Nie wierzę

Nie ufam

Zapomniałam jak to się robi

Ludzie mnie zmienili

Uczą

Zazdrości

Podłości

Przebiegłości

Powiedz mi proszę

Jak mam do nich teraz wyjść

Z otwartym sercem

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Agnieszka Monika Polak, List do matki, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

  1. T. Różewicz, …po dwudziestu latach, [w:] tegoż, Matka odchodzi, Wrocław 1999, s. 110.
  2. W. Kass, A. [w:] tegoż, Ba!, Sopot 2014, s. 27.
  3. W. Myśliwski, Nagi sad, Warszawa 1982, s. 110.
  4. F. Netz, Moja matka umiera [w:] tegoż, Trzy dni nieśmiertelności, Mikołów 2009, s. 12.
  5. Zastanawiając się nad tym, jak winien „wyglądać” język rozprawy tanatologicznej, Stanisław Rosiek pisał: „Im piękniej, tym gorzej. Irytująca kaligrafia – wszystkie te piękne zdania o śmierci, błyskotliwe paradoksy, nienagannie skrojone aforyzmy. Jak najmniej stylu. Wobec spraw ostatecznych konieczna jest powściągliwość. Należy mówić mało i jak najprościej. Brzydko. Słowa o śmierci powinny wydzielać trupi odór”; S. Rosiek, Słowo wstępne [w:] Wymiary śmierci, wybór i słowo wstępne S. Rosiek, Gdańsk 2002, s. 5.
  6. F. Netz, Moja matka umiera…, s. 12.
  7. Cz. Miłosz, Z nią [w:] tegoż, Wiersze, Kraków 1993, t. 3, s. 304.
  8. W. Kass, A., [w:] tegoż, Ba!…, s. 27.
  9. Por. D. Heller-Roazen, Echolalie.O zapominaniu języka, tłum. B. Brzezicka, Gdańsk 2013, s. 156.
  10. Tamże.
  11. W. Kass, Z dziennika snów (4) [w:] tegoż, Ba!…, s. 31.
  12. Tak przynajmniej podpowiada mi nieoceniony Aleksander Brückner, u którego odnajduję 'mantel' i 'mantylę', częste (a pochodzące równolegle z niemieckiego i hiszpańskiego) w XVII wieku, które zanim jeszcze w 'płaszcz' się zmieniły wprzódy oznaczały 'dziadowską torbę'. Można by rzec – pozwalając sobie na imaginacyjną wyprawę w głąb języka – iż w tym zniekształceniu, które odcisnęło się w matczynej mowie (jej deprecjonującym „mantylu”), kryje się cała mądrość, z jaką kobieta dopomina się o dochowanie porządku związanego z rytuałami życia, które wydarzają się przy stole.
  13. Raz jeszcze z powrotem do Brücknera: z „piastowaniem” wiąże się i czułość „pieszczenia”, i „karmienie”. Syn zaklina: matko, całą mocą tej cząstki Twojej jaźni, która jeszcze oddziela światło od ciemności, trwaj przy tym, co snem tylko się zdaje…
  14. W. Kass, Aj, moi staruszkowie! [w:] tegoż, Ba!…, s. 53.
  15. T. Różewicz, Dziennik gliwicki [w:] tegoż, Matka odchodzi…, s. 107.

Powiązane artykuły

02.06.2022

Nowy Napis Co Tydzień #154 / W głąb duszy kata i ofiary. Recenzja książki „Zapojutrze” Małgorzaty Gwiazdy-Elmerych

„Zapojutrze” to książka brutalnie szczera i brutalnie prawdziwa. Narracja, która bez najmniejszych upiększeń, z psychologiczną wnikliwością, a zarazem niemal reporterską dokładnością przedstawia skomplikowane relacje rodzinne.

Moglibyśmy nawet powiedzieć, że „antyrodzinne”. Bo tak wypadałoby określić dynamikę zdarzeń, jaką przyjdzie obserwować czytelnikowi na kartach Zapojutrza. Brutalny spektakl rozpisany na troje głównych aktorów – matkę, ojca i syna – oraz kilkoro drugoplanowych postaci, choćby dziadków. Teatr to z jednej strony cichy i pozbawiony w dużej mierze spektakularnych scen – składający się z sytuacji pozornie prozaicznych, którymi nasączone jest codzienne życie. Zarazem właśnie wśród owej li tylko pozornej ciszy domowego ogniska ma miejsce prawdziwie trawiący pożar.

Pożar niszczący szanse na jakiekolwiek zdrowe relacje, zostawiający zgliszcza w psychice dziecka poddanego wieloletniej batalii matki i ojca, niweczący szansę dorastającego chłopca na zwyczajne życie i budowanie wartościowych relacji w przyszłości. Bo tak właśnie zbudowana jest narracja w książce Gwiazdy-Elmerych – oparta na nieustannych kontrapunktach między retrospekcjami ukazującymi rozpalający się ogień nienawiści i patologii trawiącej rodzinę a opisami przeżyć dorosłego już bohatera toczącego nierówną batalię z samym sobą i z własną przeszłością, by tylko w jakikolwiek sposób spróbować odciąć się od dawnych zranień. Bo czy w ogóle można marzyć o ich zaleczeniu? 

– Nasz czas dobiega końca. – Łagodny głos terapeutki przenosi go z przedszkola na fotel w gabinecie. Już czas wrócić do rzeczywistości. – Za tydzień następne spotkanie. Pasuje ci termin?

Znów czuje, że ona poluje na jego wzrok. Nie da sobie wiercić w mózgu.

– Tak – odpowiada cicho.

– Potrzebujesz jeszcze czegoś ode mnie? – Zdanie klucz pada na pożegnanie. Co by zrobiła, gdyby powiedział „tak”? „Tak, potrzebuję, by ktoś mnie przytulił. Pogłaskał po policzku”.

– Nie. Niczego teraz od pani nie potrzebuję. – Spojrzeniem wciąż błądzi po białych ścianach gabinetu. – Będę za tydzień. – Wstaje powoli, udaje mu się nie patrzeć na kobietę, ale nie udaje mu się nie czuć, że ona wciąż poszukuje jego spojrzenia. – Do widzenia – mówi w przestrzeń. 

Tak właśnie przedstawia się czytelnikowi tej mocnej realistycznej prozy psychologicznej główny bohater – mężczyzna kruchy, nieradzący sobie z codziennością, zdewastowany przez niezdrowy klimat rodzinnego domu. Główny bohater, ale czy protagonista? Niezupełnie. Bowiem to nie on w istocie jest instancją napędzającą akcję tego dramatu. Kto zatem? Ojciec? Nie, wbrew pozorom i typowemu schematycznemu oglądowi sytuacji, który może się narzucać, gdy słyszymy o „rodzinie patologicznej”, ojciec w tym przypadku nie jest głównym i jedynym winowajcą. W ogromnej mierze to on właśnie jest ofiarą, osobą, która stara się za wszelką cenę utrzymać kontakt z synem, która o owego syna walczy, lecz która musi polec w konfrontacji z matką traktującą opiekę nad dzieckiem nie tyle jako pragnienie matczynej miłości, ale jako skalp w krwawym pojedynku z byłym małżonkiem.

Ten ostatni znajduje się pod ostrzałem – nie tylko byłej żony, ale też aparatu sprawiedliwości i opieki społecznej, które to z zasady stają po stronie rodzicielki, z automatu odmawiając ojcu jego praw. Gwiazda-Elmerych pokazuje więc w swojej prozie nie tylko psychologiczne studium toksycznej relacji wewnątrz rodziny, ale kieruje też swoje zainteresowanie w stronę niesprawnego i skorodowanego systemu, który choć wedle oficjalnych zapewnień chce dbać o dobro dziecka, w istocie niejednokrotnie krzywdzi je, opierając się nie na rzetelnym oglądzie sytuacji, ale na utartych przekonaniach: 

Grzegorz czytał pismo i czuł się najbardziej samotnym człowiekiem na świecie. Jedynym obywatelem bezludnej wyspy w całej galaktyce, gdzie nie ma nikogo, ani jednej osoby, która chciałaby pomóc mu w ocaleniu syna. Małego chłopca coraz bardziej zamykającego się w swoim świecie, gdzie może odciąć się od zboczonej babki, chorej matki, całej armii bakterii, z którymi należy walczyć do samego końca. Końca małego chłopca. 

Ale pomyliłby się również ten, kto przyjąłby wprost wykładnię, wedle której Zapojutrze to psychologiczny dramat sądowy odwracający role i prezentujący batalię o dziecko z perspektywy ojca. Podobnie jak choćby filmowa Sprawa Kramerów Roberta Bentona z oscarowymi rolami Dustina Hoffmana i Meryl Streep. Nie, w przypadku Zapojutrzarzeczywistość nie wygląda tak prosto. Tu żaden z bohaterów nie jest do końca pozytywny, ale w istocie obiektyw Gwiazdy-Elmerych nawet postaci matki nie przedstawia wyłącznie jako schwarzcharakteru. Mówimy: „obiektyw”, bo autorka w istocie niczym skrupulatny reporter niepostrzeżenie wkracza do wewnętrznego świata swych bohaterów, nie tyle po to, by oceniać, ale by przyglądać się ich zachowaniom i motywacjom.

Jeżeli wczytamy się z uwagą w narrację tworzoną przez autorkę, narrację złożoną z prostych opisów i niczym nieupiększonych, często bardzo naturalistycznych dialogów, zauważymy, że nie mamy tu do czynienia z osądem dokonywanym nad postaciami, lecz z próbą zrozumienia ich działań i psychologiczną analizą. Ta analiza ma na celu próbę odpowiedzi na pytanie „dlaczego?”. Dlaczego rodzina, która z założenia powinna być przestrzenią spokojnego rozwoju dziecka staje się dlań nie oazą spokoju, a piekłem? Dlaczego ojciec jawi się jako figura słaba w kontekście wewnętrznej dynamiki rodzinnej, a zewnętrznie zostaje poddany presji, której nie jest w stanie sprostać? Dlaczego matka jest nader odległa od realizowania roli opiekunki, kobiety miłującej tak samo dziecko, jak i ognisko domowe?

Wracali z przedszkola. Nawet nie było mu specjalnie zimno w bluzie, którą dostał od przedszkolanki. Kolejnej bluzie, którą dostał. Padało, ale jakoś dało się wytrzymać. Matka co chwila, chudą ręką, popychała go do przodu.

– Szybciej, gamoniu. No, ruszaj się…

Czuł, że jego nogi nie mogą już szybciej iść. Matka trzepnęła go w tył głowy, zachwiał się. Potem pomyślał, że jak podbiegnie kilka kroków, to matka będzie zadowolona. Potknął się, przewrócił. Matka nie była zadowolona.

– Taki sam pokraka, jak ojciec. Stoczniowiec pierdolony…

Kobieta pochyla się i łapie Tomka za rękę. Ciągnie. Nieważne, że dziecko nie zdążyło wstać, że rozpaczliwie próbuje to zrobić. Kobieta przez chwilę ciągnie dziecko po chodniku. 

Ponownie – powierzchowne spojrzenie na zdarzenia rozgrywające się na kartach Zapojutrza mogłoby doprowadzić do konstatacji, że matka to postać z gruntu zepsuta i zła. Lub w najlepszym przypadku niezdolna do przeżywania zdrowych emocji, w czym przeszkadzają jej zaburzenia psychiczne. To jednak znów spłaszczenie literackiej wiwisekcji relacji społecznej kreowanej przez Gwiazdę-Elmerych. Autorka nie stawia w swojej książce łatwych diagnoz, zwracając uwagę na skomplikowane uwarunkowania społeczne i psychologiczne (a także nazwijmy to: administracyjne), w jakich przychodzi funkcjonować bohaterom. Matka nie jawi się tu tylko jako postać wyzuta z emocji i apodyktyczny kat względem współmałżonka, jak i syna. Aczkolwiek jej obraz jako kata jest w tej prozie rzecz jasna obecny. Postać ta jest jednak także osobą skrajnie niedopasowaną do roli społecznej, której realizacji wymaga od niej rzeczywistość. Jest to matka, która nie chce być matką. A to w połączeniu z jej psychicznymi uwarunkowaniami sprawia, że staje się kreatorką dramatu, w którym współuczestniczą ojciec i dziecko.

