13.03.2024

Wiersze dla nikogo. O zbiorze poetyckim „Wiersze dla koleżanek” Rafała Gawina

Zacznijmy od wiersza, samego w sobie. Zanurzmy się w jego świat. Bez przygotowania i bez ostrzeżenia. I bez hamulców. Poznajmy go w całym jego jestestwie.

 

PO MATURZE ZOSTAŁY NAM TYLKO KREMÓWKI

Zrezygnowałem z erotyków na rzecz twardej
pornografii. Polak potrafi. Rym wkrada się niepostrzeżenie
i batoguje siedzenie. Defilada zmysłów początku. Dlaczego
piszesz? – pytałem w obłędzie i znajdowałem jedynie gęsty
labirynt smaków i zapachów: tyle znaczy głaskanie
tajemnicy pod włos. Defilada zmysłów końca.
Uproszczenia przychodzą same, ale odrzucałem
połączenia. Pamięć skakała z okna, które otwierał
życzliwy wirus. Człowiek-guma by się poświęcił,
ja wolałem wspinać się po ścianie. Lej na mur!
– padała komenda. Sufit nie był szklany. Czekać na rozstrzelanie,
gdy broń jest biała. Cali na biało walczą o przestrzeń
w coraz dłuższym cieniu. Defilada zmysłów równowagi.
Mam plan i karetę z czterech dam. Związek to stół
z powyłamywanymi nogami. Każda nosi imię
i brzemię. Aportuję niczym serce, kotlet z psa
i brzemię. Aportuj niczym wyję. Koszty
zmielonego z butą, wieczne wycie. Koszty
uzyskania przychodu i zamiast loda – lodu. Sam seks
– jak mawiał awangardzista, bawiąc się krzywym
siusiakiem. Czy to już jest oszczędność? Komu jeszcze
muszę ukraść, by uzyskać uznanie? Zmieniłem majtki
jak zdanie. Zmieliłem majtki jak zdanie. Jedna
litera mnie definiuje w głębokim podważaniu. Taka
ranga ringu, w którym pozdrawiasz się ręką, męką
pańską w okrzyku: ja też! Wolałbym nie! Olałbym
tak, ale nie wiem, czy to lubisz, czy jesteś gotowa na pomoc
dla powodzian. Chciałbym wszystkiego, ale wszystko
rozpuszcza się jak pigułka gwałtu i tekst
traci przytomność. Podpisałem deklaracje wiary,
gdy przetanaliśmy się ciałem, a w środku
nie było niczego oprócz psychotropów i drobnoustrojów.
Nie trawimy polityki, dlatego wylewa się z nas
inna lawa. Taki niewybuch, przedwcześnie i miękki
jak sen o potędze ulubionej prawicy. W wiecznej
nerwicy, by na czas wyłączyć historię.

 

W potoku słów, które pojawiają się w myśli czytelnika przy zetknięciu z owym wierszem Rafała Gawina, na pierwszy plan wybija się jedno: bełkot. Choć, rzecz jasna, każdy odbiorca może mieć swoje zdanie i wybrać dowolny wyraz zbierający w soczewce przekaz tego wiersza. Trudno jednak nie przyznać, że kontakt z tym utworem literackim napawa zdziwieniem i zniechęceniem. Czego w nim szukać? Co analizować? Jak i po co dekonstruować ten chaotyczny, płaski i chwilami niepotrzebnie wulgarny potok myśli?

Ktoś mógłby postawić kontrargument – ale przecież ów powyżej zarysowany konstrukt nie jest przypadkiem. Można go odczytać jako gorzkie solilokwium jednostki zagubionej w świecie postmodernizmu. Jako niejasną ni to pochwałę owej epoki postmodernistycznej, ni to skowyt bólu wyrażający dramat człowieka rozpaczliwie poszukującego sensu w świecie bezsensu. Można odczytać powyższe wersy jako zapis monologu wewnętrznego – groteskową trawestację, na przykład Ulissesa Joyce’a, kroczącego ulicami swych myśli. A może parafrazę Kundery, toczącego refleksje na temat nieznośnej lekkości bytu w wyjałowionym i zdewaluowanym świecie. Można by się zastanawiać, czy struktura utworu – bez podziału na strofy, przypominająca nieułożony epos – nie jest aby puszczeniem oka w stronę Pana Tadeusza lub Odysei, czyli opowieści o podróżach czy też zamierzchłych, wielkich, zacnych czasach. Tymczasem tu otrzymujemy opowieść o czasach niskich, podłych, szarych. Opowieść, w której ekwiwalentem aksjologicznej nędzy człowieka współczesnego stają się najprostsze rekwizyty – psychotropy, pigułka gwałtu. A wszystko to stanowi defiladę zmysłów, które są przytłumione: teraźniejszością, miastem, brakiem nadziei. Ktoś mógłby istotnie budować wokół tego wiersza refleksję, wedle której zawiera się w nim przemyślana i głęboka psychologiczno-filozoficzna myśl. No i rzecz jasna „krzywy siusiak”.

Cały powyższy akapit stanowi oczywiście rodzaj ironii wycelowanej w tego typu poezję. Poezję opartą na (prostym przecież) zabiegu spontanicznego zapisu myśli i wrażeń. Rzeczą wtórną jest w tym przypadku to, czy ten zapis jest rzeczywiście rozmyślnie spontaniczny, czy też jest to chwila udawana i zaplanowana. Obie te możliwości nijak nie sprawiają, że taki tekst zyskuje na poetyckiej jakości czy intelektualnej wartości. Przypomina setki i tysiące wierszy powstających na świecie w dobie postmodernizmu, postpostmodernizmu i wszelkich innych „izmów”. W kontekście polskim przede wszystkim styl taki kojarzy się z epoką lat dziewięćdziesiątych i dominacją „brulionu”. Jednak o ile twórcy tamtego pokolenia rzeczywiście stanowili ciekawe zjawisko społeczno-kulturowe, stając się odbiciem ówczesnej specyficznej i unikatowej transformacji politycznej w III RP, o tyle taki styl realizowany obecnie jawi się jako płaski i jałowy. Wtórny – jak nawracająca, przebrzmiała nuta. A z pewnością nie dźwięk, który mógłby rozbrzmieć gdziekolwiek, poruszyć tłumy, w mocny sposób komentować rzeczywistość. Może kiedyś, w czasach triumfów Roberta Tekielego i wszystkich wokół niego. Wtedy na scenę poetycką w Polsce mógł wchodzić duch Franka O’Hary, dziś to tylko marny, spirytualistyczny seans. Słynny wiersz Zbigniewa Sajnoga Flupy z pizdy mógł być bulwersującym wydarzeniem w polskiej poezji w 1991 roku, ale nie dziś. Nie w dobie wszędobylskiej wulgarności, dyktatu mediów społecznościowych, serwisów streamingowych, influencerów…

I znów – ktoś mógłby rzec: ale zaraz, zaraz! Czy Gawinowi nie chodzi właśnie o to? O pokazanie, jak poezja się zdewaluowała? Jak ten styl okazał się do tego stopnia wyjałowiony, że tekst powstały ze zbitki wulgarno-codziennych elementów nie ma już żadnej siły rażenia. A może to przemyślna ironia, nie tyle imitująca po raz setny w dziejach Charlesa Bukowskiego, co uderzająca w kryzys języka i oryginalności! Po pierwsze – nie sądzę, bo patrząc na całość utworów zawartych w Wierszach dla koleżanek, trudno nie odnieść wrażenia, że brzytwa Ockhama działa znakomicie i mówi czytelnikowi jasno: to jest po prostu styl i język autora. Po drugie, nawet gdybyśmy założyli, że celem poety była taka niezwykle pokrętna gra z konwencją, to wniosek jest taki, że gra ta niestety zakończyła się porażką. Bo cóż to za ironia, do której trzeba się natrętnie dokopywać?

Wiersze dla siebie samego

Rafał Gawin urodził się 22 kwietnia 1984 roku w Łodzi. Jest polskim poetą, krytykiem literackim, korektorem oraz redaktorem Kwartalnika Artystyczno-Literackiego „Arterie” i serwisu Poezja Polska. Jego kariera literacka jest związana z niejedną publikacją poetycką i szeregiem artykułów publikowanych w rozlicznych pismach.

W roku 2007 Gawin został nominowany do nagrody głównej i zdobył nagrodę publiczności w Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim imienia Jacka Bierezina. W latach 2006 i 2007 otrzymał drugą nagrodę w Turnieju Jednego Wiersza o Czekan Jacka Bierezina, a w 2009 roku zdobył pierwszą nagrodę w tym samym konkursie. Ponadto został laureatem głównej nagrody V Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego imienia Tadeusza Sułkowskiego.

Gawin jest autorem arkusza poetyckiego Przymiarki wydanego w 2009 roku oraz dwujęzycznej książki poetyckiej WYCIECZKI OSOBISTE / CODE OF CHANGE z 2011 roku, przetłumaczonej na język angielski przez Marka Kaźmierskiego. Jego prace były publikowane w różnych czasopismach i mediach, między innymi w „Gazecie Wyborczej”, „Odrze”, „Opcjach”, „Kresach”, „Frazie”, „Red.”, „Portrecie”, „Wyspie”, „Arteriach”, „Wakacie”, „Cegle”, „sZAFie”, a także w rozlicznych antologiach.

Są to więc dokonania liczne, wskazujące na wielką aktywność. Skąd tedy tak porażający kształt utworów zawartych w Wierszach dla koleżanek? Skąd brak świeżości, skąd metafory oparte na błahych wtrętach dotyczących prozy życia czy seksu? Czy to brak poetyckiej wyobraźni, czy może świadomy wybór polegający na wychodzeniu naprzeciw? Tylko naprzeciw czemu, w jaki sposób i dlaczego właśnie w taki? Zetknięcie z poezją zawartą w tym tomiku prowokuje czytelnika do zadania pytania o to, czy taki język i styl mogą dziś w ogóle do kogokolwiek przemawiać. Czy mogą przynieść jakąś wartość, prawdę, jakość. Odpowiedź wydaje się jasna – nie mogą. Papieskie kremówki pomieszane z kotletem z psa i genitalnymi leksemami to strategia jałowa, banalna, by nie rzec – prostacka. I nie o podejście autora do religii, Polski czy moralności tu chodzi. Bo, będąc uczciwym, zetknięcie z przedstawionym tu wierszem, z jego składnią, budowanym weń klimatem – odrzuca, niszczy jakiekolwiek zaciekawienie myślą autora. Delikatnie mówiąc, nie zachęca do poznawania innych przejawów jego poetyckiej wizji. To wiersze pisane przez siebie dla siebie. Wiersze proste i niezawierające w sobie ciekawszych obserwacji.

Bez nadziei

A może wyżej sformułowana opinia jest niesprawiedliwa, bo powstała tylko na podstawie jednego utworu? Nie. To utwór wybrany jako przykład, idealnie oddający ogólny klimat wierszy Gawina. Wierszy, w których przebija się brud, brak nadziei, obraz świata pełnego kulturowych schematów, zawsze negowanych. Nie jest to przy tym obraz, który zawierałby w sobie oryginalną myśl, który byłby komentowany w nowatorski sposób. To świat przede wszystkim męczący: zarówno autora, jak i czytelnika.

Przywołajmy jeszcze jeden przykład. Jak czytamy w utworze Proza pełna pokarmu:

 

4.

Jeśli seks, to w warunkach laboratoryjnych, żeby żaden hotel nie skrzypiał podłogą ani żaden hostel nie straszył korytarzem, który ukrywa łazienki. Jeśli seks, to w warunkach laboratoryjnych, żeby czystość ciał kryła ślad wewnętrznej rywalizacji dwóch nieświadomych swoich braków pustek.


5.

Jeśli związek, to po trupach, które, wyciągnięte z szaf, same się zaczną
bezcześcić.

6.

Jeśli wiersz, to na gorąco, w tym chorobliwym pędzie, kiedy już wiesz, że nie
dogonisz królika, ani nawet nie ugryziesz go w ucho, ale i tak rozpędzisz się
i skaczesz w najbliższą i najlepszą drogę bez wyjścia.

Przeżycia wewnętrzne, egzystencjalny ból, cierpienie związane z tworzeniem, ten chorobliwy pęd życia i świata. I natrętne etapowanie seksem, seksem, seksem… I tak w kółko w tych wierszach. Manieryczne wyrażanie znudzenia i zmęczenia rzeczywistością połączone z wulgarno-seksualną, pozornie intelektualną metaforyką.

Czy nie można pisać wierszy o seksie? Czy powinno się pisać tylko wiersze purytańskie? Czy nie wolno porównywać związku do trupów w szafach, wskazując negatywne strony relacji? Wszystko wolno, wszystko można. Sęk w tym, że można to czynić w sposób artystycznie ciekawy i estetyczny, a można to czynić w sposób podobny do tego, jaki w swych filmach prezentuje Patryk Vega – w których wulgarność i dosadność wylewają się z ekranu, a autor uporczywie stara się wmawiać odbiorcy, że tak wygląda rzeczywistość.

I nawet gdybyśmy przyjęli, że mówimy tu przecież o rzeczywistości lęgnącej się wyłącznie w jaźni podmiotu lirycznego, to przecież tę rzeczywistość też trzeba umieć intrygująco pokazać. Natomiast w tych wierszach nic nie intryguje, nic nie zaciekawia. Odbiorca ma wrażenie, że czytał podobnego rodzaju próby sto razy. Że wiersze te równie dobrze mogłyby być napisane przez maszynę odtwarzającą styl Jacka Podsiadły czy Marcina Świetlickiego.

W utworze Podmiot liryczny szuka miłości w kołchozie wędrownym Gawin pisze:

Po dwóch masturbacjach jestem sobą.
Po trzech mogę stracić zapał
i skończyć tutaj. Za długo widziałem się
z najnowszą poezją polską.

Trudno się nie zgodzić. Patrząc na różne utwory z tego zbioru, można odnieść wrażenie, że przed nadmiernym kontaktem z najnowszą poezją polską warto zapoznać się z treścią ulotki dołączonej do opakowania lub skonsultować się z lekarzem lub farmaceutą.

A może jednak nie? Może potok masturbacji i męskich narządów płciowych składa się na celowy zabieg, który wulgarnie, acz intelektualnie komentuje stan polskiej kultury? Nie. A jeżeli takie było zamierzenie, to tego zwyczajnie nie widać. Toteż w finale recenzji podkreślam to raz jeszcze. W tej poezji po prostu nie widać nic ponad wulgarność, miałkość, pozę, zapatrzenie w samego siebie. Tym samym Wiersze dla koleżanek to ostatecznie wiersze dla nikogo.

 

Rafał Gawin, Wiersze dla koleżanek, Stowarzyszenie Pisarzy Polskich, 2023.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Maciej Woźniak, Wiersze dla nikogo. O zbiorze poetyckim „Wiersze dla koleżanek” Rafała Gawina, Czytelnia, nowynapis.eu, 2024

Przypisy

  1. J. Majewski, Maleńka. Opowiadania, Warszawa 2021, s. 330.
  2. Tamże, s. 191.
  3. R. Scruton, Pożądanie. Filozofia moralna życia erotycznego, Kraków 2009, s. 9.
  4. Tamże, s. 370.
  5. Tamże, s. 169.
  6. A. Turowski, Biomorfizm w sztuce XX wieku. Między biomechaniką a bezformiem, Gdańsk 2019, s. 271.
  7. K.A. Jeleński, Bellmer albo Anatomia nieświadomości fizycznej i miłości, Gdańsk 2013, s. 19.
  8. Więcej o relacji sztuki nowoczesnej i psychologii poznawczej na początku XX w. [w:] E.R. Kandel, The Age of Insight. The Quest to Understand the Unconscious in Art, Mind, and Brain. From Vienna 1900 to the Present, New York 2012.
  9. Tamże, s. 277.
  10. Tamże.
  11. K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 14.
  12. Cyt. za: A. Grzeszykowska, Love book, Warszawa 2011, s. 13.
  13. Ojciec, surowy pruski inżynier, będzie zmuszał młodego Hansa do pracy w hucie i kopalni węgla po ukończeniu Gimnazjum!
  14. Bellmerowie przeniosą się do Niemiec dopiero w 1925 roku, osiadając najpierw w Carlsruhe (obecnie Pokój) na Górnym Śląsku, po trzech latach zaś przenoszą się do Gleiwitz (obecnie Gliwice). Por. S. Taylor, Hans Bellmer. The anatomy of anxiety, Cambridge 2000, s. 200–201.
  15. Tamże, s. 200.
  16. Tamże.
  17. Tamże.
  18. Włoski malarz, w przeciwieństwie do twórców awangardowych zafascynowanych twórczością Cézanne’a, abstrakcjonistów czy ekspresjonistów, zwracał się ku dziewiętnastowiecznemu symbolizmowi oraz reinterpretował tradycję klasyczną. Jego płótna zapełniają tajemnicze figury, przeskalowana architektura i zestawienia przypadkowych przedmiotów umieszczonych w pustej przestrzeni, jak w Pieśni miłosnej (1914), na której przytwierdzona gwoździem gumowa rękawiczka sąsiaduje z gipsową głową antycznego posągu.
  19. S. Taylor, Hans Bellmer. The anatomy of anxiety, s. 201.
  20. Libretto napisane przez Jules’a Barbiera (1825–1901) i Michela Carrégo (1821–1872) oparte zostało na opowiadaniach E.T.A. Hoffmanna (1776–1822).
  21. H. Bellmer, Lalka [w:] K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 43.
  22. Tamże.
  23. K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 14.
  24. E.R. Kandel, The Age of Insight…, s. 581–582.
  25. Por. m.in.: H. Oosterhuis, Medicine, Male Bonding and Homosexuality in Nazi Germany, „Journal of Contemporary History” 1997, t. 32, nr 2, s. 187–205; E.D. Heineman, Sexuality and Nazism. The Doubly Unspeakable?, „Journal of the History of Sexuality” 2002, t. 11, nr 1/2, s. 22–66; E. Heineman, Gender, Sexuality, and Coming to Terms with the Nazi Past, „Central European History” 2005, t. 38, nr 1, s. 41–74; E. Boden, The Enemy Within. Homosexuality in the Third Reich, 1933–1945, „Constructing the Past” 2011, t. 12, nr 1.
  26. Fakt ten każe zniuansować stanowisko wedle którego Bellmer miał zrezygnować z jakiejkolwiek „użytecznej pracy” w geście protestu przeciw nazistowskiemu państwu.
  27. S. Taylor, Hans Bellmer…, s. 201.
  28. W 1936 roku powstaje poemat prozą Der Vater (niem. Ojciec).
  29. S. Taylor, Hans Bellmer…, s. 202.
  30. Tamże, s. 202–203.
  31. Tamże, s. 203.
  32. Tamże.
  33. Tamże.
  34. Nie sposób w tym miejscu uchylić się od pytania o stosunek francuskich artystów oraz artystów mieszkających we Francji do okupacji niemieckiej. Jak w tej sytuacji odnajdywał się Bellmer? Można się tego jedynie domyślać. Pewien trop może podsuwać wypowiedź artysty, którą przytacza Jeleński: ,,Początkiem mojego skandalicznego dzieła jest to, że świat jest dla mnie wielkim skandalem”. Cyt. za: K.A. Jeleński, Bellmer albo Anatomia nieświadomości fizycznej i miłości, s. 23. O dwuznacznej roli Paryża w czasie niemieckiej okupacji jako przyczynie przesunięcia się życia artystycznego do Nowego Jorku pisał Serge Guilbaut. Tenże, Jak Nowy Jork ukradł ideę sztuki nowoczesnej. Ekspresjonizm abstrakcyjny, wolność́ i zimna wojna, tłum. E. Mikina, Warszawa 1992.
  35. S. Taylor, Hans Bellmer…, s. 204.
  36. Tamże, s. 206.
  37. Tamże, s. 207.
  38. Za inny przykład może służyć tu Śmierć w Wenecji Tomasza Manna. Dziś uczucie, jakim zapałał podstarzały literat Gustaw von Aschenbach do młodziutkiego Polaka Tadzia, określone zostałoby mianem pedofilii lub efebofilii. Jednak w noweli opalizuje ono znaczeniami od bezinteresownej kontemplacji piękna młodego ciała po niemożliwą do realizacji chęć „wydarcia” przez starość witalności, jaką niesie młodość.
  39. R. Scruton, Pożądanie…, s. 54.
  40. Dodatkowy poziom znaczeń nadbudowała sama historia. Tworzywa, z których wykonane były prace Szapocznikow, wbrew oczekiwaniom zaczęły ulegać degradacji. I tak obiekty opowiadające historie o rozpadzie i defragmentacji ciała, których rękojmią miała być długowieczność plastiku, same zaczęły się rozpadać.
  41. K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 23.
  42. Sporządzony przez mnie zapis może nie oddawać dokładnie zapisu wiersza w książce. Jest jednak wystarczający do egzemplifikacji.
  43. Tutaj już nie zapisałam zastosowanych przez Niewirowicza spacji. Wynikające z tego fragmentu sensy wydają się dobrze funkcjonować również bez nich, w każdym razie na potrzeby tej recenzji.
  44. Ch. Bukowski, „Bluebird” („Drozd”), tłum. M. Witkowski, https://literatura.wywrota.pl/wiersz-klasyka/42786-charles-bukowski-bluebird-drozd.html [dostęp: 14.02.2020].

Powiązane artykuły

02.03.2023

Nowy Napis Co Tydzień #192 / O Schulzu. Egzystencji, erotyzmie i myśli… Repliki i fikcje (fragmenty)

Errata

Bywają ludzie, często drobnej postury, u których – wówczas, kiedy wchodzą w lata dojrzałe – twarz zyskuje parę zmarszczek i aparycję, która trwa do wieku późnego. Odgadnięcie lat jest niemożliwe. Przez długi czas ich fizjonomia ma jakby stały wiek niełatwej do określenia dorosłości. W przypadku egzystencji jednego z mieszkańców Drohobycza było podobnie.

*

Zdarzało się, że idąc ulicą, zatrzymywałeś się i z daleka obserwowałeś zadurzone pary. Te obejmowały się i były zatracone we własnym świecie. Wszystko obok stawało się dla nich nieistotne. Ważni byli oni. Chciałbyś być tak wolny i szczęśliwy jak te dwójki kier. Dwójka kier znaczyła trwałość. Dopiero w pokoju, w przypływie wyrzutu, policzkowałeś siebie – za tchórzostwo.

*

Jako chłopiec wychodziłeś na balkon. Uciekałeś w samotność. Każda uczniowska grupa cię przerażała. W gruncie rzeczy dopiero spotkanie z innymi sprowadza samotność. Płochliwość wobec wszystkich nie dotyczyła przyrody i przedmiotów. Natura i eksponaty dawały spokój. Karmiłeś owady cukrem i przyglądałeś się drzewom. Potem znajdowałeś cmentarzysko drobnych motyli na dnie matowego klosza lampy. W małym lusterku oglądałeś świat, chcąc do niego wejść. W dal niby identyczną, a jednak nie taką samą. Niemal wszystko – twój pokój i miasto i to, co poza nim – miało aspekt owadzi i zwierzęcy. Było jak mech i jak las. Jak rafa koralowa. To, co się działo, było logiczne, z momentem, w którym się działo. Nawet sen. To zaś, co nowe, było niespotykane, nawet wówczas, gdy działo się w tak zwanej rzeczywistości. Twoje kryzysy były naturalnym stanem czucia. Dojrzewanie to czas udręki, ale i czas ciągłego zachwytu. Masz dwanaście lat, lecz twoja przekątna jest wytyczona. Miejsca są gotowe i czekają na twoje przyjście. Mało jeszcze przeżyłeś, a całość została niemal wykonana.

Gdzie jestem i kim jestem? Odbicie i fizyczność w lustrze zmienia się z latami, ale w głębi jest się stale tym, kim się było od młodości. Im bardziej, z upływem lat, kochałeś życie, tym boleśniej odczuwałeś to, co mu zagraża.

*

Wówczas skończył się pewien okres. Zatrzasnęła się „szczęśliwa epoka”. Poszukiwałeś ojca w otaczających przedmiotach, widząc w nich jego. Niełatwo pozbywać się przedmiotów po zmarłych. On jednak już drwił z rzeczywistości. Stary Jakub odszedł wraz ze sklepem i tym wszystkim, co go tworzyło. Przeżył sześćdziesiąt dziewięć lat. Następnego dnia był pogrzeb i od tego czasu wiedziałeś, że będziesz pisał. Mimo że w domu mówiło się po polsku, w ten dzień znalazłeś się w żydowskiej gminie wyznaniowej. Tahara odbywała się w spokoju i ciszy. Umyte ciało ojca leżało na łóżku, a ty na jego zamknięte oczy położyłeś skorupki z rozbitych jaj. Każdy człowiek ma za życia zawiść w oczach. Wzrokiem zazdrości i pożąda. Nic, nawet po śmierci, nie jest w stanie uspokoić oczu. Henrietta wolnym krokiem podeszła do zwłok i położyła kłódkę na zimne usta, by już nie mówiły złych rzeczy. Panował półmrok. Lustra były zasłonięte atłasowym suknem, a woda ze wszystkich naczyń wylana. Bractwo Chewra Kadisza – w którym członkami byli dwaj przyjaciele starego Jakuba – zajęli się pochówkiem. W środku trumny, z miękkiego drewna, umieściłeś garść ziemi z Izraela. Dał ci ją introwertyczny wuj.

Patrzyłeś na żółtą twarz ojca i szeptem mówiłeś modlitwę El Male Rachamim. Skończył się pewien etap przeszłości i otworzyła przyszłość. W domu czuć było woń kwiatów i stearyny. Po kilku godzinach – w czasie stypy – jedliście jaja i soczewicę. Pojąłeś wówczas, że nawet intensywna miłość do czegokolwiek i kogokolwiek jest ostatecznie procesem niekończących się sporów między samotnościami. Uciekałeś w myśl, nie dla łez i śmiechu, lecz dla nich samych. Budowałeś alfabet rozpoznań. Po śmierci ojca poczułeś, iż każdy po nim, kogo spotykałeś, dawał ci mniej od ciszy, którą zakłócał. Jakkolwiek potrzebowałeś bliskich. Potrzebowałeś też pamięci. Ale pamięć jest wiarołomna. Jest niewierna. Działa w niej koszmarny mechanizm selekcji.

*

W następnym tygodniu poszedłeś na cmentarz przy rogu ulicy Reicha i Cmentarnej. Za synagogą był staw. Jego niebieskie wody zdawały się nie mieć dna. Macewa była skierowana na wschód. Pokrywał ją mech. W jej ciemnych pęknięciach szukały schronienia owady. Były lśniąco-fioletowe, niczym polane lakierem. W ucieczce przed jasnością i wiatrem wciskały się w szczeliny muru. Pojąłeś, że świat jest na chwilę, a na zawsze jest coś innego. Że lepiej odzyskać spokój nad grobem ojca, niż współczuć jego chorobie. Przy porosłej mchem alejce, pod koronami jesionów, znalazłeś obelisk ze zdjęciem młodej dziewczyny. Nad inskrypcją nagrobną była płaskorzeźba skarabeusza. Płyta nawiązywała do formy siedmioramiennej menory, ozdobionej motywem roślinnym.

