03.01.2023

Obroty sceny. Kilka refleksji po spektaklu „Trąbka do słuchania”

„Postanowiłam wcielić się w miłą staruszkę, by zakpić sobie z okropieństw świata. Moje książki przemieniają strach w komedię” – wyjaśniała w posłowiu autorka powieści Trąbka do słuchania Leonora Carrington. Czy ironia i śmiech funkcjonują i spełniają swoją rolę w spektaklu reżyserowanym przez Agnieszkę Glińską w Narodowym Starym Teatrze? Aby odpowiedź na to pytanie była pełna, należy spojrzeć na tekst Carrington i strategie inscenizacyjne, które zastosowała reżyserka.

Przedmioty magiczne a upiorna rzeczywistość

Fabuła powieści koncentruje się na życiu Marion i jej rodziny, a w przedmowie do utworu możemy przeczytać najkrótsze chyba streszczenie: „Powieść otwiera opis banalnej, niesympatycznej rodziny, usiłującej pozbyć się z domu zdziecinniałej babci, kończy zaś apokaliptyczna wizja kresu skompromitowanej cywilizacji”. Dodać do tego można, że staruszka dostaje od swojej przyjaciółki trąbkę do słuchania i dzięki niej dowiaduje się, co sądzą o niej najbliżsi. Brzmi świetnie i jest zgodne z tym, co widzimy w spektaklu, ale to paradoksalnie kolejny dowód na to, że streszczenie odbiera książce niemal całą istotę, o przyjemności czytania i oglądania nie wspominając. Agnieszka Glińska jest wierna tej koncepcji powieści, lecz w drugiej części inaczej rozkłada akcenty, dodaje sceny „teatru w teatrze” i inne metateatralne zabiegi. Trzeba jednak przyznać, że w większości spektaklu opiera się mocno na narracji Carrington.

Współautorka scenariusza, Marta Konarzewska, w wywiadzie udzielonym Radiu Kraków mówi między innymi, dlaczego sięgnęły do tekstu akurat tej autorki:

Klucz podpowiada sama autorka powieści: „nie intelektualizuj za wiele – przeżywaj, czuj”. Tą drogą przychodzą do nas najważniejsze teksty, obrazy, pomysły. Przeżywanie tekstu Carrington jest jak przeżywanie jej obrazów: surrealnych, dzikich, niebywale przy tym spójnych. Od początku było jasne, że chcemy opowiadać o tym, co nas w tym tekście porusza, co on ukrywa raczej niż odsłania. Co w nim pociąga właśnie nas? Czym chcemy za jego sprawą podzielić się z widownią? Niby jest to surrealna, nieco dziwaczna powieść o staruszkach i boginicznym wtajemniczeniu, ale niekoniecznieWarto przeczytać cały wywiad z Konarzewską: Spotkanie z samą sobą. Z Martą Konarzewską rozmawia Agata Dąbek, https://www.radiokrakow.pl/promocja/premiera-spektaklu-trabka-do-sluchania-w-rez-agnieszki-glinskiej-w-starym-teatrze [dostęp: 13.04.2022].[1].

Konceptualne rozwiązania Glińskiej opierają się na czterech zasadniczych elementach: mocnym, niekonwencjonalnym początku, operowaniu wielogłosem, bo świat, również ten, który przedstawia, jest polifoniczny, dwóch aktorkach grających główną bohaterkę w dwóch zasadniczych etapach jej życia (to chwyt znany z Panien z Wilka, które mogą Państwo zobaczyć również w Teatrze Starym) i metateatralności, graniu konwencją „teatru w teatrze”. To wszystko przy zachowaniu zasadniczej wierności tekstowi powieści.

Kiedy zgasło nade mną słońce, musiałam sama stać się słońcem

Początek budzi w widowni konsternację: oto wchodzimy, a aktorzy są na scenie. Czyżby kończyli próbę? Rozwiązywali jeszcze jakąś wątpliwość adaptacyjną, jak to bywa przed premierą? Okazuje się, że nie, bo kiedy wszyscy wygodnie siedzą już na swoich miejscach, aktorzy są już postaciami dramatu i główna bohaterka zaczyna śpiewać: „Kiedy zgasło nade mną słońce, musiałam sama stać się słońcem”, reszta dołącza i szczerze przyznam, robi to duże wrażenie. Zapewne również dlatego, że nieczęsto w naszych teatrach zdarza się chóralny, piękny śpiew w wykonaniu około siedemnastu aktorów. Więc ten koncept udaje się idealnie, bo zainteresowanie widowni jest wielkie!

Druga z tych koncepcji adaptacyjnych, o których wspomniałam powyżej, stosowana już z sukcesem przez Glińską w Pannach z Wilka, nie jest już tak przekonująca, jak w poprzednim spektaklu. Może jest interesująca konceptualnie, ale w realizacji nie zachwyca. Bynajmniej nie przez grę aktorek, bo obie aktorki grają i kreują Marion przekonująco (przy czym chwalona już przeze mnie Natalia Kaja Chmielewska za kreację w Pannach z Wilka przyćmiewa blaskiem i energią Annę Dymną). Tak, młode, zdolne aktorki z Teatru Starego godnie partnerują starszym, zasłużonym dla tej sceny koleżankom. To raczej kwestia scenariusza, który w drugiej części mniej uwagi poświęca tej bohaterce, a melancholijna i znudzona starsza Marion nie magnetyzuje widowni (poza sceną walca z ubranym w biały garnitur Jerzym Trelą, ale to już w dużej mierze zasługa tego ostatniego!).

Surrealizm jako tarcza

To nie jedyna dwójka kreująca jedną postać. Na podobnej zasadzie funkcjonuje scenicznie doktor Gambit, w którego wcielają się Szymon Czacki i Grzegorz Mielczarek. To bardzo dobra realizacja koncepcji. Odpowiednio do sytuacji nakręcają się wzajemnie do działania. Widzowie zwrócą najpewniej uwagę na sceny tańca, podwojonego Gambita wokół stołu operacyjnego, lub raczej łóżka szpitalnego. Nie tyle to kuriozalne, co chwilami napełniające przerażeniem, bo obserwujemy lekarza, terapeutę, który z jednej strony wyzbył się wszelkich hamulców, o etyce zawodowej nie mówiąc, z drugiej zaś ma ogromną władzę nad umysłami pensjonariuszek (w powieści głównie nad ciałami, na przykład apetytem głównej bohaterki). Pokazuje, jak to, co powinno być troską o człowieka, pacjentkę, staje się totalną opresją. Swoją drogą, może szkoda, że ten wątek nie wybrzmiał mocniej w scenach kończących przedstawienie.

Ta podwójność ról może się podobać również dlatego, że jest jednym z elementów podkreślających dialogiczność i polifoniczność świata. A to mamy już od sceny pierwszej, kiedy to wszystkie bohaterki wypowiadają się w imieniu Marion (lub jak kto woli: za Marion). W tej początkowej scenie, następującej po chóralnym śpiewie, bohaterki zasiadają na ustawionych półkoliście krzesłach, mniej więcej na środku, za siedzącymi stoi rodzina głównej bohaterki. Ten wielogłos to świetny pomysł adaptacyjny na powieść, szczególnie że aktorki nie grają, ale opowiadająo wydarzeniach. Jeśli dodać do tego znakomite, ironiczne dialogi, to nie może dziwić absolutne skupienie widowni na pierwszej części spektaklu (potem ten zabieg powtórzony jest w scenie terapii grupowej oraz w ramach „teatru w teatrze”, ni to próby czytanej tekstu, ni to seansu terapeutycznego pełnego wzajemnych pretensji bohaterów dopisanych przez autorki scenariusza, szczególnie w drugiej odsłonie tych wyrzutów i kłótni). Jako sceniczny duet można potraktować również Marion i Carmelię, trzeba jednak przyznać, że Dorota Pomykała, grająca tę drugą, przyćmiła główną bohaterkę. Jej energia sceniczna jest swoistym powiewem świeżości, w tym przecież nie do końca wesołym Domu Światła (a scena z karabinem maszynowym jest czystym surrealizmem i groteską!), ale to też w dużej mierze wynika ze sposobu kreacji bohaterek w powieści, a tym samym w scenariuszu.

Odtrąbić katastrofę

Poza tymi rozwiązaniami autorki spektaklu wykorzystały niemal cały arsenał teatralny, co miało swoje uzasadnienie. Wszak konwencja utworu jest surrealistyczna, więc wszelkie obroty sceny (jako że ma to być studzienka kanalizacyjna), muzyka, wspominany śpiew, gra świateł, padający śnieg i pantomima mają swoje uzasadnienie. Mieszkanki przybytku, z nazwy brzmiącego jak sekta, przedstawiają się, krocząc jednocześnie po scenie niczym modelki. Jakby tego było mało, na ekranie pojawiają się koty („każdy kot jest lewicową osobą”), fragmenty rafy koralowej, jeleń, łabędzie, wreszcie zaś program telewizyjny z nawiązaniami do Mistrza i Małgorzaty.

Jednak czegoś tu zabrakło, bo spektakl Agnieszki Glińskiej nie zachwyca. Owszem, stawia ważne pytania: o starość, poczucie sprawczości, postawę ludzi wobec siebie i katastrofy klimatycznej (o tym również pisała w swej powieści Carrington!), lecz pozostawia mnie z poczuciem niedosytu.

Odpowiadając więc na początkowe pytanie: owszem, śmiech i ironia funkcjonują, ale niespecjalnie spełniają swą funkcję. Przyczyn tego można upatrywać w słabej i niepotrzebnie przegadanej końcówce (szczególnie fragment z powtórzonym zabiegiem metateatralnym jest zbędny). Przez ostatnie czterdzieści minut twórczynie zachowują się tak, jakby nie były pewne, czy chcą widzom zafundować dobrą rozrywkę, czy katharsis. Wiem jednak, że scenę, w której Jerzy Trela śpiewa O Sole Mio zapamiętam na zawsze!

 
Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Monika Oleksa, Obroty sceny. Kilka refleksji po spektaklu „Trąbka do słuchania”, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. Warto przeczytać cały wywiad z Konarzewską: Spotkanie z samą sobą. Z Martą Konarzewską rozmawia Agata Dąbek, https://www.radiokrakow.pl/promocja/premiera-spektaklu-trabka-do-sluchania-w-rez-agnieszki-glinskiej-w-starym-teatrze [dostęp: 13.04.2022].
  2. A. Dziewit-Meller, Disko, Kraków 2012; taż, Góra Tajget, Kraków 2016; taż, Od jednego Lucypera, Kraków 2020.
  3. A. Drotkiewicz, A. Dziewit-Meller, Głośniej! Rozmowy z pisarkami, Warszawa 2006.
  4. A. Drotkiewicz, A. Dziewit-Meller, Teoria trutnia i inne, Wołowiec 2009.
  5. A. Dziewit-Meller, M. Meller, Gaumardżos, opowieści z Gruzji, Warszawa 2018.
  6. Określenie Joanny Bator, które padło w czasie spotkania w Książnicy Podlaskiej.
  7. A. Dziewit-Meller, Darcie pierza, Kraków 2022 [dokument elektroniczny], s. 197. Dalsze cytaty, jeśli nie podano inaczej, pochodzą z tego wydania.
  8. Zob. A. Malinowska, Komendant. Życie Salomona Morela, Warszawa 2020.
  9. https://www.nexto.pl/e-prasa/plus_minus_p126726.xml [dostęp: 27.06.2022].
  10. J. Maciejewski, Milczenie katedry. Felietony i portrety, Warszawa 2022, s. 396–397.
  11. Zob. C.K. Norwid, O felietonie felieton [w:] tegoż, Pisma wybrane, t. 4, oprac. W. Gomulicki, Warszawa 1980.
  12. J. Maciejewski, Milczenie katedry…, s. 67, 321.

Powiązane artykuły

24.11.2022

Nowy Napis Co Tydzień #179 / Iść na hałdę

Anna Dziewit-Meller w Darciu pierza – książce wydanej w 2022 roku nakładem Wydawnictwa Literackiego – zebrała felietony, które publikowała na łamach „Tygodnika Powszechnego” w latach 2017–2020 i na łamach „Polityki” między 2020 a 2021 rokiem. Jak dotąd Dziewit-Meller pozostawała autorką świetnych powieściA. Dziewit-Meller, Disko, Kraków 2012; taż, Góra Tajget, Kraków 2016; taż, Od jednego Lucypera, Kraków 2020.[1], jednak w jej dorobku znajdują się również zbiory o charakterze non fiction (Głośniej! Rozmowy z pisarkamiA. Drotkiewicz, A. Dziewit-Meller, Głośniej! Rozmowy z pisarkami, Warszawa 2006.[2] i Teoria trutnia i inneA. Drotkiewicz, A. Dziewit-Meller, Teoria trutnia i inne, Wołowiec 2009.[3] oraz reportaż Gaumardżos, opowieści z GruzjiA. Dziewit-Meller, M. Meller, Gaumardżos, opowieści z Gruzji, Warszawa 2018.[4], napisany wraz z Marcinem Mellerem). Dziewit-Meller jest również promotorką czytelnictwa. Jako prowadząca rozmowy na kanale Bukbuk na YouTubie poleca nowości wydawnicze, a także przepytuje autorki i autorów cenionych na polskim rynku wydawniczym. Jej działalność popularyzatorska jest komplementarna wobec kariery pisarskiej. Felietonowa aktywność to kolejne wyzwanie, które Dziewit-Meller podjęła z entuzjazmem i udowodniła, że dobrze czuje się w krótkich formach, wymagających kondensacji słów i przemyślanej struktury.

Darcie pierza można czytać jako głos silnej kobiety w „męskim świecie” (patrz na przykład felieton Tylko nie płacz, proszę), głos pisarki, społeczniczki i obywatelki. Czy sama Dziewit-Meller chciałaby być postrzegana jako poczciwa „ciotka feministka”Określenie Joanny Bator, które padło w czasie spotkania w Książnicy Podlaskiej.[5], która posiada inklinacje do pouczania i wskazywania właściwych i pożądanych postaw? Być może nuta dydaktyzmu pojawiająca się w Darciu pierza sprawia, że czytelnik przystałby na taką charakterystykę – jednak felietony Dziewit-Meller różnią się, w niektórych autorka rzeczywiście poucza, w innych daje popis wspaniale przeprowadzonych argumentacji. Niektóre teksty to prawdziwe operacje na otwartym sercu – pisarka nie cofa się przed upublicznianiem spraw, które były dotąd strzeżone.

Swoistość jej felietonów polega na dynamicznej frazie i pomysłowych puentach, które korespondują z tytułami. W felietonie Pypcie Dziewit-Meller jest ambasadorką języka polskiego, który promuje, pisząc o Pypciach na języku Michała Rusinka. Pisanie felietonów w przypadku Dziewit-Meller to awantura i zamach na to, co zmurszałe i zdezaktualizowane! W jej tekstach powaga miesza się z żartem, ironia z autoironią, a ton serio z tonem prześmiewczym. Potrafi przy tym wzruszać, kiedy pisze o babci, dzieciach czy własnej mamie. Prywatność odsłaniana jest jednak tylko częściowo, bo wymagają tego reguły gatunku.

Komentowanie bieżących wydarzeń nigdy nie przybiera formy utyskiwania na rzeczywistość. Dziewit-Meller nie pozostaje obojętna na sprawy seksizmu, cyberprzemocy, ksenofobii, nierówności społecznych i tak dalej. Z jednej strony dba o to, aby jej felietony były merytoryczne, z drugiej – jest niezawodna jako autorka zajmujących mikroopowieści i rozjemczyni sporów. Posiada umiejętność śmiania się z samej siebie, często jej felietonom wyrazistość zapewnia też sprawne wplatanie w nie ślonskij godki. Teksty Dziewit-Meller świadczą o tym, że jest ona bezdyskusyjnie świetną felietonistką, dla której pisanie o tym, co boli i niepokoi to nie tyle przyjemność, co pisarski obowiązek, pozwalający na dogłębne przyglądanie się sobie i innym.

Dzięki różnorodności gatunkowej, która charakteryzuje jej dotychczasowe dokonania, autorka Dam, dziewuch, dziewczyn. Historii w spódnicy mogła wypróbować różne formy wypowiedzi i testować możliwości języka, który w jej twórczości okazuje się nieprzezroczysty, charakterystyczny i niepodrabialny. Felietony wchodzące w skład Darcia pierza powstawały równolegle z innymi literackimi przedsięwzięciami i trudno odseparować je od powieści Dziewit-Meller. Jej dotychczasowa twórczość fikcjonalna ogniskuje się wokół tematu wypartej pamięci o dzieciach zamordowanych w ramach akcji T4 oraz herstorii na Śląsku. Sam region okazuje się ważną częścią jej tożsamości – dlatego w Darciu pierza można przeczytać nie tylko o tym, co nowego w szeroko pojętej humanistyce, lecz również o tym, co niepokoi samą Dziewit-Meller. Jeśli więc czytelnicy jej powieści jakimś sposobem przeoczyli Darcie pierza, to wiedząc o tym, że zebrane felietony stanowią klucz interpretacyjny do jej powieści i wyjaśniają jej tematyczne wybory, powinni jak najszybciej zapoznać się z tym, co ma do powiedzenia kobieta, pisarka, Ślązaczka i matka. Dziewit-Meller żadnej z tych ról nie uznaje za najważniejszą; w jej felietonach pojawiają się najważniejsze wyznaczniki gatunku: sytuacje wywiedzione z życia prywatnego autorki, powiązane z tym, co uniwersalne i ponadjednostkowe. Doświadczenia autorki są punktem wyjścia do refleksji na tematy przekraczające wąski krąg rodziny, choć postawa autobiograficzna nie jest zacierana – przeciwnie: im więcej Dziewit-Meller, tym ciekawsze opowieści.

Choć autorka Darcia pierza stara się pisać tak, by w sposób najbardziej prosty i komunikatywny wytłumaczyć problemy frapujące ją i społeczeństwo (nie tylko tych, którzy deklarują poglądy lewicowe), nie unika tonu moralizującego, przy czym nie nadużywa sformułowań „należy”, „trzeba”. W jej felietonach mocno akcentowany jest podmiot zbiorowy, który musi działać dla kogoś (dla przyszłych pokoleń) i w słusznej sprawie. Autorka potrafi być uszczypliwa, jednak nie przekracza granicy, za którą mieściłoby się personalne atakowanie kogokolwiek. W Darciu pierza pojawiają się najlepsze elementy pisarstwa felietonowego, a sama Dziewit-Meller stara się pisać w sposób nie pozostawiający wątpliwości, że ma do powiedzenia dużo więcej, niż zakładają mężczyźni. Jej autocharakterystyka, zamieszczona w jednym z felietonów, brzmi niczym parafraza słynnego matrylinearnego podpisu Jolanty Brach-Czainy („Jolanta, córka Ireny, wnuczka Bronisławy, prawnuczka Ludwiki”):

Podpisano uprzejmie: Anna Dziewit-Meller, pisarka, felietonistka, dziennikarka, politolożka, absolwentka, matka, córka, siostra, wnuczka, kobietaA. Dziewit-Meller, Darcie pierza, Kraków 2022 [dokument elektroniczny], s. 197. Dalsze cytaty, jeśli nie podano inaczej, pochodzą z tego wydania.[6].