Ów dramat tworzony przez Gwiazdę-Elmerych ma wiele odcieni, tych czarnych i tych szarych. W tej realistycznej, chwilami wręcz szorstkiej, narracji uwidacznia się z mocą życiowe doświadczenie oraz wykształcenie autorki. Gwiazda-Elmerych to bowiem nie tylko doświadczona dziennikarka oraz pisarka, ale również osoba o znaczących doświadczeniach psychologicznych i pedagogicznych. Jako dziennikarka pracowała między innymi w takich mediach jak TVN, TVN24, „Dziennik” czy „Focus Historia”. Niejednokrotnie dała się poznać jako autorka reportaży o tematyce społecznej. W 2001 roku otrzymała nagrodę Prix CIRCOM Regional za jej program informacyjny Nareszcie sobota. Jako pisarka wydała kilka powieści, w tym …nie całkiem dobra kobieta z 2010 roku czy Toto z roku 2014. Jest także autorką zbioru reportaży Czy Bóg tutaj, książki, która powstała na podstawie jej telewizyjnych reportaży z lat 2008–2010 opowiadających o mieszkańcach małych polskich wsi, ich codziennych problemach i spojrzeniu na ważne życiowe tematy takie jak miłość, szczęście czy śmierć. Ten niezwykle bogaty i różnorodny dorobek pokazuje uwrażliwienie pisarki na kwestie społeczne i bliską jej chęć przyglądania się zwykłym ludziom w intymnych sytuacjach.

Nie inaczej jest w Zapojutrzu, w którym dodatkowo daje się odczuć znaczenie innych doświadczeń autorki – tych związanych ze studiami z zakresu psychologii i pedagogiki, które stały się jej udziałem na Uniwersytecie Szczecińskim. Sama Gwiazda-Elmerych określa dziś siebie jako dziennikarkę, pisarkę, trenera biznesu, coacha i mediatora korzystającego z dorobku pedagogiki i psychologii. To wszystko z pewnością przynosi owoce także w jej najnowszej powieści. Tak pod kątem budowy postaci i fabuły, jak przy kreowaniu spotkań bohatera – dorosłego syna – z psychologiem, jak też w warstwie o wiele głębszej, gdy Gwiazda-Elmerych z mocą uwidacznia skazy i zranienia trapiące jej bohaterów: 

Teraz Tomasz stoi i czeka, tak jak kilka osób obok. Nigdzie się nie spieszy.

Może odwiedzić matkę? Myśl pojawia się niespodziewanie. Ale jaki to miałoby sens? Wykrzywia usta z odrazą, przypominając sobie brudny dzwonek przy drzwiach do mieszkania. A jednak myśl, by odwiedzić matkę, nie ustępuje.

Nie ma jej nic do powiedzenia. Nigdy nie miał, zawsze to ona mówiła. „Pocałuj mamusię”. „Powiedz, że kochasz mamusię”. „Tylko mamusia cię naprawdę kocha”… Pamięta jej wychodzące z czaszki oczy, nieprzyjemnie suche i szorstkie usta na jego czole, na jego policzkach, na jego ustach…

Zapojutrze to książka prosta, a jednocześnie bardzo skomplikowana. Prosta jest w formie i języku, podając czytelnikowi prozę odartą ze zbędnych ozdobników, prezentującą świat w sposób dosłowny, nierzadko gorzki. Zarazem jest to rzecz skomplikowana, bo autorka wkracza tu na szerokie i niespokojne wody ludzkiej psychiki, zaglądając w skomplikowaną sieć relacji międzyludzkich. Egoizm miesza się tu z bezradnością. Troska o dziecko z patologicznymi zachowaniami. Niemożność pogodzenia się z samym sobą i niewola traum przenika się z próbą zrozumienia własnej historii. Przeszłość nieustannie oddziałuje na teraźniejszość i wpływa na przyszłość. To proza odważna i bezkompromisowa. Powieść, która nie pozostawi nikogo obojętnym.

 

M. Gwiazda-Elmerych, Zapojutrze, Wydawnictwo FORMA, 2021.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Maciej D. Woźniak, W głąb duszy kata i ofiary. Recenzja książki „Zapojutrze” Małgorzaty Gwiazdy-Elmerych, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 154

Przypisy

  1. T. Różewicz, …po dwudziestu latach, [w:] tegoż, Matka odchodzi, Wrocław 1999, s. 110.
  2. W. Kass, A. [w:] tegoż, Ba!, Sopot 2014, s. 27.
  3. W. Myśliwski, Nagi sad, Warszawa 1982, s. 110.
  4. F. Netz, Moja matka umiera [w:] tegoż, Trzy dni nieśmiertelności, Mikołów 2009, s. 12.
  5. Zastanawiając się nad tym, jak winien „wyglądać” język rozprawy tanatologicznej, Stanisław Rosiek pisał: „Im piękniej, tym gorzej. Irytująca kaligrafia – wszystkie te piękne zdania o śmierci, błyskotliwe paradoksy, nienagannie skrojone aforyzmy. Jak najmniej stylu. Wobec spraw ostatecznych konieczna jest powściągliwość. Należy mówić mało i jak najprościej. Brzydko. Słowa o śmierci powinny wydzielać trupi odór”; S. Rosiek, Słowo wstępne [w:] Wymiary śmierci, wybór i słowo wstępne S. Rosiek, Gdańsk 2002, s. 5.
  6. F. Netz, Moja matka umiera…, s. 12.
  7. Cz. Miłosz, Z nią [w:] tegoż, Wiersze, Kraków 1993, t. 3, s. 304.
  8. W. Kass, A., [w:] tegoż, Ba!…, s. 27.
  9. Por. D. Heller-Roazen, Echolalie.O zapominaniu języka, tłum. B. Brzezicka, Gdańsk 2013, s. 156.
  10. Tamże.
  11. W. Kass, Z dziennika snów (4) [w:] tegoż, Ba!…, s. 31.
  12. Tak przynajmniej podpowiada mi nieoceniony Aleksander Brückner, u którego odnajduję 'mantel' i 'mantylę', częste (a pochodzące równolegle z niemieckiego i hiszpańskiego) w XVII wieku, które zanim jeszcze w 'płaszcz' się zmieniły wprzódy oznaczały 'dziadowską torbę'. Można by rzec – pozwalając sobie na imaginacyjną wyprawę w głąb języka – iż w tym zniekształceniu, które odcisnęło się w matczynej mowie (jej deprecjonującym „mantylu”), kryje się cała mądrość, z jaką kobieta dopomina się o dochowanie porządku związanego z rytuałami życia, które wydarzają się przy stole.
  13. Raz jeszcze z powrotem do Brücknera: z „piastowaniem” wiąże się i czułość „pieszczenia”, i „karmienie”. Syn zaklina: matko, całą mocą tej cząstki Twojej jaźni, która jeszcze oddziela światło od ciemności, trwaj przy tym, co snem tylko się zdaje…
  14. W. Kass, Aj, moi staruszkowie! [w:] tegoż, Ba!…, s. 53.
  15. T. Różewicz, Dziennik gliwicki [w:] tegoż, Matka odchodzi…, s. 107.

Powiązane artykuły

10.05.2022

Między

Jak zawsze – schodami w górę, schodami w dół. Takie ups and downs skonstruowane przez architektów. Dla każdego, kto z tego punktu chce się przedostać na drugą stronę, omijając fragment miasta przewidziany jako teren rekreacyjny, a zajmowany przez tłumy nadciągające raz z prawej, raz z lewej strony, blokujące normalne przejście.

Padał deszcz.

 

To ups and downs, teraz między schodkami w górę a schodkami w dół, na kładce, nie oznaczało jednak samotności. Ktoś ciągle wchodził, ktoś schodził, pojedynczo, parami, w grupkach.

Teraz, spod kopuły parasolki, w porę rozłożonej, widać ich było tylko od stóp do kolan, czasami rąbek spódnicy, czasami mankiety spodni albo fragmenty skarpet, pończoch, różne typy obuwia, poły płaszczy i peleryn.

Nad tym wszystkim wrony, gołębie, kosy, wróble frunące w stronę drzew i krzewów. Ich różnorodność stała się nagle widoczna! Ile ich było! Zapełniały nie tylko przestrzeń nad kładką, ale i tę między konarami, dołączały do innych, już dobrze usadowionych. Przycupnięte, zwinięte, wyglądały jak czarne, popielate, szare kropki na zielonym tle. W pewnym punkcie kładki było widać już tylko ptaki.

Przypominało to zadrukowaną kartkę książki? A może tak to widziała z powodu tego śniadania? Zwykłego niedzielnego śniadania? I zwykłego czytania w trakcie gryzienia, przeżuwania, połykania, popijania.

Każdy czytał, co chciał.

Jej książka była o dialektyce rozwoju człowieka. Nie wiadomo kiedy, w którym momencie lektury, na której stronie, z jakiego powodu, od którego słowa, każde następne zaczęło się zamieniać w coś… Ożywające czarne punkciki? Wyfruwające w przestrzeń kuchni, krążące nad nią, wnikające w nią? Razem z kęsami bułki z serem, łykami herbaty, zwykłej, czarnej?

Stawały się częścią ciała, tajemnicy fizjologii, zamieniania pokarmów z talerzy w możliwość życia, poruszania się, myślenia? Stawania się sobą.

A tego dnia było tyle tych słów; kreacjonizm, homo creator, communitus creator, spiritus creator, struktura biopsychiczna post festum, holizm, aksjologia, duch absolutny, plan ducha, jednia duchowo‑materialna, praxis, plan ducha, samostanowienie…

Krążyły, krążyły, osaczały, a może… otulały? Oddzielały na pewno w jakiś sposób od następnego, stałego elementu niedzielnego poranka – odsuwania talerzy, czytanych książek i po chwili, po głębszym oddechu, zabierania się do robienia tego, co każdy chce robić, bo…

Bo tak chce… A dlaczego? Nikt się nad tym nie zastanawiał, przynajmniej w jej obecności… I nie wiedziała, dlaczego ojciec ciągle coś wykuwał – metalowe zwierzątka, ludziki, wieszaki, zajączki, kwiatuszki – chociaż wiedziała, że uczył innych metaloplastyki. A matka zasypywała stół żywymi, przyniesionymi z działki kwiatkami, robiła z nich bukieciki, wianuszki na ołtarze i groby, co oznaczało jej wyjście w określone, ciągle te same miejsca. Kultu i pamięci.

Matka zapatrzona w wytwory metaliczne, ojciec w jej bukiety, a szelest płatków mieszał się z odgłosami wydawanymi przez obrabiany metal, zapach róż mieszał się z zapachem opiłków.

Zawsze zdumiewała ją ta dziwna koegzystencja. A jeszcze bardziej ich cicha, sprowadzona do gestów, min, uśmiechów wojna o nią. O miejsce między nimi, o to obok kogo usiądzie, do czyich zajęć dołączy, jakimi zapachami i dźwiękami będzie otoczona.

Nigdy nie powiedziała, że najciekawsze, chociaż nie wiedziała dlaczego, były dla niej kartki zarysowane projektami przyszłych prac – może niemożliwych do zrealizowania. Były na nich fragmenty rąk, nóg, skrzydeł, głów jakichś istot nie z tego świata wymagających jakiegoś innego materiału. A może innego stołu, innego pomieszczenia, widoku z okna?

Innego niż ojciec człowieka? Starała się siedzieć zawsze najbliżej tych kartek – stałego elementu niedzielnego – jak to nazywali – rodzinnego niedzielnego stołu.

I od tego uciekła tamtego dnia.

Omijała ludzi i była omijana, zapatrzona w czarne, nieruchome kropki na zielonym tle – dopóki nie zeszła po schodkach i nie dotknęła, jak zawsze, gałązek krzewów. Były posadzone po obu stronach chodnika prowadzącego na schodki. Tego dnia były mokre, pachnące, takie bardzo…żywe?

Aż żal było się z nimi rozstawać, z widokiem ptaków na drzewach też, z rozmyślaniami o ich materialnym bycie.

Weszła na ulicę. Szeroką, przecinającą miasto, zaprojektowaną tak, żeby przywoływała takie słowa jak: „otwarta”, „wolna”, „na przestrzał”, „prosto do”…

Za nią rozciągały się łąki, relikt poprzedniej, przedindustrialnej epoki w tych okolicach. I były pobocza i boczne uliczki prowadzące w głąb osiedli.

Deszcz zmył ślady człowieka, zmiażdżył kępki traw wyrastających w przestrzeni między nierównymi chodnikami – chociaż może tak miało być, tak to było pomyślane?

Zachłysnęła się przestrzenią, wolnością, samotnością, wydostaniem się ze wszystkich „między”.

Ożyły znowu słowa, które stały się częścią niej już w trakcie czytania i jedzenia. Znowu coś w niej zmieniły, coś nowego się tworzyło ze słów z tamtej kartki.

Zaczęła odmienianie we wszystkich czasach, w pierwszej osobie: „jestem”, „będę”, „stanę się” i „zmierzam do”, „pędzę”.

Nie dostrzegła tłumu, który pojawił się nagle w jednej z bocznych uliczek, rozlał na całą szerokość chodnika. Wchłonął ją… I nie rozpoznawała, czy przywitał przyjaźnie czy jak wroga, ale w czasie tej kotłowaniny straciła równowagę… To było takie down na prostej drodze. Bolesne – między butami, stopami w butach, łydkami w spodniach i spódnicach. Twardymi jak skała, miażdżącymi jej ciało odczuwające ból.

Nieoczekiwanie między tymi butami a brukiem i błękitem nieba rozlał się inny błękit – jak jeden, dwa punkciki, obok, jakby na tle innych różnokolorowych, o różnych kształtach punkcików – i tak zapisały się w niej jego oczy, ten ich kolor.