Wieczorem po godzinie osiemnastej odezwał się dzwon, wzywając do opuszczenia nekropolii. W dali widniał zarys drzewa magnolii i drzewa octowego. Dopiero po latach nastały Jakubowe obsesje. Nocą myślałeś, że to obrazy wyśnione, nie rzeczywiste.

[…]

Człowiek-pies

Od stuleci myśl ludowa nakazywała, aby młodych mężczyzn dotkniętych upośledzeniem umysłowym czy jakimkolwiek kalectwem fizycznym kierować do wiadomych czynności. Ułomny taki, czy tego chciał czy nie, miał przez to określony zawód. Mocne chłopy zostawały kowalami bądź spędzały życie na wsi, na roli, żyjąc niczym zwierzę pociągowe. Podobnie było z tym mężczyzną, który miał wyłącznie siłę, a resztę przymiotów, jak miła powierzchowność czy intelekt, natura mu odebrała. Na wsi mawiano o takich „ludzie wilki”. Przez czas jakiś, by nikt nie widział jego zniekształconego ciała, żył w oborze. Razem z kilkoma krowami i kozą. Tu go zobaczyłeś po raz pierwszy. We wsi-osadzie za Wisznią w Lesie Bronickim. Kilka kilometrów od Drohobycza. Ojciec ułomnego – jak mówili miejscowi – w chwili jego poczęcia był ślepy. Po trzech latach uległ paraliżowi. Gdy go ujrzałeś z całym jego upośledzeniem, bicie serca przyspieszyło. Leżał na boku, na łachmanie, uwiązany przyrdzewiałym łańcuchem niczym pies. W misce obok zauważyłeś resztki ciemnej kaszy. Mężczyzna był lekko garbaty i wielki. Z dala przypominał ogromy głaz. Z okna drewnianego domu rzucali mu ochłapy jedzenia. Nastoletni chłopcy bili go kijami i oddawali mocz w pobliżu jego stodoły.

Ten rwał do przodu. Rzucał się i szarpał. Zdawał się być ciągłym wychyleniem w przyszłość. W dobry czas, który nadejdzie. Zmęczony i brudny w ciągu dnia, uśmiechał się do swoich snów. To był koniec września i powietrze za szybami barwiło je na czerwono.

Skupienie

Po kolacji, cymes z marchwi i kugiel ziemniaczany, kiedy siedziałeś w pniu sosny, zrozumiałeś, że wyjeżdżając w tych dniach do Truskawca, tylko klimat zmieniłeś, nie siebie.

Gdybyś miał wyjaśnić, jakie są przyczyny twojego skupienia – takiego właśnie, a nie innego, a w konsekwencji, jaki jest stan twojego wnętrza, wymieniłbyś po kolei: kalendarz, Boga i wieczne pióro. Tak jest dziś. To jest 14 sierpnia w sobotę roku 1937.

Pijesz „Naftusię” i „Barbarę”, a doktor Pelczar jest miły, ale i zdystansowany. Masz lekki artretyzm.

W piątek poszedłeś do rzeźnika. Kazałeś sobie pokazywać, jak się szlachtuje cielaka.

Witkacy

Witkacy pożyczył twoje Sklepy cynamonowe od Michała Choromańskiego. Malował raz jego portret. Bywało, że popijali w Zakopanem, a wraz z nimi, czasami, Szymanowski. Witkiewicz znał cię, kojarzył, ale nie znał jako pisarza. Kiedyś oglądał twoje grafiki. Zrobiły na nim wrażenie. Jego Nina wyjechała dwa dni temu. Był sam. Zmęczony i pełen melancholii. To był luty roku 1934. Od niechcenia sięgnął po tekst i czytał do drugiej w nocy. Potem obudził się przed godziną piątą i dokończył lekturę. Witkacy był chłodny i rzeczowy. Trzeźwy – jedynie piwko i herbata. Proza go otumaniła. Zdał sobie sprawę, że ta książka jest zjawiskiem znakomitym. Na drugi dzień zaczął malować portret Marii Jelonkowej. Kilka tygodni później mówił, że idzie cywilizacja zbydlęcenia.

Obrazy

Siedząc w pokoju, oglądałeś w grubych albumach reprodukcje mistrzów: Velázqueza i Goi. Przyglądałeś się świetlistej czerwieni i błękitowi Tycjana. Podziwiałeś jego pełne patosu obrazy ołtarzowe. W swoich rysunkach łamałeś praschematy. Kobieta na nich była przeciwko mężczyźnie, ale to był pozór. Jego fizjonomia odpowiadała twojej.

Dziś, gdy stanąłeś w ciemnym i wąskim przedpokoju, patrzyłeś, jak nigdy, na obraz wiszący na ścianie. Lekko przechylił się w lewo. Trudno powiedzieć, skąd wzięła się ta reprodukcja w twoim domu. Wisiał, odkąd pamiętasz, w cienkich patynowych ramach przy drzwiach wejściowych.

John Everett Millais był autorem tego malunku. Nieco sentymentalnego. Malarz nadał dziełu autentyczne uczucie. Na horyzoncie widać łuk tęczy, bliżej nas, frapującą przyrodę. Ptaki i rośliny. Na głównym planie miedziane włosy dziewczyny (owinięte chustką w kolorze khaki) i złote włosy jej koleżanki (a może młodszej siostry?), której twarz namalowana jest z profilu. Ta z miedzianymi włosami (z buzią en face) ma zamknięte oczy i zdaje się obwąchiwać zioła. Na niebie ma miejsce fascynujące zjawisko, które obserwuje niższa dziewczyna. Patrzy na wietrzne niebo i tęczę – druga z nich raczej słucha tych osobliwości. Czuje wiatr. Może woń i szum traw wywołuje w niej wspomnienia z przeszłości? Na kolanach dziewczyny, na chuście, leży mały akordeon – wydaje się być harmonią dźwięku i obrazu. Choć instrument sam w sobie jest przede wszystkim brzmieniem.

Malunek powstał w roku 1854 i ma tytuł Niewidoma dziewczyna. Pod wpływem tej pracy namalowałeś pokojówkę z twarzą podobną do twarzy twojej sąsiadki.  

Sort

Każdy tydzień, każdy nawet dzień ma jakiś zamiar. Plan wygranej, ale i zamysł zdarzenia przegranego. Utrata rzeczy pięknej wywołuje smutek. Przedmioty trzeba czasami opuszczać. Godzić się na ich utratę. Te skazy i uszczerbki na sprzętach. Obicia od uderzenia na kredensie i stole. Defekty na początku ich pojawienia się irytują. Chcesz je zakamuflować. Po czasie jesteśmy do nich przyzwyczajeni – wpisały się w właściwość przedmiotu. Stygmat staje się jego wyróżnikiem. Znamionuje go. Rysa jest zapisem minionego czasu. Nie chcesz się jej pozbyć. Masz do niej sentyment.

Twoje życie było marginalne i kiedy czułeś atmosferę spokoju – był to fałszywy spokój. Doświadczyłeś tego, że istnieją trzy światy – ludzie pierwszej, drugiej i trzeciej kategorii. Choć długi czas, przynajmniej do roku 1935, byłeś przekonany, że są dwa sorty. Myliłeś się. Nie sądziłeś też, że kiedykolwiek mógłbyś należeć do tego najwyższego, a prawidłowo najniższego stanu.

Kategoria pierwsza to ci najbardziej uprzywilejowani. Przygnębienie i melancholia są im obce. Wrażliwość u nich najczęściej nijaka. Niemniej bywa, iż nie oczekując wiele od życia, dostają i tak sporo. Mało wymagają, więc szybko łączą się w pary, a kobiety rodzą dzieci. Żyją spokojnym rytmem. Takich osób w Drohobyczu znałeś całkiem sporo. Pracują, cieszą się i jeżdżą na wczasy do pobliskich miejscowości. Do Borysławia nad Tyśmienicą albo do Sielca. Gotują obiady i ustawiają buty równo w przedpokoju – na baczność. Koszule układają kolorami; skarpetki są uprasowane, a pasta z tubki wyciskana do końca. Kosmetyki przy umywalce – etykietą do przodu. Doczytują artykuły do ostatniej strony, a gazeta nie może być wygnieciona. Ich czynności są jakieś bulwarowe. Małe, niegroźne skrzywienia. Taka żydowska średnia klasa – dominująca na rynku soli. Chociaż i ją podzielić da się na podgrupy.

Po roku 1939 znalazłeś się w kaście drugiej. Niższej i gorszej. Przy tym w swoim „wnętrzu” bardziej pokrętnej. Do stołu nakrywano ci pomiędzy złomowiskiem a latryną – reżim ograniczał twoją wolną wolę. W niektóre dni rzucałeś w innych przypalonym ciastem. Jednak byłeś posłuszny. Obawiałeś się trzeciej, podrzędnej kategorii. Strach przed nią wymuszał pokorę.

W kategorii trzeciej, czego później doświadczyłeś, była tresura i człowiek był sam. To stało się po roku 1941. W drugiej byłeś w jakiejś, choćby i szkolnej, grupie. Pomimo konfliktów bywały i miłe chwile. Kiedy rozmawiałeś z ludźmi ze szkoły, rodziły się przyjazne relacje.

Sort trzeci to całkowita samotnia. To wtedy zacząłeś porządkować księgozbiory i malować krasnale na ścianach.

[…]

Trzydziestokilkulatek

Po rozpustach jego trzydziestokilkuletnie ciało zaczynało tyć. Pił i zachłannie jadł. Seksualne czynności wzmagały jedynie hedonistycznej ciągoty. Chadzał nierzadko do tej dziwki na pierwszym piętrze. Robił z nią dziwne rzeczy. To pozwalało mu żyć – przynajmniej przez pewien czas. Najczęściej na nią patrzył. Tylko tyle. Ta zakładała koronkową bieliznę i nylonowe pończochy z tylnym szwem, a on prosił, aby chodziła na czworakach.

Po wszystkim, po tej rozpuście i skomleniach, dziewczyna podchodziła do lustra i podziwiała w nim własne ciało. Brała włosy w dłoń i przerzucała na drugą stronę. Okrężnym ruchem pieściła piersi. Uciskała je, masując sutek. Lustro odbijało posłusznie jej czynności, a Pan Karol był ich świadkiem. Zdawała się tego nie widzieć. Wiedziała, że pragnienie jest trapezem, a spotkanie dwojga ludzi to jak siedem razy osiem. Wiele zdań i wyrazów dla tego samego zagubienia.

Z czwartku na piątek Pan Karol miał rodzaj refleksji, snu, majaku:

Przyszła do niego Lubieżność. Miała wyuzdane spojrzenie i namiętny głos. Usiadła na fotelu i długo patrzyła. – Nie kochałeś nigdy żadnej kobiety, były jedynie pożądania – przemówiła w końcu. – W każdej widziałeś tylko zespół elementów służących przyjemności. Źródło rozkoszy. – Ale nie oskarżam cię – dodała ciszej.

Masz przeszło trzydzieści lat i nie jesteś zbyt zdrowy. W gruncie rzeczy jesteś doświadczany przez umieranie. Pozorne miłosne podboje były w istocie pasmem abdykacji. Łańcuchem zrzekania się bycia z kimś. Ale były też ciągiem szukania. Jednak nic nie wychodziło. Poznanie – spotkanie – zapomnienie. Myślałeś, że zostałeś zdobywcą, a byłeś tylko nosicielem własnego egoizmu. Kiedy ignorujesz człowieka, ignorujesz Stwórcę. Nie potrafiłeś – a i nie chciałeś – kochać. Umykałeś jak próżna bestia, a dziś odchodzisz w samotność. Rozkosz to zapowiedź rozkładu.

[…]

Wizyta u Nałkowskiej

To był pierwszy miesiąc urzędowania kanclerza Hitlera. Reichstag płonął. Podpisano tak zwaną Konstytucję Republiki Weimarskiej. Próbowałeś reagować ukrytą rozpaczą, ratując człowieczeństwo. Choć nie wyzbyłeś się świadomości coś stracił i co ciągle tracisz.

Debora Vogel rozmawiała długo z warszawską rzeźbiarką Magdaleną Gross. Dopiero ona zainteresowała twoimi opowiadaniami Nałkowską. Słyszałeś o grupie pisarzy: Krzywickiej, Słonimskim i Iwaszkiewiczu, którzy spotykali się w redakcji „Wiadomości Literackich”. Nie było mowy o tobie. Był rok 1933 – niedziela wielkanocna. Ty, lekko zahamowany prowincjusz, znalazłeś się w zachwycającym pensjonacie w sercu stolicy. Stał dumny przy Nowym Świecie nr 33 sławetny hotel pani Róży Gros – matki rzeźbiarki. Szedłeś skulony i ściskałeś w dłoni szarą teczkę z rękopisami Sklepów cynamonowych. Potem wsiadłeś w taxi i po szesnastu minutach stałeś przed kamienicą Nałkowskiej.

Gdy po godzinie znalazłeś się z powrotem w swoim pokoju, żałowałeś tej wizyty. Byłeś przekonany, że pisarka nie doceni twojej prozy. Słyszałeś o jej Salonie Literackim, który prowadziła i o grupie Przedmieście. Wiedziałeś, że debiutowała, mając niespełna czternaście lat. To onieśmielało cię jeszcze bardziej. Przekroczyłeś czterdziestkę.

Jeszcze tego samego dnia, późnym wieczorem, odebrałeś telefon od niej.  

*

W roku 1933 Nałkowska miała prawie pięćdziesiąt lat. Nie myślałeś, że mógłbyś z nią kiedykolwiek, cokolwiek wyczyniać. A jednak… wyczyniałeś. Wcześniej przeżyła – a i przeżywała – sporo miłostek i związków. Ty, prowincjusz, zawładnąłeś nią na krótką chwilę. Potem czytała ci zdania z dziennika. Pisała o twoim pobycie u niej i listach. Po raz pierwszy czułeś się wtedy tak, jak czują się inni ludzie. A jednocześnie byłeś tak różny, że nie mógłbyś się porównać z nikim innym.

Latem odwiedziłeś ją w Górkach. Tu przyjmowała wyłącznie tych, których ceniła i których – o czym niewielu wiedziało – pragnęła.

W kwietniu spędziłeś pięć dni w stolicy. Byliście w żydowskim teatrze Jangteater. To był dobry czas, ale już lęgły się pajęczaki. Po kilku tygodniach unikała ciebie i twoich telefonów. Bogusław Kuczyński był na miejscu. Miał kontakty, natarczywość i bezczelność – i może takim czasami być trzeba. Niektóre kobiety lubią taką natarczywość. No i był znacznie młodszy od ciebie, a młodość wygra ze wszystkim.

Recyklizacja

Żeby ludzie nie próbowali być szczęśliwsi od innych, nie byłoby konfliktów. W pochmurne dni opowiadają, jak to spędzili dzień. Częstują cukierkami z gorzkim nadzieniem i pokazują prezenty. Ty znów musiałem spędzić początek tygodnia w koszmarnym punkcie preparowania zwierząt. W miejscu z tym durnym szyldem na ścianie: zwierzęta nie tyle żyją, co życie płynie przez nie. Musiałeś – co było przykre – ustawiać i wstawiać sztuczne, szklane oczy (oczy made in China), tak by zaistniała owa „iskra życia”. Musiałeś udzielać informacji swoim uczniom, by po odstrzeleniu ptaka wkładać mu do dzioba kawałek waty lub mchu, co zapobiega zabrudzeniu piór. Nie lubiłeś tej pracy, ale lepsze to niż praca strugacza ołówków w szkole. Całodzienne temperowanie ołówków na zajęciach technicznych jest wykańczające. Podobnie jak cerowanie dziurawych parasoli.

Chciałeś nawet uratować pewną sarnę i jej serce schowałeś do małej kasety z laki, żeby wciąż biło. Mówiłeś: spokojnie serce, spokojnie, walczyłeś już dość.Są dusze zwierząt, które po śmierci wracają na ziemię i strzegą pewnych miejsc. Uśmiechają się do swoich myśli i są naturalne.

Ty natomiast pod którąś z masek zgubiłeś naturalność. Dlatego wolałbyś powrócić do lasu, jak wtedy, gdy byłeś chłopcem. Nie trzeba mieć drzwi na dobry zamek. Las jest piękny – szmaty brzydkie. Tymczasem chodziłeś po wysypisku, po tej Fabryce Włókien Odzyskanych. Po „czyściwach”. Obszar recyklizacji materiałów tekstylnych, niczym sklep bławatny, w którym jako dziecko się zapodziewałeś. Skręciłeś w prawo. Skręcasz w prawo, kiedy czujesz niepewność. Wtedy – w listopadzie 1942 – też.

[…]

*

Powolne umieranie zaczyna się od momentu, kiedy stajemy się podobni do rodziców. Stawałeś się taki jak ojciec. W zasadzie byłeś bardzo różny od swojego ojca, nie chodzi tylko o cechy charakteru, ale i o fizjonomie. Dopiero ostatnie lata upodobniły cię do niego. Do niego, kiedy był w twoim wieku. Podejrzewałeś, że mógł być gejem. Pamiętasz jego pocałunek z androgenicznym kelnerem w restauracji we Lwowie. Myślał, że tego nie widzisz. Pod koniec życia jego twarz zżółkła, a on stał się zidiociały. Żył w stanie liminalnym – w stanie zawieszenia pomiędzy tu i tam. Więcej „tam”. Bywało, że wydawało ci się, że masz dwóch ojców.

Dziś patrzysz z innej perspektywy. Myślisz, przed zaśnięciem, o swoim pogrzebie. Od małego miałeś poczucie iluzyjność bytu, ale także jego rzeczywistości i konkretu. Teraz też – stałeś przed własnym nekrologiem i czytałeś.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Konrad Ludwicki, O Schulzu. Egzystencji, erotyzmie i myśli… Repliki i fikcje (fragmenty), „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 192

Przypisy

  1. J. Majewski, Maleńka. Opowiadania, Warszawa 2021, s. 330.
  2. Tamże, s. 191.
  3. R. Scruton, Pożądanie. Filozofia moralna życia erotycznego, Kraków 2009, s. 9.
  4. Tamże, s. 370.
  5. Tamże, s. 169.
  6. A. Turowski, Biomorfizm w sztuce XX wieku. Między biomechaniką a bezformiem, Gdańsk 2019, s. 271.
  7. K.A. Jeleński, Bellmer albo Anatomia nieświadomości fizycznej i miłości, Gdańsk 2013, s. 19.
  8. Więcej o relacji sztuki nowoczesnej i psychologii poznawczej na początku XX w. [w:] E.R. Kandel, The Age of Insight. The Quest to Understand the Unconscious in Art, Mind, and Brain. From Vienna 1900 to the Present, New York 2012.
  9. Tamże, s. 277.
  10. Tamże.
  11. K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 14.
  12. Cyt. za: A. Grzeszykowska, Love book, Warszawa 2011, s. 13.
  13. Ojciec, surowy pruski inżynier, będzie zmuszał młodego Hansa do pracy w hucie i kopalni węgla po ukończeniu Gimnazjum!
  14. Bellmerowie przeniosą się do Niemiec dopiero w 1925 roku, osiadając najpierw w Carlsruhe (obecnie Pokój) na Górnym Śląsku, po trzech latach zaś przenoszą się do Gleiwitz (obecnie Gliwice). Por. S. Taylor, Hans Bellmer. The anatomy of anxiety, Cambridge 2000, s. 200–201.
  15. Tamże, s. 200.
  16. Tamże.
  17. Tamże.
  18. Włoski malarz, w przeciwieństwie do twórców awangardowych zafascynowanych twórczością Cézanne’a, abstrakcjonistów czy ekspresjonistów, zwracał się ku dziewiętnastowiecznemu symbolizmowi oraz reinterpretował tradycję klasyczną. Jego płótna zapełniają tajemnicze figury, przeskalowana architektura i zestawienia przypadkowych przedmiotów umieszczonych w pustej przestrzeni, jak w Pieśni miłosnej (1914), na której przytwierdzona gwoździem gumowa rękawiczka sąsiaduje z gipsową głową antycznego posągu.
  19. S. Taylor, Hans Bellmer. The anatomy of anxiety, s. 201.
  20. Libretto napisane przez Jules’a Barbiera (1825–1901) i Michela Carrégo (1821–1872) oparte zostało na opowiadaniach E.T.A. Hoffmanna (1776–1822).
  21. H. Bellmer, Lalka [w:] K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 43.
  22. Tamże.
  23. K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 14.
  24. E.R. Kandel, The Age of Insight…, s. 581–582.
  25. Por. m.in.: H. Oosterhuis, Medicine, Male Bonding and Homosexuality in Nazi Germany, „Journal of Contemporary History” 1997, t. 32, nr 2, s. 187–205; E.D. Heineman, Sexuality and Nazism. The Doubly Unspeakable?, „Journal of the History of Sexuality” 2002, t. 11, nr 1/2, s. 22–66; E. Heineman, Gender, Sexuality, and Coming to Terms with the Nazi Past, „Central European History” 2005, t. 38, nr 1, s. 41–74; E. Boden, The Enemy Within. Homosexuality in the Third Reich, 1933–1945, „Constructing the Past” 2011, t. 12, nr 1.
  26. Fakt ten każe zniuansować stanowisko wedle którego Bellmer miał zrezygnować z jakiejkolwiek „użytecznej pracy” w geście protestu przeciw nazistowskiemu państwu.
  27. S. Taylor, Hans Bellmer…, s. 201.
  28. W 1936 roku powstaje poemat prozą Der Vater (niem. Ojciec).
  29. S. Taylor, Hans Bellmer…, s. 202.
  30. Tamże, s. 202–203.
  31. Tamże, s. 203.
  32. Tamże.
  33. Tamże.
  34. Nie sposób w tym miejscu uchylić się od pytania o stosunek francuskich artystów oraz artystów mieszkających we Francji do okupacji niemieckiej. Jak w tej sytuacji odnajdywał się Bellmer? Można się tego jedynie domyślać. Pewien trop może podsuwać wypowiedź artysty, którą przytacza Jeleński: ,,Początkiem mojego skandalicznego dzieła jest to, że świat jest dla mnie wielkim skandalem”. Cyt. za: K.A. Jeleński, Bellmer albo Anatomia nieświadomości fizycznej i miłości, s. 23. O dwuznacznej roli Paryża w czasie niemieckiej okupacji jako przyczynie przesunięcia się życia artystycznego do Nowego Jorku pisał Serge Guilbaut. Tenże, Jak Nowy Jork ukradł ideę sztuki nowoczesnej. Ekspresjonizm abstrakcyjny, wolność́ i zimna wojna, tłum. E. Mikina, Warszawa 1992.
  35. S. Taylor, Hans Bellmer…, s. 204.
  36. Tamże, s. 206.
  37. Tamże, s. 207.
  38. Za inny przykład może służyć tu Śmierć w Wenecji Tomasza Manna. Dziś uczucie, jakim zapałał podstarzały literat Gustaw von Aschenbach do młodziutkiego Polaka Tadzia, określone zostałoby mianem pedofilii lub efebofilii. Jednak w noweli opalizuje ono znaczeniami od bezinteresownej kontemplacji piękna młodego ciała po niemożliwą do realizacji chęć „wydarcia” przez starość witalności, jaką niesie młodość.
  39. R. Scruton, Pożądanie…, s. 54.
  40. Dodatkowy poziom znaczeń nadbudowała sama historia. Tworzywa, z których wykonane były prace Szapocznikow, wbrew oczekiwaniom zaczęły ulegać degradacji. I tak obiekty opowiadające historie o rozpadzie i defragmentacji ciała, których rękojmią miała być długowieczność plastiku, same zaczęły się rozpadać.
  41. K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 23.
  42. Sporządzony przez mnie zapis może nie oddawać dokładnie zapisu wiersza w książce. Jest jednak wystarczający do egzemplifikacji.
  43. Tutaj już nie zapisałam zastosowanych przez Niewirowicza spacji. Wynikające z tego fragmentu sensy wydają się dobrze funkcjonować również bez nich, w każdym razie na potrzeby tej recenzji.
  44. Ch. Bukowski, „Bluebird” („Drozd”), tłum. M. Witkowski, https://literatura.wywrota.pl/wiersz-klasyka/42786-charles-bukowski-bluebird-drozd.html [dostęp: 14.02.2020].

Powiązane artykuły

30.09.2021

Nowy Napis Co Tydzień #120 / Coś wam opowiem…

Opowiadanie historii to dla przedstawiciela gatunku homo loquens czynność niemalże organiczna, a jednocześnie najprostsza, najbardziej naturalna forma kontaktu interpersonalnego – stwarzająca więź, budująca porozumienie, przerzucająca mosty nad rwącymi nurtami rozmaitych namiętności, uprzedzeń czy resentymentów. Według niektórych teorii logocentrycznych świat, nim powstał, został najpierw opowiedziany – słowo, nim stało się ciałem, musiało zostać wypowiedziane. Co więcej, opowiadanie jest też czynnością bezinteresowną, a jeśli już mielibyśmy się mówcy czymś odpłacić, to najlepszą walutą będą uznanie i wdzięczność – na ogół jednak opowiada się z czystej pasji lub miłości (mój świętej pamięci Dziadek z pewnością nie liczył ani na poklask, ani żadną inną zapłatę – po prostu wiedział, że uwielbiam opowieść o kunie).

Taką bezinteresowną pasją opowiadania dzieli się też z czytelnikami znany reżyser filmowy i scenarzysta Janusz Majewski. Jego najnowszy zbiór opowiadań zatytułowany Maleńka liczy czternaście utworów, podzielonych na dwie części. Na pierwszą, złożoną w hołdzie Brunonowi Schulzowi, składają się trzy opowiadania: Ławeczka w Truskawcu, Psalm murmurando Operacja „Masada”. Część druga to epickie variété, którego wspólnym mianownikiem są „przemoc, seks, wulgarny język, czarny humor” – jak uczciwie ostrzega, a może zachęca, autor.

Opowiadanie historii jest czynnością naturalną, jako się rzekło, niemniej, nim otworzy się usta, warto się zastanowić, w jakim celu, do kogo i w jaki sposób zamierzamy przemawiać. Komu zatem opowiada swoje historie sędziwy autor? Z pewnością licznemu gronu oddanych i serdecznych przyjaciół, z których część wyróżniona została imiennie. Każde, bez wyjątku, opowiadanie opatrzone jest dedykacją, a wśród ich adresatów są zarówno osoby zmarłe, jak i żyjące, będące w świetnej formie i kondycji twórczej. Większość z nich autor kryptonimuje, zachowajmy więc i my dyskrecję: Kurt W., Tamara R., Adam Daniel R., N.N., Zosia T., Stefan S., O.I. (dwukrotnie), Julek M., siostra pisarza Zofia, Włodzimierz K., Staszek K., Paweł H. i na koniec Janek Holoubek. Troje z wyróżnionych odwdzięcza się autorowi entuzjastycznymi recenzjami na tylnym skrzydełku okładki, w których zgodnie powtarzają się słowa „mistrzowskie” i „Mistrz”, pisany nie inaczej, tylko wielką literą.

