23.04.2021

Słuch prawie absolutny

Żyjemy w czasach ogromnej nadprodukcji obrazów, które zalewają nas kaskadami i są niemal wszechobecne. Ich domeną przestały być już wyłącznie tradycyjne nośniki, takie jak płótna mistrzów, ekrany kinowe czy telewizyjne – do ich promocji dołączyły coraz bardziej ekspansywne w XXI wieku media elektroniczne, a i literatura, nazywana przecież sztuką słowa, ulega coraz częściej pokusie, by o względy czytelnika zabiegać feerią malowanych piórem obrazów, mających rzekomo rozbudzać jego wyobraźnię. A tymczasem przypomnijmy, że źródła literatury były jednak odmienne, że u swego zarania miała ona przede wszystkim charakter meliczny – była sztuką rytmicznego i fonetycznie zharmonizowanego zestawiania dźwięków i akcentów. Aby wydobyć te „genetyczne” walory literackości, trzeba jednak dysponować nie tylko sprawnym piórem i „płonącą wyobraźnią”, ale również wrażliwym uchem.

O ile w przypadku twórczości lirycznej to ucho wsłuchane jest przede wszystkim we własne wnętrze poety, o tyle twórca epiki powinien mieć dobry słuch wyczulony na głosy z zewnątrz. Słuch powieściopisarza nie jest jak w przypadku poety związany z poczuciem metrum odmierzanego naturalnym rytmem serca zespolonym mistycznie z rytmem otaczającego świata i – mówiąc zupełnie górnolotnie – transcendentną „harmonią sfer”, ale oparty jest raczej na tym, co dziewiętnastowieczny poeta angielski Gerard Manley Hopkins nazwał sprung rhytmNa ten temat polecam chociażby opracowane przez Macieja Skrzypeckiego hasło metrum ze znakomitego Ilustrowanego słownika terminów literackich. Historia, anegdota, etymologia, pod red. Z. Kadłubka, B. Mytych-Forajter, A. Nawareckiego, Gdańsk 2019.[1] – na rytmie zrywającym okowy arytmetycznej zgodności sylab i akcentów, za to wiernym naturalnej melodyce mowy potocznej z jej specyficznym, czasami nieco „pływającym” frazowaniem. Takim właśnie epickim wyczuciem kolokwialnego rytmu mowy codziennej niewątpliwie dysponuje Wojciech Kudyba, który w roli sprawnego prozaika dał się już poznać jako autor powieści Nazywam się Majdan oraz Imigranciwracają do domu, a także zbioru opowiadań Kamienica.

Tym razem w swojej najnowszej książce I co dalej? dzięki znakomitemu słuchowi autor pozwala nam – i naszym „późnym wnukom” – wsłuchać się w głosy współczesnej Polski. Polski przełomów – nie tylko millenijnych i ustrojowych, ale również obyczajowych, mentalnych czy wręcz tożsamościowych. Jestem bowiem przekonany, że książka Wojciecha Kudyby obok wielu innych zalet ma również wymiar dokumentalny – ale nie w tym sensie, jaki mają go oficjalne dokumenty wytworzone przez administrację państwową czy samorządową, lecz raczej na wzór pudełka starych fotografii rodzinnych albo kolekcji taśm z nagraniami prywatnych rozmów, które po latach, wydobyte z lamusa zyskują ponadindywidualny walor „odbitki” swoich czasów.

I co dalej? to zbiór pięciu opowiadań, których klasyfikacja gatunkowa, a nawet przynależność rodzajowa może być dyskusyjna. Pisarz zdecydował się bowiem w tych tekstach na skrajne samoograniczenie, redukując do niezbędnego minimum lub eliminując zupełnie figurę narratora, postrzeganego przecież na ogół (zwłaszcza w przypadku narratora auktorialnego) jako pełnomocnika autora w świecie przedstawionym. To samoograniczenie dokonane zostało na rzecz bohaterów. To im oddano głos w tej książce i na nich scedowano obowiązki relacjonowania fabuły, potraktowanej w gruncie rzeczy dość pretekstowo.

Opowiadanie Dom dla Tereski jest zapisem rozmowy telefonicznej sióstr Basi i Danusi, ale nie jest to wbrew pozorom dialog, lecz monolog tej pierwszej, której przebywająca w depeesie siostra służy wyłącznie za aktywnego słuchacza. Również opowiadanie Michał Sobiesław Śmierciak przypomina niecenzurowany stenogram rozmów tytułowego bohatera – mężczyzny w podeszłym wieku i w stanie postępującej demencji – z żywymi osobami, duchami i samym sobą. Podobnie od strony narracyjnej skonstruowany jest Przypadek Apolonii, będący sprawozdaniem z terapii poznawczo-behawioralnej tytułowej bohaterki, sporządzonym przez psychoterapeutę mgra Piotra Jona. O tekstach tych można w zasadzie powiedzieć, że są zakamuflowanymi monodramami, a o ich przynależności do dramatu mogłyby decydować klasyczne cechy odróżniające ten rodzaj literacki od epiki wymienione w głośnej rozprawie Goethego i SchilleraMowa o rozprawie Über epische und dramatische Dichtung z 1797 roku, opublikowanej po raz pierwszy w roku 1821.[2] – akcja wewnętrzna, czas teraźniejszy i usytuowana centralnie, na pierwszym planie osoba opowiadacza (w tym przypadku bohaterów).

Dwa pozostałe opowiadania – Jest, jak jestNiech im świeci – posiadają już co prawda typowego narratora epickiego, ale jego sposób relacjonowania wydarzeń jest wyraźnie spersonalizowany. W przypadku pierwszego z wymienionych tekstów „bohaterką prowadzącą” jest Łucja Malec – współczesna matka Polka, samotnie wychowująca dwoje dzieci po tym, jak mąż-tatuś stwierdził, że „w ich związku coś pękło”, i „poszedł w tango z jakąś lalą”. W Niech im świeci narrator wciela się z kolei w uczestników uroczystości pogrzebowej – od księdza wikarego i organisty Pawła, poprzez bliższych i dalszych krewnych zmarłego (Niech mu świeci) Stanisława. Rozpisana na głosy spersonalizowana narracja przepuszczona przez filtr świadomości, a niekiedy również emocjonalności bohaterów daje efekt zbiorowego polifonicznego autoportretu, w którym to oni sami wypełniają nakreślony pobieżnie ręką narratora kontur fabularny. Mistrzowskie operowanie mową pozornie zależną wydobywa miażdżącą niekiedy ironię, demaskującą powierzchowność uczestnictwa w obrzędzie i fasadową religijność, za którą skrywa się niezdarnie zatroskanie o sprawy „tego świata”.

Sam dobór bohaterów oraz wątków fabularnych mógłby sugerować, że autora I co dalej? bardziej interesują marginalia aniżeli mainstream polskiego życia społecznego czy politycznego. Może jednak te niepozorne kreacje postaci i epizodyczna konstrukcja fabuły łączą się parabolicznie z opowieścią o pryncypiach, o tym co we współczesnej Polsce najistotniejsze i najbardziej bolesne? Może opowiadania Wojciecha Kudyby to de facto przypowieści, a przynajmniej przypowiastki, o Polsce początku XXI wieku i o Polsce w ogóle?

Powtarzam to „może”, ponieważ nawet jeśli świat przedstawiony tych opowiadań rozpięty jest na ramionach jakiejś paraboli, to jej konstrukcja jest dyskretna i nie narzuca się natrętnie czytelnikowi. Bardzo dobrym przykładem tego taktu i powściągliwości autora jest opowiadanie Przypadek Apolonii. Apolonii R. – dodajmy. Oczywiście możemy w tym imieniu dostrzec odwróconą nazwę Ojczyzny, a w losach bohaterki doszukiwać się obecnej sytuacji Polski – zagubionej w obcym środowisku, niemodnej, niedopasowanej, która niefortunnie się wydała i której nikt teraz nie chce, żyjącej życiem wyczytanym z książek, które okazały się tylko literacką fikcją, poszukującej własnej tożsamości, potrzebującej terapii lub szczerej spowiedzi i powrotu do źródeł… Ale przecież wcale nie musimy w ten sposób czytać tego zapisu trwającej od 12 marca do 10 listopada 2018 roku terapii psychologicznej, by dowiedzieć się czegoś istotnego o nas samych. Podobnie w opowiadaniu Jest, jak jest rozsypujący się blok z wielkiej płyty może być symbolicznym obrazem rozłożonej w czasie agonii poprzedniego systemu, ale możemy go również – z nie mniejszym przejęciem – odczytywać dosłownie – jako zmaganie z niedoskonałą materią budowlaną.

Opisywanie rzeczywistości na bieżąco, bez czasowego dystansu, jest jak balansowanie na linie i wymaga niemałej zręczności. Łatwo bowiem przechylić się niebezpiecznie w kierunku tendencyjnej publicystyki interwencyjnej lub schlebiającego masowym gustom modnego banału. Chociaż w opowiadaniach Wojciecha Kudyby słychać echa bieżących wydarzeń (afera z parabankiem), współczesnych konfliktów politycznych (miesięcznice smoleńskie), to autor zręcznie wymyka się jakiejkolwiek politycznej pokusie, pozostając wierny swoim bohaterom, a ci są przede wszystkim ludźmi – nie działaczami politycznymi, nie agitatorami, nie przedstawicielami handlowymi czy agentami ubezpieczeniowymi. Nie próbują nam nic sprzedać ani do czegokolwiek przekonać. Opowiadają po prostu swoje historie, nawet nie opowiadają – zwyczajnie mówią.

No właśnie, ogromnym atutem tej książki jest zwyczajna polska mowa – nie wolna, kiedy trzeba, od wulgaryzmu, za to wolna od nieznośnego bełkotu korporacyjnej czy marketingowej nowomowy, od medialnego ponglishu czy epatującej absmakiem obsceny. W opowiadaniach Kudyby słyszymy Polaków mówiących swoim własnym językiem. Nie jest to bynajmniej język wytworny, ale jest to język prawdziwy, taki jaki słychać na przystankach autobusowych w polskich miastach, w poczekalniach u stomatologa i jaki przenoszony jest w mega i giga objętościach na posłusznych operatorom telefonii komórkowych falach radiowych. Bohaterowie I co dalej? nie wspinają się na żaden stylistyczny koturn, nie udają, nie pozują. Bliższa od dostojnych strof jest im popularna frazeologia radiowych przebojówNa przykład tytuł opowiadania Jest, jak jest może nawiązywać do przeboju Jana Borysewicza i Pawła Kukiza.[3]. Bliski jest im również humor – mistrzynią jest moim zdaniem pani Basia z Domu dla Tereski, która relacjonuje siostrze, jak sąsiad wskazał panu Marianowi drogę do domu jego siostrzeńca: „jakby tą ulicą «Ku słońcu» poszedł dalej, to by doszedł do cmentarza…” albo opowiada o tym, jak temu samemu panu Marianowi ciszę sobotniego popołudnia w Piasecznie zakłócił zapach grillowanego mięsa i apokaliptyczny dźwięk kosiarki elektrycznej.

Wojciech Kudyba udowadnia, że prostym językiem można mówić o sprawach istotnych i zasadniczych, bynajmniej nie obniżając ich rangi. Przykładem może być chociażby tytuł zbioru – choć zawarte w nim pytanie „I co dalej?” brzmi zupełnie bezpretensjonalnie, ma przecież powagę klasycznego Quo vadis?, ponieważ autor rzeczywiście stawia tu pytania o to, dokąd zmierzamy jako społeczeństwo. Co dalej, jakie są teraz nasze cele – kiedy już osiągnęliśmy „małą stabilizację”: z bloków przeprowadziliśmy się do inteligentnych domów, zapełniliśmy wnętrza naszych mieszkań wielkoformatowymi odbiornikami telewizyjnymi, linoleum z podłogi zastąpiliśmy „prawdziwymi dębowymi deskami, nawet bez lakieru, tylko woskowanymi” – jak z dumą podkreśla jeden z bohaterów Niech się świeci, lekarz Maciej – kiedy z małych fiatów i polonezów przesiedliśmy się – w najgorszym razie – do fiata stilo? Czy mamy jeszcze o co się starać, do czego dążyć, o co zabiegać?

Pytania w literaturze są zazwyczaj istotniejsze niż odpowiedzi, dlatego Wojciech Kudyba również nie formułuje tu żadnej diagnozy socjologicznej. Niemniej zauważalny jest w tych opowiadaniach motyw rozproszenia i zagubienia. Młode i średnie pokolenie rozjechało się po świecie – córka Mariana Rexa na stypendium w Niemczech, syn Basi w Ameryce, mąż Łucji Malec Michał również ma zamiar wyjechać za granicę. Apolonia R. poszukuje równowagi i nowej tożsamości w kompulsywnej lekturze i w gabinecie terapeutycznym. Stosunek bohaterów do wiary i religii jest obojętny. „Czy oni w ogóle są jeszcze wierzący? […] Wszyscy są na zewnątrz, za drzwiami, chociaż byli do Pierwszej Komunii, do Bierzmowania […] Wyszli nie wiadomo kiedy, wymknęli się po cichu” – zastanawia się z troską ciotka Janka, bohaterka Niech im świeci. Podczas uroczystości pogrzebowej w tym samym opowiadaniu przyjaciel zmarłego Stanisława – Tadek radzi Zośce, żeby patrzyła „na to, co jest pod spodem”. A pod spodem jest niestety umieranie – „powolne przybliżanie się do śmierci, dzień za dniem, godzina za godziną”. Ratunkiem mogłyby być słowa chorału Bacha Jesus bleibt meine Freude, ale tego poza snobistyczną parą nikt nie rozpoznaje.

Zgodnie z radą Tadka autor opowiadań zagląda pod spód oficjalnych ceremonii oraz codziennych rutynowych czynności, w których uczestniczą jego bohaterowie, i dokonuje swoistej wiwisekcji. Nie używa jednak do tego celu ani wziernika, ani „szkiełka i oka”. Jego instrumentem jest raczej przystawiony do serc współczesnych Polaków stetoskop nasłuchujący, co im w duszy gra, albo raczej – co im w piersiach zgrzyta i rzęzi. Stendhalowska formuła realizmu – powieść/opowiadanie jako zwierciadło przechadzające się po gościńcu i odbijające otaczającą rzeczywistość – została więc zastąpiona lub uzupełniona inną – dzieło realistyczne jako mikrofon rejestrujący głosy ludzi.

To oczywiście nie przypadek. Autor I co dalej? jako filolog, literaturoznawca, poeta podziela wiarę w porządkującą i ocalającą moc słowa. Jego wcześniejsza powieść Nazywam się Majdan zaczyna się taką refleksją tytułowego bohatera: „Może i w nas rozrastałaby się pustka tylko, gdyby nie opowieść. To w niej przecież – w tym języku naszym i nie naszym się ujawniamy […]"W. Kudyba, Nazywam się Majdan, Warszawa 2015, s.7.[4]. Jest to wiara zapożyczona jeszcze od starożytnych aojdów, a przekonująco wyrażona między innymi przez Martina Heideggera: „Mowa jest domostwem bycia. Pod jej strzechą mieszka człowiek. Stróżami domostwa są myśliciele i poeci. Ich stróżowanie polega na tym, że dokonują jawności bycia; dzięki ich opowieści jawność ta staje się mową i w mowie jest przechowywana”M. Heidegger, List o humanizmie [w:] Tenże, Budować, mieszkać, myśleć. Eseje wybrane, Warszawa 1977, s. 76.[5]. Wojciech Kubyda w swoich opowiadaniach nie tylko ujawnia więc stan świadomości współczesnych Polaków, ale również utrwala go dla późniejszych pokoleń na wieczną pamiątkę lub wieczną przestrogę.

