18.04.2024

Nowy Napis Co Tydzień #250 / Fabryka

Warszawa, 13.07.2022

kiedy zamknęli fabrykę neonowy napis chwalący trud pracy
nadal świecił nad bramą a styrani mężczyźni po całym dniu
granym na akord siedzieli w knajpie po drugiej stronie ulicy.

kiedy zamknęli fabrykę ojciec powiedział: dobrze, że twoja
matka tego nie dożyła. choć fabrykę zamknięto zdecydowanie
wcześniej, ale ojciec przecież zwariował i choć zawsze mówił
prawdę, to nic nie trzymało się kupy. kiedy zamknęli fabrykę
ojciec wychodził przed szóstą żeby być na czas. po raz
pierwszy bez czarnego jak śmierć matki munduru. wracał po
dziesięciu godzinach zmęczony i milczący jakby nic się nie
zmieniło. starszy burzowy bardzo się postarzał.

kiedy zamknęli fabrykę ojciec z kolegami siedzieli w knajpie i
patrzyli na tory, którymi nic już nie pojedzie. na kominy nie
łapiące już żadnego oddechu. ktoś został elektrykiem, ktoś
realizował się jako gazownik. niby to samo, a jednak trzeba
mówić dzień dobry. nie to co przechodzić z cynicznym

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Kamil Hyszka, Fabryka, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 250

Przypisy

  1. – Jak dobrze znasz język angielski? – Myślę, że całkiem nieźle. Dobrze mówię i czytam. – Mamy zagranicznych kontrahentów, więc sama rozumiesz. – Mogę mieć jedynie problemy z terminami technicznymi, ale nauczę się ich szybko. – Zobaczymy. Będziesz miała tygodniowy okres próbny.
  2. E. Łapczyńska, O tym, jak mówić huta zyskała proroka [w:] Bestiariusz nowohucki, Stronie Śląskie 2020, s. 104.
  3. Tamże, s. 56.
  4. Tamże, s. 58.
  5. Tamże, s. 78.
  6. Tamże, s. 8.

Powiązane artykuły

07.12.2023

Nowy Napis Co Tydzień #232 / Wspomnienia z działu HR, czyli wrażenia po lekturze „Zatrudnię barona naftowego” Marty Ewy Romaneczko

Poezja i human resources

Debiut Marty Ewy Romaneczko, Ślizg po banale, mimo że był całkiem porządnie wykonaną poetycką robotą, nie został ze mną na długo. Rozbudził jednak apetyt na tyle, że po drugą książkę autorki, Zatrudnię barona naftowego, sięgnęłam z ciekawością (choć przyznam, że tomik odczekał swoje na półce). I cieszę się, że zdecydowałam się na lekturę, bo Romaneczko wzięła mnie tą książką z zaskoczenia. Zupełnie nie spodziewałam się tego, co dostałam, choć biogram przedstawia poetkę – między innymi – tak: „Od 2013 roku zarabia na siebie jako HR-owiec. Ma prawie 10 lat doświadczenia w pracy po stronie agencji rekrutacyjnych”. Czy to ma znaczenie w kontekście zeszłorocznej publikacji? Otóż ma. Niebagatelne.

Rzeczywiście, jak sugeruje tytuł, rzecz jest o zatrudnieniu. O rekrutacjach, rozmowach kwalifikacyjnych, prawie pracy, wymogach pracodawców, ekonomicznym wyzysku, relacjach władzy. I tak dalej, i tak dalej. Autorka zna to środowisko na wylot; jej podmiot wypowiada się z pozycji osoby pozostającej wewnątrz systemu, świadomej wszelkich jego mankamentów i nadużyć. Jasne, to poezja, ale na wskroś prawdziwa. Tym gorzej – bo czytelnik nawet nie łudzi się, że opisane sytuacje są wytworem wyobraźni twórczyni. Zresztą, żeby nie było żadnych wątpliwości, tomik Romaneczko otwiera wiersz Miał być reportaż:

Reportaże zbyt długo się pisze.

A pobiegać by się jeszcze przydało,
film obejrzeć, dzieckiem zająć po pracy,

do lekarza pójść.

Plaga się szerzy, ludzie nie chcą gadać.
Trzeba zapierdalać, żeby nie stracić

roboty.

Tak, jej pracę, niczego tym wierszom nie ujmując, można uznać za reporterską. W takim wydaniu (bardzo skondensowana wypowiedź, właściwie pozbawiona metaforyki i wszelkich środków stylistycznych, opierająca się na faktach, unikająca bezpośredniego komentarza) przywołane sytuacje rażą tym mocniej, tym bardziej widzimy ułomność systemu. W przedostatnim wierszu tomu (zatytułowanym Wiersz) znajdziemy taki fragment: „[Wiersz] to nie reportaż. // Poezja / to nie publicystyka”. A jednak to właśnie wierszem Romaneczko – w pełni świadomie – uderza w korpo, deklarując tym samym, że właśnie tym jest wiersz i do tego służy.

Trudno mi próbować zachować jakąś dozę obiektywizmu w tej recenzji, bo Zatrudnię barona narkotykowego trafiło akurat na moment, kiedy sama szukałam (bądź szukam – może nic się nie zmieni przed publikacją tego tekstu) zatrudnienia. W ostatnich miesiącach uczestniczyłam w dziesiątkach rozmów kwalifikacyjnych i ta książka uderza mnie prosto w splot słoneczny. Wszystko brzmi niepokojąco znajomo, wskazując na normalizację metod i postaw, na które nie można wyrazić zgody; na które ja nie mogę się zgodzić. Romaneczko, łącząc dwie sfery, w których posiada doświadczenie, występuje z pozycji eksperta, osiągając świetne rezultaty. Niespodziewanie udany jest ten mariaż poezji z branżą HR. Niestety (niestety?), świetnym rezultatem tej lektury jest gorycz, poczucie porażki i świadomość, że człowiek to ostatnie, co liczy się w human resources.

Pobudka

„[Wszyscy] mają dosyć korpowierszy. / Każdy ma to na co dzień. […] // Poezja ma uskrzydlać”. Romaneczko niemal na starcie wytrąca potencjalnym oponentom broń z ręki, doskonale zdając sobie sprawę z możliwych pułapek „korpowierszy” i prawdopodobnych zarzutów krytyków oraz czytelników. Nie, ta poezja nie uskrzydla (jeśli mieliście wątpliwości po sygnalizowanych wyżej rezultatach lekturowych), ale z całą pewnością działa, aż do nokautu. Dla autorki liczy się efekt, więc wszelkie zabiegi – lub, wprost przeciwnie, rezygnacja z nich – dążą do klarowności frazy, bezpośredniości, są podporządkowane celowi. Z pewnością nie jest nim ani estetyka wypowiedzi, ani rozbudowana metaforyka czy językowa gra. Teksty cechuje prostota, konieczna dla zachowania reporterskiego charakteru wierszy, ale też sprzyjająca wywołaniu efektu w ważnych momentach. Jeśli autorka sięga po język branżowy, to tylko po to, by ukazać jego słabości, nieprzystawalność do realiów i stojącą za nim pustkę, obnażając mechanizmy rządzące rynkiem także poprzez język.

Choć historie z procesów rekrutacyjnych i z gabinetów menedżerów to niewątpliwie największa i najważniejsza część tej książki, w tle przewijają się problemy społeczne, polityczne, ekonomiczne, prawne. A może wcale nie w tle, bo wiele kwestii zapalnych, które zauważa poetka, to błędy szeroko pojętego systemu. Towarzyszy temu wyraźnie polski kontekst, aktualne wydarzenia, wypowiedzi medialne wyraźnie wskazujące na tu i teraz. Mechanizmy rządzące branżą są właściwie objawem zdecydowanie szerszego problemu. W końcu władza, hierarchia, zarządzanie (zasobami) czy łatanie budżetu dotyczącą zarówno firm, jak i państwa. Romaneczko, niejako mimochodem, pozwala sobie na dosyć kompleksową diagnozę. Pod jakim kątem nie badać i nie sprawdzać – nigdy nie działa.

Tym, co chyba najmocniej wybrzmiewa z wierszy Romaneczko, jest wyraźnie nieludzkie zarządzanie zasobami ludzkimi. Wypowiedzi poetki są nie tylko zwięzłe, ale wręcz sterylne. Nie ma tu śladu emocji, oceny, ekspresji. „Ale kto nie ma dzisiaj problemów? / Każdego szkoda”. „Każdy jest zmęczony, proszę pani”. Czy to dziwi? Pewnie nie, a jednak takie nagromadzenie komunikatów – zimnych, bezosobowych, niezaangażowanych – działa jak kubeł lodowatej wody. Nie ma miejsca na empatię tam, gdzie liczą się zyski. Romaneczko nie stawia nowych diagnoz, jej tezy nie wywracają do góry nogami naszych dotychczasowych opinii, ale też nie taki jest cel tej poezji. Pamiętajmy – to wiersze reporterskie i w takich kategoriach należy je rozpatrywać. Można o nich myśleć ewentualnie jako o formie alertu, poetyckim wake-up call. Autorka w kilkudziesięciu krótkich tekstach przedstawia współczesne niewolnictwo. Mocno, niepokojąco, a co gorsza wiarygodnie.

Jakaś gratyfikacja?

Wiersze Marty Ewy Romaneczko trafiają w sam środek tarczy. Dobrze korzystają z posiadanych i potencjalnych zasobów – zwięzłość działa na ich korzyść, nieobecność podmiotu jeszcze silniej podkreśla bezosobowość (tak ponoć ważnych) relacji. Czy rzeczywiście ta poezja mogłaby być reportażem? Tak, z pewnością, ale wybrany rodzaj literacki zdecydowanie sprzyja autorce.

Baron naftowy raczej nie potrzebuje pracy (chociaż baron naftowy u Romaneczko to taki „chłopak z awansu”, „pracuje w nadgodzinach” – więc on akurat pracą nie pogardzi), ale gros osób przewijających się przez poetyckie rozmowy kwalifikacyjne z całą pewnością tak. Do zatrudnienia właściwie prawie nigdy nie dochodzi, bo była za długa przerwa w zatrudnieniu, bo kandydatka jest młodą mamą, bo wysłała CV już kilka razy, bo „[Nie wzbudza zaufania] / Ciężko nawet powiedzieć, dlaczego”. Może być nawet tak, że „spełnia wszystkie oczekiwania, a nawet je przewyższa. / Ale chemia zupełnie nie zagrała”. Tak funkcjonujący rynek pracy najchętniej omijałoby się szerokim łukiem. Ale ominąć go nie sposób, bo jaka jest alternatywa? Więc jednak „woleliby pracować. / I wracać styrani // do domu”. Mimo wszystko.

Nie jestem baronem naftowym, ale jeśli macie dla mnie propozycję pracy – dajcie znać. Pozostaje mi mieć nadzieję, że jednak istnieje świat poza korpo, w którym pójście na L4 nie jest zbrodnią, a bycie ekscentrycznym nie przekreśla na starcie. W którym są ludzie, a nie case’y. Jeśli chcecie poezji, która uskrzydla, to szukajcie gdzie indziej. Jeśli lubicie sobie pocierpieć – to trafiliście pod właściwy adres. I nie wiem, czy jakąkolwiek pociechę stanowi tu współodczuwanie, podobieństwo doświadczeń, poczucie, że nie jest się odosobnionym w tej sytuacji. W ramach nagrody po lekturze proponuję „pół dnia // wolnego. // Będzie też nagroda za najlepsze przebranie”. I pewnie uścisk dłoni prezesa. Pytacie o benefity pozapłacowe? Oczywiście są. „Mamy codziennie pięć różnych obiadów do wyboru. // Nie, proszę pani, nie opłacamy posiłku. / Przychodzi do nas pięć różnych firm cateringowych”. Czego więcej można chcieć?

Marta Ewa Romaneczko, Zatrudnię barona naftowego, Dom Literatury w Łodzi, Łódź 2023.

Zatrudnię barodna

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Anna Mochalska, Wspomnienia z działu HR, czyli wrażenia po lekturze „Zatrudnię barona naftowego” Marty Ewy Romaneczko, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 232

Przypisy

  1. – Jak dobrze znasz język angielski? – Myślę, że całkiem nieźle. Dobrze mówię i czytam. – Mamy zagranicznych kontrahentów, więc sama rozumiesz. – Mogę mieć jedynie problemy z terminami technicznymi, ale nauczę się ich szybko. – Zobaczymy. Będziesz miała tygodniowy okres próbny.
  2. E. Łapczyńska, O tym, jak mówić huta zyskała proroka [w:] Bestiariusz nowohucki, Stronie Śląskie 2020, s. 104.
  3. Tamże, s. 56.
  4. Tamże, s. 58.
  5. Tamże, s. 78.
  6. Tamże, s. 8.