Czyżbyśmy zatem mieli do czynienia z opublikowaną działalnością jakiegoś towarzystwa wzajemnej adoracji i podtrzymywania się na duchu w smętnym czasie pandemii? Nie, bynajmniej. Sposób snucia opowieści przez Janusza Majewskiego ma niewątpliwy urok nieco staromodnej, przez to dystyngowanej i językowo starannej, gawędy. Autor z dbałością filmowego lub teatralnego scenografa czy kostiumologa dobiera wszystkie szczegóły dekoracji i kreacji, całe rekwizytorium – w milieu jego bohaterów nie ma miejsca na przypadek. Jeśli zatem stół kreślarski, to nie jakiś tam, ale konkretny model firmy Rotring; jeśli fotel, to na przykład Chippendale wyplatany rafią; jeśli zegarek, to Citizen, typ Eco-Drive, regulowany radiowo, zasilany solarnie; jeśli kapelusz, to na przykład szary, pilśniowy od Hűdla. Ta katalogowa momentami precyzja buduje iluzję opowiadanej rzeczywistości, skutecznie powołując ją do istnienia w wyobraźni czytelników.

Konwencja stylistyczna tych opowiadań jest niby realistyczna, ale tak obficie podlana hrabalowym sosem i doprawiona groteską, że bardzo często otrzymujemy danie à la surréaliste. Na przykład w opowiadaniu Laska z głową psa bohater-narrator spędza noc w miłosnych objęciach swej psiej kochanki Szury-Milenki. W tym przypadku literackim wybiegiem jest jeszcze balansowanie na nieostrej krawędzi jawy i snu, ale dla szczęśliwego pożycia treserki Ritki i jej lwa z opowiadania Jaszczureczka, który „kochał ją bezgranicznie, uwielbiał, rozpieszczał prezentami. Wykorzystał stare znajomości i sprowadził jej z Afryki rzadki okaz szympansa, który umiał czytać, i ten czytał jej wieczorami Dekameron lub Kamasutrę, aż go zwolnili, jak się okazało, że to oszust z Zambii, który udawał małpę”, żadnego racjonalnego uzasadnienia już nie znajdziemy.

Autor wprost, ustami swoich bohaterów, lub nawiasowymi wtrąceniami narratora-narratorów wielokrotnie podkreśla, jak ceni sobie sztukę błyskotliwej riposty, ironii (na jej patrona kreowany jest tu Anatol France) oraz celny, czasem dosadny, dowcip. Maleńka niewątpliwie pisana była również z takim zamiarem – żeby śmieszyć. Czy śmieszy? Ocenę pozostawiam czytelnikom. Moje uznanie zdobyły dwa dowcipy słowne: w opowiadaniu Skeleton in the cupboard główny bohater pan Eryk, szary, przeciętny człowiek w rozmiarze M, ma narzeczoną, której temperament przypomina „staw zarośnięty rzęsą, nad którą niemrawo bzyka otumaniony słońcem trzmiel”; z kolei w Drodze do Formentor znajdujemy następujący opis przyjęcia u przyszłych teściów bohatera: „Mama Helenki, wciśnięta w różową garsonkę, nie zważając na protesty gości, nakładała im na talerze piramidy mięsiwa tak różnych rodzajów, jakby wyrżnięto całą arkę Noego […]”. Dodam, że co najmniej dwa inne wywołały uczucie lekkiego zażenowania, tak więc rzecz gustu.

Większość opowiadań Janusza Majewskiego ma charakter retrospektywny, jest jakąś formą rekonstruowania, wspominania, wskrzeszania wydarzeń minionych lub dawno minionych i prawie zapomnianych. Dlatego ich narratorzy mierzą się nieustannie nie tylko z meandrującym strumieniem czasu, który w dodatku pokonywać muszą pod prąd, ale również z zakamarkami, zapadniami i szczelinami pamięci, obwarowanej psychologicznymi mechanizmami wyparcia lub upośledzonej banalnym niedoborem lecytyny. To wspominanie bywa wielką zaletą prozy Majewskiego, na przykład gdy poznajemy obrazki z przedwojennego Lwowa (rodzinne miasto pisarza), przebieg rzezi ukraińskiej na Podolu, atmosferę czasów stalinowskich czy później Marca 1968, ale zdarzają się też pułapki. Akcja kilku opowiadań ulokowana jest w czasie pandemii, ale ich narracja brzmi jak przepisana z literatury połowy XX wieku. Przykładem jest zamykająca cały zbiór tytułowa Maleńka, Maleńka… Właściciel klubu „Nocna Ćma” pan Mieczysław, w brudnym filcowym kapeluszu, i jego przybytek oferujący gościom popisy tancerek na rurze wydają się wyjęte z lat 90. poprzedniego stulecia, podobnie jak scena „zapłaty” za bilet w przedziale konduktorskim pociągu do Mińska Mazowieckiego. Trudno też uwierzyć, żeby dla dziewczyny urodzonej na warszawskiej Pradze około roku 2004 idolem mógł być Alain Delon, rocznik 1935. Zdjęcie francuskiego amanta filmowego wycięte z tygodnika „Ekran” matka miała przypiąć „przed laty do półeczki nad zlewem”. Wcześniej jednak musiało co najmniej kilkanaście lat leżeć w jakiejś szufladzie, ponieważ ostatni numer czasopisma ukazał się w roku 1992. Można więc odnieść wrażenie, że w Maleńkiej, Maleńkiej… narrator opowiada nam jakąś inną historię, pochodzącą z innej epoki, adaptowaną naprędce do nowych realiów. Dodam, że znacznie lepiej wypadł retrospektywny koncept połączenia współczesności z okresem międzywojnia w opowiadaniu Dubel.

Po przeczytaniu trzech pierwszych, niewinnych opowiadań „schulzowskich” czytelnik może się zastanawiać, czy tytuł drugiej części jest poważnym ostrzeżeniem, czy żartobliwą rekomendacją. Uprzedzam, przynajmniej „seks i wulgarny język” należy potraktować poważnie. Druga część opowiadań Janusza Majewskiego jest zdecydowanie przeerotyzowana. Jeśli nie liczyć spójników, przyimków i czasownika „być”, najczęstszym w nich słowem jest chyba „cipka”, często nazywana też mniej delikatnie. Na palcach jednej ręki policzyć można w tym zbiorze opowiadania, w których jako wiodąca motywacja działań bohaterów nie pojawiałby się popęd płciowy, często zorientowany w niestandardowy – ujmijmy to eufemistycznie – sposób. Oto krótki przegląd wątków seksualnych: Blisko sześćdziesięcioletnia Gladys, wdowa po poruczniku Królewskiej Marynarki Wojennej z opowiadania Apollo Belwederski jest nimfomanką, w żadną podróż nie rusza się bez dilda, a przy jej fantazjach z greckim bóstwem marzenia panny Izabeli Łęckiej wydają się niewinne jak nieśmiały pocałunek w policzek. Na hiperlibidemię („wściekłość macicy”) cierpi też – choć jest to wyjątkowo rozkoszne cierpienie – matka tytułowej Maleńkiej. Niemal cała przedśmiertna retrospekcja Karola – bohatera opowiadania Droga do Formendor – wypełniona jest wspomnieniami jego romansów (Maria, Tatiana, Helena i dwadzieścia parę bezimiennych, często „jednorazowych” kochanek), z nieukrywanym podziwem wspominany jest tu też wyczyn niejakiego pana Stasia, który wyznaczył sobie konkretny cel życiowy: tysiąc kochanek – i realizował go konsekwentnie (przekroczona liczba dziewięćset). Seksualne pobudzenie zaczyna się bardzo wcześnie i trwa właściwie do ostatniego tchnienia. Obiektami erotycznego zainteresowania niejednokrotnie są dzieci, na przykład w opowiadaniach Jaszczureczka (dwunastoletnia Marita na kolanach tureckiego bosmana), Droga do Formentor (erotyczne doznania kilkuletniego chłopca dotykającego piersi swojej niańki, współżycie bohatera z piętnastoletnią Tanią), Maleńka, Maleńka… (nastoletnie prostytutki w domu uciech pani Lulu, tytułowa bohaterka zaczynająca swoją karierę zawodową w wieku szesnastu lat, jeszcze przed inicjacją seksualną). Z kolei „starcze rozwydrzenie” poza wspomnianą już Gladys prezentuje chociażby teściowa z opowiadania Skeleton in the cupboard szturmująca w przypływie seksualnego amoku drzwi sypialni ledwo owdowiałego Eryka czy obleśny typ z „Kryształowej” (Niedojrzałe czereśnie). Główny bohater Drogi do Formentor przyleciał na Majorkę, żeby się zabić, jak informuje bez ogródek już w pierwszym zdaniu narrator. Wybrał już nawet miejsce, w zasadzie wszystko jest postanowione, a mimo to w hotelu Royal Hideaway nieustannie łypie w stronę młodej, wysportowanej Szwedki, zaś wśród jego lektur zabranych w ostatnią podróż jest oczywiście LolitaNabokova. Urokom szesnastoletniej Vanessy (Maleńka, Maleńka…) nie potrafi się oprzeć lekarz pneumolog w sanatorium dla dzieci w Otwocku, a nieco później kolejarz w wieku przedemerytalnym – ten akurat zachował się przyzwoicie, nie wiadomo, czy bardziej z powodu chorej żony, czy impotencji (ale i tak, skoro nie można, pozostaje jeszcze cunnilingus i fellatio).

O bardziej pikantnych wątkach nie wspominam, ale proszę wierzyć, że Majewski nie żałuje w swoich opowiadaniach ostrych przypraw. Mimo wszystko byłbym ostrożny z prymitywnymi interpretacjami freudowskimi, gdyby nie to, że autor sam podsuwa ten trop – i to zupełnie niedwuznacznie. W Drodze do Formentor czytamy:

Wrócił na balkon, już nie ukradkiem, a pewnym siebie krokiem, i spojrzał odważnie na dół – nie było ich, na stoliku stały dwie puste szklanki po koktajlach, słomki kołysały się w nich leniwie, łapiąc wietrzyk od morza. Patrzył na nie chwilę, a potem podniósł twarz ku słońcu i odczytał gdzieś w przestrzeni tekst, wyraźny i prosty jak wykuty w kamieniu klasyczną antykwą: SPOKOJNIE, CZŁOWIEKU, TO BOGOWIE WALCZĄ O CIEBIE. TANATOS ZACZYNA SIĘ NIECIERPLIWIĆ, NIE MOŻE SIĘ DOCZEKAĆ, A EROS CHCE PRZYKUĆ CIĘ JESZCZE CHOĆ NA CHWILĘ DO ZIEMI, KUSZĄC ZMYSŁOWYMI ROZKOSZAMI. ALE BĄDŹ SPOKOJNY, ZEUS ROZSTRZYGNIE ICH SPÓR!J. Majewski, Maleńka. Opowiadania, Warszawa 2021, s. 330.[1]

Tekst „prosty jak wykuty w kamieniu klasyczną antykwą”. Zastanawiam się, czy nie za prosty… A gdzie etyka z jej uniwersalnym poczuciem przyzwoitości, gdzie kultura i zasada stosowności? Czy rzeczywiście człowiekiem niepodzielnie rządzą instynkty? W opowiadaniach Majewskiego tak – ulegają im księża, lekarze i konduktorzy. Pod wpływem instynktu, obdarzony najwyższym zaufaniem przyjaciel rzuci się zachłannie na dziewczynę kolegi, a może to ona rzuci się na przyjaciela swojego ukochanego (Nielegalny list, Droga do Formentor), mąż zdradzi żonę, a żona męża. Symbolicznie zmagania Erosa z Tanatosem przedstawia skok śmierci Karola w głębiny rozkoszy w zakończeniu opowiadania Droga do Formentor oraz – nieco bardziej groteskowo – obraz śmierci starego kolejarza w altance działkowej, z czarną pończochą niespełnionej kochanki na szyi. „Jakaś baba go zadusiła – powiedział po namyśle operator buldożera i zdjął z uszanowaniem czapkę”.

W opowiadaniach z tomu Maleńka ujmująca może się wydać czytelnikowi sympatia i wyrozumiałość, z jaką narrator traktuje swoich bohaterów. W moim ulubionym utworze pod tytułem Niedojrzałe czereśnie rodzące się właśnie romantyczne uczucie między ocalałą z Holokaustu młodą Żydówką Natalią a ocalałym z rzezi na Podolu potomkiem polskich ziemian kresowych Staszkiem zostaje brutalnie zbrukane fekaliami fizjologii (rozstrój jelit po wypiciu litra mleka i zjedzeniu kilograma niedojrzałych czereśni). A jednak autor pozwala trwać tej niespełnionej miłości we wzruszającym zakończeniu „bieszczadzkim”. Najpierw stary pszczelarz-samotnik komentuje fragment wiersza Walc Czesława Miłosza:

To piękny wiersz. Mądry. O cierpieniu niełatwo mówić, a przecież cierpią wszyscy, od początku świata. Trzeba sobie z tym radzić po swojemu: napisać wiersz albo hodować pszczoły. One spijają całą gorycz świata i przerabiają na słodycz. To też jest poezja…Tamże, s. 191.[2] 

Kilka tygodni później Staszek pisze swój pierwszy wiersz, a z pointy utworu dowiadujemy się, że „umarł w wieku osiemdziesięciu dwóch lat, opromieniony sławą mistrza słowa uwielbianego przez czytelników”. Tego samego dnia, 28 maja 2019 roku, zmarła w Tel Awiwie jego ukochana – Natalia Roudnick.

Jeśli miałbym zatem polecać książkę Janusza Majewskiego, moja rekomendacja byłaby warunkowa: tym, których bawi dowcip gefreitera Kani i którym imponują jego erotyczne podboje, opowiadania z pewnością przypadną do gustu i będą z nich mieli wcale niemaleńką uciechę; pozostałym polecam jednak Niedojrzałe czereśnie  trochę cierpkie, ale smaczne.

Na koniec trzy pytania do autora lub redaktora prowadzącego książki. Dlaczego Natalia – bohaterka opowiadania Niedojrzałe czereśnie na stronie sto osiemdziesiątej piątej ni stąd ni zowąd nazwana zostaje Tatianą? Jak właściwie nazywa się bohater Drogi do Formentor – Karol Laschke, jak nazywa go kolega ze studiów, czy Bieliński, jak przedstawia się doktorowi Landauowi? Dlaczego ten sam Karol najpierw twierdzi, że nigdy nie palił, a potem, że rzucił palenie przed maturą, skoro całkowitą abstynencją znacznie bardziej zaimponowałby w tej sytuacji – ubiegając się o wynajęcie pokoju w willi dystyngowanego łódzkiego chirurga, a nie w środowisku filmowców? Chyba że uznają oni, iż lepiej, aby pozostały one bez odpowiedzi…

 

Janusz Majewski, Maleńka. Opowiadania, Warszawa: Wydawnictwo Marginesy, 2021.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Tomasz Chlewiński, Coś wam opowiem…, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 120

Przypisy

  1. J. Majewski, Maleńka. Opowiadania, Warszawa 2021, s. 330.
  2. Tamże, s. 191.
  3. R. Scruton, Pożądanie. Filozofia moralna życia erotycznego, Kraków 2009, s. 9.
  4. Tamże, s. 370.
  5. Tamże, s. 169.
  6. A. Turowski, Biomorfizm w sztuce XX wieku. Między biomechaniką a bezformiem, Gdańsk 2019, s. 271.
  7. K.A. Jeleński, Bellmer albo Anatomia nieświadomości fizycznej i miłości, Gdańsk 2013, s. 19.
  8. Więcej o relacji sztuki nowoczesnej i psychologii poznawczej na początku XX w. [w:] E.R. Kandel, The Age of Insight. The Quest to Understand the Unconscious in Art, Mind, and Brain. From Vienna 1900 to the Present, New York 2012.
  9. Tamże, s. 277.
  10. Tamże.
  11. K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 14.
  12. Cyt. za: A. Grzeszykowska, Love book, Warszawa 2011, s. 13.
  13. Ojciec, surowy pruski inżynier, będzie zmuszał młodego Hansa do pracy w hucie i kopalni węgla po ukończeniu Gimnazjum!
  14. Bellmerowie przeniosą się do Niemiec dopiero w 1925 roku, osiadając najpierw w Carlsruhe (obecnie Pokój) na Górnym Śląsku, po trzech latach zaś przenoszą się do Gleiwitz (obecnie Gliwice). Por. S. Taylor, Hans Bellmer. The anatomy of anxiety, Cambridge 2000, s. 200–201.
  15. Tamże, s. 200.
  16. Tamże.
  17. Tamże.
  18. Włoski malarz, w przeciwieństwie do twórców awangardowych zafascynowanych twórczością Cézanne’a, abstrakcjonistów czy ekspresjonistów, zwracał się ku dziewiętnastowiecznemu symbolizmowi oraz reinterpretował tradycję klasyczną. Jego płótna zapełniają tajemnicze figury, przeskalowana architektura i zestawienia przypadkowych przedmiotów umieszczonych w pustej przestrzeni, jak w Pieśni miłosnej (1914), na której przytwierdzona gwoździem gumowa rękawiczka sąsiaduje z gipsową głową antycznego posągu.
  19. S. Taylor, Hans Bellmer. The anatomy of anxiety, s. 201.
  20. Libretto napisane przez Jules’a Barbiera (1825–1901) i Michela Carrégo (1821–1872) oparte zostało na opowiadaniach E.T.A. Hoffmanna (1776–1822).
  21. H. Bellmer, Lalka [w:] K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 43.
  22. Tamże.
  23. K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 14.
  24. E.R. Kandel, The Age of Insight…, s. 581–582.
  25. Por. m.in.: H. Oosterhuis, Medicine, Male Bonding and Homosexuality in Nazi Germany, „Journal of Contemporary History” 1997, t. 32, nr 2, s. 187–205; E.D. Heineman, Sexuality and Nazism. The Doubly Unspeakable?, „Journal of the History of Sexuality” 2002, t. 11, nr 1/2, s. 22–66; E. Heineman, Gender, Sexuality, and Coming to Terms with the Nazi Past, „Central European History” 2005, t. 38, nr 1, s. 41–74; E. Boden, The Enemy Within. Homosexuality in the Third Reich, 1933–1945, „Constructing the Past” 2011, t. 12, nr 1.
  26. Fakt ten każe zniuansować stanowisko wedle którego Bellmer miał zrezygnować z jakiejkolwiek „użytecznej pracy” w geście protestu przeciw nazistowskiemu państwu.
  27. S. Taylor, Hans Bellmer…, s. 201.
  28. W 1936 roku powstaje poemat prozą Der Vater (niem. Ojciec).
  29. S. Taylor, Hans Bellmer…, s. 202.
  30. Tamże, s. 202–203.
  31. Tamże, s. 203.
  32. Tamże.
  33. Tamże.
  34. Nie sposób w tym miejscu uchylić się od pytania o stosunek francuskich artystów oraz artystów mieszkających we Francji do okupacji niemieckiej. Jak w tej sytuacji odnajdywał się Bellmer? Można się tego jedynie domyślać. Pewien trop może podsuwać wypowiedź artysty, którą przytacza Jeleński: ,,Początkiem mojego skandalicznego dzieła jest to, że świat jest dla mnie wielkim skandalem”. Cyt. za: K.A. Jeleński, Bellmer albo Anatomia nieświadomości fizycznej i miłości, s. 23. O dwuznacznej roli Paryża w czasie niemieckiej okupacji jako przyczynie przesunięcia się życia artystycznego do Nowego Jorku pisał Serge Guilbaut. Tenże, Jak Nowy Jork ukradł ideę sztuki nowoczesnej. Ekspresjonizm abstrakcyjny, wolność́ i zimna wojna, tłum. E. Mikina, Warszawa 1992.
  35. S. Taylor, Hans Bellmer…, s. 204.
  36. Tamże, s. 206.
  37. Tamże, s. 207.
  38. Za inny przykład może służyć tu Śmierć w Wenecji Tomasza Manna. Dziś uczucie, jakim zapałał podstarzały literat Gustaw von Aschenbach do młodziutkiego Polaka Tadzia, określone zostałoby mianem pedofilii lub efebofilii. Jednak w noweli opalizuje ono znaczeniami od bezinteresownej kontemplacji piękna młodego ciała po niemożliwą do realizacji chęć „wydarcia” przez starość witalności, jaką niesie młodość.
  39. R. Scruton, Pożądanie…, s. 54.
  40. Dodatkowy poziom znaczeń nadbudowała sama historia. Tworzywa, z których wykonane były prace Szapocznikow, wbrew oczekiwaniom zaczęły ulegać degradacji. I tak obiekty opowiadające historie o rozpadzie i defragmentacji ciała, których rękojmią miała być długowieczność plastiku, same zaczęły się rozpadać.
  41. K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 23.
  42. Sporządzony przez mnie zapis może nie oddawać dokładnie zapisu wiersza w książce. Jest jednak wystarczający do egzemplifikacji.
  43. Tutaj już nie zapisałam zastosowanych przez Niewirowicza spacji. Wynikające z tego fragmentu sensy wydają się dobrze funkcjonować również bez nich, w każdym razie na potrzeby tej recenzji.
  44. Ch. Bukowski, „Bluebird” („Drozd”), tłum. M. Witkowski, https://literatura.wywrota.pl/wiersz-klasyka/42786-charles-bukowski-bluebird-drozd.html [dostęp: 14.02.2020].

Powiązane artykuły

13.05.2021

Nowy Napis Co Tydzień #100 / Anatomia poznania. Hans Bellmer jako twórca nowoczesny

Chociaż od śmierci Hansa Bellmera minęło nieomal pół wieku, jego twórczość wzbudza dziś nie mniejsze kontrowersje, niż miało to miejsce za życia artysty. Trudno zresztą, aby było inaczej. Kojarzony przede wszystkim z naturalnych rozmiarów Lalkami, rzeźbiarskimi instalacjami przedstawiającymi zdeformowane dziewczęce ciała, eksplorował tak ważną współcześnie tematykę seksualności i pożądania. Nie ma jednak w tych pracach nic z tego, co za sir Rogerem Scrutonem nazwać można banalizacją pożądania, czyli zredukowaniem seksualnej namiętności do przyjemnego doznaniaR. Scruton, Pożądanie. Filozofia moralna życia erotycznego, Kraków 2009, s. 9.[1]. Nawet fotografie Lalek, balansujące na granicy między dokumentacją a voyeryzmem, czy też rysunki, operujące biomorficznymi przenikającymi się kształtami (często będącymi organami płciowymi), nie osuwają się w prosty sposób w pornografię. Bellmer wykorzystuje co prawda „pożądliwość oka”, chęć uprzedmiotowienia ciała w „zamiennik rzeczywistości”, jakim jest obraz pornograficzny ukierunkowany jedynie na zaspokojenie seksualnej fantazjiTamże, s. 370.[2], ale na tym nie poprzestaje. Należałoby raczej mówić o erotyce, czyli takim dziele, „które zaprasza czytelnika do utworzenia w wyobraźni punktu widzenia pierwszej osoby jednego z uczestników zbliżenia. Dzieło pornograficzne utrzymuje, z zasady, perspektywę trzeciej osoby podglądającego obserwatora”, który przeskalowuje jeden element ludzkiego ciała – fallusa lub/i waginę – zastępując nim całego człowiekaTamże, s. 169.[3]. Mówiąc wprost: dokonuje się tu proces fetyszyzacji cudzego ciała. W Lalkach ów proces nabiera szczególnie niepokojącego charakteru, ponieważ jego przedmiotem stają się nie tylko ograny płciowe, ale też nogi, korpusy i głowy. Twórca zmusza odbiorcę, w szczególności mężczyznę, do tego, by zadał sobie pytanie o to, co tak naprawdę nim kieruje.

Sam Bellmer mówił przecież o tym, iż „dotychczas nie stawiano sobie wystarczająco poważnie pytania o to, w jakiej mierze obraz pożądanej kobiety określony bywa uprzednio obrazem pożądającego mężczyzny”A. Turowski, Biomorfizm w sztuce XX wieku. Między biomechaniką a bezformiem, Gdańsk 2019, s. 271.[4]. Innymi słowy, artysta stawia przed widzem pytanie o to, jak dokonuje się proces reifikacji kobiecego ciała. Nie jest to praca pornografa, a raczej badacza, może nawet filozofa.

Ale to nie wszystko. Bellmer w swoich niepokojących pracach podejmuje jeszcze jeden, kto wie, czy nie istotniejszy, przynajmniej dla współczesnego odbiorcy, bo dotykający podstaw ludzkiego poznania, temat: ciała, które jest nie tylko „epistemologicznym narzędziem” dostarczającym umysłowi poprzez zmysły wyjściowych danych do opisu zewnętrznej rzeczywistości, lecz to poznanie współkształtującym. Inaczej mówiąc, artysta „przeczuł […] to, co zaniedbał Freud, to znaczy uczestniczenie całego ciała w życiu wyobraźni”K.A. Jeleński, Bellmer albo Anatomia nieświadomości fizycznej i miłości, Gdańsk 2013, s. 19.[5]. Bellmer podejmuje refleksję nad tym, czym jest udział patrzącego, czyli twórczy odbiór dzieła sztuki przez odbiorcę. Poznanie bowiem, co było wielkim odkryciem czasów młodości BellmeraWięcej o relacji sztuki nowoczesnej i psychologii poznawczej na początku XX w. [w:] E.R. Kandel, The Age of Insight. The Quest to Understand the Unconscious in Art, Mind, and Brain. From Vienna 1900 to the Present, New York 2012.[6], nie polega jedynie na recepcji danych zmysłowych przez mózg, lecz równocześnie jest zapośredniczone w wiedzy i doświadczeniu. „Niewinne oko”, o którym marzył John Ruskin i tylu przed nim, nie istnieje, a percepcja wzrokowa oparta jest na klasyfikowaniu pojęć i interpretacji wizualnych informacjiTamże, s. 277.[7]. A zatem odbiorca zawsze będzie świadomy jedynie tego, co można sklasyfikowaćTamże.[8]. Co więcej, samo podejście do formy dzieła sztuki będzie koncentrowało się wokół kwestii poznania. W eseju poświęconym Bellmerowi zauważył to Konstanty A. Jeleński, pisząc: „Rysunki Bellmera objawiają jego projekt egzystencjalny, jego koncepcję filozoficzną już od pierwszego na nie spojrzenia. Na każdej płaszczyźnie wszystko jest tu spójne; to dzieło graficzne ujawnia fałszywość alternatywy między formą a treścią”K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 14.[9]. Samo badanie granic dzieła sztuki (lalki, które są rzeźbami), ich reprezentacja w innym medium (fotografia) oraz relacja rozczłonkowanego ciała do jego reprezentacji (lalka) stają się obiektem zainteresowania artysty. Jak pisał w Małej Anatomii Obrazu: „ciało podobne jest do zdania, które pragnie, abyśmy rozłożyli je na poszczególne wyrazy i przy pomocy kolejnych, mnożonych w nieskończoność anagramów odkryli na nowo jego prawdziwy sens”Cyt. za: A. Grzeszykowska, Love book, Warszawa 2011, s. 13.[10].