W. Kudyba, I co dalej?, Pewne Wydawnictwo, Kielce 2020

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Tomasz Chlewiński, Słuch prawie absolutny, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

  1. Na ten temat polecam chociażby opracowane przez Macieja Skrzypeckiego hasło metrum ze znakomitego Ilustrowanego słownika terminów literackich. Historia, anegdota, etymologia, pod red. Z. Kadłubka, B. Mytych-Forajter, A. Nawareckiego, Gdańsk 2019.
  2. Mowa o rozprawie Über epische und dramatische Dichtung z 1797 roku, opublikowanej po raz pierwszy w roku 1821.
  3. Na przykład tytuł opowiadania Jest, jak jest może nawiązywać do przeboju Jana Borysewicza i Pawła Kukiza.
  4. W. Kudyba, Nazywam się Majdan, Warszawa 2015, s.7.
  5. M. Heidegger, List o humanizmie [w:] Tenże, Budować, mieszkać, myśleć. Eseje wybrane, Warszawa 1977, s. 76.
  6. I. Jarek, Nowohucka kolęda, „Twórczość” 2018, nr 12.
  7. P. Małochleb, Tragedia grecko-nowohucka, „Krytyka Polityczna”, https://krytykapolityczna.pl/kultura/czytaj-dalej/paulina-malocheb-igor-janek-halny-recenzja/ [dostęp: 1.03.2021].
  8. J. Bińczyk, Nowohucki fatalizm losu, „Tłusty Druk” 2020, https://tlusty.substack.com/p/nowohucki-fatalizm-losu [dostęp: 1.03.2021].
  9. Cytat pochodzi z utworu rapera Hadesa. Hades, Nowe dobro to zło, Prosto 2011.
  10. I. Jarek, J. Sosna, Spodouści, Warszawa 2018.

Powiązane artykuły

22.04.2021

Nowy Napis Co Tydzień #097 / Niekonieczność, ironia, rozpacz… Opowiadania Jana Tomkowskiego

Podczas lektury opowiadań Jana Tomkowskiego zawartych w tomie Liść Kartezjusza na myśl przychodzą obrazy belgijskiego malarza René Magritte’a – bo teksty autora z Warszawy są pełne surrealizmu, a jednocześnie literacko po mistrzowsku zakomponowane i kunsztownie wykończone, niczym tamte niezapomniane płótna. Jan Tomkowski dał się nam w tym tomie poznać jako twórca krótkich form i jest to kolejna odsłona jego pisarskiej osobowości znanej przede wszystkim z wielotomowej eseistyki (choćby Don Juan we mgle, Dom chińskiego mędrca, Klasztor Maulbronn, Zamieszkać w Bibliotece), powieści (Nie ma Pauliny, Judasz z ulicy Iglastej, Jesień) czy licznych opracowań krytycznoliterackich – ostatnim dokonaniem na tym polu jest z entuzjazmem przyjęta przez świat nauki i wszystkich miłośników Adama Mickiewicza monografia „Pan Tadeusz” – poemat metafizyczny (Ossolineum, 2019). Profesor Jan Tomkowski od lat przecież towarzyszy polskiej literaturze (tej dawniejszej, ale też współczesnej) i krytycznie ją bada, ale także przez cały czas konsekwentnie przekracza granicę pomiędzy pracą badacza a literacką twórczością, czego owocem najnowszy tom opowiadań. 

Jest ich aż sześćdziesiąt dziewięć. To w zasadzie miniatury, które jednak w sposób całościowy opisują stan ducha współczesnych nam bohaterów, bohaterów naszego czasu, a może tylko jednego bohatera, rozpisanego na wiele głosów i zdarzeń. Kim oni wszyscy są? Kim jest ów stale obecny w kalejdoskopie sześćdziesięciu dziewięciu zmieniających się zdarzeń i przeinaczeń? To na pewno człowiek żyjący odludnie, samotnik uwikłany w wydarzenia przekraczające jego zdolności pojmowania i najczęściej bezradny wobec losu. Sytuację bezradności i osaczenia dobrze oddaje choćby kafkowskie z ducha opowiadanie Ostatnie wakacje, w którym dręczony pracownik firmy ubezpieczeniowej liczy na pozytywne zaopiniowanie przez dział kadr swoich „ostatnich wakacji”, czyli wolnych od pracy całych dwóch miesięcy (już sam ten pomysł dobrze oddaje typ i ton surrealistycznego konceptu, z jakimi mamy tu i w innych opowiadaniach do czynienia). W gąszczu przepisów i knowań dowiadujemy się o daremności wszelkich zamierzeń wobec nieodgadnionej przyszłości, która jawi się tu jako: „wypadek samochodowy, upadek w przepaść, niespodziewany atak serca w płytkiej wodzie, zatrucie zebranymi w pobliskim lesie grzybami”. Knowania innych są dobrze ukazane w tekście Kawka w moim biurze – tu przypadkiem wpadający do biurowego pokoju ptak przepoczwarza się w biurową zołzę, za sprawą której bohater opowiadania traci posadę. Ile takich osób może uprzykrzyć nam życie? Facet trajkocący bez przerwy dzień i noc, zatruwający swoim ględzeniem życie kolejnego bohatera, który lekkomyślnie wpuścił go do swojego domu, może nawet okazać się dżinem (Wizyta) i chociaż wreszcie się wynosi, to życie bywa na tyle brutalne, iż musimy liczyć się – tak jak bohater Mitologii (I) – że już następnego dnia może zdarzyć się nam niemiłe przebudzenie z drugą głową przyczepioną do szyi. Zaczynamy życie potwora. Co wtedy robić? Trzeba pokornie czekać na Tezeusza albo na innego Kadmosa. 

Ważną kategorią w opowiadaniach Tomkowskiego jest niekonieczność. Niekonieczni są bohaterowie i zdarzenia, monotonia ich pracy, konflikty z sąsiadami, niekonieczny jest pejzaż ograniczony najczęściej do fragmentu rzeczywistości: zaniedbanego pokoju, klatki schodowej, szkolnej klasy, zakurzonego biura, nędznego pensjonatu z połamanymi meblami. Niekonieczne są posiłki, jakie spożywają: cienka herbata, kawałek bułki, zeschły żółty ser, wielokrotnie odgrzewana dworcowa fasolka po bretońsku, pomarszczone jabłko. Może dlatego tak ważną rolę w życiu bohaterów pełnią wyobraźnia oraz sny, którymi kompensują sobie niedostatki świata, a niektóre opowiadania to po prostu zapis sennych majaków. Oniryczne jest opowiadanie tytułowe, a liść Kartezjusza, czyli płaska krzywa geometryczna, staje się figurą melancholii i niemożności dotarcia do prawdy o swoim przeznaczeniu. Opowiadania będące zapisem snów są jednocześnie pytaniem o pamięć. O to, czym jest i jak funkcjonuje w trakcie trwania naszego życia (Przywidzenia).

A może to tylko ironia? Może autor chce nas przekonać, że wszystko, co pisze jest nieprawdą, że tylko zabawia się z czytelnikiem, bo kiedy opowiada o seryjnym mordercy zaczajonym na swe ofiary w kinie, zdajemy sobie sprawę, że jest to raczej zemsta narratora na malujących sobie paznokcie i trajkocących bez żenady przedstawicielkach współczesnych barbarzyńców, niepotrafiących uszanować sacrum świątyni X Muzy (Ostatni seans). Ironia jest obecna w prozie Złoto, w której kara wymierzona kilku osiłkom za szyderstwo ze starszych osób jest adekwatna do ich ograniczonych możliwości pojmowania. 

Gorzki śmiech? Przecież to nie wszystko. Jest jeszcze u Tomkowskiego rozpacz, świetnie opisana choćby w opowiadaniu Mandarynka i prehistoryczny gad, a figura stworzenia, które wykluło się z jaja w pewnym laboratorium, nikomu niepotrzebnego, ale samowystarczalnego, żyjącego chyba tylko po to, by wszyscy dali mu wreszcie święty spokój, jest jeszcze zwielokrotniona w prozie Pensjonat gadów kopalnych w opisie przerażającej samotności dogorywającej ofiary niezrozumiałych eksperymentów. Losy Gregora Samsy znalazły w Janie Tomkowskim uważnego i współodczuwającego czytelnika, bo te opowiadania są niewątpliwie z ducha Przemiany, są twórczą kontynuacją zapisanego tam koszmaru.

A skoro pojawia się rozpacz, ta sama, o której Jan Tomkowski napisał kiedyś książkę Ciemne skrzydła Ikara oraz wywołujący u co wrażliwszych czytelników drżenie szkic zatytułowany Wyspa umarłych, musi też pojawić się szatan, którego rozpacz jest dziełem. To także jeden z bohaterów tej prozy. U Tomkowskiego diabeł uobecnia się na przykład jako narrator opowiadania Ćwiczenia z cieniem:  

Najtrudniej chyba się mnie pozbyć, więc mają słuszność ci, co porównują mnie do cienia. Nie wiadomo skąd się wziąłem ani jaka jest moja misja. Dlaczego jestem tak cierpliwy, może nie mam dokąd pójść i dlatego wciąż dotrzymuję ludziom towarzystwa?

Ta nieokreślona do końca misja staje się już bardzo konkretna w opowiadaniu Odwiedziny trakującym o życiu pisarza Antona Weberna: „Jak mógł dojść do okna i wspiąć się na parapet? – zastanawiał się nazajutrz lekarz dyżurny”. Opisem drogi do piekła (tego konkretnego, z Belzebubem i Asmodeuszem) jest natomiast opowiadanie Po tamtej stronie. Podejrzewać należy, że diabeł, lub też dyabeł, jak ze staropolska nazywa go autor w prozie Dyabeł w komputerze, może być też sprawcą niekonieczności, w której pogrążeni są bohaterowie Jana Tomkowskiego. Może sęk w tym, że oni wszyscy nie mają udanego życia i chcieliby je zmienić, przynajmniej od pewnego określonego miejsca zacząć żyć inaczej, zupełnie na nowo, jak bohater otwierającego książkę opowiadania Decyzja? To na pewno szatańska pokusa, za spełnienie której trzeba zapłacić najwyższą cenę.

 

J. Tomkowski, Liść Kartezjusza. 69 opowiadań, Bel-druk, Tarnów 2020. 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wojciech Chmielewski, Niekonieczność, ironia, rozpacz… Opowiadania Jana Tomkowskiego, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 97

Przypisy

  1. Na ten temat polecam chociażby opracowane przez Macieja Skrzypeckiego hasło metrum ze znakomitego Ilustrowanego słownika terminów literackich. Historia, anegdota, etymologia, pod red. Z. Kadłubka, B. Mytych-Forajter, A. Nawareckiego, Gdańsk 2019.
  2. Mowa o rozprawie Über epische und dramatische Dichtung z 1797 roku, opublikowanej po raz pierwszy w roku 1821.
  3. Na przykład tytuł opowiadania Jest, jak jest może nawiązywać do przeboju Jana Borysewicza i Pawła Kukiza.
  4. W. Kudyba, Nazywam się Majdan, Warszawa 2015, s.7.
  5. M. Heidegger, List o humanizmie [w:] Tenże, Budować, mieszkać, myśleć. Eseje wybrane, Warszawa 1977, s. 76.
  6. I. Jarek, Nowohucka kolęda, „Twórczość” 2018, nr 12.
  7. P. Małochleb, Tragedia grecko-nowohucka, „Krytyka Polityczna”, https://krytykapolityczna.pl/kultura/czytaj-dalej/paulina-malocheb-igor-janek-halny-recenzja/ [dostęp: 1.03.2021].
  8. J. Bińczyk, Nowohucki fatalizm losu, „Tłusty Druk” 2020, https://tlusty.substack.com/p/nowohucki-fatalizm-losu [dostęp: 1.03.2021].
  9. Cytat pochodzi z utworu rapera Hadesa. Hades, Nowe dobro to zło, Prosto 2011.
  10. I. Jarek, J. Sosna, Spodouści, Warszawa 2018.

Powiązane artykuły

15.04.2021

Ludzie podziemni

Igor Jarek znany był wcześniej głównie jako autor scenariuszy komiksowych i poeta. Jednak nawet osoba dość pobieżnie śledząca życie literackie w Polsce mogła zauważyć, jak dobrze przyjęta została debiutancka proza Jarka. Choć słowo znany chyba powinienem napisać w cudzysłowie, wiedząc, w jakich nakładach sprzedają się wyraziste debiuty. Autor, będąc rozpoznawalny przede wszystkim dla tej „niszy nisz”, jaką jest polski komiks, przeszedł do Niszy. I był to dobry krok. Bo Nisza to wydawnictwo publikujące literaturę, która z jednej strony posiada wartość artystyczną, z drugiej – może ją czytać z przyjemnością każdy, bez konieczności używania specjalistycznych narzędzi literaturoznawczych.

Halny Jarka świetnie się w to wpisuje, jest to proza, która powinna zadowolić zarówno czytelników poszukujących tego, co „nowe”, „odkrywcze” czy „nowatorskie” w sposobie opowiadania, jak i ceniących fabularność. W Halnym nieustannie coś się dzieje, są zwroty akcji, ale też retardacje wywołujące napięcie i poczucie niepewności dotyczące tego, co zaraz się wydarzy. Czy można więc powiedzieć, że Igor Jarek wpadł jak burza do tego cyrku z podpisem „najnowsza proza polska”? Ze skiśniętą, sztuczną, stęchłą atmosferą od poklepywania się po plecach i nieotwierania okna, gdzie większość działa według marketingowego planu wydawcy we know how. Bo jego proza to przecież antyteza pięknej polszczyzny literackiej, tego pisarstwa poprawnego stylistycznie do bólu. To przeciwieństwo cyzelowania fraz dla wrażeń li tylko estetycznych. Nie jest dla mnie zaskoczeniem, że debiutując jako prozaik, zdobył takie uznanie.

Moja przygoda z Igorem Jarkiem zaczęła się od opowiadania Nowohucka kolęda opublikowanego w 2018 roku na łamach grudniowego numeru „Twórczości”I. Jarek, Nowohucka kolęda, „Twórczość” 2018, nr 12.[1]. Opowiadanie zrobiło na mnie niemałe wrażenie jako „anty-opowieść wigilijna”, która oddziałuje bez względu na porę roku i liczbę przeczytanych lektur. „W zbiorze znajdują się jeszcze przedruki Królowej publikowanej wcześniej w „Dialogu” i właśnie tytułowy Halny.”

Nie wiem, czy jest to kwestia otwartości, czy wcześniejszego zaznajomienia z idiolektem pisarza, ale sądzę, że trzeba być chyba skrajnym konserwatystą literackim, żeby nie dostrzec w autorze potencjału, który z czasem może się tylko rozrastać. Na marginesie dodam więc, że byłem nieco zdziwiony, kiedy składając propozycję do przeprowadzenia spotkania z autorem na Forum Młodej Literatury w Łodzi w 2020 roku, organizator nie wyraził zainteresowania.