 Przywołany cytat pojawia się jako potwierdzenie tezy, że feminatywy nie przeszkadzają mężczyznom, którzy wciąż walczą o dominację w każdej dziedzinie życia, lecz gwarantują ekspresję tożsamości kobiet.

Sam pomysł podjęcia się pisania felietonów zrodził się z przekory. Dziewit-Meller postanowiła zabrać głos jako kompetentny komentator zjawisk społecznych, którego płeć ma znaczenie. Otóż autorka Góry Tajget twierdzi, że kobiety powinny uwierzyć w siebie i chętnie przyjmować propozycje, które dotąd zarezerwowane były dla mężczyzn (nie tyle z powodu ich kompetencji, ile ich wiary we własne możliwości). Jak sama pisze:

Dziewczynka jako niesforny łobuz, który robi to, co chce i jak chce – doprawdy, rzadkie to dziwo, zresztą każda instytucja ma w zanadrzu jakiś walec do przejechania po takim rarogu. O ile jednak bycie ulubioną uczennicą pani być może popłaca na etapie szkoły podstawowej, o tyle postawa „siedź w kącie, a znajdą cię” już tak przydatna w dorosłym życiu nie jest” (s. 11).

Czy teksty zamieszczone w Darciu pierza przeniknięte są duchem rewolty? Trudno uznać je za naładowane gniewem lub żądzą zemsty (choćby i w łagodnej postaci) na patriarchalnym systemie, w jakim przyszło żyć autorce. Ich rolą jest dodawanie otuchy tym, którzy wciąż nie zdecydowali się na głośne wyrażanie własnych poglądów, rozumienie wciąż zmieniającego się świata, zawiązywania sojuszy. Wszystko to jednak ma się odbywać w koncyliacyjnej atmosferze, mimo że Dziewit-Meller pozostaje w bojowym nastroju i wyznaje: „A zatem dzień dobry, oto jestem. Bierzmy tego byka za rogi” (s. 12).

Jaki wizerunek Dziewit-Meller wyłania się z kolejnych felietonów? Jawi się ona jako osoba trzeźwo myśląca, wrażliwa, świetnie rozeznana w nowościach humanistycznych, mająca świadomość, że kropla drąży skałę. Jest również zwolenniczką zmian, które inicjowane są w skali lokalnej:

Nie zrozummy się źle – jestem zwolenniczką małych zmian, sama od prawie dekady nie jem mięsa, grzecznie segreguję śmieci i dużo jeżdżę po mieście na rowerze, ale apeluję: przestańmy się nawzajem biczować za bycie niewystarczająco dobrymi w samodzielnym powstrzymywaniu katastrofy klimatycznej (s. 286).

Jeśli więc pisze o trosce o środowisko, to ma świadomość, że podejmowane działania muszą obejmować najbliższe otoczenie. Myślenie o ekologii wiąże się z rozważaniami tożsamościowymi. Nie przypadkiem, pisząc o konieczności przemyślenia nowej formuły śląskości (zadanie dla przedstawicieli młodego pokolenia), Dziewit-Meller zachęca do wyjścia na hałdę, ponieważ jest ona czymś, co wiąże przeszłość i przyszłość, dawne i nowe, tradycyjne i nowoczesne:

Nie wiem, gdzie szukać energii dla duchowości śląskiej, ale może faktycznie trzeba wyjść w końcu z tego muzeum wiecznego żalu i iść na hałdę (s. 291).

Dla Dziewit-Meller Śląsk to miejsce powieściotwórcze, fascynujące ze względu na fakt, że zna ona nie tylko gwarę śląską, ale również życiorysy Ślązaczek i Ślązaków będących znajomymi jej rodziny, lecz również pozbawione odpowiedniej promocji. Albo eksploatuje się trudną historię ŚląskaZob. A. Malinowska, Komendant. Życie Salomona Morela, Warszawa 2020.[7], albo stawia na nowoczesność, a Śląskowi potrzebna jest nie tyle promocja, ile uspójniająca los mieszkańców regionu kultura, w której przejrzą się Ślązacy i ludzie mający nikłą wiedzę o przeszłości miejsca, jednak zamieszkujący je lub będący z nim w jakiejś relacji. Według Dziewit-Meller model martyrologicznego pisania o Śląsku już się wyczerpał, czas na projekty angażujące „wewnętrznego Ślązaka” (między innymi muzykę, która lepiej niż rozprawy naukowe, zobrazuje to, co ważne dla lokalnej społeczności bez popadania w poczucie krzywdy). Śląskość wymaga punkowego buntu i rewolty, zmodernizowania myślenia i wypracowania estetyki odbiegającej od tego, co Dziewit-Meller nazywa „gmeraniem w przeszłości, lizaniem ran prawdziwych i urojonych” (s. 290).

Dziewit-Meller w Darciu pierza potrafi dokonać wiwisekcji własnej rodziny, dostrzec konieczność dowartościowania śląskości jako tożsamości i trudów przepychania się łokciami w męskim świecie. Jej felietony to nie tylko iskry zapalne zmian, lecz również świetnie rozpisane mierzenie się z tożsamością śląsko-żydowską, macierzyństwem, utratą kontroli nad dorastającymi dziećmi. Dziewit-Meller jest więc nie tylko głosem pokolenia dorastającego w czasie transformacji ustrojowej. Uosabia lęki i tęsknoty każdej kobiety i każdego człowieka. Pisząc o sobie, pisze o wszystkich, których zna i których nie zna. Jej felietony mają ogromną siłę rażenia. Jej głos wykracza poza jakiekolwiek historyczne ramy. Trudno go przyszpilić i scharakteryzować, bo tematy, jakie podejmuje Dziewit-Meller nie wiążą się jedynie z kwestią kobiecości. Jasne, korzysta ona z roli, jaką jej powierzono, by zaakcentować własną indywidualność i tożsamość, jednak zwraca się do wszystkich, bez względu na płeć, stan cywilny, status społeczny i tak dalej.

Głos Dziewit-Meller jest bardzo dobrze słyszalny i wraz z rozwojem kariery pisarskiej będzie coraz donioślejszy. Właśnie takich felietonistek potrzeba w czasach, które dalekie są od idylliczności. Przyszłość mierzona dekadami może być lepsza, jednak – jak przekonuje autorka Darcia pierza – trzeba iść na hałdę, czyli rozejrzeć się i działać lokalnie.

Anna Dziewit-Meller, Darcie pierza, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022.

okładka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Andrzej Juchniewicz, Iść na hałdę, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 179

Przypisy

  1. Warto przeczytać cały wywiad z Konarzewską: Spotkanie z samą sobą. Z Martą Konarzewską rozmawia Agata Dąbek, https://www.radiokrakow.pl/promocja/premiera-spektaklu-trabka-do-sluchania-w-rez-agnieszki-glinskiej-w-starym-teatrze [dostęp: 13.04.2022].
  2. A. Dziewit-Meller, Disko, Kraków 2012; taż, Góra Tajget, Kraków 2016; taż, Od jednego Lucypera, Kraków 2020.
  3. A. Drotkiewicz, A. Dziewit-Meller, Głośniej! Rozmowy z pisarkami, Warszawa 2006.
  4. A. Drotkiewicz, A. Dziewit-Meller, Teoria trutnia i inne, Wołowiec 2009.
  5. A. Dziewit-Meller, M. Meller, Gaumardżos, opowieści z Gruzji, Warszawa 2018.
  6. Określenie Joanny Bator, które padło w czasie spotkania w Książnicy Podlaskiej.
  7. A. Dziewit-Meller, Darcie pierza, Kraków 2022 [dokument elektroniczny], s. 197. Dalsze cytaty, jeśli nie podano inaczej, pochodzą z tego wydania.
  8. Zob. A. Malinowska, Komendant. Życie Salomona Morela, Warszawa 2020.
  9. https://www.nexto.pl/e-prasa/plus_minus_p126726.xml [dostęp: 27.06.2022].
  10. J. Maciejewski, Milczenie katedry. Felietony i portrety, Warszawa 2022, s. 396–397.
  11. Zob. C.K. Norwid, O felietonie felieton [w:] tegoż, Pisma wybrane, t. 4, oprac. W. Gomulicki, Warszawa 1980.
  12. J. Maciejewski, Milczenie katedry…, s. 67, 321.

Powiązane artykuły

29.09.2022

Nowy Napis Co Tydzień #171 / Unicestwić! Terminator Houellebecq is back

Już niebawem, po dziewięciu miesiącach od francuskiej premiery, pojawi się w Polsce na półkach księgarskich najnowsza, ósma powieść Michela Houellebecqa, w oryginale nazwana Anéantir. Ten tytuł brzmi mocno, jak wydany groźny rozkaz – chodzi bowiem o bezokolicznik „unicestwić” (w polskim przekładzie przerobiono go na rzeczownik odsłowny, i to w aspekcie niedokonanym – „unicestwianie”). Cóż zatem mistrz pióra znad Sekwany chce w powieści (albo powieścią) unicestwić?

Zanim jednak przyjrzymy się jej samej i spróbujemy odpowiedzieć na powyższe pytanie, zastanówmy się najpierw, o co właściwie cały ten zgiełk wokół Houellebecqa i jego książek. Niewątpliwie jest to pisarz uważany, niemal zgodnie, za jednego z największych, najlepiej się sprzedających i najczęściej tłumaczonych, ale i najbardziej kontrowersyjnych współczesnych żyjących autorów francuskich. Jego pisarstwo nie przypomina ani stylistycznie, ani tematycznie opowieści typowych dla innych popularnych pisarzy znad Sekwany. W świecie przedstawionym Houellebecqa, jak pamiętamy, historie miłosne nie kończą się happy endem, a stale powracające wątki – samotność, depresja, seksualne niepowodzenia, zmierzch zachodniej cywilizacji – przynajmniej teoretycznie wydają się „nie na sprzedaż”. Skąd więc taki sukces byłego agronoma i informatyka? Co stanowi o sile jego pisarstwa? Dlaczego tyle szumu medialnego wokół niego i tyle wyróżnień, z Nagrodą Goncourtów i odznaczeniem Legii Honorowej włącznie? Jaki jest przepis na sukces, zarówno u wyrafinowanych krytyków literackich, jak i u szerokiej publiczności?

Kolejne powieści Houellebecqa zawierają niemal zawsze kilka tych samych składników; można więc założyć, że to one stanowią o atrakcyjności pisarstwa autora Cząstek elementarnych. Jakie to składniki? Przede wszystkim bohaterem jest zwykle mężczyzna w średnim wieku, żyjący raczej na społecznym obrzeżu. O ile jego praca daje mu jakiś dochód, nie ma ona dlań większego znaczenia i nie przynosi satysfakcji; zresztą on sam nie wydaje się zbyt ambitny. Jeśli chodzi o życie prywatne, protagonista Houellebecqa to zwykle mizantrop, zachowujący bardzo szczątkowe relacje rodzinne i powściągliwe kontakty przyjacielskie. Największym i nierozwiązywalnym problemem są jego problemy natury miłosnej; po wcześniejszych, nieudanych doświadczeniach tłumi on w sobie rozczarowania i urazy, ostatecznie dochodząc do wniosku, że nie jest w stanie kochać i być kochanym. Jedynymi przyjemnościami stają się doznania fizyczne: alkohol, papierosy, sporadyczne spotkania z kobietami, najczęściej prostytutkami. Nie ma co ukrywać: męscy bohaterowie Houellebecqa sprawiają mało sympatyczne wrażenie. Dlaczego więc interesują czytelników?

Zapewne jedną z „atrakcji” jest zderzenie tego z pozoru negatywnego studium nieciekawego człowieka z osobliwie potraktowaną kwestią seksualności. W każdej powieści sceny miłosne są pokazywane w sposób dość bezpośredni, często okrutny; wydaje się przy tym, że ich realistyczne, pikantne opisy nie zawierają żadnych emocji. Ten bezuczuciowy, beznamiętny styl wyróżnia pisarstwo Houellebecqa. Francuzi nazywają go zimnym, klinicznym czy minimalistycznym; niektórzy krytycy właśnie z tego powodu deprecjonują pisarza, nie uważając jego twórczości za wielką literaturę. Czytelnikom to jednak, jak widać, nie przeszkadza: każda jego książka staje się wydarzeniem, i to już nie tylko księgarskim. A jest tak również dlatego – i to kolejny składnik popularności autora – że docenia się go za bezkompromisowe diagnozy stawiane francuskiemu społeczeństwu i, szerzej, światu zachodniej kultury. Za losami pojedynczych bohaterów kryje się świadectwo przemian społecznych; przemian – w mniemaniu autora – fatalnych, do czego przyczyniają się między innymi liberalna gospodarka i rozluźnienie obyczajowe. To właśnie one powodują, że jednostki muszą wciąż ze sobą konkurować, by gromadzić kapitał; prowadzi to do ostrych podziałów klasowo-finansowych, w efekcie których pojawiają się między innymi takie indywidua jak bohaterowie Houellebecqa.

W jego książkach powracają regularnie wielkie tematy, dotyczące na przykład Unii Europejskiej, rolnictwa czy miejsca muzułmanów we Francji – ten ostatni wywołał zresztą niegdyś ogromne polemiki nad Sekwaną, wzbudzając szczególny rezonans wśród prawicowych organizacji i partii. Gdy więc jedni oskarżali autora o wywoływanie islamofobii, inni popierali jego poglądy, na co wpływ miał też fakt, że we Francji powieść Uległość wyszła w 2015 roku dokładnie (i oczywiście zupełnie przypadkowo) w dniu ataku terrorystycznego islamistów na redakcję tygodnika „Charlie Hebdo”. Stąd już tylko krok do uznania Houellebecqa za proroka, który jest w stanie przewidzieć przyszłość swojego kraju, zwłaszcza że lubi umieszczać akcję w niedalekiej przyszłości. No cóż, chyba jednak bezpieczniej poprzestać na stwierdzeniu, że jest on po prostu dobrym obserwatorem i polemistą, który świetnie potrafi zgrać swoje literackie historie z aktualnymi tematami wywołującymi duże emocje we Francji.

Tym sposobem dochodzimy do kwestii charakteru i osobowości samego pisarza. We względnie krótkim czasie potrafił stać się on bardzo medialną osobą, świetnie umiejącą „sprzedać” na zewnątrz pewien obraz samego siebie: mruczącego niedbale pod nosem faceta trzymającego nonszalancko nieodłącznego peta w ręce; cynika, który pod pozorem nieśmiałości czy zblazowania bez pardonu wygłasza opinie niepoprawne politycznie. W jego wywiadach trudno jednak czasami oddzielić prawdziwe poglądy od publicznych prowokacji, dla których nakłada różne maski; również inne autorskie pomysły Houellebecqa dowodzą upodobania do pozaliterackiej gry z odbiorcami (dość przypomnieć umieszczenie siebie samego jako jednej z postaci – niezbyt przyjemnej zresztą – w powieści Mapa i terytorium czy rzekome „porwanie” go w trakcie promocji tegoż tytułu, dyskutowane ówcześnie we wszystkich środkach przekazu). Jedno jest pewne: Houellebecq nikogo nie pozostawia obojętnym, a media uwielbiają przecież właśnie takie osobowości. Tym bardziej, gdy artysta na pewnym etapie swojej kariery po prostu zaczyna milczeć, konsekwentnie odmawiając wywiadów – zapewne świadomy, iż milczenie też jest jednym ze sposobów na promowanie swoich książek i samego siebie…

Takie właśnie uparte milczenie poprzedziło też premierę powieści Anéantir, która pojawiła się na półkach francuskojęzycznych księgarń w piątek 7 stycznia bieżącego roku. Warto przy tym uświadomić sobie skalę zjawiska handlowego: pierwszy nakład wynosił trzysta tysięcy, a tylko w jeden weekend sprzedano ponad siedemdziesiąt pięć tysięcy egzemplarzy w samej Francji, odnosząc natychmiastowy sukces (i to mimo ceny: 26 euro za książkę beletrystyczną to już we Francji wyższa – nomen omen – półka).

Czy warto wydać takie pieniądze? I czy warto poświęcić sporo czasu na ten pokaźny (w wersji oryginalnej ponad siedemset trzydzieści stron) tom? Owszem, został on przygotowany przez wydawnictwo Flammarion bardzo starannie, spełniając wszystkie życzenia autora; tenże pragnął bowiem zrealizować swoje „marzenia zwykłego czytelnika” o obcowaniu z „pięknym przedmiotem”, który „dobrze trzyma się w rękach”. Wymiary książki zachowują więc złotą proporcję, całość jest zszywana, w twardej oprawie, ze śnieżnobiałą okładką, na której widnieje tylko czarna, lekko wklęsła, satynowa minuskuła z nazwiskiem autora oraz podobnie złożony krwistoczerwoną czcionką tytuł. Ta luksusowa, a zarazem minimalistyczna edycja miała ponoć w zamierzeniu przypominać okładkę słynnego „Białego Albumu” Beatlesów (wobec czego portal Mediapart zauważył ironicznie: „Logiczne w przypadku pisarza, który jest – prawie – jednogłośnie uznany za gwiazdę literatury francuskiej”).

A co mamy w środku? Ano, mówiąc kolokwialnie: to wciąż Houellebecq pełną gębą. I ponownie (po Uległości) wizja literacka lekko antycypująca wydarzenia. Akcja powieści zaczyna się bowiem w listopadzie 2026 roku, na kilka miesięcy przed kolejnymi wyborami prezydenckimi. Rzecz dzieje się w Bercy, jednej z paryskich dzielnic – tam właśnie mieszka główny bohater Paul Raison (nazwisko znaczące: „Rozum” albo „Racja”; podobną wartość semantyczną ma tu kilka innych imion bądź nazwisk). To czterdziestokilkuletni urzędnik państwowy zatrudniony w Ministerstwie Gospodarki, Finansów i Budżetu. Pracuje w gabinecie ministra, którym jest Bruno Juge („Sędzia”; postać nawiązuje do Bruno Le Maire’a, jednego ze znajomych pisarza i ministra faktycznie sprawującego podobny urząd w momencie premiery książki). Paul utrzymuje z szefem przyjacielskie relacje, w odróżnieniu od tych z żoną Prudence („Ostrożność”), również pracującą na etacie państwowym. Wobec swojej partnerki bohater pozostaje bowiem raczej wycofany, właściwie żyją oni „obok” (osobne łóżka, osobne półki w lodówce). Podobnie bierna jest jego postawa zawodowa (narrator pisze gdzieś o nim: „zwierzę oswojone i tchórzliwe”), co prawdopodobnie zresztą zdecydowało o tym, że znalazł się w takim miejscu i na takim stanowisku. To, po raz kolejny u Houellebcqa, istny „człowiek bez właściwości”, z poczuciem niskiej samooceny:

Czuł się jak puszka po piwie przygnieciona butem angielskiego chuligana albo jak porzucony stek w przegródce z warzywami w lodówce niskiej klasy

– przeczytamy w innej narratorskiej charakterystyce.