Powiązane artykuły

04.12.2023

Curriculum vitae

Nie miałam ochoty iść na to spotkanie. Nie obiecywałam sobie za wiele po ogłoszeniu w internecie na lento.pl, ale skoro jestem już umówiona z PREZESEM – pójdę.
Przed dwoma tygodniami skończyłam staż w małej kilkuosobowej firmie. Właściwie pracowały tam tylko dwie osoby i właściciel. Że on pracował, to dużo powiedziane, bo pojawiał się rzadko, wpadał na godzinę, dwie. Włączał swój komputer, podpisywał jakieś papiery, pracownikom zadysponował coś do wykonania i zmykał. Budował dom, więc gonił w piętkę. Miałam wrażenie, że czasem nie ogarnia wszystkiego. Katarzyna, która pracowała już trzeci rok, układała wszystko we właściwe tory i wtedy praca nabierała sensu. Piotr, choć pracował tylko rok, też miał głowę na karku. Dziwiłam się, że nie odejdzie i założy swojej firmy.
Trafiłam do nich, bo niecierpliwie szukałam pracy. W internecie znalazłam kontakt. Ucieszyłam się, bo była blisko mojego mieszkania. Zadzwoniłam. Spotkałam się z nimi w czasie ich przerwy obiadowej w restauracji na moim osiedlu. Siedzieli we trójkę przy stoliku. Okazało się, że to cały personel. Właściciel firmy, Mateusz był młodym człowiekiem. Pytał o moje doświadczenie zawodowe, co mnie zdziwiło, bo przecież napisałam w swoim CV wszystko. Jeżeli chodzi o doświadczenie, to rzeczywiście go nie miałam. Dopiero pół roku wcześniej ukończyłam uniwersytet. Licencjat zrobiłam z kulturoznawstwa, a studia magisterskie z zarzadzania mediami i instytucjami kultury. Mateusz pytał o znajomość pracy na komputerze. Tu mogłam się pochwalić. Kazał sobie mówić po imieniu, był miły. Firma zajmowała się organizowaniem eventów, wyjazdowych szkoleń, spotkań integracyjnych i rekreacji. Mateusz planował rozwój firmy, poszerzenie działalności. Umiał przy tym liczyć pieniądze, gdyż szukał do pracy stażystki. Zawsze to taniej.
„Dobry i staż” – pomyślałam. Chciałam pracować w takiej firmie. Byłam pewna, że polubię tę pracę i na pewno się czegoś nauczę.
– Od kiedy przychodzisz? – zapytał.
– Muszę w Urzędzie Pracy wszystko pozałatwiać – odparłam.
– To załatwiaj. Ja tymczasem kupię dla ciebie biurko i komputer.
Znaczyło to, że ma wobec mnie szersze plany zawodowe. Tym mnie ujął. Miałam nadzieję, że będę mogła w jego firmie zostać po półrocznym stażu, jeżeli będą tylko możliwości rozwoju.
Dużo się nauczyłam przez te sześć miesięcy. Nie mogę powiedzieć, że Mateusz mnie nauczył. On tylko stawiał przede mną zadania i musiałam sobie radzić. Znaleźć, załatwić, umówić, zarezerwować. Telefonu z ręki nie wypuszczałam, ślęczałam przed komputerem, by dopracować oferty. Gdy już umówiłam mu spotkanie, on szedł dogadać szczegóły i negocjował cenę. Czasem kazał mi, na wczoraj, sporządzić scenariusz pikniku dla załogi jakiegoś przedsiębiorstwa. Robiłam to wieczorami po pracy. Kosztowało mnie to dużo wysiłku i czasu. Dawałam mu gotowy program, a wtedy jego przedsiębiorstwo eventowe zamieniało się w jakiś upiorny call center.  Kazał mi telefonicznie szukać firm i namawiać je na takie wydarzenie.  Raz nawet wydzwaniałam do działów marketingu i reklamy kilku przedsiębiorstw, oferując im wycieczkę, której w ogóle nie miał.
– Mam komuś sprzedawać kota w worku? – spytałam.
– Będą chętni, to się wycieczkę zorganizuje. A na razie zbadaj rynek. Coś tam wymyśl. Najlepiej wycieczkę do Francji albo Hiszpanii – rzucił już prawie w drzwiach.
– Ale jaka cena od osoby? – dopytywałam.
– Znajdź w Internecie.
Marzyło mu się organizowanie wypraw do Ameryki Południowej, do Azji. Był fanem programu telewizyjnego Azja Express.        

Uczyłam się, byłam przecież na stażu. Urząd Pracy płacił mi pensję, niecałe tysiąc złotych, a Mateusz obiecał premię, tak by wyszła mi najniższa krajowa. Teraz już wiem, że obiecać można wszystko. Nikt ci nie może tyle dać, ile biznesmen może ci obiecać.
Był event dla gaziarzy. Dwa dni weekendu zabawiałam ich dzieci. Mamusie szczebiotały, sączyły drinki. Przechwalały się.
– Dopiero tydzień temu wróciliśmy z Majorki. Dziesięć dni wspaniałych wakacji. All inclusive cały dzień, drinki za darmo. A wieczorami balanga do północy, melanż na plaży. Ach, miłe wspomnienia. I to hiszpańskie wino – rozanieliła się farbowana blondyna na wysokich koturnach. Rzucała przy tym rękami dookoła, jakby tańczyła jakieś iberyjskie flamenco, a długie tipsy kosiły powietrze niczym lanca pikadora.
Koleżanki spojrzały na nią z lekką niechęcią, ale dalej podtrzymywały rozmowę.
– My jedziemy dopiero we wrześniu, jak się trochę przeludni i nie będzie tak gorąco – powiedziała inna.
– We wrześniu też jedziemy, tym razem do Bośni – dalej chełpiła się farbowana na koturnach. 
– Ale to przecież po wakacjach! – wyraziła obawę brunetka w słomkowym kapeluszu.
– Wzięłam rok urlopu dla poratowania zdrowia. Przy tej reformie szkolnictwa takie zamieszanie – machała tipsami – Gdy koleżanka za rok pójdzie na emeryturę, wrócę na cały etat.
– A można u was tak? – dziwiła się brunetka.
– No oczywiście. W naszym zespole szkół co rok któryś z nauczycieli korzysta z takiego urlopu. Krtań podleczyć i nerwy koniecznie podreperować.
– To oczywiście jest urlop bezpłatny? – pytała dalej brunetka.  
– Ależ płatny! – żachnęła się blondyna.
Mamusie spojrzały po sobie i wydęły usta. Farbowana na koturnach zauważyła tę niechęć i dodała:
– Takie mamy uprawnienia z karty nauczyciela. To jak nie skorzystać?
Słyszałam tę rozmowę, bo właśnie rozkładałam stół do gry planszowej dla dzieci. „Jedni dostają urlopy płatne za nic nierobienie, a inni odpowiedniej pracy znaleźć sobie nie mogą” – pomyślałam z goryczą.
Mamuśki podeszły do swoich pociech i zaczęły im kibicować, a tatusiowie poszli w tango. Gdy tylko Piotr rozstawił kasynowe stoły, ci zasiedli przy nich i zaczęli grać. Licytowali jeden przez drugiego, podbijali stawki, a whisky dodawała im animuszu. Po chwili już niejeden w swoim urojeniu był w Las Vegas, czy w Monte Carlo i wiele mógł. Gdy patrzyłam na nich, miałam wrażenie, że z takim gestem szerokim każdy z nich był co najmniej członkiem zarządu, a nawet prezesem gazowej firmy. Jeden z nich, już łysawy, choć dopiero dobiegał czterdziestki, podszedł do mnie z drinkiem w dłoni.
– Proszę, to dla ciebie – powiedział z miłym uśmiechem.
– Dziękuję, w pracy jestem.
– A tak się starałem go skomponować. Zmarnuje się? – zrobił smutną minę.
– Proszę wypić – odpowiedziałam.
– Wypiję, ale za nasze spotkanie. Sławek jestem – podniósł szklaneczkę do góry.
– Ola – przedstawiłam się, choć wcale nie zamierzałam zawierać z nim znajomości.
– O której dzisiaj kończysz? – spytał z uśmiechem i oczy już zrobiły mu się maślane.
– Jak wy pójdziecie spać – wypaliłam dość niegrzecznie, pokazując ruchem głowy na grupę jego kolegów kłębiących się przy ruletce.
Piotrek robił za krupiera. Mrugnął do mnie porozumiewawczo, uśmiechnęłam się.
– To ja dzisiaj spać nie będę – oznajmił Sławek – Zapraszam cię do klubu Raz-Dwa-Trzy. Przyjdziesz?
– Przyjdę, przyjdę ze swoim chłopakiem.
Uśmiech mu spełzł. Stanął w pół kroku jak łowczy pies i patrzył w szklankę z zielonym drinkiem.
Po dwóch godzinach ta grupka mężczyzn przedstawiała widok godny pożałowania. Na drugi dzień organizacją ich czasu wolnego zajmował się zawodowy wodzirej. Zdzierał gardło, namawiał na jakąś aktywność, a oni leczyli kaca zimnym piwem.
Dwudniowa impreza dla gaziarzy wyszła korzystnie. Wtedy Mateusz dał mi pięćset złotych premii. W kolejnych miesiącach rzucał mi po dwieście złotych na odczepne. Musiałam się o tę dopłatę upominać. Nie darowałam mu, choć mogłam te pieniądze rzucić z powrotem na biurko. Chciałam widzieć, jak się wije, kręci i jakie robi uniki, by coś z tych obiecanych pięciuset złotych urwać. Przypominałam mu, że przecież obiecał mi dopłacać do wysokości najniższej krajowej, wyglądał wtedy jakby zjadł cytrynę. W zamian za ten mój upór i bezkompromisowość wymyślał mi różne zajęcia. Robiłam plan wycieczki po słonecznej Italii. Dopytywałam telefonicznie o ceny noclegów w hotelach i alternatywnie w hostelach, liczyłam koszty przejazdów, ubezpieczenia, bilety do muzeów i ceny posiłków. Musiałam poznać zabytki i historię planowanych do odwiedzenia miast, żeby coś wycieczkowiczom przekazać na wypadek, gdyby przewodnika nie było lub okazał się za drogi. Mateusz mówił, że to na już. Myślałam, że ma konkretne zlecenie. Głupia łudziłam się, że jak dobrze zrobię, to jako przedstawiciel operatora zwiedzę Włochy. Ślęczałam dwa wieczory w domu przed komputerem, a gdy w kolejnym dniu dałam mu cały plan wycieczki i kosztorys, nawet nie przejrzał tych papierów. Położył gdzieś na swoim biurku, a mnie wysłał do urzędu miasta bym zapoznała się z procedurami zarejestrowania biura podróży. Znowu telefony, rozmowy z urzędnikami. Robiłam notatki. Przynosiłam Mateuszowi wszelkie potrzebne papiery, wypełniałam druki. Dałam mu spis dokumentów, które musiał podpisać i przedstawić w poszczególnych urzędach. Informowałam go jakie zgody musi uzyskać do prowadzenia takiej działalności. Zabrał wszystkie papiery i pojechał do Urzędu Marszałkowskiego zarejestrować biuro podróży. Po pół godziny zadzwonił do mnie z pretensjami, że nie powiedziałam mu, by zabrał również pieczątkę firmy. Wrócił po dwóch godzinach. Biura podróży nie zarejestrował, a teczkę z wypełnionymi drukami wpiął w segregator i włożył do szafy. Na drugi dzień rano kazał mi przejąć obowiązki Piotra, a jego zabrał na dwa dni do układania kostki brukowej na podjeździe do swojego garażu. „Jak tak dalej pójdzie, to ja będę zamiatać piasek na tym podjeździe” – pomyślałam.
Po kilku miesiącach stażu miałam wrażenie, że to ja bardziej orientuję się w tym jego biznesie niż on. Katarzyna prowadziła biuro, czasem utyskiwała, ale zaciskała zęby i pod jego nieobecność sama decydowała o wielu sprawach. Organizowała różne szkolenia i firmowe imprezki, wyszukiwała mu klientów. Była w firmie Mateusza jako wspólnik na procencie.
Mateusz miał nam płacić dziesiątego, ale trzeba było zawsze czekać kilka dni, bo akurat nie pomyślał, że musi mieć pieniądze na wypłaty. Gdy ja już z Urzędu Pracy miałam na koncie ten tysiąc złotych, Piotr i Katarzyna byli bez grosza. Nie wiem, dlaczego dawali się tak traktować. Przyjęłam ten staż, bo miałam nadzieję, że zostanę dłużej, takie Mateusz roztaczał perspektywy, rozścielał przede mną dywan kariery. Cieszyłam się, że wreszcie będę miała pracę, którą mogę polubić. Nie wyszło. Sama mu powiedziałam po pięciu miesiącach stażu, że nie zostanę w jego firmie. Nawet nie spytał, dlaczego. Przyjął to dość obojętnie i pewnie z zadowoleniem. Chciał mnie jeszcze na cały weekend do jakieś imprezy, ale odmówiłam.
– Przyjdź przed wyjazdem załadować na przyczepę głośniki i sprzęt – powiedział, świdrując mnie wzrokiem.
– Co ty! A Piotrek? Jarek jeszcze dochodzi na imprezy, niech załadują – odparłam i odwróciłam się na pięcie. Siadłam za biurkiem i przekładałam papiery.
Nic nie odpowiedział. Później pytałam się Piotra, co sobie szef wyobraża, że ja w wolnym dniu będę sprzęt ładować. Jarka na imprezy zatrudnia, niech ładuje.
– Jarkowi za każdą godzinę musi płacić.
Ostatni miesiąc przepracowałam w miarę spokojnie. Mateusz był tydzień na urlopie, a jak wrócił, to z biura też się często urywał. Wszystko zostawiał na głowie Katarzyny. Okres wakacyjny jest raczej martwym okresem, jeżeli chodzi o eventy firm i urzędów, to sezon urlopowy. Przejmują ich biura podróży. Prawdziwe żniwa dla takich firm jak Mateusza zaczynają się we wrześniu.
Skończę staż i będę szukać konkretnej pracy, by znowu nie wylądować w jakimś supermarkecie. Nie po to na UJ obroniłam się na piątkę, by biegać od półek do kasy, od magazynu do lodówek, metkować, układać towar, a po zamknięciu sklepu sprzątać jeszcze przez godzinę. Mam za sobą dwa miesiące takiego doświadczenia. Pracowałam na jakąś tam umowę zlecenie. Nic mi się nie należało, nawet bluzkę (uniform firmowy w kolorze blue) musiałam sobie kupić sama. Ciągle na nogach. Klienci brali czekoladki i zostawiali je przy konserwach, ciastka przy lodach, a pastę do zębów wśród kaskad butelek z napojami, jakby mi chcieli pracy dołożyć, albo na złość zrobić. Czasem to nawet wierzyłam, że robią to specjalnie, bo wiedzą swoim instynktem, że mnie to wkurza. Później już przywykłam. Teraz jak idę do sklepu, towar, z którego rezygnuję, odnoszę na swoje miejsce. Wcześniej tego nie robiłam. Sklep nieduży jakieś dwieście metrów kwadratowych. Cztery osoby obsługi, a ja najmłodsza płaciłam frycowe przez pierwszy miesiąc. Jechałam szmatą posadzkę na całym sklepie po jego zamknięciu. Kasjerki liczyły utarg, Łukasz wyskoczył na papieroska. Z nim mogłam jedynie porozmawiać, gdy wykładaliśmy towar. Skończył wychowanie fizyczne na jakiejś wyższej szkole zawodowej i wylądował w sklepie. Biega pomiędzy regałami już piąty rok za najniższą krajową. Ale przepraszam, skłamałabym, bo w najlepszych miesiącach przed świętami Bożego Narodzenia i Wielkanocy dostają premię – dwieście pięćdziesiąt złotych. Czekają na te miesiące jak na zbawienie. Ileż sobie obiecują za tę premię. Już na to konto Łukasz kupił sobie buty najki. Obliczył, że za dwa miesiące budżet sobie znacząco podreperuje, więc stać go na taki wydatek już teraz.
Dziwiłam się, że jest bez ambicji. Jakie tu ma perspektywy rozwoju? Zmywałam posadzkę, tańczyłam z płaskim mopem pomiędzy regałami i szlag mnie trafiał. Gorycz ze mnie wychodziła, bo nie byłam na swoim miejscu. Survival, jakaś upiorna szkoła przetrwania.