O czym jest proza Igora Jarka, pisało już wielu krytyków. Pisano między innymi, że jest jakimś nowym polskim SofoklesemP. Małochleb, Tragedia grecko-nowohucka, „Krytyka Polityczna”, https://krytykapolityczna.pl/kultura/czytaj-dalej/paulina-malocheb-igor-janek-halny-recenzja/ [dostęp: 1.03.2021].[2], czy że słychać u niego echa prozy Hłaski i NowakowskiegoJ. Bińczyk, Nowohucki fatalizm losu, „Tłusty Druk” 2020, https://tlusty.substack.com/p/nowohucki-fatalizm-losu [dostęp: 1.03.2021].[3]. Nie zgadzam się z tymi porównaniami i nie wiem, o co ich autorom chodzi oraz jaki efekt chcieli dzięki nim osiągnąć? Być może każdy krytyk literacki chce znaleźć własny patent na nowe odczytanie prozy Igora Jarka? Jeśli tak się bawić, to dobrze, niech tak będzie. Opiszę więc, na czym moim zdaniem polega fenomen Jarka i na tym kończy się moja rola krytyka. Czemu? Bo Halnego najlepiej się czyta. Po prostu.

Raczej nieprzypadkowo zatytułowałem ten tekst Ludzie podziemni, choć pomysły na tytuły przychodzą mi zazwyczaj z trudem. Ale tacy właśnie bohaterowie wypełniają świat opowiadań Jarka. Uliczny element, nowohuccy kryminaliści, ludzie przegrani przez wielkie „P”, osoby związane z przestępczym światkiem, których los został już z góry zapisany i o którym nie mam pojęcia, bo nie znam osobiście tego środowiska. Takim labiryntem bez wyjścia wydaje się w świecie Igora Jarka Nowa Huta. Z niej, mimo wielu prób, nie da się wydostać na powierzchnię ot tak, lekko odbijając się od dna i rozpoczynając budowanie swojej pozycji od nowa. To miejsce kształtuje zachowania społeczne, wygrywają w nim zwierzęce instynkty przetrwania. Sposobami na przeżycie są przemoc, dilerka, szemrane interesy. Nie oznacza to jednak, że wszyscy bohaterowie są źli, bo nie ma tam podziałów na „złych” czy „dobrych”. Podobno „nowe dobro to zło”Cytat pochodzi z utworu rapera Hadesa. Hades, Nowe dobro to zło, Prosto 2011.[4]. Ale ilu podobnym wykolejeńcom udało się wyjść z podziemia i przejść udany proces resocjalizacji? Trudno osiągnąć coś samemu, w pojedynkę, bez moralnego kompasu. Nikomu ze świetnie naszkicowanych przez autora bohaterów nie można odmówić szlachetnych pobudek do zmiany. Ale niestety, zazwyczaj same chęci nie wystarczają… I z tego punktu widzenia można patrzeć na Halnego jako na prozę socjologiczną, prozę „małego realizmu” podmiejskiego, bo w te opowieści niejako wpisane są diagnozy społeczne o ludziach z marginesu, o podziemiu, które ma się we krwi tak głęboko, że żadne wstrzyknięcie szczepionki w postaci wzniosłych, humanistycznych idei nie przyniesie permanentnego efektu. Dlatego tym bardziej słowa uznania należą się Jarkowi za to, że wyciąga te arcyludzkie historie na powierzchnię i zwraca uwagę na problem niczym nowoczesny pisarz realistyczny. Jego opowiadania przekraczają jednak granice szeroko pojmowanego realizmu literackiego.

Jedno z opowiadań, Królowa Jarka, zostało napisane w konwencji monodramu. Ale w sumie każde można by z powodzeniem zaadaptować do teatru. Tu dramat goni dramat, a każdy z bohaterów prowadzi swój monolog. Monolog, w którym samotność wyziera z człowieka, człowieka przegranego, mającego wewnętrzną potrzebę, żeby opowiedzieć o tym, co przeżył i jak życie rozjeżdża się z jego oczekiwaniami. Prawdziwym dramatem jest historia o alkoholiku, który kiedyś śpiewał w półamatorskim zespole Torreador, a teraz piciem próbuje uśmierzyć egzystencjalny ból, odciążyć pamięć z przeszłości, pozbyć się wyrzutów sumienia po spowodowaniu wypadku samochodowego i zapomnieć, po prostu, zapomnieć o tym, kim jest. Odejść powoli od siebie. Prawdziwym dramatem jest życie córki gangstera, która wyjeżdża do Wielkiej Brytanii, żeby pracować fizycznie, wbrew woli ojca, po tym jak wykorzystał jej uczucie chłopak, którego kochała miłością najpierwszą i dowiaduje się na obczyźnie, że ma nieuleczalnego raka. Prawdziwym dramatem jest życie wyrywnego ochroniarza, który myślał, że poznał miłość swojego życia, wybawicielkę, kobietę ze snów, ale wspólne życie okazuje się czarne jak smoła i zostawia w nim na stałe ślad. Prawdziwym dramatem jest życie dilera narkotyków, który kiedyś był wyczynowym sportowcem, skakał wzwyż i chce teraz wykonać „ostatni skok”, aby pomóc finansowo swojemu młodszemu bratu, ale znowu zalicza upadek, i to z niemałej wysokości.

Te wszystkie opisane tu (możliwie syntetycznie) losy spinają się w jedną całość, ale nie o ingerencję w los przez siły wyższe (jak w tragedii greckiej) tu chodzi. W opowiadaniu Halny wieje silny wiatr, a bohaterowie wierzą, że to on kieruje ich poczynaniami, wpływa na przebieg zdarzeń. Ten „wiatr wiejący w oczy” stanowi determinizm, który uniemożliwia znalezienie właściwej drogi, osiągnięcie celu. I ten wiatr wieje w oczy ludziom podziemnym, którzy na wyjście z przypisanej im roli społecznej, wyjście na prostą, wydostanie się z piekielnego podziemia nie mają szans. Opowiadania Jarka to dramaty społeczno-egzystencjalne, dramaty jednostek bez jutra, bez szansy na lepszą przyszłość. I choć walczą o swoje szczęście, to jak wiadomo „szczęściu trzeba pomóc”. a pomocy znikąd nie ma. Próbują przeskoczyć na drugą, lepszą stronę rzeczywistości, niepowiązaną z przestępczym złem, ale zawsze o coś się potkną przy wyskoku i spadają na dno, coraz głębiej i niżej, aż znajdą się w podziemiu. Z powrotem. I właśnie za to, jak Jarek prowadzi narrację oraz w jaki sposób skomponował swoje opowiadania należą mu się gratulacje. Ale nie tylko za to.

Bo czym innym jest fabularność, która niesie te opowieści, pisane z biglem, a czym innym język prozy Jarka, który stanowi osobną, osobliwą wręcz wartość artystyczną. Bohaterowie Halnego posługują się żywą mową, wulgarnym, ulicznym żargonem, czasem wzbogaconym zaskakującą metaforą, slangiem podszytym czarnym, sytuacyjnym humorem. Jak na przykład wtedy, gdy jeden z bohaterów mówi: „W naszym fachu się nie stresować to jak być księdzem i nie ruchać dzieci… No po prostu się nie da”. Świat wymaga od nich określonych postaw i reakcji, a w ich życiu nie ma miejsca na metafizykę oraz użalanie się nad sobą. Oni swoje historie przekazują do nas, do czytelników, ale nie dlatego, że oczekują empatii. To raport ludzi podziemnych, ze straconymi złudzeniami, naszkicowanych nieraz grubą, komiksowo-groteskową kreską. Zresztą ta proza wydaje się nawiązywać zarówno językowo, jak i tematycznie do SpodoustychI. Jarek, J. Sosna, Spodouści, Warszawa 2018.[5] – komiksu, który Igor Jarek stworzył ze swoją żoną Judytą Sosną.

Czego może chcieć więcej pisarz na początku drogi? Ma talent, który został zauważony. Więc płyńcież, płyńcież z Halnym, bo choć w tych opowieściach wszyscy mają pod wiatr, to lepszego przewodnika niż Igor Jarek po tym świecie podziemnych ludzi trudno sobie wyobrazić.

I. Jarek, Halny, Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2020.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Tymoteusz Milas, Ludzie podziemni, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

  1. Na ten temat polecam chociażby opracowane przez Macieja Skrzypeckiego hasło metrum ze znakomitego Ilustrowanego słownika terminów literackich. Historia, anegdota, etymologia, pod red. Z. Kadłubka, B. Mytych-Forajter, A. Nawareckiego, Gdańsk 2019.
  2. Mowa o rozprawie Über epische und dramatische Dichtung z 1797 roku, opublikowanej po raz pierwszy w roku 1821.
  3. Na przykład tytuł opowiadania Jest, jak jest może nawiązywać do przeboju Jana Borysewicza i Pawła Kukiza.
  4. W. Kudyba, Nazywam się Majdan, Warszawa 2015, s.7.
  5. M. Heidegger, List o humanizmie [w:] Tenże, Budować, mieszkać, myśleć. Eseje wybrane, Warszawa 1977, s. 76.
  6. I. Jarek, Nowohucka kolęda, „Twórczość” 2018, nr 12.
  7. P. Małochleb, Tragedia grecko-nowohucka, „Krytyka Polityczna”, https://krytykapolityczna.pl/kultura/czytaj-dalej/paulina-malocheb-igor-janek-halny-recenzja/ [dostęp: 1.03.2021].
  8. J. Bińczyk, Nowohucki fatalizm losu, „Tłusty Druk” 2020, https://tlusty.substack.com/p/nowohucki-fatalizm-losu [dostęp: 1.03.2021].
  9. Cytat pochodzi z utworu rapera Hadesa. Hades, Nowe dobro to zło, Prosto 2011.
  10. I. Jarek, J. Sosna, Spodouści, Warszawa 2018.

Powiązane artykuły

17.03.2021

„Moje życie jest bogatsze niż moje marzenia” – mówi Wojciech Widłak w rozmowie z Agnieszką Sroczyńską-Kostuch

Agnieszka Sroczyńska-Kostuch: Opowiadania dla dzieci zaczął Pan pisać po czterdziestym roku życia, będąc doświadczonym redaktorem. Co Pana skłoniło do zostania bajkopisarzem?

Wojciech Widłak: To nie był mój wybór ani decyzja na poziomie świadomej realizacji jakichś chęci czy marzeń. Bardzo lubię o tym opowiadać, bo ta historia ma walor przypowieści. Przekonałem się bowiem, że w wieku czterdziestu lat mężczyzna może zmienić swoje życie, nie raniąc nikogo, co przecież zdarza się nam mężczyznom.

Pracowałem w miesięczniku „Dziecko”. Pisałem artykuły dla rodziców. Jak ktoś wierzy w przypadki – to był ciąg przypadków. Ja w przypadki nie wierzę, więc mam łatwiej (śmiech). Bardzo wiele zawdzięczam kobietom. W tym miesięczniku pracowały same kobiety. Kiedy odeszła jedna z nich, jako posłuszny redaktor przejąłem jej obowiązki, czyli pisanie zagadek. Potem odeszła następna, która je ilustrowała. Za nią ilustracje zaczęła wykonywać Ela Wasiuczyńska. W którymś momencie znudziło jej się malować te zagadki i przysłała mi malutki portrecik pana w meloniku, z muszką i napisała: „To jest Pan Kuleczka. Może cię natchnie.”

Jestem przekonany, że pod zwykłymi wydarzeniami kryje się coś więcej. Znaczenie faktów w naszym życiu odsłania się przed nami stopniowo. Sens niektórych zdarzeń pozostaje zakryty. Pewnie zobaczymy je z innej perspektywy, gdy będziemy już po tamtej stronie, i wtedy wszystko stanie się jasne.

Najpierw pomyślałem sobie, że bardzo ważne było słowo „natchnie” i oczywiście obrazek. Nosiłem wtedy melonik i muszki, ale Ela widziała mnie tylko raz i to na pewno bez melonika. Całkiem niedawno doszedłem do wniosku, że bodaj ważniejsze jest słowo „może”. Otwiera wiele ścieżek, a nie stwarza przymusu. Tak się stało w moim przypadku. Ciekawe, że kiedy po latach przeczytałem ponownie Na wschód od Edenu Steinbecka, ważną książkę mojej młodości, przypomniałem sobie, że słowo „może”jest w niej osią opowieści o Kainie i Ablu. „Może”, „może-sz” – słowo brama.

Ale wróćmy do faktów, choć nie mogę obiecać, że nie będzie więcej dygresji. Otóż zacząłem pisać opowiadania o Panu Kuleczce – co miesiąc jedno, ponieważ „Dziecko” to miesięcznik. Wydawały mi się takimi samymi tekstami jak wcześniej pisane artykuły. Byłem przekonany, że jeżeli zachoruję, to któraś z koleżanek napisze za mnie następne. Kiedy powiedziałem to kiedyś w redakcji, dziewczyny myślały, że żartuję. A mnie się wydawało, że to, o czym piszę w tych opowiadaniach, jest absolutnie oczywiste. Koleżanki uświadomiły mi, że nikt za mnie ich tak nie napisze.

Wypracował Pan własny charakterystyczny język w tych opowiadaniach – esencjonalny, ciepły, naszpikowany środkami poetyckimi, humorem. Jak się on kształtował?

Choć nie jestem z wykształcenia polonistą, to język zawsze był dla mnie ważny. Nigdy jednak nie sądziłem, że ja sam posługuję się jakimś szczególnym językiem. Wydaje mi się on całkiem zwyczajny.

Jako czytelnik ceniłem i cenię elegancję języka, swobodę wysławiania, bogactwo skojarzeń. Nauczyłem się czytać w wieku pięciu lat. Sięgałem po różne książki, także z biblioteki rodziców. Na początku podstawówki przeczytałem Zieloną Gęś.

To już wiadomo, skąd tyle humoru w Pana opowiadaniach. Kubuś Puchatek też maczał w tym palce?

 Kubuś był jedną z pierwszych książek, które mnie ukształtowały.

W Pana opowiadaniach jest wyczuwalny klimat właśnie „Puchatkowy”. Był inspiracją?

Na pewno nie był inspiracją świadomą. Po latach bałem się wrócić do Kubusia i może dobrze, że nie wróciłem wtedy, kiedy stawiałem pierwsze kroki jako pisarz, bo pewnie nie odważyłbym się nic napisać. Porównywanie się do Milne’a wydaje mi się niestosowne. To tak jakby w sferze duchowej porównywać się do świętych. Choć polski Kubuś to oczywiście dzieło nie tylko A.A. Milne’a. Pani Irenie Tuwim powinno się za przekład postawić pomnik!

To prawda. Czy ciepło domu, rodziny, które Pan opisuje w swoich książkach, sięga korzeniami w Pana dzieciństwo?

Moją Arkadią był dom moich Dziadków w Krakowie na Azorach. Miał strych pełen skarbów, na przykład roczników „Przekroju” z historyjkami obrazkowymi o profesorze Filutku i wierszami Ludwika Jerzego Kerna. W piwnicy oprócz węgla kryły się mosiężne odważniki, stara waga szalkowa i rozmaite inne tajemnicze przedmioty. Był ogródek ze studnią, do której zaglądałem z ciekawością, a z której Dziadek czerpał zimną wodę, nawet gdy założono już wodociąg. Babcia to była taka Pani Kuleczkowa. Myślę, że Dziadkom zawdzięczam więcej, niż potrafię powiedzieć…

Truizmem jest mówienie dziś o kryzysie małżeństwa, rodziny. Większość z nas zdaje sobie nawet sprawę z jego przyczyn, jednak mało kto podejmuje próby przeciwdziałania im. Kiedy myślę o Pana książkach, odnoszę wrażenie, że to jest właśnie taka próba – oczywiście na miarę możliwości pisarza. Olga Tokarczuk w Księgach Jakubowych nazwała pisanie „tikkun, naprawą świata, cerowaniem dziur w tkaninie”. Ma Pan poczucie, że dokłada Pan swoją cegiełkę do naprawy rodzin? Ceruje w nich dziury?