Wtedy nie wiedziała jeszcze, że i one, i on cały – z tymi swoimi kartkami wypełnionymi czarnymi punkcikami nut, skrzypcami – staną się elementem niedzielnego stołu, usadowionym między nią a matką i ojcem, ich książkami, ich pracami.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wiesława Oramus, Między, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

  1. T. Różewicz, …po dwudziestu latach, [w:] tegoż, Matka odchodzi, Wrocław 1999, s. 110.
  2. W. Kass, A. [w:] tegoż, Ba!, Sopot 2014, s. 27.
  3. W. Myśliwski, Nagi sad, Warszawa 1982, s. 110.
  4. F. Netz, Moja matka umiera [w:] tegoż, Trzy dni nieśmiertelności, Mikołów 2009, s. 12.
  5. Zastanawiając się nad tym, jak winien „wyglądać” język rozprawy tanatologicznej, Stanisław Rosiek pisał: „Im piękniej, tym gorzej. Irytująca kaligrafia – wszystkie te piękne zdania o śmierci, błyskotliwe paradoksy, nienagannie skrojone aforyzmy. Jak najmniej stylu. Wobec spraw ostatecznych konieczna jest powściągliwość. Należy mówić mało i jak najprościej. Brzydko. Słowa o śmierci powinny wydzielać trupi odór”; S. Rosiek, Słowo wstępne [w:] Wymiary śmierci, wybór i słowo wstępne S. Rosiek, Gdańsk 2002, s. 5.
  6. F. Netz, Moja matka umiera…, s. 12.
  7. Cz. Miłosz, Z nią [w:] tegoż, Wiersze, Kraków 1993, t. 3, s. 304.
  8. W. Kass, A., [w:] tegoż, Ba!…, s. 27.
  9. Por. D. Heller-Roazen, Echolalie.O zapominaniu języka, tłum. B. Brzezicka, Gdańsk 2013, s. 156.
  10. Tamże.
  11. W. Kass, Z dziennika snów (4) [w:] tegoż, Ba!…, s. 31.
  12. Tak przynajmniej podpowiada mi nieoceniony Aleksander Brückner, u którego odnajduję 'mantel' i 'mantylę', częste (a pochodzące równolegle z niemieckiego i hiszpańskiego) w XVII wieku, które zanim jeszcze w 'płaszcz' się zmieniły wprzódy oznaczały 'dziadowską torbę'. Można by rzec – pozwalając sobie na imaginacyjną wyprawę w głąb języka – iż w tym zniekształceniu, które odcisnęło się w matczynej mowie (jej deprecjonującym „mantylu”), kryje się cała mądrość, z jaką kobieta dopomina się o dochowanie porządku związanego z rytuałami życia, które wydarzają się przy stole.
  13. Raz jeszcze z powrotem do Brücknera: z „piastowaniem” wiąże się i czułość „pieszczenia”, i „karmienie”. Syn zaklina: matko, całą mocą tej cząstki Twojej jaźni, która jeszcze oddziela światło od ciemności, trwaj przy tym, co snem tylko się zdaje…
  14. W. Kass, Aj, moi staruszkowie! [w:] tegoż, Ba!…, s. 53.
  15. T. Różewicz, Dziennik gliwicki [w:] tegoż, Matka odchodzi…, s. 107.

Powiązane artykuły

28.04.2022

Od „A.” Kilka myśli na progu nowego tomu wierszy Wojciecha Kassa

Mamo poznajesz mnie… […] – ja żyjącyT. Różewicz, …po dwudziestu latach, [w:] tegoż, Matka odchodzi, Wrocław 1999, s. 110.[1]

1.

Poeta odwrócony tyłem do zgiełku świata, odchodzący w ocienioną ścieżkę. Z czerni dobywa go już tylko biel koszuli i kapelusza. Możemy domyślać się jedynie, że – zaplótłszy ramiona – prawą dłonią podtrzymuje schyloną ku ziemi głowę.

„Nie wchodź nagle w rzeczywistość poety”, myślę sobie. Bez zapowiedzi, bez zaproszenia. Zatrzymuję się zatem w progu, wprzódy ważąc w dłoni szczupłą książeczkę.

2.

Otwarte na oścież oczy tego dziecka, które zdumionym i przerażonym jednocześnie wzrokiem spogląda gdzieś ponad moje prawe ramię, wtulając przy tym głowę w połę płaszcza (matki?), jakby rozpaczliwie poszukując osłony, azylu, przed niesamowitym, które stoi przecież tuż za mną…

3.

Zdjęciu autora na odwrotnej stronie okładki tomu towarzyszy lapidarna notatka: „Wojciech Kass – urodzony, poeta”. Żadne – „wydał” (już tak wiele, a ostatnio…), „był” (tu i tam; a przede wszystkim – laureatem, tych i innych, jakże istotnych, nagród) i „bywał” (wielokrotnie u…, czy w antologiach; i koniecznie – tłumaczony!).

Jest. Po prostu jest. Tu i teraz. Wciąż, jeszcze… Jak każdy z nas, przez chwilę. Napisał Ba!, które przykładam bliżej, do oczu, ust.

4.

Ba! Jak napisał!

5.

To pasowanie książki do dłoni, do intymnej mowy, jej raz łapczywe, raz metodycznie dozowane smakowanie, obracanie w ustach do czasu, kiedy zdrewniały język zacznie wreszcie etiudę na nucie podszeptanej przez poetę, trwa do chwili, kiedy decyduję się „rozciąć” tom, odnajdując w nim wiersz, frazę, obraz, które staną się drzwiami percepcji. A jednocześnie tym punktem, przez który przebiegają trajektorie języków, z jakich utkana została poezja. Miejsce przecięcia i skupienia zarazem rozmaitych arterii wierszy położonych między okładkami.

Chirurgiczna precyzja cięcia. I alchemiczna wiara, że serce tej poezji tętni właśnie tutaj, pod wskazującym palcem. (I że stąd, jak ze źródła, rozchodzą się ścieżki sensów, i że tu, ostatecznie, powracają). Aby odsłuchać ten czuły rytm, trzeba dostać się w samo pobliże, gdzie dźwięk daje się pochwycić wyraźniej niż gdzie indziej.

Aby powstała we mnie odpowiedź, kolejne pytania. I rozmowa.

6.

Zaczynam od A. Jakże by zresztą inaczej. Początek wszak załatwia wszystko.

Ale będzie to początek przewrotny i straszny. Bo w wierszu syn-poeta szepcze do odchodzącej matki, której choroba miesza zmysły, mąci umysł:

Czasem boję się do ciebie dzwonić
żebyś nie pomyliła mnie z umarłym…W. Kass, A. [w:] tegoż, Ba!, Sopot 2014, s. 27.[2]

7.

Bohater Nagiego sadu Wiesława Myśliwskiego, snując monolog po śmierci swoich rodziców, stojąc w ciemnościach nad zrujnowanym domem, w którym się wychował i wzrastał, wyznaje:

Jeślibym pragnął jeszcze kimś w życiu zostać, to tylko synem. Kiedy człowiek jest synem, to nawet gdy widzi już drugi swój brzeg, czuje się, jakby żył wciąż w czasach swojego dzieciństwa i czas mu tak nie leci ani też świata nie musi się lękać, ani sam siebie, chociaż, bywa, przyzwyczaja się, że życie to nie to samo, co dzieciństwo […]W. Myśliwski, Nagi sad, Warszawa 1982, s. 110.[3].

Moment, kiedy realnym staje się już to, co dotychczas odpychaliśmy z pola widzenia: matka odchodzi. Nie wierzyliśmy w to, bo nigdy nie wierzy się w śmierć swoją i bliskich. Ale oto czas, którego nie da się przebłagać, jest tuż, pod drzwiami, nieuchronny i uparty.

Odchodzenie matki – ma takie poczucie bohater wiersza Wojciecha Kassa, uruchamiając swój monolog od sygnału łączności ze wspomnieniem Miłosza zawartym w wierszu Z nią – otworzy za chwilę przed synem, już odmyka, „czarną dziurę wszechświata”. Jeszcze chwila, ta chwila… Później rozpościerać się będzie tylko kosmiczna samotność, ontyczne sieroctwo, z jakich wysnuwa swoje czułe wspomnienie syn w prozie autora Widnokręgu.

8.

Czy może być coś równie niewyrażalnego, jak odchodzenie matki? Patrzenie na postępowanie śmiertelnej choroby, nieubłaganej starości, która odwraca, porywa ją ze świata… Z czym to można porównać, do czego odnieść? Jak można w tych chwilach w ogóle pisać? Gdy po policzkach spływają suche łzy, które wżynają się od razu „do środka, dławiąc”, jak w przejmującym wierszu Feliksa Netza Moja matka umieraF. Netz, Moja matka umiera [w:] tegoż, Trzy dni nieśmiertelności, Mikołów 2009, s. 12.[4].

Co to znaczy jednak wyrazić śmierć, cierpienie? Nie można pisać śmierci. Nie ma takiego pismaZastanawiając się nad tym, jak winien „wyglądać” język rozprawy tanatologicznej, Stanisław Rosiek pisał: „Im piękniej, tym gorzej. Irytująca kaligrafia – wszystkie te piękne zdania o śmierci, błyskotliwe paradoksy, nienagannie skrojone aforyzmy. Jak najmniej stylu. Wobec spraw ostatecznych konieczna jest powściągliwość. Należy mówić mało i jak najprościej. Brzydko. Słowa o śmierci powinny wydzielać trupi odór”; S. Rosiek, Słowo wstępne [w:] Wymiary śmierci, wybór i słowo wstępne S. Rosiek, Gdańsk 2002, s. 5.[5].

9.

W wierszu autora Trzech dni nieśmiertelności matka nie odchodzi, lecz umiera. Poeta próbuje dobyć język, który pozwoliłby, jak niegdyś Aleksandrowi Watowi, przynajmniej zbliżyć się do wysłowienia agonii. Bez zasłon, eufemizacji. Bo trzeba mężnego, dzielnego świadectwa, dlatego wszak istnieje poezja…

Oto ta chwila, nie dająca się odwołać, odsunąć. Na którą pragniemy się przygotować (intelektem, medytacją, wyrzeczeniem, życiem…). A do której nie będziemy przygotowani nigdy. Moment odejścia, w którym, jak uczą filozofowie, nie możemy być już nikim więcej. Możemy być już tylko mniej…

Kto ty jesteś, pytam ją, kto ja jestem, pyta moja matka.
Jak masz na imię? Ona: jak? A poznajesz mnie, pytam. Poznajesz. Kto ja
jestem? Mój syn. Długo płaczę

ale do środka, dławiąc się, powstrzymując szlochF. Netz, Moja matka umiera…, s. 12.[6].

Mówienie, dźwięk mowy rozrywający ciszę będzie zawsze po stronie życia. Syn zadaje pytania, chcąc z(a)wrócić matkę raz jeszcze ku sobie. Ona jest już TAM, jej istnienie stało się dla niej nieprzejrzyste. Nie rozpoznaje siebie, ale poznaje swojego syna. Raz jeszcze, nieoczekiwanie, syn dostaje świadectwo jej obecności. Słowo matki – w którym syn sam siebie odnajduje (gdy zmącony wzrok kobiety patrzy już przez przedmioty, poza…), które odsuwa jego sieroctwo – „jeszcze nie teraz, jeszcze nie już” – utwierdza ich oboje, na tę jedną chwilę, we wspólnym byciu. Przytomność (cóż powiedzieć można o czuciu istnienia ponad to, że jesteśmy tu-oto?) matki – (po)darowana! – wstawia mężczyznę, na mgnienie oka w Otwarte, kość istnienia. Ostatnie słowo poraża, wtrąca syna w cienką szczelinę oddzielającą jeszcze życie od śmierci. Gdzie nie sposób w ogóle przebywać, bo jakże wytrwać na granicy światów? Odejście matki: dławiąc szloch, syn staje się samym płaczem. Już nie ma języka.

10.

Ustawmy obok siebie dwie introdukcje wierszy, w których synowie wypowiadają czułość dla swoich matek:

Te biedne, artretycznie spuchnięte kolana
Mojej mamusi w nieobecnym kraju.
Myślę o nich w dzień moich siedemdziesiątych czwartych urodzin
Słuchając wczesnej mszy u Mary Magdalen w Berkeley.
[…]Cz. Miłosz, Z nią [w:] tegoż, Wiersze, Kraków 1993, t. 3, s. 304.[7]

Ten siniejący mózg mojej matki
w kraju jej dzieciństwa. Ten boski
monstrualny kwiat który więdnie
jak róża, jak wszystkie niepoliczone róże
od zakwitnięcia do zgonu świata.
Myślę o nim po telefonie Teresy, gdy mówi:
twoja matka dryfuje jak łupka kory.
[…]W. Kass, A., [w:] tegoż, Ba!…, s. 27.[8]

Pokrewieństwo formuły inicjalnej w wierszu Kassa w stosunku do utworu Miłosza nie może być przypadkowe, świadczy o sygnale koniecznego włączenia słowa autora Kronik w przestrzeń wiersza-rozmowy z matką.