Moja siostra mówi, że i tak mam dobrze. Nie powinnam narzekać. W sklepie mam ciepło w zimie, a chłodno w lecie i co najważniejsze, bez przeciągów. Otaczają mnie zapachy jedzenia. Przejdę obok regału z czekoladą, od razu mi endorfiny pod sufit skaczą albo na dziale gospodarczym pachnie mydełkiem toaletowym.
– U mnie – siostra opowiada – tak dobrze nie ma nikt, choć to zakład pracy chronionej. Nawet ja, co w biurze siedzę i te wszystkie zestawienia produkcji robię, zamówienia zbieram i gdy z nimi idę do magazynu, to uszy zatykam, jak przez halę maszyn przechodzę. Tłuką się te wtryskarki okropnie. Tylko łup, łup, metal o metal dzwoni i pneumatyka dyszy. A jakby tego mało było, kilka maszyn węże peszla z siebie wypluwa i tnie co dziesięć metrów. Szeleści to przy zwijaniu, syczy i chrzęści jakby ci ktoś je przez środek głowy przesuwał. W pomieszczeniu sąsiednim młyn miele te wszystkie wybrakowane elementy z plastiku i odcięte nadlewki. Kurzy się, w oczy jakiś chemiczny syf szczypie, że trzeba je zamknąć, nos i usta zatkać, bo w gardle drapie jakbym kwas piła. Gdy idzie produkcja na wysoką jakość, to granulat polipropylenu i barwniki są pierwszego sortu. Gorzej, gdy są elementy barwione na czarno, to wtedy z takiego tworzywa jest smród na hali jak w czeluściach tartarskich. Pewnie dla niejednego skończy się to jakąś chorobą. Sprowadzają to cholerstwo z Chin bursztynowym szlakiem albo krajowe z przemiału tych wszystkich zakrętek, które dzieci zbierają w szkołach dla wspomożenia kogoś w nieszczęściu choroby czy niepełnosprawności. I tak w zakładzie pracy chronionej chorzy znowu to przerabiają. Przebiegam przez halę najszybciej jak potrafię, prawie że na bezdechu i dopiero za drzwiami łapię powietrze. A obsługa tych maszyn musi przez osiem godzin to wszystko wdychać w hałasie okropnym. Niby ci z orzeczeniem o niepełnosprawności mają prawo pracować tylko siedem godzin dziennie, ale przy przyjęciu do zakładu kierownik im oznajmia, że owszem, jest praca, tylko na osiem godzin. Zgoda jest warunkiem zatrudnienia, czy kolejnej umowy. Czasem Państwowa Inspekcja Pracy przyjedzie sprawdzić warunki, bo tu ludzie są pod szczególną ochroną. Liczy się Człowiek. To brzmi dumnie. Dwa tygodnie wcześniej już z inspekcji przysyłają zawiadomienie, że przyjadą skontrolować zakład. Wtedy jest pospolite ruszenie, naprawy sprzętu, usuwanie maszyn, które robią nadmierny hałas. Słowem, robi się wszystko by kontrola dobrze wypadła. Inspektorzy najpierw meldują się u prezesa, potem z dyrektorem gadu, gadu i dopiero wychodzą na halę i rozglądają się dookoła. Te wtryskarki co tak tłuką się niemiłosiernie, są wyłączone, stoją ciche niby w naprawie, bo formy są z nich zdjęte. Pracują wtryskarki najnowsze. Hałas w normie, zapylenia nie ma i prawie że nie śmierdzi, bo granulat prima sort. Załoga paraduje w roboczych bluzach z napisem POL-DOM i wszyscy w butach ochronnych. Raz starosta przyjechał. Skoro starostwo powiatowe wydaje orzeczenia o niepełnosprawności, to starosta jest zainteresowany jak o ludzi się dba w takim zakładzie. O jak wtedy miło, jak dobrze, jak w rodzinie. Prezes z dyrektorem nawijają staroście makaron na uszy, oprowadzają, pokazują, do pracowników podchodzą z uśmiechem i taką empatią, że aż słodziutko się robi.          
– „A jakże, u nas o załogę się kierownictwo troszczy. Ludzie to nasza największa wartość. Nawet ośrodki wczasowe mamy dla załogi. Jeden w górach z widokiem na Giewont, a drugi nad morzem. Pracownicy mogą pojechać, odpocząć, na nartach poszusować, świeżego powietrza zażyć, kwaśnicy góralskiej skosztować i gulaszu z baraniny, bo ośrodek ma swoją kuchnię” oznajmia prezes z uśmiechem, a starosta już ślinę przełyka, bo oskoma go bierze na samo wspomnienie góralskiego jadła. „Nad morzem spacery, plażowanie, kąpiel i jod na okrągło, bo do Bałtyku tylko trzysta metrów, panie starosto.”
– „I taka postawa jest budująca” kiwa głową starosta i na papieża się powołuje. „Przecież święty Jan Paweł II powiedział: Człowieka trzeba mierzyć miarą serca. Tak trzymać, tak trzymać, panie prezesie. Sam miałem na plakacie wyborczym hasło „Liczy się Człowiek” mówi i uśmiecha się szeroko, pokazuje cały garnitur mocnych zębów. Jakoś nikt z pracowników nie pojechał ani w góry, ani nad morze. Każdy tu za najniższą krajową robi. Na początku owszem, pojechali w kilku, ale do roboty. Trawę kosić, po budowie sprzątać, plac równać, ogrodzenie malować. Na stolarnię też czasem zajdę, tam szum, jęk i harmider. Wszyscy wkoło maszyn się kręcą; ten hebluje, tamten przycina, inny znowu klei i składa, któryś szlifuje i wygładza gotowe elementy, a Grześ biega, te różne listewki i deseczki przynosi. Plączą się mu nogi, jakby pomiędzy tymi maszynami tańczył. Aż mnie trwoga zdjęła, że się potknie i podeprze dłonią o heblarkę czy piłę i nieszczęście gotowe. A przecież on jest pod ochroną w naszym zakładzie. Musi być, bo to zakład pracy chronionej. Miliardy na to idą. Ale dobra zmiana jeszcze się temu nie przyjrzała. Obstawili się zaradnie właściciele takich zakładów politykami. To zakłady z misją skierowaną na człowieka. Nawet biskup wizytował nasz zakład. Prezes chwalił się swoją dobroczynnością. Szedł obok biskupa pełen empatii, jak miłosierny samarytanin. Biskup ufny w ludzką dobroć, słuchał go i kiwał głową. A co myślał? Trudno zgadnąć. Na kazaniu nic nie powie bezpośrednio, tylko wszystko ewangelicznie przytacza. Gdyby coś konkretnego wytknął, zaraz by się jazgot zrobił, że do polityki się wtrąca, a w kruchcie powinien siedzieć. Nie wiem, czy biskup uwierzył prezesowi w te wszystkie zapewnienia. Na pewno wierzy, że dobro zwycięży. Inaczej cóż z jego posługi? Grześ chory jest od kilku lat na stwardnienie rozsiane. Serce mi truchleje, gdy patrzę na niego. Pamiętam go ze szkoły, jak biegał za piłką po boisku i w kosza grał. Żal mi i złość mnie bierze, że nic zrobić nie mogę, choroba nieuleczalna. Pewnie chciał tu jakiś azyl znaleźć, od swojego nieszczęścia się oderwać, pomóc sobie i o tej chorobie zapomnieć. Winna się czuję. Ja w biurze obok dyrektora, choć nic mi nie jest. Orzeczenie o niepełnosprawności mam, bo inaczej tu nikogo nie przyjmą. Patrzy na mnie Grześ, który na chwilę przystanął i w jego spojrzeniu widzę jakieś zażenowanie, może winę niezawinioną i niepokój jakiś. Ty nie narzekaj, siostrzyczko, masz możliwości.
– To czemu nie załatwisz Grzesiowi pracy w innym dziale? On powinien na siedząco coś robić, zawijać w sreberka. Kolega twój ze szkoły przecież – powiedziałam do siostry.
– Chciałam, ale Grzesiu w szpitalu wylądował. Wyszedł po tygodniu i z pracy w Pol-Domie zrezygnował. Żeby u nas pracować, trzeba być zdrowym jak tur.
Musiałam te dwa miesiące wytrzymać, by coś zarobić. Nie, nie zarobiłam na życie. Po opłaceniu mieszkania zostawało mi czterysta złotych. „Jak żyć? Jak żyć? To chyba jakaś współczesna forma niewolnictwa” – doszłam do takiego wniosku. Ten świat reklam, butików, sklepowych witryn, telewizyjnych seriali był nieosiągalny. Dla kogo? Jak to się kręci? Nie studiowałam ekonomii. Moje kulturoznawstwo nie dawało odpowiedzi na takie pytania. Coraz bardziej zazdrościłam koleżance Agacie pobytu w Anglii. Wyjechała zaraz po licencjacie, ma się dobrze. A ja ambitnie poszłam na UJ robić magistra i mam się gorzko, jakbym żuła piołun.
Jeszcze przed stażem u Mateusza miałam krótki epizod w firmie typu call center. Pomyślałam, że przycupnę tam ze dwa tygodnie do miesiąca, podzwonię, ale będę też szukać coś konkretnego dla siebie, najlepiej w jakimś urzędzie w dziale promocji i reklamy. Do call center pełno jest ogłoszeń i przyjmują bez problemu, z marszu. Nie trzeba im przedstawiać żadnych CV.
Pierwszy dzień przeznaczony był na przyuczenie.
– Grzecznie trzeba. Nie jakieś tam dzień dobry, ale witam serdecznie. Zainteresować rozmową, że specjalnie do pani (pana) dzwonimy z naszej firmy Meda Veg. Mamy szeroką ofertę pościeli i różnych wyrobów z wielbłądziej wełny i specjalny prezent dla pani (pana). Do przerwy słuchałam, jak te wszystkie laski ściemniają i robią w konia tych z docelowej grupy 60+. Przyszła call menadżer, klepnęła mnie w plecy.
– No Ola, do roboty! Będziesz umawiać spotkania dla Radka.