Bardzo Pani dziękuję za taką interpretację tego, co robię. Jestem fanem małżeństwa, nie tylko własnego. Jako mąż z trzydziestosześcioletnim stażem uważam, że małżeństwo to po pierwsze, świetna przygoda, a po drugie, ważna wartość. Albo może odwrotnie. W każdym razie jestem przekonany, że warto walczyć o małżeństwo. A jak to się ma do mojego pisania? Trudno mi powiedzieć, bo pisząc, nie stawiam sobie żadnych ideowych celów. Może jest tak, że jako człowiek, nie wiedzieć czemu, hojnie obdarowany – pisząc, mogę oddać choć trochę z tego, co otrzymałem? Nieświadomie, więc bez zasługi.

Może lepiej powiem o Panu Kuleczce, a nie o sobie. Z tego, co mówią dorośli czytelnicy, widzę, że Pan Kuleczka łączy. To piękne i dla mnie bardzo cenne. Sądzę, że dzieje się tak dlatego, że Pan Kuleczka bardzo delikatnie, z poziomu domu rodzinnego, z poziomu świata dziecka, przypomina nam o sprawach podstawowych, ważnych dla wszystkich, sprawach, o których my dorośli trochę wstydzimy się mówić. Takich jak miłość.

Wielu uważa, że czas „pokrzepiania serc” poprzez literaturę skończył się w XIX wieku. A Pan wciąż wierzy w taką możliwość?

Sądzę, że jest bardzo ważne, by literatura niosła nadzieję. Ale kim jestem, żeby formułować taki generalny postulat?

Może tylko i aż autorem odpowiedzialnym za słowo?

Oj… Choć chciałbym, żeby tak było. Tej odpowiedzialności uczyłem się w „Karcie”. Była najlepiej redagowanym z najrzadziej wychodzących podziemnych kwartalników, to znaczy ukazującym się raz na rok. Ale to było pismo świetnie robione. Przyjęliśmy zasadę, że wszyscy w redakcji (sześć, osiem osób) czytają teksty wszystkich i każdy ma prawo „wyzwierzęcać się” (że użyję malowniczego określenia mojej teściowej) nad tekstem każdego. Ale, co jest bardzo ważne, nie tylko w relacjach autor – redaktor, mieliśmy do siebie zaufanie. To uczyło każdego autora, który przetrwał taki proceder, nieco pokory i nieco odpowiedzialności za słowo. Wiadomo było, że nie można paplać.

Myśmy pisali w sposób niezwykły jak na tamte czasy. Pokazywaliśmy Historię z perspektywy indywidualnego człowieka, zwykle postawionego w skrajnej sytuacji. Zderzaliśmy relacje różnych osób – uczestników, świadków. Z okruszków takich zapisków tworzonych przez wielu autorów wyłaniał się większy obraz. Ta metoda to także metafora. Pokazuje, że każdy z nas może być tylko okruszkiem, ale każdy z nas jest bardzo ważny, bo wszyscy razem tworzymy większą całość. Jesteśmy sobie potrzebni – do tego, by tę całość stworzyć, ale również by pomóc sobie ją zobaczyć.

Nie chciałby Pan stworzyć historii o domu złym, rodzinie z zaburzeniami w relacjach między jej członkami?

Chyba nie umiem. Ale myślę też, że to nie jest kwestia tego, czy się chce, ale tego, czy można pisać o tak poważnych problemach w opowieściach dla małych dzieci. Jestem przekonany, że co innego i inaczej można napisać małemu dziecku, co innego i inaczej starszemu i dorosłemu. Natomiast zawsze pozostaje pytanie, na które odpowiedzi nikt z piszących nie zna: Kto przeczyta to, co napisałem? Jaką będzie miał wrażliwość? I w związku z tym może jestem przesadnie ostrożny w dotykaniu trudnych kwestii w moich książkach. Chociaż raz to zrobiłem i to, można powiedzieć, „hurtowo” – w książce dla nieco starszych dzieci Dwa serca anioła.

Najmłodszy czytelnik wymaga od autora największej odpowiedzialności za słowo?

Mały człowiek w ogóle potrzebuje więcej troski niż duży. Proszę sobie wyobrazić niemowlę, które się budzi, a obok nie ma mamy. Koniec świata! To mniej więcej tak, jak byśmy my obudzili się na bezludnej wyspie. Niemowlę płacze! Niczego tym nie wymusza, tylko prosi o potwierdzenie, że świat nadal istnieje, a ono jest kochane. Tak naprawdę każdy z nas pragnie potwierdzenia, że jest kochanym, tylko w różny sposób przejawia się ta miłość. Niemowlę potrzebuje powrotu z tej bezludnej wyspy do miejsca, które zna – w ramiona rodziców, bliskich mu osób. I tak samo literatura dla dzieci powinna być takim przytuleniem. To jest dawanie dziecku podstaw, umacnianie małego człowieka: jesteś ważny, świat jest uporządkowany, możesz go poznać, możesz sobie w nim poradzić, nie jesteś sam.

Myślę, że człowieka tak jak dom, buduje się od fundamentów, dlatego strasznie drażni mnie to, co niby powinienem lubić, bo przecież wyrosłem na Zielonej Gęsi: zabawa konwencją, ale proponowana za wcześnie. Na przykład historie o Czerwonym Kapturku, który jest zły, a wilk dobry, z ilustracjami sugerującymi lekturę dla małego dziecka. Nie można bawić się czymś, co nie zostało poznane. Później owszem. A jednak nie dla wszystkich jest oczywiste, że pewne książki nie są dla dzieci.

Fenomenem wydaje mi się umiejętność pisania z perspektywy dziecka, samemu będąc dojrzałym. Jak ją Pan wypracował? To owoc rodzicielskiego i dziadkowego doświadczenia czy bieżących obserwacji, słuchania dzieci, empatii w ogóle?

Powiem wprost: nie wiem. Niektórzy autorzy notują wypowiedzi dzieci. Ja tak nie umiem. Próbowałem nawet zapisywać powiedzonka moich dzieci i wnuków, ale brakowało mi konsekwencji. Widocznie to działa inaczej. Niemożliwe, żeby wszystkie te słowa, zdarzenia, doświadczenia przepadały gdzieś bez śladu. Każde doświadczenie jest czymś niezwykłym, bo nikt nie może go nam zabrać czy zmienić, tak jak na przykład poglądów. Dobrze więc odwoływać się do doświadczeń. Tylko – jeśli chodzi o pisanie – to z moimi doświadczeniami dzieje się coś takiego, czego nie rozumiem. Ale i nie muszę rozumieć.

Czyli jednak fenomen.

Niech i tak będzie, jeśli musimy to jakoś nazwać.

Z jednej strony ma Pan świadomość odpowiedzialności za słowo, posługuje się bogatym warsztatem literackim, a z drugiej często powtarza Pan w wywiadach, że sam jest zdziwiony efektem swojej pracy. To kokieteria?

To nie kokieteria, to fakt! Po co dziadek miałby kogoś kokietować? Żeby być ścisłym: takie uczucie zdumienia nie zdarza się codziennie i bardzo je lubię! Pamiętam wrażenie, kiedy zapisywałem pewną opowieść, dochodziłem do końca i dopiero wtedy widziałem, że puenta ukryła się na samym początku. Ale może to tylko ja nie widzę tego, co jest oczywiste dla czytelnika?

Na koniec przytoczę słowa Roksany Jędrzejewskiej-Wróbel – „nauczyłam się, że przebywanie w towarzystwie Wesołego Ryjka może zmienić humor – z takiego sobie na bardzo dobry!” A ponieważ mam z dziećmi dokładnie takie samo doświadczenie po lekturze Pana książek, dlatego zapytam o receptę na tę pogodę ducha, którą Pan w sobie nosi i tak szczodrze dzieli się z czytelnikami.

Skąd ja mam wiedzieć? (śmiech) Myślę o sobie jako o ponuraku, facecie, który zrzędzi, marudzi, narzeka. Wystarczy spytać moje dzieci. Dlatego też – tak jak o tym mówię i będę mówił – nie do końca czuję się autorem moich książek. Przecież widzę, że te teksty są ciepłe, dają poczucie bezpieczeństwa, nadzieję, uśmiech. Dla mnie to kolejny dowód na to, że dla Pana Boga nie ma rzeczy niemożliwych. Widocznie spodobało Mu się, żeby taki ponury Widłak pisał pogodne historie, które dają ludziom radość. I to bardzo różnym ludziom, co też jest niesamowite!

Te opowiadania pomogły mi zobaczyć, że w gruncie rzeczy jestem człowiekiem szczęśliwym. Życiorys mam trochę pokręcony, ale widzę, że wszystko jest po coś, a różne rzeczy, które robiłem w życiu, teraz mi się przydają. Moje życie jest bogatsze niż moje marzenia.

 

Wywiad ukazał się na stronie PoeciPolscy.pl [27.08.2017]:

https://poecipolscy.pl/aktualnosci/moje-zycie-jest-bogatsze-niz-moje-marzenia/

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Agnieszka Kostuch, „Moje życie jest bogatsze niż moje marzenia” – mówi Wojciech Widłak w rozmowie z Agnieszką Sroczyńską-Kostuch, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

  1. Na ten temat polecam chociażby opracowane przez Macieja Skrzypeckiego hasło metrum ze znakomitego Ilustrowanego słownika terminów literackich. Historia, anegdota, etymologia, pod red. Z. Kadłubka, B. Mytych-Forajter, A. Nawareckiego, Gdańsk 2019.
  2. Mowa o rozprawie Über epische und dramatische Dichtung z 1797 roku, opublikowanej po raz pierwszy w roku 1821.
  3. Na przykład tytuł opowiadania Jest, jak jest może nawiązywać do przeboju Jana Borysewicza i Pawła Kukiza.
  4. W. Kudyba, Nazywam się Majdan, Warszawa 2015, s.7.
  5. M. Heidegger, List o humanizmie [w:] Tenże, Budować, mieszkać, myśleć. Eseje wybrane, Warszawa 1977, s. 76.
  6. I. Jarek, Nowohucka kolęda, „Twórczość” 2018, nr 12.
  7. P. Małochleb, Tragedia grecko-nowohucka, „Krytyka Polityczna”, https://krytykapolityczna.pl/kultura/czytaj-dalej/paulina-malocheb-igor-janek-halny-recenzja/ [dostęp: 1.03.2021].
  8. J. Bińczyk, Nowohucki fatalizm losu, „Tłusty Druk” 2020, https://tlusty.substack.com/p/nowohucki-fatalizm-losu [dostęp: 1.03.2021].
  9. Cytat pochodzi z utworu rapera Hadesa. Hades, Nowe dobro to zło, Prosto 2011.
  10. I. Jarek, J. Sosna, Spodouści, Warszawa 2018.

Powiązane artykuły

04.03.2021

Nowy Napis Co Tydzień #090 / Nowohuckie głosy

1.

Wydany przez Niszę Halny Igora Jarka przypomniał mi ostatnią scenę kultowego Muru Jeana-Paula Sartre’a, gdzie absurdalny splot zdarzeń, okoliczności i determinacji doprowadza bohatera do momentu, w którym siedzi na cmentarzu i zanosi się od śmiechu, bo nic innego mu już nie pozostało. I o ile pesymistyczna, czarna jak smoła puenta noweli francuskiego egzystencjalisty poruszała się w rejonach abstrakcji i służyć miała za wykładnię jego poglądów filozoficznych, o tyle bohaterowie Jarka dochodzą do podobnego muru przez bardzo konkretne uwarunkowania materialne. Mrok Halnego wyłania się z nowohuckiej sieci zależności, gdzie przegranym jest się już na starcie, a cała reszta jest kwestią scenografii upadku. 

W trzech zebranych w zbiorze opowiadaniach ma miejsce kumulacja atrybutów charakterystycznych dla klasy ludzi wykluczonych, pozostawionych na marginesie, z którego nie sposób się wydostać. Z sierocińca, drogą niemożliwej resocjalizacji, trafia się do więzienia. Dilerzy krążą po osiedlach, matki rodzą uzależnione dzieci. Zapija się smutki i beznadzieję, umiera na raka, walczy o marzenia, aby szybko zderzyć się z rzeczywistością. Jeśli Czechow chciał, aby wszystkie ukazane w dziele literackim strzelby wystrzeliły w odpowiednim momencie, to u Jarka zawsze zostają skierowane w stronę bezradnych bohaterów. W świecie Halnego porażka nie jest kwestią woli, ale bycia determinowanym przez klasowe uwarunkowania, które w tych prozach każdorazowo sublimują się w ostentacyjnie pesymistycznych puentach i zbiegach okoliczności. 

2.

W pierwszym opowiadaniu, Nowohuckiej kolędzie, obserwujemy przeplatające się historie kilku postaci uwikłanych w zawiłe, pełne żalu, błędów i występków zależności. Umierająca na nowotwór dziewczyna wraca z emigracji zarobkowej do ojca-gangstera, który rokrocznie organizuje wigilię dla swoich pracowników, gdzie śpiewać ma Bursztynek, syn niegdysiejszej gwiazdy estrady Torreadora. Ten ostatni kilkanaście lat spędził w więzieniu i po tygodniu nieudanych prób ponownego wdrożenia się w społeczeństwo postanowił zapić się na umór w mieszkaniu matki nieboszczki. Każda z postaci ma swoje nadzieje i plany, ale czytelnicy szybko zrozumieją metodę prowadzenia narracji – wszystko musi skończyć się źle. 

Królowa, drugie z opowiadań, mówi o chłopaku, który po wyjściu z sierocińca chciał wieść spokojne życie jako ochroniarz w Plazie, ale namiętny romans wrzucił go w złowrogą maszynerię zorganizowanej grupy przestępczej. Wreszcie w trzecim, tytułowym opowiadaniu obserwujemy dzień z życia bezradnego dilera umieszczonego między młotem a kowadłem policyjno-przestępczego układu. Każdy jego ruch grozi złowrogimi konsekwencjami i mężczyzna, pogodzony z fiaskiem wszystkich życiowych projektów, w zasadzie może tylko kręcić się w kółko i chwytać absurdalnych rozwiązań. W pewnym momencie śni o tym, jak tytułowy wiatr miota nim po osiedlu. Trudno znaleźć dobitniejszą metaforę dla pieczołowicie konstruowanego przez Jarka nowohuckiego fatum, któremu podlega cała powołana przez niego galeria postaci. 

Wszystkie te opowiadania łączy nie tylko konsekwentnie pesymistyczne przekonanie o szeregu nowohuckich niemożliwości, lecz także precyzyjnie zazębiająca się narracja. Historie zebrane w Halnym emanują magnetyzmem, dzięki któremu chce się za nimi podążać. To literatura ufundowana na sile opowieści i starym, dobrym suspensie. Wątki zazębiają się ze sobą kosztem prawdopodobieństwa, co podkreśla kreacyjny charakter literatury i pozwala spojrzeć na opowiadania Jarka jako świetnie wykonaną pracę warsztatową, a nie roszczący sobie pretensje do obiektywności raport ze świata wykluczonych. 

Halnego można do woli zestawiać z klasyką zaangażowanego kina gatunkowego. Weźmy Pushera, debiut reżyserski Nicolasa Windinga Refna – zaułki tamtejszej Kopenhagi od razu zaczną się nam w kilku miejscach nakładać na Kraków Jarka. To ten sam, odlany po części w noir, świat zbirów i biedaków podlegających złemu losowi. 

3.

W powyższych akapitach używałem określeń „bohater” i „postać”, ale jeśli miałbym dokładniej charakteryzować prozę Jarka, muszę dokonać podmiany „bohatera” na „głos”, bo właśnie w takim przesunięciu tkwi istota tych opowiadań. Narracja prowadzona jest przez autonomiczne, skrzętnie wystylizowane „penerskie” języki, które garściami czerpią z przemyśleń, przeszłości i otoczenia wypowiadających je podmiotów przy okazji relacjonowania fabularnego „tu i teraz”. Przyjrzyjmy się otwarciu książki: 

Ledwo się budzę: smród.