W jaki sposób pomaga Kassowi poetyckie wspomnienie z wiersza Z nią?

(Nie mówmy o „intertekstualnych wiązaniach”, „palimpsestowych konstrukcjach” czy „transtekstualnych referencjach”! Owszem, czytelnik tych wstrząsających wierszy obowiązany jest do lektury dyskretnej, jakże trudno utrzymać dystans… Właściwie cały czas zadaję sobie pytanie – czy wytrwam przy pisaniu tego szkicu? I dlaczego/po co ja właściwie piszę te słowa? Poczucie wszak jałowości krytycznej pisaniny w tej sytuacji wydaje się jeszcze bardziej przemożne, ulegam mu niemal co rusz… Z drugiej strony, nie można właśnie chronić się w instrumentarium słownika poststrukturalistycznego – a może w ogóle literaturoznawczego, „specjalistycznego”? – który gwałci delikatną tkankę egzystencji obecną w tych wierszach, obracając ją od razu w martwy przedmiot poznania. Dlatego chcę mówić inaczej o węźle, jaki spaja te dwa utwory).

Po pierwsze – umożliwia wysłowienie. Rozsznurowuje ściśnięte gardło. Po tym, jak u progu rozmowy, w jej tytule, pada ledwie pierwsza litera, która nie wiedzieć, czym jest: inicjałem imienia, początkiem jakiejś formuły, zaklęcia, początkiem, który niczego nie otwiera? Jak pamięć matki, z której dobyć już niczego niepodobna.

Po drugie – wyzwala czułość. Przypomnienie matki może odbyć się na drodze wskrzeszenia, dobycia z pamięci obrazu fragmentu jej udręczonego ciała (a co przecież stanowi specyfikę poznania w dziele Miłosza, detal wszak często otwiera drogę do poetyckiej epifanii, którą tak mądrze opisał Ryszard Nycz w dziele Literatura jako trop rzeczywistości). Praca odpomnienia, jaka dzieje się w wierszu, zmierza u autora Dalszych okolic do tego jednego właściwie wezwania: „Bądź ze mną”. Bo krótki był czas. W A. demencja i uwiąd mózgu matki, mogłoby się wydawać (ale, ach, czy w ogóle coś może się tutaj wydawać…), uniemożliwia unaocznienie, przywołanie matki pod powiekę. Poeta nie rysuje w pamięci wiersza spuchniętej twarzy, obolałych, zapadniętych oczu, nieprzytomnego wzroku. Myśli o mózgu matki, naczyniu życia, monstrualnym kwiecie, „który więdnie / jak róża”. Ten nieubłagany proces oznacza stopniowe wywłaszczanie matki zarówno ze (samo)świadomości, jak i skazuje ją na utratę kolejnych pokładów pamięci, na „zapominanie zapominania”: bezpowrotne wymazanie samych podstaw ludzkiego depozytorium, własnego istnienia.

Czym jest teraz Twoje życie? – pyta syn. „Labiryntem, pułapką”. Na pewno pułapką. I koszmarem. Imieniem istnienia matki jest błądzenie. „Widzę cię, mamo, jak błądzisz”. Niech ten wiersz, którym drżę i szepczę do ciebie, stanie się czarodziejskim lustrem, które przywróci, choćby na mgnienie, tę wątłą nić pamięci, niech pozwoli na powrót świadomości, w którym możliwe będzie rozpoznanie, jakie udało się odzyskać matce w wierszu Feliksa Netza. Raz jeszcze powiedz: „To Ty, mój syn. Żywy, a nie umarły”. – Tak mógłby wołać poeta do matki, która błądzi „po pokojach, ulicach, jak po łamliwej kładce”.

Po trzecie – jest pod-powiedzią tonu. I językiem, który (już raz i wielokrotnie, gdy wiersz Miłosza był/jest czytany), by użyć formuły Daniela Hellera-Roazena, „przeżywa sam siebie”Por. D. Heller-Roazen, Echolalie.O zapominaniu języka, tłum. B. Brzezicka, Gdańsk 2013, s. 156.[9], wystawiając istnienie postaci matki, która odeszła, ale nie uległa zapomnieniu, bowiem obecna jest w języku, poprzez język, którym władała, i który pozwala ją upamiętnić. Przyglądając się jednemu z najbardziej enigmatycznych i niepokojących opowiadań Poego, autor The Inner Touch wypowiada zdanie, które mogłoby stać się tą wątłą nicią dla bohatera wiersza Kassa, chroniącą przed rozpaczą i każącą zawierzyć się językowi. Oto czytamy o przypadku, gdy:

język trwa po zniknięciu mówiącego i pozostaje niczym „sczerniała” plama na „białym papierze”, aby świadczyć o zanikaniu tego, co miał przedstawiaćTamże.[10].

Zanikaniu, które – dlatego, że zanika właśnie, na prawach uniwersalnego paradoksu – już zawsze przechowywać w sobie będzie pamięć o zanikającym.

Język wiersza przechowuje u-bywającą matkę. Ma przechować, zatrzymać ją, błądzącą, odchodzącą w nieznanym kierunku (bo co, jeśli „mózg, ten bóg nowych odkrywców/nauki, co jeśli mówi: Jam jest. Jam jest świat”… Owo odchodzenie matki byłoby tedy ostateczne i nieodwracalne). To jest stawka, dla której, jak sądzę, poeta ryzykuje inicjację takiej intymnej, a przed czytelnikiem wypowiedzianej, rozmowy z nie-obecną matką. Ryzykuje? Tak, oczywiście, ryzykuje, odsłania się, wystawia wszak na łup nie-zrozumienia, „ogólnej literackości”, której oczekiwać może czytelnik-intruz. A przede wszystkim musi znaleźć chybotliwą kładkę języka, po której przejść trzeba na stronę wyrażalności tego, co w istocie nie posiada żadnego skodyfikowanego sposobu wysłowienia: cierpienia Najbliższych. Tego wszak nie da się wypowiedzieć w żadnym źródłowym języku, to zmierza i ciąży, i ciągnie syna do dławiącego milczenia, niemoty – pierwszych imion rozpaczy.

Pisanie o cierpieniu i dokonującej się utracie matki nie jest jednak, być nie może, wie to Kass i we wstrząsający sposób zdaje nam/przed nami z tego sprawę, jedynie „zagadywaniem” traumatycznego doświadczenia, „godzeniem się”, utulaniem. Temu służą przede wszystkim strategie języków terapii, literatura wszak nie jest tylko pracą żałoby. Jest, czytam w A., odważnym „twarzą w twarz” z nieszczęściem. Mową poety mężnego, który odsuwając niemotę, dobywa z siebie, z wyuczonych niemal na pamięć fraz (Miłosza) odwagę wyrażania, szukania języka, który raziłby, ranił, otwierał do żywego.

Żadnej przyjemności lekturowej, żadnego podglądania. Niczego takiego wiersz otworzyć nie może. Żadnej konsolacji, żadnego wierszo-obrazu. Żadnej harmonii, formy, strategii, kompozycji. Żadnego dzieła, niech będzie już raczej litera-tura, słowny pojedynek o pamięć tej-jedynej. Pojedynek z językiem, niemożliwy do wygrania (wszak język, to dzikie mięso, wydany jest zawsze na łup tego, co ogólne i symboliczne), stąd odwaga poety, cierpiącego, dławiącego w sobie rozpacz („straszno mi pod czarną dziurą wszechświata”), przywołującego na pomoc znane sobie zdania, którymi zmóc można wreszcie ucisk krtani będącej tamą dla wysłowienia.

Oto wiersz, który – jak literatura wobec cierpienia – musi z siebie snuć nadzieję, musi szukać w sobie pokładu ufności w język, ten wątły monument człowieka. Musi być czułą membraną, w której odciśnie się echo języka matki, zamknie garść obrazów na zawsze z nią związanych. Musi być językiem łagodnej i czułej pamięci. Musi być, to znaczy stać się. Istnieją, owszem, wzory wyrażania cierpienia (albo spychania go, rugowania poza margines ludzkiego doświadczenia), ale nie cierpienia tej-oto, mojej matki…

11.

Poeta rozpoczyna od A. Bo rozpocząć trzeba, mimo wszystko. Przełamać barierę języka pierwszym jego dźwiękiem. Później wzywać na pomoc mistrzów i nauczycieli, nie lękając się wpływu, a poszukując wspólnoty w wyrażaniu.

12.

Wiersz jako egzorcyzm na nieludzkiej chorobie, na cielsku Czasu.

Ten wiersz będzie odyseją do tego, co w języku przechowuje matkę, jej bycie – cóż więcej pozostało?… – trzeba umościć wewnątrz mowy, w schronie istnienia.

Kilka wierszy dalej, w cyklu (pod tytułem Śnienia), który A. inicjuje, znajdziemy wiersz czwarty Z dziennika snów. A w nim elegię do słowa, którego używała matka:

Mantyl to słowo matki. Wystaje z mułu snu
i porusza tylną sylabą jak odwłokiem, omal bez tchu.

Zabierz ten mantyl – mówiła. Zabierz ze stołu
stół zajmuje, jest czarny, pasuje do grobu.

Śpij matko: leży na języku i się nie poniewiera
jeszcze ciężki, wilgotny i paruje jak ziemiaW. Kass, Z dziennika snów (4) [w:] tegoż, Ba!…, s. 31.[11].

„Mantyl” – artefakt idiomu. Pozostałość mowy osobniczej. Językowa osob-liwość, przez którą wyraża się osob-owość, osob-ność matki. We wspomnieniu synowskim, rozegranym na granicy jawy i śnienia („z mułu snu”), wyłania się ów „mantyl”, taki jak wypowiadała go matka. Teraz zostaje obraz jej mówienia i to dziwne słowo, które nabiera cech żywego organizmu, poruszającego „tylną sylabą jak odwłokiem”.

Mantyl, tajemniczy językowy byt, który istnieje „omal bez tchu”. Beztlenowiec, którego ożywia wspomnienie syna, wskazujący na istnienie matki, związany z nią nierozerwalnie. Dlatego jakże cenny, dobyty z dolnych pokładów pamięci, wyparty przez utopce na powierzchnię świadomości w tę chwilę, kiedy wynurzamy się ku jawom z grząskiego, płytkiego śnienia. W tym pograniczu, w szczelinie pomiędzy byciem i nie-byciem kryją się mantyle, dobrze, że potrafimy zanurzyć się od czasu do czasu w mętnych bajorach letargu…

Mantyl jest – czytamy w tym, co wydobyte z pokładów pamięci syna-poety – zazwyczaj czarny, nie może wylegiwać się na stole, bo pasuje „raczej do grobu”. Narusza swoim efemerycznym istnieniem strefę stołu, podstawę codziennej egzystencji Domu, płaszczyznę wspólnej łączności domowników, komunii, komunikacji. Jest zatem mortualnym insektem… Nie tak dawno mógł zapewne być czarnym płaszczemTak przynajmniej podpowiada mi nieoceniony Aleksander Brückner, u którego odnajduję 'mantel' i 'mantylę', częste (a pochodzące równolegle z niemieckiego i hiszpańskiego) w XVII wieku, które zanim jeszcze w 'płaszcz' się zmieniły wprzódy oznaczały 'dziadowską torbę'. Można by rzec – pozwalając sobie na imaginacyjną wyprawę w głąb języka – iż w tym zniekształceniu, które odcisnęło się w matczynej mowie (jej deprecjonującym „mantylu”), kryje się cała mądrość, z jaką kobieta dopomina się o dochowanie porządku związanego z rytuałami życia, które wydarzają się przy stole.[12], który syn-poeta pozostawiał niefrasobliwie, zapominając o prawie domowego obyczaju i kategorycznych zaleceniach matki, strażniczki strefy stołu… Teraz, zapewnia dalej syn, „leży na języku i się nie poniewiera”. Przeniósł się z rzeczy, którą nazywał w mowie matki, na zawsze w przestrzeń języka tej poezji, w którym bytuje jakby niezależnie, ale w koniecznym związku z płaszczem, który z każdym rokiem, czuje syn-poeta, coraz cięższy, coraz bardziej wilgotny, ziemisty…

Udało się go wydobyć z zakamarków pamięci i pochwycić w wierszu, w którym wciąż może poruszać swoim (man)tylnym odwłokiem, wystarczy ledwie tchnienie poetyckiego odpomnienia, aby znów pojawił się na białej kartce wraz z wyobrażeniem jej mądrej twórczyni, dzięki której i mężczyzna – ten ignorant, grubianin, który nie zna się na zabiegach, jakie trzeba włożyć, aby każdego dnia odtwarzać porządek istnienia – mógł wreszcie oduczyć się swojego barbarzyńskiego nawyku.

I śpiewać, na dobranoc, swoją pochwałę „mantyla”. I przechowującego języka.