Nie inaczej z pozostałymi postaciami – ta galeria również jest nam już dobrze znana z wcześniejszych produkcji autora. Jest zatem na przykład ojciec Paula, Eduard, były pracownik DGSI (Generalnej Dyrekcji Informacji Wewnętrznej), który przechodzi udar i wszelki kontakt z nim jest niemal niemożliwy. To skłania Paula do odnowienia kontaktów rodzinnych, a ma dwoje rodzeństwa. Jego siostra Cécile, zagorzała katoliczka, wyszła za bezrobotnego notariusza – mieszkają na prowincji i nie ukrywają swoich sympatii dla partii Zgromadzenie Narodowe. Natomiast młodszy brat Aurélien zajmuje się renowacją dzieł sztuki w Ministerstwie Kultury, a prywatnie cierpi, żyjąc w związku z Indy, dziennikarką, feministką i psychopatką, która na prawo i lewo rozpowiada o jego sterylności – narrator w jej przypadku nie szczędzi słów krytyki i pogardy dla takich kobiet, które „same sobie robią dziecko” (kryptocytat z tytułu dawnego przeboju Jeana-Jacques’a Goldmanna), „należą do „podejrzanego światka” i żyją „w bezpośrednim sąsiedztwie z kłamstwem”, nie poświęcając się „jakiejkolwiek formie pracy”.

W trakcie lektury poznamy pośród znajomych Paula głównie jego rówieśników zatrudnionych jako informatycy w DGSI czy jego byłą dziewczynę Véronique. Na drugim planie pojawia się jeszcze kilka kobiet, w tym Madeleine, obecna partnerka życiowa ojca, która ofiarnie zajmuje się starcem (ta postać wygląda na reminiscencję figury matki z Cząstek elementarnych). A w tle – jak zwykle cały worek tematów społeczno-politycznych i liczne odniesienia (pop)kulturowe: między innymi powieść Władca pierścieni, ruch deep ecology, internetowi sataniści, hinduizm, nowe technologie, Arthur Conan Doyle, fellatio, „Unabomber”, migranci, standard sieci komórkowej 5G, Pascal, numerologia, eutanazja czy Nietzsche. I może tylko religii tu jakby mniej niż poprzednio, chociaż niektórzy krytycy podkreślają: „pisarz pokazuje, że świat bez Boga jest podstępny i brutalny, a – co gorsza – absurdalny” („Actualitté”). No i mamy tu znowu całkiem udany pastisz literatury gatunkowej, bo Anéantir zaczyna się jak dobra powieść szpiegowska: jakieś tajemnicze zamachy terrorystyczne z okultystycznym przesłaniem, jakiś klip wideo w sieci, w którym francuski minister gospodarki Bruno Juge zostaje ścięty (co okazuje się zresztą zręcznym montażem, bo minister ma na głowie ważniejsze sprawy – przygotowuje kampanię prezydencką 2027).

Wydaje się więc, że Michel Houellebecq posługuje się starą, sprawdzoną zasadą: „znacie – to posłuchajcie”… Tyle że, jak dotąd, żadna z jego powieści nie była tak obszerna i tak pieczołowicie wydana; żadna też nie wznieciła tyle sensacji jeszcze przed oficjalną premierą. Owszem, zdarzało się już wcześniej, że przedwcześnie „wyciekały” jakieś fragmenty jego nowych literackich opowieści; jednak w przypadku Anéantir przybrało to już formę szaleństwa. Oto niecałe trzy tygodnie przed oficjalną publikacją powieści pierwsze jej strony zostały nielegalnie rozpowszechnione na portalach społecznościowych (i dopiero wtedy poznano jej tytuł, tak dotąd skrzętnie skrywany przez autora); zaś jeszcze przed Bożym Narodzeniem 2021 roku w sieci internetowej zaczął krążyć pełny tekst książki w wersji cyfrowej – była to prawdopodobnie zdigitalizowana wersja wydania drukowanego, którego sześćset egzemplarzy wysłano wcześniej do wybranych dziennikarzy literackich z prośbą o lekturę i zachowanie dyskrecji. Ba, mało tego: jeszcze dwa miesiące wcześniej nie kto inny, a sam minister, wspomniany tu już Le Maire, podekscytował publikę spoilerem, gdy „przypadkowo” pochwalił się znajomością treści nowej książki Houellebecqa przy okazji spotkania z przemysłowcami w Bercy. Swoją drogą, cóż to za kraj, gdzie polityk chwali się znajomością z pisarzem, a nie odwrotnie…!

Sam Houellebecq konsekwentnie odmawiał wywiadów i komentarzy na temat nowej powieści: po pierwsze, jak twierdził, z powodu jego esprit d’escalier, czyli przekonania, że najważniejsze i najciekawsze rzeczy przychodzą mu zwykle do głowy już po zakończeniu wywiadu; po drugie zaś, jak zauważył uszczypliwie, dziennikarze często „nie są na odpowiednim poziomie”. Oczywiście te opinie można włożyć pomiędzy jego inne prowokacje czy marketingowe sztuczki, podobnie jak i kilka innych uwag, którymi jednak w końcu podzielił się w jednym jedynym wywiadzie, udzielonym na wyłączność dziennikowi „Le Monde”. Niczym konwertyta, stwierdzał w nim między innymi, że „nie trzeba celebrować Zła, aby być dobrym pisarzem”; mało tego: „tylko dobre uczucia mogą zrodzić dobrą literaturę”. I już odnosząc się konkretnie do najnowszej powieści, dodawał: „to, że jest tak niewiele złych postaci w Anéantir, napawa mnie dumą”. Czy zatem jego nowa proza faktycznie stanowi jakiś przełom?

Komentarze dziennikarzy i krytyków literackich nie są jednoznaczne. Z jednej strony podkreśla się, że pojawiła się kolejna „diabelska opowieść Houellebecqa” („L’Express”), że to ciągle „Houellebecq wierny Houellebecqowi” („Le Télégramme”), bo Anéantir, jak poprzednie powieści, „krąży między tragedią i ironią” („Libération”), a „Houellebecq odmalowuje kondycję człowieka z melancholią i ironią, tak jak tylko on potrafi to robić” („Version Femina”). Niektóre z tych opinii mogłyby zresztą pasować do niejednej książki niejednego autora; można by nawet ogłosić konkurs z pytaniem: „o czym/kim mowa?”, cytując wypowiedzi typu: „prawdziwe zwierciadło naszych czasów” („Le Figaro”), „wywołuje tyleż śmiech, co i płacz” („Point de Vue”) czy wreszcie „błyskotliwa powieść o pożądaniu, miłości i śmierci” („Madame Figaro”).

Są też środowiska dziennikarskie, które od lat traktują pisarza z dystansem, a powtarzane dotąd wielokrotnie argumenty sprawdzają się im także w odniesieniu do Anéantir. Niektórzy poprzestają na ironizowaniu:

Houellebecq cieszy się w Francji statusem gwiazdy rocka, pisarza narodowego, ale zarazem przystępnego i zabawnego, którego należy przeczytać, żeby móc o nim rozmawiać podczas kolacji albo przy automacie z kawą („Les Insrockuptibles”).

Inni już otwarcie sobie zeń dworują:

Pisarstwo o kresie życia, ględzenie pisarza, ohydne wypowiedzi […], ale zarazem pełna entuzjazmu krytyka, jak gdyby Houellebecq był w naszych reakcyjnych czasach dumą Francji porównywalną z tym, czym broń nuklearna była dla krajów prężnie rozwijających się w pierwszych dekadach po wojnie.

Jeszcze inni piszą już serio i bez ogródek:

powieść nieudana, okraszona retoryką rodem ze środowisk skrajnej prawicy („Le Nouvel Observateur”).

Ale, rzecz jasna, wśród głosów krytyki pojawiają się też inne, „jaśniejsze” tony. Wiele redakcji, portali czy programów radiowych i telewizyjnych podkreśla nowe, jak na autora, podejście do drążonych przez niego od niemal trzech dziesięcioleci tematów. Dziennikarze stacji Europe 1 mówią zatem na antenie:

Można by przypuszczać, że znowu będzie to Houellebecq posępny i pesymistyczny… Ale nie. Wiele postaci poszukuje tu dobra, a przesłanie książki można by streścić hasłem: miłość ocala.

Na rolę tegoż właśnie uczucia w ostatniej powieści pisarza (jakby trochę zapominając, że odgrywało ono pozytywną rolę już wcześniej w Serotoninie) wskazuje też France TV Info, podkreślając, iż Houellebecq

[…] opisuje świat w upadku, bez nadziei, ponury i melancholijny, w którym jednak pojawiają się na drodze życia niektórych postaci chwile łaski i szczęścia; na ogół przybierają one cechy miłości.

Miłość, wedle autorów komentarza, jest tu wszechobecna, chociaż ciągle splata się ze śmiercią – ale tę ostatnią Houellebecq „traktuje bez swego zwyczajowego cynizmu”. Potwierdza to portal „Marianne”, wskazując, że, owszem, Anéantir to „głęboka powieść o chorobie, cierpieniu, agonii i śmierci”, ale autor temat śmierci sublimuje. Nawet satyryczny tygodnik stwierdza, że oto pojawiła się „najdelikatniejsza, najbardziej melancholijna i najczulsza powieść Michela Houellebecqa” („Charlie Hebdo”). Najnowsza książka, mimo jej wciąż pesymistycznej dominanty, to mimo wszystko „długa medytacja na temat wielu powodów, aby żyć”, a wśród nich najważniejszy jest dezyderat: „poświęcić się dla innych – tych, których kochamy”; Houellebecq postrzegany jest więc po tej powieści jako „mądrzejszy, niż moglibyśmy sądzić” („ActuaLitté”).

Drugim, równolegle pojawiającym się głosem w tej polifonii krytyki literackiej jest wskazywanie na „wielkość” powieści i samego pisarza, który na naszych oczach staje się – jeszcze za życia – klasykiem. To już zatem nie tylko „najbardziej znany pisarz francuski na świecie” („Le Figaro”), a jego powieść to nie tylko „prawdziwe wydarzenie nowego sezonu literackiego”, lecz wręcz „arcydzieło” („La Libre Belgique”), „saga społeczno-rodzinna”, która stara się ogarnąć całą epokę („La Provence”), a może nawet w ogóle – antycypując – „jedna z największych francuskich powieści XXI wieku”, która powstała „na obraz i podobieństwo naszych największych dziewiętnastowiecznych powieści”; i, jako taka, „z czasem będzie już tylko coraz lepsza” („ActuaLitté”).

Zdecydowanie nowym wątkiem w komentarzach są coraz bardziej śmielsze próby uplasowania Houellebecqa pośród największych pisarzy literackiej historii Francji. Zdaniem niektórych, osiągnął on „pewien poziom klasycyzmu, który – jak często sądzimy – jest punktem wyjścia, podczas gdy jest to właśnie punkt docelowy” (ActuaLitté). I nie wystarczy ogólnikowe stwierdzenie, że Anéantir to „powieść godna wielkich pisarzy XIX wieku” (La Semaine); już bardzo konkretnie wskazuje się na przykład, iż „Houellebecq to rozmach na miarę Balzaka” (Le Journal du Dimanche) – nazwisko zwłaszcza autora Komedii ludzkiej pojawia się zresztą wielokrotnie we francuskich opiniach o lekturze.

Czy trzeba zatem tyle „unicestwić”, aby tyle zyskać? To niezwykły paradoks, że właśnie ta najnowsza opowieść o zmierzchu cywilizacji, z tak obcesowo i groźnie brzmiącym tytułem, wynosi Houellebecqa na wyżyny sztuki, wprowadzając go do Panteonu największych i najbardziej zasłużonych twórców francuskich. Tylko co dalej? Czy nie „unicestwia” ona samego pisarza? I czy może być coś po „unicestwieniu”? Wydaje się, że – konsekwentnie – po tej powieści Houellebecq powinien już naprawdę zamilknąć. Chyba że… przeważy u niego instynkt samozachowawczy. Twierdził przecież, że książki ocalają, bo wyrywają człowieka z nieznośnej rzeczywistości. Literatura to, jego zdaniem, „alternatywa dla świata”. „Póki mamy książkę”, twierdził, „jest dobrze – jesteśmy uratowani”.

Pisać, aby zniszczyć… Zniszczyć, aby… (znowu) pisać? Przewrotność na miarę Michela Houellebecqa.

M. Houellebecq, Anéantir, Flammarion 2022.

okładka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Tomasz Chomiszczak, Unicestwić! Terminator Houellebecq is back, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 171

Przypisy

  1. Warto przeczytać cały wywiad z Konarzewską: Spotkanie z samą sobą. Z Martą Konarzewską rozmawia Agata Dąbek, https://www.radiokrakow.pl/promocja/premiera-spektaklu-trabka-do-sluchania-w-rez-agnieszki-glinskiej-w-starym-teatrze [dostęp: 13.04.2022].
  2. A. Dziewit-Meller, Disko, Kraków 2012; taż, Góra Tajget, Kraków 2016; taż, Od jednego Lucypera, Kraków 2020.
  3. A. Drotkiewicz, A. Dziewit-Meller, Głośniej! Rozmowy z pisarkami, Warszawa 2006.
  4. A. Drotkiewicz, A. Dziewit-Meller, Teoria trutnia i inne, Wołowiec 2009.
  5. A. Dziewit-Meller, M. Meller, Gaumardżos, opowieści z Gruzji, Warszawa 2018.
  6. Określenie Joanny Bator, które padło w czasie spotkania w Książnicy Podlaskiej.
  7. A. Dziewit-Meller, Darcie pierza, Kraków 2022 [dokument elektroniczny], s. 197. Dalsze cytaty, jeśli nie podano inaczej, pochodzą z tego wydania.
  8. Zob. A. Malinowska, Komendant. Życie Salomona Morela, Warszawa 2020.
  9. https://www.nexto.pl/e-prasa/plus_minus_p126726.xml [dostęp: 27.06.2022].
  10. J. Maciejewski, Milczenie katedry. Felietony i portrety, Warszawa 2022, s. 396–397.
  11. Zob. C.K. Norwid, O felietonie felieton [w:] tegoż, Pisma wybrane, t. 4, oprac. W. Gomulicki, Warszawa 1980.
  12. J. Maciejewski, Milczenie katedry…, s. 67, 321.

Powiązane artykuły

11.08.2022

Nowy Napis Co Tydzień #164 / Publicystyczne variétés Jana Maciejewskiego

Felieton jako forma wypowiedzi prasowej narodził się dokładnie 28 stycznia 1800 roku, kiedy to do wydania francuskiego czasopisma „Journal de Débats” dołączono dodatek zatytułowany właśnie „Feuilleton”. Wydawany najpierw na osobnym arkuszu, potem już tylko oddzielony poziomą linią od zasadniczej, poważniejszej części gazety i umieszczony w dolnej części strony, od początku pełnił funkcję redakcyjnej pakamery, w której umieszczano a to niezasługujące jeszcze na szersze pole do popisu próbki literackie, a to błahe nowinki z kraju i ze świata, a to repertuar teatralny czy kulturalne anonse – słowem, wszystko to, na co brakowało miejsca w głównej kolumnie, lub z czym niezręcznie było pchać się na pierwszą stronę. Jego zdrobniała nazwa wywodząca się etymologicznie od francuskiego „feuillet” – drobnostka, błahostka, w Polsce zastępowana czasem bardziej dosłowną „kartką”, podkreślać miała lekki ton, bezpretensjonalny styl i ulotność gatunku.

Ta deminutywna forma w żaden sposób nie przystaje do książki Milczenie katedry, która – choć zawiera wybór felietonów właśnie – samą swą objętością wzbudza respekt i pretenduje raczej do form monumentalnych, do tymczasowego opus magnum autora, a nie zbioru luźnych kartek. Tak jak las bowiem nie jest prostą sumą rosnących w nim drzew, tak zbiór felietonów jest czymś więcej niż wydane we wspólnym woluminie cotygodniowe zapiski na marginesie.

Książka Jana Maciejewskiegoskłada się z dwóch części poprzedzonych wstępem zatytułowanym Milczenie katedry. Zapiski z czasu „pomiędzy”. Zgodnie z konwencją gatunku autor dba o silne umocowanie temporalne swoich refleksji. Owo „pomiędzy” w podtytule wstępu to cezura, wyznaczona pożarem paryskiej katedry Notre Dame. Przyglądając się jej płonącym wieżom, publicysta zastanawiał się, czy „bardziej się coś kończy, czy może jednak zaczyna?” – w cieniu tego pytania – jak sam przyznaje – powstały wszystkie teksty, które złożyły się na tę książkę. Ponad dwuipółkrotnie obszerniejsza pierwsza część to zbiór stu dwudziestu ośmiu felietonów o blisko pięcioletniej rozpiętości czasowej (19 stycznia 1917–13 sierpnia 2021). Część druga, zatytułowana Portrety, zawiera czternaście, za to zdecydowanie obszerniejszych tekstów – z czego na miano portretów sensu stricto zasługuje dziewięć z nich, pozostałe to raczej eseje i dwa opowiadania.

Wszystkie teksty, które znalazły się w Milczeniu katedry, swoją premierę miały na łamach „Plusa Minusa” – cotygodniowego dodatku do „Rzeczpospolitej” ukazującego się od roku 1993. W tym przypadku nie jest to bynajmniej okoliczność dyskredytująca. W ciągu blisko dwóch stuleci profil dodatków do gazet codziennych zmienił się – obecnie stanowią one raczej kulturową nadbudowę adresowaną do bardziej wymagającego intelektualnie czytelnika, który nie zadowala się wysokoprzetworzoną strawą informacyjną. „«Plus Minus» to od wielu lat najbardziej prestiżowy sobotni dodatek publicystyczno-reporterski. […] Każdy znajdzie w nim teksty dotrzymujące kroku rzeczywistości, tak jak w codziennej gazecie, ale pisane z większą swadą i dystansem, jak w dobrym tygodniku” – tak reklamuje go redakcja potencjalnym prenumeratoromhttps://www.nexto.pl/e-prasa/plus_minus_p126726.xml [dostęp: 27.06.2022].[1].

Rzeczywiście felietony Jana Maciejewskiego spełniają te oczekiwania. Autor pisze w nich niby o wszystkim – ale po dłuższej lekturze nie mamy wątpliwości, że wyłącznie o wszystkim, co jego zdaniem jest warte opisania. Opisania, czyli bliższego przyjrzenia się, dokładniejszej analizy, głębszej refleksji, a w przypadku wydania książkowego – również jakiejś formy utrwalenia. Wydawać by się mogło, że w odniesieniu do felietonu to oczekiwanie ponad miarę i możliwości gatunku. Datowane jak kartki kalendarza mają felietony swój termin przydatności, swoje – jeśli nie „należy spożyć do”, to przynajmniej – „najlepiej spożyć przed”. A jednak odnoszę wrażenie, że autorowi przyświeca inna ambicja. W otwierającym drugą część książki portrecie zatytułowanym Szesnaście taktów Kundery twierdzi:

Pisarz, w ogóle każdy artysta, który przestał pragnąć nieśmiertelności (dla swojego dzieła, a nie wizerunku), popełnia niewinnie wyglądający, ale śmiertelny grzech. Z pełną świadomością oddaje się tworzeniu rzeczy ulotnych i średnich. Oszukuje czytelnika i swój talent.