– Dzień dobry – odezwałam się, gdy ktoś podniósł słuchawkę telefonu.
– Ola! Mówiłam, że mówi się „witam serdecznie”. Masz tu na kartce, po kolei, jak prowadzić rozmowę – wtrąciła się call menadżer.
Pierwszy rozmówca nie był zainteresowany. Na moje słowa, że mamy dla pana specjalny prezent usłyszałam:
– Ja nic od was nie chcę – i rzucił słuchawkę.

– Witam pana serdecznie. Tu firma Meda Veg. Dzwonię specjalnie z dobrą wiadomością. Czy mógłby pan poprosić panią Genowefę Kozibąk?
– Gienkę – usłyszałam zdziwienie w zachrypłym głosie rozmówcy.
– Tak, z panią Genowefą bardzo proszę – powtórzyłam.
– Gienka już pięć lat nie żyje.
                       
– Witam serdecznie – staram się przybrać ton głosu miły i zachęcający do rozmowy.
– Kto mówi?
– Dzwonię z firmy Meda Veg, specjalnie do pani. Oferujemy szeroki asortyment pościeli z wielbłądziej wełny. Idą jesienne chłody, ciepły pled, koc czy pościel sprawi, że będzie pani miło i przytulnie – postanowiłam trochę ten scenariusz rozmowy zmodyfikować, mając nadzieję na dobry skutek.
– Wy już mnie na nic nie namówicie – usłyszałam.
– Ale mamy dla pani specjalny prezent – ratowałam sytuację.
– Jaki?
– Myślę, że poduszeczkę.
– Już nie dzwońcie, nie dzwońcie, pani. Emerytury mi dają 1150 złotych, to jaki ja sobie koc z tych pieniędzy kupię? Na lekarstwa mi brakuje. Jak mój Henryk żył, to było łatwiej, a umarł i na gregorianki zbieram, bo jakże tak bez gregorianek. Na wypominki też muszę dać, bo do kościoła chodził, to wspomnieć go trzeba. Nie dzwońcie, pani, nie dzwońcie. Szkoda paniniego gadania, jak i tak nie kupię.
           

– Witam serdecznie. Specjalnie dla pana Czesława…
– A kto dzwoni? – spytał kobiecy głos.
– Dzwonię z firmy Meda Veg, mamy specjalny prezent dla pana Czesława. Może go pani poprosić do telefonu?
– Cześka nima. Przez takich jak wy w długi popadł. Dzwonili, namawiali. Kupował, głupi, pożyczki brał, kupował, a oddać nie było z czego. W więźniu siedzi. Przez was. Telefony i telefony, a kup i kup. Roboty szukał, to nikt nie zadzwonił. Z głupotami dzwonią, ludzi naciągają. Oszuści jedne.

– Witam serdecznie. Tu firma Meda Veg.
 – Co, z gazowni?
– Nie. Firma Meda Veg. Oferujemy pościel z wielbłądziej wełny. Mógłby pan poprosić panią Krystynę Zych do telefonu?
Usłyszałam przeciągłe sapnięcie, rozmówca nabierał powietrza.
– Wy ciule! Już ja was znam, chuje. Naciągacie ludzi. Kupiła, głupia, u was koce, do dziś je spłaca. Do sądu was, kurwa, podam. Spierdalaj! – zawył przeciągle.
Trzask słuchawki. Skończona rozmowa.
           
Nie mogłam tego słuchać spokojnie. Już tych ludzi ktoś oszukał. Jak ich na coś namawiać, wciskać im rzeczy, których w tej chwili najmniej potrzebują? Bardziej potrzebne jest im wsparcie, dobre słowo pocieszenia. Siedziały we mnie te rozmowy jeszcze długo po pracy. Po trzech dniach zadzwoniłam do call menadżer, że rezygnuję.  
Znowu szukałam pracy. Miałam szczęście. Wysłałam swoje CV na ofertę zatrudnienia i po dwóch dniach poproszono mnie na rozmowę. Firma zajmowała się pośrednictwem w zakupach sprzętu medycznego dla szpitali, przychodni, sanatoriów, hospicjów i prywatnych osób. Najczęściej w obrocie mieli wszelkiego rodzaju inhalatory i różne urządzenia do pulmonologii, również je wypożyczali. Właścicielem był Niemiec. Mówił mało i takim gardłowym głosem, patrzył spode łba. W oczach miał ogniste hakenkrojce, a usta w podkowę jak buldog. Stereotyp niemieckiego bauera. Przyjęła mnie jego żona. Miła taka i sympatyczna Helenka po angielsku do mnie:
– How well do you know English language?
– Quite well, I think.
I can speak and read quite well.
– We have foreign contractors, so you know.
– I can only have some problems with technical terms but I am sure I will learn them quickly.
– We will see.
You are going to get one week trial period– Jak dobrze znasz język angielski? – Myślę, że całkiem nieźle. Dobrze mówię i czytam. – Mamy zagranicznych kontrahentów, więc sama rozumiesz. – Mogę mieć jedynie problemy z terminami technicznymi, ale nauczę się ich szybko. – Zobaczymy. Będziesz miała tygodniowy okres próbny.[1]. Oczywiście umowa o pracę będzie po tym okresie próbnym. Bo widzi pani, tę prace trzeba poznać, bo do klienta wychodzi się z informacją, a za to bierze się odpowiedzialność. Co który nowy przyjdzie, kilka dni popracuje i odchodzi. To dla mnie koszty. Młodym na pracy nie zależy. Wszystko by chcieli mieć, a pracować nie chcą. Mam nadzieję, że pani u nas znajdzie swoje miejsce. Zapraszam jutro na godzinę ósmą. Acha, muszę dodać, że trzeba być dziesięć minut wcześniej. To ze względów organizacyjnych – uśmiechnęła się i odprowadziła mnie do drzwi.
Spółka wynajmowała pierwsze piętro kamienicy, zaledwie kilka pomieszczeń. Szefowa usadziła mnie przy biurku. Komputer miałam podłączony do komputera pracownika obok.

Przedstawiłam się.
– Dzień dobry, jestem Ola.
Oni nawet nie drgnęli. Ten obok kiwnął głową i dalej patrzył w ekran komputera. Przebierał palcami po klawiaturze jak mistrz gier komputerowych. Szefowa na początek poleciła mi odbierać telefony i tłumaczyć kontrahentom zalety działania medycznych urządzeń.
Nie miałam o nich zielonego pojęcia, więc czytałam z instrukcji obsługi przymioty tych inhalatorów, spirometrów, odsysaczy, dozowników, nebulizatorów, pikflometrów, testów alergologicznych i zestawów do tlenoterapii. Gdy ktoś chciał zamówić jakiś sprzęt spisywałam dane i kierowałam do działu sprzedaży. Tych telefonów nie było znowu tak dużo, więc szefowa pokazała mi jak wypełniać karty dyspozycji dla kuriera. On fakturę na sprzedaż, czy umowę na dzierżawę urządzeń brał od szefowej.
O dziesiątej pomyślałam, że będzie przerwa, ale nie. Wszyscy w biurze dalej pracują. Na pewno przerwa będzie o jedenastej, bo praca od ósmej. Znowu nie. Nikt nic nie je, nic nie pije. Nawet do toalety nie chodzą. Co oni w pampersach siedzą? O jedenastej trzydzieści wyjęłam kanapkę, bo tak mnie już ssało w żołądku, zabrałam się za jedzenie.
– Gdzie tu można wodę zagotować na herbatę? – spytałam.
Nikt się nie odezwał, a tak na mnie spojrzeli jakby szaleńca zobaczyli.
„Gdzie ja trafiłam?” – pomyślałam. Kubek schowałam do torebki, bo gdzie będę czajnika szukać? Zjadłam na sucho, ale już bez smaku. O szesnastej wszyscy kończyli pracę. Każdy wstawał od swojego biurka i bez słowa odchodził. W milczeniu ani cześć, ani do jutra. Niemowy czy co? Na drugi dzień już idę do pracy z postanowieniem, że zrezygnuję, ale Helenka tak się do mnie miło uśmiechnęła, że próbuję wytrzymać. Może się coś odmieni. Mam ze sobą butelkę wody i kanapki. Przerwę robię sobie o dziesiątej trzydzieści. Głupio mi tak samej jeść, więc łykam szybko. Po pięciu minutach znowu patrzę w monitor komputera. Coś komuś czytam z instrukcji, zalety terapeutyczne sprzętu. Obok siedzi dziewczyna, może trzydziestoletnia. Mężatka, bo ma obrączkę na palcu serdecznym. Trusia taka ani się nie odwróci ani nie odezwie słowem. Coś tam cichutko do mikrofonu mamrocze, po klawiaturze palcami biega. Wystraszona czy co? Przychodzi szefowa i zaczyna na nią buczeć. Taka miła ta Helenka, a warczy jak owczarek niemiecki. Ślepia wybałuszyła, jak esesmanka powarkuje na tę trusię, a ta skulona odpowiada:
– Ale ja dobrze wszystko zrobiłam. Ja tej informacji im nie przekazywałam do szpitala. Ja dobrze, proszę pani.
Dziwni ci ludzie w biurze byli, jacyś ubezwłasnowolnieni, ograniczeni jakąś niemocą. Zaprogramowane roboty. Gdy szefowa wyszła, w biurze dalej została ciężka atmosfera. Trudno było oddychać. Zadzwonił telefon. Odebrałam. Tak jakoś było w tej firmie przyjęte, że w sytuacjach wymagających wyjaśnienia zawsze mówiło się, że danej osoby chwilowo nie ma, że wyszła i trzeba się wywiedzieć w czym problem, a szefowa odzwoni. Tak zrobiłam. Dzwonili z Państwowej Inspekcji Pracy. Gdy szłam do toalety, usłyszałam, jak szefowa mówiła do tego swojego Helmuta, że któryś z pracowników podał ich do sądu o mobbing.
Ja już wiem, że to nie jest miejsce dla mnie. Na trzeci dzień specjalnie spóźniam się do pracy.
– Pani się spóźniła, a pracy dużo – warknęła do mnie Helga.
– Właśnie przyszłam złożyć rezygnację – powiedziałam.
– A co się stało? – Helenka już do mnie miło.
– Nic się nie stało. Atmosfera mi nie odpowiada.
Oczy wybałuszyła, a Helmut na mnie łypnął znad okularów. Wyszłam. Za te dwa dni nikt mi nie zapłacił. Nie upominałam się. Dobrze, że się nie wyrejestrowałam z bezrobocia, w razie czego mam ubezpieczenie. Oni mi żadnej pracy nie znajdą, nawet staż sama sobie poszukałam. Teraz też muszę szukać. W Urzędzie Pracy tylko same call center wiszą na tablicy. Trafi się też zapotrzebowanie na kasjerkę do sklepu, ale to już przerabiałam. Szkoda, że do budowlanki się nie nadaję, bo szukają też murarzy i dość dobrze obiecują płacić.
           
Już mnie dołuje to ciągłe szukanie pracy. Tata mówi ewangelicznie „szukajcie, a znajdziecie”. Mam do niego pretensje, że nie ma odpowiednich układów. Odpowiada:

– Już na szczęście minęły te czasy, kiedy wszystko się załatwiało. Nawet kiełbasę kupowało się po znajomości. Sznurka do snopowiązałki też nie dostało się bez koneksji. Niektórzy tak już w ten system wrośli, że szukali dojścia do totolotka, by skreślić odpowiednie cyfry – śmieje się –Młoda jesteś, kilka razy się sparzysz, ale doświadczenie zdobędziesz. Najważniejsze, to wiedzieć czego się chce.  Znajdziesz pracę i zawdzięczać to będziesz tylko sobie. Głowa do góry – dodaje mi otuchy.
           