Berlin dwudziestych lat

Bez wątpienia źródła tych fascynacji leżą w dzieciństwie i młodości artysty. Hans Bellmer urodził się 13 marca 1902 roku w Kattowitz jako poddany cesarza Wilhelma II w rodzinie Hansa i Marii (née Donnerstag) Bellmerów. Sześć lat później, 8 stycznia urodził się brat artysty – Friedrich (Fritz), z którym młody Hans będzie uciekał od domowej tyranii ojcaOjciec, surowy pruski inżynier, będzie zmuszał młodego Hansa do pracy w hucie i kopalni węgla po ukończeniu Gimnazjum![11]. Mimo niepokojów towarzyszących zmianie granic (Kattowitz zmienia nazwę na Katowice) i sporów między II Rzeczpospolitą a Republiką Weimarską o przynależność państwową Śląska, rodzina Bellmerów zostaje na jakiś czas w mieścieBellmerowie przeniosą się do Niemiec dopiero w 1925 roku, osiadając najpierw w Carlsruhe (obecnie Pokój) na Górnym Śląsku, po trzech latach zaś przenoszą się do Gleiwitz (obecnie Gliwice). Por. S. Taylor, Hans Bellmer. The anatomy of anxiety, Cambridge 2000, s. 200–201.[12]. Dziewiętnastoletni Hans zaczytuje się w pismach Marksa i Lenina, angażuje się w ruch robotniczy, co sprawia, że zostaje zadenuncjowany polskim władzomTamże, s. 200.[13]. W następnym roku zostaje aresztowany przez policję za „podważanie moralnego oparcia państwa” i tylko dzięki przekupieniu urzędnika udaje mu się uniknąć kary więzienia, którą miał odbywać we Lwowie, oraz zbiec na fałszywych dokumentach do NiemiecTamże.[14]. Dostaje się do Berlina. W 1923 roku zdaje egzaminy do tamtejszej Technische Hochschule (pol. Wyższa Szkoła Techniczna). W tym samym czasie poznaje przedstawicieli tak zwanej Nowej Rzeczowości (niem. Neue Sachlichkeit) – malarzy: Otto Dixa (1891–1969), George’a Grosza (1893–1959) i Rudolfa Schlichtera (1890–1955) oraz kolażystę Johna Heartfielda (1891–1968), którzy aktywnie sprzeciwiali się rzeczywistości politycznej ówczesnych Niemiec. Szczególnie silna więź połączy go z Groszem, nauczycielem rysunku, który doradził młodemu artyście, aby porzucił studia inżynierskie i zajął się typografią w Malik Verlag. Zaledwie dwudziestotrzyletni uciekinier z Katowic zaczyna prawdziwą karierę artystyczną. Ilustruje Gegen Morgen Waltera von Hollandera, tworzy okładki do opublikowanego przez Elena Gottschalk Verlag Jack der Aufschlitzer, a do 1927 roku dostarcza rysunki do komunistycznego tygodnika „Der Knüppel” (pol. „Patyk”)Tamże.[15]. W 1925 roku wyjeżdża na trzy miesiące do Paryża, gdzie poznaje Giorgia de Chirico (1888–1978), jednego z prekursorów surrealizmu, twórcę tak zwanej scuola metafisica (pol. szkoła metafizyczna) w malarstwieWłoski malarz, w przeciwieństwie do twórców awangardowych zafascynowanych twórczością Cézanne’a, abstrakcjonistów czy ekspresjonistów, zwracał się ku dziewiętnastowiecznemu symbolizmowi oraz reinterpretował tradycję klasyczną. Jego płótna zapełniają tajemnicze figury, przeskalowana architektura i zestawienia przypadkowych przedmiotów umieszczonych w pustej przestrzeni, jak w Pieśni miłosnej (1914), na której przytwierdzona gwoździem gumowa rękawiczka sąsiaduje z gipsową głową antycznego posągu.[16]. A w następnym roku zakłada własną agencję projektową w Karlshorst, dzielnicy Berlina.

Przełomowym wydarzeniem dla Bellmera była lektura listów Oskara Kokoschki (1886–1980) do Herminy Moss (1888–1928), niemieckiej lalkarki, która zrobiła dla austriackiego ekspresjonisty naturalnych rozmiarów szmacianą lalkę przedstawiającą jego kochankę Almę Mahler (1879–1964). Katalizatorem dla wyboru formy artystycznej stała się natomiast seria trzech wydarzeń z życia osobistego. Pierwszym z nich były odwiedziny u rodziców w Carlsruhe, prawdopodobnie w 1930 roku, dwa lata po ślubie Bellmera z Margarete Schnell. To tam zauroczył się w siostrzenicy swojej matki, Ursuli Naguschewski, pięknej nastolatce, która przybyła z Kassel. Drugim stała się wizyta w operze w okolicach 18 kwietnia 1932 roku, kiedy to Bellmer w towarzystwie żony, kuzynki (przeprowadziła się do Berlina w tymże roku) oraz Maxa Reinhardta (1873–1943)S. Taylor, Hans Bellmer. The anatomy of anxiety, s. 201.[17] zobaczył Opowieści Hoffmanna Jacques’a OffenbachaLibretto napisane przez Jules’a Barbiera (1825–1901) i Michela Carrégo (1821–1872) oparte zostało na opowiadaniach E.T.A. Hoffmanna (1776–1822).[18], których protagonista zakochuje się nieszczęśliwie w lalce imieniem Olympia. Ostatnim zaś stało się przysłanie przez matkę Bellmera pudła z jego dziecięcymi zabawkami.

Die Puppe

Nietrudno z takich elementów złożyć historię niemożliwej miłości i obsesyjnego pożądania dziewczęcego ciała, które ujście znalazło w Lalkach. Pierwsza z nich powstaje w znamiennym dla historii Niemiec roku 1933. W jej konstruowaniu pomaga Bellmerowi towarzysz dziecięcych ucieczek od ojcowskiej tyranii porządku – brat. W następnym roku powstaje natomiast surrealistyczny esej Die Puppe (pol. Lalka), zadedykowany Ursuli, rozpoczynający się od swoistego „wypowiedzenia wojny” użyteczności:

Pisarze brukowi, sztukmistrze i cukiernicy mieli to coś tajemniczego i cudownie słodkawego, co nazywało się nonsensem i oznaczało radość. Rozpraszali niechęć, która w moich przeżyciach łączyła się zwykle z jakimś pożytecznym celem, i wskazywali ciekawości bardziej uboczne drogiH. Bellmer, Lalka [w:] K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 43.[19].

Użyteczność, symbolizowana przez encyklopedię, została wygnana z domeny poznania:

Co do pożyteczności, to trzeba jednak powiedzieć, że nawet na tych drogach nie udawało się zatrzeć jej śladów do końca. Odnajdywały się w encyklopedii, odkąd zacząłem ją przekopywać, jak wspomnienie, co straszniejszych epizodów banalności, choć w zasadzie pociągające. Obce obrazy bez trudu wyzbywały się swoich pouczających intencji, pozostawała tylko ich ostrość, która domagała się natarczywie wyjaśnienia i użyczała rozbudzonym wyobrażeniom akurat tyle u siebie, że w jakiś nowy sposób stawały się wiarygodne. Ta wynaturzona wyrazistość mogła być bez wątpienia urzekająca. Dawała się naśladować i zupełnie zmieniała oblicze zabaw. W ten sposób ciekawość i zapał nie wyczerpywały się w książkach, aż któregoś dnia cud sztuk magicznych i kuglarskich zawładnął mną całkowicieTamże.[20].

To nie świat pozytywistycznej nauki, „pouczających intencji” dawał klucz do zrozumienia rzeczywistości, ale „magia”, ostry kształt, wyswobodzona z obowiązków wyznaczania klarownych granic linia.

Lalki będą towarzyszyć artyście do końca życia, znajdą swoją paradoksalną kontynuację w rysunkach. Jakiś czas później wspomniany wyżej Konstanty A. Jeleński, pisząc o nich, stwierdzi, że Bellmer „ukradł ojcu narzędzia jego pracy, że walcząc z nim, odebrał je użyteczności, której miały służyć, by tym dokładniej obrysować ów inny świat, budzący w nim nostalgię: świat, po którego meandrach swobodnie błądzi marzenie”K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 14.[21]. I o ile trudno o „dokładne obrysowywanie” marzeń, to faktem pozostaje, że twórca jednej z bardziej niepokojących seksualnych fantazji postanowił zamknąć ją w precyzyjnie wyrysowanym kształcie. Owa linearność sprawia, że rysunki są tak uderzające. Zawdzięczają to temu, że dla ludzkiego oka najważniejsze informacje o twarzy i ciele leżą w ich obrysie, wszystko inne (ton skóry czy kształt włosów) ma drugorzędne znaczenie, a czasem może wręcz odwracać uwagę odbiorcyE.R. Kandel, The Age of Insight…, s. 581–582.[22].

Wtargnięcie historii

Chociaż w III Rzeszy, nie tak purytańskiej obyczajowo, jak się utarło myślećPor. m.in.: H. Oosterhuis, Medicine, Male Bonding and Homosexuality in Nazi Germany, „Journal of Contemporary History” 1997, t. 32, nr 2, s. 187–205; E.D. Heineman, Sexuality and Nazism. The Doubly Unspeakable?, „Journal of the History of Sexuality” 2002, t. 11, nr 1/2, s. 22–66; E. Heineman, Gender, Sexuality, and Coming to Terms with the Nazi Past, „Central European History” 2005, t. 38, nr 1, s. 41–74; E. Boden, The Enemy Within. Homosexuality in the Third Reich, 1933–1945, „Constructing the Past” 2011, t. 12, nr 1.[23], nie było wiele miejsca dla tak ostentacyjnego kwestionowania „pouczających intencji”, to Bellmer na emigrację decyduje się dopiero po śmierci żony w 1938 rokuFakt ten każe zniuansować stanowisko wedle którego Bellmer miał zrezygnować z jakiejkolwiek „użytecznej pracy” w geście protestu przeciw nazistowskiemu państwu.[24]. A w międzyczasie tworzy. Zdjęcia Lalek ukazują się 5 grudnia 1934 roku w „Le Minotaure” (pol. „Minotaur”), piśmie francuskich surrealistów. W lutym następnego roku artysta odwiedza Paryż, gdzie poznaje „papieża surrealizmu” André Bretona (1896–1966). Bierze też udział w wystawie ruchu w Galerie des Quatre Chemins, by w marcu powrócić do BerlinaS. Taylor, Hans Bellmer…, s. 201.[25]. W stolicy Niemiec odkrywa w Kaiser Friedrich Museum (obecnie Bode Museum) lalkę o ruchomych stawach, pochodzącą z XVI wieku, która stanie się źródłem inspiracji dla kolejnych prac Bellmera. Do czasu emigracji z III Rzeszy będzie pracował nad koleją Lalką wraz z Fritzem, pisałW 1936 roku powstaje poemat prozą Der Vater (niem. Ojciec).[26] oraz wystawiał z paryskimi surrealistami w Hiszpanii, Japonii i LondynieS. Taylor, Hans Bellmer…, s. 202.[27]. Gdy na dobre sprowadzi się do Paryża, pozna innych surrealistów: malarza Yvesa Tanguy (19001955), dadaistę Marcela Duchampa (18871968) oraz awangardowego fotografa Mana Raya (18901976)Tamże, s. 202–203.[28]. Po wybuchu wojny jest internowany w Camp des Milles nieopodal Aix-en-Provence, gdzie poznaje Maxa Ernsta (18911976), z którym stworzą Schöpfungen, die Geschöpfe der Einbildungskraft (niem. Dzieła, wytwory wyobraźni). W maju 1940 roku zostaje powołany do wojska i wysłany do Meslay du Maine koło Le Mans, ale już w czerwcu 1941 roku zostaje zdemobilizowany w AlbiTamże, s. 203.[29]. Kolejne miesiące będą stały pod znakiem tułaczki po Francji. Tylko przypadkiem udaje mu się przeżyć w 1942 roku, gdy zostaje zadenuncjowany lokalnym władzom podległym Vichy jako „bezrobotny Żyd”Tamże.[30]. Żeniąc się powtórnie z Marcelle Céline Sutter, musiał sprowadzić z rodzinnego miasta świadectwo urodzenia udowadniające, że jego rodzice byli „Aryjczykami” i protestantamiTamże.[31]. W tym samym czasie jego prace pokazywane są w Nowym Jorku i Meksyku. Rok po ślubie rodzą się bliźniaczki – Doriane i Béatrice. Całą wojnę Bellmer spędził we FrancjiNie sposób w tym miejscu uchylić się od pytania o stosunek francuskich artystów oraz artystów mieszkających we Francji do okupacji niemieckiej. Jak w tej sytuacji odnajdywał się Bellmer? Można się tego jedynie domyślać. Pewien trop może podsuwać wypowiedź artysty, którą przytacza Jeleński: ,,Początkiem mojego skandalicznego dzieła jest to, że świat jest dla mnie wielkim skandalem”. Cyt. za: K.A. Jeleński, Bellmer albo Anatomia nieświadomości fizycznej i miłości, s. 23. O dwuznacznej roli Paryża w czasie niemieckiej okupacji jako przyczynie przesunięcia się życia artystycznego do Nowego Jorku pisał Serge Guilbaut. Tenże, Jak Nowy Jork ukradł ideę sztuki nowoczesnej. Ekspresjonizm abstrakcyjny, wolność́ i zimna wojna, tłum. E. Mikina, Warszawa 1992.[32].

Nowy etap

Po 1945 roku kariera Bellmera nabiera rozpędu, jego prace wystawiane są między innymi w Brukseli (1946), Nowym Jorku (1946), Ulm (1966), Berlinie (1966, 1967), Monachium (1967), Amsterdamie (1970) oraz wielokrotnie w Paryżu, w którym osiadł. Artysta odnawia też kontakty z rodziną, dowiaduje się o śmierci ojca oraz o tym, że Fritz dostał się do sowieckiej niewoliS. Taylor, Hans Bellmer…, s. 204.[33]. Powstają kolejne realizacje plastyczne oraz teksty. Prace Bellmera były pokazane na Documenta w Kassel (1959 i 1964) oraz na wystawie 50 lat kolażu w paryskim Musée des Arts Décoratifs (1964)Tamże, s. 206.[34]. Uhonorowany został także dziełem kinowym Film sur Hans Bellmer w reżyserii Catherine Binet (1974).

Ostatnią partnerką i wierną modelką Bellmera była Unica Zürn (1916–1970). Spotkali się w 1953 roku i zostali ze sobą do jej samobójczej śmierci (od 1957 roku cierpiała na depresję i schizofrenię). Unica wyskoczyła z okna w mieszkaniu Bellmera 19 października 1970 rokuTamże, s. 207.[35]. Pięć lat później po długiej chorobie artysta zmarł na raka pęcherza moczowego. Pochowany został na słynnym paryskim cmentarzu Père Lachaise.

Niejednoznaczna nowoczesność

Zarówno artystyczne poszukiwania Hansa Bellmera, jak i jego biografia pozwalają określić go mianem twórcy na wskroś nowoczesnego. Jego życie rozpoczyna się w epoce „staroświeckiej nowoczesności” długiego wieku XIX, a kończy u progu postmodernizmu. Był świadkiem dwóch wojen światowych, narodzin i zmierzchu (przynajmniej jednego) totalitaryzmu, Zagłady. Bliski współczesności w fascynacji transgresyjną seksualnością, zarazem niepokoi skojarzeniami z pedofilią i uprzedmiotowieniem kobiety. Można jednak spojrzeć na tę kwestię inaczej i dostrzec w Bellmerze wywrotowca, który każe przejrzeć się w lustrze współczesnemu przewrotnemu purytanizmowiZa inny przykład może służyć tu Śmierć w Wenecji Tomasza Manna. Dziś uczucie, jakim zapałał podstarzały literat Gustaw von Aschenbach do młodziutkiego Polaka Tadzia, określone zostałoby mianem pedofilii lub efebofilii. Jednak w noweli opalizuje ono znaczeniami od bezinteresownej kontemplacji piękna młodego ciała po niemożliwą do realizacji chęć „wydarcia” przez starość witalności, jaką niesie młodość.[36]. Czy w skądinąd słusznym sprzeciwie wobec nadużyć seksualnych nie gubi się istota seksualnej namiętności rozpięta między epistemiczną intencjonalnością międzyosobowych relacjiR. Scruton, Pożądanie…, s. 54.[37] a realizacją biologicznego popędu? Zdaje się, że aktualność Bellmera polega właśnie na przypomnieniu, że nie sposób jednego od drugiego oddzielić.

To samo tyczy się rozczłonkowanych ciał bellmerowskich Lalek widzianych z perspektywy Oświęcimia i Gułagu (do pewnego stopnia podobne pytania o cielesność stawiała Alina SzapocznikowDodatkowy poziom znaczeń nadbudowała sama historia. Tworzywa, z których wykonane były prace Szapocznikow, wbrew oczekiwaniom zaczęły ulegać degradacji. I tak obiekty opowiadające historie o rozpadzie i defragmentacji ciała, których rękojmią miała być długowieczność plastiku, same zaczęły się rozpadać.[38]) oraz nabierających nowych znaczeń w dobie fascynacji transhumanizmem. Ale jest jeszcze jedno oko – Boża obecność – o którym Bellmer wspomina, a przed którym chce się ukryć, by „realizować swoje pragnienia w całkowitej niewinności”K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 23.[39]. Zapomina jednak, że to oko, jeśli wierzyć chrześcijaństwu, nie fetyszyzuje obiektu, na który spogląda, ale zawsze wygląda spotkania z człowiekiem w jego pełni.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Michał Strachowski, Anatomia poznania. Hans Bellmer jako twórca nowoczesny, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 100

Przypisy

  1. J. Majewski, Maleńka. Opowiadania, Warszawa 2021, s. 330.
  2. Tamże, s. 191.
  3. R. Scruton, Pożądanie. Filozofia moralna życia erotycznego, Kraków 2009, s. 9.
  4. Tamże, s. 370.
  5. Tamże, s. 169.
  6. A. Turowski, Biomorfizm w sztuce XX wieku. Między biomechaniką a bezformiem, Gdańsk 2019, s. 271.
  7. K.A. Jeleński, Bellmer albo Anatomia nieświadomości fizycznej i miłości, Gdańsk 2013, s. 19.
  8. Więcej o relacji sztuki nowoczesnej i psychologii poznawczej na początku XX w. [w:] E.R. Kandel, The Age of Insight. The Quest to Understand the Unconscious in Art, Mind, and Brain. From Vienna 1900 to the Present, New York 2012.
  9. Tamże, s. 277.
  10. Tamże.
  11. K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 14.
  12. Cyt. za: A. Grzeszykowska, Love book, Warszawa 2011, s. 13.
  13. Ojciec, surowy pruski inżynier, będzie zmuszał młodego Hansa do pracy w hucie i kopalni węgla po ukończeniu Gimnazjum!
  14. Bellmerowie przeniosą się do Niemiec dopiero w 1925 roku, osiadając najpierw w Carlsruhe (obecnie Pokój) na Górnym Śląsku, po trzech latach zaś przenoszą się do Gleiwitz (obecnie Gliwice). Por. S. Taylor, Hans Bellmer. The anatomy of anxiety, Cambridge 2000, s. 200–201.
  15. Tamże, s. 200.
  16. Tamże.
  17. Tamże.
  18. Włoski malarz, w przeciwieństwie do twórców awangardowych zafascynowanych twórczością Cézanne’a, abstrakcjonistów czy ekspresjonistów, zwracał się ku dziewiętnastowiecznemu symbolizmowi oraz reinterpretował tradycję klasyczną. Jego płótna zapełniają tajemnicze figury, przeskalowana architektura i zestawienia przypadkowych przedmiotów umieszczonych w pustej przestrzeni, jak w Pieśni miłosnej (1914), na której przytwierdzona gwoździem gumowa rękawiczka sąsiaduje z gipsową głową antycznego posągu.
  19. S. Taylor, Hans Bellmer. The anatomy of anxiety, s. 201.
  20. Libretto napisane przez Jules’a Barbiera (1825–1901) i Michela Carrégo (1821–1872) oparte zostało na opowiadaniach E.T.A. Hoffmanna (1776–1822).
  21. H. Bellmer, Lalka [w:] K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 43.
  22. Tamże.
  23. K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 14.
  24. E.R. Kandel, The Age of Insight…, s. 581–582.
  25. Por. m.in.: H. Oosterhuis, Medicine, Male Bonding and Homosexuality in Nazi Germany, „Journal of Contemporary History” 1997, t. 32, nr 2, s. 187–205; E.D. Heineman, Sexuality and Nazism. The Doubly Unspeakable?, „Journal of the History of Sexuality” 2002, t. 11, nr 1/2, s. 22–66; E. Heineman, Gender, Sexuality, and Coming to Terms with the Nazi Past, „Central European History” 2005, t. 38, nr 1, s. 41–74; E. Boden, The Enemy Within. Homosexuality in the Third Reich, 1933–1945, „Constructing the Past” 2011, t. 12, nr 1.
  26. Fakt ten każe zniuansować stanowisko wedle którego Bellmer miał zrezygnować z jakiejkolwiek „użytecznej pracy” w geście protestu przeciw nazistowskiemu państwu.
  27. S. Taylor, Hans Bellmer…, s. 201.
  28. W 1936 roku powstaje poemat prozą Der Vater (niem. Ojciec).
  29. S. Taylor, Hans Bellmer…, s. 202.
  30. Tamże, s. 202–203.
  31. Tamże, s. 203.
  32. Tamże.
  33. Tamże.
  34. Nie sposób w tym miejscu uchylić się od pytania o stosunek francuskich artystów oraz artystów mieszkających we Francji do okupacji niemieckiej. Jak w tej sytuacji odnajdywał się Bellmer? Można się tego jedynie domyślać. Pewien trop może podsuwać wypowiedź artysty, którą przytacza Jeleński: ,,Początkiem mojego skandalicznego dzieła jest to, że świat jest dla mnie wielkim skandalem”. Cyt. za: K.A. Jeleński, Bellmer albo Anatomia nieświadomości fizycznej i miłości, s. 23. O dwuznacznej roli Paryża w czasie niemieckiej okupacji jako przyczynie przesunięcia się życia artystycznego do Nowego Jorku pisał Serge Guilbaut. Tenże, Jak Nowy Jork ukradł ideę sztuki nowoczesnej. Ekspresjonizm abstrakcyjny, wolność́ i zimna wojna, tłum. E. Mikina, Warszawa 1992.
  35. S. Taylor, Hans Bellmer…, s. 204.
  36. Tamże, s. 206.
  37. Tamże, s. 207.
  38. Za inny przykład może służyć tu Śmierć w Wenecji Tomasza Manna. Dziś uczucie, jakim zapałał podstarzały literat Gustaw von Aschenbach do młodziutkiego Polaka Tadzia, określone zostałoby mianem pedofilii lub efebofilii. Jednak w noweli opalizuje ono znaczeniami od bezinteresownej kontemplacji piękna młodego ciała po niemożliwą do realizacji chęć „wydarcia” przez starość witalności, jaką niesie młodość.
  39. R. Scruton, Pożądanie…, s. 54.
  40. Dodatkowy poziom znaczeń nadbudowała sama historia. Tworzywa, z których wykonane były prace Szapocznikow, wbrew oczekiwaniom zaczęły ulegać degradacji. I tak obiekty opowiadające historie o rozpadzie i defragmentacji ciała, których rękojmią miała być długowieczność plastiku, same zaczęły się rozpadać.
  41. K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 23.
  42. Sporządzony przez mnie zapis może nie oddawać dokładnie zapisu wiersza w książce. Jest jednak wystarczający do egzemplifikacji.
  43. Tutaj już nie zapisałam zastosowanych przez Niewirowicza spacji. Wynikające z tego fragmentu sensy wydają się dobrze funkcjonować również bez nich, w każdym razie na potrzeby tej recenzji.
  44. Ch. Bukowski, „Bluebird” („Drozd”), tłum. M. Witkowski, https://literatura.wywrota.pl/wiersz-klasyka/42786-charles-bukowski-bluebird-drozd.html [dostęp: 14.02.2020].

Powiązane artykuły

08.04.2021

Nowy Napis Co Tydzień #095 / Lepsza poezja w garści niż poeta na dachu. O książce Marcina Niewirowicza „Wszystkie ptaszki, które miałem w garści”

Poszukiwanie kierunku

Marcin Niewirowicz debiutował w 2017 roku tomem Dociekania strefy, który został wyróżniony w Ogólnopolskim Konkursie Literackim im. Artura Fryza. Wcześniej jego projekt książki poetyckiej znalazł się dwukrotnie w finale Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jacka Bierezina – były to lata 2014 i 2016. Właśnie w 2016 roku miałam okazję po raz pierwszy usłyszeć wiersze Niewirowicza podczas festiwalu „Puls Literatury” przy okazji rozstrzygania wyżej wspomnianego konkursu. Przyznaję – na początku przeszłam obok nich obojętnie. Dopiero w indywidualnej lekturze wyłowiłam dla siebie językowy urok tych tekstów i pomieszczone w nich sensy. Trzy lata po debiucie poeta powraca z książką opublikowaną w tym samym wydawnictwie – Nisza – ale jednak z nową propozycją, innymi wierszami.

Wszystkie ptaszki, które miałem w garści to – jak w blurbie diagnozuje Jacek Dehnel –

[…] piosenki trochę własne, a trochę kradzione, z refrenów zasłyszanych od poetów podejrzanej konduity; […] aluzje i nieprzystojne skojarzenia, obrazy licznych uczuć. […] przyśpiewki ludu, który zmarł lub wyemigrował, a mieszkał przez pokolenia w szafie, domu niewoli, i tam układał je swoim językiem niezrozumiałym, wnikliwym, śliskim i namiętnym.

Określenie „piosenki” odnosi się i do środków, jakie zastosował Niewirowicz, i do efektów, jakie tymi środkami osiągnął. Choć wydaje się trochę na wyrost, mimo wszystko tworzy w miarę adekwatne wyobrażenie o tym pisaniu. Mamy tu rytm, rym, powtarzalność – nie tylko swoistych refrenów, ale też konkretnych motywów, zapętlenia oraz – bardzo ważne – pauzy. Do znaczenia pauz, przerw w poezji autora Dociekania stref jeszcze powrócimy. Wszystkie wyszczególnione zabiegi powodują, że po pierwsze te teksty czyta się lekko, choć ich ciężar tematyczny czy znaczeniowy jest spory, a po drugie z łatwością przyjmuje się narzucony kompozycją rytm lektury. A tom jest świetnie skomponowany. Niewirowicz rozproszył wiersze wchodzące ze sobą w dyskusję czy poruszające te same problemy na przestrzeni całej książki. Mamy więc kilka linii, które wyraźnie prowadzą nas przez te utwory. Są trzy perory, trzy egzorty, kilka wierszy zatytułowanych [   ] oraz kilka takich, które w tytule zawierają nazwy gatunków ptaków. Odbiorca czeka na kolejne części, ciekawy rozwoju wątków, z jednej strony wiedząc, co jeszcze przed nim, a z drugiej – jednak zupełnie się nie spodziewając kierunku, w jakim zmierza. No a jaki to właściwie kierunek?