Daleki od nieprzejednanej ortodoksji Maciejewski z wyrozumiałością starego spowiednika dodaje:

Nie jest wielkim grzesznikiem, na którego warto byłoby się złościć, staje się co najwyżej godny pogardy. Znajdzie się po prostu w trochę szerszym kręgu piekła; pójdzie tam sam, prowadzony za rękę przez swoją przeciętność i lenistwoJ. Maciejewski, Milczenie katedry. Felietony i portrety, Warszawa 2022, s. 396–397.[2].

Czy sam autor – aspirujący pisarz – również własnej twórczości stawia podobne wymagania? Niewykluczone, wszak każda uczciwość twórcy – pisarza, felietonisty czy choćby stolarza lub ogrodnika – „przywiązana jest do słupa megalomanii”.

Cyprian Kamil Norwid w roku 1851 na łamach poznańskiego „Gońca Polskiego” opublikował krótki tekst zatytułowany O felietonie felieton, w którym jako podstawowe cechy gatunku wskazywał ornamentacyjność formy, skłonność do refleksji oraz żerowanie na aktualnych tematach, porównując go do „familii tak zwanych roślin pasożytnych, oplatających głaz i drzewo”Zob. C.K. Norwid, O felietonie felieton [w:] tegoż, Pisma wybrane, t. 4, oprac. W. Gomulicki, Warszawa 1980.[3]. Jakkolwiek mocno te słowa polskiego romantyka miałyby dotknąć zasłużonych felietonistów, trudno zaprzeczyć, że ta forma wypowiedzi swą pożywkę czerpie ze środowiska, w którego otoczeniu funkcjonuje autor, zapożyczając się tym samym w rzeczywistości społeczno-kulturalnej swoich czasów. Sposób potraktowania tego długu decyduje jednak o charakterze wzajemnej relacji – o tym, czy będzie ona jednostronnym pasożytnictwem, czy jakąś formą symbiozy, obu stronom przynoszącej korzyści.

Trzeba w tym miejscu przyznać, że Jan Maciejewski jest uczciwym kredytobiorcą i swój dług stara się spłacać hojnie, z odsetkami. W indeksie osobowym jego książki znajduje się czterysta dwadzieścia pozycji, przywołanych zostało też mnóstwo dzieł literackich, muzycznych, malarskich, filmowych i teatralnych, wiele z nich jest cytowanych. Odwołania te nie mają jednak charakteru erudycyjnego popisu, intelektualnego fajerwerku mającego oszołomić czytelnika i wzbudzić jego zachwyt. Metoda kompozycyjna felietonów oparta jest na zasadzie „po nitce do kłębka” – autor wyciąga jakąś nitkę z kłębka popkultury, zaczyna ją stopniowo rozwijać, by zapleść ją potem w nowy, często zaskakujący wzór. Kilka przykładów. Pięćdziesiąt tysięcy funtów dla Olgi Tokarczuk za Nagrodę Bookera staje się pretekstem do refleksji nad ponowoczesną ewolucją powieściopisarstwa (Człowiek myśli, Bóg się śmieje). W felietonie Trawienie i myślenie trylogia Maurice’a Maeterlincka o kwiatach, pszczołach i mrówkach oraz wydana niedawno książka Denisa Duttona Instynkt sztuki. Piękno, zachwyt i ewolucja człowieka są punktem wyjścia do rozważań na temat wpisanej w nasz biologiczny i kulturowy kod genetyczny odwiecznej walki o przetrwanie. Fragment wiersza księdza Jana Twardowskiego Jeszcze staje się w felietonie Bogowie zazdrośni przyczynkiem do analizy funkcjonowania mediów społecznościowych oraz różnic pomiędzy rzeźbą i malarstwem (ta pierwsza wydobywa posąg z wnętrza/duszy materii, drugie tworzy wizerunek poprzez pokrywanie/zakrywanie płótna kolejnymi warstwami). Uwagi na temat rozwodu fabuły i myśli, opowieści i idei we współczesnej prozie mają za swój punkt wyjścia próbę streszczenia Gry o tron (Melodia myśli). Film Ága bułgarskiego reżysera Milko Lazarova – należący do kategorii tych, na które „lepiej nie zapraszać dziewczyny na pierwszej randce” – staje się okazją do wyjaśnienia, dlaczego dzieci tak bardzo lubią śnieg i co wspólnego z baśnią ma noblowska powieść Orhana Pamuka. Z kolei scena z filmu Kanał Andrzeja Wajdy daje asumpt do inspirujących rozważań na temat natury arystokratyzmu (Za duży blask); a radosny obrazek z sali porodowej – do odpowiedzi na pytanie, dlaczego narodziny dziecka tak przerażają każdego dyktatora (Pierwszy krzyk). I tak niemal za każdym razem: najpierw jakaś nitka – w postaci lektury, cytatu, sceny filmowej lub scenki rodzajowej – a potem jej autorski splot z osobistymi przemyśleniami. Słowem – inspirująca wymiana idei. Uczciwie – coś za coś.

Rozpiętość tematyczna felietonów i „portretów” Jana Maciejewskiego jest doprawdy imponująca: popkultura i kultura wysoka, filozofia, socjologia, religia… Wystarczy zresztą spojrzeć na wspomniany indeks osobowy. Pojawia się tu niemal pełny przekrój społeczny: od piłkarzy przez piosenkarzy i pisarzy po papieży. Zenon Martyniuk staje obok Leonarda Cohena – „starszego brata w banale”, włoski polityk Giulio Andreotti obok Marka Aureliusza (Abyś się nie scezarzył), a pozujący na męczenników demokracji i obrońców świętego prawa do bluźnierstwa satyrycy z paryskiego tygodnika „Charlie Hebdo” – obok Jeana Paula Marata – kontrowersyjnej postaci z okresu rewolucji francuskiej (Nie wystawiaj języka, bo ci…). Autorami przednich bon motów są tu nie tylko ludzie pióra i wielcy mężowie stanu, ale również na przykład Marcin Budziński – ówczesny środkowy pomocnik Cracovii, który po zdobyciu niesamowitej bramki strzałem z ponad trzydziestu metrów na pełną zachwytu uwagę dziennikarza sportowego: „Marcin, uderzyłeś tak, że nie mam żadnych pytań”, w trakcie pomeczowej konferencji prasowej odpowiedział trzeźwo: „To ja nie mam żadnych odpowiedzi”; albo stolarz z sąsiedztwa, który ujawnioną właśnie aferę pedofilską w Kościele skomentował prosto, bez retorycznego oburzenia, ale z jakąż przy tym mocą: „Ale on przecież tymi rękami dotykał Jezusa. To były te same ręce”J. Maciejewski, Milczenie katedry…, s. 67, 321.[4].

Wśród stu czterdziestu (licząc wstęp) tekstów, które składają się na Milczenie katedry, siłą rzeczy pewne nazwiska i tematy muszą się powtarzać – zapewne jako szczególnie dla autora ważne, może ulubione. I tak współbohaterem kilku felietonów jest Jan Sebastian Bach (Na początku był wrzask, Nostalgia nieuleczalna, Ziemia niczyja), którego Wariacjom Goldbergowskim poświęcono też jeden z „portretów” – Goldberg, Gould, Golgota. Kilkakrotnie przywoływani są również wybitni interpretatorzy dzieł mistrza epoki baroku – genialny kanadyjski pianista Glenn Gould (Nostalgia nieuleczalna, Wiek żaluzji i tabloidów, wspomniany portret) oraz wybitna rosyjska pianistka Maria Judina (Maria Judina. Nie dla Stalina zagrała tej nocy, Goldberg, Gould, Golgota). Wielokrotnie i w różnych kontekstach powraca postać Sándora Máraiego – autora Dzieła Garrenów, Żaru, Starej miłości, węgierskiego samotnika uwięzionego w okowach mowy, której „poza kilkoma milionami osób nie rozumie ani nawet nie domyśla się nikt inny”; a także czeskiego pisarza Milana Kundery, który karierę zrobił we Francji, a swoje francuskojęzyczne książki osobiście tłumaczył potem na czeski. Obaj mają zresztą w Milczeniu katedry swoje osobiste portrety – Sándor Márai. Niekończące się zaklęcie oraz Szesnaście taktów Kundery. Pojawiają się na tej liście dubletów Cervantes, Tolkien i Gombrowicz, Mozart i Franciszek z Asyżu, ostatni papieże – zwłaszcza Benedykt XVI, któremu prócz felietonu Jak Benedykt poświęcono również portret o wymownym tytule Papież ostatniej próby, w którym autor konfrontuje „pancernego kardynała” z ofensywą teologii wyzwolenia. Niekwestionowanym liderem na liście frekwencyjnej pozostaje jednak Jezus Chrystus – przywoływany zazwyczaj w charakterze najwyższego autorytetu, kapłana i proroka, będący drogą, prawdą i życiem.

To nie przypadek. Książka Jana Maciejewskiego jest bowiem również – a może przede wszystkim – próbą poszukiwania duchowego światła i porządku w mroku zbłąkanego świata współczesnego. Autor, demaskując intencje współczesnych proroków postępu (Harari. Albo zwierzę, albo Bóg) i koryfeuszy nieśmiertelności (Nadczłowiek. Święty Graal nieśmiertelności), wskazuje zagrożenia, jakie niesie ze sobą odwrócenie się plecami lub choćby bokiem do Ewangelii. Odwieczne, archetypowe pragnienia człowieka będą wówczas próbowali zaspokoić (czytaj: wykorzystać) rozmaici szarlatani i hochsztaplerzy.

W przywoływanym już O felietonie felieton Norwid zwracał uwagę na językowe walory tego gatunku, który oswobodzony z okowów dziennikarskiej sprawozdawczości ma prawo rozwinąć nieco stylistyczne skrzydła i puścić wodze językowej fantazji. Jan Maciejewski korzysta z tego prawa chętnie i umiejętnie. Jego felietonistyka zdradza literackie aspiracje autora, który – co niezwykle cenne – świadomy różnicy pomiędzy artyzmem i grafomanią (Asceci i grafomani) wie, kiedy mówić, a kiedy milczeć, i potrafi w porę „przykrócać i popuszczać rumakom swoim wodze”, chroniąc swoje teksty przed niepotrzebnym manieryzmem. Jest to umiejętność o tyle cenna, że w przypadku felietonu może to właśnie na jakości językowej próby opiera się jego trwałość i przydatność do spożycia. Warto, aby pamiętali o tym również korektorzy, sumiennie czyszcząc tekst przed podaniem do druku, przynajmniej z błędów ortograficznych – „z resztą” z innych też. W końcu nigdy nie wiadomo, która książka pisarza stanie się jego opus magnum.

Jan Maciejewski, Milczenie katedry. Felietony i portrety,Warszawa: Teologia Polityczna, 2022.

okładka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Tomasz Chlewiński, Publicystyczne variétés Jana Maciejewskiego, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 164

Przypisy

  1. Warto przeczytać cały wywiad z Konarzewską: Spotkanie z samą sobą. Z Martą Konarzewską rozmawia Agata Dąbek, https://www.radiokrakow.pl/promocja/premiera-spektaklu-trabka-do-sluchania-w-rez-agnieszki-glinskiej-w-starym-teatrze [dostęp: 13.04.2022].
  2. A. Dziewit-Meller, Disko, Kraków 2012; taż, Góra Tajget, Kraków 2016; taż, Od jednego Lucypera, Kraków 2020.
  3. A. Drotkiewicz, A. Dziewit-Meller, Głośniej! Rozmowy z pisarkami, Warszawa 2006.
  4. A. Drotkiewicz, A. Dziewit-Meller, Teoria trutnia i inne, Wołowiec 2009.
  5. A. Dziewit-Meller, M. Meller, Gaumardżos, opowieści z Gruzji, Warszawa 2018.
  6. Określenie Joanny Bator, które padło w czasie spotkania w Książnicy Podlaskiej.
  7. A. Dziewit-Meller, Darcie pierza, Kraków 2022 [dokument elektroniczny], s. 197. Dalsze cytaty, jeśli nie podano inaczej, pochodzą z tego wydania.
  8. Zob. A. Malinowska, Komendant. Życie Salomona Morela, Warszawa 2020.
  9. https://www.nexto.pl/e-prasa/plus_minus_p126726.xml [dostęp: 27.06.2022].
  10. J. Maciejewski, Milczenie katedry. Felietony i portrety, Warszawa 2022, s. 396–397.
  11. Zob. C.K. Norwid, O felietonie felieton [w:] tegoż, Pisma wybrane, t. 4, oprac. W. Gomulicki, Warszawa 1980.
  12. J. Maciejewski, Milczenie katedry…, s. 67, 321.

Powiązane artykuły

03.05.2022

Z różnych miast

to miasto już było
teraz inne
zaciska wokół mury i widnokręgi

nic się nie zmienia
a przecież toczą się koła pociągu
– wschody i zachody –

obraca nami diabelski młyn

i znowu miasto
i miasto
i miasto

nieznane kręte
trzymają nas w uścisku
niczym gigantyczny wąż
który wciąż zmienia skórę – –

zbudowane
z nas samych
coraz bardziej nasze
coraz bardziej obce

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Stefan Jurkowski, Z różnych miast, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

  1. Warto przeczytać cały wywiad z Konarzewską: Spotkanie z samą sobą. Z Martą Konarzewską rozmawia Agata Dąbek, https://www.radiokrakow.pl/promocja/premiera-spektaklu-trabka-do-sluchania-w-rez-agnieszki-glinskiej-w-starym-teatrze [dostęp: 13.04.2022].
  2. A. Dziewit-Meller, Disko, Kraków 2012; taż, Góra Tajget, Kraków 2016; taż, Od jednego Lucypera, Kraków 2020.
  3. A. Drotkiewicz, A. Dziewit-Meller, Głośniej! Rozmowy z pisarkami, Warszawa 2006.
  4. A. Drotkiewicz, A. Dziewit-Meller, Teoria trutnia i inne, Wołowiec 2009.
  5. A. Dziewit-Meller, M. Meller, Gaumardżos, opowieści z Gruzji, Warszawa 2018.
  6. Określenie Joanny Bator, które padło w czasie spotkania w Książnicy Podlaskiej.
  7. A. Dziewit-Meller, Darcie pierza, Kraków 2022 [dokument elektroniczny], s. 197. Dalsze cytaty, jeśli nie podano inaczej, pochodzą z tego wydania.
  8. Zob. A. Malinowska, Komendant. Życie Salomona Morela, Warszawa 2020.
  9. https://www.nexto.pl/e-prasa/plus_minus_p126726.xml [dostęp: 27.06.2022].
  10. J. Maciejewski, Milczenie katedry. Felietony i portrety, Warszawa 2022, s. 396–397.
  11. Zob. C.K. Norwid, O felietonie felieton [w:] tegoż, Pisma wybrane, t. 4, oprac. W. Gomulicki, Warszawa 1980.
  12. J. Maciejewski, Milczenie katedry…, s. 67, 321.

Powiązane artykuły

03.02.2022

Nowy Napis Co Tydzień #137 / Prawda wypierana przez mit

– W Polsce wydano dotąd trzy książki Chantal Delsol. W 2020 roku ukazała się ta, która powinna być czytana jako pierwsza, ponieważ powstała najwcześniej – mówi prof. Wojciech Kruszewski. – W Czasie wyrzeczenia Delsol próbuje przemyśleć kryzys, w którym znalazła się cywilizacja zachodnia. Myślicielka pokazuje, jak obumierają tradycyjne kategorie, na przykład „prawda”, która jest wypierana przez „mit”. Zmienia się także nasze rozumienie czasu.

Czas wyrzeczenia ukazał się w znanej serii PIW Biblioteka Myśli Współczesnej.

Więcej informacji w nagraniu:

Chantal Delsol, Czas wyrzeczenia, tłum. Grażyna Majcher, PIW, Warszawa 2020.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wojciech Kruszewski, Prawda wypierana przez mit, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 137

Przypisy

  1. Warto przeczytać cały wywiad z Konarzewską: Spotkanie z samą sobą. Z Martą Konarzewską rozmawia Agata Dąbek, https://www.radiokrakow.pl/promocja/premiera-spektaklu-trabka-do-sluchania-w-rez-agnieszki-glinskiej-w-starym-teatrze [dostęp: 13.04.2022].
  2. A. Dziewit-Meller, Disko, Kraków 2012; taż, Góra Tajget, Kraków 2016; taż, Od jednego Lucypera, Kraków 2020.
  3. A. Drotkiewicz, A. Dziewit-Meller, Głośniej! Rozmowy z pisarkami, Warszawa 2006.
  4. A. Drotkiewicz, A. Dziewit-Meller, Teoria trutnia i inne, Wołowiec 2009.
  5. A. Dziewit-Meller, M. Meller, Gaumardżos, opowieści z Gruzji, Warszawa 2018.
  6. Określenie Joanny Bator, które padło w czasie spotkania w Książnicy Podlaskiej.
  7. A. Dziewit-Meller, Darcie pierza, Kraków 2022 [dokument elektroniczny], s. 197. Dalsze cytaty, jeśli nie podano inaczej, pochodzą z tego wydania.
  8. Zob. A. Malinowska, Komendant. Życie Salomona Morela, Warszawa 2020.
  9. https://www.nexto.pl/e-prasa/plus_minus_p126726.xml [dostęp: 27.06.2022].
  10. J. Maciejewski, Milczenie katedry. Felietony i portrety, Warszawa 2022, s. 396–397.
  11. Zob. C.K. Norwid, O felietonie felieton [w:] tegoż, Pisma wybrane, t. 4, oprac. W. Gomulicki, Warszawa 1980.
  12. J. Maciejewski, Milczenie katedry…, s. 67, 321.