Idę teraz z podniesioną głową na spotkanie z PREZESEM. Przeczytałam w Internecie treść ogłoszenia:  

„Zatrudnię od zaraz (KOBIETA) na bardzo dobrych warunkach finansowych MENADZERKĘ w salonie rehabilitacji i masażu. Wymagania: dyspozycyjność, wysoka kultura osobista. mila aparycja i nienaganny wygląd. CV wraz ze zdjęciem prosze wysłać na podanego e-maila Więcej informacji na spotkaniu z PREZESEM Nie udzielam zadnych informacji poprzez e-maila”

Już samo ogłoszenie dawało dużo do myślenia. Nie wiem, czy było pisane w pośpiechu, bo interpunkcja nie za bardzo, za to PREZES zadbał o prestiż, pewnie dla swojej wysokiej samooceny. Dla równowagi: KOBIETA i MENADŻERKA też dużymi literami. Widać, że PREZES szanuje osoby w swoim otoczeniu. Wysłałam na podany adres mailowy swoje CV ze zdjęciem.
Ubieram się na elegancko. Gorąco na dworze, a ja w bluzce z długim rękawem. Bluzkę mam w kolorze lodu Arktyki, nie w ciapki, spódnicę w jasnej szarości przed kolano, jak na MENADŻERKĘ przystało. Robię makijaż lekko na niebiesko, by ten arktyczny pejzaż miał też trochę nieba. Stoję przed lustrem. „Wygląd nienaganny, miła aparycja” – pochlebiam sobie i staram się być dobrze nastawiona, bo mam nadzieję, że trafię w gust PREZESA, co jest warunkiem zatrudnienia. Jadę autobusem i próbuję sobie wyobrazić, co mogę robić w salonie rehabilitacji i masażu. Zarządzać? Może planować i podejmować decyzje. Może organizować pracę innym, motywować ich i kontrolować. „Z pewnością musi to być duży salon, może ma wiele oddziałów na mieście. PREZES już nie ogarnia, więc szuka kogoś do pomocy. Kilkanaście osób zatrudnionych” – tak sobie myślę. Już się boję, czy podołam. Jak sobie poradzę zielona w tym wszystkim? Pracownicy zwalą na mnie wszystkie swoje problemy w pracy, a chyba za bardzo rozgarnięci nie są, sądząc po formie ogłoszenia. „Trudno, sama chciałam. Głowa do góry” – powtarzam sobie. Zadzwoniłam na podany numer w ogłoszeniu i asystent PREZESA umówił mnie na spotkanie.
– Jeśli jest pani zainteresowana, umówię panią na osobiste spotkanie z PREZESEM, który będzie jutro w Urzędzie Marszałkowskim. Proszę być o szesnastej na rogu Żeromskiego i Traugutta. Jest tam taka mała knajpka, McDonald.
– Dobrze – odpowiedziałam. McDonald nie kojarzy mi się z knajpką. To jakaś osobna kategoria lokalu – Będę o szesnastej – dodałam.
– Proszę zadzwonić pół godziny wcześniej, by potwierdzić spotkanie. PREZES czekał nie będzie, jego czas jest zbyt cenny.
„Okej” – pomyślałam zdegustowana. Jakiś niepokój gasił mój entuzjazm, ale uznałam, że może jestem zbyt przewrażliwiona.

Zadzwoniłam przed wyjściem z domu.
W autobusie tłoczno i duszno, ale już dojeżdżam. Patrzę na zegarek, mam jeszcze pięć minut. Już widzę napis „McDonald”. Od strony parkingu Urzędu Marszałkowskiego idzie przystojny mężczyzna, brunet, wysoki w białej koszuli i jasnej marynarce. Kolorowa poszetka wystaje mu z butonierki jak ogromny motyl. Dodaje mu jeszcze zwiewności i trochę ekstrawagancji do jego czterdziestu lat. Jest na luzie. Lubię takich mężczyzn. „A może to PREZES?!” – dopada mnie taka myśl i już nic co racjonalne się nie liczy. Ale czad, mieć takiego szefa. Czuję ekscytację. Zaczynam się zastanawiać, czy jestem odpowiednio ubrana do takiego gościa. „Mogłam ubrać buty na wyższym obcasie” – wyrzucam sobie. Tak, to na pewno on. Rozmawia przez telefon. Prezesi nawet w przejściu z parkingu do biura czy restauracji rozmawiają przez telefon. Chyba dzwoni do asystenta w sprawie spotkania. „To on” – utwierdzam się w takim przekonaniu – „w drugiej dłoni trzyma jakąś kartkę, z pewnością moje CV”. Wysiadam z autobusu i dalej go obserwuję. Mężczyzna mija McDonalda i wchodzi do budynku obok. O słodka naiwności! To nie ten. Stoję jeszcze przez chwilę, aż to rozczarowanie ze mnie spłynie i dopiero wtedy wchodzę do środka restauracji. Siadam przy stoliku. Ludzie wchodzą i wychodzą. Co chwilę spoglądam w drzwi. Gdy widzę mężczyznę myślę, że to PREZES, ale znowu nie. Po chwili wchodzi starszy facet już pod sześćdziesiątkę, ale na jego twarzy widać jakąś fatygę i zniszczenie bardziej życiem niż metryką. Ubrany jest jak traktorzysta do zwózki siana, ma na sobie t- shirt bez rękawów i nie pierwszej świeżości. Krótkie spodenki bojówki z mnóstwem kieszeni, spod których wystają owłosione nogi i jakieś znoszone klapki. Pod nosem ma siwą kępę wąsów. Włosy na skroniach ma krótko ostrzyżone, a na czubku już łysa glaca. Burak. Odwracam wzrok, bo to nic ciekawego patrzeć się na takie indywiduum. Kątem oka jednak widzę, że idzie w moim kierunku. O Boże! Podchodzi do mnie.
– Pani z ogłoszenia? – pyta.
– Tak – odpowiadam zdumiona, jakbym sama nie wierzyła w to, że przyszłam na spotkanie z ogłoszenia.
– PREZES „Oazy Relaksu” – rzuca pod nosem i siada – No fajnie. Widzę, że pani będzie się nadawać – mówi lustrując mnie wzrokiem.
Jego głos wydaje mi się znajomy, by wydobyć się spod jego spojrzenia, pytam:
– Ja z panem rozmawiałam?
– Nie, z moim asystentem. Ma podobny głos.
Przytakuję. Rozglądam się wokoło, czy nie ma tu przypadkiem moich znajomych. Nie chcę by mnie ktoś z takim typem zobaczył. Też sobie wybrał miejsce. Ale lepiej tu niż w jakiejś piwnej mordowni. Mężczyzna siada obok mnie i mówi:
– Wiesz, będziesz mi pomagać ogarniać mój biznes. Zajmuję się wieloma sprawami. Domy zamieniam na mieszkania i odwrotnie, zależy co kto chce i za ile, rzecz jasna. Najszybsze pieniądze mam jednak z handlu samochodami. Zajmowałabyś się też marketingiem, na Lento będziesz dawała ogłoszenia sprzedaży używanych samochodów.
– W ogłoszeniu było o pracy z salonie rehabilitacji i masażu.
– A tak. Do tego mam jedną Ukrainkę. Do ludzi jeździ z łóżkiem do masażu.
– A umowa o prace i ubezpieczenie? – dopytuję.
– No nie. Umowy nie daję, płacę do ręki. Żadne przelewy na konto. Taką mam dewizę w biznesie. Za samochody też czysta gotówka, nie jakieś tam karty płatnicze. Ukraińcy płacą i dostają samochód. Sami nimi do siebie jadą, ja tam do nich jechać nie potrzebuję.
– Czy to wszystko legalnie? – pytam.
– No tak. U mnie praca jest nie na etat, a na godziny. Zrobisz wszystko w dwie godziny, pójdziesz do domu. Trzeba czasem zostać dużej, zostaniesz. Zarobisz tysiąc dwieście czy dwa tysiące, zależy jak się będziesz starać. Miałem kiedyś taką jedną, to mnie wyrolowała, ale już się nie dam – spojrzał na mnie tak jakoś ostrzegawczo, aż mnie zmroziło –  Ja często w interesach muszę wyjeżdżać do Niemiec, to ty byś była na miejscu i to wszystko koordynowała. Przyjadę i spytam się: „No i jak, kochanie?” Ty mi raport zdasz. Powiesz tak i tak, panie PREZESIE, bo do mnie PREZESIE będziesz mówić.
– No skoro pan nie daje umowy, to nie mogę przyjąć takiej oferty – tak mu odpowiadam i wstaję od stolika. On został. Chyba go to nie obeszło, bo zaraz wyciągnął z kieszeni telefon i gdzieś dzwonił.
Zostałam jeszcze chwilę w restauracji przy innym stoliku. Przyszedł mój chłopak. Pracował nieopodal i miał akurat przerwę w pracy. Zamówiliśmy kawę.  
– To jest ten PREZES – pokazałam ruchem głowy. Sprawdzał teraz kwalifikacje kolejnej kandydatki na MENADŻERKĘ.
Po kilku dniach znowu szłam na spotkanie w sprawie pracy. Wysiadłam z autobusu i wtedy zadzwoniła Agata. Mieszka w Londynie.
– Cześć. Długo nie dzwoniłam, bo przeprowadzałam się.
– Cześć Agata. Myślałam przed chwilą o tobie. Chyba ściągnęłam cię myślami.
– Przyjechałabyś. Pracę mam dla ciebie.
– Wiesz, że tu w kraju pracy szukam.
– To już rok szukasz. Jakbyś ze mną przyjechała po licencjacie, już byś trzy lata robiła w Anglii karierę.
– A co u ciebie, Agata?
– No mówię, że właśnie mieszkanie zmieniłam. Teraz mieszkam w lepszej okolicy. Stacja metro pod nosem i centrum blisko. Ale dzwonię, bo praca jest. Z twoim angielskim dasz sobie radę w księgarni. Jest miejsce, tylko musisz się szybko zdecydować.
– Pamiętasz jak w liceum czytałam Szekspira w oryginale?
– No właśnie po to, by jego dzieła sprzedawać w Londynie.
– Tak myślisz? Ale nie mogę sama. Marek ma pracę tutaj.
– To z nim przyjedź. Co on tam zarobi? Niech to w diabły rzuci. Tu cztery razy tyle zarobi jako elektryk.
Usiadłam na ławce przy skwerku naprzeciw budynku tej firmy, która ogłaszała rekrutację. Siedziba firmy wyglądała dość okazale. Tylko dwa piętra, ale elewacja odnowiona i pełna sztukaterii. Budynek niewątpliwie jeszcze z końca dziewiętnastego wieku. Przy nim parking. Przez ciężkie dębowe drzwi zdobione snycerską robotą wchodziły dziewczyny, pewnie na tę rekrutację. Jeszcze przez chwilę rozmawiałam.
– To pogadaj z Markiem i przyjeżdżajcie – powiedziała Agata na koniec rozmowy.
Siedziałam jeszcze kilka minut niezdecydowana, ale w końcu pomyślałam rozsądnie, że skoro już tu jestem, pójdę na to spotkanie. Oferta jest dość kusząca. Zawsze chciałam pracować w dziale marketingu i reklamy. Dostać taką pracę po tylu niepowodzeniach w poszukiwaniach, to uśmiech losu. Losowi jednak trzeba pomóc. Udało się.
Po kilku miesiącach odebrałam telefon:
– Dzień dobry, czy pani Aleksandra?
– Tak. Słucham.
– Z tej strony PREZES „Oazy Relaksu”. Mam tu pani podanie o pracę na stanowisku menadżerki salonu masażu.
– Ale ja już mam pracę – odpowiedziałam zaskoczona tym telefonem.
– Nie chce pani być menadżerką? To po co przysłała mi pani CV? – spytał zdziwiony.
– Przecież to było trzy miesiące temu – nie chciałam mu przypominać, że zrezygnowałam z tej oferty, gdy przyszedł na spotkanie w krótkich bojówkach i poplamionym podkoszulku.
– No nie wiem, mnie dopiero teraz ten mail się wyświetlił. To w takim razie ja panią skreślam z listy – odrzekł PREZES i rozłączył się.
            .                                                                                     
Adam Tomczyk
Żabno 27.09.2017

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Adam Tomczyk, Curriculum vitae, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. – Jak dobrze znasz język angielski? – Myślę, że całkiem nieźle. Dobrze mówię i czytam. – Mamy zagranicznych kontrahentów, więc sama rozumiesz. – Mogę mieć jedynie problemy z terminami technicznymi, ale nauczę się ich szybko. – Zobaczymy. Będziesz miała tygodniowy okres próbny.
  2. E. Łapczyńska, O tym, jak mówić huta zyskała proroka [w:] Bestiariusz nowohucki, Stronie Śląskie 2020, s. 104.
  3. Tamże, s. 56.
  4. Tamże, s. 58.
  5. Tamże, s. 78.
  6. Tamże, s. 8.