Odnajdywanie kierunku

Niewirowicz czerpie z języka religijnego, z języka dzieci, ze stałych konstrukcji funkcjonujących w języku potocznym, z frazeologizmów czy powiedzeń. Każdy z tych języków rozbija od środka i adaptuje na własne potrzeby. Posługując się oswojonymi frazami, posiadającymi jednoznacznie sprecyzowane sensy, mówi zupełnie co innego, przemyca nowe sensy. Zresztą już pierwszym przykładem takiego działania jest tytuł książki; nie inaczej więc dzieje się w poszczególnych wierszach. Oczywiście nie on pierwszy i nie jedyny, ale w kontekście tego pisania wydaje mi się to zabiegiem nie tylko istotnym, ale też bardzo mądrym.

Wszystkie ptaszki, które miałem w garści to książka o miłości, cierpieniu, śmierci, wyobcowaniu, samotności i inności. Także o odchodzeniu, żegnaniu się oraz śmierciach innych, niż tylko fizyczne: końcach relacji, szczęścia, prywatnych końcach świata. Nie bez znaczenia jest tu cytat, który autor umieścił nie na początku, lecz właśnie na końcu książki, fragment Głosów Konstandinosa Kawafisa. Wspominam o nim, ale go nie zdradzę – nie bez powodu nie jest on mottem tego tomu.

Wiersze Niewirowicza krążą wokół ciała, zwłaszcza dwóch tematów bezpośrednio ciała dotyczących: erotyki i choroby. Z jednej strony odsyła to do mocno już oswojonego w kulturze i literaturze związku Eros – Tanatos. Z drugiej – wprowadza wątek wciąż rzadko obecny w polskiej poezji – miłości homoerotycznej, a jeszcze rzadziej obecny – ryzyka i potencjalnych zagrożeń, często silniej dotykających środowiska LGBT+ (mówiąc słowami utworu kintsugi: „mam w sobie pamiątkę po tobie, choć nie jest wcale ładna”). Właśnie ze względu na tematykę i problematykę, po którą sięga Niewirowicz, język, którym o tym mówi, uważam za przemyślany i świetnie zastosowany. Poeta o wątkach wciąż niedoreprezentowanych w literaturze opowiada, stosując motywy i środki przez czytelników znane, oswojone. Kiedy zyskują one nowy kontekst, nowe zastosowanie – to „nowe” nie wydaje się tak bardzo obce i dalekie. Mariaż tradycji i współczesności udał się tu doskonale, na wielu różnych poziomach, ale – co ważniejsze – jest też efektywny. Język organizuje nasze myślenie, a jego zmiana zawsze wymaga czasu i zwykle nie jest prosta. Niewirowicz dokłada do tej zmiany własną cegiełkę. A właściwie całkiem sporych rozmiarów cegłę.

Te teksty są bardzo bezpośrednie, chociaż nie zawsze dopowiadają zdania i myśli do końca, pozwalając im wybrzmieć w pełni w pauzie – o czym zaraz kilka słów więcej. Niewirowicz może sobie pozwolić na takie działanie, bo mówi bardzo jasno i klarownie, a pomieszczone w wierszach przerwy to nie żaden wstyd podmiotu ani krygowanie się, tylko kolejna przemyślana strategia.

Przerwa jako poetycka strategia

Żeby wyjaśnić znaczenie pauzy w książce Wszystkie ptaszki, które miałem w garści najpierw pokażę, jak to funkcjonuje w wierszach. Jeden rodzaj pauz to teksty bez tytułu, wspomniane [   ] – w spisie treści w nawiasie kwadratowym pojawiają się pierwsze słowa tych utworów. Nie doszukiwałabym się szczególnego znaczenia tych wierszy, ale zastosowany zapis jest jednym z elementów tworzących lukę, wyrwę, pustą przestrzeń. Takie przerwy – znaczące – wprowadzają trzy perory. Z jednej strony to zabieg pozwalający po prostu na uniknięcie nudy tyrady, zdejmujący z niej patos. Ale to nie jedyna funkcja pauz. Przywołajmy najpierw fragment dla przykładu:

proszę          tu jest ulica tu chyba          wolno
palić tu       wolno się
a zwłaszcza                   ze swoim byciem
[…]
tak żeby nie było          tak bardzo jak teraz
gdy        tak stoi i nic nie robi ale          sobą
pan                mnie obrażaSporządzony przez mnie zapis może nie oddawać dokładnie zapisu wiersza w książce. Jest jednak wystarczający do egzemplifikacji.[1]

Zauważmy, że mimo wyraźnych luk sens komunikatu jest całkowicie czytelny. Cały wiersz składa się z pięciu w ten sposób rozpisanych strof i jego znaczenie jest jasne pomimo braków. Niewirowiczowi świetnie udało się ująć w słowa językowy atak, jego znaną, stałą konstrukcję. To właśnie brak najdobitniej pokazuje, z czym muszą mierzyć się osoby dotknięte społecznym ostracyzmem czy wykluczeniem. Wszystkie trzy perory dotyczą słownej agresji. W trzeciej poeta daje bardzo wyrazisty punkt odniesienia dla takiej mowy: „to jest bracie wojna i psy będą wyć / do księżyca […]”Tutaj już nie zapisałam zastosowanych przez Niewirowicza spacji. Wynikające z tego fragmentu sensy wydają się dobrze funkcjonować również bez nich, w każdym razie na potrzeby tej recenzji.[2]. Mowa jak wycie, jak zwierzęcy odgłos. Pauzy świetnie oddają „melodykę” takiej mowy, która traci na płynności, rwie się. Podmiot wyraźnie daje znak, że tu żadne pouczenia nie są wskazane, ośmieszają jedynie tego, kto poucza.

Niewirowicz nie unika konfrontacji – ani ze światem, ani z realiami choroby, ani z konkretnymi osobami – ale stosuje zupełnie inne strategie niż druga strona, często będąca oprawcą. Idąc tropem pauz – chorobę, cierpienie i śmierć można w tym tomie traktować właśnie jako pustkę, brak, niedosyt, w opozycji do erotyki – pełni, namiętności, zaspokojenia. To już dosyć daleko idące wnioski, ale i takie sensy da się z tych poetyckich przerw wyczytać. A pewnie nie wyczerpuje to jeszcze zawartego w nich potencjału.

Książki w dłoń!

Wszystkie ptaszki, które miałem w garści Marcina Niewirowicza to książka ważna i potrzebna, a przy tym bardzo dobrze napisana. Swoboda podmiotu – absolutnie nie wulgarna – urealnia przekaz, daje wrażenie intymności i szczerości. Niewirowicz na pewno uzupełnia lukę w poezji polskiej. Posługuje się językiem bardzo plastycznym, działającym na wyobraźnię, co w przypadku erotyków jest nie bez znaczenia. Cytując ponownie Jacka Dehnela, autor Dociekań strefy układa swoje wiersze językiem „wnikliwym, śliskim i namiętnym”, charakterystycznym dla ludu, „który zmarł lub wyemigrował”. Ale nie „niezrozumiałym”. Rozpoznania poety są bardzo konkretne i wyrażone tak, że nie ma tu miejsca na wątpliwości. Niezrozumienie – to często usprawiedliwienie, a na to autor się nie godzi. Pisanie Niewirowicza może też po prostu się podobać – jest tu ciekawe, kreatywne działanie w języku, często w jego skostniałych formach, które przyciąga uwagę. A przy tym wiersz też działa – broni, uświadamia, daje spojrzenie z innej perspektywy. Jeśli nie mieliście tej książki w garści – nadróbcie to.

Marcin Niewirowicz, Wszystkie ptaszki, które miałem w garści, Nisza, Warszawa 2020.

Okładka książki

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Anna Mochalska, Lepsza poezja w garści niż poeta na dachu. O książce Marcina Niewirowicza „Wszystkie ptaszki, które miałem w garści”, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 95

Przypisy

  1. J. Majewski, Maleńka. Opowiadania, Warszawa 2021, s. 330.
  2. Tamże, s. 191.
  3. R. Scruton, Pożądanie. Filozofia moralna życia erotycznego, Kraków 2009, s. 9.
  4. Tamże, s. 370.
  5. Tamże, s. 169.
  6. A. Turowski, Biomorfizm w sztuce XX wieku. Między biomechaniką a bezformiem, Gdańsk 2019, s. 271.
  7. K.A. Jeleński, Bellmer albo Anatomia nieświadomości fizycznej i miłości, Gdańsk 2013, s. 19.
  8. Więcej o relacji sztuki nowoczesnej i psychologii poznawczej na początku XX w. [w:] E.R. Kandel, The Age of Insight. The Quest to Understand the Unconscious in Art, Mind, and Brain. From Vienna 1900 to the Present, New York 2012.
  9. Tamże, s. 277.
  10. Tamże.
  11. K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 14.
  12. Cyt. za: A. Grzeszykowska, Love book, Warszawa 2011, s. 13.
  13. Ojciec, surowy pruski inżynier, będzie zmuszał młodego Hansa do pracy w hucie i kopalni węgla po ukończeniu Gimnazjum!
  14. Bellmerowie przeniosą się do Niemiec dopiero w 1925 roku, osiadając najpierw w Carlsruhe (obecnie Pokój) na Górnym Śląsku, po trzech latach zaś przenoszą się do Gleiwitz (obecnie Gliwice). Por. S. Taylor, Hans Bellmer. The anatomy of anxiety, Cambridge 2000, s. 200–201.
  15. Tamże, s. 200.
  16. Tamże.
  17. Tamże.
  18. Włoski malarz, w przeciwieństwie do twórców awangardowych zafascynowanych twórczością Cézanne’a, abstrakcjonistów czy ekspresjonistów, zwracał się ku dziewiętnastowiecznemu symbolizmowi oraz reinterpretował tradycję klasyczną. Jego płótna zapełniają tajemnicze figury, przeskalowana architektura i zestawienia przypadkowych przedmiotów umieszczonych w pustej przestrzeni, jak w Pieśni miłosnej (1914), na której przytwierdzona gwoździem gumowa rękawiczka sąsiaduje z gipsową głową antycznego posągu.
  19. S. Taylor, Hans Bellmer. The anatomy of anxiety, s. 201.
  20. Libretto napisane przez Jules’a Barbiera (1825–1901) i Michela Carrégo (1821–1872) oparte zostało na opowiadaniach E.T.A. Hoffmanna (1776–1822).
  21. H. Bellmer, Lalka [w:] K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 43.
  22. Tamże.
  23. K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 14.
  24. E.R. Kandel, The Age of Insight…, s. 581–582.
  25. Por. m.in.: H. Oosterhuis, Medicine, Male Bonding and Homosexuality in Nazi Germany, „Journal of Contemporary History” 1997, t. 32, nr 2, s. 187–205; E.D. Heineman, Sexuality and Nazism. The Doubly Unspeakable?, „Journal of the History of Sexuality” 2002, t. 11, nr 1/2, s. 22–66; E. Heineman, Gender, Sexuality, and Coming to Terms with the Nazi Past, „Central European History” 2005, t. 38, nr 1, s. 41–74; E. Boden, The Enemy Within. Homosexuality in the Third Reich, 1933–1945, „Constructing the Past” 2011, t. 12, nr 1.
  26. Fakt ten każe zniuansować stanowisko wedle którego Bellmer miał zrezygnować z jakiejkolwiek „użytecznej pracy” w geście protestu przeciw nazistowskiemu państwu.
  27. S. Taylor, Hans Bellmer…, s. 201.
  28. W 1936 roku powstaje poemat prozą Der Vater (niem. Ojciec).
  29. S. Taylor, Hans Bellmer…, s. 202.
  30. Tamże, s. 202–203.
  31. Tamże, s. 203.
  32. Tamże.
  33. Tamże.
  34. Nie sposób w tym miejscu uchylić się od pytania o stosunek francuskich artystów oraz artystów mieszkających we Francji do okupacji niemieckiej. Jak w tej sytuacji odnajdywał się Bellmer? Można się tego jedynie domyślać. Pewien trop może podsuwać wypowiedź artysty, którą przytacza Jeleński: ,,Początkiem mojego skandalicznego dzieła jest to, że świat jest dla mnie wielkim skandalem”. Cyt. za: K.A. Jeleński, Bellmer albo Anatomia nieświadomości fizycznej i miłości, s. 23. O dwuznacznej roli Paryża w czasie niemieckiej okupacji jako przyczynie przesunięcia się życia artystycznego do Nowego Jorku pisał Serge Guilbaut. Tenże, Jak Nowy Jork ukradł ideę sztuki nowoczesnej. Ekspresjonizm abstrakcyjny, wolność́ i zimna wojna, tłum. E. Mikina, Warszawa 1992.
  35. S. Taylor, Hans Bellmer…, s. 204.
  36. Tamże, s. 206.
  37. Tamże, s. 207.
  38. Za inny przykład może służyć tu Śmierć w Wenecji Tomasza Manna. Dziś uczucie, jakim zapałał podstarzały literat Gustaw von Aschenbach do młodziutkiego Polaka Tadzia, określone zostałoby mianem pedofilii lub efebofilii. Jednak w noweli opalizuje ono znaczeniami od bezinteresownej kontemplacji piękna młodego ciała po niemożliwą do realizacji chęć „wydarcia” przez starość witalności, jaką niesie młodość.
  39. R. Scruton, Pożądanie…, s. 54.
  40. Dodatkowy poziom znaczeń nadbudowała sama historia. Tworzywa, z których wykonane były prace Szapocznikow, wbrew oczekiwaniom zaczęły ulegać degradacji. I tak obiekty opowiadające historie o rozpadzie i defragmentacji ciała, których rękojmią miała być długowieczność plastiku, same zaczęły się rozpadać.
  41. K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 23.
  42. Sporządzony przez mnie zapis może nie oddawać dokładnie zapisu wiersza w książce. Jest jednak wystarczający do egzemplifikacji.
  43. Tutaj już nie zapisałam zastosowanych przez Niewirowicza spacji. Wynikające z tego fragmentu sensy wydają się dobrze funkcjonować również bez nich, w każdym razie na potrzeby tej recenzji.
  44. Ch. Bukowski, „Bluebird” („Drozd”), tłum. M. Witkowski, https://literatura.wywrota.pl/wiersz-klasyka/42786-charles-bukowski-bluebird-drozd.html [dostęp: 14.02.2020].

Powiązane artykuły

31.03.2021

Denaturalizm

Było dopiero piętnaście po 9-tej rano i pierwsza pięćdziesiąteczka w noworoczny poranek smakowała jak malinowa oranżada. Wtopieni w tłumek posylwestrowych niedopitków nie wyróżnialiśmy się niczym i nie zwracaliśmy niczyjej uwagi. W tym zamkniętym, męskim świecie, oddzielonym od reszty brudną, zaparowaną szybą w drzwiach, sprawy toczyły się swoim rytmem, przeszliśmy już swoją inicjację i byliśmy uznawani za prawie swoich.

Drzwi rozwarły się z trzaskiem, w hałasie knajpy utonął delikatny dzwoneczek zawieszony pod górną futryną i w zadymionym półmroku stanął na progu blisko dwumetrowy chłop w samej flanelowej koszuli. Wiatr nawiewał za nim do środka płatki śniegu. Znaliśmy go: stolarz z Browarnej, nazywany przewrotnie Małym Włodeczkiem, słynął tak z talentu do życia towarzyskiego, jak i żony sekutnicy, których to cech nie szło mu nijak pogodzić. Stał bez ruchu, wpatrzony w kąt baru, gdzieś za dystrybutorem piwa. Podążyliśmy za jego wzrokiem, ale nic tam nie było. Włodeczek posunął się dwa kroki w stronę baru i jak podcięta lilia runął twarzą na podłogę. Idiotycznie dokładnie zauważyłem, że obie nogi na raz złożyły mu się jak scyzoryk. Leżał tak tuż obok naszego stolika, a spomiędzy łopatek wystawał mu trzonek noża.

Wojtek podkurczył nogi pod krzesło i zakrztusił się serkiem. Zrobiło się nagle cicho i Wojtkowe kaszlnięcie rozległo się w sali jak wystrzał armatni.

– Jezus, Maria! – pisnęła cienko Helenka za barem. Nalewane właśnie piwo z bulgotem wylewało się z kufla. – Wołajcie lekarza!

Staliśmy już wszyscy wianuszkiem wokół Włodeczka, nie bardzo wiadomo, do kogo to miało się odnosić. Przez otwarte wciąż drzwi ciągnęło zimno, ale nikt nie odważył się ich zamknąć, jakby trup z nożem w plecach należał do tamtego, zaśnieżonego świata i nie wolno go było odeń oddzielać. Przez moment pomyślałem, że powinniśmy go tam wynieść, poza knajpę. Jemu już wszystko jedno, a my tu zmarzniemy.

Dzwonek w drzwiach zadźwięczał ponownie, tym razem bardzo głośno, kiedy wbiegła między nas w szlafroku Włodeczkowa Marycha, każdy ją tu tak nazywał. Dobrali się ze stolarzem wzrostem, a pewno i siłą fizyczną. Odsunęła nas, jak ogrodnik łodygę kwiatu, okraczyła leżącego bez życia Włodeczka i wziąwszy się pod boki, wrzasnęła na cały rynek:

– Widzieliście go! Z nożem w plecach i gdzie to poszedł? Do knajpy! Tylko ten adres znasz, łachudro? Wstawaj zaraz i marsz do chałupy. A nóż, psiakrew, oddaj!

Staliśmy bez ruchu. Marycha pochyliła się nad ciałem męża, bez zastanowienia wyszarpnęła z jego pleców nóż, otarła o szlafrok, zostawiając krwawe ślady i udarła się znowu:

– Do domu, psiakrew! Kumpli mu się zachciało! Ładny będziesz miał ten Nowy Rok!

Szarpnęła Włodeczka za ramię. Głowa latała mu na lewo i prawo, nagle zobaczyliśmy jak bezwładna dotąd ręka zaciska się w pięść, podciągnął pod siebie nogi, oparł się na rękach i chwiejnie wstał, potrącając nasz stolik. Otworzył oczy, popatrzył na nas, przesunął wzrok na Marychę, zamknął oczy i suwając nogami po podłodze ruszył do drzwi. Po chwili wyszli oboje, drzwi zatrzasnęły się, dzwonek zadźwięczał jak kościelna sygnaturka. Po chwili ciszy wrócił normalny knajpiany rozgardiasz.

– Helcia, moje piwo! – przypomniał gruby Jędrek spod pieca.

Wojtek podsunął mi szklaneczkę, do której nie zapomniał wlać stołowej z odrobiną oranżady.

– Zdrowie zmartwychwstałych! 

Zapowiadał się interesujący rok.

*

Miasteczko było niesłychanie urokliwe i romantyczne. Znaleźliśmy je metodą przypadkowego strzału: szukając miejsca na letni obóz teatru, Andrzej z zamkniętymi oczyma zatoczył ręką kółko nad mapą Polski i opuścił ołówek właśnie w tym miejscu. Z mapy wynikało, że w okolicy jest parę jezior, lasy i głusza. Na miejscu okazało się, że już kilka kilometrów przed wjazdem na malowniczy rynek witają gości trzy wyniosłe wieże: kościoła katolickiego, kościoła protestanckiego i wieża ciśnień. Miasto było schludne, niewielkie i wciąż pustoszejące, bo skuszeni ekonomiczną prosperity mieszkańcy co i raz przyznawali się do niemieckich przodków i w ramach akcji łączenia rodzin wyjeżdżali do Heimatu. Tłoku nie było i bez kłopotów, nawet w środku sezonu wędkarskiego można było znaleźć miejsce dla sporej grupy. Po wakacyjnych zachwytach postanowiliśmy sobie przedłużyć przygodę na rok akademicki. Chcieliśmy udowodnić, że możliwa jest integracja międzyśrodowiskowa, że kulturę studencką można przenieść w taką głuszę.

– Ha, ha ha, hi, hi, hi, hi – Zetempe pomaga wsi – ironicznie skomentował nasze zachwyty dziekan, ale nawet przydzielił jakieś środki na wyjazdy. Więc jeździliśmy.

Teraz wybraliśmy się jesienią grupką kilkunastu osób i wylądowaliśmy nad jeziorem, wcześniej listownie rezerwując miejsce w baraku opuszczonym tymczasowo przez robotników tartaku. Rzuciliśmy plecaki w kąt i zabraliśmy się do rozpalania w piecu – była połowa października i po zmroku robiło się całkiem zimno. Spod oka spoglądałem na Ulkę. Dziwiła mnie.

Inna rzecz, że dla potocznego obserwatora panoptikum było w ogóle spore. Ludzie z Warszawy w środku mazurskich jezior. Przedstawiciele dwóch studenckich teatrów, rozmaitych wydziałów, nawet uczelni, orientacji politycznych, sposobów życia. Właściwie łączył nas Andrzej – beztroski, zabawny guru, tworzący ze wszystkiego teatr, piosenkę, wygłup, usiłujący być reżyserem w teatrze życia. Jeśli chodzi o własne życie, z tą reżyserią wychodziło mu dość kiepsko. Siedział właśnie z gitarą na łóżku i udawał, że go to wszystko nic nie obchodzi. Ulka kazała Wojtkowi i mnie narąbać drzewa, Kryśka poszła po wodę, a Bajka i Grażyna zaczęły szykować kanapki. Reszta mniej czy bardziej sensownie rozkładała rzeczy w baraku.

Ulka była pierwszy raz na naszej wyprawie i pierwszy raz została przedstawiona mojemu towarzystwu. Właśnie dzisiaj rano. Dla większości ludzi, z którymi od paru lat robiliśmy teatr, dla mnie też, była zupełnie obca. To stało się dość nagle i trochę bez sensu. Wszyscy, oczywiście, znali i akceptowali, że jestem z Ewą. Ewa była piękną, słodką blondynką, wysmukłą, zgrabną, o ogromnych, niebieskich oczach i wydawało się wszystkim, Ewie i mnie też, że jeszcze miesiąc – dwa i zaprosimy kumpli na nasz ślub. Ula była nieduża, czarna, pucata, dość kompaktowa i w zasadzie znalazła się tu z przypadku. Poznaliśmy się dwa dni wcześniej. Jechaliśmy razem. No i tak jakoś teraz wyszło, że ona zaczęła nami wszystkimi rządzić. Mną też. Wszyscy dla hecy zaczęliśmy się jej podporządkowywać, w końcu nikt niczego tutaj nie brał serio.

Zrobiło się ciemno i chłodno. Po jedzeniu ubraliśmy się we wszystkie najcieplejsze rzeczy i poszliśmy nad jezioro, gdzie miejscowi zaprosili nas na ognisko. Byliśmy tu już któryś raz i zaprzyjaźniliśmy się z grupką osób, przeważnie młodzieży szkolnej. Przynajmniej tak nam się wydawało.

Andrzej marudził przy wyjściu. W końcu stwierdził, że się nie najlepiej czuje i jeśli jutro ma śpiewać na koncercie, nie może się narażać na przeziębienie. Bajka popatrzyła na nas niepewnie i stwierdziła, że musiała sobie nogę skręcić przy rozpakowywaniu plecaka i też raczej nie pójdzie, bo kiepsko u niej z chodzeniem. Zośka, dziewczyna Andrzeja, bez słowa ruszyła przodem, my za nią. Ognisko już paliło się na niedalekim brzegu jeziora i stała wokół niego grupka młodzieży. Bez trudu dostrzegłem złote włosy Świętej Beaty.

Tak naprawdę, dobrze wiedziałem, że Beata nie ma włosów złotych, tylko utlenione na jajecznicę, w dodatku już zdecydowanie powinna odświeżyć kolor, bo odrosty miały po parę centymetrów. Tautologiczna świętość jej przydomka także była podejrzanej jakości: paliła extra mocne, piła jak gąbka i klęła jak góralski dorożkarz. Ale wszyscy wiedzieli, że nie ma żadnego chłopaka, nigdy nie umówiła się z nikim na spacer do lasu i mężczyzn traktuje jak barachło. Co nie znaczy, że nie była dobrą kumpelką: pięknie śpiewała, interesującym, nieco zachrypniętym głosem, świetnie gotowała i zrobiła maturę w mieście wojewódzkim, w Technikum Łączności. Potrafiła naprawić telewizor i znała dżudo. Jednym słowem – znakomitość na skalę powiatu.

Czesiek, chłopak od którego wynajmowaliśmy łodzie, gdy zobaczył, że próbowałem się z nią umówić, machnął ręką i powiedział:

– Ty, stary jes… jes… jesteś pasywny chłop, ale jej nie spasujesz. Ona chło… chło… chłopów pędzi precz.

No, to już było bardzo interesujące. Więc się zainteresowałem. Nie powiem, nie pędziła mnie precz, ale też i niczym nie zachęcała. Ciekawiły ją różne rzeczy z miasta, ja niespecjalnie przyspieszałem akcję, licząc na to, że jak się oswoi, to sama wyciągnie do mnie rękę. Tymczasem widzieliśmy się już parę razy i sprawy jakby stały w miejscu.

Grupa miejscowych miała może z pięć-sześć osób. Ognisko paliło się niezbyt jasno, po południu padało i gałęzie, wcześniej przygotowane, były dość mokre. Pachniało też niezbyt pięknie, bo Czesiek, chcąc na umówioną porę wszystko przygotować, polał je ropą z traktora. Tak więc czym prędzej chwyciliśmy się za szklaneczki z czymś mocniejszym. I wtedy Beata wyciągnęła słoik z węgorzem.

Węgorz był peklowany w czymś maziajowatym, poza tym składał się z samego tłuszczu. Można by go rozsmarować jak smalec na chlebie, gdyby nie śmierdział rybą i gdyby nie to, że nie było chleba, bowiem rybeczka miała wyłącznie pływać, czyli służyć za zagrychę. Zupełnie mi to nie odpowiadało. Uli przeciwnie. Zajadała się tłustością, trzepnęła jednego malucha, więcej nie chciała. Przykucnęła przy ognisku, nabiła węgorza na patyk i zaczęła podgrzewać nad ogniem, co nie najlepiej świadczyło o jej znajomości fizyki. Najpierw tłuszcz skapywał na drewno i skwierczał, potem rybka zajęła się równym płomieniem. Wszyscy się roześmieli, ale Ula spokojnie wyciągnęła węgorzową pochodnię z ogniska, zdmuchnęła płomień i zaczęła pożerać.

– Nie ma się z czego śmiać – wyjaśniła, wcale nie obrażona – lubię rybę na ciepło. A poza tym mogły w niej być zarazki.

Zrobiło mi się byle jak i pomału wycofałem się w stronę jeziora. Przezornie wziąłem z sobą szklankę i butelkę wina i starając się nie robić hałasu wsiadłem do łodzi. Uwiązana do palika, kołysała się przy brzegu. Pewno przypłynął nią Czesiek, ze swojego gospodarstwa miał bliżej wodą niż lądem. Siedziałem tyłem do ogniska i gapiłem się w równy szlak księżyca, wyznaczony na wodzie. Po paru minutach łódka zakołysała się i ktoś położył mi ręce na ramionach.