Powiązane artykuły

27.01.2022

Nowy Napis Co Tydzień #136 / WIEŻA Z KOŚCI

krzyk wspina się na płoty, billboardy, fasady, za krawędzią 
horyzontu burza: po napiętej skórze stolic turlają się potoki głów
wreszcie krzyk na końcu cienia, krzepnie przeistacza się 
w kalendarz, w czerwone morze, w rok zero

 

poznać to po rozchełstanych koszulach z wyłogami, po łopotach 
plutonach egzekucyjnych, rzecz cała dzieje się po ciemku 
niepoliczalne mrowie cholewek, sznurowadeł, długich 
żelaznych stempli podczepianych pod lufami 

 

niebieskie kubraki świńska skóra czarny as bierze wszystko 
koło powoli obraca się kołtuny robakami się roją, na przystankach 
w równokątach symetriach spotkania pożądań z liniami sił, cywilizacja

 

frykcyjna i spazm. obracamy kabestan z kierunkami świata kotwica 
wychyla nad powierzchnię rdzawy łeb, zębatymi nożami 
kroimy bezradne słodkie szyje

Wiersz z tomu Książeczka wyjścia 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wojciech Czaplewski, WIEŻA Z KOŚCI, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 136

Przypisy

  1. Warto przeczytać cały wywiad z Konarzewską: Spotkanie z samą sobą. Z Martą Konarzewską rozmawia Agata Dąbek, https://www.radiokrakow.pl/promocja/premiera-spektaklu-trabka-do-sluchania-w-rez-agnieszki-glinskiej-w-starym-teatrze [dostęp: 13.04.2022].
  2. A. Dziewit-Meller, Disko, Kraków 2012; taż, Góra Tajget, Kraków 2016; taż, Od jednego Lucypera, Kraków 2020.
  3. A. Drotkiewicz, A. Dziewit-Meller, Głośniej! Rozmowy z pisarkami, Warszawa 2006.
  4. A. Drotkiewicz, A. Dziewit-Meller, Teoria trutnia i inne, Wołowiec 2009.
  5. A. Dziewit-Meller, M. Meller, Gaumardżos, opowieści z Gruzji, Warszawa 2018.
  6. Określenie Joanny Bator, które padło w czasie spotkania w Książnicy Podlaskiej.
  7. A. Dziewit-Meller, Darcie pierza, Kraków 2022 [dokument elektroniczny], s. 197. Dalsze cytaty, jeśli nie podano inaczej, pochodzą z tego wydania.
  8. Zob. A. Malinowska, Komendant. Życie Salomona Morela, Warszawa 2020.
  9. https://www.nexto.pl/e-prasa/plus_minus_p126726.xml [dostęp: 27.06.2022].
  10. J. Maciejewski, Milczenie katedry. Felietony i portrety, Warszawa 2022, s. 396–397.
  11. Zob. C.K. Norwid, O felietonie felieton [w:] tegoż, Pisma wybrane, t. 4, oprac. W. Gomulicki, Warszawa 1980.
  12. J. Maciejewski, Milczenie katedry…, s. 67, 321.

Powiązane artykuły

03.01.2022

„Nie wierzę w orgazmy w chmurze”

Niektórzy ludzie lubią się katować, lubią wyzwania, poszukiwania, lubią siebie samych przeskoczyć za sprawą tego, co sobie „dokupią do organizmu”, jak skorygują nos i tego, jak ciężkie lektury wezmą na głowę. Transhumanizm literacki dostarcza im poczucia, że są na czasie, jak mówi gdzieś Lem – że „uczestniczą w największych tajemnicach bytu”. 


*


Mateusz K. Dziób, Łukasz Kucharczyk: Jak to było z tym transhumanizmem? Czy to prąd literacki wyprzedził technikę i stał się inspiracją dla naukowców, czy przeciwnie – inspiracją dla niego były odkrycia naukowe?

Maciej Parowski: Idea zaklęcia czy wpuszczenia człowieczeństwa w maszynę, glinianą figurę, drewnianą lalkę wygląda raczej na post-religijną niż około-technologiczną. No i jest w tym też trochę, pominąwszy Genesis, naiwności i kanciarstwa. Jahwe i rabin Loew użyli gliny, Gepetto – drewna, oszust Wolfgang von Kempelen swego Turka zwanego „mechanicznym szachistą” zrobił z kości słoniowej, porcelany, blachy. Taki transhumanizm miał coś z magii. Młodopolskie postrzeganie człowieka jako istoty ułomnej napędzanej waporami czy hormonami to byłby transhumanizm odwrócony, zdegradowany. Następnie, kiedy wymyślono komputery, cybernetykę, to jej prorok Alan Turing wykoncypował test, dzięki któremu maszyna udzielająca z taśmy perforowanej poprawnych odpowiedzi na proste pytania mogłaby (przez chwilę!) udawać człowieka. Potem obwody scalone i wykładniczo komplikujące się wytwory przemysłu komputerowego (prawo Moore’a) oraz prace setek matematyków i programistów doprowadziły do skonstruowania maszyn liczących o wielkiej mocy. Była to zupełnie nowa sytuacja: powstały maszyny i programy wygrywające w szachy z mistrzami, świat ogarnęła Sieć, komputery zaczęły projektować komputery, pilotować statki kosmiczne i rozwiązywać problemy przez stulecia nie do ugryzienia na poziomie kartki i ołówka. Policzono ludzkie neurony, wzrastającą wciąż pojemność oraz możliwości komputerów i zaczęto wierzyć (R.R. Kurzweil), że te wielkości się zbliżą i – duch wstąpi w maszynę. A za nim natura ludzka – wierzą w to tak zwani „ekstropianie”, o których sporo pisał w „Nowej Fantastyce” Janusz Cyran. Sztuka poczęła o tym marzyć („Golem XIV”) i tym straszyć („2001: Odyseja kosmiczna”, „Blade Runner”, „Terminator”). Ale nawet teraz technologia i artystyczna (de facto) mitologia idą różnymi drogami.

Transhumanizm, przekraczanie ludzkich granic, technologizacja rzeczywistości to jedne z prymarnych tematów literatury science fiction. W jaki sposób problemy te przedstawia Stanisław Lem? W jaki sposób obrazuje on sojusz człowieka i maszyny?

Lem nie jest piewcą transhumanizmu, natomiast był bez wątpienia protoplastą, prorokiem i zwiastunem tego podejścia, które w fantastyce obserwujemy teraz. Już w Dialogach (1954), pierwszej książce opiewającej niedozwoloną w PRL cybernetykę, rozważa Lem przeniesienie świadomości człowieka do maszyny. W bardzo interesujących, jeśli chodzi o wizje techniczne, esejach zebranych w tomie Summa techologiae (1964) snuje rozważania nad sposobami kreacji sztucznych rzeczywistości (tak zwana fantomatyka – dziś virtual reality), które byłyby nieodróżnialne od realu. To wizja prorocza wobec Matrixów, została też zapowiedziana w jego zbiorze opowiadań Cyberiada (1965). Tyle że to jest nawiązanie do starych filozoficznych kłopotów, z niebudzącym wątpliwości odróżnieniem snu od jawy, o czym pisali np. Borges czy Roger Caillois. Tak czy owak transhumanizm polegałby tu na przekroczeniu świadectwa ludzkich zmysłów, na przeniesieniu do maszyny iluzji rzeczywistości, a w każdym razie otoczenia człowieka. Podrobionych ludzi/nie-ludzi mamy z kolei w opowieści o oceanie Solaris, który podsuwa ludziom niezniszczalne kopie ich bliskich. Ale nie chodzi tylko o kreację swoistych homunkulusów, bo ocean, stwarzając ludzkie repliki, pełni funkcje człowieczej pamięci i… wyrzutów sumienia. Staje się rodzajem czyśćca, piekła, ułomnego raju? Wchodzi w rolę Boga, Diabła, może ich obu. Wreszcie w powieści Powrót z gwiazd jest przekroczenie ludzkiej natury za sprawą biochemicznych blokad nałożonych tej naturze. Chodzi o tak zwaną betryzację, zabieg medyczny, de facto okaleczenie, w wyniku którego ludzie nie są w stanie dokonać aktu agresji. Mamy tam scenę, kiedy główny bohater udaje się na wysypisko śmieci i spotyka zniszczone roboty, które zaczynają odprawiać modły (taką robocią wersję litanii). Lem pokazuje, że w tym zdegradowanym przez biochemiczną kastrację społeczeństwie to roboty stają się godnym dziedzicem człowieczeństwa. Podobnie dzieje się w opowiadaniu Roberta Sheckleya Bitwa („Fantastyka” 8/1988) – tam roboty walczą za nas w Armagedonie, bo ludzie się lenią i tchórzą. Więc to roboty w nagrodę idą do nieba. Zostają zbawione, a człowiek nie.

A czy ta wyższość robotów nad człowiekiem została gdzieś ukazana przez innych autorów poza Lemem?

W filmie Ridleya Scotta (Blade Runner, w Polsce znany jako Łowca androidów), trochę zmieniającym wymowę powieści Dicka zatytułowanej Czy androidy śnią o elektrycznych owcach, Robot ułaskawia człowieka, który chciał go zabić. Wybacza mu, udowadniając w ten sposób, że jest jego bliźnim, dorównuje nam w tym, co najszlachetniejsze w człowieku. Bez umiarkowania wywyższają się nad człowieka roboty Asimova (Pozytronowy detektyw), ale to nie moja bajka. Pewnie w jakimś sensie transhumanistyczny jest Pinokio Carla Collodiego – ta lalka/chłopiec stara się być grzeczna, więc zostaje człowiekiem, ale to przede wszystkim metafora kłopotów autora, który wpadał w alkoholowe ciągi i się z nich podnosił. W film Spielberga A.I. Sztuczna inteligencja też występuje motyw Pinokia – i dobra Wróżka, która dla młodego androida jest rodzajem Boga. Tam mamy takie piękne zdanie: „Ludzie nienawidzą nas za to, że to my zobaczymy koniec świata”. Czuć w tym wszystkim tonację trochę religijną, tylko feministki próbują temu zaprzeczyć. W sieci można znaleźć tłumaczenie Manifestu Cyborga Donny Haraway. Ona tam pisze: „Nie mamy przeszłości, nie mamy przyszłości, nie mamy płci, nie mamy ojca…”. To feministyczna perspektywa, dla nich to strasznie ważne, żeby zerwać społeczne, płciowe, kulturowe cumy…W każdym razie ten cyborg może być używany do różnych rzeczy: żeby nas upokorzyć, żeby nam postawić przed oczyma jakiś wyższy cel, żeby nas przestraszyć, żeby nas wyjąć z naszej skóry, otrzepać z dziedzictwa i powinności. Bywa to trochę przerażające.

W transhumanizmie pojawiają się również wątki polityczne. Okazuje się, że wyzucie się z kajdan człowieczeństwa wcale nie czyni człowieka istotą wolną od polityki. Często to właśnie polityka determinuje rozwój technologiczny. U Dukaja w Perfekcyjnej niedoskonałości pod maską demokracji czai się feudalizm…

To już było u Dicka w Słonecznej loterii, gdzie się fałszuje wyniki uzyskiwane za sprawą rozstrojenia mechanizmu głosowania tak zwaną butelką i przejęcia nad nim kontroli. Techniki demokratyczne zawsze można zmanipulować, a prawa wielkich liczb i fraktalna, a nie stochastyczna (kojarząca się z ruchami Browna) natura rzeczywistości sprawia, że zawsze można ją w odpowiednim miejscu nachylić, przycisnąć, wygiąć, by uzyskać pożądane wyniki. Specjalizują się w tym banksterzy, dobroczyńcy w rodzaju Sorosa i agencje ratingowe. O tym są też po trosze Czarne oceany Dukaja. Z kolei u Lema w Śledztwie, w Katarze te oddziaływania i ich konsekwencje długo bywają nieprzeniknione i zupełnie nieoczekiwane. Jak to jest, że w Rzymie umierają przeziębieni mężczyźni, a z podlondyńskich kostnic giną zwłoki?

Dzieła transhumanistów pisane są na poważnie, czy to raczej pewna zabawa?

Bajki robotów (1964) Lema nie są transhumanistyczne, bo to zabawa literacka. Jest rozgraniczenie między rzeczywistością a cudowną wizją – odrealnione obrazki Daniela Mroza nie zostawiają co do tego żadnych wątpliwości. Pisarz i rysownik igrają z robotyczną wizją przyszłości, ironizują. Inaczej jest nawet na poziomie języka w prozie u Dukaja czy powieści Cezarego Zbierzchowskiego (Holocaust F) – oni traktują serio transhumanistyczne proroctwa, w każdym razie wymyślają dla nich literackie ekwiwalenty. Jeśli przyjąć te ideologiczne i technologicznie założenia, które podsuwa Ray Kurzweil, że ta technologia będzie się rozwijać, w końcu przeniesienie tego bogactwa, jakie jest w ludzkiej głowie, do maszyny czy do superkomputera, którym uczynimy kosmos, będzie możliwe. To są zabawy, nie chcę powiedzieć, że bezpłodne artystycznie, bo to, co robi Dukaj w Królu Bólu, Perfekcyjnej Niedoskonałości Czarnych oceanach, jest ciekawe, ale jednocześnie nieznośne. Czytając Czarne oceany Dukaja, widzę człowieka, który mierzy się z czymś wielkim, z czymś, czemu musi sprostać i przed czym się broni. Marek Oramus mówił o tym w „Nowej Fantastyce” – Dukaj przepisuje człowieka na wyższe technologie. Porywa mnie ten upór, ta wizja ta determinacja. Ludzie wkapturzają się w cudzą („proxów”) powierzchowność i tak ćwiczą sex, miłość, politykę, spiski. Kreatorzy tworzą im idee, trendy, pasje. Najlepsi zachowują wiedzą naukową, gatunkową, historyczną, filozoficzną, estetyczną. Dokonują interwencji na swoim ciele i mózgu, by żyć w PLEJU. Chyba że pozostaną wyrzutkami na etapie gleju (gnoju). Tymi zajmą się marksiści-kreacjoniści. Nawet nie będą ich nawracać na swoją wiarę i praxis – mają taki pomysł na wystruganie nowego człowieka, że trzeba tylko rozpętać terror i przetrącić ludzkości genetyczny kark, a potem potoczy się samo we właściwą stronę. Człowiek ze zgejdżowanym, z przerobionym mózgiem, może wyjść z siebie (genetycznie, wszczepowo, chemicznie, ideologicznie, płciowo) i sięgnąć po co zechce. Dukaj w okruchach, strzępach jest dobrym malarzem tego szaleństwa. Wszystko jest u niego spiskiem i kontrspiskiem, rozkoszą i cierpieniem. Możliwy jest – po wielokroć – każdy raj i każde piekło. Trochę tak jest u Cezarego Zbierzchowskiego w Holocauście F, swoistej transhumanistycznej space operze, gdzie człowiek zabijany i rekonstruowany przenosi się z ciała do ciała i mieszają się w nim różne osobowości. To jest ekstatyczne, imponujące, wkurzające – i od pewnego momentu zaczyna być nudne.

Dlaczego nudne?

Ponieważ to całkowicie obcy świat, trudno utrzymać z nim kontakt na dłużej. No i nieprawdziwy. Nie można tyle razy siebie przekroczyć. Nie ma miłości do dziewczyny o fiołkowych oczach, która trwa kilka dekad, kończy się gromadką dzieci, wnuków i prawnuków… Gdzieś się ta prawda podstawowa gubi. Gubi w przeniesieniu uczuć w chmurę, cycków do maszyny i multiplikowanych orgazmach… Człowiek to czyta w metrze, a naprzeciwko niego siedzi dziewczyna, którą widzi drugi raz i modli się, by jeszcze ją spotkać. A tam może po prostu kobietę sobie skopiować i użyć, potem zmodyfikować.. To są dwa różne światy. Można je lubić, można je wyśmiać, można mówić też jak Dukaj o tym krytycznie, że to nie tak… Ale ja i tak w te uczucia i orgazmy w chmurze nie wierzę.

Dość poważnie podchodzi Pan do tematu. Czy transhumanistyczne wizje należy traktować jako ostrzeżenie, jako coś, co wieszczy kres człowieka i ostatecznie się spełni?

Najlepiej transhumanizm traktować jako metaforę. Gazety uczą nas stylu, telewizyjne celebrytki podpowiadają, co jeść, jak postępować z mężem i meblować mieszkania, popularne są rubryki modowe, no a politycy i ich słudzy bombardują nas ideologicznymi memami i urazami. Wymiata się nam z głów historię, jaką pamiętamy bądź jaką opowiedzieli nam rodzice, a wciska jakiś genderowy, poprawnościowy produkt… Już na tym poziomie ktoś nas kreuje, wymyśla i zmusza, byśmy żyli jak w stadzie. Transhumanizm jest o tym, ale i o tym, co będzie, jak zaczniemy ingerować w genomy, poszerzać swoje możliwości domózgowymi chipami, jak będziemy odbierać świat naraz na kilku łączach i patrzeć nań przez okulary wyświetlające różne dane. Z tego powstaje gęsta, mroczna dziwaczna i jednak interesująca proza dla niezłomnych. Niektórzy ludzie lubią się katować, lubią wyzwania, poszukiwania, lubią siebie samych przeskoczyć za sprawą tego, co sobie „dokupią do organizmu”, jak skorygują nos, i tego, jak ciężkie lektury wezmą na głowę. Transhumanizm literacki dostarcza im poczucia, że są na czasie, jak mówi gdzieś Lem, że „uczestniczą w największych tajemnicach bytu”. Właśnie z tych powodów kiedyś Lema namiętnie czytałem, ale na transhumanizm jestem już chyba za cienki.

Ale przecież są inne prądy w fantastyce, mamy fantastykę religijną, socjologiczną, skierowaną na alternatywne wizje historii i wiele, wiele innych. One też są metaforą?

Ursula Le Guin mówiła, że w fantastyce czas jest metaforą. Częściowo się myliła –w fantastyce metaforą jest wszystko. Kiedy polscy twórcy pisali fantastykę religijną, to odzyskiwali to, czego zabrała im historia i geopolityka ze Związkiem Radzickim na czele; mogli nawiązać i do romantyków i do tych uniesień, które przeżywali podczas wizyty Jana Pawła II. Robiąc wcześniej fantastykę socjologiczną, pisali prawdę o udrękach i marzeniach zniewolonego społeczeństwa, czego oczywiście nie artykułowały gazety. Fantastyka alternatywna dawała im możliwość mówienia o przeszłości pełnym głosem, takoż zabaw z historią, a nawet zagrania na nosie polskiej niedoli. Prawda? A tutaj transhumanizm robi już cały świat. Nie tylko Polska! Transhumanizm to wyrafinowana uniwersalna moda i weszły weń niezłe umysły oraz pióra. Zastanawiam się, czy to będzie trwałe. Takie samo pytanie stawiano sobie w przypadku cyberpunku obłożonego kiedyś wielkimi nadziejami. Dzisiaj twórcy transhumanizmu śmieją się ze świata stworzonego w Neuromancerze Williama Gibsona, napisanego zresztą bez użycia komputera. Mówią, że to wtórne, że to kicz. Sami poszli w język, nie chcą pisać starych bajek o nowej rzeczywistości, starają się jej sprostać na poziomie narracji, języka, a to oznacza deformacje, wykrzywienia. Tylko że na Neuromancerze wzorowali się twórcy Matrixa! Tak samo zresztą jak na Lemowskiej Cyberiadzie – ja bym tego dziedzictwa tak szybko nie unieważniał.

Czyli można czy nie można orzec, że nurt cyberpunku się zużył?