13.

Bo przecież –

„Wydaje mi się, że to wszystko było tylko snem”.

To zdanie zostaje przepisane w wierszu Kassa od Miłosza, który włożył je na powrót w usta umierającej matki. I nim właśnie zakończył swój tren i próbę słownego jej wskrzeszenia, aby na powrót być Z nią… W przestrzeni wiersza, w czułym języku.

Matka w wierszu prańskiego poety cierpi na stopniową utratę pamięci, kolejne obszary jej mózgu pokrywa nicość, mroczna choroba prześwietla kadry obrazów, zdarzeń i ludzi w nim zapisane. Jak wiele już z-niknęło? Ile pozostało? Razem z uwiądem pamięci syn-poeta pragnie, siłą woli odwrócenia, ochronić to, co wymazuje potworna choroba:

Jaką cząstkę mnie, ile części naszego miasta
zdołał już prześwietlić mrok twojego mózgu?
Wszystko, co w nim znika, przenika moją obecność

Wydaje mi się, że to wszystko było tylko snem.” – Słowa matki Miłosza wypowiedziane przed śmiercią mogłaby zapewne wyrzec także matka w wierszu Wojciecha Kassa. Sen jest wynikiem równania, jakie układamy, żyjąc. Teraz, u progu, wszystko zgęszcza się w jedną kulę sennego widziadła, sprowadza – w nagłym spięciu świadomości odchodzącej – do mgnienia. Realności przeżytego żywota mniej tu niźli w zmarszczce wody wywołanej drżeniem wiatru. Staremu poecie w wierszu Miłosza towarzyszy podobne przeświadczenie, słowa matki są teraz jego słowami („Twoje słowa są teraz moje własne, we mnie”), cóż można dodać jeszcze do tego w-rażenia?

Kass prze-pisuje to zdanie, przy-pisując je swojej matce. Pozbawia je jednak znaku cudzysłowu, sugerując tym samym czytelnikowi, że w-pisuje swoje wrażenie obserwacji odchodzenia matki w doświadczenie autora Dalszych okolic, przyjmując te słowa za własne. Ściślej, za takie, które mogłaby wypowiedzieć, wypowie…, jego matka.

Podjęcie tej frazy z wiersza Miłosza nie jest tylko gestem przekroczenia niewyrażalności cierpienia i odchodzenia, zapośredniczeniem, które umożliwia wysłowienie dramatu ubywania, nie stanowi niezbędnego nawiązania między tymi tekstami, w tym sensie, że obydwie sytuacje poetyckich rozmów, Kassa i Miłosza, nie dają się ze sobą bezpośrednio zestawiać. W wierszu autora Na brzegu rzeki syn-poeta wspomina z czułością dawno zmarłą matkę, rozmyślając o nadziei zmartwychwstania, „o tym, że Bóg nie uczynił śmierci”, próbując raz jeszcze – w dniu swoich siedemdziesiątych czwartych urodzin, jak czytamy – uobecnić postać matki, przywołać ją, powołać słowem. „Bądź ze mną, mówię do niej, krótki był ten czas”. W utworze prańskiego poety matka odchodzi, ale jest. Jest. Choć jej istnienie, słyszymy, prześwietlone nicością wyzuwa ją z historii, tożsamości. Matka jest. Ale na granicy światów, gdzie udręczony mózg kobiety miesza twarze i zdarzenia, gubi realność, przenosząc ją w dziedzinę niezrozumiałej ułudy, fikcji, snu…

Pozostaje tedy czułość dla matki, czułość i nadzieja chroniące się w języku wiersza – w tej rozmowie najczulszej (syn nie może do końca ofiarować matce – „powinienem prowadzić cię za rękę” – swojej, fizycznej obecności; wiersz-rozmowa toczy się z oddalenia). Wiersz A. nie jest znakiem bezradności wobec bezbrzeżnego cierpienia, mając oparcie w continuum Poezji, przywołując na pomoc opiekuńcze duchy łagodności, syn-poeta szepcze do matki ostatnie słowo, poprzez bezczas, w jakim nie-dzieje się – lecz trwa – literatura: „PiastujRaz jeszcze z powrotem do Brücknera: z „piastowaniem” wiąże się i czułość „pieszczenia”, i „karmienie”. Syn zaklina: matko, całą mocą tej cząstki Twojej jaźni, która jeszcze oddziela światło od ciemności, trwaj przy tym, co snem tylko się zdaje…[13] taki sen”.

Ostatnia fraza, która staje niczym parawan nad pozostałą częścią matczynej pamięci i świadomości. Która dźwięczeć będzie już zawsze…

14.

Niech wiersz, tylko taki wiersz, niech mi się pisze, pozwala mówić tym, którzy „nie mają już niczego, tylko górę przeszłości”W. Kass, Aj, moi staruszkowie! [w:] tegoż, Ba!…, s. 53.[14].

15.

Mamo, kochanie moje, jesteś przy mnie. Będę z Tobą mówił, będę pracował, myśląc o Tobie. O Twoim nikłym dobrym uśmiechu na żółtej, strasznie wychudzonej twarzy – kiedy straciłaś przytomność. Moja Dobra, Kochana Staruszko, oddychać mi trudno. Ale piszę te słowa jak list do Ciebie. […] Miła, całuję Twoje rączki wyschłe i opuchnięte nogi, Twoje oczy […]T. Różewicz, Dziennik gliwicki [w:] tegoż, Matka odchodzi…, s. 107.[15].

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Adrian Gleń, Od „A.” Kilka myśli na progu nowego tomu wierszy Wojciecha Kassa, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

  1. T. Różewicz, …po dwudziestu latach, [w:] tegoż, Matka odchodzi, Wrocław 1999, s. 110.
  2. W. Kass, A. [w:] tegoż, Ba!, Sopot 2014, s. 27.
  3. W. Myśliwski, Nagi sad, Warszawa 1982, s. 110.
  4. F. Netz, Moja matka umiera [w:] tegoż, Trzy dni nieśmiertelności, Mikołów 2009, s. 12.
  5. Zastanawiając się nad tym, jak winien „wyglądać” język rozprawy tanatologicznej, Stanisław Rosiek pisał: „Im piękniej, tym gorzej. Irytująca kaligrafia – wszystkie te piękne zdania o śmierci, błyskotliwe paradoksy, nienagannie skrojone aforyzmy. Jak najmniej stylu. Wobec spraw ostatecznych konieczna jest powściągliwość. Należy mówić mało i jak najprościej. Brzydko. Słowa o śmierci powinny wydzielać trupi odór”; S. Rosiek, Słowo wstępne [w:] Wymiary śmierci, wybór i słowo wstępne S. Rosiek, Gdańsk 2002, s. 5.
  6. F. Netz, Moja matka umiera…, s. 12.
  7. Cz. Miłosz, Z nią [w:] tegoż, Wiersze, Kraków 1993, t. 3, s. 304.
  8. W. Kass, A., [w:] tegoż, Ba!…, s. 27.
  9. Por. D. Heller-Roazen, Echolalie.O zapominaniu języka, tłum. B. Brzezicka, Gdańsk 2013, s. 156.
  10. Tamże.
  11. W. Kass, Z dziennika snów (4) [w:] tegoż, Ba!…, s. 31.
  12. Tak przynajmniej podpowiada mi nieoceniony Aleksander Brückner, u którego odnajduję 'mantel' i 'mantylę', częste (a pochodzące równolegle z niemieckiego i hiszpańskiego) w XVII wieku, które zanim jeszcze w 'płaszcz' się zmieniły wprzódy oznaczały 'dziadowską torbę'. Można by rzec – pozwalając sobie na imaginacyjną wyprawę w głąb języka – iż w tym zniekształceniu, które odcisnęło się w matczynej mowie (jej deprecjonującym „mantylu”), kryje się cała mądrość, z jaką kobieta dopomina się o dochowanie porządku związanego z rytuałami życia, które wydarzają się przy stole.
  13. Raz jeszcze z powrotem do Brücknera: z „piastowaniem” wiąże się i czułość „pieszczenia”, i „karmienie”. Syn zaklina: matko, całą mocą tej cząstki Twojej jaźni, która jeszcze oddziela światło od ciemności, trwaj przy tym, co snem tylko się zdaje…
  14. W. Kass, Aj, moi staruszkowie! [w:] tegoż, Ba!…, s. 53.
  15. T. Różewicz, Dziennik gliwicki [w:] tegoż, Matka odchodzi…, s. 107.

Powiązane artykuły

28.04.2022

Nowy Napis Co Tydzień #149 / Z różnych stron światła, z różnych stron ciemności

Ciąg dalszy

Drugi tomik Michała Czoryckiego kontynuuje i rozwija wątki zarysowujące się w debiutanckich Czterech stronach świata (2018). Znaczna część zaprezentowanych tutaj wierszy powstawała zresztą równolegle do tekstów znanych nam z debiutu. Niektóre utwory trafiły do książki jako już pełnoletnie, acz bynajmniej nie przeterminowane, bo autor wymodelował je tak, aby czas się ich nie imał. Stylistyka, tematyka, a przede wszystkim postawa lirycznego podmiotu pozwalają go zaliczyć do przedstawicieli nurtu klasycyzującego, który w poezji polskiej wciąż ma się nieźle (pierwszego z brzegu przykładu dostarczają choćby dwa, wydane nie tak dawno, warte uwagi zbiory Roberta Gawłowskiego Pył i – w nieco mniejszym zakresie – Dotknięcie), zwłaszcza wtedy, gdy poeci biorą sobie do serca naukę płynącą z ostatniej części słynnego wiersza Zbigniewa Herberta Dlaczego klasycy, nakazującej wystrzegania się żalu nad sobą oraz eksponowania w sztuce własnych neuroz. Nie znaczy to, by poezja Czoryckiego uciekała od „ja”. Jednak z wiersza na wiersz coraz bardziej przekonujemy się, że w sposób bardzo precyzyjny wyznacza mu miejsce w porządku światoobrazu. Pozwala mu się ujawnić wówczas, gdy odgrywa ono rolę medium rozpoznającego własną sytuację egzystencjalną (Zaćmienie) lub międzyludzką, gdy trzeba przywołać w ciepłym wdzięcznością wspomnieniu umarłych bliskich (Grzybobranie) albo podzielić się zdziwieniem nad niespodzianką, jaką sprawia cud odradzającego się życia (Opuncja). Zasadniczo – „ja” ma tu za zadanie przypatrywać się (niekiedy kontemplacyjnie) zewnętrznemu światu, czasem uczestniczyć w jego dzianiu się i wchodzeniu z nim w interakcje.

Z tradycją klasycystyczną wiąże poetę również zabieg włączenia do omawianego zbioru czterech fragmentów trzeciej księgi Eneidy Wergiliusza. Literacko urodziwych, wersyfikacyjnie zgrabnych, językowo nowoczesnych. Funkcjonują one nie tyle na prawach cytatu, ile jako integralna część dyskursu autorskiego. Cały tom otwiera się zwięzłym, trzywersowym obrazem wergiliańskiej nocy (wersy oryginału: 585–587). Za chwilę natrafimy na Achemenidesa, mieszkańca cyklopiej wyspy opowiadającego o przyczynach swego nieszczęśliwego położenia (wersy 588–640). Rychło spotkamy Polifema we własnej osobie (wersy 641–685). Potem wraz z Eneaszową załogą weźmiemy kurs na Sycylię (wersy 687–715). Taki koncept ustanawia podstawową relację pomiędzy czasem mitu a teraźniejszością światoobrazu (gramatyka poetycka Czoryckiego preferuje czas teraźniejszy, względnie praesens historicum). Wolno zapewne postawić hipotezę, że poszczególne mity oraz ich antyczne, literackie konkretyzacje pozostają w ścisłym związku z istotą „filozofii wiecznej”, objaśniającej teraźniejszość. Mit przekracza ograniczenia przestrzenne, zatem kałuże opodal przystanku londyńskiego metra mogą się rozlać w wody Awernu, gdzie znaleźć można wejście do Hadesu (Kotłownia). Na Lemnos wciąż jeszcze można spotkać cierpiącego ból i samotność łucznika Filokleta. Jednakże to nie sprawność w posługiwaniu się starożytnymi nawiązaniami okazuje się najcenniejszą częścią klasycznej edukacji, a powściągliwość, co daje pierwszeństwo doświadczeniu (czasem świetnie zmetaforyzowanemu) przed wyznaniem. Czyni to poezję Czoryckiego nadspodziewanie przytomną, ufną w świadectwo zmysłów, w świadectwo pamięci, zdolnej zauważyć stałość ukrytą pod powłoką zmienności (zob. wiersz Szczygieł).