Powiązane artykuły

26.01.2023

Nowy Napis Co Tydzień #187 / elegia dla asystentów do spraw obsługi klienta

Damian Kowal odczytuje wiersz elegia dla asystentów obsługi klienta.

siedzę tu jak cymbał i mówię dzień dobry państwu,
a państwo mnie ignorują, więc siedzę dalej i myślę:
za taki hajs się nie opłaca; wolę patrzeć jak woda
układa się w logo firmy, układa się w wartości firmy;

jestem w nich zaraz za śmieciami, więc siedzę tu
za dwa czterysta na rękę i patrzę na drzewa.
jeśli kiedyś umrą i liśćmi wyścielą nasze ścieżki,
jeśli kiedyś pomrzemy pośród wyschniętych rzek

i nikt nie będzie za dwa czterysta robił z siebie durnia,
to będzie to wiedza radosna.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Damian Kowal , elegia dla asystentów do spraw obsługi klienta, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 187

Przypisy

  1. – Jak dobrze znasz język angielski? – Myślę, że całkiem nieźle. Dobrze mówię i czytam. – Mamy zagranicznych kontrahentów, więc sama rozumiesz. – Mogę mieć jedynie problemy z terminami technicznymi, ale nauczę się ich szybko. – Zobaczymy. Będziesz miała tygodniowy okres próbny.
  2. E. Łapczyńska, O tym, jak mówić huta zyskała proroka [w:] Bestiariusz nowohucki, Stronie Śląskie 2020, s. 104.
  3. Tamże, s. 56.
  4. Tamże, s. 58.
  5. Tamże, s. 78.
  6. Tamże, s. 8.

Powiązane artykuły

10.01.2023

śniadanie z marią

czy to możliwe
by było tylko jedno?

zawsze wstawała późno

gdy józef w pracy
łączył czopem murłaty
ona budziła się wolno
zwilżała
uda mlekiem
patrzyła jak rosną
jej
rozstępy

wracał zmęczony
topornością substancji
spał nim poczuła
jego obecność

i tylko raz się udało
weszli w sen razem i mieli
wspólne rano
jedli powoli
zdziwieni
że wbrew dogmatom
tak łatwo jest się poddać komunii
powszedniości

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Cezary Sikorski, śniadanie z marią, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. – Jak dobrze znasz język angielski? – Myślę, że całkiem nieźle. Dobrze mówię i czytam. – Mamy zagranicznych kontrahentów, więc sama rozumiesz. – Mogę mieć jedynie problemy z terminami technicznymi, ale nauczę się ich szybko. – Zobaczymy. Będziesz miała tygodniowy okres próbny.
  2. E. Łapczyńska, O tym, jak mówić huta zyskała proroka [w:] Bestiariusz nowohucki, Stronie Śląskie 2020, s. 104.
  3. Tamże, s. 56.
  4. Tamże, s. 58.
  5. Tamże, s. 78.
  6. Tamże, s. 8.

Powiązane artykuły

09.01.2023

List z zimy

Kochana moja
miałem wczoraj dużo pracy. Rano…

…rozdwoić musiałem swój brzuch
na żółty ser i szklankę mleka
potem suszyłem futrem czapy
powietrze mokre w moim mieście
buty nosiłem jak dwa wiadra
z bramy do bramy, aż pod wieczór
zdołałem litość chmur obudzić

…zaraz czekała nowa praca
na dzień kurtynę trzeba zsunąć
bo czas oddzielić go od widzów
i to zrobiłem, choć już wtedy
poczułem w płucach te igiełki

…więc je musiałem powyjmować
a wiesz jaka to ciężka praca
przy niej zasnąłem, po raz pierwszy
nie miałem siły zmusić snu
by ciebie przyniósł
                wybacz proszę
dziś w nocy jeśli jeszcze będę
znów się spotkamy…

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Ireneusz Szmidt, List z zimy, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. – Jak dobrze znasz język angielski? – Myślę, że całkiem nieźle. Dobrze mówię i czytam. – Mamy zagranicznych kontrahentów, więc sama rozumiesz. – Mogę mieć jedynie problemy z terminami technicznymi, ale nauczę się ich szybko. – Zobaczymy. Będziesz miała tygodniowy okres próbny.
  2. E. Łapczyńska, O tym, jak mówić huta zyskała proroka [w:] Bestiariusz nowohucki, Stronie Śląskie 2020, s. 104.
  3. Tamże, s. 56.
  4. Tamże, s. 58.
  5. Tamże, s. 78.
  6. Tamże, s. 8.

Powiązane artykuły

24.02.2022

Nowy Napis Co Tydzień #140 / Komputery

Siedzę w pracy.
 

Na wolności
przeklina
jakiś człowiek.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Maciej Kulis, Komputery, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 140

Przypisy

  1. – Jak dobrze znasz język angielski? – Myślę, że całkiem nieźle. Dobrze mówię i czytam. – Mamy zagranicznych kontrahentów, więc sama rozumiesz. – Mogę mieć jedynie problemy z terminami technicznymi, ale nauczę się ich szybko. – Zobaczymy. Będziesz miała tygodniowy okres próbny.
  2. E. Łapczyńska, O tym, jak mówić huta zyskała proroka [w:] Bestiariusz nowohucki, Stronie Śląskie 2020, s. 104.
  3. Tamże, s. 56.
  4. Tamże, s. 58.
  5. Tamże, s. 78.
  6. Tamże, s. 8.

Powiązane artykuły

02.12.2021

Nowy Napis Co Tydzień #129 / Areszt na dziewiątym [fragment]

12 marca 2020

Dzieje się! Krążą pogłoski, że musimy zostać w domu. Zamkną szkoły i centra rozrywki. To możliwe? Jest informacja! Od poniedziałku praca zdalna. Jak? Co? Zabieram kalendarz, protokoły, żeby wiedzieć, co robić. Rozglądam się po kajucie tonącego statku. Co jeszcze będzie potrzebne? Nie będę mogła przyjść i wziąć niezbędnych rzeczy. Będzie zakaz wstępu do budynku.

24 marca 2020

Już wiedzą. Otrzymuję mejl: „turbo spalanie tłuszczu”, a przecież ja w fazie jego tworzenia. Znaczy, że wiedzą o moich ciastkach, ukrytych orzeszkach, podjadaniu chipsów… Skanują tłuszcz na biodrach i bezczelnie komentują.

25 marca 2020

Próbuję uciec w sztukę. Obrazy porozstawiane po całym mieszkaniu. Sztuka wchodzi „pod strzechy”. Raczej do bloku. Na dziewiąte piętro. Do dachu – strzechy – jeszcze cztery piętra! Maluję, zadając sobie pytanie, czy to ma sens.

A co jeśli wystawa nie odbędzie się zgodnie z terminarzem?

A co jeśli wystawa nie odbędzie się?

A co jeśli wystawa?

A co jeśli?

A co?

A!

Udaję, że jest normalnie. Musi być normalnie. Chociaż na moich oczach odbywa się wielkie sprzątanie piwnicy. Wywalanie rzeczy zbędnych, takich co latami utrzymywały się na podium z napisem „przyda się”. Tak naprawdę szukamy miejsca na zapasy. A jednak. Nic w tym złego, po prostu trochę więcej dżemu, konserw i mydła w domu. To nie problem.

Myślę o swoich szaroniebieskich obrazkach, że też takie w wyrazie mało wesołe. Trzymam się koncepcji sprzed wirusa. Robię ćwiczenia w aplikacji. Uczę się języków. Dużo wysiłku, mało efektu. Dziś zdania typu „Moja rodzina jest biedna”. Bieda odmieniana przez wszystkie przypadki. Czy tak będzie po kryzysie? Wczoraj utrwalałam słowa „died” i „muore”. Zdanie „Ludzie umierają na ulicy” mocno mną wstrząsnęło.

Robię naleśniki na innej mące niż pszennej. Brzydko się rwą przy przewracaniu – zupełnie jak kartka papieru. Tworzą się profile twarzy z podłym wrednym uśmiechem. Fiksuję?

26 marca 2020

Siadam do pracy zdalnej. Odpalam komputer, piszę tekst. W tle pralka wesoło podrzuca brudne ciuchy w wodzie z proszkiem. Mąż przytachał pudło z piwnicy. Będzie sprzątał poprzez przegląd, segregację i ocenę przydatności. Piszę, ale skupić się nie mogę, coś szeleści, coś przekłada. Znalazł moje rzeczy. Pada pytanie, moja wena do pisania o poezji też pada. Zaczynam się niezdrowo – jak na tę chwilę – interesować zawartością pudła. Wstaję, odnajduję dawno szukany program na CD, wisiorek od Lidki, dyplom za udział w przeglądzie artystycznym. Zabieram wszystko. Siadam do komputera, czytam tekst od początku, żeby wiedzieć, o co mi chodziło dwadzieścia minut temu. Wchodzę w klimat. Pralka właśnie skończyła prać i daje sygnał dźwiękowy. Zrywam się i zrywam nić prowadzącą do weny, i następne minuty spędzam na układaniu kompozycji ze świeżo upranej bielizny nocnej.

Myję jeszcze podłogę w łazience. Zdalna praca coś zanadto się oddaliła. Przybliżam się do komputera. Siadam i czytam rozgrzebany wątek. Niewygodnie, sucho w gębie… Może kawy? Wstaję i idę nastawić wodę.

27 marca 2020

Dałam się namówić. Byłam w sklepie. Smutno snuli się klienci, omijali się gładko, bez spojrzeń, jak lalki w teatrze. Potem malowałam, używając dużo zieleni, żeby zerwać z wcześniejszymi szarościami i błękitem. Niech już przychodzi ta wiosna, niech odbija się w wodzie.

I nie zastanawiam się nad sensem tego. Bez filozofii. Zwykła praca rzemieślnicza.

28 marca 2020

Sobota! Zawsze taka wyczekana, wytęskniona, szczyt góry, na którą trzeba się wspinać cały tydzień. Na kolanach, na łokciach. Emocje, kiedy już się dojdzie i padnie po całym tygodniu wspinaczki. Teraz jest inaczej. Sobota to właściwie każdy dzień tygodnia. Przyjmuję go bez emocji. Jest. Fajnie. Ale nie jest to wydarzenie na miarę toastu czy mowy powitalnej. Można z czystym sumieniem odrzucić e-pracę i zrobić tę różnicę. Tylko tyle. Aż tyle!

Siadam w oknie i patrzę na balkony sąsiadów. Wzrokiem uzbrojonym w szklane soczewki szukam objawów życia na planecie Ziemi, w bloku. Nic. Puste patio, choć pełne życia. Żadnego darcia japy, hałaśliwej jazdy na rowerze. Lampy rzucają spokojne proste cienie. Na kilkudziesięciu balkonach nie ma nikogo. Życia nie stwierdzam. Stoję długo w oknie, może dla kogoś z naprzeciwka ja będę formą życia i nadziei. Jesteśmy, czekamy na normalność.

Późnym popołudniem wyszły formy. Forma męska w czerwieni wytrzepała z balkonu obrusik, ściereczkę, ręczniczek. Forma męska w błękicie pali papierosa wyczekująco. Dwie formy żeńskie sadzą kwiaty, inną formę życia. Jedna forma dwunożna daleko, daleko ode mnie z formą czteronożną na sznurku sunie chodnikiem. Czarna taksówka podjeżdża pod garaż. Forma paląco-kopcąca zniknęła jak strzepnięty popiół z papierosa. Na pierwszy rzut oka, naprawdę nie dzieje się nic.

30 marca 2020

Malowałam, odbicia w wystawach sklepowych i kawiarniach. Były takie! Nie kawiarki, tylko kawiarnie. Dawno! To takie miejsca, gdzie przy stolikach, na krzesłach lub kanapach może siedzieć nawet piętnaście osób, trzydzieści też, więcej niż pięć! Naraz! I nie było za to kary! Część osób mogła siedzieć na zewnątrz, pod parasolami. Część we wnętrzu. Miejsca zajmowało się wybierając dowolnie. Czasem było tak ciasno, że oparcia krzeseł napierały na siebie uniemożliwiając przejście. Metr odległości? Dwa? Dlaczego? To był inny nowy wspaniały świat. I minął.

Mąż siedzi na podłodze i drukuje CV. Dziś dostał wypowiedzenie.