Może się wypalił, zbanalizował, oderwał od bazy, jaką było powszechne urzeczenie, poruszenie? Łukasz Jonak, socjolog zajmujący się wpływem technologii na zjawiska społeczne, współpracownik „Nowej Fantastyki” na przełomie tysiącleci twierdził, że cyberpunk jest sposobem mitologizacji technologii, elektroniki. Według niego to działało, kiedy komputery były rzadkością, nieliczni mieli dostęp do Internetu, a ludzie nie używali komórek powszechnie. Ja na przykład aż do 2003 roku byłem abnegatem komputerowym, ale kiedy już w 2001 stałem się posiadaczem przenośnego telefonu, Łukasz podsumował sytuację kulturowo i cywilizacyjnie: dziś komórkę ma nawet Maciek Parowski i to jest koniec cyberpunku (śmiech)! A transhumanizm obiecuje nam „osobliwość”, że coś niebywałego wybuchnie w systemie. W kulcie cargo też oczekujemy osobliwości, buduje się lotniska z gliny, a samoloty z patyków, może przylecą następne i przywiozą dary.

Mówił pan o braku nadziei w literaturze transhumanistycznej. Takie samo wrażenie można odnieść z lektury Walca stulecia Rafała Ziemkiewicza – całe społeczeństwo podlega odpodmiotowieniu, każdy zwraca się do siebie per „osoba”, ludzie przekładają świat gry komputerowej ponad ten realny, w katedrach otwierane są dyskoteki, kultura i tradycja zostają zesłane do podziemi.

Tam był brak nadziei, ale bardziej historiozoficzny, polityczny… To głos młodego Polaka wydziedziczonego z historii, długie stulecia odstawianego na margines przez mechanizmy, które się odnawiają i wciąż działają. Przez globalną grę idei, interesów, którym, zawsze jakoś z tradycyjną, niepoprawną polskością nie po drodze. Stąd próba ucieczki do rajskiego Wiednia fin de siècle’u, niezdemoralizowanego jeszcze nowoczesnością.

Ale brak moralny też w powieści występuje: główny „zły” w finale związuje się z żoną protagonisty, który też przecież święty nie był.

Tylko że to jest poziom melodramatu, do tego nie trzeba transhumanizmu. Rafał miał w tej sferze pewne kłopoty, to weszło do powieści, ale on się generalnie szarpie z Polską i o Polskę w Europie, która gnuśnieje i podcina swoje chrześcijańskie korzenie. On to nazwał po raz pierwszy w opowiadaniu Źródło bez wody, zupełnie się tam obywając bez cyber entourage’u. Mnie niby to też dotyczy, ale jestem z inaczej doświadczonego pokolenia. Moim głównym problemem nie był brak nadziei związany z dehumanizującą technologią, ogłupiającą rozrywką i bezimiennymi mechanizmami, ale z tym, że Polska była ewidentnie podbita. Rafał Ziemkiewicz jest uwikłany w bardziej skomplikowane procesy, bardziej wyczulony na cywilizacyjne i kulturowe oznaki dekadencji i pisze na wyższym poziomie, bo dotyka granicznej sytuacji, kiedy grają przeciw nam spiski i procesy na poziomie, na jakim działała powiedzmy Ochrana czy NKWD, ale i na tym z Kataru czy Czarnych oceanów. Toteż pisał w sposób cybernetyczno-holistyczny – te spiski, które znajdujemy na kartach jego powieści, są spiskami wielkich liczb, można tam znaleźć procesy, które nas wystawiają do wiatru, finansowo i nie tylko. Z tym że u Dukaja jest inny brak nadziei. U niego całość sytuacji jest beznadziejna. I w ostatnich scenach Linii oporu on się opowiada właśnie za człowieczeństwem. Za glejem, za plazmą, za biologią. Te bastiony człowieczeństwa –śmiertelność, cielesność, jednostkowość, płeć – okazują się jednak atrakcyjne, ważne, może nas poza nimi nie ma. Co z tego, że wyjdziemy poza ciało, skoro tam wszystko częściowo przepadnie, a nasze emocje, nasze istnienie nie będą prawdziwe? Ten typ braku technologicznej nadziei i powrót do natury wydaje mi się godny uwagi. To ciekawa przygoda, przede wszystkim literacka, konceptualna. Nie trzeba zdradzić człowieka, żeby pisać o transhumanizmie, a pisząc, można się nad wieloma sprawami zastanowić. Trzeba wejść w trans, uruchomić pewną rzeczywistość, dobrze się przyjrzeć ekstremalnym konsekwencjom. Dukaj to zrobił i doszedł do wniosku, że to nic dobrego.

„Ja” autora jako osoby i „ja” pisarza to naturalnie dwie odrębne rzeczy, ale zawsze jakieś echo jego osobowości w dziele pozostaje. Jak to jest w przypadku transhumanizmu?

Jak się obserwuje Dukaja, to można zobaczyć, z jaką swadą porusza się on po matematyce, a potem skacze z matematyki do psychologii, z psychologii do estetyki, z estetyki do filozofii, marketingu, polityki. Jak on tym włada! Identycznym typem osobowości był Lem. To był ten sam typ talentu! Ta sama chęć przekraczania siebie. Warto się temu przyjrzeć, czy konsekwencjom tego w literaturze. Teraz na ekrany wchodzi Big Short. To termin bankowy, a w filmie jest gość, który rozszyfrowuje wielką intrygę finansową, jako pierwszy dostrzega, że coś jest nie tak. A czemu dostrzega? Bo jest ślepy na jedno oko. Widzi inaczej niż wszyscy, w związku z tym nie nabiera się na fałszywą stereoskopię. Autor powieści transhumanistycznych powinien być jak ten bohater z Big Short – powinien nie tylko widzieć knowania innych, ale widzieć więcej, inaczej. I nie dać się nabierać. Zaraz się przypomina transhumanistyczny bestseller Watsa Ślepowidzenie, gdzie ułomność wzrokowa i mózgowa bohatera stworzy mu możliwość dogadania się z obcym, z wampirem.

Czemu to mówię? Bo to, co robi Dukaj, jest wynikiem jego szczególnej osobowości, jego dużego, ale także zadziwiającego talentu. Tylko że on w przeciwieństwie do bohatera Big Short zdaje się mieć trzecie oko. Kiedyś o nim napisałem, że jest jak literacka stonoga. Kontroluje wszystkie nogi, czyli chce wszystko powiedzieć na raz. Normalna scena literacka wygląda tak: jest pomieszczenie, w którym jest pani i pan. Oni się kochają albo nienawidzą, szpiegują albo donoszą na siebie, mają rewolwer albo go nie mają. Jest między nimi jakaś relacja, a Dukaj pakuje tam jeszcze kosmos! Podziemie i nadziemie, wpływy reklam, reakcje wszczepów na zewnętrzne przekazy, oddziaływanie modeli zachowań, ubioru, transformacje wyglądu i psychiki, rankingi popularności zachowań i wyglądów, dziedzictwo poprzednich wcieleń. U niego wszystko ma być na raz. I to jest właśnie transhumanizm! Bo jego bohaterowie są częściowo w chmurze, częściowo w maszynie, częściowo w chipie. Dukaj ma ten typ osobowości, który pozwala mu na takie zabiegi.

Jest pewien nieco zapomniany polski twórca transhumanizmu – Adam Wiśniewski-Snerg. Mowa przede wszystkim o jego powieści Według Łotra, gdzie autor ukazuje różne „stopnie” człowieczeństwa. Czy Snerg też miał jakiś dar, odmienną osobowość? Jak go sytuować na tle transhumanistycznego pejzażu?

Tak, miał inną zdolność czy usterkę, co zresztą wychodzi na jedno. Jak nauczycielka powiedziała, że jest tak i tak, to musiał to sam sprawdzić. I czasami sprawdzał to przez parę lekcji, więc miał kłopoty z nauczycielami. Snerg nic nie przyjmował na wiarę, wszystko weryfikował. Czytałem rozprawę Martina Walsera Opis formy. Studium o Kafce. Autor w ostatnim rozdziale stawia ciekawą kwestię – dlaczego Kafka tak często używał słowa „chociaż”? Jak często mnożył zastrzeżenia i argumenty, którymi posługuje się druga strona, jak je roztrząsa… Kafka nie mógł się z tego wyplątać. Identycznie było ze Snergiem, który Kafkę uwielbiał. Pod tym kątem czytałem Według Łotra i na wielu stronach znajdowałem kilka takich wyrażających wątpliwości słów – to bezwiednie świadectwo wewnętrznej szamotaniny człowieka, który musi rozważyć wszystkie warianty. Może właśnie taki typ osobowości jest predestynowany do opowieści o robocie, który lokuje się poza ludzkimi cechami, emocjami, choć potem wybiera kondycję człowieka. On musi wziąć dane, policzyć, uśrednić. Snerg miał ze sobą ten typ kłopotów, jakie robot przeliczający wszystkie decyzje miałby wśród impulsywnych Homo sapiens. Może dlatego Robot wyszedł mu tak dobrze. W Według Łotra, gdzie mamy ludzi/lalki na planie filmowym, też to jego ograniczenie stało się siłą. Choć z drugiej strony mamy ponure opowiadanie Lema Ananke o przeraźliwym skrupulancie, który programując komputer podzielił się z nim swoimi psychozami, tak że ten, zainstalowany na kosmodromie, bez końca uściślając obliczenia kursu, doprowadził do katastrofy lądującego statku. Tu transhumanizm polegałby na tym, że człowiek zaraża swoją słabością maszynę.

Nawiążmy jeszcze do „całości bytu” Dukaja, do tej jego wszechstronności literackiej, o której Pan mówił. Nasuwa mi się, co naturalne, skojarzenie z Lemem, myślę w tym momencie konkretnie o jego Filozofii przypadku, gdzie Lem, konstruując swoją własną teorię literatury, posługuje się narzędziami z zakresu biologii, cybernetyki, matematyki, psychologii, funkcji mózgu i tak dalej. Czy według Pana istnieje taka kategoria jak „transhumanizm twórczy”? Chodzi mi o to, czy może rzemiosło niektórych twórców (jak właśnie Lem i Dukaj) to już nie humanistyka, a transhumanistyka, świadectwo przekroczenia ludzkich granic na kartach dzieła literackiego?

Nie mam pojęcia, wykręcam się metaforą stonogi. Kiedy taka się zacznie zastanawiać, to nie ruszy z miejsca. Ale są cudowne egzemplarze, które mimo stu nóg tańczą. Tylko przypominam, że Dukaj z perspektywy czasu narzeka na to, co napisał, mówi, że wiele rzeczy zrobiłby inaczej, to i owo poprawił. On wciąż szuka nowych słów i form na opisanie konsekwencji symbiozy człowieka z Siecią i maszyną. Mówił o tym kiedyś w wywiadzie Jankowi Żerańskiemu. Transhumanizm literacki to trudna sztuka, ale cały czas mam wrażenie, że to nie jest futurologia, tylko konwencja artystyczna. Nawiasem mówiąc, kosmos literacki (i filmowy), w którym Lem królował, też się oderwał od realiów astronautycznych. Może o to chodzi.

Fascynujące, a czasem i niepokojące w fantastyce jest to, że jej prognozy się sprawdzają. Nasz kolega był ostatnio na konferencji w Seulu, gdzie debatowano nad tym, jak w przyszłości będzie można stosować trzy prawa Asimova.

Z większą powagą rozważają te prawa technicy niż twórcy, przecież pisarz Dick czy filmowiec Scott zupełnie je lekceważą. De facto chodzi o to, że urządzenie nie powinno dać się uruchomić, kiedy chcemy użyć go głupio. Problemem są techniczne blokady, żeby nie poraził nas prąd, nie zraniły ostrza, nie oparzył płomień, ale autorzy SF i transhumaniści zamieniają je na metafizykę. I to nie ma końca. Istnieje na przykład IV prawo robotyki sformułowane w powieści bułgarskiego pisarza Lubena Diłowa Długa podróż Ikara – robot nie może ukrywać swej mechanicznej tożsamości. Jerzy Rzymowski, kolega z „Nowej Fantastyki”, wyszperał skądś prawo zerowe: „Robot uznaje prymat losu ludzkości nad losem pojedynczego człowieka”. Czyli wracamy do dylematów Pirxa z literackiej Rozprawy (ok. 1968 roku) i filmowego Testu pilota Pirxa Marka Piestraka. Tylko że, jak wczytać się w Lema, to widać, że on z kolei wywiódł tamtą sytuację z bolszewickiej obsesji szukania szpiega czy wroga klasowego i dywersanta. Może syjonisty?

W jakim sensie, na litość Boską?

Tam nawet funkcjonuje praktyka donosu. Załoganci kapują Pirxowi: jestem robotem, nie jestem, tamten jest, ten udaje, chcę panu pomóc, on chce zaszkodzić misji… Ot i masz, transhumanizm. Krytyce przed 1989 rokiem raczej nie mogła tak interpretacja przyjść do głowy. Prawa robotyki są refleksem technologicznego spojrzenia na literaturę i może rzeczywiście transhumanizmem, ale przede wszystkim powrotem do człowieczeństwa. To antropomorfizacja robota, bezwiedna świecka metafizyka. Ten robot i ta siatka nałożonych nań oczekiwań ma charakter człowieczy. Robot nie może mi zaszkodzić działaniem ani zaniechaniem. Ma wykonywać rozkazy człowieka pod warunkiem, że to nie jest sprzeczne z pierwszymi prawami. Robot powinien chronić swoją tożsamość, swoją substancję, pod warunkiem, że nie będzie to sprzeczne z prawem pierwszym i drugim. Czyli musi być gorliwy, mądry, ofiarny. Ale tak to ma się zachować bliźni, nie robot! Tworzenie A.I. de facto dopiero raczkuje, a już wyobrażamy sobie mechanizm, który odróżnia dobro od zła, który będzie mędrcem, niewolnikiem i w razie potrzeby ofiarnie i świadomie odda za nas życie, jak ojciec Kolbe za Gajowniczka! To jest fikcja literacka! Instrukcja obsługi odkurzacza czy mikrofali skrzyżowana z homodyceą. Żaden udany artystycznie robot nie spełnia tego prawa! Owszem, R2D2 i C3PO z Gwiezdnych wojen są z grubsza w porządku (śmiech), choć ten wyższy, złoty potrafi stchórzyć i uciec, żadne tam składanie życia w ofierze. A inne? Na przykład Terminator i mózg-robot w Odysei kosmicznej, którzy nastają na życie człowieka? Owszem, blondwłosy android z Blade Runnera, grany przez Rutgera Hauera, w ostatniej chwili okazuje człowiekowi serce, ale przedtem kicha na prawa robotyki.

To te prawa i w ogóle transhumanizm nie mają sensu?

Oczywiście mają, ale przede wszystkim artystyczny. Są psychologicznym świadectwem, jakoś nas demaskują, pokazują ograniczenia, tęsknoty, uzurpacje. Lem w Fantastyce i futurologii podkpiwa z praw robotyki, zauważa, że Asimov wykręcił się od problemu istnienia duszy robota. Ale sam Lem tamże trochę w tonie skruchy wyznał, że jego roboty za bardzo przypominają ludzi. A kogo do diabła mają przypominać? Roboty są stworzone na nasz obraz i podobieństwo, tak jak my jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boga. Komputer wobec tego też jest w jakimś stopniu stworzony na obraz i podobieństwo Boga. Kopia kopii, trawestacja trawestacji. Lem chyba przecież i o tym pisał w Golemie XIV – komputer jako Bóg. Ten Bóg opuszcza świat i się gdzieś rozpływa, przerósł człowieka i swoją materialną, nawet w sensie mechanicznym, kondycję. Transhumaniści o tym marzą. Ale cały czas mówimy o fikcji, o wizji, metaforze, znaczącym koszmarze. W starym filmie U progu tajemnicy (1945) jest nowela z lalką, która przejmuje psychiczną kontrolę nad kierującym nią brzuchomówcą. Ale wiadomo, że to metafora, lalka to lalka – wszytko rozgrywa się w głowie człowieka. Prawa robotyki też są metaforą naszych lęków, technologicznych oczekiwań, naszej ostrożności, cwaniactwa i naiwności. Budujemy trochę tylko podrasowanego Pinokia i oczekujemy, że spłynie weń dusza. Ale opowieść Collodiego o Pinokiu jest artystycznie i mitologicznie OK, działa do dziś. Nawet Spielberg odwołuje się do niej w swoim transhumanistycznym filmie A.I. Sztuczna inteligencja.

U Dukaja z kolei mamy do czynienia z pewną ewolucją biologiczną: człowiek może stawać się coraz lepszy, najpierw stając się „phoebe”, a potem „inkluzją ultimatywną”. Taki świat nie ma granic, a człowiek może w nim stać się bogiem. Są wskrzeszenia, wcielenia i tym podobne. Technika wchodzi na miejsce starej religii. Z drugiej strony człowiek zrywa owoce z drzewa poznania i okazuje się, że zrobił błąd.

Ja to uznaję za efekciarską wizję literacką, w dodatku nie moją, to znaczy – nie dla mnie. Po prostu w księgarni, w bibliotece staję przy innej półce. I sięgam na przykład po Lód, książkę olśniewającą i skrojoną na moją miarę. Albo czytam Katedrę Dukaja i oglądam film, jaki napisał Bagińskiemu, i porównuję możliwości kina i literatury. Wiecie panowie, człowiek stający się Bogiem to dla mnie za dużo. Katedrą – jako metaforą wielkiego zbiorowego dzieła i religijnego hołdu – już prędzej. Dukaj sam okazuje rezerwę swoim transhumanistycznym wizjom, doczytałem się tego w Królu Bólu,w noweli Linie oporu. Po orgiach wyjścia z ciała albo nasycenia tego ciała wszczepami, wkapturzeniami, przebiciem różnymi zewnętrznymi trendami… Dukaj dopuszcza do głosu tęsknotę za zwykłym człowieczeństwem. Nazywa nawet linie graniczne, na których dokonuje się obrona tego statusu czy status quo. Są to śmiertelność, cielesność, jednostkowość, płeć. Feministki, jak wynika z Manifestu cyborga, grają w co innego. Bóg z nimi, to podobno przechodzi po pierwszym dziecku, co mówię z szacunkiem, nie lekceważeniem, bo sam byłem dzieckiem i mam (duże) dziecko.

Czy według pana można powiedzieć, że Dukaj jest epigonem Lema? Czy to będzie jednak poniżające dla Dukaja? Bo jednak tych punktów wspólnych jest dużo. Jak takie pokrewieństwo twórcze można nazwać?