Choć niekiedy podmiot zajrzy w nasze okolice (Gawrony), zasadniczo liczą się dlań dwa kierunki – Północ i Południe. Sprawia bowiem wrażenie, że jest mieszkańcem Grecji albo Italii przeniesionym pod sine niebo nad celtyckim morzem, gdzie czas płynie szybciej i jak gdyby smutniej, a „Słowa przegrywają z barwą” (Czas połowu). Podczas gdy na Południu nawet brak dziania się zapowiada, że wszystko może niebawem ruszyć z miejsca, zaś chwila pozornego zawieszenia stwarza okazję, aby na rzeczywistość pojrzeć okiem Umberto Saby, Kostandinosa Kawafisa czy Ugo Gregorettiego, reżysera filmu traktującego o słynnej powieści Lampedusy (Wyprawa Concetty). Lecz o wiele wyżej tekstowa persona ceni udział w rozgrywających się tam wydarzeniach oraz obrządkach (Procesja).

Wśród śródziemnomorskich pejzaży i scen łatwo przeoczyć rozważania historiozoficzne nad zbiorowym położeniem Polaków końca drugiej dekady dwudziestego pierwszego stulecia, podobnego być może do ich sytuacji około połowy wieku osiemnastego, opisanej piórem Stanisława Zaremby (Strategia) lub nad degradacją kultury symbolicznej w warunkach niedoli (Konfederatka). Zapewne nie tylko artystyczne powody sprawiają, że ze szczególną uwagą powinniśmy się tu pochylić nad wierszem zatytułowanym skromnie Dni, opartym na topicznej dychotomii „życie-sen”/„śmierć-przebudzenie”. Nauki czerpane u źródeł europejskiej cywilizacji sprawdzają się pod każdą szerokością geograficzną.

Pisząc swoje listy do Itaki, dba poeta o ich przejrzystość, pilnie szlifuje strefy. Czasem ogranicza swoją wypowiedź do sentencji lub lapidarnego monostychu („Przed czasem schroń się w ornamentach dipylońskiej wazy.” – tak brzmi w całości Rada klasyczna). Również względy warsztatowe pozwalają stwierdzić, że lekcje pobierane u mistrzów odrobił Czorycki starannie i twórczo.

 Michał Czorycki, Ciąg dalszy, Biblioteka „Toposu”, T. 198, Sopot 2021.

Noc, która nie śpi

Wiersze Zygmunta Ficka kojarzyły mi się dotąd z dalekimi, podgórskimi oraz górskimi wędrówkami aż na same przedproża baśni (by przywołać tytuł jego zbioru wydanego przed dwoma blisko laty). Otwierając jego kolejny liryczny notatnik darowanych dni, znów byłem gotów wyruszyć z nim na szlak, po czym zaskoczony odkryłem, że tym razem wypadnie przechadzać się z poetą po znacznie bliższych okolicach. Chyba odrobinę spokojniej, przemyśliwając nad wartkim upływem czasu. Wiele pomieszczonych tu tekstów wydaje się medytacjami zwróconymi do wnętrza podmiotu dokonującego rozrachunku ze sobą, z okolicznościami własnego przemijania i współ-mijania tego, co dotąd towarzyszyło najbardziej ważnym momentom życia: zachwytom, radościom, miłości, które poezja krakowskiego poety wypowiadała nieraz. Tutaj wszystkie te chwile stały się podobne przydomowemu drzewu, ongiś kwitnącemu, co zakończyło swój żywot od podmuchu halnego wiatru (Nasza jabłonka). Wszakże nie jedyna to, nie najważniejsza strata. Bolesną rysą biegnie przez cały tomik umieranie i śmierć matki. Poezja poruszająca takie tematy przyzwyczaiła nas do żałobnie ciemnych tonacji. Tymczasem w obu sąsiadujących ze sobą wierszach pożegnalnych (Czerwona pręga nad; Poranny jeszcze) pojawia się brzask i jasność, jak gdyby doczesność żegnała umierającą tym, co ma najpiękniejsze – i chciała wokoło umierającej skupić najbardziej pogodne wspomnienia, odzywające się echem wdzięczności jeszcze pod koniec książki. Więc może z tej przyczyny nie lament tu słychać, ale przejmującą, czułą prośbę: 

Uczyń mi ławkę pod sercem, jak
mnie nosiłaś.
Uczyń mi ławkę w cieniu
Twojego miękkiego serca.
Uczyń mi ławkę w łagodnym
cieniu gorejącego krzewu
Twojego serca i ja jak
umiem
poniosę ten ogienek

Twą drzazgę
płonącą przez pokolenia błękitu.


(Dnia 16 października 2012

Przeżycie matczynej śmierci coraz wyraźniej pokazuje, w którym miejscu własnego życia znalazł się liryczny bohater. Jak gdyby zjawił się po drugiej stronie wyniosłej grani, na ścieżce wiodącej w głąb coraz bardziej cienistej doliny, wciąż z tym samym pragnieniem, aby i w tym zejściu spełniał się jakiś porządek wart zachowania w pamięci, utrwalenia w słowie (zob. Który schodzę).

Ta nadzwyczaj światłoczuła poezja mocno trzyma się postrzegalnej rzeczywistości, często uchwyconej w odbiciach i refleksach, przypomina, że wiązaną mową nader wprawnie posługuje się tu fotografik, świadom chyba wszystkich możliwości sztuk wizualnych, z ich zdolnością zatrzymywania ruchomych scen w decydującym momencie – gdy najbardziej dają do myślenia, przechodząc od przemijalności do bezczasowego Zawsze (zob. Ona tak nieruchomo leci). Poeta chętnie wchodzi do wnętrza pejzaży, równie chętnie zabiera je ze sobą pod domową lampę, wzbogaca nimi swój emocjonalny i wyobraźniowy ekwipunek (Przyszło i tobie), złożony także z zapisów nocnych godzin późnego sierpnia, chwil, gdy:

Zza tej zarastającej lodem twarzy coraz lepiej
widać lśnienie mroku, którego barwy
powoli coraz szybciej opadają 
w czeluść ciemnej
zimowej nocy, której dno nie otwiera się
ani jak sezam
ani jak biały kwiat paproci, gdyż nie ma dna.


(To moje odbicie

Widmowe spostrzeżenia dają lirycznemu „ja” pojęcie o jego przyszłej nieobecności w świecie, przyjmowanej teraz równie naturalnie, jak aktualna bytność w krajobrazach przejrzystych, pełnych harmonii (Ten za daleko). W pewnym sensie możemy tu znaleźć odpowiedź na pytanie: „jak żyć?”. No więc jak? Uważnie. Odważnie. Godząc się z upływem czasu, z faktem, że została nam dana

garść płaczu garść śmiechu
garść lęku garść szczęścia

garść zawsze

(Garść)

Zadowolony z tej odrobiny, podmiot sformułuje radę dla samego siebie:

Póki możesz. Idź.
Dzień jak obrus
się zdejmie

Pozostanie stół.

(Póki możesz)

Duchowość liryki Zygmunta Ficka manifestuje się raczej z rzadka, ale bywa naprawdę gorliwa i mocno świadoma swych źródeł lokalizowanych w sferze lęku przed egzystencjalną ciemnością, będącego przecież udziałem wielu. Wygląda zresztą na to, że owa ciemność została obdarzona inteligencją. Żywi nawet coś na kształt litości wobec tych, co pobożnie spełniają rytuały służące jej oddaleniu. Niemniej jednak dotknięty samotnością podmiot trafia jak gdyby do Ogrójca, doskonale zdając sobie sprawę, że jego udziałem stanie się krańcowe opuszczenie. A jeśli ciemność czegoś uczy, to jedynie samej siebie, gdyż wprowadza w „jasne wyobrażenie ciemności” (Wykonywali gesty). Tego jednak powinien spodziewać się ktoś, kto przyjmuje rolę strażnika światła (w jego oku staje się ono nieomal ożywioną materią). Równocześnie stał się strażnikiem cienia, nie będącego jeszcze ciemnością, a chwilowo zaledwie światła delikatnym rewersem. Przychodzi jednak godzina, że mrokiem napełni się każdy detal pejzażu, aż po sam horyzont. Tam zaś „żyje noc, która nie śpi” (Kawki odlatują). Niemniej trudno byłoby nazwać Ficka poetą ciemnym. Po prostu jego tekstowe „ja” utwierdza się w przekonaniu, że każde istnienie sytuuje się na granicy stref jasności i mroku. Dotyka obojga. Jest przez nie dotykanym. Choć chętniej obraca oko ku światłu, bowiem obrazem żarliwego słońca, górującego nad pejzażem i człowieczymi utrapieniami zdecydował się autor swój tom zakończyć.

Mroczno-świetlisty sposób postrzegania zaznacza się także w wierszach, które za tło lirycznej akcji mają Kraków, ukazany często w konkretach sytuacyjnego szczegółu (Rano). Innym razem patrzące „ja” musi się zadowolić odbiciami, refleksami (zob. Ekrany okien). Wszyscy oni, razem z przypadkowymi przechodniami oraz z całą resztą miejskiego ekosystemu, zdążają do przemijania. Ich nietrwałe miejsce w porządku dziejącego się świata stanowi dla poety wystarczający powód, by skierować na nich uwagę, w czym pomocna pozostaje forma – jak poprzednio przejrzysta, lapidarna, acz miejscami nieciągła. Sprawia to, że zamykając ten zbiór, już nie żałuję, że tym razem nie miałem okazji pójść za wierszami krakowianina ku wąskim graniom i wyniosłym szczytom.

Zygmunt Ficek, Noc, która nie śpi, Biblioteka „Toposu”, T. 199, Sopot 2021.

Pomieszane języki

Poezji Jana Polkowskiego nie sposób oddzielić od ugruntowanego systemu wartości moralnych wywiedzionych z cywilizacji łacińskiej w jej polskiej odmianie. Niekiedy, jak w Pochodzie duchów (2018), manifestuje się on bardziej dyskretnie, pośrednio, innym zasię razem liryka autora Elegii z Tymowskich Gór czuje potrzebę nazwania ich po imieniu, expressis verbis. Pomiędzy tymi strategiami wypowiedzi waha się dyskurs tomu Pomieszane języki, gdzie poeta, sugestywny w opisie minionych katastrof, swoje pesymistyczne wyobrażenia rzutuje w przyszłość, najwyraźniej antycypowaną politycznymi sporami i protestami z jesieni 2020 roku (por. Dwanaście tygodni). Zbiór ten czyta się jak raport ze świata upadłego w chaos i okrucieństwo nie tyle skutkiem jakiegoś jednego, spektakularnego kataklizmu, ile w konsekwencji serii tektonicznych wstrząsów przypominających gorączkowe drgawki schorowanej ludzkości – trapionej zwątpieniem, owładniętej pragnieniem rewolucyjnej zmiany w imię wolności absolutnej i zabsolutyzowanej. Ludzkości kuszonej wizją udoskonalenia poprzez digitalizację człowieczego bytu. Wizję zatem roztacza Polkowski w całej rozciągłości utopijną, ale czy poprzednie, radykalne przewroty także nie stawiały sobie za cel ziszczenia utopii? Opisywana przez niego rewolucja posuwa się w swoich działaniach dalej niż wszystkie dotąd znane rewolty: postulując burzliwą zmianę w sferze społecznej, sięga poza nią, w sferę ontologii; chce zmienić samą strukturę istnienia. Śmierć zastępuje totalnym unicestwieniem dotychczasowych form i relacji. Wzniecany przez jej tajemne, demoniczne w działaniu przywództwo chaos aksjologiczny i degradującą agresję można traktować jako środki prowadzące do powszechnego zbawienia przez ucyfrowienie.

Byłby więc podmiot tych wierszy wrogiem nowoczesnych technologii? W każdym razie. Przywiązany do tylu przejawów namacalnej rzeczywistości, wobec miraży wirtualizacji żywi on skrajną nieufność, zauważając w niej ohydę spustoszenia, tym bardziej ohydną, że „apokalipsa nie jest początkiem sądu / ale jego zaprzeczeniem” (Oczyszczenie). Nie wiąże się z przywróceniem sprawiedliwego ładu, lecz z systemem opartym na fundamencie czysto biologicznym, oderwanym od metafizyki i duchowości, przeto w swoim funkcjonowaniu ograniczonym do czysto pragmatycznych celów. Perspektywę wolności prometejskiej, rzucającej wyzwanie Bogu, podmiot wierszy Polkowskiego uważa za całkowicie fałszywą. Na rozpaczliwy paradoks zakrawa bowiem fakt, że owa wolność pozwala przede wszystkim na wybór złego ze wszystkimi jego wstrząsającymi następstwami: 

W pokościelnym lofcie
kobiecy głos próbuje zaśpiewać
w jednym z upadłych ludzkich języków
piosenkę o wędrówce wody i pragnienia
o czasie przygniecionym przez tego
którego zabito wiele razy
że jeśli nawet znowu odsunął kamień
to tłum kotłował się nudził hałasował
śmiał z wystraszonych kobiet
pstrykał selfie z diabłem
i nie dostrzegł otwartej bramy
ran

(Chcemy Barabasza

To jedna z wielu koszmarnych prognoz. Jej przeżycie prowokuje do krzyku z samego dna duszy skazanej na bolesne przeformowanie, podczas gdy jej posiadacz, poddany władzy algorytmów, został zmuszony do marszu w stronę doskonalszej przyszłości. Czy tam dotrze? Wątpliwe. Bo za horyzontem kryje się najprawdopodobniej pustka i żadna gwiazda przestrzeni tej nie rozjaśnia.