– Węgorz nie smakował? – poznałem zachrypnięty głos Beaty.

– Nie. Ale się nie gniewaj, ja w ogóle nie lubię ryb.

– Nie szkodzi, nie jestem przywiązana.

Siadła na rufie wpatrując się w księżyc. Pechowo znajdowałem się akurat pomiędzy nią a księżycem. Skręcała w palcach linkę, którą wcześniej odwiązała z palika. Łódka słabo kołysała się na niewielkiej fali, a wiejący od brzegu wietrzyk wolno spychał nas na jezioro. Milczeliśmy. Z daleka dobiegały niezborne głosy kolegów, usiłujących przy ognisku zaśpiewać coś, co przypominało węgierską piosenkę o czerwonym winie. Wyciągnąłem szklankę i flaszkę.

– Zimno trochę. Napijesz się?

– Niech pan naleje.

Tego nie mogłem w niej za nic w świecie przełamać. Prosiłem, błagałem, powoływałem się na innych – bez skutku. Za nic w świecie nie chciała mi mówić po imieniu. Nalałem, siadła koło mnie na ciasnej ławce, łódka zachwiała się, wypiła pół, oddała mi szklankę, wypiłem resztę. Odstawiłem szklankę za siebie, łódka znów się zachwiała, odruchowo objąłem Beatę i przytuliłem, już nie odruchowo. Położyła mi głowę na ramieniu. Wiatr odwrócił nas trochę, już nie widzieliśmy palącego się na brzegu ogniska, znosiło nas coraz wyraźniej na głęboką wodę. Pochyliłem się i wymacałem na dnie wiosła. Wyjąłem jedno i chciałem włożyć je w dulkę. Położyła dłoń na mojej ręce. 

– Niech sobie płynie. Nie musimy jeszcze wracać, nie?

Nie musieliśmy, fakt. Zastanowiłem się przez moment, czy widzą nas z brzegu, potem – czy w ogóle zauważyli, że Cześkowa łódka odpłynęła. Pewno nie, byliśmy już daleko. Obejrzałem się przez ramię, Beata też. Małe figurki ciemniały na tle ognia. Zdaje się, że udawali zbójników i skakali przez płomienie. Odwróciliśmy głowy jak na rozkaz i z bardzo bliska popatrzyliśmy na siebie. Zaryzykowałem – w końcu, umiem pływać.

Jak na „Świętą”, robiła to całkiem nieźle. Nie, nawet nie jak na „Świętą”. Całowaliśmy się bez końca, potem objęła mnie wpół obydwiema rękami i tak wtulona we mnie patrzyła w wodę. Wreszcie podniosła twarz, zupełnie ciemną w niemal białym obramowaniu utlenionych włosów. Oddychała ciężko, objęła lewą ręką mój kark, prawą wsadziła mi pod koszulę. Było coraz cieplej, brzeg coraz dalej, wiatr coraz silniejszy. W końcu odepchnęła mnie jedną ręką, drugą przytrzymała mocno. Rozpiąłem jej bluzkę, zacząłem głaskać jej piersi. Poddawała się temu zupełnie biernie, nie patrząc na mnie, tylko gdzieś w bok, jakby z wody wylazło jakieś straszydło. Oddychała tylko głośno i mocno zaciskała dłoń na mojej ręce. Po chwili dość gwałtownie odsunęła się.

Było nam cholernie ciasno i niewygodnie – łódka Cześka nie była w końcu kanapą mercedesa. W dodatku chwiało nami coraz bardziej, fale robiły się coraz mocniejsze.

– Niech pan teraz założy wiosła, musimy ustawić się z falą, albo pod falę.

Roześmiałem się. Ciekawe, czy w łóżku też mówiłaby do mnie „pan”.

Delikatnie poprosiłem, żeby się przesiadła. Poszła na dziób, nie odwracając się już do mnie. Jej włosy były jaśniejsze od kuli księżyca. Założyłem wiosła i ustawiłem się tyłem do fali. Daleko błyskało nasze ognisko.

– Wracamy?

– Tak. Tylko może pan wyląduje trochę w lewo, ja tam mam bliżej do domu.

Wylądowaliśmy po kwadransie, nie było to łatwe, bo znosiło nas w trzciny, skąd ciężko byłoby się wydostać po nocy. Do domu Beata wcale nie miała stąd blisko. W ogóle, żadnego domu nie było widać w okolicy. Wyskoczyła z dziobu na mokry piasek i nie czekając, aż wysiądę, podciągnęła łódź na brzeg. Wysiadłem i ja, zamoczyłem tenisówki i razem już wytaszczyliśmy Cześkową krypę aż na trawę. Potem wziąłem Beatę za rękę i poszliśmy na polanę, gdzie pięknie pachniało siano.

Siedziała potem oparta o mnie, obejmując rękami chude kolana i usiłowała wypatrzyć w gęstniejącym mroku moją twarz. Księżyc schował się już dawno za wyspą, było ciemno i cicho, bo miejsce było idealne na randkę – z trzech stron otoczone gęstym lasem, otwarte tylko na jezioro. Przez moment pomyślałem, że zapewne jest tu nie pierwszy raz i ta myśl, egoistycznie, sprawiła mi przykrość. Ale zaraz przypomniałem sobie jej krzyk i ból, jaki jej musiałem zadać, żeby to wszystko się dokonało i zacisnąłem pięści, nie mogąc sobie wybaczyć podejrzeń. Ta dzika, nie dająca się okiełznać dziewczyna na pewno nie potrafiłaby nawet zaaranżować takiej sprawy. W końcu, nie na darmo nazywali ją „Świętą Beatą”…

Wsadziła rękę w moje włosy i pocałowała w policzek.

– Ale nie powie pan nikomu?

Roześmiałem się.

– Dalej „pan”?

Wzruszyła ramionami.

– Rzeczywiście, głupio. Ale nie mogę się przełamać. Nie powiesz nikomu, proszę…

Milczałem. Jak miałem tłumaczyć tej pannie z jeziora, że w moim środowisku nikt nie chodzi i nie opowiada o swoich prawdziwych czy rzekomych sukcesach, nazwijmy to, towarzyskich, choć do dobrego tonu należy pochwalić się nową znajomością? Było jasne jak słońce, że dla obcych nadal pozostaniemy „na pan”.

– Boisz się plotek?

– Mam ich gdzieś. Tylko chcę, żeby mnie dalej uważali za dzikuskę, za „Świętą Beatę”, która nikogo z nich nie chce, bo czeka na swojego księcia z bajki, albo bauera z Reichu.

Pogłaskała mnie po ręce.

– Już nie czekam. Już się doczekałam.

Nie zapytałem, czy mam być księciem, czy bauerem, w końcu to wszystko jedno w dzisiejszych czasach. Podniosła się.

– Muszę wracać. Ty popłyń do nich łódką, jeśli jeszcze Czesiek nie zaczął szukać złodziei. Ja pójdę do domu lasem.

– Odprowadzę cię – odezwał się we mnie książę z bajki. A może bauer. Nie, bauer by posłał służbę.

– Nie trzeba. Znam drogę. Wyszukałam tę polanę specjalnie dwa dni temu, żeby tu z tobą przyjść. I żeby było tak, jak było. Czekałam na to trzy miesiące. To jest piękne, że marzenia się czasem spełniają. A teraz niech pan płynie i powie, że pan zasnął. 

– Dobrze, psze pani. A jutro się zobaczymy?

– Jutro będzie futro. Będę w klubie, jak będziecie występować. Potem sobie uciekniemy.

Zniknęła za drzewami, jakby nigdy jej tu nie było. Z trudem zepchnąłem łódkę i dopływając do brzegu, gdzie przy ognisku pętało się jeszcze kilkoro ludzi, wydudliłem pracowicie resztę flaszki. Po dziesięciu minutach mogłem śmiało uchodzić za pijanego.

Czesiek, jak się okazało, wcale nie szukał łódki, nawet nie zauważył jej zniknięcia, jako że od dłuższego czasu nie był w stanie, zdaje się, zauważyć czegokolwiek. Leżał pod krzakiem i pochrapywał aż miło. Większość ogniskowiczów powędrowała już do domu, na mnie czekała Kryśka, dwóch chłopaków i, oczywiście, Ula. 

– Zjedliście rybkę? – udawałem lekko wlanego – zrobiło mi się niedobrze na sam widok i musiałem zażyć kropel Inoziemcowa.

– Ula zjadła prawie wszystko. Resztę Czesiek, ale odchorowuje. – Zbyszek pokazał palcem w krzaki – Lecimy na poprawiny do tartaku.

Nie bardzo nam szło z tym poprawianiem. Zrobiliśmy jakąś fatalną mieszankę, ciągnęliśmy, ile kto chciał, było ciemno, bo nikt nie wpadł na pomysł, żeby w tartacznym hoteliku założyć elektryczność, Andrzej brzdąkał na gitarze coraz mniej sensownie, od czasu do czasu międląc Bajkę po udzie, fakt, była dość zgrabna, Zośka pocieszała się na drugim łóżku z flaszką, po kątach rozlegały się szepty i chichoty, w końcu doszliśmy do wniosku, że trzeba się trochę przespać. I wtedy okazało się, że dla mnie akurat brakuje łóżka. 

Zbyszek, którego zagadnąłem o to delikatnie, bo to on wszystkich rozlokowywał, podniósł się na pryczy i oparł na łokciu. Zaciągnął się papierosem i czerwona poświata objęła dolną część jego twarzy. Wydawało mi się, że się ironicznie uśmiecha.

– Och, Peru. Nie żartuj, przecież ty sobie na pewno poradzisz, nie?

Zapaliłem papierosa. Przestraszona nagłym światłem jakaś postać na jego łóżku obróciła się do ściany. 

– Zgaś to bździdło! – syknął, wściekły.

Wzruszyłem ramionami i wyszedłem przed barak. Było ciemno, zimno i nieprzyjemnie. Niebo zaciągnęły ciężkie chmury, popadywał drobny deszczyk. Poszedłem w krzaki się odpryskać. Dokończyłem papierosa i zmarznięty wróciłem. Był zaduch, ale ciepło. Siadłem przy stole, nalałem sobie resztkę harcerzyka.

– Nie pij już, wystarczy.

Krzesło, na którym siedziałem, stało koło pryczy, na którym leżała Ula. Posłusznie odstawiłem szklankę i przysiadłem obok niej. 

– Coś tam robił?

– Wyszedłem, jak to się mówi, za potrzebą.

– Ale przedtem, na jeziorze.

– Uciekłem od węgorza.

– Aha…

Ironia i niewiara, czy moje przeczulenie? W końcu, co mnie to obchodzi? Nie musiałem i nie zamierzałem się tłumaczyć.

– Chodź już do łóżka, zimno mi.

Zrzuciłem spodnie, sweter i koszulę. Przytuliła się do mnie mocno, nie zaniedbując starannie okryć nas kocem. Łóżko było ciasne, poza tym każdą szparą wkradało się zimno. Byłem śpiący, mieszanka trunków kręciła mi się w głowie, ale odruchowo pochyliłem się nad nią i pocałowałem. Psiakrew, umiała to robić!

Wygrzebałem ją trochę spod grubego swetra, chętnie oddawała mi pieszczoty, ale większość uwagi skupioną miałem na tym co działo się na zewnątrz, poza naszym łóżkiem. W zasadzie, cholera, nic ciekawego – to samo co u nas… Prycza skrzypiała niemiłosiernie przy każdym ruchu, nie tylko nasza. W ogólności nie miałem nic przeciwko seksowi zbiorowemu, ale akurat nie w takiej postaci. Poza tym ciasno było i chciało mi się spać. Ale – trudno – świetnie, trzeba było brnąć w to dalej, zresztą Ula nie dawała mi żadnego wyboru. Podobało mi się to coraz bardziej. Wsunąłem ręką pod gumkę jej majteczek, zesztywniała i mocno szarpnęła się do tyłu.

– Nie, nie tutaj, nie teraz.

– Dlaczego? – zdziwiłem się.

– Tu nie ma łazienki. A zresztą w takich sytuacjach damy mówiły: „je suis malade, monsieur”.

Pocałowała mnie jeszcze raz i odwróciła się do ściany. Ciemne, długie włosy przykryły jej twarz i poduszkę. Ta Ula była naprawdę ładna. Przytulony do niej, zasnąłem.

*

Udało mi się sprawę tak ułożyć, że następny raz pojechaliśmy nad jezioro za dwa tygodnie, przy czym ja już w czwartek, pod pretekstem ustalenia zimowego obozu studenckiego, Ula miała dojechać w sobotę w południe. Pokój gościnny miał miejscowy stary aptekarz, ale rzadko go udostępniał, bo była to salka przylegająca do apteki, oddzielonej od jego mieszkania podwórkiem. W zasadzie był to pokoik, w którym nocował w sezonie, kiedy to jego apteka pełniła dyżur dla ewentualnych nocnych klientów, którzy latem pojawiali się od czasu do czasu. Odpowiadało mi to jak najbardziej, obok była niewielka umywalka z wucetem, a wejście było zupełnie nie krępujące. Oczywiście, po zamknięciu apteki.

Czwartkowy wieczór poświęciłem na załatwienie noclegów i posiłków, potem poszedłem do MPiKu, gdzie miała odbyć się wspólna, studencko-mazurska zabawa sylwestrowa. Było pustawo, pani Pusia powitała mnie serdecznie i dyskretnie zaprosiła na zaplecze, gdzie do wysokiej szklaneczki – przywiezionej, jak podejrzewam, wraz z częścią wyposażenia z Heimatu przez któregoś z odwiedzających jeziora byłych krajan – wlała sobie tylko znaną w proporcjach mieszankę czyściochy, „patyka” i, jeśli dobrze poznałem, zapachu rumowego do pieczenia. Koktail, znany w całej okolicy pod nazwą „Łzy pani Pusi”, miał znakomite działanie – rozśmieszał, nie szedł do głowy, tylko w nogi i nie powodował kaca. Ustaliliśmy sprawy sylwestrowe, machnęliśmy fikołka na drugą nóżkę i wróciliśmy na salę. Przed telewizorem siedział już Czesiek i Piotrek, dwóch naszych miejscowych przyjaciół. Zaczęliśmy rozmawiać, miałem dla nich zdjęcia z poprzedniego pobytu, oglądaliśmy, po chwili za plecami poczułem czyjąś obecność.

Beata miała na sobie ciemny sztormiak, pod nim gruby sweter, wyłachane spodnie i koślawe kozaczki. Nie wyglądała na top-modelkę. Przywitałem się, wyrwała rękę, kiedy chciałem po miastowemu ją pocałować, stanęła przy ladzie, żeby kupić papierosy. Czesiek zapytał o Ulę i o to gdzie mieszkam. Powiedziałem. Zaproponował, żeby przyjść dziś do niego na imprezę. Podziękowałem, powiedziałem, że dziś mam już wieczór zaplanowany, umówiliśmy się na jutro. Kiedy się obejrzałem, Beaty już nie było.

Czekałem może godzinę, od momentu kiedy wróciłem do pokoju. Najpierw króciutko odezwał się dzwonek w aptece, nie przewidziałem tego i nie uzgodniłem z magistrem, co mam w tej sytuacji robić. Potem pomyślałem sobie, że pewno i tak dzwoni u niego w domu, więc mnie to nie obchodzi. Rzeczywiście, za moment usłyszałem jego kroki na zapleczu, uchylił drzwi, zaklął krótko i wrócił do siebie. Po chwili ktoś zapukał do drzwi mojego pokoiku.

– Jestem – powiedziała po prostu – czekał pan?

Zdążyła się przebrać, a nawet zmienić zupełnie. Była w długiej spódnicy, mohairowym swetrze, fatalnie nie pasującym zresztą do tej spódnicy i białej bluzce. I w białych rajstopach – kozaczki zdjęła zaraz za progiem.

– Znowu „pan”?

– Mnie naprawdę tak jest łatwiej. Ale tu, w środku – pokazała obydwiema dłońmi na siebie – myślę o panu „ty”. 

Siadła przy mnie na wersalce.

– Czekałam. 

Nie można powiedzieć, nie była gadatliwa. Objąłem ją ramieniem, delikatnie pocałowałem. Oczy jej błyszczały, na wargach w świetle nocnej lampki połyskiwała szminka. Chyba bardzo chciała zmienić image.

– Ciepło tutaj – rozejrzała się po pokoju. W kącie stał piecyk akumulacyjny, magister włączył go jeszcze przed moim przyjazdem, rzeczywiście nagrzało się nieźle.

– Zdejmij sweter, wyłączę piec.

Zrzuciła go szybciej, niż zdążyłem wstać. Razem ze swetrem całą resztę. Rozpięła mi koszulę i przycisnęła się do mnie całym ciałem. Na wąskiej wersalce było dość niewygodnie.

– Mogę tu zostać, nikt nie przyjdzie?

– Możesz.

– Czy ten ktoś, z kim byłeś umówiony, to ja?

– Ty.

Czas biegł zupełnie obok, pokój przy aptece wydawał nam się jedynym miejscem na świecie, gdzie czuliśmy się szczęśliwi. Beata płakała, śmiała się, krzyczała i szeptała. I było nam razem wspaniale i – co mnie najbardziej zdziwiło – zupełnie normalnie. Za oknem wstawał świt. Zrezygnowaliśmy ze spania. Beata sięgnęła dość na oślep po ubranie i ze sterty ciuchów wyciągnęła moją flanelową koszulę. Włożyła ją i podeszła do okna. Otworzyła na oścież, do środka popłynęło zimne powietrze. Na jeziorze szumiał wiatr.

– Przeziębisz się.

– Gorąco.

Wytarła rękawem zaparowaną szybę, zamknęła okno i odwróciła się do mnie. Było coraz jaśniej. Na tle okiennego prostokąta jej szczupła sylwetka wyglądała jeszcze drobniej. Jasne włosy znów miały złoty kolor, oczy były wielkie i w ciemnej oprawie. Nie próbowała nawet zapiąć koszuli, opierała się o parapet rękami i patrzyła na mnie. Była bardzo zgrabna. Podszedłem i położyłem jej ręce na biodrach, ona objęła mnie za szyję, staliśmy tak na odległość wyciągniętych rąk.

– Nie bałaś się?

– Tylko trochę. Ale potem w ogóle nie myślałam. A raczej myślałam tylko o jednym.

– Nie boisz się?

– Teraz już nie. A czego miałabym się bać?

– No, wiesz… Nie boisz się, że będziemy mieli dzidziusia?

– To miałabym się tego bać? Ale wymyślił! Przecież ja się na to bardzo cieszę!

Poszliśmy znowu do łóżka i zupełnie nie patrzyliśmy na zegarek. Leżeliśmy potem obok siebie, ona w mojej koszuli, i zupełnie bezsensownie trzymaliśmy się za ręce, jak małolaty w kinie. Nagle Beata wyskoczyła z łóżka, zdjęła koszulę i rzuciła w moją stronę, stając za drzwiami. Usłyszałem pukanie. Włożyłem koszulę, wciągnąłem slipy i otworzyłem drzwi tak, żeby nie pokazywać zawartości pokoju. Aptekarz widząc mnie pokiwał głową i powiedział:

– Dobrze się spało, co? Żona zaprasza pana na śniadanie, ja muszę otworzyć aptekę.

– Za chwilę przychodzę.

– Proszę się nie śpieszyć. Na razie.

Zamknął drzwi, po chwili usłyszałem, jak krząta się za ścianą po aptece. Beata zachichotała cicho i zaczęła się ubierać. Złapała mnie za rękę i spojrzała na zegarek, potem syknęła:

– O, niech to diabli! Za kwadrans mam autobus, muszę jechać do pracy.

– Przepraszam.

Przestała zapinać stanik i odwróciła się do mnie. Głupio wyglądała w samych majteczkach i tym staniku, zwisającym z szyi.

– Mogę zostać. Ale wyleją mnie z roboty i będzie pan musiał mnie utrzymywać.

– Jeśli jesteś w ciąży, to nie mogą cię wylać z pracy.

– No, to wszystko w porządku. Nie chcesz mnie utrzymywać, co? Też bym nie chciała. Nie martw się, damy sobie oboje radę, ja i dziecko. Przepraszam, żartowałam.

– Zobaczymy się dziś wieczór?

– Nie. Mam nocny dyżur.

– A jutro?

– Jutro będzie futro. A ty będziesz wolał brunetki.

Urszula przyjechała dzień wcześniej, w piątek późnym popołudniem. Właściwie się jej nawet spodziewałem, siedziałem w pokoiku pana aptekarza i czekałem. Była bardzo serdeczna, uśmiechnięta, ale cała spięta i kiedy tak rozglądała się po pokoju, odstawiwszy torbę na półkę za drzwiami, aż czuło się dystans.

– Ładnie tu.

Popatrzyła za okno, weszła do łazienki, otworzyła niewielką szafkę koło umywalki.

– Coś się stało?

– Nie, nic – wzruszyła ramionami – tylko czuję się jak ofiara, wchodząca na szafot. Dokładniej – do pokoju egzekucyjnego.

– Jeśli nie chcesz…

– A mam nie chcieć?

Pocałowałem ją delikatnie, popatrzyła na mnie uważnie, bez uśmiechu, najeżona i wystraszona. Zagotowałem grzałką wodę na herbatę, Ula wyjęła z torby kanapki, które przywiozła ze sobą z Warszawy. Nie chcieliśmy wychodzić, zresztą w miasteczku już wszystko było pozamykane, a na kolację w pełnej pijaków knajpie nie mieliśmy ochoty. Wieczór robił się coraz głębszy i to, co nieuchronne, zbliżało się coraz szybciej. Przyjechaliśmy tu w końcu po to, żeby po raz pierwszy iść razem do łóżka.

Pościeliłem, zgasiłem górne światło, siadłem obok niej i próbowałem ją namówić do zdjęcia swetra. Wyrwała się, jakby ze złością, siadła naprzeciw mnie na krześle i ze sztuczną obojętnością w głosie zapytała:

– Kupiłeś dla siebie jakieś środki antykoncepcyjne?

Zdębiałem. Jeszcze tak nigdy nikt mnie obcesowo o takie rzeczy nie pytał.

– Nie. I nie zamierzam.

– Głupi jesteś. Nie będziemy ryzykować. Idź do magistra i kup prezerwatywy.

– Ani mi się śni.

Wyobraziłem sobie minę poczciwego staruszka, z którym dyskutowaliśmy o Heideggerze, o inscenizacjach Hanuszkiewicza i o kosmetykach starożytnych Egipcjan, gdybym poszedł do niego po gumkę.

– Nie pójdziesz?

– Nie. 

Nagle wydało mi się to wszystko bezsensowne i obrzydliwe. Zacząłem żałować, że ostatni autobus już odszedł.

Ula wstała, bez słowa wciągnęła buty, włożyła kurtkę i nie oglądając się na mnie, wyszła. Zapanowała cisza. Otworzyłem okno. Gasnący dzień wydobywał jeszcze z mroku i mgły stalowo-szarą powierzchnię jeziora, pluskała niewielka fala, gdzieś, daleko, głośno hamował samochód.

Usłyszałem krzątaninę za ścianą. Stuk wysuwanych szuflad, stłumiony przez ścianę głos Uli i magistra. Poszła jednak!

Po chwili w aptece ucichło, otworzyły się drzwi, Ula życzyła staruszkowi dobrej nocy i bez słowa wróciła do pokoju. Odwiesiła kurtkę do szafy, zdjęła buty, wyciągnęła z torby kapcie ze śmiesznymi pomponami, po czym bez wyraźniejszej ostentacji położyła na umywalce małe tekturowe pudełko. Podeszła do mnie, pogłaskała mnie po policzku i powiedziała:

– Ale ty jesteś niepoważny. Wstyd ci, czy co? W końcu to jest nasza sprawa, jesteśmy dorośli, więc czego się wstydzić? I nie martw się – kupiłam coś dla siebie, nie będziesz musiał się fatygować.

Pewno, miała rację. Zawsze miała rację. Czy to stąd pochodzi słowo racjonalizm? Wiem, że nie.

Miała taki śmieszny sweter z golfem, czarny, w jakieś norweskie wzory. Ściągnęła go przez głowę, złożyła i przewiesiła przez poręcz krzesła. Zdjęła bluzkę, poszukała w szafie wieszaka. Tam też poszły spodnie. Najpierw starannie czesała długie, czarne włosy, potem stanęła przede mną w białym staniku, majteczkach i cielistych rajstopach. Zabrałem się do tej reszty, nie zeszło mi długo. Miała świetną, ciemną karnację skóry, bardzo gładkiej i delikatnej.

– Ty bałaganiarzu! – pogroziła mi palcem i starannie sprzątnęła swoją bieliznę, którą cisnąłem na podłogę. Schowała rzeczy do torby, jednocześnie wyjmując z niej kusy szlafroczek, ręcznik, mydło i szczoteczkę do zębów. Była przygotowana na wszystko. Myła się długo i starannie, zupełnie nie zwracając na mnie uwagi, po czym ścierką starła rozchlapaną wodę i zabierając tekturowe pudełko poszła do toalety. Stałem przy oknie, patrzyłem na wschodzący księżyc i miałem nadzieję, że rano będzie można popłynąć na szczupaki.

*

Mieszkaliśmy chyba w pracowni historycznej, bo ze ścian patrzyły na nas brodate twarze polskich królów, usytuowane między kolorowymi mapami pokazującymi odległe epoki. Przyjechaliśmy w drugi dzień świąt i zostawaliśmy do Nowego Roku. Poza spacerami w lesie i nad brzegiem zamarzniętego jeziora, mieliśmy w planie integracyjnego Sylwestra. Jako szef kilkunastoosobowego obozu nie miałem specjalnie wiele do roboty – sala szkolna z wstawionymi skrzypiącymi łóżkami była naszym hotelem, obiady jedliśmy w gospodzie, śniadania i kolacje robiliśmy w domu, resztę czasu każdy organizował sobie sam. Beata wyjechała na święta do rodziny, Czesiek też miał wrócić dopiero na Sylwestra. Daliśmy w dzień po świętach jeden, nienadzwyczajny koncert, teraz czekał nas tylko bal sylwestrowy i szykowaliśmy się do powrotu.

Do MPiK-u poszedłem z Wojtkiem i Grażyną już koło dziewiątej. Przywitałem się z niezwykle wyelegantowaną panią Pusią, podziękowałem tym razem za słynny cocktail i zacząłem przeglądać płyty, przyszykowane na wieczór. Podszedł do mnie miejscowy Piotrek i zaprosił do stolika, przy którym siedziało już kilku facetów i dwie znane mi z widzenia dziewczyny z miasteczka. 

– Napijesz się z nami, nie?

– Jasne, ale po maluchu, trzeba mieć kondycję na potem.

– Warszawiacy mają kondycję, nie, chłopaki?

Nie było to powiedziane sympatycznie i chyba nie miało być sympatyczne. Facet, który to powiedział, patrzył na mnie spode łba i uśmiechał się dość ironicznie. Wcześniej nie zdarzały się żadne zaczepki. Piotrek położył mu rękę na ramieniu.