Gęsty, unoszący się kłębami i rozchodzący falami wycap. Całkiem, jakby ktoś dźgał patykiem to coś, co śmierdzi, żeby jebało jeszcze bardziej. 

Aż mi się zbiera w ustach lepka, ciężka do przełknięcia ślina. 

Pewnie zaraz po wyjechaniu z Londynu wszyscy pościągali buty, żeby stopy pooddychały świeżym powietrzem. 

Banda jebańców, co nie wie, że stopy nie oddychają. 

Że one śmierdzą. 

Śmierdolą.

Walą. 

Drą.

Zwłaszcza, że to stopy takich samych jak ja biedaków, których nie stać na samolot. 

W cytowanym wyżej, inicjalnym fragmencie książki rzuca się w oczy sensualna opisowość oraz silne identyfikowanie się narratora ze światem biedaków, który już od samego początku opowiadany jest w czasie teraźniejszym. Zastosowanie charakterystycznej wersyfikacji dynamizuje narrację i sprawia, że Halny funkcjonuje z szybkością dobrze zrobionego kina gatunkowego. Wartka akcja przeprowadza czytelników przez kolejne przestrzenie i wydarzenia, które filtrowane są przez subiektywny, najczęściej bardzo emocjonalny głos. Dynamika narracji najciekawiej wygląda w ostatnim, tytułowym opowiadaniu, gdzie poza wersyfikacją i subiektywizacją głosu, mamy do czynienia z zabiegiem ujawniania czasu akcji co do minuty. Dzięki temu proza Jarka płynie jak nowoczesny montaż filmowy, prowadzi czytelnika przez kolejne miejsca, działa „do utraty tchu”. 

Naszpikowany wulgaryzmami i socjolektami język tworzy świat Halnego. Czytelnik wchodzi do świata „przegrańców” za pomocą ich słownika, napotykając raz za razem zamierzony efekt obcości. Pokazuje nam to nie tylko wyjątkowy słuch lingwistyczny i społeczną wrażliwość Jarka, ale także odwagę autora, który podjął się prowadzenia narracji pierwszoosobowej przy jednoczesnym zwielokrotnieniu i zróżnicowaniu głosów. 

Językowy projekt Jarka stanowi wyjątkowy przykład upodmiotowiania ludzi tkwiących poza marginesem. Jeśli miałbym szukać porównań w literaturze, patrzę wyłącznie na światową ekstraklasę, wyciągając Kiedy umieram Williama Faulknera, gdzie pogrzeb matki opowiadany jest przez kilka niezależnych głosów rodziny biedaków z amerykańskiego południa. Jarek zdaje się z pełną świadomością grać w trudną grę wielogłosowej, zaangażowanej literatury, która z kilku stron jednocześnie kreuje świat niedostępny dla modelowych czytelników i unika przy tym ocen, sztucznej empatii czy nakładania inteligenckich projekcji i fantazji na nowohuckie przestrzenie.

Wokół Igora Jarka zrobił się w ostatnich miesiącach zasłużony szum. Nic w tym dziwnego, bo Nisza wydała znakomitą, angażującą czytelnika prozę, która z jednej strony ma szansę w sposób kompleksowy oddziaływać społecznie, a z drugiej – trzyma za gardło, wciąga i zachwyca tak od strony warsztatowej, jak poprzez wykreowany świat. 

I. Jarek, Halny, Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2020.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Mateusz Górniak, Nowohuckie głosy, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 90

Przypisy

  1. Na ten temat polecam chociażby opracowane przez Macieja Skrzypeckiego hasło metrum ze znakomitego Ilustrowanego słownika terminów literackich. Historia, anegdota, etymologia, pod red. Z. Kadłubka, B. Mytych-Forajter, A. Nawareckiego, Gdańsk 2019.
  2. Mowa o rozprawie Über epische und dramatische Dichtung z 1797 roku, opublikowanej po raz pierwszy w roku 1821.
  3. Na przykład tytuł opowiadania Jest, jak jest może nawiązywać do przeboju Jana Borysewicza i Pawła Kukiza.
  4. W. Kudyba, Nazywam się Majdan, Warszawa 2015, s.7.
  5. M. Heidegger, List o humanizmie [w:] Tenże, Budować, mieszkać, myśleć. Eseje wybrane, Warszawa 1977, s. 76.
  6. I. Jarek, Nowohucka kolęda, „Twórczość” 2018, nr 12.
  7. P. Małochleb, Tragedia grecko-nowohucka, „Krytyka Polityczna”, https://krytykapolityczna.pl/kultura/czytaj-dalej/paulina-malocheb-igor-janek-halny-recenzja/ [dostęp: 1.03.2021].
  8. J. Bińczyk, Nowohucki fatalizm losu, „Tłusty Druk” 2020, https://tlusty.substack.com/p/nowohucki-fatalizm-losu [dostęp: 1.03.2021].
  9. Cytat pochodzi z utworu rapera Hadesa. Hades, Nowe dobro to zło, Prosto 2011.
  10. I. Jarek, J. Sosna, Spodouści, Warszawa 2018.

Powiązane artykuły

18.02.2021

Nowy Napis Co Tydzień #088 / Osamu Dazai – osobista historia myśli

Osamu Dazai (1909–1948), od wielu dziesięcioleci pisarz w Japonii kultowy – ktoś w rodzaju naszego Marka Hłaski, Edwarda Stachury czy Rafała Wojaczka – to przede wszystkim autor opowiadań, których napisał około dwustu. Przed swoją samobójczą śmiercią w 1948 roku, poprzedzonej wielu próbami odebrania sobie życia, ten prawdziwy kaskader japońskiej literatury wydał około dwudziestu zbiorów z krótkimi utworami (nie licząc powieści, których napisał osiem). Dziś wybór z jego otoczonej legendą twórczości otrzymaliśmy w tomie zatytułowanym Owoce wiśni. To świetna książka, bo jest zarazem wnikliwym wglądem w twórczość japońskiego pisarza, a jednocześnie odsłania nam tajemnice jego warsztatu, pokazuje, jak żył, pisząc, czy może raczej, jak pisząc – żył.

Osamu Dazai (właściwie Shuji Tsushima) pochodził z zamożnej, ziemiańskiej rodziny, miał dziesięcioro rodzeństwa. Jego ojciec był posłem, a następnie senatorem. Przyszły pisarz studiował romanistykę na Tokijskim Uniwersytecie Cesarskim i – buntując się przeciw rodzinie i swemu pochodzeniu społecznemu – związał się z działaczami Japońskiej Partii Komunistycznej, którym dostarczał funduszy. Jednak interwencja prokuratora i przesłuchanie doprowadziły do zerwania wszelkich kontaktów z nielegalnymi organizacjami. W 1933 roku Shuji Tsushima opublikował opowiadanie Pociąg pod pseudonimem Osamu Dazai, a potem kolejne, które złożyły się na zbiór pod tytułem Bannen (Ostatnie lata). Tak narodził się pisarz. Tytuł sugerował, że miała to być jego jedyna książka, jako że Dazai zamierzał wkrótce popełnić samobójstwo. Samobójczych prób podejmował zresztą w swym życiu kilka. Nie było to jednak tradycyjne seppuku polegające na rytualnym rozcięciu brzucha – pisarz zażywał tabletki, topił się w morzu, chciał się powiesić.

Czy opowiadania zawarte w książce Owoce wiśni mogą nam dostarczyć odpowiedzi na pytanie dlaczego? Są one ułożone w porządku chronologicznym i odsłaniają nam kolejne etapy życia pisarza. Zaczynamy więc od debiutu – Pociąg to piękne opowiadanie o miłości, a przy tym zwięzłe, świetnie napisane. Już w nim zawarty jest jakiś rys tragizmu, swoisty fatalizm losu, który zaważył na całej jego twórczości. Jednocześnie ta oszczędna proza przywodzi na myśl dzieła japońskiej kaligrafii lub drzeworyty ukiyo-e (dosłownie: „płynące światy”), których mistrzem był chociażby Katsushika Hokusai, autor słynnego cyklu Sto widoków góry Fuji. I właśnie w poruszającym opowiadaniu Dazaiego Sto widoków Fuji, tytułem nawiązującego oczywiście do arcydzieła Hokusaiego, możemy przeczytać, jak bardzo widok Świętej Góry jest wpisany w życie każdej i każdego, kto urodził się w Japonii. Fabuła traktuje o pisarzu, oddającemu się tworzeniu w zimnym pokoiku na poddaszu górskiego schroniska. I chociaż w swojej młodzieńczej pysze lekceważy on widok Fuji, uważa nawet za landszaft, to jednak w dziwny sposób wędruje on za nim, jest obecny w kolejnych odsłonach życia. Ważny staje się zwłaszcza w momencie, w którym pisarzowi-bohaterowi przedstawiana jest kandydatka na przyszłą żonę. Wedle japońskich zwyczajów młodzi nie mogą na siebie spoglądać. Jednak aranżujący to małżeństwo przyjaciel zwraca uwagę na pocztówkę z widokiem Fuji wiszącą na ścianie domu narzeczonej. Bohater nieoczekiwanie odwraca się i wtedy po raz pierwszy dostrzega twarz dziewczyny. To jeden z najbardziej wzruszających fragmentów książki. I dalej:

Uważałem, że nic nie jest ważniejsze od uchwycenia tego, co naturalne, a więc proste i jasne, i od przelania tego na papier. Gdy o tym myślałem, Fuji, którą miałem przed oczami, jawiła mi się w nowym świetle. Być może jej postać, jej wyraz to było ostateczne piękno owego „jedynego prostego wyrażenia” – przedmiot moich rozważań.

„Przedmiot rozważań” jest bardzo zwyczajny. Osamu Dazai niczego nie upiększa, nie stylizuje się na głos epoki, nie jest wyrazicielem militarystycznej ideologii oficjalnie wyznawanej wówczas w jego kraju. Tematy czerpie z życia codziennego: kolejne wynajmowane mieszkania, kłopoty małżeńskie, upojne noce spędzane na piciu sake w podrzędnych barach, życie w kolejnych mieszkaniach poznawanych przygodnie kobiet. Albo coś odmiennego – cichy zachwyt nad pięknem i niewinnością dziewczyny podglądanej w łaźni (Piękna dziewczyna) czy wzruszenie, jak w historii dwóch sióstr, z których jedna wciela się w rolę nieistniejącego kochanka i pisze do drugiej w jego imieniu listy miłosne (Liście wiśni i czarodziejski pogwizd). Jest Dazai uważnym obserwatorem dnia codziennego, nie tylko własnych przypadków, patrzy szerzej, dostrzega ludzi wokół i pisze o nich z wielkim talentem:

Bizan miała coś około dwudziestu lat. Była niska, śniada, o płaskiej twarzy i wąskich oczach. Nie miała w sobie nic pociągającego poza brwiami. Brwi miała cienkie, piękne, w kształcie sierpa księżyca. Z tego też powodu przezwisko „Bizan” – którego pierwszy znak oznaczała właśnie „brwi” – pasowało do niej jak ulał (Bizan).

Bo chociaż w opowiadaniach, pisanych często pospiesznie, dla czasopism, dla szybkiego zarobku, dla pieniędzy na narkotyki i alkohol, autor siłą rzeczy koncentrował się na codziennych zdarzeniach, które po prostu mu się przydarzyły, nie rezygnował też z refleksji natury ogólnej. Zawsze jednak była to refleksja o ludziach, o relacjach z nimi, o kobietach i mężczyznach – nie o historii, dziejach, stosunkach społecznych czy ustroju. We wstrząsającej powieści Zatracenie, którą wydał tuż przed kolejną samobójczą, ale tym razem udaną próbą (1948), Dazai pisał następująco:

Świat ludzi. I do mnie chyba zaczęło mgliście docierać, co to takiego. To walka pomiędzy dwiema jednostkami, walka tu i teraz, która wszystko rozstrzyga. Ludzka istota nigdy nie ulegnie innej ludzkiej istocie. Nawet niewolnicy potrafią na swój nędzny sposób oddać wet za wet. Dlatego jedynym znanym ludzkiemu gatunkowi sposobem na przetrwanie jest natychmiastowa, rozstrzygająca walka (tłum. Henryk Lipszyc).

Może także, dodajmy, walka z samym sobą, o czym świadczą opowiadania pisane na gorąco, w różnych okolicznościach życia, w euforii i w upodleniu. W jednym z nich, znacząco zatytułowanym Roczniki cierpienia, Osamu Dazai podaje receptę na własne pisanie:

Jestem pisarzem miasta. To, o czym opowiadam, zamyka się zawsze w wąskich ramach mojej osobistej historii. Z tego powodu niektórzy mogą się zżymać, pomstować na moje lenistwo lub szydzić z mej wulgarności. Jednak kto wie, przyszłość może pokaże, że nasze osobiste, fragmentaryczne opisy codzienności, okażą się bardziej wiarygodne niż dzieła tak zwanych „historyków”. Nie należy ich trywializować. Dlatego też zamierzam zapisywać na tych kartach osobistą historię myśli, nie odnosząc się do badań czy wniosków społecznych myślicieli różnej maści.

W dzisiejszym zalewie byle jakich słów i jeszcze bardziej byle jakich książek pisarstwo Osamu Dazaiego to prawdziwa na nie odtrutka, a może nawet szczepionka, której potrzebuje każdy poszukiwacz prawdy w literaturze.

O. Dazai, Owoce wiśni, tłum. Katarzyna Sonnenberg-Musiał, Czytelnik, Warszawa 2020.

okładka książki 

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wojciech Chmielewski, Osamu Dazai – osobista historia myśli, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 88

Przypisy

  1. Na ten temat polecam chociażby opracowane przez Macieja Skrzypeckiego hasło metrum ze znakomitego Ilustrowanego słownika terminów literackich. Historia, anegdota, etymologia, pod red. Z. Kadłubka, B. Mytych-Forajter, A. Nawareckiego, Gdańsk 2019.
  2. Mowa o rozprawie Über epische und dramatische Dichtung z 1797 roku, opublikowanej po raz pierwszy w roku 1821.
  3. Na przykład tytuł opowiadania Jest, jak jest może nawiązywać do przeboju Jana Borysewicza i Pawła Kukiza.
  4. W. Kudyba, Nazywam się Majdan, Warszawa 2015, s.7.
  5. M. Heidegger, List o humanizmie [w:] Tenże, Budować, mieszkać, myśleć. Eseje wybrane, Warszawa 1977, s. 76.
  6. I. Jarek, Nowohucka kolęda, „Twórczość” 2018, nr 12.
  7. P. Małochleb, Tragedia grecko-nowohucka, „Krytyka Polityczna”, https://krytykapolityczna.pl/kultura/czytaj-dalej/paulina-malocheb-igor-janek-halny-recenzja/ [dostęp: 1.03.2021].
  8. J. Bińczyk, Nowohucki fatalizm losu, „Tłusty Druk” 2020, https://tlusty.substack.com/p/nowohucki-fatalizm-losu [dostęp: 1.03.2021].
  9. Cytat pochodzi z utworu rapera Hadesa. Hades, Nowe dobro to zło, Prosto 2011.
  10. I. Jarek, J. Sosna, Spodouści, Warszawa 2018.