Podmiot zbioru pozostaje świadomy, że stałość własnych przekonań nie uodparnia na działanie zła. Wewnętrzny przeciwnik stara się podporządkować go koniecznym, jak się wydaje, bo pozbawionym alternatywy prawom cywilizacyjnej przemiany, oznaczającej także wyrzeczenie się „ja” (Wróg), wyznanie wiary w nową dogmatykę dziejów, gdzie po przycichnięciu rewolucji nadchodzi podstępna ewolucja. Obie wymagają ofiar. Dla nich tekstowa persona znajdzie niekiedy sporo współczucia (zob. Rewolucja kładzie się spać). Żywi je zwłaszcza wobec kobiet, w których głosach da się wysłuchać najczulsze tonacje (Zagubiona).

Katastroficzne prognozy i diagnozy stanowią o swoistości tego tomu. Nie byłby jednak Polkowski sobą, gdyby nie zrezygnował z włączenia doń wierszy autobiograficznych w ścisłym tego słowa znaczeniu, to znaczy takich, w których prowadzi rozprawę z własnym życiorysem, z własnymi nowohuckimi początkami i inicjacjami lekturowymi czy też ze wspomnieniem wakacji pod Babią Górą. Pierwsze – nauczyły go, że człowiek naprzeciw historii staje całkowicie bezbronny. Drugie – silnie osadziły go w kontekście realnych wrażeń oraz doznań o pierwszorzędnym znaczeniu egzystencjalnym. Poeta będzie przy nich obstawał, wyraźnie czując fałsz ukryty za obietnicą cyfrowego szczęścia (zob. Ulica Kapucyńska). Żywe, cielesne, zmysłowe doświadczenie broni go przez zawłaszczeniem przez niejasne siły, jednoznacznie wrogie człowiekowi, które pod zmienionymi postaciami skrycie działały od dawna. Zrujnowały życie obu babkom poety (zob. Bronisława Jankowska; Salomea Zbrojkowska z domu Koss) czy też doprowadziły do zupełnego wyobcowania niegdysiejszego sympatyka komunizmu, repatriowanego po latach syberyjskiego zesłania (Ofiara).

Zgłębiając, nie po raz pierwszy zresztą, tajemnicę zła, ustawia poeta swój punkt widzenia poza teodyceą. Nie przekonują go zarzuty stawiane Stwórcy, rzekomo bezradnemu w obliczu powszechnego znieprawienia lub kaprysów złośliwego trafu. Na tle tylu traumatycznych narracji wyprowadzonych z przeżyć własnych i cudzych, z tego co się zdarza i co już się ziścić nie może, zadziwiająco brzmi druga strofa Piosenek, gdzie mówi do czytelnika:

Już nie chcę słuchać oskarżeń i usprawiedliwień
bo czuję, że czas się wypełnia i wszystko co jest
to Jego ręka która układa we mnie mozaikę historii
które ludziom nie zdążą się już przydarzyć
popycha miękko żebym je po swojemu przeżył
a szczegóły powierzył piosenkom mamy 

Czyżby więc ufność, nawet nieco zrezygnowana, gorzko świadoma ducha przeżywanych czasów, miała się okazać najwłaściwszą odpowiedzią na ciemny zamęt pojęć i języków, na aksjologiczne spustoszenie groźne dla ciała i duszy? Może. Cokolwiek byśmy na ten temat sądzili, wydaje się odpowiedzią bardziej uczciwą od optymizmu łatwych pocieszeń.

Jan Polkowski, Pomieszane języki, Biblioteka „Toposu”, T. 200, Sopot 2021.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Piotr Wiktor Lorkowski, Z różnych stron światła, z różnych stron ciemności, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 149

Przypisy

  1. T. Różewicz, …po dwudziestu latach, [w:] tegoż, Matka odchodzi, Wrocław 1999, s. 110.
  2. W. Kass, A. [w:] tegoż, Ba!, Sopot 2014, s. 27.
  3. W. Myśliwski, Nagi sad, Warszawa 1982, s. 110.
  4. F. Netz, Moja matka umiera [w:] tegoż, Trzy dni nieśmiertelności, Mikołów 2009, s. 12.
  5. Zastanawiając się nad tym, jak winien „wyglądać” język rozprawy tanatologicznej, Stanisław Rosiek pisał: „Im piękniej, tym gorzej. Irytująca kaligrafia – wszystkie te piękne zdania o śmierci, błyskotliwe paradoksy, nienagannie skrojone aforyzmy. Jak najmniej stylu. Wobec spraw ostatecznych konieczna jest powściągliwość. Należy mówić mało i jak najprościej. Brzydko. Słowa o śmierci powinny wydzielać trupi odór”; S. Rosiek, Słowo wstępne [w:] Wymiary śmierci, wybór i słowo wstępne S. Rosiek, Gdańsk 2002, s. 5.
  6. F. Netz, Moja matka umiera…, s. 12.
  7. Cz. Miłosz, Z nią [w:] tegoż, Wiersze, Kraków 1993, t. 3, s. 304.
  8. W. Kass, A., [w:] tegoż, Ba!…, s. 27.
  9. Por. D. Heller-Roazen, Echolalie.O zapominaniu języka, tłum. B. Brzezicka, Gdańsk 2013, s. 156.
  10. Tamże.
  11. W. Kass, Z dziennika snów (4) [w:] tegoż, Ba!…, s. 31.
  12. Tak przynajmniej podpowiada mi nieoceniony Aleksander Brückner, u którego odnajduję 'mantel' i 'mantylę', częste (a pochodzące równolegle z niemieckiego i hiszpańskiego) w XVII wieku, które zanim jeszcze w 'płaszcz' się zmieniły wprzódy oznaczały 'dziadowską torbę'. Można by rzec – pozwalając sobie na imaginacyjną wyprawę w głąb języka – iż w tym zniekształceniu, które odcisnęło się w matczynej mowie (jej deprecjonującym „mantylu”), kryje się cała mądrość, z jaką kobieta dopomina się o dochowanie porządku związanego z rytuałami życia, które wydarzają się przy stole.
  13. Raz jeszcze z powrotem do Brücknera: z „piastowaniem” wiąże się i czułość „pieszczenia”, i „karmienie”. Syn zaklina: matko, całą mocą tej cząstki Twojej jaźni, która jeszcze oddziela światło od ciemności, trwaj przy tym, co snem tylko się zdaje…
  14. W. Kass, Aj, moi staruszkowie! [w:] tegoż, Ba!…, s. 53.
  15. T. Różewicz, Dziennik gliwicki [w:] tegoż, Matka odchodzi…, s. 107.

Powiązane artykuły

20.04.2022

Życie przez palce uciekło

Na klawiaturę komputera sfrunęła ćma,
przebiegła po klawiszach,
wczytywała się w zapiski.
Chciałam ją przepędzić,
lecz wstrzymała mnie myśl
czy to na pewno ćma?
Nasłuchiwałam bicia własnego serca
zawsze tak jest gdy wspominam
dom mojego dzieciństwa.
Życie przez palce mi uciekło – słyszałam głos Mamy
Tułaczka po świecie.
Musiałam przeżyć żeby być twoją Mamą.
Poczułam jak bardzo ją kocham.
– Pamiętasz? Usłyszałam głos.
lubiłam kwiaty „miałam do nich rękę”
odwzajemniały się.
Kiedy przygnietli mnie ogromną macewą,
zabrakło kwiatów,
szkoda – dodała.
Metalicznym stukotem klawiatury otwierałam
pliki ze zdjęciami wspólnych chwil.
– Nie płacz – usłyszałam.
Cieszę się że w płomieniach świec
wygrzewasz pamięć.
Tęsknię za Tobą – wyznałam.
Ćma zniknęła,
wyfrunęła przez otwarte okno.
– Nie mogę pogodzić się
że już nigdy Cię nie zobaczę –
nie dotknę Twojej delikatnej dłoni.
Ćma znów kołowała nad głową.

Rozmowa z nieżyjącą Mamą
Jerozolima 2004

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Rachel Schancer, Życie przez palce uciekło, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

  1. T. Różewicz, …po dwudziestu latach, [w:] tegoż, Matka odchodzi, Wrocław 1999, s. 110.
  2. W. Kass, A. [w:] tegoż, Ba!, Sopot 2014, s. 27.
  3. W. Myśliwski, Nagi sad, Warszawa 1982, s. 110.
  4. F. Netz, Moja matka umiera [w:] tegoż, Trzy dni nieśmiertelności, Mikołów 2009, s. 12.
  5. Zastanawiając się nad tym, jak winien „wyglądać” język rozprawy tanatologicznej, Stanisław Rosiek pisał: „Im piękniej, tym gorzej. Irytująca kaligrafia – wszystkie te piękne zdania o śmierci, błyskotliwe paradoksy, nienagannie skrojone aforyzmy. Jak najmniej stylu. Wobec spraw ostatecznych konieczna jest powściągliwość. Należy mówić mało i jak najprościej. Brzydko. Słowa o śmierci powinny wydzielać trupi odór”; S. Rosiek, Słowo wstępne [w:] Wymiary śmierci, wybór i słowo wstępne S. Rosiek, Gdańsk 2002, s. 5.
  6. F. Netz, Moja matka umiera…, s. 12.
  7. Cz. Miłosz, Z nią [w:] tegoż, Wiersze, Kraków 1993, t. 3, s. 304.
  8. W. Kass, A., [w:] tegoż, Ba!…, s. 27.
  9. Por. D. Heller-Roazen, Echolalie.O zapominaniu języka, tłum. B. Brzezicka, Gdańsk 2013, s. 156.
  10. Tamże.
  11. W. Kass, Z dziennika snów (4) [w:] tegoż, Ba!…, s. 31.
  12. Tak przynajmniej podpowiada mi nieoceniony Aleksander Brückner, u którego odnajduję 'mantel' i 'mantylę', częste (a pochodzące równolegle z niemieckiego i hiszpańskiego) w XVII wieku, które zanim jeszcze w 'płaszcz' się zmieniły wprzódy oznaczały 'dziadowską torbę'. Można by rzec – pozwalając sobie na imaginacyjną wyprawę w głąb języka – iż w tym zniekształceniu, które odcisnęło się w matczynej mowie (jej deprecjonującym „mantylu”), kryje się cała mądrość, z jaką kobieta dopomina się o dochowanie porządku związanego z rytuałami życia, które wydarzają się przy stole.
  13. Raz jeszcze z powrotem do Brücknera: z „piastowaniem” wiąże się i czułość „pieszczenia”, i „karmienie”. Syn zaklina: matko, całą mocą tej cząstki Twojej jaźni, która jeszcze oddziela światło od ciemności, trwaj przy tym, co snem tylko się zdaje…
  14. W. Kass, Aj, moi staruszkowie! [w:] tegoż, Ba!…, s. 53.
  15. T. Różewicz, Dziennik gliwicki [w:] tegoż, Matka odchodzi…, s. 107.

Powiązane artykuły

08.04.2022

Galop

tamtego dnia galopowałeś do wołyńskiego
wielkiego lasu przed siepaczami
z matką która na co dzień dźwigała gwiazdy
w podartym fartuchu
a wtedy goniona świstem kul padała raz
za razem z tobą w zbożu

Tekst został zakupiony w ramach programu Tarcza dla Literatów. 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Ludmiła Janusewicz, Galop, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

  1. T. Różewicz, …po dwudziestu latach, [w:] tegoż, Matka odchodzi, Wrocław 1999, s. 110.
  2. W. Kass, A. [w:] tegoż, Ba!, Sopot 2014, s. 27.
  3. W. Myśliwski, Nagi sad, Warszawa 1982, s. 110.
  4. F. Netz, Moja matka umiera [w:] tegoż, Trzy dni nieśmiertelności, Mikołów 2009, s. 12.
  5. Zastanawiając się nad tym, jak winien „wyglądać” język rozprawy tanatologicznej, Stanisław Rosiek pisał: „Im piękniej, tym gorzej. Irytująca kaligrafia – wszystkie te piękne zdania o śmierci, błyskotliwe paradoksy, nienagannie skrojone aforyzmy. Jak najmniej stylu. Wobec spraw ostatecznych konieczna jest powściągliwość. Należy mówić mało i jak najprościej. Brzydko. Słowa o śmierci powinny wydzielać trupi odór”; S. Rosiek, Słowo wstępne [w:] Wymiary śmierci, wybór i słowo wstępne S. Rosiek, Gdańsk 2002, s. 5.
  6. F. Netz, Moja matka umiera…, s. 12.
  7. Cz. Miłosz, Z nią [w:] tegoż, Wiersze, Kraków 1993, t. 3, s. 304.
  8. W. Kass, A., [w:] tegoż, Ba!…, s. 27.
  9. Por. D. Heller-Roazen, Echolalie.O zapominaniu języka, tłum. B. Brzezicka, Gdańsk 2013, s. 156.
  10. Tamże.
  11. W. Kass, Z dziennika snów (4) [w:] tegoż, Ba!…, s. 31.
  12. Tak przynajmniej podpowiada mi nieoceniony Aleksander Brückner, u którego odnajduję 'mantel' i 'mantylę', częste (a pochodzące równolegle z niemieckiego i hiszpańskiego) w XVII wieku, które zanim jeszcze w 'płaszcz' się zmieniły wprzódy oznaczały 'dziadowską torbę'. Można by rzec – pozwalając sobie na imaginacyjną wyprawę w głąb języka – iż w tym zniekształceniu, które odcisnęło się w matczynej mowie (jej deprecjonującym „mantylu”), kryje się cała mądrość, z jaką kobieta dopomina się o dochowanie porządku związanego z rytuałami życia, które wydarzają się przy stole.
  13. Raz jeszcze z powrotem do Brücknera: z „piastowaniem” wiąże się i czułość „pieszczenia”, i „karmienie”. Syn zaklina: matko, całą mocą tej cząstki Twojej jaźni, która jeszcze oddziela światło od ciemności, trwaj przy tym, co snem tylko się zdaje…
  14. W. Kass, Aj, moi staruszkowie! [w:] tegoż, Ba!…, s. 53.
  15. T. Różewicz, Dziennik gliwicki [w:] tegoż, Matka odchodzi…, s. 107.