Dukaj jest darem dla polskiej kultury podobnym, jakim był Lem. Dukaj jest pisarzem lemopodobnym. To jest rodzina podobnych umysłów. Dukaj się na Lemie wychował, ale co ważne – Dukaj Lema przekracza. Bo Lem nie napisałby Złotej galery, opowiadania o piekielnym statku z potępieńcami szybującym przez kosmos. Ani Xavrasa Wyżryn o przegranej wojnie z bolszewikami, czy nawet opowiadania Szkoła, które też jest o transhumanizmie, bo rzecz opowiada o chłopaku ze slumsów przerabianym medycznie i cybernetycznie na spotkanie z obcym. Ale już z tego ostatniego przykładu widać, że to jest typ talentu jednak pokrewny Lemowi. Andrzej Sapkowski, zupełnie inny talent, też rodzaj literackiego cudu i daru, zupełnie nie przypomina Lema, ale odwoływał się doń, nazywając Wiedźmina Pirxem polskiej fantasy. Ten Lem, jak widać, jest nadal jednak obecny, choć na przykład Rafał A. Ziemkiewicz – również wielki pisarz fantastyki – nie poczuwa się do żadnego długu. O Lemie wyraża się bez szacunku, zaprzecza pionierstwu Lema tam, gdzie ono jest oczywiste (choćby na obszarach fantastyki socjologicznej), ponieważ się z nim, jako z pionierem nie zetknął. Ziemkiewicz i Dukaj to są gwiazdy, okazują sobie szacunek, czują swoją wielkość. Dukaj napisał Ziemkiewiczowi do transhumanistycznego Walcastulecia posłowie, ale kiedy Ziemkiewicz wyraził się publicznie o Lemie z lekceważeniem, Dukaj się na to obruszył i warknął, mimo że to nie w jego stylu. Oczywiście literacko warknął i Rafał to uszanował, cofnął się, choć zwykle się nie cofa. Dukaj ma podobną osobowość jak Lem. Ale jeśli już, to jest prędzej inkarnacją Zajdla. Bo tak samo jak Zajdel urodził się w znaku astrologicznym europejskiego lwa i azjatyckiego tygrysa. Ja nie sądzę, żeby to była herezja, Tomasz z Akwinu mówił o astrologii jako systemie predyspozycji, nie predestynacji. I Dukaj podobnie jak kiedyś Zajdel jest prekursorem (choć innego rodzaju niż Janusz), no i jest otaczany podobnym szacunkiem, prawie nie ma wrogów. Ma dar zjednywania sobie ludzi i taką szlachetną nonszalancję, że nie zabiega o nagrody, a jak je dostaje, to wygląda na skruszonego, co rywali rozbraja. Potrafi też upomnieć się o innych autorów – mnie zwracał uwagę na prekursorstwo Kuby Nowaka, który też robi transhumanizm, tylko skrzyżowany z fantastyką historyczną, w taki ekstatyczny sposób, może pokrewny temu, co wyczyniał Twardoch w technologicznych partiach Wiecznego Grunwaldu, choć na tle Nowaka te partie Twardocha wyglądają blado. No i na pewno w żadnym sensie nie jest Dukaj postlemowski. Moje pokolenie – razem z Zimniakiem, Baranieckim, Oramusem, Żwikiewiczem, Wolskim, czy Zajdlem, nawet Adamem Wiśniewskim Snergiem – owszem pisało trochę à la Lem, przynajmniej na początku. A Dukaj pisze równie znakomicie i ma ten sam głód wiedzy i erudycję, ale Lema nie naśladował, tylko dostał od losu no i sobie wypracował tak samo wielką głowę.

Może to jest błędne uczucie, ale wydaje nam się, że konserwatyści rzadko sięgają po literaturę transhumanistyczną. A przecież jej wymowa jest konserwatywna. Stary porządek mimo wszystkich swoich wad okazuje się lepszy od nowego. Tak samo zresztą konserwatywne wydaje mi się przekraczanie człowieczeństwa. Przejawia się ono w pewnym sensie w prymacie ducha nad materią. Pojawia się wielość wcieleń, a ciało wydaje się tylko powłoką dla duszy. To ona jest ważniejsza – mówią transhumaniści.

Ładnie mówią, ale nie wszyscy, bo transhumanizm pośrednio przekreśla osobę. Choćby w wyniku mnogości wcieleń. Na dobrą sprawę postrzega człowieka jako podrasowanego bohatera gry, którą wciąż można zaczynać od nowa. Był taki fantastyczny film Frankenheimera Twarze na sprzedaż (The Seconds, 1966). Człowiek grany przez Rocka Hudsona nie wytrzymywał tam psychicznie drugiej młodości. W starych mądrych bajkach i mitach paradoksalnie to nieśmiertelni zazdroszczą śmiertelnym. Panowie mówią – dusza. A może dusze? Czy ciało jest złe, żeby zeń spieprzać, czy też transhumaniści są manichejczykami? Chrystus przyszedł do nas w postaci człowieka, nie cyborga, nie z chmury do nas przemawiał i nie chmurę nasi przodkowie ukrzyżowali. Ciało jest w porządku, chociaż kace bywają dotkliwe, porody bolesne, no i czasem dokuczają zęby. Ale te pracowite i dzielne roboty, których wymyślił Sheckley, idące do nieba zamiast nas, to dobry humanistyczny trop, takie myślenie mi się podoba. Jako lekcja, metafora.

Czyli literatura transhumanistyczna nie jest dla każdego?

To się dobrze czyta, jak się jest młodym i ma się wrażenie, że za pomocą pewnych formuł złapie się w ręce świat. Ale tego prawdziwego świata za dobrze się nie zna i tak czy owak raczej się go w całości nie ogarnie! Tylko że młody się spieszy, nie chce być pokorny. Oczywiście ci, którzy czytają Dukaja, Egana i Strossa, to są najwyższe klasy umysłów, oni dużo od siebie wymagają, starają się sprostać tej prozie, więc ich satysfakcje są niekłamane. Sam wolę wcześniejszą, bardziej ludzką fantastykę, ale szczerze ich podziwiam. To jest wyższa szkoła pisarskiej i lekturowej jazdy – wyżej przebywa już tylko Golem XIV (śmiech).

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Maciej Parowski, Mateusz K. Dziób, Łukasz Kucharczyk, „Nie wierzę w orgazmy w chmurze”, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

  1. Warto przeczytać cały wywiad z Konarzewską: Spotkanie z samą sobą. Z Martą Konarzewską rozmawia Agata Dąbek, https://www.radiokrakow.pl/promocja/premiera-spektaklu-trabka-do-sluchania-w-rez-agnieszki-glinskiej-w-starym-teatrze [dostęp: 13.04.2022].
  2. A. Dziewit-Meller, Disko, Kraków 2012; taż, Góra Tajget, Kraków 2016; taż, Od jednego Lucypera, Kraków 2020.
  3. A. Drotkiewicz, A. Dziewit-Meller, Głośniej! Rozmowy z pisarkami, Warszawa 2006.
  4. A. Drotkiewicz, A. Dziewit-Meller, Teoria trutnia i inne, Wołowiec 2009.
  5. A. Dziewit-Meller, M. Meller, Gaumardżos, opowieści z Gruzji, Warszawa 2018.
  6. Określenie Joanny Bator, które padło w czasie spotkania w Książnicy Podlaskiej.
  7. A. Dziewit-Meller, Darcie pierza, Kraków 2022 [dokument elektroniczny], s. 197. Dalsze cytaty, jeśli nie podano inaczej, pochodzą z tego wydania.
  8. Zob. A. Malinowska, Komendant. Życie Salomona Morela, Warszawa 2020.
  9. https://www.nexto.pl/e-prasa/plus_minus_p126726.xml [dostęp: 27.06.2022].
  10. J. Maciejewski, Milczenie katedry. Felietony i portrety, Warszawa 2022, s. 396–397.
  11. Zob. C.K. Norwid, O felietonie felieton [w:] tegoż, Pisma wybrane, t. 4, oprac. W. Gomulicki, Warszawa 1980.
  12. J. Maciejewski, Milczenie katedry…, s. 67, 321.

Powiązane artykuły

28.10.2021

Nowy Napis Co Tydzień #124 / Szanowni Państwo, z uwagi na zaistniałą sytuację… [fragment]

Dzień XX.xx.2020

Nie wiem, który dzień kwarantanny właśnie się kończy. Nie pierwszy. Pierwszy dzień był wyraźnym punktem, wiązały się z nim pewne informacje. Mówiło się o zamknięciu uniwersytetów, kin i teatrów. O końcu świata, wyraźnym i namacalnym. To było ekscytujące! Miało pewne zabarwienie.

 

Wciąż nie skończył nam się papier toaletowy. To musi być gdzieś blisko początku. Na wykresie liczby dni wciąż są pojedyncze. Jeszcze nie powinno mi się tak mieszać. Jeszcze wszystko powinno być namacalne, wyraźne. Teraz pijemy sobie herbatki, uczymy się języków, słuchamy muzyki i cieszymy się tą chwilą „relaksu”. To jest dobry czas na medytację. Wchłaniajmy oferowane nam chwile wolnego tak długo, aż zaczną wychodzić porami skóry.

Wcale nie odpoczywamy. Tylko przetracamy minuty, godziny, dni. Tracimy w cholerę dużo czasu, aż chce się krzyczeć, ale i tak nic nie robimy. Bo po co, skoro można obejrzeć odcinek „RuPaul’s Drag Race”.

A przecież nie ma wolnego. Dzień jest napakowany całym mnóstwem „powinno”. Jest też sporo „musisz”. Powinnam poćwiczyć, poczytać książkę. Powinnam wycisnąć do ostatniej kropelki to sankcjonowane formalnie prawo do alienacji (kiedyś marzyłam o takiej szansie). Zresztą zadania na studia same się nie zrobią. Muszę zdać. Muszę czytać teksty na zajęcia, a nie przerywać w połowie. Muszę więcej odzywać się na konwersatoriach online, bo inaczej zniknę, wtopię się w tło i nie tylko inni zapomną, ale również ja przestanę pamiętać o tym, że studiuję. Milczenie, niewyrażanie swojej opinii, rozmywanie się w wirtualnej przestrzeni – to uwypukla moje uczucie intelektualnej niższości, które tak długo próbowałam (być może nieudolnie) ukryć.

 

Mama: Pamiętaj, po przyniesieniu zakupów do domu przecieraj wszystko roztworem wody i octu. Koniecznie pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. Potem przetrzyj wódką.

Mama: Ubrania, w których byłaś na zewnątrz, wkładaj do kwarantannowej szafy. Tej, która stoi w salonie. Skażone ubrania trzeba odizolować od reszty.

Mama: Podłogę przecieraj chlorem.

Mama: Domowa śluza będzie działała tak długo, jak długo będziesz pamiętała o zasadach. Samo mycie rąk po powrocie do domu nie wystarczy. Nie wystarczy.

Dzień XY.XX.2020

Mama pracuje w szpitalu.

Jest lekarzem i leczy ludzi.

Ma biały fartuch i stetoskop. Na stopach drewniane łapcie, które robią klap, klap. Mama pracuje w szpitalu i leczy ludzi.

Ludzie umierają na małych, metalowych łóżkach. Lekarze chodzą wokół nich jak mrówki, opakowani w swoje białe pancerzyki. Twarze zasłaniają im przyłbice, przyłbice-szubienice. Włosy ukryte pod plastikowym czepkiem, dłonie szczelnie zamarynowane w rękawiczkach. Ta czerwona skóra to od wypitej malinowej herbaty, nie od dotyku lateksu pomieszanego z talkiem. To alergia, więc jest czas.

Moja mama jest lekarzem na okulistyce. Wciąż przygotowuje się przed naszym Inferno. Myje okna w mieszkaniu, a podłogę wyżera falą chloru, czuć u nas ocet zmieszany z zapachem wódki.

Szpital też żyje zakaźnym swędem dezynsekcji. Po korytarzach przebiegają zasapani ludzie. Tutaj ucieczka jest ciągła, ucieczka przed spotkaniem. Odhacza się każdą minutę, którą udało się przeżyć samemu, tuli się do piersi te wyizolowane, bezpieczne sekundy. Pamiętając o tym, by nie dotykać ścian.

W budynku K zgony są tylko pod osłoną nocy. Wszystko przebiega sprawnie, bez niepokojenia nieboszczyka. Wymazy z gardła mają aż 36% wykrywalności wirusa. „On był chory na gorączkę nerwową i od tego zmarł, nie doszukujecie w tym działania wirusa”. „Tak, miał dwadzieścia pięć lat”.

Dzień XV.XG.2020

Zamknięcie uniwersytetów było dla nas prostym wyrazem początku końca świata. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to melodramatycznie, ale my upijaliśmy się naszą przesadą. Z ekscytacją mówiliśmy sobie, że wreszcie naszemu pokoleniu nadano sens – będziemy świadkami jakiejś ogólnoświatowej tragedii, a to gwarantuje cel, bo co jak co, ale śmierć (jak na wojnie) powinna wpływać na ludzi motywująco. Już nie jesteśmy pokoleniem pustym, oddelegowanym tylko do powolnego rozpływania się w depresji oraz innych chorobach cywilizacyjnych. Epidemia cywilizacyjna nie jest, wręcz przeciwnie – odnosi się raczej do średniowiecza, do dżumy, czarnej śmierci. Wszyscy myśleli, że jako mieszkańcy Zachodu jesteśmy już ponad wszelkimi epidemiami, które może istnieją jeszcze gdzieś w Kongo, ale u nas nie mają racji bytu. A jednak.

To nie jest realne: te śmierci we Włoszech czy Hiszpanii, o których czytamy tylko w internecie, sama choroba, przezroczysta, niewidzialna, zaczepiona w ludzkich oddechach, pokrywająca twarze i dłonie. Ale zamknięcie Uniwersytetu jest prawdziwe. Namacalne. To nie choroba jest dla nas doświadczeniem granicznym, ale fakt, że jutro już nie odwiedzimy Białej Willi. Że brama została zamknięta.

Kolega wyciąga telefon. Zaczyna nagrywać nasze krótkie sprawozdania z „początku”. Jest lekko, zabawnie. Kręci się w głowie od adrenaliny i alkoholu, od nieokreśloności naszych przyszłych doświadczeń. Rysująca się przed nami kwarantanna jest jeszcze ekscytująca. Ciekawa.

Siostra: O zamknięciu Uniwersytetu dowiedziałam się na zajęciach. Na grupie facebookowej naszego wydziału ktoś napisał, że zamykają Uniwersytet. Najpierw myślałam, że to żart, przecież u nas często piszą posty, które za chwilę okazują się fejkiem. Chwilę później usłyszałam o oficjalnym oświadczeniu rektora. Zawieszamy Uniwersytet. Teraz jestem tutaj.

Ja: Zajęcia były nudne, chyba spałam. Koleżanka szturchnęła mnie, powiedziała, że koniec z Uniwersytetem. Myślałam, że to mi się tylko śniło. Ale po zajęciach wszyscy o tym rozmawiali. Buzowało niepewnością, każdy miał nadzieję, że to tylko dziwne zgrywy, nic więcej. Ale rektor nie słynie z poczucia humoru. No i zamknęli.

Dzień 1X.0X.2020

Siostra: Chciałabym ci powiedzieć, że boję się, że już zawsze będziemy sami. Ale ja się tego nie boję, ja to wewnętrznie wiem. Ta świadomość rozpycha się we mnie, wpasowuje się między komórki mózgu, po czym pozostaje, statyczna i pewna. Kwarantanna obnażyła nasze wyalienowanie, zerwała strup small talków i nagle okazało się, że nie mamy do kogo zadzwonić, bo telefon oznacza zbyt wiele. A pisanie z ludźmi staje się nużące. Rozprasza świadomość, że powinno się odezwać, powinno się rozmawiać, ale jak? Kiedy jedynym sposobem jest udawanie – udawanie przez kamerkę czatu, że jest się obok, udawanie, że jakoś wyrwie się z ogólnego marazmu, snucie planów, o których nawet się nie myśli.

Ja: Mi to odpowiada. Ta świadomość, że nie tylko ja jestem sama, że to doświadczenie ogólnoglobalne. Nikt do mnie nie przychodzi, bo nie może przyjść. Nikt ze mną nie rozmawia, bo ja nie lubię pisać, a ludzie nie lubią dzwonić. Jestem sama z przyczyn wyższych. Pomaga mi to spać w nocy. Wreszcie nie czuję się samotna.

Siostra: Potrzebuję miłości. Chcę mieć tego człowieka, który zamknięty w innym mieszkaniu jest samotny nie tylko z przyczyn uniwersalnych, ale również dlatego, że jesteśmy od siebie oddzieleni. Koniec kwarantanny wiąże się dla niego z możliwością spotkania nie z dowolnym człowiekiem, ale ze mną. Pisuje dla mnie wiersze. Dobre, głębokie wiersze, które o czymś mówią i coś diagnozują. Czasem do mnie dzwoni i rozmawiamy całą noc, aż zacznę czuć dojmujący ucisk w głowie od niewyspania.

Ja: Jestem sama i mam tego świadomość. Kiedy miałam osiemnaście lat, to był mój wybór, który teraz powoli przestaje mieć znamiona wyboru, stając się faktem. Nie jestem pewna, czy chciałabym z kimś być – prawdopodobnie nie, być może tak. To dla mnie coś, do czego tęskni, co jednocześnie jednak brzydzi mnie w sposób nieopisywalny. Wiem, że powinnam chcieć – mam prawie dwadzieścia trzy lata, a jeszcze nigdy nie byłam w związku, całowałam się tylko raz (czego naprawdę nie chcę pamiętać).

Ja: Teraz jednak, w stanie zwieszenia, nie muszę się zastanawiać, nie muszę myśleć, nie muszę starać się ani rozpaczliwie przełamywać wewnętrznych barier. Nikt mnie teraz nie pokocha, nikt mnie nawet nie zobaczy. Ja nie pokocham nikogo, bo nikogo nie poznam. Dostaję więc chwilowe rozgrzeszenie z mojej samotności.

Dzień Xc.G6.2020

Pamiętam, jak my, jako dwudziestokilkulatkowie, studenci, trybiki w akademickiej maszynie Uniwersytetu Warszawskiego, z nadzieją mówiliśmy: „Gdyby tylko był czas. Ach, gdyby był czas! Wtedy byśmy dopiero tworzyli! Siedzielibyśmy w domu (bo zwykle mieszkalnego życia ma się niewiele ponad dwie godzinny dziennie, oczywiście nie licząc snu) i czytalibyśmy, pożeralibyśmy Agambena za Schmittem, wraz z literackim deserem w postaci Henry’ego Jamesa. Dobra praca zaliczeniowa zajmuje tydzień. Gdyby obdarzono nas tymi wolnymi tygodniami… Zrobilibyśmy wszystko”.

Nie muszę chyba mówić po raz kolejny, że we współczesnym słowniku wszystko jest synonimem niczego.