Powiązane artykuły

11.02.2021

Nowy Napis Co Tydzień #087 / „Figurantka zmieniła zamki…” – Teresa Bochwic „Brylant. Opowiadania prawdziwe”

Z czym kojarzy się nam PRL? Przyznam, że moje projekcje na temat tego czasu bywają raczej klasycznie stereotypowe. Mam więc przed oczami przede wszystkim urywki z filmów Barei oraz kilka zamazujących się już powoli wspomnień z dzieciństwa. Na własnej skórze doświadczyłam jedynie ścisłej końcówki tego okresu i na dodatek odbyło się to w czasie, kiedy odbierałam świat z perspektywy małego dziecka. Pamiętam więc kolejki po kawę. Pamiętam, że moja mama czekała całą noc, aby mnie i mojej siostrze kupić wełniane sweterki. Pamiętam ruskie (nigdy nie używało się w tej sytuacji określenia „rosyjskie”) złoto przemycane w bieliźnie lub… w przewodach pokarmowych. Pamiętam zajęcia techniczne w szkole i wycinane z kolorowej bibuły podobizny Lenina. Pamiętam zapach paczek z Ameryki i niepowtarzalny smak tabletek na ból gardła. Potem natomiast nastąpił 1989 rok i doszło do tak zwanego  przełomu. Zmieniło się wiec wszystko. Na zajęciach technicznych Lenina zastąpił Jan Paweł II, a złoto przybrało barwę żółtawą, czyli bardziej zachodnią. To przekroczenie pewnej granicy miało oczywiście charakter symboliczny i właściwe mogę chyba powiedzieć, że ukształtowało nas jako właśnie pokolenie przełomu, ale już nie jako pokolenie wspólnoty. Co mam na myśli mówiąc o tym pojęciu? Oczywiście – solidarność. Tę pisaną małą literą i określającą abstrakcyjny stan ducha, i tę całkowicie realną, opisaną datami, wydarzeniami i nazwiskami, Solidarność walczącą o wolność. I właściwie po lekturze książki Brylant. Opowiadania prawdziwe powraca do mnie niepokojąca refleksja. Nie mogę bowiem uciec od dziwnego poczucia, że zazdroszczę autorce. Czego? Nie, nie biedy, strachu, podsłuchów w mieszkaniu i brutalnych działań władz, ale właśnie tego poczucia wspólnoty, tego mocnego zakorzenienia w tożsamości buntu wobec deptania wartości nadrzędnych. Moi rodzice otrzymali wolny kraj niejako z nadania, z mianowania, z urzędu. Pokolenie moich rówieśników zostało natomiast zobowiązane do zagospodarowania tej spuścizny i do poradzenia sobie z wolnością. My, jako pokolenie, nie pamiętamy stanu wojennego i nie studiowaliśmy w pamiętnym roku 1968, ale – siłą rzeczy – nie wiemy również, czym jest wspólnota, inaczej podchodzimy do problemu poszanowania cudzych poglądów i działania dla dobra ogółu. Teresa Bochwic w piękny sposób opisuje różnorodność i odmienność ludzi zrzeszonych wokół Solidarności:

Pojawiły się te wszystkie endecje i nacjonalizmy i post endecje, nagle jacyś liberałowie, fundamentaliści i tysiące innych odcieni od prawa do lewa, tyle nazw, tyle pojęć, które tak naprawdę mało kto u nas rozumie, bo ich nie uczą nawet na uniwersytetach. A wszyscy ci wyznawcy Dmowskiego i studenci-piłsudczycy, ci neofici z krzyżami wielkości lewarka samochodowego na szyjach i Matkami Boskimi jak talerzyk deserowy przypiętymi do swetrów (marynarki nosili tylko rządowi), dzieci socjalistów i Żydzi nagle dumnie obnoszący swoje pochodzenie, jedni i drudzy nieporadnie redagujący w biuletynach doniesienia o miłości narodu do Najświętszej Panienki, wszyscy ci kręcący się po ciasnych korytarzykach lokalików związkowych […] – ci wszyscy ludzie byli w moim wieku mniej więcej, trochę młodsi, niewiele starsi […]. To byli ludzie z mojego szeroko rozumianego pokolenia. […], byliśmy jakoś podobni. Banalna rzecz, chodzi o jakąś wspólnotę doświadczeń.

Wspaniale się o tym czyta, ale przykry jest fakt, że obecnie taka sytuacja byłaby raczej niemożliwa, ponieważ dzisiaj nie ma już wspólnej sprawy nazywanej Polską, a to, co nas dzieli zdaje się być bardziej wartościowe, niż to, co przynajmniej teoretycznie powinno nas łączyć. Stąd to ukłucie zazdrości.

Nie można jednak nie zauważyć, że czasy, o których traktuje książka, nie były ani łatwe, ani przyjemne. Autorka z wielką szczerością i uczciwością opowiada o represjach, które spotkały jej rodzinę, o podsłuchach, donosach, prześladowaniach. Tak naprawdę wszystko zaczęło się już w szkole, gdzie mimo dobrych ocen i wzorowego zachowania była określana mianem najgorszej w klasie tylko dlatego, że z domu wynosiła wartości oparte na poszanowaniu praw człowieka. Świadomość patriotyczna budowała się w niej więc praktycznie przez całe życie, a potrzeba mentalnej i ideologicznej wolności została wyssana niemalże z mlekiem matki. Podczas procesu kształtowania się tego niezwykle mocnego kręgosłupa moralnego porażające wrażenie robi opis upadku autorytetów. Tylu ludzi bowiem zawiodło, tylu okazało się donosicielami, szpiclami, katami i tchórzami, zgodnie z herbertowską wizją Przesłania Pana Cogito. Czy Autorka w związku z tym dalej podąża za Herbertem i postanawia potraktować tych ludzi z pogardą? Nie do końca. Zamiast tego pojawia się natomiast element nieprzyjemnego zaskoczenia, na zasadzie – jak to… to tak można? Jednakże lektura dokumentów IPN z czasem staje się dla niej czymś normalnym, zwyczajnym i przewidywalnym. Jest to wizja gorzka przede wszystkim ze względu na swój bolesny realizm.

Kim więc jest Teresa Bochwic? Nie da się uniknąć tego pytania, ponieważ tekst zdaje się być w tym przypadku dosłownie przyklejony do osoby autora. Córka Anny Rudzińskiej (czyli członkini Armii Krajowej, uczestniczki powstania warszawskiego, działaczki opozycyjnej więzionej za kontakty z Jerzym Giedroyciem), która przez całe życie nieustannie podąża patriotycznymi śladami matki. Kobieta wszechstronnie wykształcona, oczytana i inteligentna. Dziennikarka i pisarka posługująca się piórem tak lekkim i przyjemnym w odbiorze, że można dosłownie przepaść bez pamięci w jej tekstach. W czasach PRL działaczka opozycyjna, a jakże. Osoba, którą chce się podziwiać, za głosem której chce się kroczyć. Zdaję sobie sprawę, że po takiej prezentacji można się spodziewać sporej dawki patosu i werbalnego napuszenia, dlatego od razu dementuję – nic bardziej mylnego! Brylant jest bowiem książką pod każdym względem pozbawioną demagogii i populizmu. Autorka nie wchodzi również w żadne górnolotne tony stylistyczne, nie nastawia się na nawracanie odbiorcy, czy też na nachalne przekonywanie go do swoich racji. I jest w tej prostocie niewyobrażalnie wręcz szczera i do bólu uczciwa. Jej przekaz przypomina swobodne, niewymuszone gawędzenie utrzymane w stylistyce, którą niegdyś z wielką gracją posługiwał się Bohumil Hrabal. Wątki autobiograficzne w naturalny sposób mieszają się z symboliką fikcji literackiej dominującej w pierwszej części książki. Nie jest zabawnie, ale nie jest też jakoś szczególnie dramatycznie. Groteskowość nie przypomina jednak tej, którą znamy z filmów Barei. Okazuje się więc, że tamte czasy, to nie tylko absurdy mieszkaniowe i urzędnicze, że represje i prześladowania były faktem, i że niejeden życiorys został wówczas brutalnie złamany. Ta, trochę inna od stereotypowej, wizja komunizmu daje zdecydowanie szersze pole odbioru i rozumienia historii, dlatego jest tak cennym świadectwem. A że przy okazji czyta się znakomicie, nie pozostaje mi nic innego, jak rekomendować ją szerokiemu spektrum odbiorców.

Książka składa się z dwóch części. Pierwszą wypełniają opowiadania bazujące na fikcji literackiej, druga natomiast jest relacją autobiograficzną. Warto raz jeszcze nawiązać do Hrabala. Swoboda stylistyczna, niezwykła umiejętność manewrowania odczuciami odbiorcy za pomocą narracji prowadzonej w formie pozornie niezobowiązującej gawędy, płynne i niewymuszone wstawki biograficzne, a z tym wszystkim skontrastowana ekstremalnie trudna symbolika. Hrabal potrafił przytrzymać czytelnika nawet przy najprostszej opowieści. Potrafił odbiorcę zbałamucić, oczarować, zachwycić. To samo udaję się Teresie Bochwic. Jej książka mimo tego, że tematycznie nie ociera się nawet o treść w jakikolwiek sposób „chodliwą”, wciąga i zaciekawia. Dzieje się tak z dwóch powodów. Po pierwsze autorka serwuje czytelnikowi polszczyznę najwyższej i najbardziej interesującej próby. Język piękny, kunsztowny i bogaty, ale niewymuszony, szczery oraz zrozumiały. Po drugie, narracja bardzo mocno odwołuje się do emocji. Opisy świata przedstawionego implikują nawiązania do niełatwych doznań, a to oczywiście musi wywrzeć wrażenie. Fragment, w którym maltretowana kobieta wyraża swoje poglądy na temat przemocy domowej i nieudolnie usprawiedliwia porywczą naturę mężczyzn, jest dla mnie szczególnie przejmujący: „Kobieta, zdrowa kobieta, dużo może wytrzymać, ale jak ją mąż za mocno tłucze, to już czasem nie może, prawda, proszę pani?”.

Takich emocjonalnych momentów znajduje się w utworze o wiele więcej. Wszystkie są równie mocne i chwytające za serce.

Bogata symbolika sprawia, że skojarzenia pojawiają się niejako samoistnie. Oprócz Hrabala, dostrzegam więc tutaj metaforyczne ujęcie śniegu, błota i zamkniętych oczu, czyli motywy dość popularne w literaturze Bolesława Prusa (Kamizelka).

Relatywizm moralny, a właściwie próby jego przykrywania, usprawiedliwiania i zamiatania pod dywan, to figura dość charakterystyczna dla narracji i bohaterów umiejscowionych w czasach represji. Teresa Bochwic przedstawia ją w następujący sposób:

Elementarną uczciwość Paweł pojmował w ten sposób, że nie zdradzał żony, a jeżeli już jakoś na to wyszło, to tak, żeby się tym nie dowiedziała […]. Kiedy jego uczniowie przynosili na kółko książki historyczne wydane na emigracji, udawał, że ich nie widzi, a kiedy pytali, czy to prawda, że Rosjanie też zajęli Polskę w 1939 roku i podpisali z Niemcami pakt o rozbiorze Polski, Paweł uśmiechał się smutno i zaczynał mówić o czym innym, kiwając głową na potwierdzenie tamtych faktów.

Z fikcji literackiej do części autobiograficznej przechodzi się w książce bardzo płynnie. Styl w zasadzie się nie zmienia, konwencja swobodnej gawędy zostaje utrzymana. Ponura groteskowość pierwszej części znajduję kontynuację w autobiograficznym reportażu drugiej. Absurdy, okrucieństwa, strach, rozczarowanie postawą osób, na których się polegało, którym się wierzyło. Rzeczywistość, która dogania fikcję swoim dramatyzmem. Ten symboliczny brak granicy zostawia w czytelniku nieprzyjemne, aczkolwiek potrzebne, uczucie dyskomfortu. Podtytuł okazuje się frazą, która dosłownie trafia w dziesiątkę. Tak, opowiadania zawarte w książce są prawdziwe, bez względu na to, czy narracja opiera się na fikcji literackiej, czy też pozostaje wierna formie zapisu reporterskiego. Dlatego bez wahania cały ten tekst można by nazwać świadectwem, które – choć niełatwe – jest ważne i pouczające.

Ostatnie opowiadanie stanowi relację z rozmowy z dyrygentem Henrykiem Czyżem. Wzruszające spotkanie, na którym muzyk i redaktorka z charakterystycznym dla obojga poczuciem humoru (miejscami czarnym) planują oprawę muzyczną pogrzebu tego pierwszego. Sytuacja ma miejsce już po przełomie, już w wolnym kraju, już bez potrzeby wspólnoty. Z konwersacji wyłania się jednak obraz dość ponury. Między wierszami pada pytanie – czy o taką Polskę walczyliśmy? Atmosferę dominuje poczucie rozczarowania. Autorka mówi wprost: 

Dziś woli PRL – wydawali go, zamawiali, grali w radiu muzykę. Mógł wyjeżdżać za granicę. Kto dziś gra jego? Kto gra Lutosławskiego? Owszem, studio imienia Lutosławskiego jest, ale jego muzyki nie grają.

– No i ta muzyka amerykańska na stadionach, te tysiące ogłupionych. Tyle perkusji! Koszmar. Furcewa i Żdanow to tylko ręczna robota, to było nic ze zniszczeniami zrobionymi przez Amerykanów.

 Dramaturgii dopełnia natomiast kolejny fragment:

– Nie ma wojny, jakoś ta młodzież musi oszołomić się i wyżyć.

– Tak, to straszne, ale czasem dochodzę do wniosku, że wojny są właściwie koniecznie potrzebne.

– Albo takie ogłupianie zbiorowe, zamiast wojny.

Podsumowanie jawi się wiec w kategoriach projekcji dość gorzkiej. Czy należy je więc odczytywać jako przytyk w stronę pokolenia, które zostało zobligowane do „zaopiekowania się” odzyskaną wolnością? Być może. Niemniej lepiej odbierać przesłanie książki raczej w formie przestrogi. Wybór między wojną a zbiorowym ogłupieniem wydaje się przerażający i sensu stricto nie jest żadnym wyborem. Wracam więc do uczucia zazdrości, o którym mówiłam na początku i rozszerzam je na fakt, że pokolenie autorki nie musiało stawać wobec tak dramatycznie sformułowanego dylematu. Brylant. Opowiadania prawdziwe Teresy Bochwic polecać można z czystym sumieniem. Jak się bowiem okazuje, jej świadectwo nadal pozostaje aktualne, a tematyka tylko pozornie trąci przedawnieniem.

 

T. Bochwic, Brylant. Opowiadania prawdziwe, Warszawa 2020.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Katarzyna Aksamit, „Figurantka zmieniła zamki…” – Teresa Bochwic „Brylant. Opowiadania prawdziwe”, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 87

Przypisy

  1. Na ten temat polecam chociażby opracowane przez Macieja Skrzypeckiego hasło metrum ze znakomitego Ilustrowanego słownika terminów literackich. Historia, anegdota, etymologia, pod red. Z. Kadłubka, B. Mytych-Forajter, A. Nawareckiego, Gdańsk 2019.
  2. Mowa o rozprawie Über epische und dramatische Dichtung z 1797 roku, opublikowanej po raz pierwszy w roku 1821.
  3. Na przykład tytuł opowiadania Jest, jak jest może nawiązywać do przeboju Jana Borysewicza i Pawła Kukiza.
  4. W. Kudyba, Nazywam się Majdan, Warszawa 2015, s.7.
  5. M. Heidegger, List o humanizmie [w:] Tenże, Budować, mieszkać, myśleć. Eseje wybrane, Warszawa 1977, s. 76.
  6. I. Jarek, Nowohucka kolęda, „Twórczość” 2018, nr 12.
  7. P. Małochleb, Tragedia grecko-nowohucka, „Krytyka Polityczna”, https://krytykapolityczna.pl/kultura/czytaj-dalej/paulina-malocheb-igor-janek-halny-recenzja/ [dostęp: 1.03.2021].
  8. J. Bińczyk, Nowohucki fatalizm losu, „Tłusty Druk” 2020, https://tlusty.substack.com/p/nowohucki-fatalizm-losu [dostęp: 1.03.2021].
  9. Cytat pochodzi z utworu rapera Hadesa. Hades, Nowe dobro to zło, Prosto 2011.
  10. I. Jarek, J. Sosna, Spodouści, Warszawa 2018.