[…]

 

Dzienniki pandemiczne dostępne są w e-sklepie Instytutu Literatury.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Alicja Lampa, Areszt na dziewiątym [fragment], „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 129

Przypisy

  1. – Jak dobrze znasz język angielski? – Myślę, że całkiem nieźle. Dobrze mówię i czytam. – Mamy zagranicznych kontrahentów, więc sama rozumiesz. – Mogę mieć jedynie problemy z terminami technicznymi, ale nauczę się ich szybko. – Zobaczymy. Będziesz miała tygodniowy okres próbny.
  2. E. Łapczyńska, O tym, jak mówić huta zyskała proroka [w:] Bestiariusz nowohucki, Stronie Śląskie 2020, s. 104.
  3. Tamże, s. 56.
  4. Tamże, s. 58.
  5. Tamże, s. 78.
  6. Tamże, s. 8.

Powiązane artykuły

05.08.2021

Nowy Napis Co Tydzień #112 / Historia o tym, jak zostałem Übermenschem [fragment]

Dedykuję PSM

Zamiast wstępu, czyli stan zastany – w skrócie

Mam 34 i pół, jestem managerem, ale w gastronomii w jakiejś mordowni, gdzie polewają wódę, piwo, a najebusy tańczą na stołach do ósmej nad ranem. Wynajmuję mieszkanie z zaszczanym przez koty parkietem (ale za to w centrum), chodzę czasami na siłownię i mam iphone’a 5S sprzed siedmiu lat. Nie narzekam za bardzo, jest klawo.

Piątek, 13 marca 2020. Pierwszy dzień pandemii

Jak wiele różnych przykrych zdarzeń ta historia zaczyna się w piątek trzynastego. Myślę, że gastronomia bardzo boleśnie zapamięta tę datę.

Panie i Panowie: otóż wirus albo lepiej koronawirus. Do tego piątku było wiadomo, że gdzieś tam jest, że ktoś choruje, że w Chinach dużo, a w Europie mniej, ale nikt nie traktował tego bardzo poważnie. Aż do dziś. Około 20.00 komunikat Premiera, że podejmujemy środki ostrożności – między innymi zamykamy gastronomię od 14 marca. Chwila, to dziś o północy – trzeba działać. Dziś mnie nie powinno być w pracy, jest właściciel, miał mieć dyżur. Pofatyguję się jednak, bo może nie będzie wiedział o komunikacie lub będzie już na tyle pijany, że przeoczy tę istotną informację.

Oczywiście, jest już porobiony jak działo. Chodzi po lokalu i macha ręką na wysokości głowy jakby wykręcał żarówkę – taki ma tik.

– Cześć, jest stan zagrożenia epidemicznego – musimy o północy zamknąć lokal.

– Ale to dziś? – pyta, ciągle wkręcając wyimaginowaną żarówkę.

– Tak, za trzy godziny ma być zamknięte.

– A to może zamkniemy od środka, żeby nie wchodził już nikt, ale tym, co zostaną, to się będzie sprzedawać i się będą bawić.

– Chyba nie, bo wszyscy są przejęci sytuacją, barmani przede wszystkim i nie chcą się narażać na wirusa.

Coś tam odburknął, ale nie było sensu z nim gadać. Wydrukowałem ogłoszenia o stanie zagrożenia epidemicznego, rozkleiłem po lokalu, powiedziałem barmanom co i jak w sprawie zamknięcia. Zapowiadają się dwa tygodnie bez pracy, ech…

Zbliża się północ, lokal pustoszeje, barmani informują wszystkich o rychłym zamknięciu. Właściciel – jak widzę – nadrobił już te dwa tygodnie przyszłego zamknięcia. Wychodzę zobaczyć, jak wygląda sprawa przed lokalem. Stoliki posprzątane, wszystko pochowane – ok. W drzwiach obok mnie staje właściciel i też „dogląda” interesu. Widzę jakąś szarpaninę – to Grześ, spoko chłopak, nasz były barman, i jakiś facet w płaszczu. Podchodzę. Facet w płaszczu wyzywa Grzesia od pedałów, bo Grześ ma na głowie kapelusz Fedorę. Staram się interweniować i zasugerować facetowi, żeby sobie poszedł i nie robił awantury. Jest nie tylko pijany, ale też ostro naszurany; robi się coraz bardziej agresywny. Odpycham go i mówię mu, żeby sobie poszedł. Zaczyna się wycofywać. Szybko wracam do lokalu, ale mam przeczucie, że to jeszcze nie koniec. W drzwiach natomiast stoi ciągle pijany jak bela właściciel i doskonale się bawi, patrząc jak jego były pracownik jest upokarzany i wyzywany. Szybko lecę na bar.

– Łukasz – nerwowo proszę barmana – daj mi gaz, szybko.

Łukasz przynosi z zaplecza gaz do zapalniczek. Łapię się za głowę.

– Pieprzowy, mistrzu, pieprzowy.

Dostaję wreszcie ten gaz, podpisany jako „policyjny”. Lecę szybko przed lokal. Intuicja mnie nie zawoszi – Grześ dostaje wciry od faceta w płaszczu, kapelusz na jezdni, właściciel śmieje się w najlepsze. Pierwszy raz jestem w takiej sytuacji, ale dobrze mi idzie. Rozpędzam się, podcinam płaszczowca pseudowślizgiem. Facet leży na chodniku, ja tylko trochę leżę, on chce wstać i mnie bić – psikam gazem, troszkę, bo nie chcę mu krzywdy zrobić. Nie robi to na nim wrażenia, psikam dalej – prosto w oczy – pół puszki zużyłem – dopiero wtedy facet się wycofuje. Co on ćpał? – Jeszcze Cię zajebię z kolegami, jestem z Rzeszowa – krzyczy facet, trąc oczy – wiesz, gdzie to jest?

Nie wiem, co powiedzieć, byłem po swojej pierwszej w życiu bójce. Przypomniał mi się, tylko tekst kolegi ze studiów, on też był z Rzeszowa.

– Podkarpacie, wariacie!

Co za riposta, wygrywam wieczór.

5. dzień pandemii. Mój Covid

Mam gorączkę 39°C, boli mnie głowa, ledwo się ruszam, łamie mnie w kościach. Jest jakaś szósta rano. O nie – myślę sobie – mam ten wirus. Nie wpadam jeszcze w panikę, ale atmosfera jest nieciekawa. We Włoszech jest tragedia, WHO ogłosiło stan pandemii, a ja mam wszystkie objawy wskazujące na infekcję Covid-19. Spokojnie, bez nerwów. Znajduję jakąś oficjalną rządową stronę Ministerstwa Zdrowia „Co robić, jeśli masz objawy”. Korzystanie z monitora i czytanie jest bardzo długim i przykrym procesem przy 39 stopniach gorączki. Każda przeczytana informacja mnie boli. Mam dzwonić na najbliższy oddział zakaźny w moim województwie. Dobrze, będę dzwonił. Znalazłem link do listy oddziałów zakaźnych w moim województwie – są tam adresy, numery ulic, ale nie ma telefonów. Wcześniej czytałem, żeby nie chodzić osobiście i nie zarażać innych, tylko dzwonić. A tu są wyłącznie ulice. Co mam robić? Znajduję numer na innej stronie – dzwonię. Nieczynne – telefony odbierają dopiero od 8.00. Jest pandemia czy nie do kurwy nędzy? Czekam do tej ósmej.

– A czy miał pan kontakt z osobą z zagranicy? – pyta pielęgniarka.

– Proszę pani, ja pracuję w klubie w Krakowie – miałem kontakt z jakimś tysiącem osób w poprzednim tygodniu – w tym połowa z zagranicy, jak mniemam.

– Czy ktoś zdradzał objawy infekcji?

Czy ta pani zdradza objawy inteligencji – pytam się w duchu.

– Nie wiem, nie zaglądałem do gardeł.

– Doktor mi tu mówi, żeby pan do sanepidu zadzwonił.

– Dziękuję bardzo.

W sanepidzie powiedzieli mi, że oni nie są lekarzami i nie mogą mi pomóc. Może to angina, ale, jak już wcześniej wspomnieli, oni nie są lekarzami i nie wiedzą tak do końca.

Pozostało mi zażywać duże dawki paracetamolu i mieć nadzieję, że przeżyję.

10., 11., 12. … dzień pandemii. Izolacja

Po czterech dniach gorączka ustąpiła, po piątym nie bolało mnie już nic. Co prawda byłem osłabiony, ale czułem się znacznie lepiej. Nastąpiły dni izolacji. Wszędzie pełno wirusa – w radiu, Internecie, telewizji, gazetach i rozmowach na Skypie. Ulice przerażająco puste.

19. dzień pandemii. Nie mam już pracy

Tego dnia odbywa się prawdziwa biblijna rzeź niewiniątek. 31 marca 2020 większość krakowskich pracowników gastronomii zostaje zwolniona. Legalnie, nielegalnie – bez znaczenia. Nikt nigdy nie liczy się z pracownikami gastro, zwolnisz jednych – przyjdą drudzy. Potem wystarczy, że zwolnisz tych drugich, to wrócą pierwsi. Nikt nie bawi się w okresy wypowiedzenia, odprawy i tego typu zbędne grzeczności. Wiadomo, że cała gastronomia będzie zamknięta jeszcze długo, długo. Właściciele trzęsą portkami, zapanowała panika – każdy oszczędza jak tylko może – czyli na pracownikach.

20. dzień pandemii. Zostałem Übermenschem

Kończą się pieniądze, zaczynam wariować w stanie izolacji. Kiedy ulicą jedzie spryskiwarka chodników Miejskiego Przedsiębiorstwa Oczyszczania – podbiegam do okna i patrzę z zainteresowaniem. W skali ostatnich tygodni to nie lada wydarzenie na ulicach miasta.

Potrzebuję pieniędzy i zajęcia – rejestruję się jako rozwoziciel UberEats. Jest pierwszy kwietnia, ha, ha, nie mogłem sobie wyobrazić lepszego prima aprilisu.

22. dzień pandemii. Kasztanka

Muszę odzyskać Kasztankę! Żeby dowozić jedzenie z UberEats, muszę mieć czym. 

Ale może kilka słów wstępu o moim dzielnym wierzchowcu. Kasztanka to rower podarowany mi w 2018 roku przez kolegę Olka. Jest to rower stary, radziecki, wyjątkowo ciężki, w kolorze szpitalnej zieleni, mający tylko niezbędne elementy, aby można go było nazywać w ogóle rowerem. Olo poczynił niezbędne zabiegi konserwacyjne, kiedy był jeszcze właścicielem Kasztanki – wymienił pedały na przezroczystoróżowe oraz, w miejscach gdzie pojawiała się rdza, naniósł lakierem do paznokci fioletowe ciapki. Do listopada 2018 roku był to rower bezimienny, nieochrzczony. Z okazji 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości została sakramentalnie rozbita o niego butelka Prosecco i nadałem mu imię Kasztanka. Może i nie jest to klacz wielce urodziwa jak, można wnioskować z opisu, ale za to robotna i nie do zdarcia.

Niestety dla Kasztanki, od 2019 roku zacząłem jeździć na longboardzie i zaniedbałem mój jednoślad. Do tego stopnia, że przeprowadzając się na Kazimierz, zostawiłem biedaczkę na podwórzu kamienicy mojego starego mieszkania przy św. Filipa. Ciągle sobie obiecywałem, że po nią pojadę, ale jakoś się nie składało.

Dziś udałem się na św. Filipa po rower. Był mały problem – na początku właścicielka nie chciała mnie wpuścić na podwórze, potem z okna patrzyła, czy nie zabieram czegoś innego, kija od miotły, kubła na śmieci, nie wiem czego. Jak najszybciej opuściłem kamienicę, wyjeżdżając Kasztanką na ulice Krakowa.

23. dzień pandemii. RRRRRRRR–BRRRRRRRRR

– BRRRRRRR.

Nie było żadnego szkolenia, żadnego wprowadzenia – nic.

– Masz aplikację?

– Mam.

– To w drogę i pamiętaj, że ma być ciepłe dowiezione.

Tak naprawdę nikt nie powiedział o ciepłym – nikogo to nie interesuje. UberEats to wolna amerykanka. Pierwszy kurs miałem blisko, zaledwie 400 m. Drżały mi ręce, jak wręczałem pani Agnieszce tortillę. Potem już poszło i człowiek nie odróżnia jednego dnia od drugiego. Od tej pory żyję w ciągłym wyczekiwaniu na wibrację telefonu.

Fragment dziennika pandemicznego ze zbioru Wiosnę odwołano. Antologia dzienników pandemicznych.

Dzienniki pandemiczne dostępne są w e-sklepie Instytutu Literatury.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Sebastian Wojdyło, Historia o tym, jak zostałem Übermenschem [fragment], „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 112

Przypisy

  1. – Jak dobrze znasz język angielski? – Myślę, że całkiem nieźle. Dobrze mówię i czytam. – Mamy zagranicznych kontrahentów, więc sama rozumiesz. – Mogę mieć jedynie problemy z terminami technicznymi, ale nauczę się ich szybko. – Zobaczymy. Będziesz miała tygodniowy okres próbny.
  2. E. Łapczyńska, O tym, jak mówić huta zyskała proroka [w:] Bestiariusz nowohucki, Stronie Śląskie 2020, s. 104.
  3. Tamże, s. 56.
  4. Tamże, s. 58.
  5. Tamże, s. 78.
  6. Tamże, s. 8.