– No, to napijmy się. Ale tak po naszemu, do dna!

Wyciągnęli z torby dwie półlitrówki denaturatu i postawili na stole. Dziwnie kontrastowały z białym obrusem i świeżutką, dziewiczą miską sałatki owocowej. Piotrek gestem zaprosił do stołu Wojtka, który zdecydowanie pokręcił głową.

– Daj spokój, ktoś u nas musi zostać trzeźwy, żeby mnie odprowadzić do domu, nie?

– Nie pękasz chyba, co, panie student?

Ten nowy zdecydowanie nie był sympatyczny. Wlali fioletowy płyn do czterech literatek, Piotrek podniósł szklankę i trącił się ze mną.

– No, to na zdrowie!

W odniesieniu do denaturatu wydało mi się to szczególnie kiepskim dowcipem. Zawahałem się.

– Ryzyk-fizyk – odezwał się Józek, młodszy brat Cześka, mało go znałem – podobno oszczędzają i zatruwają tylko co piątą flaszkę. Nie pękaj.

Wstrzymałem oddech i wypiłem, starając się wlewać prosto w gardło. Nie otwierałem oczu, zanim nie połknąłem wszystkiego, w naiwnym przekonaniu, że to ocali mi wzrok. Nastawiony na palący smak spirytusu mało się nie zakrztusiłem – było słabe, jakby słodkawe. Chłopcy roześmieli się, wypili swoje, Józek zaproponował ogórka, rozluźniło się.

– Dobry jesteś – powiedział ten nowy – dobry. Heniek jestem. Brat Beaty, może znasz?

Znów wyczułem ironię, ale może byłem przewrażliwiony.

– Znam dobrze. Będzie?

– Będzie – przyjrzał mi się jeszcze raz uważnie, już bez niechęci – zaraz przyjdzie.

Piotrek po cichu wyjaśnił mi, że piliśmy oczywiście zwykłą berbeluchę, zabarwioną paroma kryształkami nadmanganianu potasu i dla hecy przelaną do butelek po denaturacie.

– Tylko twardziele nie pękają – powiedział z uznaniem. Machnąłem ręką.

– E, brachu, już mi wszystko jedno!

– Nic mnie już nie bawi, nic mnie już nie nęci, odkąd cioci Mani biust się w magiel wkręcił, co?

Obejrzałem się. Stała za mną Beata, w długiej, obcisłej czarnej sukni bez rękawów, ze złotymi klipsami i czerwoną przepaską we włosach. Fryzura była kunsztownie wypiętrzona i wszystko jakby nie na tę okazję.

– Zatańczysz?

– Jeszcze nie, chcę coś zjeść. Znajdź mnie potem.

Sala zapełniała się. Pani Pusia uruchomiła gramofon, światło przygasło. Na środku sali pojawiły się tańczące pary.

*

– Andrzej czemu nie przyjechał?

– Nie wiem – Zosia smutno pochyliła głowę na moje ramię – nie widziałam go dawno. Pewno już nie jesteśmy razem. A czemu nie przyjechała Ula?

– Nie wiem. Może z tych samych powodów?

– Wolisz blondynki?

– Mężczyźni wolą blondynki…

*

– Jeszcze po jednym? Tym razem na pewno nie denaturat. Swoją drogą, podziwiałem, jakeś bez zmrużenia oka wypił to świństwo. Nie bałeś się?

– Bałem się jak cholera. Wojtuś, wierz mi – w ogóle mnie sparaliżowało. Wypiłem, bo mi zaschło w gardle. I w ogóle nie myślałem.

– Akurat! A tak á propos – wiesz, że Ulka pojechała na Sylwestra do Berlina?

– Wiem.

– A wiesz, że ze Zbyszkiem?

– Nie wiedziałem. Biedny Zbyszek.

*

– Czy mogłabym kiedyś przyjechać do was?

– Do kogo?

– No, w ogóle, do Warszawy. Nigdy jeszcze nie byłam w Warszawie.

– Mogłabyś, Bożenko. A do kogo byś chciała przyjechać?

– Kto by mnie chciał zaprosić. Zobaczyć Pałac Kultury, Łazienki, Zamek… Ty byś mnie chciał?

– Pewno! Każdy by cię chciał!

– To na kiedy się umawiamy?

*

– Czesiek, czy na lato mogłyby być dwie łodzie?

– Pe… Pewnie, że tak. Ale dla… dlaczego dwie?

– Bo będziemy co najmniej w osiem osób. I jeszcze chciałbym, żebyś znalazł jakieś miejsce na namioty.

– Najlepiej, żeee… żeby postawić z drugiej strony je… jeziora. Tutaj mogłoby być różnie.

– Już nas nie lubicie?

– Ja tak, parę osób też. Ale wielu się pyta, co wy z te… tego chcecie mieć. I nikt nie rozumie, po co tu przyjeżdżacie.

*

– Chyba ci to pierwszemu powiem. Postanowiliśmy z Ryśkiem się pobrać.

– Ho, ho! Coś takiego? A kiedy?

– Postanowiliśmy wczoraj. A pobrać się na wiosnę.

– Och, Krysiu, to jeszcze się może sto razy zmienić!

– Pewnie. Już się zastanawiam. Zobacz, jaką facet ma słabą głowę. Jeszcze przed północą, a on już musiał wyjść, bo zmęczony. Może znów zabłądzi?

– Nie martw się, wróci…

*

– Śniłeś mi się dzisiaj.

– Och, Grażynko… A co robiłem?

– Nie wiem, czy mogę powiedzieć, to tajemnica. A nie powiesz Wojtkowi?

– Coś interesującego?

– Bardzo. Kochaliśmy się po francusku.

– O, rany! I co ty na to?

– Ja nic, wspaniale było. Ale się obudziłam i zastanawiałam się do rana, jak to jest potem. Co trzeba zrobić z tym co zostaje w buzi?

– Ty to masz problemy!

– No, przytul mnie trochę, do cholery. Po takim wyznaniu każdy mężczyzna by się przynajmniej ucieszył…

– Czy możemy się ucieszyć nieco bardziej intymnie potem?

– Kiedy potem? Potem zaraz czy potem potem?

*

– Mogę cię zatrzymać do północy?

– A potem, już w nowym roku? Wyrzucisz mnie za próg, na śnieg i zamieć?

– Przecież ty jesteś tutaj u siebie.

– No, to mam jakieś szanse. Mogę cię pocałować?

– Już ci nie zależy na opinii „Świętej”?

– Dzisiaj nasze dziecko ma już pewno dwa miesiące.

– Beata, co ty mówisz?

– To, co słyszysz. Ale nie martw się, nie będziesz musiał się ze mną żenić.

– A może ja chcę?

– Może. Ale pewno nie chcesz. Poza tym – ja nie chcę. Nie chcę. Wyjadę i nigdy mnie nie zobaczysz. Ani mnie, ani dziecka.

– Na miłość boską, dlaczego?

– Dlatego. I uśmiechnij się, zaraz północ. Szczęśliwego Nowego Roku!

– Beata, zlituj się, ja ciebie chcę zatrzymać!

– Do północy? Już jest północ. Do widzenia. Nie, żegnaj.

– Beata…

– Nic innego nie umiesz wymyślić? Przypominam ci, że miałeś mnie pocałować. I życzeń noworocznych mi nie złożyłeś.

– Życzę ci i sobie, żebyśmy mogli być razem.

– No, to piękne życzenia. Tylko, że nie będziemy mogli być razem.

– Właśnie, że tak! 

– Nie krzycz na mnie, kobiety w ciąży są pod ochroną. Nie możemy być razem, z takiego oto powodu: ja cię mianowicie kocham. A ty się mną mianowicie dobrze bawisz.

– Jesteś pewna?

– Nie, nie jestem.

– Jesteś pewna, że jesteś w ciąży?

– Nie, nie jestem.

*

Ranek był zimowy, mroźny i pogodny. Wojtek znalazł wreszcie Grażynę, choć długo nie mógł zabrać się do jej szukania, z powodów biologicznych – fatalnie się czegokolwiek szuka na leżąco. Nie miał pretensji, że znalazł ją w moim łóżku, zresztą była bardziej wlana niż on, a mnie i tak w tym łóżku nie było. Przynajmniej wtedy. Rysiek był półzamarznięty nad jeziorem i to ja go przypadkiem odnalazłem śpiącego na Cześkowej przystani, gdy poszedłem odprowadzić Beatę, która koniec końców kazała mi jechać precz i czekać na list z nowym adresem. Zośkę zawieźliśmy do lekarza, bo mnóstwo pigułek nasennych, które połknęła co prawda nie podziałało – zwymiotowała prawie natychmiast – ale pewności co do niej nie mieliśmy. Bożena umówiła się ze mną, że przyjedzie w pierwszą sobotę lutego. Zapowiadał się zatem interesujący Nowy Rok, więc postanowiliśmy z Wojtkiem na dobry początek pójść do knajpy. Autobus powrotny mieliśmy dopiero po południu. Tymczasem było dopiero piętnaście po 9-tej rano i pierwsza pięćdziesiąteczka w noworoczny poranek smakowała jak malinowa oranżada.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Maciej Pinkwart, Denaturalizm, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

  1. J. Majewski, Maleńka. Opowiadania, Warszawa 2021, s. 330.
  2. Tamże, s. 191.
  3. R. Scruton, Pożądanie. Filozofia moralna życia erotycznego, Kraków 2009, s. 9.
  4. Tamże, s. 370.
  5. Tamże, s. 169.
  6. A. Turowski, Biomorfizm w sztuce XX wieku. Między biomechaniką a bezformiem, Gdańsk 2019, s. 271.
  7. K.A. Jeleński, Bellmer albo Anatomia nieświadomości fizycznej i miłości, Gdańsk 2013, s. 19.
  8. Więcej o relacji sztuki nowoczesnej i psychologii poznawczej na początku XX w. [w:] E.R. Kandel, The Age of Insight. The Quest to Understand the Unconscious in Art, Mind, and Brain. From Vienna 1900 to the Present, New York 2012.
  9. Tamże, s. 277.
  10. Tamże.
  11. K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 14.
  12. Cyt. za: A. Grzeszykowska, Love book, Warszawa 2011, s. 13.
  13. Ojciec, surowy pruski inżynier, będzie zmuszał młodego Hansa do pracy w hucie i kopalni węgla po ukończeniu Gimnazjum!
  14. Bellmerowie przeniosą się do Niemiec dopiero w 1925 roku, osiadając najpierw w Carlsruhe (obecnie Pokój) na Górnym Śląsku, po trzech latach zaś przenoszą się do Gleiwitz (obecnie Gliwice). Por. S. Taylor, Hans Bellmer. The anatomy of anxiety, Cambridge 2000, s. 200–201.
  15. Tamże, s. 200.
  16. Tamże.
  17. Tamże.
  18. Włoski malarz, w przeciwieństwie do twórców awangardowych zafascynowanych twórczością Cézanne’a, abstrakcjonistów czy ekspresjonistów, zwracał się ku dziewiętnastowiecznemu symbolizmowi oraz reinterpretował tradycję klasyczną. Jego płótna zapełniają tajemnicze figury, przeskalowana architektura i zestawienia przypadkowych przedmiotów umieszczonych w pustej przestrzeni, jak w Pieśni miłosnej (1914), na której przytwierdzona gwoździem gumowa rękawiczka sąsiaduje z gipsową głową antycznego posągu.
  19. S. Taylor, Hans Bellmer. The anatomy of anxiety, s. 201.
  20. Libretto napisane przez Jules’a Barbiera (1825–1901) i Michela Carrégo (1821–1872) oparte zostało na opowiadaniach E.T.A. Hoffmanna (1776–1822).
  21. H. Bellmer, Lalka [w:] K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 43.
  22. Tamże.
  23. K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 14.
  24. E.R. Kandel, The Age of Insight…, s. 581–582.
  25. Por. m.in.: H. Oosterhuis, Medicine, Male Bonding and Homosexuality in Nazi Germany, „Journal of Contemporary History” 1997, t. 32, nr 2, s. 187–205; E.D. Heineman, Sexuality and Nazism. The Doubly Unspeakable?, „Journal of the History of Sexuality” 2002, t. 11, nr 1/2, s. 22–66; E. Heineman, Gender, Sexuality, and Coming to Terms with the Nazi Past, „Central European History” 2005, t. 38, nr 1, s. 41–74; E. Boden, The Enemy Within. Homosexuality in the Third Reich, 1933–1945, „Constructing the Past” 2011, t. 12, nr 1.
  26. Fakt ten każe zniuansować stanowisko wedle którego Bellmer miał zrezygnować z jakiejkolwiek „użytecznej pracy” w geście protestu przeciw nazistowskiemu państwu.
  27. S. Taylor, Hans Bellmer…, s. 201.
  28. W 1936 roku powstaje poemat prozą Der Vater (niem. Ojciec).
  29. S. Taylor, Hans Bellmer…, s. 202.
  30. Tamże, s. 202–203.
  31. Tamże, s. 203.
  32. Tamże.
  33. Tamże.
  34. Nie sposób w tym miejscu uchylić się od pytania o stosunek francuskich artystów oraz artystów mieszkających we Francji do okupacji niemieckiej. Jak w tej sytuacji odnajdywał się Bellmer? Można się tego jedynie domyślać. Pewien trop może podsuwać wypowiedź artysty, którą przytacza Jeleński: ,,Początkiem mojego skandalicznego dzieła jest to, że świat jest dla mnie wielkim skandalem”. Cyt. za: K.A. Jeleński, Bellmer albo Anatomia nieświadomości fizycznej i miłości, s. 23. O dwuznacznej roli Paryża w czasie niemieckiej okupacji jako przyczynie przesunięcia się życia artystycznego do Nowego Jorku pisał Serge Guilbaut. Tenże, Jak Nowy Jork ukradł ideę sztuki nowoczesnej. Ekspresjonizm abstrakcyjny, wolność́ i zimna wojna, tłum. E. Mikina, Warszawa 1992.
  35. S. Taylor, Hans Bellmer…, s. 204.
  36. Tamże, s. 206.
  37. Tamże, s. 207.
  38. Za inny przykład może służyć tu Śmierć w Wenecji Tomasza Manna. Dziś uczucie, jakim zapałał podstarzały literat Gustaw von Aschenbach do młodziutkiego Polaka Tadzia, określone zostałoby mianem pedofilii lub efebofilii. Jednak w noweli opalizuje ono znaczeniami od bezinteresownej kontemplacji piękna młodego ciała po niemożliwą do realizacji chęć „wydarcia” przez starość witalności, jaką niesie młodość.
  39. R. Scruton, Pożądanie…, s. 54.
  40. Dodatkowy poziom znaczeń nadbudowała sama historia. Tworzywa, z których wykonane były prace Szapocznikow, wbrew oczekiwaniom zaczęły ulegać degradacji. I tak obiekty opowiadające historie o rozpadzie i defragmentacji ciała, których rękojmią miała być długowieczność plastiku, same zaczęły się rozpadać.
  41. K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 23.
  42. Sporządzony przez mnie zapis może nie oddawać dokładnie zapisu wiersza w książce. Jest jednak wystarczający do egzemplifikacji.
  43. Tutaj już nie zapisałam zastosowanych przez Niewirowicza spacji. Wynikające z tego fragmentu sensy wydają się dobrze funkcjonować również bez nich, w każdym razie na potrzeby tej recenzji.
  44. Ch. Bukowski, „Bluebird” („Drozd”), tłum. M. Witkowski, https://literatura.wywrota.pl/wiersz-klasyka/42786-charles-bukowski-bluebird-drozd.html [dostęp: 14.02.2020].

Powiązane artykuły

01.10.2020

Nowy Napis Co Tydzień #069 / Po niteczce do czerwonego autobusu

Niteczka 

Wiersze Macieja Bieszczada zebrane w tomie Niteczka uświadamiają, że ważka poezja powstaje nie tylko ze stanowczego opierania się powszedniej rozpaczy, lecz także z jej oswajania, następującego po przeżyciu skandalicznie radykalnego zła – utraty żony. Niechby nawet spodziewanej, zapowiedzianej grozą terminalnej choroby (i z nią nas te wiersze konfrontują); lecz zawsze dewastującej cały porządek osobistego świata. Wówczas na rumowisku losu poszukujemy jakiejś struktury ratunkowej, stabilizującej; tytułowej nici przewodniej, której uchwyciwszy się, można ogarnąć ocalałą resztę, albo przynajmniej nie pobłądzić na zgliszczach dawnego żywota; nie zagubić się w ciemnościach zaraz po tym, gdy zgasną światła i opadnie kurtyna, kończąc jedno z najważniejszych przedstawień, w jakich dane nam było uczestniczyć. Dokąd nas owa nić poprowadzi? Poeta ani jego podmiot jeszcze tego nie wiedzą; lecz ważne, że ta nić, choć z pozoru wątła, prowadzi nas i wyprowadza „przed siebie albo wstecz – / do promiennych / początków”. Nadzieja nie ginie. A przecież niczego tak bardzo, jak nadziei, nie potrzeba lirycznemu „ja” tego zbioru i zapewne wszystkim jego czytelnikom. Wszak nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie nam podzielić jego doświadczenie. Ważne jednak, że już od samego początku zostało dane w całym jego bezkresnym ogromie podobnym do chłodnych morskich wód, zwłaszcza, gdy „dochodzi się do miejsca / kiedy grunt / sam usuwa się spod nóg”, zaś „Przyszłość nie ma stałego lądu”. Niepokojące zakończenie wiersza Prądy wiatrów zachodnich, z którego przytoczyłem ten cytat, zapowiada zdarzenia przywołane pod koniec tomu: śmierć żony, poprzedzona reminiscencjami szpitalnymi, przed-pogrzebowymi i po-pogrzebowymi. Powrócimy do nich niebawem.

Rozpacz w życiu poetyckiej persony wydaje się uobecniać znacznie wcześniej. Zachowuje się ona niby wymagająca, przy tym mało powabna towarzyszka codzienności, dokuczliwa całą swą natarczywością i nudą (Dolorem). Podczas gdy prawdziwy, najbardziej dotkliwy dramat pozostaje jeszcze w swoim stadium zalążkowym, a język zdolny go opisać (zob. Porównania) dopiero dojrzewa, by dać wyraz poczuciu niesprawiedliwości dotykającemu tekstowe „ja”, dochodzącemu do głosu w dialogowanym wierszu Bezprawie. Ważne jednak, że go nie obezwładnia, choć łączy się ono ze smutkiem przegranej w starciu z tym, co okazało się nieuchronne. Utrata nie oznacza tu kresu. Gdy pozwolimy się poprowadzić Niteczce, zauważymy, że większy jeszcze ładunek bezsensu obciąża śmierć przypadkową, gwałtowną, nagłą a niespodziewaną; ni miłość po niej nie zapłacze, ni żadne wspomnienie nie pozostanie; śmierć kogoś, na kogo spogląda się raczej obojętnym okiem i z kim zdawkowe zamienia się słowa (zob. Odezwij się do mnie). Najwięcej takich odejść rozgrywa się w pejzażach wielkomiejskiej cywilizacji, dodam nie tylko dla porządku, lecz także dla przypomnienia, że podobnie jak w Kołataniu (tom poprzedni, z 2018 roku), Maciej Bieszczad portretuje tę cywilizację wyjątkowo celnie.

Wreszcie przychodzi kulminacja – śmierć żony. Moment zaznaczony epicedialnym monostychem: „Przeszłaś przez ucho igielne” (3 maja 2019). Zwięzłe stwierdzenie odwołujące się do biblijnej hiperboli (Mt 19,24; Łk 18,25) charakteryzuje umarłą jako osobę dokonującą w godzinie śmierci rzeczy dla żywych wciąż niemożliwej: przejścia przez najciaśniejszą z bram do miejsca, gdzie oczekuje wieczny pokój Królestwa Niebieskiego. Stwierdzenie kluczowe dla żałobnego dyskursu zostało tu sformułowane z całą prostotą powagi. Nadto – powściągliwie. Na łzy, na dezorientację przyjdzie jeszcze czas. Teraz śmierć, owo wielkie Nie-stąd niesie ze sobą zaskoczenie na widok martwego ciała opuszczonego przez duszę, istotę, esencję konkretnej osoby (por. Przykład). Lecz ten sam duch, opuściwszy ciało, nabrał zadziwiających właściwości: za nic sobie mając ograniczenia czasu, przestrzeni, logiki, potrafi towarzyszyć małżonkowi w przygniatająco smutnej likwidacji wspólnego domu i jednocześnie „przechadzać się / przed Bogiem w świetle życia” (Szczelina). Utracona, znajdująca się po obu stronach rzeczywistości, swoją obecnością wskazuje na obecność boską. Podmiot wierszy Bieszczada doświadczał jej znacznie wcześniej (nie bez powodu recenzenci wskazywali na religijny charakter tej liryki), chłonął jej najbardziej subtelne przebłyski i przejawy, często wbrew własnemu niedowiarstwu; wybierał wiarę ufną, pokorną, gotową na spotkanie z bóstwem w każdym wybranym przez nie miejscu. Na tej wierze budował swoją pewność właściwego wyboru duchowego, sprawiającego, że rad jest, kiedy może:

Obudzić się w samym środku epifanii.
Znać się na wylot. Nic o sobie nie wiedzieć.

(Wiedza radosna)

Postawa pokornego, mistycznego nieomal samozapomnienia pozostaje tutaj w całkowitej zgodności z listą przykazań dla siebie tworzących program ratunkowy na czas żałoby: 

A kiedy już postanowisz
poszukać nadziei
w beznadziei,
realności w ułudzie,
łagodności
w okrucieństwie świata,
nie czyń ustępstw. Wytrwaj.

(Appendix

Paradoksy spajające ten program wcale nie czynią go mniej skutecznym. Jego przydatności dowodziłby chociażby uśmiech kończący tom. Nie przez łzy. Nie „pomimo”. Raczej „dla”. – Dla trzyletniej córeczki. Jej miłość skupia w sobie wszystko, co do pokochania pozostało.

M. Bieszczad, Niteczka, Biblioteka „Toposu”, T. 176, Sopot 2020. 

Czerwony autobus

Gdyby komukolwiek powiodła się próba inscenizacji miniatur formalnie pomyślanych przez Jarosława Jakubowskiego jako teksty sceniczne, byłby to nie lada wyczyn. Bo ich autor wykorzystał całą swoją inwencję dramaturgiczną, aby ewentualnemu reżyserowi takie przedsięwzięcie utrudnić i sceniczną materię potraktował po nowelistycznemu. Na Czerwony autobus złożyły się trzydzieści trzy luźno powiązane ze sobą utwory, formy krótkie i bardzo krótkie. Najdłuższa zajmuje dwie i pół strony druku, najbardziej zwięzła liczy sobie osiemnaście słów. Niezależnie od objętości, każdy z tych tekstów zamknął Jakubowski informacją „Koniec”, sygnalizując, że zaraz na scenie pojawią się aktorzy (lub pojedynczy aktor) uczestniczący w całkiem innych wydarzeniach. Często bezsłownie, jak w tekstach Most lub Psy złożonych z samych didaskaliów, przypominających krótkie opowiadanie, gdzie narracja daje czytelnikowi wgląd w życie wewnętrzne postaci; na przykład: „Mężczyzna budzi się z przekonaniem, że już wszystko rozumie” (Most), albo: „W końcu, nadludzkim wysiłkiem woli, mężczyzna wdrapuje się na wysokie drzewo i dochodzi do wniosku, że jego dotychczasowe istnienie w tej formie jest nie do przyjęcia” (Psy). Niekiedy fabularne didaskalia łączą się w dialogi lub krótkie, wyodrębnione graficznie monologi. Miniatury Jakubowskiego epickości wyrzec się nie chcą, informują nas nawet o przyszłych losach postaci. Lektury bynajmniej to nie zakłóca, jeśli tylko zgodzimy się na zaproponowaną przez autora hybrydyczność formy. Krótkość scenek nie pozwala na zniuansowaną, obszerniejszą charakterystykę postaci. Stąd dramaturg posługuje się typizacją, więc swoje postaci określa skrótowo jako: mężczyznę, kobietę, dziewczynkę, chłopa, sędziego czy recepcjonistę. Poznajemy je w działaniu podobnie jak kreacje symboliczne diabła (Niemcy) czy „dziewczynę w niebieskiej sukience i z wiankiem polnych kwiatów na głowie” (Polska). Udziela głosu zjawiskom nieożywionym (Butelka, Piwnica). Nieodłączna od typowości schematyzacja została tutaj przełamana niezwykłymi okolicznościami, w których już to z własnego wyboru, już to za sprawą sekretnego przypadku, znalazł się bohater. W większości zresztą męski, obsadzony na przykład w roli podróżnego (Pociąg), przestępcy (Zbrodnia), męża (Hotel), niespełnionego kochanka (Apteka), pijaka (Butelka), samobójcy (Drzewo); niekiedy zmienia postać, budzi się w kielichu malwy lub wylatuje w kosmos. Konfrontuje się z dawnymi wyrzutami sumienia (Dżdżownica) albo z melancholią czasu, co upłynął daremnie i miałko (Piwnica). Życie duchowe postaci ogranicza się tutaj do kilku odruchów psychicznych, czego dowodem pozostaje dialog psa z jego panem:

MĘŻCZYZNA (nalewając wodę do miski): A co do istnienia, to nie ono stanowi problem, ale pragnienia i lęki, od których nie mogę się uwolnić.

 

PIES: Wy, ludzie, jesteście dziwni. Przydarzył się wam Chrystus, a zachowujecie się tak, jakby Go nigdy nie było.

 

(Ogród

Kilka wersów niżej tenże pies podsumuje całość scenki stwierdzeniem: „Cholernie lubię te absurdalne zabawy”, podsuwając quasi-gatunkowe określenie tych miniatur, które chyba dałoby się nazwać absurdalitetami. Na poły poprzez skojarzenie z regułami poetyki moralitetu (zwłaszcza ze względu na stypizowaną kreację figury Jedermanna) oraz z krótkimi prozami Franza Kafki, gdzie czytelnik doświadcza absurdu w stężonej, wymagającej natychmiastowej refleksji dawce. 