Powiązane artykuły

11.02.2021

Nowy Napis Co Tydzień #087 / Bez zuchwałości, ale i bez lęku

Nec temere, nec timide – bez zuchwałości, ale i bez lęku. Stara dewiza miasta Gdańska pasuje, jak mało która z lapidarnych sentencji, do sylwetki Pawła Huelle. Gdzieś indziej, na głębinach i mieliznach morza polskiej literatury tuziny żeglarzy toczą nieustanną walkę z wichrem epoki. Gdy jedni ochoczo łapią bryzę w żagle, inni, wzorem doświadczonych surfingowców, usiłują płynąć pod wiatr. Jeszcze inni toną, zanim na dobre odbiją od nabrzeża. Z Pawłem Huelle jest inaczej. On nie ogląda się na boki, nie wypatruje z obawą ciemnych obłoków na horyzoncie. Jego okręt wypłynął już z Zatoki Puckiej i pod rozwiniętymi żaglami przemierza szerokie wody akwenu. Pruje fale równo i bez pośpiechu, za to z apollińskim spokojem, przynależnym jednostkom o wysokiej klasie i dużej wyporności.

Żegluga na pełnym morzu ma oczywiście swoje wymagania i Huelle potrafił im sprostać. Zaczął od narratora, z którym zrobił to samo, co załoga okrętu płynącego do Tarszisz uczyniła z Jonaszem – wyrzucił go za burtę. Śpiewaj ogrody napisał jeszcze w pierwszej osobie, co na tamtym etapie jego literackiej drogi było w zupełnym porządku. Teraz, po sześciu latach, jesteśmy już trochę zmęczeni tym „ja” i „ja”, natarczywie obecnym we współczesnej polskiej powieści. Dosyć już tego wywnętrzania, pora zacząć opowiadać.

Talita jest właśnie zbiorem opowiadań. Pozornie różni je wszystko: czas i miejsce akcji, klimat, a nawet estetyka. Mają jednak przynajmniej tę wspólną cechę, że ich autor usuwa się w cień. On wie, że patrzącemu zza zasłony cienia ukazywane bywa więcej niż innym. Chociażby z tego powodu warto czasem zejść z cokołu podmiotu lirycznego.

Gdyby nie zszedł, nie zauważyłby przecież, że zanim kochankowie z opowiadania Koncert wymienili słowa powitania, ich konie, klacz i deresz, pierwsze dotknęły swoich pysków. Ewa jest uroczą, dobrze zapowiadającą się pianistką, Joachim – subtelnym i nieco ekscentrycznym właścicielem sąsiedniego majątku. Gdy podczas burzy balon, którym wybrał się na wycieczkę, raptownie zmieniwszy kurs, rozbił się o dach dworskiej stodoły w Wiązowej, on – kulejący po wygramoleniu się z kosza – usłyszał od właścicielki: „Skoro już pan przybył, proszę na podwieczorek”. Ciotka Ewy, Tekla (jakżeby inaczej?) to typowa przedstawicielka wymarłej już sfery, w której na rzeczy nienormalne należało reagować normalnie.

Ewę i Joachima, poza płcią, dzieli jeszcze jeden istotny szczegół. Ona jest Polką, on Niemcem. To ważne ze względu na miejsce i czas. Miejscem akcji jest prowincja Prus Zachodnich, a dokładnie pobrzeże Kaszub i Kociewia. Ten „odległy zakątek pośród lasów i jezior” to dzisiaj prawie peryferie wielkiego Gdańska. Czas – lato 1914 roku, początek wielkiej wojny. Wszystkie powyższe parametry, włącznie z osobami bohaterów, wskazują na doświadczenie granicy. Także ryzyka związanego z jej przekraczaniem. Bo ta historia kończy się tragicznie, jak przystało na prawdziwą opowieść o miłości.

Poświęćmy jeszcze chwilę uwagi Joachimowi von Tolle, w którego osobie Paweł Huelle sportretował po trosze samego siebie. On również „pochodzi z rodziny najezdnych urzędników” gdzieś spod Wiednia, którzy w drugim lwowskim pokoleniu stali się polskimi patriotami, zaś w kolejnym – pionierami nowego życia na gruzach poniemieckiego Gdańska. Również jego nazwisko „brzmi fatalnie”, przynajmniej w uszach niektórych. Notabene czołowy z jego wrogów, nieżyjący już ksiądz, wspomniany został w jednym z opowiadań jako „gdański prałat”. Bez emocji, jako część historii tego miasta. Podobnych osobistych aluzji jest w książce więcej. Gdy czytamy, jak ciotka Tekla wertuje Wielki atlas upraw ogrodowych Tadeusza Fiedlera, nie od rzeczy jest pamiętać, że chodzi o pradziadka autora opowiadania.

Dukt opowieści Huellego wywołuje wizje, które tkwią gdzieś głęboko w naszej zbiorowej nieświadomości. Tego nie da się skonstruować ani wyczytać z Wikipedii. Podczas lektury nabieramy pewności, że atlas ciotki Tekli był też jedną z książek dzieciństwa małego Pawełka. A krajobrazy pomorskiego lata? Posłuchajmy, jak „gęsty, słodki zapach sianokosów wdzierał się do dworu” niczym „poranna mgła w górach”, przejedźmy konno „ciemny, świerkowy bór, gdzie koleiny zawsze były wilgotne i nawet podczas największych upałów wiało lekkim chłodem”… Trudno nie zatęsknić za latem i pomorskimi wakacjami, szczególnie gdy w środku pandemicznej, pozbawionej słońca zimy czyta się podobne frazy:

Dawno nie była tak szczęśliwa. Świtem wyprowadzała klacz ze stajni i ruszała przed siebie bez żadnych konkretnych planów. W kluczeniu po leśnych duktach tkwiła dodatkowa przyjemność – zdania się na niespodziankę. Niektóre miejsca pamiętała z dzieciństwa. Pięć dębów, do których jeździli powozem na pikniki. Młyn Lewina z huczącym przepustem, na którym niewielka Rudawka udawała groźną rzekę. Karczmę Gasińskiego wśród czystych pól, w miejscu zwanym Rozłogi. Albo kamienne kręgi na wysoczyźnie, pomiędzy jeziorami, gdzie wiatr szumiał w suchych trawach, a od głazów szły długie cienie. Wieczorami, gdy po długim dniu kładła się wreszcie spać, czuła, jak nasycone słońcem ciało odzywa się we własnym, rozpalonym języku, w którym porozumiewały się odgłosy i tajemnicze szelesty nocy.

Młyn Lewina… Kłania się Johannes Bobrowski, także piewca Północy. Ale tu chodzi o innego Lewina, choć może kuzyna tamtego znad Drwęcy.

Delikatna równowaga między kronikarskim szczegółem a poetycznym znakiem zapytania stanowi o stylu tych dwunastu opowieści. Akcja Szewca toczy się pod konkretnymi adresami gdańskiego Wrzeszcza, eklektyczną wieżyczkę w narożniku secesyjnej kamienicy – w której wnętrzu ukrywa się tajemnica całej historii – obejrzeć sobie może bez większego trudu każdy, kto tylko uda się, samochodem lub pieszo, do zbiegu ulic Wajdeloty i Grażyny.

Większość tych opowiadań dotyka miejsc, w których swego czasu bywał Dawidek Weiser. Jest nawet stary znajomy, ksiądz Dudak. Ciekawe, że gdańszczanin Huelle umieszcza swoją narrację w porach, które – wydawałoby się – tylko nam, przyjezdnym, kojarzą się z letnimi wyjazdami „nad morze”. Mało tutaj jesieni, a przecież ona też bywa piękna czerwienią buków Lasów Oliwskich. Może dlatego, że jesień obnaża to, co wiosna i lato jeszcze ukrywają pod podszewką bujnego listowia.  

Śmierć jest wydarzeniem, wokół którego ogniskuje się akcja Tality, opowiadania jak najbardziej zasadnie wybranego na tytuł całego zbioru. Pusta noc to prastary kaszubski zwyczaj, zgodnie z którym rodzina i sąsiedzi osoby zmarłej gromadzą się nad trumną, by śpiewać religijne hymny. Pieśni są chrześcijańskie, ale sam obrzęd ma genezę sięgającą epoki, jaką zwykło się określać mianem illo tempore, czasu mitycznego. Ewangeliczną Talitą jest dwunastoletnia Bernatka, która utonęła w wezbranych nurtach Rudanki. O jej wskrzeszenie modli się tajemniczy pielgrzym, intruz w oczach innych uczestników rytuału. Wątek akcji rozkręca się, kulminując pożarem drewutni, która płonie jak krzak ognisty z opowieści o Mojżeszu. Wszystko to dzieje się obecnie, opowiadanie pełne jest szczegółów tyleż realnych, ile aktualnych. My jednak czujemy, że dotykamy pulsu prawieku. A wszystko to oglądane jest z perspektywy kobiety przez całe opowiadanie nie robiącej właściwie nic innego, niż parzenie żałobnikom kawy, podawanie im ciast i sprzątanie po gościach. Aha, jeszcze na początku podaje szklankę wody pielgrzymowi, jak Samarytanka. Tak pisać potrafią tylko mistrzowie.

Wysoka literatura Gdańska i Kaszub – to były dotąd dwie osobne, choć bliskie sobie ścieżki. Po jednej z nich kroczą Günter Grass i Stefan Chwin, po drugiej Jan Drzeżdżon i wcześniejszy odeń Aleksander Majkowski z jego mistyką „omszałych głazów”. To znaczy – Kaszuby oczywiście są obecne i u Grassa, i u Chwina, ale to ciągle jest kraina oglądana z zewnątrz, choć z bardzo bliskiego, bo gdańskiego sąsiedztwa. Żeromski swój Wiatr od morza pisał z perspektywy Warszawy, a może nawet Zakopanego. Z kolei Kaszuby Majkowskiego i Drzeżdżona to jakby sprawa między samymi Kaszubami. Dopiero Huelle wprowadza nas, ludzi z zewnątrz, w sam jej środek. Nie rezygnując przy tym ze specyficznie gdańskiego stempelka.

Otworzyła książeczkę na zaznaczonej stronie, lecz litania wydała jej się wszystkim, tylko nie modlitwą. Żadne z wypowiadanych w myślach słów na pewno nie trafiało do Boga, o ile nawet wcześniej usłyszała je Matka Boska, pośredniczka przez Syna do Ojca. […] Poczuła obecność dawnego boga. Pana chłodu. Ściętych kałuży, szronu, liści i drzew pogrążonych w głuchej zadumie. Potrafił przylgnąć ustami do każdej powierzchni niewidzialny, choć jego oddech czuło się zawsze i mocno, jak obecność zmarłych.

Wątek Pana chłodu obecny jest również w innych opowiadaniach, takich jak Ryfka czy Most. Dotąd nie nazwał go po imieniu żaden z kaszubskich pisarzy, mimo że literatura tego regionu aż roi się od półbogów i demonów. Trzeba było dopiero potomka bywalców wesołych naddunajskich winiarni, by dostrzegł i opisał w Kaszubach to, czego sami nie widzą od środka.

Nastrój Tality spokrewnia ją z inną sagą Północy – Słowem Kaja Munka, a także ekranizacją tej powieści, dokonaną w 1955 roku przez Carla Dreyera. Uważne tropy doprowadzą nas też do Henryka Wańka i jego Wyprzedaży duchów. W tej książce wędrujemy po Karkonoszach wraz z mistrzem wiedzy tajemnej, od którego wszyscy wokół oczekują niezwykłości. I tym powszechnym oczekiwaniem wobec siebie, znużonym, a nawet czasem lekko podirytowanym. Podczas nocnej wycieczki wzdłuż sudeckiej grani J… próbuje wytłumaczyć dwom towarzyszom podróży, że tak zwane przewidywanie przyszłości to nic innego jak zdolność dostrzegania szczegółów, których nie zauważają inni. Słuchacze powątpiewają. „Ten pies idzie z nami już od dłuższego czasu” – stwierdza J… nieoczekiwanie, a jego zdumiali interlokutorzy istotnie dopiero teraz widzą wynurzające się z mroku zwierzę. Pies zresztą niebawem zniknął, tak nagle, jak się pojawił. Jednak po latach wyłonił się znowu – tym razem na kartach Tality. Nie przypadkiem wydawnictwo umieściło jego wizerunek na okładce książki Huellego.

Czyż nie z inspiracji Wańkiem i jego opisami różnych gatunków mgły narodził się portret Joachima von Tolle, który mgłę na łąkach uwieczniał za pomocą lustrzanki fotoaparatu? Trochę podobnie czyni z materią swojej opowieści Paweł Huelle. Jego sposób pisania to nie tyle realizm magiczny, ile raczej rozszczepienie rzeczywistości, stan jawy i snu zarazem.

Huelle do niczego nas nie namawia, nie przekonuje. On tylko opowiada, a morał jego opowieści jest ulotny, jak samo życie. Oto bohater Słonecznego dnia, chasyd Chaskiel, który wybrał się w drogę do samego reb Beszta, cudotwórcy i ojca chasydyzmu, by uzyskać odpowiedź na ważne egzystencjalne pytania. Choć dotarł do celu, odpowiedzi nie usłyszał.

Ale nie miało to znaczenia. Wspinał się powoli kamienną drogą ku miasteczku jak do uśpionego Jeruzalem. Wiedział już, że modlitwa jest jedną z tajemniczych bram, które otwierają wszystko. Dwa lata później […] został kantorem. Potem ożenił się z Ewą, córką reb Beszta. Nikt nigdy nie dowiedział się o jego wizycie w katolickim kościele Świętego Piotra. Jego wnuki i prawnuki zginęły w czasie zagłady. Wszystkie.

Autor Tality nie każe nam nawet wierzyć w żadną z opisanych przez siebie cudowności. Także tych dokonanych nad trumną Bernatki. A jeśli już koniecznie chcielibyśmy wydobyć z nich jakiś morał, niechże nim będzie puenta opowiadania Dąb: „Temu, co stwierdzono bez dowodów, w ten sam sposób można zaprzeczyć”.

P. Huelle, Talita, Kraków: Znak, 2020

okładka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jacek Borkowicz, Bez zuchwałości, ale i bez lęku, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 87

Przypisy

  1. Na ten temat polecam chociażby opracowane przez Macieja Skrzypeckiego hasło metrum ze znakomitego Ilustrowanego słownika terminów literackich. Historia, anegdota, etymologia, pod red. Z. Kadłubka, B. Mytych-Forajter, A. Nawareckiego, Gdańsk 2019.
  2. Mowa o rozprawie Über epische und dramatische Dichtung z 1797 roku, opublikowanej po raz pierwszy w roku 1821.
  3. Na przykład tytuł opowiadania Jest, jak jest może nawiązywać do przeboju Jana Borysewicza i Pawła Kukiza.
  4. W. Kudyba, Nazywam się Majdan, Warszawa 2015, s.7.
  5. M. Heidegger, List o humanizmie [w:] Tenże, Budować, mieszkać, myśleć. Eseje wybrane, Warszawa 1977, s. 76.
  6. I. Jarek, Nowohucka kolęda, „Twórczość” 2018, nr 12.
  7. P. Małochleb, Tragedia grecko-nowohucka, „Krytyka Polityczna”, https://krytykapolityczna.pl/kultura/czytaj-dalej/paulina-malocheb-igor-janek-halny-recenzja/ [dostęp: 1.03.2021].
  8. J. Bińczyk, Nowohucki fatalizm losu, „Tłusty Druk” 2020, https://tlusty.substack.com/p/nowohucki-fatalizm-losu [dostęp: 1.03.2021].
  9. Cytat pochodzi z utworu rapera Hadesa. Hades, Nowe dobro to zło, Prosto 2011.
  10. I. Jarek, J. Sosna, Spodouści, Warszawa 2018.