Powiązane artykuły

22.02.2022

Słowo Ciało

Po nasturcji płatku płomienistym
przez bazie topolowe kielichy irysowe
po kalinowym drobnym kwiatku
A włos w tonsurze samogłoski
jakby ptak samorodny gołębica
miał się na gniazdo
Przez zielone ołtarze i brzózki
z wojskiem tych ludzi i pieśni
nad skrzydlate Moce i Trony

Nie zawiodłem Cię teraz widzisz
Czy nie tak przecież
wymodliłaś wyśpiewałaś mnie sobie
Skoro świt nawstawałaś się
I kupiłaś sandały franciszkańskie
na bosą nogę
Jak ministrant – senior
mogłem teraz chodzić
Komżę jak do ślubu mi uszyłaś
w koronki z tej sukni amerykańskiej
I pamiętam który – kiedy dzwonek
I gdy gwardian „Introibo ad altare Dei”
wiem znam odpowiedź

Nie potknę się i nie upadnę
Święta trójco – Ciało Krew i Słowo
Obcy których nawet nie znasz
podpowiedzą wyrazy i kroki
uważają i trzymają mnie pod ręce
Wysoko uniosę monstrancję wiersza

Tekst został zakupiony w ramach programu Tarcza dla Literatów. 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jerzy Grupiński, Słowo Ciało, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

  1. T. Różewicz, …po dwudziestu latach, [w:] tegoż, Matka odchodzi, Wrocław 1999, s. 110.
  2. W. Kass, A. [w:] tegoż, Ba!, Sopot 2014, s. 27.
  3. W. Myśliwski, Nagi sad, Warszawa 1982, s. 110.
  4. F. Netz, Moja matka umiera [w:] tegoż, Trzy dni nieśmiertelności, Mikołów 2009, s. 12.
  5. Zastanawiając się nad tym, jak winien „wyglądać” język rozprawy tanatologicznej, Stanisław Rosiek pisał: „Im piękniej, tym gorzej. Irytująca kaligrafia – wszystkie te piękne zdania o śmierci, błyskotliwe paradoksy, nienagannie skrojone aforyzmy. Jak najmniej stylu. Wobec spraw ostatecznych konieczna jest powściągliwość. Należy mówić mało i jak najprościej. Brzydko. Słowa o śmierci powinny wydzielać trupi odór”; S. Rosiek, Słowo wstępne [w:] Wymiary śmierci, wybór i słowo wstępne S. Rosiek, Gdańsk 2002, s. 5.
  6. F. Netz, Moja matka umiera…, s. 12.
  7. Cz. Miłosz, Z nią [w:] tegoż, Wiersze, Kraków 1993, t. 3, s. 304.
  8. W. Kass, A., [w:] tegoż, Ba!…, s. 27.
  9. Por. D. Heller-Roazen, Echolalie.O zapominaniu języka, tłum. B. Brzezicka, Gdańsk 2013, s. 156.
  10. Tamże.
  11. W. Kass, Z dziennika snów (4) [w:] tegoż, Ba!…, s. 31.
  12. Tak przynajmniej podpowiada mi nieoceniony Aleksander Brückner, u którego odnajduję 'mantel' i 'mantylę', częste (a pochodzące równolegle z niemieckiego i hiszpańskiego) w XVII wieku, które zanim jeszcze w 'płaszcz' się zmieniły wprzódy oznaczały 'dziadowską torbę'. Można by rzec – pozwalając sobie na imaginacyjną wyprawę w głąb języka – iż w tym zniekształceniu, które odcisnęło się w matczynej mowie (jej deprecjonującym „mantylu”), kryje się cała mądrość, z jaką kobieta dopomina się o dochowanie porządku związanego z rytuałami życia, które wydarzają się przy stole.
  13. Raz jeszcze z powrotem do Brücknera: z „piastowaniem” wiąże się i czułość „pieszczenia”, i „karmienie”. Syn zaklina: matko, całą mocą tej cząstki Twojej jaźni, która jeszcze oddziela światło od ciemności, trwaj przy tym, co snem tylko się zdaje…
  14. W. Kass, Aj, moi staruszkowie! [w:] tegoż, Ba!…, s. 53.
  15. T. Różewicz, Dziennik gliwicki [w:] tegoż, Matka odchodzi…, s. 107.

Powiązane artykuły

27.01.2022

Nowy Napis Co Tydzień #136 / o twojej pięknej matce

o twojej pięknej matce myślę wyłącznie
w autobusach miejskich obrośniętych szronem
który jak mech tłumi światła kroki ślady palców
i oddziela miejsce od czasu mnie od przeszłości

miłość jakiej nie potrafię pojąć albo pospolita
bezmyślność pozwala jej co dzień patrzeć
na twoje usta odbite jak w lustrze nie wiedziałeś
że macie ten sam wyraz choć całkiem inne zdania

wsiadam do białych autobusów za twoją matką która
ciągnie za ręce dwóch chłopców starszy zejdzie
na psy młodszemu będziemy wybaczać wszystko

i brudne naczynia i brudne kochanki

Tekst został zakupiony w ramach programu Tarcza dla Literatów. 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Anna Goławska, o twojej pięknej matce, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 136

Przypisy

  1. T. Różewicz, …po dwudziestu latach, [w:] tegoż, Matka odchodzi, Wrocław 1999, s. 110.
  2. W. Kass, A. [w:] tegoż, Ba!, Sopot 2014, s. 27.
  3. W. Myśliwski, Nagi sad, Warszawa 1982, s. 110.
  4. F. Netz, Moja matka umiera [w:] tegoż, Trzy dni nieśmiertelności, Mikołów 2009, s. 12.
  5. Zastanawiając się nad tym, jak winien „wyglądać” język rozprawy tanatologicznej, Stanisław Rosiek pisał: „Im piękniej, tym gorzej. Irytująca kaligrafia – wszystkie te piękne zdania o śmierci, błyskotliwe paradoksy, nienagannie skrojone aforyzmy. Jak najmniej stylu. Wobec spraw ostatecznych konieczna jest powściągliwość. Należy mówić mało i jak najprościej. Brzydko. Słowa o śmierci powinny wydzielać trupi odór”; S. Rosiek, Słowo wstępne [w:] Wymiary śmierci, wybór i słowo wstępne S. Rosiek, Gdańsk 2002, s. 5.
  6. F. Netz, Moja matka umiera…, s. 12.
  7. Cz. Miłosz, Z nią [w:] tegoż, Wiersze, Kraków 1993, t. 3, s. 304.
  8. W. Kass, A., [w:] tegoż, Ba!…, s. 27.
  9. Por. D. Heller-Roazen, Echolalie.O zapominaniu języka, tłum. B. Brzezicka, Gdańsk 2013, s. 156.
  10. Tamże.
  11. W. Kass, Z dziennika snów (4) [w:] tegoż, Ba!…, s. 31.
  12. Tak przynajmniej podpowiada mi nieoceniony Aleksander Brückner, u którego odnajduję 'mantel' i 'mantylę', częste (a pochodzące równolegle z niemieckiego i hiszpańskiego) w XVII wieku, które zanim jeszcze w 'płaszcz' się zmieniły wprzódy oznaczały 'dziadowską torbę'. Można by rzec – pozwalając sobie na imaginacyjną wyprawę w głąb języka – iż w tym zniekształceniu, które odcisnęło się w matczynej mowie (jej deprecjonującym „mantylu”), kryje się cała mądrość, z jaką kobieta dopomina się o dochowanie porządku związanego z rytuałami życia, które wydarzają się przy stole.
  13. Raz jeszcze z powrotem do Brücknera: z „piastowaniem” wiąże się i czułość „pieszczenia”, i „karmienie”. Syn zaklina: matko, całą mocą tej cząstki Twojej jaźni, która jeszcze oddziela światło od ciemności, trwaj przy tym, co snem tylko się zdaje…
  14. W. Kass, Aj, moi staruszkowie! [w:] tegoż, Ba!…, s. 53.
  15. T. Różewicz, Dziennik gliwicki [w:] tegoż, Matka odchodzi…, s. 107.

Powiązane artykuły

16.12.2021

Nowy Napis Co Tydzień #131 / Śmierć Ojca

W starej szafie
pusty płaszcz
matka powitała syna
płaczem

 

A on jej uścisk
jak najczulszy gest

 

I teraz od fotografii
nie może oderwać
oczu

 

i słyszy – tę sprzed lat
wspólną z Ojcem rozmowę
o życiu

 

i spać nie może
bo matka nocą
Ojca wspomina

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Paweł Soroka, Śmierć Ojca, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 131

Przypisy

  1. T. Różewicz, …po dwudziestu latach, [w:] tegoż, Matka odchodzi, Wrocław 1999, s. 110.
  2. W. Kass, A. [w:] tegoż, Ba!, Sopot 2014, s. 27.
  3. W. Myśliwski, Nagi sad, Warszawa 1982, s. 110.
  4. F. Netz, Moja matka umiera [w:] tegoż, Trzy dni nieśmiertelności, Mikołów 2009, s. 12.
  5. Zastanawiając się nad tym, jak winien „wyglądać” język rozprawy tanatologicznej, Stanisław Rosiek pisał: „Im piękniej, tym gorzej. Irytująca kaligrafia – wszystkie te piękne zdania o śmierci, błyskotliwe paradoksy, nienagannie skrojone aforyzmy. Jak najmniej stylu. Wobec spraw ostatecznych konieczna jest powściągliwość. Należy mówić mało i jak najprościej. Brzydko. Słowa o śmierci powinny wydzielać trupi odór”; S. Rosiek, Słowo wstępne [w:] Wymiary śmierci, wybór i słowo wstępne S. Rosiek, Gdańsk 2002, s. 5.
  6. F. Netz, Moja matka umiera…, s. 12.
  7. Cz. Miłosz, Z nią [w:] tegoż, Wiersze, Kraków 1993, t. 3, s. 304.
  8. W. Kass, A., [w:] tegoż, Ba!…, s. 27.
  9. Por. D. Heller-Roazen, Echolalie.O zapominaniu języka, tłum. B. Brzezicka, Gdańsk 2013, s. 156.
  10. Tamże.
  11. W. Kass, Z dziennika snów (4) [w:] tegoż, Ba!…, s. 31.
  12. Tak przynajmniej podpowiada mi nieoceniony Aleksander Brückner, u którego odnajduję 'mantel' i 'mantylę', częste (a pochodzące równolegle z niemieckiego i hiszpańskiego) w XVII wieku, które zanim jeszcze w 'płaszcz' się zmieniły wprzódy oznaczały 'dziadowską torbę'. Można by rzec – pozwalając sobie na imaginacyjną wyprawę w głąb języka – iż w tym zniekształceniu, które odcisnęło się w matczynej mowie (jej deprecjonującym „mantylu”), kryje się cała mądrość, z jaką kobieta dopomina się o dochowanie porządku związanego z rytuałami życia, które wydarzają się przy stole.
  13. Raz jeszcze z powrotem do Brücknera: z „piastowaniem” wiąże się i czułość „pieszczenia”, i „karmienie”. Syn zaklina: matko, całą mocą tej cząstki Twojej jaźni, która jeszcze oddziela światło od ciemności, trwaj przy tym, co snem tylko się zdaje…
  14. W. Kass, Aj, moi staruszkowie! [w:] tegoż, Ba!…, s. 53.
  15. T. Różewicz, Dziennik gliwicki [w:] tegoż, Matka odchodzi…, s. 107.

Powiązane artykuły

Loading...