 

Dzienniki pandemiczne dostępne są w e-sklepie Instytutu Literatury.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Dominika Filipowicz, Szanowni Państwo, z uwagi na zaistniałą sytuację… [fragment], „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 124

Przypisy

  1. Warto przeczytać cały wywiad z Konarzewską: Spotkanie z samą sobą. Z Martą Konarzewską rozmawia Agata Dąbek, https://www.radiokrakow.pl/promocja/premiera-spektaklu-trabka-do-sluchania-w-rez-agnieszki-glinskiej-w-starym-teatrze [dostęp: 13.04.2022].
  2. A. Dziewit-Meller, Disko, Kraków 2012; taż, Góra Tajget, Kraków 2016; taż, Od jednego Lucypera, Kraków 2020.
  3. A. Drotkiewicz, A. Dziewit-Meller, Głośniej! Rozmowy z pisarkami, Warszawa 2006.
  4. A. Drotkiewicz, A. Dziewit-Meller, Teoria trutnia i inne, Wołowiec 2009.
  5. A. Dziewit-Meller, M. Meller, Gaumardżos, opowieści z Gruzji, Warszawa 2018.
  6. Określenie Joanny Bator, które padło w czasie spotkania w Książnicy Podlaskiej.
  7. A. Dziewit-Meller, Darcie pierza, Kraków 2022 [dokument elektroniczny], s. 197. Dalsze cytaty, jeśli nie podano inaczej, pochodzą z tego wydania.
  8. Zob. A. Malinowska, Komendant. Życie Salomona Morela, Warszawa 2020.
  9. https://www.nexto.pl/e-prasa/plus_minus_p126726.xml [dostęp: 27.06.2022].
  10. J. Maciejewski, Milczenie katedry. Felietony i portrety, Warszawa 2022, s. 396–397.
  11. Zob. C.K. Norwid, O felietonie felieton [w:] tegoż, Pisma wybrane, t. 4, oprac. W. Gomulicki, Warszawa 1980.
  12. J. Maciejewski, Milczenie katedry…, s. 67, 321.

Powiązane artykuły

05.08.2021

Nowy Napis Co Tydzień #112 / Trzeba zabić awangardę. „Niepogodzony” Michela Houellebecqa

Michel Thomas (urodzony w 1956 roku, choć w biogramach pojawia się również celowo błędna data: 1958), bardziej znany jako Michel Houellebecq, to pisarz, którego nikomu przedstawiać nie trzeba. Nie każdy jednak wie, że karierę literacką rozpoczynał jako autor wierszy. Debiutował dość późno, bo w wieku trzydziestu dwóch lat, w piśmie „La Nouvelle Revue du Paris” zbiorem pięciu liryków pod wspólnym tytułem Quelque chose en moi. Pełnoprawny zbiór poetycki opublikował tuż po wydaniu eseju o twórczości Howarda Philipsa Lovecrafta (1991). Poszerzenie pola walki, debiutancka powieść, ukazała się we Francji w roku 1994. Do Polski prozatorska twórczość autora dotarła dopiero na początku XXI wieku: za sprawą wydawnictwa W.A.B. ukazały się Cząstki elementarne oraz Platforma. O skandaliście i abnegacie znad Sekwany robiło się u nas coraz głośniej. Tymczasem jego poezja pozostawała w Polsce, poza incydentalnymi tłumaczeniami pojedynczych wierszy, właściwie nieznana.

Tym bardziej cieszy fakt, że w maju tego roku opublikowany został obszerny (prawie sto osiemdziesiąt stron) wybór wierszy Houellebecqa Niepogodzony. Antologia osobista 1991–2013 tłumaczeniu Macieja Frońskiego i Szymona Żuchowskiego. Estetyka wydania mówi sama za siebie: czerń tytułu i personaliów na białym tle, czerń wewnętrznych stron okładek, brak jakichkolwiek ilustracji. W porównaniu z tandetnymi ilustracjami Marty Frej, które „zdobiły” swego czasu książki Houellebecqa, obecna edycja dzieł Francuza – minimalistyczna, dwukolorowa – to dobre rozwiązanie ze strony W.A.B. (choć chyba żadne kolejne wydania nie dorównają pierwszym – a może po prostu kieruje mną sentymentalizm?). Estetyka estetyką, ale „wnętrze jest zawsze większe od tego, co na zewnątrz”, jak pisał w Ostatniej bitwie Clive Staples Lewis. Tak więc zajrzyjmy do wnętrza.

Pierwsza lektura wierszy Houellebecqa była dla mnie raczej niemiłą niespodzianką. Książkę przeglądałem bez większego przekonania. Pomyślałem jednak, że pisarzowi tak uznanemu warto dać jeszcze jedną szansę. I dopiero wtedy zacząłem się w te teksty zagłębiać: doceniać ich kunsztowną warstwę formalną, odnajdywać przekaz, niejednokrotnie tożsamy z przesłaniem płynącym z powieści, a nawet więcej – niektóre z wierszy były tak spójne z sąsiadującymi, że czytało się je wszystkie w charakterze pewnego splotu fabularnego, jak dobrą prozę. Houellebecq to w pierwszej kolejności powieściopisarz i rzeczywiście czuć mocno narracyjność jego liryki. Zresztą obok wierszy znajdują się w Niepogodzonym fragmenty prozy, na przykład świetny tekst o incipicie Pociąg TGV Atlantique sunął przez noc ze strony 139. Przytaczam fragment:

Pociąg TGV Atlantique nr 6557 – długi, wrzecionowaty, stalowoszary w dyskretne, kolorowe pasy – składał się z dwudziestu trzech wagonów. Siedziało w nich jakieś półtora, dwa tysiące ludzi. Z prędkością 300 km/h pędziliśmy na kraniec świata zachodniego. Nagle poczułem (pruliśmy przez noc w wygłuszonej ciszy, nic nie zdradzało naszej zdumiewającej szybkości; neony rzucały stonowane, blade, cmentarne światło), więc nagle poczułem, że ten długi okręt ze stali wiezie nas (dyskretnie, skutecznie i wygodnie) do Królestwa Ciemności, ku Cienistej Dolinie Śmierci.

Dziesięć minut później dojechaliśmy do Auray.

Plastyczność opisu („długi, wrzecionowaty”, „neony rzucały stonowane, blade, cmentarne światło”) dobrze koresponduje z tonem sprawozdawczym, wręcz ogołoconym, technicznym: prędkość wynosiła tyle i tyle, ludzi było w liczbie takiej a takiej, na pociąg składała się określona liczba wagonów. Można odnieść wrażenie, że wydźwięk tego fragmentu jest autoironiczny: kolejną stacją okazuje się bowiem wcale nie „Królestwo Ciemności”, jak mogłoby by się wydawać po wcześniejszym, przydługim opisie pomysłowo odmalowującym atmosferę grozy, a miejscowość Auray. Houellebecq wyraźnie parodiuje tutaj styl i przekaz Houellebecqa, którego znamy z powieści – specjalisty od ponurych wizji „zmierzchu Zachodu”. Ironia powyższej, krótkiej prozy przypomina ton wyróżnionej Nagrodą Goncourtów powieści Mapa i terytorium, gdzie treść została podana w nieco złagodzonej formie, zaś ofiarą malowniczego morderstwa pada sam autor. Najczęściej jednak Houellebecq, mimo okazjonalnych mrugnięć okiem, pozostaje pesymistą, o czym świadczy choćby taki, pisany prozą, passus:

 III Ciąg dalszy. Nic szczególnie ciekawego. Co mogę powiedzieć, nie poruszając kwestii osobistych?
Ponieważ na klawiaturze mojej inteligencji równania Maxwella powracają w postaci bezużytecznych wariacji, postanawiam zapalić następnego papierosa. Zadecydowałem, że dziś wieczór zwiększę dawkę triazolamu do trzech tabletek. Ewolucja z pewnością jest czymś nieuniknionym. W pewnym sensie dość irytująca jest konstatacja, że wciąż potrafię mieć nadzieję.

I znów przewijają się wątki znane z powieści – znużenie, beznadzieja, wątłe metody przełamaniu marazmu. O ile jednak w dłuższych narracjach ton osobistego wyznania był ukryty, o tyle tutaj wysuwa się na pierwszy plan. Trudno bowiem nie zauważyć w podmiocie mówiącym samego autora, który znany jest ze swych epizodów depresyjnych i autodestrukcyjnej skłonności do palenia papierosa za papierosem. Oczywiście do całości musiało zostać dodane stwierdzenie o charakterze naukowym (lub quasi-naukowym; granice czasem się zacierają z uwagi na banalność niektórych spostrzeżeń): „ewolucja z pewnością jest czymś nieuniknionym”. Z kolei ostatnie zdanie, o wprost aforystycznej mocy, to sto procent Houellebecqa w Houellebecqu, dlatego tak często przywołują je autorzy recenzji Niepogodzonego.

Jeśli komuś – w oparciu o to, co przeczytał dotychczas w moim szkicu – wydaje się, że w antologii przeważają krótkie utwory napisane prozą będące zalążkami dłuższych opowieści, to oczywiście jest w błędzie. Omówiłem powyższe fragmenty, ponieważ chciałem wykazać ciągłość, systematyczność myślenia pisarza, który na przestrzeni kilku linijek potrafi dotrzeć do puenty, natomiast w przypadku powieści wyszłaby ona na światło dzienne dopiero po trzystu bądź czterystu stronach.

Esencja zbioru wydanego wiosną 2021 roku skrywa się jednak zupełnie gdzie indziej, a mianowicie w formalnie bezbłędnych lirykach odsyłających do klasyki francuskiej poezji (głównie do Charlesa Baudelaire’a; co ciekawe, w tym roku obchodzimy dwusetną rocznicę urodzin autora Kwiatów zła). Warsztatowa sprawność Houellebecqa jest niezaprzeczalna i w sumie stanowi ewenement na tle współczesnej liryki francuskiej – przynajmniej tej, która znalazła się w antologii z roku 2007 zatytułowanej Na szali znaków w przekładzie Krystyny Rodowskiej. Większość pomieszczonych tam utworów, mniej lub bardziej otwarcie, odsyłała do źródeł awangardowych (podejrzewam, że w okresie 2007–2021 nie zaszły jakieś istotne zmiany; jeśli się mylę, proszę mnie poprawić), tymczasem Houellebecq w ostentacyjny sposób od eksperymentów stroni. Jeśli więc ktoś chciałby poczytać poezję w danym rozumieniu tego terminu, niech kupi omawianą przeze mnie książkę. Są tutaj rymy, jest rytm, miejscami nazbyt „konserwatywna” metaforyka, przejrzysta z reguły kompozycja; innymi słowy – zero udziwnień. Wszystkie te czynniki sprawiają, że Niepogodzonym gardzić będzie młode, buntowniczo nastawione i do granic absurdu awangardowe środowisko poetyckie w Polsce, tak jak we Francji gardzi się chyba do dziś Zbigniewem Herbertem.

Skądinąd Houellebecq sam otwarcie wskazał kiedyś na własne inspiracje. Podczas pobytu w Polsce w roku 2008 został zapytany, czy jest raczej romantykiem, czy ogarniętym obsesją seksu nihilistą. Pytanie nie należało ani do najmądrzejszych, ani do najgłupszych, jednakowoż padło i trzeba było na nie jakoś odpowiedzieć. Pisarz odpowiedział następująco: „Nie rozumiem tego pytania. Jestem realistą. Wszyscy wielcy francuscy poeci romantyczni, na których się wychowałem, byli jednocześnie romantykami i pornografami. Ton moich książek jest po prostu taki, jak moje kulturowe uniwersum”. Cóż, znane powiedzenie, że książka powinna być mądrzejsza od swojego autora nie ma w tym przypadku racji bytu, ponieważ Houellebecq wykazuje się (z drobnymi odstępstwami) błyskotliwością zarówno w książkach, jak i w wypowiedziach publicznych czy wywiadach.

W porównaniu do powieści w wierszach Francuza jest niewiele pornografii, za to romantyzmu całkiem sporo. Czasem, czytając je, można dość do wniosku, że jedyną siłą ocalającą świat – ale i niebezpieczną, bo niejednokrotnie wymagającą ofiar i porażek – jest wyłącznie miłość:

[…]
Namiętność i uniesienie znaliśmy lepiej niż ktokolwiek, znacznie lepiej niż ktokolwiek,
Bo dokopaliśmy się do dna naszych trzewi, żeby spróbować wyciągnąć to z wnętrza,

Żeby odnaleźć drogę, rozsunąć płuca i dotrzeć do serca.
Lecz ponieśliśmy porażkę,
Nasze ciała były nagie.
[…]

Powyższy fragment pochodzi z utworu Nowy ład(strony 112–113). Ekstremum gestu „dokopania się do dna trzewi” jest z ducha romantyczne i przypomina wrażliwość zawartą w Wierszyku Mironowi Białoszewskiemu Wojaczka: „Wsłuchać się aż do ogłuchnięcia / Wpatrzeć się do oślepnięcia” i tak dalej. Autor Platformy bywa ironiczny, natomiast gdy zaczyna pisać o miłości, przybiera bardzo oficjalny ton, o czym świadczy inny tekst, oznaczony jako VIII z cyklu HMT (strona 107):

Poznałem miłość, stan niezwykły,
W nim wszystko można mieć od razu,
Wszystko jest łatwe, pośród czasu
Istnieje tam możliwość wyspy.

Trudno stwierdzić, czy sformułowanie „możliwość wyspy” padło w twórczości Houellebecqa przed czy po wydaniu powieści o tym samym tytule, ponieważ w Niepogodzonym wiersze nie zostały oznaczone datami ani tytułami zbiorów, z których pochodzą. Tak czy inaczej, każdemu czytelnikowi nasuwa się oczywisty wniosek: prawdziwa miłość stanowi przestrzeń uwzniośloną, niejako „wyjętą” spoza linearnie upływającego czasu (Houellebecq nie boi się też pytać wprost: „Czemu nie potrafimy za nic, / Za nic / Być kochani?” – strona 32). Taka myśl to również, jak w poprzednim wierszu, esencja romantyzmu/romantyczności. Gdy jeszcze gdzie indziej poeta zauważa: „Nie ma niczego – prócz miłości” (strona 29), przypomina Philipa Larkina piszącego w Grobowcu w Arundel: „Tylko miłość z nas zostanie”. Poza tym rygoryzm formalny (równa liczba sylab, niedokładne rymy) nadaje utworowi rys anachroniczności odsyłający do nieco zamierzchłych czasów sprzed rozwiązań XX-wiecznych awangard. Czyżby wreszcie pojawił się ktoś, kto odważył się sprzeciwić bełkotowi popieranemu przez bezmyślną krytykę?

Obok wątków romantycznych Houellebecqa interesuje w liryce z pewnością to, do czego zdążył nas przyzwyczaić we własnej twórczości prozatorskiej, czyli bezbrzeżny smutek człowieka pogrążonego w konsumpcjonizmie i innych automatycznych aktach codzienności. Innymi słowy, jeśli Houellebecq pozostaje nieco anachroniczny pod względem formy, to treść jego wierszy jest na wskroś współczesna:

W rozkładzie zajęć na jutro
Wpisałem: płyn do zmywania,
Wszak jestem istotą ludzką,
Promocja: śmietnik potaniał!

(Dystrybucja – konsumpcja, s. 11)

 

Można posprzątać mieszkanie,
Zasnąć po nitrazepamie,
Noc nie ma w sobie dość mroku,
By z wszystkim dać sobie spokój.

(Wiersz o incipicie: Jak bus przemierza ulice, s. 16)

Owszem, skrajnie pesymistyczna wizja świata odmalowywana w tych tekstach może być dla wielu osób niekoniecznie przekonująca, jednak osobiście wierzę, że Houellebecq nie szokuje „pod publiczkę” – po prostu jego zmysł percepcji w tak smutnych barwach odbiera rzeczywistość. Albo ten fakt zaakceptujemy, albo będziemy powtarzać za malkontentami, że żadne sensowne pisarstwo nie stoi za tak groteskowym dekadentyzmem. Marketingowcy W.A.B. określają Niepogodzonego jako „poezję totalną i niezbędną na nasze czasy”. Totalna, a więc obejmująca wielość doświadczeń jednostki/społeczeństw? A może raczej taka, która wynika ze spójnego programu ideowego? Albo jeszcze inaczej – liryka ze skłonnościami do totalności – czytaj: totalitaryzmu (wszak wiele razy oskarżano autora o zapędy faszystowskie)? Być może każda z tych odpowiedzi błyskawicznie odsyła do kolejnej, i tylko ich wzajemny splot najlepiej obrazuje metodę twórcy.   

Na koniec wypada dobitnie podkreślić to, o czym zresztą wszyscy wiedzą: Houellebecq to przede wszystkim powieściopisarz. Poetą jest zaś w drugiej kolejności, co nie znaczy, że pisze poezję drugorzędną. Nawet więcej – wydaje mi się, że on sam postrzega siebie jako osobę, która w pewnym momencie swojego życia zaczęła pisać głównie powieści, bo tak po prostu się złożyło i za to lepiej płacą, ale większą przyjemność sprawia mu pisanie wierszy (takie przynajmniej odniosłem wrażenie po przeczytaniu pewnego z nim wywiadu). Przypadki prozaików, którzy tworzą także poezję nie są wcale liczne, więc tym bardziej cieszy fakt, że wreszcie ukazał się w Polsce wybór wierszy autora głośnych Cząstek elementarnych. Warto książkę kupić, warto zaglądać do tej liryki, choćby po to, aby móc się z Houellebecqiem w wielu momentach nie zgadzać.

M. Houellebecq, Niepogodzony. Antologia osobista 1991-2013, S. Żuchowski, M. Froński, W.A.B. Warszawa 2021.

okładka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Piotr Jemioło, Trzeba zabić awangardę. „Niepogodzony” Michela Houellebecqa, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 112

Przypisy

  1. Warto przeczytać cały wywiad z Konarzewską: Spotkanie z samą sobą. Z Martą Konarzewską rozmawia Agata Dąbek, https://www.radiokrakow.pl/promocja/premiera-spektaklu-trabka-do-sluchania-w-rez-agnieszki-glinskiej-w-starym-teatrze [dostęp: 13.04.2022].
  2. A. Dziewit-Meller, Disko, Kraków 2012; taż, Góra Tajget, Kraków 2016; taż, Od jednego Lucypera, Kraków 2020.
  3. A. Drotkiewicz, A. Dziewit-Meller, Głośniej! Rozmowy z pisarkami, Warszawa 2006.
  4. A. Drotkiewicz, A. Dziewit-Meller, Teoria trutnia i inne, Wołowiec 2009.
  5. A. Dziewit-Meller, M. Meller, Gaumardżos, opowieści z Gruzji, Warszawa 2018.
  6. Określenie Joanny Bator, które padło w czasie spotkania w Książnicy Podlaskiej.
  7. A. Dziewit-Meller, Darcie pierza, Kraków 2022 [dokument elektroniczny], s. 197. Dalsze cytaty, jeśli nie podano inaczej, pochodzą z tego wydania.
  8. Zob. A. Malinowska, Komendant. Życie Salomona Morela, Warszawa 2020.
  9. https://www.nexto.pl/e-prasa/plus_minus_p126726.xml [dostęp: 27.06.2022].
  10. J. Maciejewski, Milczenie katedry. Felietony i portrety, Warszawa 2022, s. 396–397.
  11. Zob. C.K. Norwid, O felietonie felieton [w:] tegoż, Pisma wybrane, t. 4, oprac. W. Gomulicki, Warszawa 1980.
  12. J. Maciejewski, Milczenie katedry…, s. 67, 321.

Powiązane artykuły

Loading...