Powiązane artykuły

29.07.2021

Nowy Napis Co Tydzień #111 / O tym, jak ogień Nowej Huty kroczył za nimi

Gdybym miał użyć jednego określenia przekonującego do lektury Bestiariusza nowohuckiego Elżbiety Łapczyńskiej, musiałbym sięgnąć do słownika komentatora piłkarskiego Dariusza Szpakowskiego. To bodajże od niego po raz pierwszy usłyszałem frazę: „Debiut jak marzenie!”. Ten znany twórca piłkarskich powiedzonek – obok sformułowań do tego stopnia nietrafionych, że aż zabawnych – ma na swoim koncie również wiele niemalże poetyckich fraz, które mogą się okazać pomocne, gdy mowa o pojawieniu się twórcy z nową energią i osobną pisarską jakością.

Umiejętności autorki są tak wysokie, że gdyby porównać ją z wybitnym piłkarzem lub piłkarką, to dostałaby powołanie do reprezentacji po tak zwanym tylko jednym meczu – za to jak bardzo udanym, pełnym nieszablonowych dryblingów, efektownych podań, celnych strzałów czy zespołowych akcji. Bo Łapczyńska ma dar charakteryzujący tylko indywidualności pisarskie, umie przetwarzać rzeczywistość na fikcję literacką, tak jakby dodawała światu głębszego, nieznanego wymiaru. Zaprzęga wszystkie najlepsze konie do startu w tej przedziwnej, niesprawiedliwej dyscyplinie zwanej literaturą, której kryteria z czasem ulegają coraz większej relatywizacji. Bo możesz być bardzo sprawnym rzemieślnikiem, wykwalifikowanym zawodowcem, a nawet piszącym po godzinach erudycyjną prozę doktorem lub profesorem nauk humanistycznych, ale otworzyć czytelnika na nowe przeżycie estetyczne to jest sztuka niewyuczalna. Jeśli nie umiesz powozić tak, jakbyś był na torze sam jeden – nie oglądając się na plecy utytułowanych przeciwników i nie zważając na ich głośno sapiące konie, to trudno Ci będzie osiągnąć coś takiego, co udało się autorce. A niewątpliwym osiągnięciem jest pisać zdania samonarzucające się cytowaniu w recenzji.

Z Gustawem wszystko się zmieniło. Zaszczepił we mnie nie-mowę. Czasem bałam się odezwać, bo myślałam, że skoro zrobił pauzę między zdaniami, to znaczy, że nie jest czas na mówienie, a kiedy mówi, to jest czas na słuchanie. Gdy więc zamilkł po swojej opowieści, zapadłam w posłuszną zadumęE. Łapczyńska, O tym, jak mówić huta zyskała proroka [w:] Bestiariusz nowohucki, Stronie Śląskie 2020, s. 104.[1].

Zdań takich jak te, które motywują odbiorcę do wydobycia każdej barwy, dźwięku czy myśli z tej fikcyjnej opowieści o socrealistycznym, urbanistycznym szaleństwie, jest wiele. Założenie jest jednak niemożliwe do zrealizowania, bo w każdym odczytaniu pozostaje coś nieuchwytnego. Ale to w przypadku tak kunsztownej literatury nie powinno dziwić.

Wiele było teorii „pierwszego zdania” – wprowadzającego do opowiadanej historii. Wystarczy poczytać felietony i dzienniki Jerzego Pilcha, jeśli ktoś nie wierzy, że początek ma ogromne znaczenie w budowaniu narracji. Łapczyńska w tych dziewięciu zazębiających się opowiadaniach zaczyna intensywnie, wprowadzając nas w aurę tajemniczości słowami: „Nic nie miałem, wszystko traciłem. Najpierw straciłem imię. A jeśli nie masz imienia, to nie istniejesz”Tamże, s. 56.[2]. Autorka daje tym samym klucz do różnych interpretacji człowieka zniewolonego pracą, ale i wolnego od niej na tyle, aby mógł wyartykułować swój wewnętrzny głos. Opowiadania prowadzą nas za bohaterami nowohuckiego snu ówczesnych władz o przemysłowej potędze, którą tworzyć miało z dnia na dzień coraz bardziej wyniszczone katorżniczą robotą społeczeństwo.

Proza Elżbiety Łapczyńskiej ma w sobie poetycki, liryczny, wieloznaczny wymiar, który wciąga czytelnika w głąb świata pełnego piekielnego ognia. To zapewne inny wymiar Nowej Huty, oficjalnie dzielnicy Krakowa, a w opowiadaniach i w obiegowym myśleniu – miasta w mieście, dla wielu niewidzialnego, funkcjonującego na innych zasadach, wyznaczających teleologię człowieka poprzez pracę. Wiele miejsca poświęca pisarka na opisy „pracy u podstaw”, która złamała wewnętrznie niejedną osobę, przyjeżdżającą tam z nadzieją na rozpoczęcie nowego rozdziału w życiu, na ucieczkę od przeszłości i zbudowanie nowej tożsamości. Łapczyńska umie pisać o tym, co działo się w Nowej Hucie lat pięćdziesiątych (na końcu każdego opowiadania umieszczono daty) i złapać tego potwora-machinę na gorącym uczynku. Przyłapać go na powolnym pozbawianiu pracujących ludzi resztek człowieczeństwa, zaszczepianiu beznadziei, napełnianiu ich pustką, aby sprowadzić ich jedynie do roli prostych narzędzi. Poniżej opis, który najlepiej streszcza triadę pojęć Nowa Huta – poezja – autodestrukcyjna maszyna ludzka, będących wypaczeniem Peiperowskiego miasto–masa–maszyna:

Nikt tu nie nosi zegarka, bo musi, a tylko bo może. Poznajemy pory dnia po mętności powietrza, po zmienności hutniczych zapachów, po buchnięciach dymu, po natężeniu bijatyk, po rodzaju wieszanego prania. Pierwszą zmianę niesie cisza znad pól, budzi nas, czy ktoś chce, czy nie, po prostu przerywa sen, bo coś nam mówi w duszy, że trzeba chwycić za pług, za kosę, a jedyne, co mamy, to kątownik lub młotek. Ci, którzy schodzą wtedy ze zmiany, mawiają, że cisza wdziera się w halę, i idą za nią jak za szczurołapem. Drugą zmianę, o czternastej, zapowiada pęczniejący ruch, ludzkie istoty jak rój, jak czerwie żerujące na mięsie, ruch bez konkretnego kierunku, najlepiej wszędzie. Gdy co rusz wpada ktoś na kogoś, odbija się i zawraca na znak, że huta wzywa do pracy. A trzecia zmiana wybija w godzinę stali, i to jej zgrzyt rył powietrze nad naszymi głowamiTamże, s. 58.[3].

Uprzedmiotowienie człowieka, zamknięcie go w getcie fizycznej młócki, sprowadzenie do roli eksperymentu, którego celem jest pokazanie skraju ludzkiej wytrzymałości. Życie – ta najcenniejsza wartość sama w sobie – często zdaje się wisieć na włosku. Przodownikiem w testowaniu wytrzymałości jest niejaki doktor Szpigiel, w którego zachowaniu, niczym w lustrze, odbija się ogólny zamysł koncepcji stworzenia nowego człowieka. Jeśli obiekt okaże się zbyt słaby, czeka go jeszcze „badanie” niedające złudzeń, będące jedyną miarą jego wartości. A więc śmierć, ale powolna, metodyczna, na raty.

Jednak bardziej interesujące od tego procesu zniewolenia, opisanego nieprawdopodobnie przekonująco, są historie mieszkańców Nowej Huty i sposób postrzegania otaczającej ich rzeczywistości. Bo choć czytając wiemy, w jaki sposób myślą oni o tym, co ich spotyka, to nie wszyscy bohaterowie zdają sobie sprawę, że są częścią eksperymentu społecznego mającego ukształtować nowego socjalistycznego człowieka. Ten proces zostawi ślad na ich zdrowiu i psychice; nikt nie zapłaci im mentalnego odszkodowania, bo nie ma takiej waluty, która przywraca utracony los. Autorka z materiału faktograficznego, którym dysponowała, dzięki swojej wyobraźni wydobyła niezwykłości, drzemiące na marginesach biografii tych Albertów, Juliuszów, Mikołajów, Len, Rit, Rut, Gustawów, Emilów, Mariann, bezimiennej karlicy czy chłopca zyskującego status proroka. Sprawiła, że zgłębiamy ich los, pochłaniając jednocześnie nie tylko tragedie, ale i drobne szczęścia, zanim bohaterów pożre ogień pracy Nowej Huty i zapadną się w niebyt. Nadzwyczajny jest opis relacji między ludźmi straconymi, którzy odnajdują odrobinkę piękna w innej osobie, w czyimś zachowaniu, w czyjejś erotycznej i zmysłowej fiksacji, w oderwaniu od stalowej rzeczywistości. Kiedy na przykład Marianna mówiła o Gustawie:

Uczyłam się jego twarzy. Jej języka. Ona chętniej ze mną mówiła. Czujnie nasłuchiwałam, zbierałam ślady, wskazówki, żeby rozwiązywać najprostsze komunikacyjne zagadki i odpowiednio dostosowywać odpowiedź. On był światem, a ja utknęłam w sobieTamże, s. 78.[4].

Albo gdy Emil mówił o korespondentce, której nigdy nie widział:

Miała ochrypły głos, załamywał się na wyższych tonach. Nigdy nie domykała ust. Myślała galopem. Mówiła całym chudym ciałem, choć jeśli na to spojrzeć, należałoby powiedzieć, że raczej wrzeszczała. Jak inaczej mogła więc zapisywać słowa na papierze w kratkę niż tak, jak to robiła – wielkimi, rozwrzeszczanymi literami?Tamże, s. 8.[5] 

Takich niewiarygodnych zdarzeń i ludzi na kartach Bestiariusza nowohuckiego jest wiele. Trudno nie docenić Elżbiety Łapczyńskiej za to, że potrafiła ukazać różne sfery życia Nowej Huty – zarówno te przyziemne, jak i nadrealistyczne. Odnowić ją, tworząc alternatywną opowieść o tym miejscu; narrację, która zadaje kłam jedynej słusznej prawdzie historycznej. Bo jaka jest prawda? Czy ta pochodząca z relacji, czy ta dopowiedziana, wyobrażona przez pisarkę? Autorka potrafiła w niewielkiej objętościowo książce zawrzeć mnóstwo rozmaitych, barwnych historii ludzkich – smutnych, pięknych, o ubóstwie egzystencji, ale i przebijającej się przez nią urokliwej niezwykłości, trudnej do nazwania wprost. Potrafiła stworzyć metaforyczną opowieść o czasach panowania mechanicznego potwora, ziejącego ogniem, którego pracę koordynował pseudolekarz, sprawdzający granice wytrzymałości nowego, powojennego człowieka-nad-robotnika.

Tak więc „debiut jak marzenie”? Niewątpliwie tak. Elżbiecie Łapczyńskiej udało się osiągnąć, za pierwszym podejściem do literatury to, o czym marzą początkujący autorzy. Opowiedzieć na nowo, swoim artystycznym językiem, historię krakowskiego molocha. Mam cichą nadzieję, że autorka Bestiariuszy nowohuckich okaże się pisarką nie tylko jednej, świetnie wykreowanej literacko przestrzeni, lecz taką, która kolejnymi książkami zbuduje swoje trwałe miejsce w literaturze.

E. Łapczyńska, Bestiariusz nowohucki, Stronie Śląskie: Biuro Literackie, 2020.

Okładka książki

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Tymoteusz Milas, O tym, jak ogień Nowej Huty kroczył za nimi, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 111

Przypisy

  1. – Jak dobrze znasz język angielski? – Myślę, że całkiem nieźle. Dobrze mówię i czytam. – Mamy zagranicznych kontrahentów, więc sama rozumiesz. – Mogę mieć jedynie problemy z terminami technicznymi, ale nauczę się ich szybko. – Zobaczymy. Będziesz miała tygodniowy okres próbny.
  2. E. Łapczyńska, O tym, jak mówić huta zyskała proroka [w:] Bestiariusz nowohucki, Stronie Śląskie 2020, s. 104.
  3. Tamże, s. 56.
  4. Tamże, s. 58.
  5. Tamże, s. 78.
  6. Tamże, s. 8.

Powiązane artykuły

Loading...