Absurdem są naznaczone również teksty, gdzie dominuje problematyka relacji damsko-męskich, opartych na całkowitym niezrozumieniu obu zainteresowanych stron. Erotyczna bliskość nie zapobiega tutaj ustawicznemu rozmijaniu się myśli, uczuć, pojęć. Fizyczne zespolenie, najczęściej dość przypadkowe, nabiera cech groteskowego qui pro quo, podtrzymywanego za sprawą zręcznej gry pozorów (zob. Komedia). Gdy zaś przychodzi chwila deziluzji (por. Pożegnanie), odczucie absurdalności wzmacnia także fakt, że protagonista nie potrafi sprostać własnym uczuciom oraz wyrzutom sumienia. Podobnie bierną, choć pełną moralnego zaniepokojenia postawę wobec zła umotywowanego koniecznością złożenia rytualnej ofiary z niewinnej ludzkiej istoty przyjmuje bohater scenki Dziecko. Owa bezsilność w obliczu zawirowań, wewnętrznych dylematów i życiowych klęsk silnie kontrastuje z obojętnością świata, gdzie „Ulicą sunie zwyczajny korowód wesel i pogrzebów: werble, trąbki, klaksony” (Dżdżownica). Od czasu do czasu, często o poranku, ulicą tą przemknie autobus „olbrzymi i upiorny”, zdarza się, że dla niepoznaki ucharakteryzowany na „zwykły czerwony autobus”, co bynajmniej nie powoduje, że ustają skutki „serii niesamowitych zdarzeń” prowadzących do jego uzwyklenia. Bowiem dobrze potrafi skrywać swą upiorność. Gdy się pojawia – niepokoi lub zwiastuje niepokój. Stał się nawet tematem dzieła sztuki, uzwyczajniającego jego niesamowitość (zob. Rzeźba). Nic więc dziwnego, że w końcowej miniaturze wiezie bohaterów ku apokaliptycznemu finałowi (Kurort). Czerwony autobus prezentuje dramaturgię Jarosława Jakubowskiego niejako w pigułce. Może zaciekawić tych, którzy nie mieli dotąd okazji się z nią zetknąć i zachęcić ich do bliższego zapoznania się z jego pełnowymiarowymi dramatami. 

 

J. Jakubowski, Czerwony autobus, Biblioteka „Toposu”, T. 177, Sopot 2020. 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Piotr Wiktor Lorkowski, Po niteczce do czerwonego autobusu, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 69

Przypisy

  1. J. Majewski, Maleńka. Opowiadania, Warszawa 2021, s. 330.
  2. Tamże, s. 191.
  3. R. Scruton, Pożądanie. Filozofia moralna życia erotycznego, Kraków 2009, s. 9.
  4. Tamże, s. 370.
  5. Tamże, s. 169.
  6. A. Turowski, Biomorfizm w sztuce XX wieku. Między biomechaniką a bezformiem, Gdańsk 2019, s. 271.
  7. K.A. Jeleński, Bellmer albo Anatomia nieświadomości fizycznej i miłości, Gdańsk 2013, s. 19.
  8. Więcej o relacji sztuki nowoczesnej i psychologii poznawczej na początku XX w. [w:] E.R. Kandel, The Age of Insight. The Quest to Understand the Unconscious in Art, Mind, and Brain. From Vienna 1900 to the Present, New York 2012.
  9. Tamże, s. 277.
  10. Tamże.
  11. K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 14.
  12. Cyt. za: A. Grzeszykowska, Love book, Warszawa 2011, s. 13.
  13. Ojciec, surowy pruski inżynier, będzie zmuszał młodego Hansa do pracy w hucie i kopalni węgla po ukończeniu Gimnazjum!
  14. Bellmerowie przeniosą się do Niemiec dopiero w 1925 roku, osiadając najpierw w Carlsruhe (obecnie Pokój) na Górnym Śląsku, po trzech latach zaś przenoszą się do Gleiwitz (obecnie Gliwice). Por. S. Taylor, Hans Bellmer. The anatomy of anxiety, Cambridge 2000, s. 200–201.
  15. Tamże, s. 200.
  16. Tamże.
  17. Tamże.
  18. Włoski malarz, w przeciwieństwie do twórców awangardowych zafascynowanych twórczością Cézanne’a, abstrakcjonistów czy ekspresjonistów, zwracał się ku dziewiętnastowiecznemu symbolizmowi oraz reinterpretował tradycję klasyczną. Jego płótna zapełniają tajemnicze figury, przeskalowana architektura i zestawienia przypadkowych przedmiotów umieszczonych w pustej przestrzeni, jak w Pieśni miłosnej (1914), na której przytwierdzona gwoździem gumowa rękawiczka sąsiaduje z gipsową głową antycznego posągu.
  19. S. Taylor, Hans Bellmer. The anatomy of anxiety, s. 201.
  20. Libretto napisane przez Jules’a Barbiera (1825–1901) i Michela Carrégo (1821–1872) oparte zostało na opowiadaniach E.T.A. Hoffmanna (1776–1822).
  21. H. Bellmer, Lalka [w:] K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 43.
  22. Tamże.
  23. K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 14.
  24. E.R. Kandel, The Age of Insight…, s. 581–582.
  25. Por. m.in.: H. Oosterhuis, Medicine, Male Bonding and Homosexuality in Nazi Germany, „Journal of Contemporary History” 1997, t. 32, nr 2, s. 187–205; E.D. Heineman, Sexuality and Nazism. The Doubly Unspeakable?, „Journal of the History of Sexuality” 2002, t. 11, nr 1/2, s. 22–66; E. Heineman, Gender, Sexuality, and Coming to Terms with the Nazi Past, „Central European History” 2005, t. 38, nr 1, s. 41–74; E. Boden, The Enemy Within. Homosexuality in the Third Reich, 1933–1945, „Constructing the Past” 2011, t. 12, nr 1.
  26. Fakt ten każe zniuansować stanowisko wedle którego Bellmer miał zrezygnować z jakiejkolwiek „użytecznej pracy” w geście protestu przeciw nazistowskiemu państwu.
  27. S. Taylor, Hans Bellmer…, s. 201.
  28. W 1936 roku powstaje poemat prozą Der Vater (niem. Ojciec).
  29. S. Taylor, Hans Bellmer…, s. 202.
  30. Tamże, s. 202–203.
  31. Tamże, s. 203.
  32. Tamże.
  33. Tamże.
  34. Nie sposób w tym miejscu uchylić się od pytania o stosunek francuskich artystów oraz artystów mieszkających we Francji do okupacji niemieckiej. Jak w tej sytuacji odnajdywał się Bellmer? Można się tego jedynie domyślać. Pewien trop może podsuwać wypowiedź artysty, którą przytacza Jeleński: ,,Początkiem mojego skandalicznego dzieła jest to, że świat jest dla mnie wielkim skandalem”. Cyt. za: K.A. Jeleński, Bellmer albo Anatomia nieświadomości fizycznej i miłości, s. 23. O dwuznacznej roli Paryża w czasie niemieckiej okupacji jako przyczynie przesunięcia się życia artystycznego do Nowego Jorku pisał Serge Guilbaut. Tenże, Jak Nowy Jork ukradł ideę sztuki nowoczesnej. Ekspresjonizm abstrakcyjny, wolność́ i zimna wojna, tłum. E. Mikina, Warszawa 1992.
  35. S. Taylor, Hans Bellmer…, s. 204.
  36. Tamże, s. 206.
  37. Tamże, s. 207.
  38. Za inny przykład może służyć tu Śmierć w Wenecji Tomasza Manna. Dziś uczucie, jakim zapałał podstarzały literat Gustaw von Aschenbach do młodziutkiego Polaka Tadzia, określone zostałoby mianem pedofilii lub efebofilii. Jednak w noweli opalizuje ono znaczeniami od bezinteresownej kontemplacji piękna młodego ciała po niemożliwą do realizacji chęć „wydarcia” przez starość witalności, jaką niesie młodość.
  39. R. Scruton, Pożądanie…, s. 54.
  40. Dodatkowy poziom znaczeń nadbudowała sama historia. Tworzywa, z których wykonane były prace Szapocznikow, wbrew oczekiwaniom zaczęły ulegać degradacji. I tak obiekty opowiadające historie o rozpadzie i defragmentacji ciała, których rękojmią miała być długowieczność plastiku, same zaczęły się rozpadać.
  41. K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 23.
  42. Sporządzony przez mnie zapis może nie oddawać dokładnie zapisu wiersza w książce. Jest jednak wystarczający do egzemplifikacji.
  43. Tutaj już nie zapisałam zastosowanych przez Niewirowicza spacji. Wynikające z tego fragmentu sensy wydają się dobrze funkcjonować również bez nich, w każdym razie na potrzeby tej recenzji.
  44. Ch. Bukowski, „Bluebird” („Drozd”), tłum. M. Witkowski, https://literatura.wywrota.pl/wiersz-klasyka/42786-charles-bukowski-bluebird-drozd.html [dostęp: 14.02.2020].

Powiązane artykuły

23.04.2020

Nowy Napis Co Tydzień #046 / Tego nie robi się kotom

Twórczynie i twórcy spektaklu O kotach wychodzą od popkulturowego wizerunku Charlesa Bukowskiego – erotomana i mizogina, który w swoich awanturniczo-knajpianych wierszach odczarowywał amerykański Disneyland, odkrywając jego mroczne, podejrzane zaułki. Obecne na scenie koty (aktorki i aktorzy w ogromnych, kuriozalnych maskach w kształcie kocich łbów), ukochane istoty poety, uwalniają mniej medialne „ja” starego rozpustnika, które staje się podmiotem opowieści o zrozpaczonym degeneracie, tęskniącym za akceptacją i miłością. Wiecznie zataczające się, chodzące slalomem i wypływające ze swoich ram ciało pisarza opowiada tragikomedię mężczyzny uwięzionego w pułapce uporczywych nałogów i instynktów. Zadymione mieszkanie – absurdalna melina, w której Bukowski uprawiał swoje życiopisanie – staje się teatrem codzienności genialnego artysty-alkoholika, w którym zacierają się granice między tym, co realne a tym, co tylko urojone. Scena życia odpowiada tutaj scenie wiersza – theatrum seksu oraz alkoholowego zamroczenia, zaludnionego przez wykolejeńców, moczymordy i innych bohaterów najniższej rangi, w którym na pierwszym planie zwykle znajduje się ponura para – przeklęty poeta i jego kochanka. 

Zespołowi Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie udaje się pokazać na scenie paradoksy, kontrasty oraz napięcia, z których utkana jest poezja Bukowskiego, lirycznego reportażysty z najciemniejszych rejonów codzienności. Reżyser (Tomasz Cyz) i dramaturżka (Patrycja Mnich) O kotach nie tyle inscenizują kolejne wiersze-opowieści, układając je w linearną narrację, ile aranżują dla nich konwencjonalne tło, co z jednej strony w pełni pozwala wybrzmieć słowom poety, z drugiej jednak – staje się świadectwem nieporadności twórczyń i twórców wobec rozerotyzowanej, niepokornej legendy. Krakowskie przedstawienie jest nieznośnie zachowawcze, przez co bliżej mu do teatralizowanego salonu poetyckiego niż do spektaklu chociażby starającego się wyjść poza stereotypową narrację o autorze Twardzielskiego towarzystwa jako o genialnym pijaku-seksiście, z którego nadgniłego wnętrza przemawiał niekiedy pogrążony w rozpaczy (nad)wrażliwiec, próżno próbujący na nowo poskładać rozharatane serce.

„O kotach” w reżyserii Tomasza Cyza

Tutaj pojawia się pytanie o to, czy taką opowieść w ogóle można przełamać? Jeśli bowiem wczytać się w biografie Bukowskiego, zarówno te mniej i bardziej komercyjne, wyłoni się z nich portret ekscentrycznego pisarza, który żył (i pisał) dokładnie tak, jak się o nim mówi. Przedstawienie w tym kontekście nie zyskuje jednak zalet, ponieważ mamy w nim do czynienia ze stereotypem ugłaskanym, z ujarzmioną legendą, wtłoczoną w banalną przypowieść o tym, że i w największych draniach drzemią czasem zranione, czułe dusze. 

W inscenizacji Cyza najdotkliwiej uwiera kreacja głównego bohatera, wydobyta z galerii-monstruarium typowych artystycznych freaków, których idiomem jest śmieszno-straszna egzystencja. Bukowski w Teatrze im. Juliusza Słowackiego to człowiek tragikomiczny, który występuje w roli zapijaczonego, perwersyjnego błazna, zabawiającego publiczność spektakularnie chwiejnym krokiem oraz lakonicznymi, wyrażeniami w fallicznych synekdochach, komentarzami do otaczającej go rzeczywistości. W epizodach tragicznych Charles poraża natomiast patosem właściwym utrapieńcom na kacu, do których w malignie zachichotało szczęście. Mimo że Tomasz Wysocki prowadzi swoją postać przez krainę teatralnych anachronizmów i na tej samej nucie mógłby zagrać Arthura Rimbauda, Jima Morrisona albo nawet – gdyby tylko „utył, spuchł, posiwiał” – Marcina Świetlickiego, to w scenach z kotami wypada zaskakująco poruszająco. Aktor wspaniale ogrywa te momenty, w których człowiek pojmuje nagle, że w świecie puchatych sułtanów jest tylko uniżonym sługą, powołanym do drapania za uszkiem i serwowania tuńczyka z puszki. 

Czworonożni towarzysze Bukowskiego na scenie rozgrywają swoją kocią epopeję, a każdy z nich jest kolejno Achillesem i Parysem. W choreografii Heleny Ganjalyan nie brakuje ruchu niepewnych łapek, odkrywających nieznane i niebezpieczne lądy pijackiej nory, w której każdy wazon może okazać się wrogiem, karton koniem trojańskim, a zgnieciony papier jeźdźcem apokalipsy. Są też wojenne tańce w epickich bitwach z własnymi i obcymi ogonami, przy których dramaturgii filmy Mela Gibsona wyglądają na amatorskie wprawki, oraz namiętne czułostki do rytmu mruczanych symfonii. Kocim harcom i namiętnościom przygląda się poeta, wchodząc z nimi w mniej lub bardziej pokraczne interakcje, ale jednocześnie dbając o ich autonomię. 

W wierszach zebranych w tomie O kotach Bukowski z niezwykłą uważnością dokumentował codzienne życie swoich futrzanych pupili, w których widział tajemnicze, czujące istoty, będące „emanacją nieustępliwych sił natury” i skrywające w sobie coś pierwotnego i majestatycznego zarazem. Tworzył ich słowne portrety, zatrzymując w kolejnych strofach powszednie kocie performanse – polowania, akrobacje na maszynie do pisania czy atencyjce marsze żałobne wykonywane w obliczu pustych od pięciu minut – czyli całej wieczności! – misek. Bezpretensjonalna prostota kociego bycia w świecie stanowiła dla niego rodzaj remedium na sztuczność ludzkiej egzystencji. Mądre, przenikliwe spojrzenia puchatych stworów, w których odbijał się kosmos natury i jej niezmiennych praw, koiły jego umysł, zmęczony trywialnością codzienności. 

„O kotach” w reżyserii Tomasza Cyza

Z popkulturowych legend o Bukowskim wiemy, że poeta-abnegat, desperacko poszukując autentyczności, wdawał się w niebezpieczne konszachty z mrokiem, eksperymentował z własnym ciałem i uprawiał radykalne sobą-pisanie. W spektaklu Cyza pisarz, chociaż wciąż skrajnie zdegenerowany, prezentuje cieplejsze oblicze, w którym odzwierciedla się jego fascynacja „nagim” kocim istnieniem. Agnieszka Kościelniak, Anna Tomaszewska i Mateusz Bieryt nie tyle jednak udają koty, ile grają osoby, a właściwie wspomnienia o nich, które szalejąca wyobraźnia Bukowskiego widzi jako wielkie zwierzęta o  monstrualnych łbach. Główny bohater zresztą również nosi kocie imię – to Gościu, „stare kocisko, wymiśkowane, ale wciąż największe i najwredniejsze”, czyli alter ego pisarza. 

Przekształcając scenę w deliryczne theatrum mentis, czyli w świat, który jest imaginowany w rozdrażnionej alkoholem wyobraźni poety, próbującego złapać w jakąś formę, a tym samym poukładać rozsypującą się przestrzeń pamięci, reżyser zgrabnie łączy opowieść o kotach Bukowskiego, jawnie zresztą antropomorfizowanych i alegoryzowanych, z narracją o kochankach, dziwkach, mniej lub bardziej przelotnych miłościach. Zjawy nawiedzają mężczyznę ze słowami jego wierszy na ustach. Koty przychodzą z łagodnymi kołysankami, kobiety – z wulgarnymi zaczepkami. Od razu wiadomo, kto jest bohaterowi milszy. 

O tym, że sceniczny świat oglądamy z perspektywy pijanego artysty świadczy też scenografia autorstwa Anny Marii Kaczmarskiej, w której elementy absurdalne, takie jak wielki pluszowy namiot w kształcie kociego zadka czy koszula w lodówce, mieszają się z tymi jak najbardziej realistycznymi, inspirowanymi popkulturowymi obrazami artystycznych spelun. W tej klimatycznej, a jednocześnie niepokojącej przestrzeni dobrze wybrzmiewają kontrasty poezji Bukowskiego, czemu sprzyja także dramaturgiczna konstrukcja spektaklu.

W scenariuszu wykorzystano wiersze z tomów O kotach O miłości. W pierwszym z nich rzeczywistość widziana jest z kociej perspektywy, w drugim – przez pryzmat tytułowej miłości, opisywanej jako „zmiażdżone koty wszechświata” i oscylującej między gwałtowną namiętnością a ledwo zauważalnym poruszeniem. W lirycznych światach Bukowskiego cienka była granica między podmiotem kochającym a „ja” starego cynika, sponiewierającego język równie dotkliwie jak ciała kolejnych kobiet i samego siebie. W spektaklu Cyza także mamy do czynienia z tą chwiejną podmiotowością, przy czym obecność napięć i dysonansów między mizoginiczną a czułą formą istnienia wydaje się tutaj przede wszystkim zasługą dobrze skrojonego scenariusza, łączącego wiersze z obu rejestrów realności Charlesa. Do najlepszych scen całego przedstawienia należy zresztą ta, w której przywołany zostaje utwór Bluebird, doskonale obrazujący dramat człowieka uparcie zagłuszającego drzemiącą w nim czułość:

w moim sercu jest drozd
który chce się wydostać
ale topię go w whisky
a potem duszę nikotyną
i ani kurwy
ani barmani
ani nawet sprzedawcy
nie mają pojęcia
że tam jestCh. Bukowski, „Bluebird” („Drozd”), tłum. M. Witkowski, https://literatura.wywrota.pl/wiersz-klasyka/42786-charles-bukowski-bluebird-drozd.html [dostęp: 14.02.2020]. [1]
.

Mimo wszystko trudno jest oprzeć się wrażeniu, że reżyser potraktował twórczość amerykańskiego buntownika jak samograj, który wystarczy przystroić w kilka psychodelicznych piórek, by zahipnotyzować publiczność słowami wierszy oblepionych kurzem i potem z najpodlejszych rejonów rzeczywistości, a jednocześnie porażających swoją dziwną, wydartą codzienności lirycznością. Poetyka tekstów Bukowskiego, mięsista, zbolała i bezpośrednia, wydaje się wypadkową jego obsesji na punkcie autentyczności, do której dotarcie możliwe było tylko poprzez radykalne odrzucenie tradycji, wyrażone w imperatywie pisania poezji, która wyzwala się z samej siebie. Autor powieści Kobiety praktykę ciągłego (re)negocjowania poetyckiego języka i jego granic przeciwstawiał trwaniu w schematach, właściwemu twórcom-manekinom. W tym kontekście spektakl Cyza staje się rewią marionet, bezbłędnie wykonujących swoje partie w widowisku utkanym z efektownych klisz i będącym niemalże podręcznikowym przykładem współczesnego teatru mieszczańskiego. Trzeba jednak podkreślić, że muzyczne interpretacje wierszy Bukowskiego są klimatyczne i poruszające, a sceny Tomaszewskiej – starej, mądrej kocicy – przepiękne.

Krakowska inscenizacja O kotach niebezpiecznie zbliża się do melodramatu. Oto stary poeta, żyjący na pohybel konwenansom, żegna się ze światem. Twórczynie i twórcy spektaklu cytują fragment jego dziennika, w którym na trzy lata przed śmiercią napisał: „W przyszłym życiu chcę być kotem. Sypiać 20 godzin na dobę i czekać, aż mnie nakarmią. Siedzieć, liżąc sobie tyłek”. Z jednej strony pozostaje mieć nadzieję, że życzenie pisarza się spełniło i trafił do kociego raju, z drugiej – warto zadać pytanie o zasadność tworzenia spektakli, które tylko bezkrytycznie reprodukują popkulturową narrację o legendarnym alkoholiku. 

 „O kotach” w reżyserii Tomasza Cyza

Ch. Bukowski, O kotach, Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, reż. T. Cyz, premiera: 17 stycznia 2020. 

Dramaturgia: Patrycja Mnich

Scenografia i kostiumy: Anna Maria Karczmarska

Muzyka: Aleksander Dębicz

Choreografia: Helena Ganjalyan

Reżyseria światła: Katarzyna Łuszczyk

Inspicjentka: Anna Wójcicka

Producentka: Oliwia Kuc

Obsada: Mateusz Bieryt, Tomasz Wysocki, Anna Tomaszewska, Agnieszka Kościelniak

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Alicja Müller, Tego nie robi się kotom, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 46

Przypisy

  1. J. Majewski, Maleńka. Opowiadania, Warszawa 2021, s. 330.
  2. Tamże, s. 191.
  3. R. Scruton, Pożądanie. Filozofia moralna życia erotycznego, Kraków 2009, s. 9.
  4. Tamże, s. 370.
  5. Tamże, s. 169.
  6. A. Turowski, Biomorfizm w sztuce XX wieku. Między biomechaniką a bezformiem, Gdańsk 2019, s. 271.
  7. K.A. Jeleński, Bellmer albo Anatomia nieświadomości fizycznej i miłości, Gdańsk 2013, s. 19.
  8. Więcej o relacji sztuki nowoczesnej i psychologii poznawczej na początku XX w. [w:] E.R. Kandel, The Age of Insight. The Quest to Understand the Unconscious in Art, Mind, and Brain. From Vienna 1900 to the Present, New York 2012.
  9. Tamże, s. 277.
  10. Tamże.
  11. K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 14.
  12. Cyt. za: A. Grzeszykowska, Love book, Warszawa 2011, s. 13.
  13. Ojciec, surowy pruski inżynier, będzie zmuszał młodego Hansa do pracy w hucie i kopalni węgla po ukończeniu Gimnazjum!
  14. Bellmerowie przeniosą się do Niemiec dopiero w 1925 roku, osiadając najpierw w Carlsruhe (obecnie Pokój) na Górnym Śląsku, po trzech latach zaś przenoszą się do Gleiwitz (obecnie Gliwice). Por. S. Taylor, Hans Bellmer. The anatomy of anxiety, Cambridge 2000, s. 200–201.
  15. Tamże, s. 200.
  16. Tamże.
  17. Tamże.
  18. Włoski malarz, w przeciwieństwie do twórców awangardowych zafascynowanych twórczością Cézanne’a, abstrakcjonistów czy ekspresjonistów, zwracał się ku dziewiętnastowiecznemu symbolizmowi oraz reinterpretował tradycję klasyczną. Jego płótna zapełniają tajemnicze figury, przeskalowana architektura i zestawienia przypadkowych przedmiotów umieszczonych w pustej przestrzeni, jak w Pieśni miłosnej (1914), na której przytwierdzona gwoździem gumowa rękawiczka sąsiaduje z gipsową głową antycznego posągu.
  19. S. Taylor, Hans Bellmer. The anatomy of anxiety, s. 201.
  20. Libretto napisane przez Jules’a Barbiera (1825–1901) i Michela Carrégo (1821–1872) oparte zostało na opowiadaniach E.T.A. Hoffmanna (1776–1822).
  21. H. Bellmer, Lalka [w:] K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 43.
  22. Tamże.
  23. K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 14.
  24. E.R. Kandel, The Age of Insight…, s. 581–582.
  25. Por. m.in.: H. Oosterhuis, Medicine, Male Bonding and Homosexuality in Nazi Germany, „Journal of Contemporary History” 1997, t. 32, nr 2, s. 187–205; E.D. Heineman, Sexuality and Nazism. The Doubly Unspeakable?, „Journal of the History of Sexuality” 2002, t. 11, nr 1/2, s. 22–66; E. Heineman, Gender, Sexuality, and Coming to Terms with the Nazi Past, „Central European History” 2005, t. 38, nr 1, s. 41–74; E. Boden, The Enemy Within. Homosexuality in the Third Reich, 1933–1945, „Constructing the Past” 2011, t. 12, nr 1.
  26. Fakt ten każe zniuansować stanowisko wedle którego Bellmer miał zrezygnować z jakiejkolwiek „użytecznej pracy” w geście protestu przeciw nazistowskiemu państwu.
  27. S. Taylor, Hans Bellmer…, s. 201.
  28. W 1936 roku powstaje poemat prozą Der Vater (niem. Ojciec).
  29. S. Taylor, Hans Bellmer…, s. 202.
  30. Tamże, s. 202–203.
  31. Tamże, s. 203.
  32. Tamże.
  33. Tamże.
  34. Nie sposób w tym miejscu uchylić się od pytania o stosunek francuskich artystów oraz artystów mieszkających we Francji do okupacji niemieckiej. Jak w tej sytuacji odnajdywał się Bellmer? Można się tego jedynie domyślać. Pewien trop może podsuwać wypowiedź artysty, którą przytacza Jeleński: ,,Początkiem mojego skandalicznego dzieła jest to, że świat jest dla mnie wielkim skandalem”. Cyt. za: K.A. Jeleński, Bellmer albo Anatomia nieświadomości fizycznej i miłości, s. 23. O dwuznacznej roli Paryża w czasie niemieckiej okupacji jako przyczynie przesunięcia się życia artystycznego do Nowego Jorku pisał Serge Guilbaut. Tenże, Jak Nowy Jork ukradł ideę sztuki nowoczesnej. Ekspresjonizm abstrakcyjny, wolność́ i zimna wojna, tłum. E. Mikina, Warszawa 1992.
  35. S. Taylor, Hans Bellmer…, s. 204.
  36. Tamże, s. 206.
  37. Tamże, s. 207.
  38. Za inny przykład może służyć tu Śmierć w Wenecji Tomasza Manna. Dziś uczucie, jakim zapałał podstarzały literat Gustaw von Aschenbach do młodziutkiego Polaka Tadzia, określone zostałoby mianem pedofilii lub efebofilii. Jednak w noweli opalizuje ono znaczeniami od bezinteresownej kontemplacji piękna młodego ciała po niemożliwą do realizacji chęć „wydarcia” przez starość witalności, jaką niesie młodość.
  39. R. Scruton, Pożądanie…, s. 54.
  40. Dodatkowy poziom znaczeń nadbudowała sama historia. Tworzywa, z których wykonane były prace Szapocznikow, wbrew oczekiwaniom zaczęły ulegać degradacji. I tak obiekty opowiadające historie o rozpadzie i defragmentacji ciała, których rękojmią miała być długowieczność plastiku, same zaczęły się rozpadać.
  41. K.A. Jeleński, Bellmer…, s. 23.
  42. Sporządzony przez mnie zapis może nie oddawać dokładnie zapisu wiersza w książce. Jest jednak wystarczający do egzemplifikacji.
  43. Tutaj już nie zapisałam zastosowanych przez Niewirowicza spacji. Wynikające z tego fragmentu sensy wydają się dobrze funkcjonować również bez nich, w każdym razie na potrzeby tej recenzji.
  44. Ch. Bukowski, „Bluebird” („Drozd”), tłum. M. Witkowski, https://literatura.wywrota.pl/wiersz-klasyka/42786-charles-bukowski-bluebird-drozd.html [dostęp: 14.02.2020].

Powiązane artykuły

Loading...