Powiązane artykuły

14.01.2021

Nowy Napis Co Tydzień #083 / Ulewa

Polecamy zbiór opowiadań Ulewa, debiut prozatorski Macieja Bieszczada.

Proza Macieja Bieszczada łączy w sobie tradycje realizmu i psychologizmu. (…) Kolejne części zbioru, nazywane przez autora „opowiadaniami portretowymi” i tytułowane imionami poszczególnych postaci (BronkaZbigniewMarekAndrzej), są całkowicie autonomiczne, ale zarazem składają się na wielowątkową, skupioną wokół jednego tematu fabułę i z tego powodu pozostają względem siebie komplementarne. Niczym w muzycznej fudze powtarzają te same zdarzenia, nawet opisy i dialogi, jednak za każdym razem są one ukazywane inaczej, z innej perspektywy osobowej, przez co nabierają nowego znaczenia.

Książkę można zakupić w e-sklepie Instytutu Literatury.

Maciej Bieszczad, Ulewa, Oficyna Wydawnicza ATUT, Instytut Literatury, Wrocław–Kraków 2020.

Okładka książki "Ulewa"

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Maciej Bieszczad, Ulewa, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 83

Przypisy

  1. Na ten temat polecam chociażby opracowane przez Macieja Skrzypeckiego hasło metrum ze znakomitego Ilustrowanego słownika terminów literackich. Historia, anegdota, etymologia, pod red. Z. Kadłubka, B. Mytych-Forajter, A. Nawareckiego, Gdańsk 2019.
  2. Mowa o rozprawie Über epische und dramatische Dichtung z 1797 roku, opublikowanej po raz pierwszy w roku 1821.
  3. Na przykład tytuł opowiadania Jest, jak jest może nawiązywać do przeboju Jana Borysewicza i Pawła Kukiza.
  4. W. Kudyba, Nazywam się Majdan, Warszawa 2015, s.7.
  5. M. Heidegger, List o humanizmie [w:] Tenże, Budować, mieszkać, myśleć. Eseje wybrane, Warszawa 1977, s. 76.
  6. I. Jarek, Nowohucka kolęda, „Twórczość” 2018, nr 12.
  7. P. Małochleb, Tragedia grecko-nowohucka, „Krytyka Polityczna”, https://krytykapolityczna.pl/kultura/czytaj-dalej/paulina-malocheb-igor-janek-halny-recenzja/ [dostęp: 1.03.2021].
  8. J. Bińczyk, Nowohucki fatalizm losu, „Tłusty Druk” 2020, https://tlusty.substack.com/p/nowohucki-fatalizm-losu [dostęp: 1.03.2021].
  9. Cytat pochodzi z utworu rapera Hadesa. Hades, Nowe dobro to zło, Prosto 2011.
  10. I. Jarek, J. Sosna, Spodouści, Warszawa 2018.

Powiązane artykuły

03.12.2020

Nowy Napis Co Tydzień #078 / „Będzie pani w tym zimno, pani Maniu…” Opowiadania Izraela Joszui Singera

Przed II wojną światową powszechnie uważano, że Israel Joshua Singer jest zdolniejszy od swojego brata Isaaca Bashevisa, przyszłego zdobywcy Literackiej Nagrody Nobla, i nie było to twierdzenie gołosłowne. Urodzony w Biłgoraju w 1893 roku, już w latach 20. ubiegłego stulecia stał się jedną z czołowych postaci życia literackiego żydowskiej Warszawy.

Izrael Jehoszua Singer i jego brat Baszewis nigdy nie zasiadali razem przy stoliku. Łatwo było ich z daleka rozpoznać, gdyż obaj byli łysi jak kolano. Obaj też należeli do grona prześmiewców, choć sami nie byli skłonni do śmiechu

– wspominał poeta Zusman Segałowicz w książce poświęconej Związkowi Pisarzy Żydowskich, zatytułowanej adresem warszawskiej siedziby związku Tłomackie 13. Członkami stowarzyszenia byli obaj bracia, choć młodszy dopiero zaczynał swą pisarską karierę. Starszy za to mógł już pochwalić się sukcesami i wydanymi książkami w języku jidysz. Izrael Joszua był dziennikarzem współpracującym z pismami żydowskimi w Warszawie, „Folkscajtung” i „Literarisze Bleter”, i początkowo tworzył krótkie formy prozatorskie, a także próbował swych sił w dramacie. Debiutował jako dramatopisarz sztuką Rozpacz ziemi (1922) wystawioną rok później w Nowym Jorku w New York Yiddish Art Theater. Dopiero jednak sukces powieści Josie Kałb z 1932 roku skłonił go do pisania dłuższych próz. To arcydzieło międzywojennej prozy żydowskiej traktuje o romansie na dworze cadyka, a wybór szokującego – jak na ówczesne czasy – tematu oraz śmiałe obyczajowo opisy miłosnych przeżyć zakochanego młodzieńca sprawiły, że książka spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem publiczności. Izrael Joszua kontynuował twórczość powieściową w Braciach Aszkenazy, sadze łódzkiej rodziny żydowskiej, inspirowanej twórczością Władysława Reymonta, a potem Rodzinie Karnowskich, opisującej problem asymilacji. W 1933 roku pisarz emigrował do Ameryki, dokąd później pomógł dostać się młodszemu bratu.

Isaac Bashevis starszemu o 11 lat bratu wiele wiec zawdzięczał, to właśnie Izrael Joszua wprowadzał go w świat literatury jidysz, pomógł w nawiązaniu pierwszych kontaktów, wspierał w pracy. Jako noblista młodszy brat przyćmił z czasem twórczość starszego, także dlatego, że Izrael Joszua zmarł nagle, w 1944 roku, w stosunkowo młodym jak na pisarza wieku. Warto w tym miejscu nadmienić, że obaj bracia mieli starszą siostrę, najstarszą z rodzeństwa Singerów. Hindełe Ester Singer została wydana za mąż za szlifierza diamentów, opuściła Polskę i zamieszkała najpierw w Antwerpii, a potem w Londynie. Od kilku lat możemy czytać po polsku także jej pisane w jidysz książki, które sygnowała nazwiskiem Ester Singer Kreitman. Są to: wybór opowiadań RodowódTaniec demonów, autobiograficzna powieść opisująca losy dziewczynki wbrew własnej woli wydanej za mąż, pragnącej wyzwolić się spod jarzma kulturowego konwenansu.

W tym roku jeszcze głębiej poznajemy twórczość Izraela Joszui Singera, bo po raz pierwszy po polsku, w świetnym tłumaczeniu Krzysztofa Modelskiego, ukazał się zbiór jego opowiadań wydany w 1925 roku w Wilnie pod tytułem Na obcej ziemi. To prawdziwe wydarzenie czytelnicze na naszym rynku, zdominowanym przez komercję i pseudoliteraturę. Opowiadania Singera czyta się z ciekawością i wzruszeniem. Talent autora widoczny jest od pierwszych stron książki, która jest panoramą nieistniejącego dziś już świata oraz tworzących go ludzi.

Co niezmiernie charakterystyczne, choć w większości bohaterami są Żydzi, wcale nie jest to regułą. Izraela Joszuę bardziej interesują losy jednostek i zdarzeń je dotykających niż opisywanie samej społeczności żydowskiej, z której wyszedł. Już w pierwszej prozie, Stare Miasto, widzimy antykwariusza i drobnego hochsztaplera Fabiana Rajcesa oraz szereg jego znajomych, na czele z długoletnim kompanem i pracownikiem, Fabianem Zarębą, Polakiem, niedoszłym malarzem i nieudacznikiem, kompanem bohatera z heroicznych lat studenckich. Jeśli dodamy do tego księdza Gęstego, z którym Fabian często-gęsto popija wino na plebanii, wyłania nam się fragment społeczności warszawskiej Starówki przełomu XIX i XX wieku. Wspomniane opowiadanie utrzymane jest w żartobliwym, ironicznym stylu, z bardzo cennym utrwalonym w nim opisem fragmentu Warszawy. Niby dobrze znanym, wielokroć opisywanym, filmowanym, a jednak pod piórem Singera widzianym inaczej. Tak jakby inna Warszawa wyłaniała się spod wielu warstw pokostu i zaczęła mówić. Warto jej posłuchać, obejrzeć, poczuć jej zapachy, klimat, zamieszkujące ją indywidua, ludzkie i zwierzęce.

Groteskowe jest też opowiadanie Żydzi, opisujące zapomniany chyba już przez historię epizod działalności w Warszawie misji anglikańskiej i zdobywaniu przez nią wyznawców wśród Żydów, zarówno miejscowych, jak i przyjezdnych. Ich motywacje, swary, niesnaski, ich nędza i zagubienie są zwięźle nakreślone na kilku stronach, w czym wyraża się mistrzostwo Singera, podsumowującego ten obraz następującą kodą:

A z góry patrzył Jezus w przekrzywionej na bok cierniowej koronie. Z błyszczącymi oczyma, jasną brodą, która w świetle świec wydawała się żółta. Wyglądał jak sędzia z małego żydowskiego miasteczka.

Na wolności to wspaniała miniatura, której akcja dzieje się w zamkniętym szpitalu dla chorych prostytutek. Jedna z nich, Mania Szerman, niedługo ma opuścić ten przybytek. Jest w pisaniu Singera głęboka empatia, daleko mu do jakiegokolwiek dydaktyzmu. Dramat samotności Mani rozgrywa się w kilku epizodach, z których najbardziej przejmujący to moment wydawania przez dozorcę szpitalnego Pawełka worka z ubraniem pacjentki. Co dalej? Jaka będzie przyszłość za murem? Czy pojawi się ten, kto kiedyś do Mani do szpitala przychodził, a potem zniknął, rozpłynął się w powietrzu? Z tymi dylematami pozostawia nas pisarz, długo nie dając zapomnieć o wielkich szpitalnych oknach i podwórzu z nawianymi zimnym wiatrem liśćmi.

Są w tomie Singera obrazki z pierwszej wojny, której był świadkiem w Rosji i na ziemiach polskich (o tym traktuje opowiadanie tytułowe), są też – choćby w opowiadaniu W drodze – reminiscencje sowieckiej rewolucji, której autor doświadczał, przebywając w latach 1918–1919 w Kijowie, gdzie aktywnie włączył się w działania awangardy żydowskiej. Temu tematowi poświęcona jest nowela Luk, której bohaterem jest pies należący do generała – metafora upadającej carskiej Rosji. Losy generała i jego rasowego wilczura są niejednoznaczne, chaos wywołany w kraju, głód i poniewierka, watahy dzikich, wygłodniałych psów na rosyjskich ulicach stanowią koloryt, na tle którego pies postanawia wziąć los w swoje łapy i salwować się ucieczką. Warto poznać dalsze losy czworonoga, bo Singer doprowadza fabułę do końcowej konkluzji i stawia kropkę. Dodajmy, że w 1921 roku pisarz, chyba na szczęście dla siebie, powrócił z Rosji do Polski i przez krótki czas był członkiem awangardowej grupy „Chaliastra”.

Krew to z kolei najbardziej brutalne opowiadanie w zbiorze. Symcha-Binem, odmieniec, chłopak odepchnięty przez społeczność żydowską miasteczka, staje się wyrzutkiem. Brutalne wychowanie przez bicie i nieustanne szykany sprawiają, że przeistacza się w psychiczne monstrum, przez współziomków pogardliwie nazywane Symele Kiełbasa. Pewnie każda lokalna społeczność ma takich dziwaków. Chłopak oddala się od swoich i zostaje przechrztą, a jednocześnie pełni jedną z najbardziej nieczystych dla Żydów czynności – zabija świnie w chrześcijańskiej jatce. Żeni się z Polką, grubą wdową Roszczakową, czarnym charakterem tego opowiadania. Singer opisuje dalsze dzieje Symchy-Binema z pozycji bezstronnego obserwatora, a dzięki temu przekonujemy się, że podobnie negatywnym co Roszczakowa bohaterem jest społeczność żydowska miasteczka, która odepchnęła od siebie chłopaka, zamiast obdarzyć go miłością.

Bohater-dziecko, niewinne, rozpoczynające dopiero życie, z którym musi się mierzyć to charakterystyczny motyw i wielki walor prozy Izraela Joszui Singera. Wspaniale rozwinięty został w powieści Josie Kałb. Brutalne zetknięcie się niewinności z bezwzględnymi prawami tego świata to w ogóle wielki temat prozy jidyszystów, pisarzy tworzących w języku żydowskim na ziemiach polskich, a potem w odrodzonej Polsce. Ta wielka, ale i skromna literatura, której historię na zawsze przerwał Holokaust, a na emigracji kontynuowali nieliczni, jest prawdziwym fenomenem. Literacki Nobel z 1978 roku dla jednego z tych pisarzy – dla brata Izraela Joszui Singera, Isaaca – stanowi podzwonne dla twórczości całego szeregu autorów, którzy jidysz oddali swe serce i talent.

Izrael Joszua Singer, Na obcej ziemi, przeł. Krzysztof Modelski, Lublin: Fame Art, 2020.

okładka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wojciech Chmielewski, „Będzie pani w tym zimno, pani Maniu…” Opowiadania Izraela Joszui Singera, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 78

Przypisy

  1. Na ten temat polecam chociażby opracowane przez Macieja Skrzypeckiego hasło metrum ze znakomitego Ilustrowanego słownika terminów literackich. Historia, anegdota, etymologia, pod red. Z. Kadłubka, B. Mytych-Forajter, A. Nawareckiego, Gdańsk 2019.
  2. Mowa o rozprawie Über epische und dramatische Dichtung z 1797 roku, opublikowanej po raz pierwszy w roku 1821.
  3. Na przykład tytuł opowiadania Jest, jak jest może nawiązywać do przeboju Jana Borysewicza i Pawła Kukiza.
  4. W. Kudyba, Nazywam się Majdan, Warszawa 2015, s.7.
  5. M. Heidegger, List o humanizmie [w:] Tenże, Budować, mieszkać, myśleć. Eseje wybrane, Warszawa 1977, s. 76.
  6. I. Jarek, Nowohucka kolęda, „Twórczość” 2018, nr 12.
  7. P. Małochleb, Tragedia grecko-nowohucka, „Krytyka Polityczna”, https://krytykapolityczna.pl/kultura/czytaj-dalej/paulina-malocheb-igor-janek-halny-recenzja/ [dostęp: 1.03.2021].
  8. J. Bińczyk, Nowohucki fatalizm losu, „Tłusty Druk” 2020, https://tlusty.substack.com/p/nowohucki-fatalizm-losu [dostęp: 1.03.2021].
  9. Cytat pochodzi z utworu rapera Hadesa. Hades, Nowe dobro to zło, Prosto 2011.
  10. I. Jarek, J. Sosna, Spodouści, Warszawa 2018.

Powiązane artykuły

Loading...