26.05.2022

Nowy Napis Co Tydzień #153 / Tabor cygański

1.

Moi teściowie mieli grajdoł. Niczyj inny, ich własny, do którego mieli pełne, niepisane prawa, z absolutnym władztwem nad każdą rzeczą. Nie trzymali go w mieszkaniu ani w piwnicy czy w wynajętym blaszanym garażu stojącym w rzędzie wraz z innymi blaszakami. Nie przechowywali go w domu rodzinnym teściowej ani w mieszkaniach teścia, począwszy od kątów szczecińskich przez warszawskie do wieluńskich. Nie mieli działki rekreacyjnej, ale sądzę, że tam by też go nie magazynowali. Nie składowali rzeczy w każdym innym miejscu, gdzie zostawili ślad ręki i stopy.

Grajdoł trzymali w samochodzie. Nie w busie ani dużym osobowym, nie używali przyczepki ani niczego podobnego. Wszystko wozili ze sobą w golfie – „piątce”, co zawsze w rozmowie podkreślała teściowa.

– Dorota, Andrzej, nowy samochód?

– Golf – odpowiadał teściu.

– Piątka – dodawała teściowa.

Golf „piątka” mieścił w sobie wszystko. Był jak magiczny, nieskończony wór świętego Mikołaja. Można nim pojechać w każdy zakątek świata i na pewno, w każdych okolicznościach, zaoferowałby coś ze swoich zapasów, by uchronić przed śmiercią z głodu, zimna, upału lub własnych nieczystości.

Co roku mamy sezon na młode ziemniaki. Sadzimy je, a gdy dojrzewają do wielkości dużych mandarynek i skórka schodzi z nich płatami, wykopujemy, wsadzamy do skrzynek, a te idą do piwnicy. Tam teściu przekłada ziemniaki do pomarańczowo-czerwonych, siatkowanych worków i zaczyna rajd. Wozi ziemniaki w workach w golfie „piątce” i rozdaje po drodze, albo jak ziemniaki są potrzebne, to schodzi po nie do samochodu i nakłada do miski.

Gdy otwierałam bagażnik golfa „piątki”, niejednokrotnie ziemniaki, upakowane w siatkowany worek, łypały na mnie. Wołały do mnie, jakby wydawało im się, że mogę być ich sojusznikiem: „Wypuść nas, lepiej nam będzie w piwnicy!”. Samochód był analogią piwniczki na wina, a ziemniaki zastępowały wino. Jeżeli wino zasługiwało na to, by mieć swoją piwniczkę z drewnianymi półkami na butelki w chłodnym wnętrzu, którego sklepienie jest z ciętych cegieł o wyglądzie mocno klasycznym, to młode ziemniaki, adekwatnie do pietyzmu, jaki im przysługiwał, leżakowały sezon w siatkowanym worku w bagażniku golfa „piątki”.

Golf „piątka” nie ograniczał się. Mieścił w sobie makulaturę, jedzenie, odzież, obuwie, kawałki drewna, kawałki plastiku, chemię, szufladę, tekstylia różnego rodzaju, figurki, doniczki, koce, torby, torebki, linki, sznurki, parasolki. Wystarczyło zanurkować, pomyśleć życzenie, a rzecz sama wpadała do rąk. Golf „piątka” był jak legenda Nokii, niezniszczalny, przeżywający swoje czasy. Kiedyś po apokalipsie, kiedy zejdą z padołu ziemskiego ludzie, ulotnią się zwierzęta, rośliny staną się kruche i żółte, a nad głową przeleci zagubiony meteoryt, jedynym, który na niego spojrzy, będzie golf „piątka”. Tak to widzę.

Jak teściowie przyjeżdżają, to zawsze pytam, czy z taborem cygańskim. Powiedziałby mi ktoś, że nie, to nie uwierzę. Bywam łatwowierna, ale nie aż tak.

2.

Jak zdałam egzamin zawodowy, mama kupiła mi w prezencie bordową, elegancką aktówkę. Służyła mi trzy i pół roku. Nosiłam ją codziennie do pracy. Raz, po dwóch latach, trafiła do naprawy, ponieważ zepsuł się zamek i zerwała rączka. Wtedy w zastępstwie używałam starszej teczki, którą dostałam na urodziny od przyjaciela, Kuby. Niestety, zastępcza teczka absolutnie mi się nie podobała. Była beżowo–czarna, pikowana, z brązowymi rączkami, totalny miszmasz, za grosz spójności. Po prawdzie, Kuba był jedyną znaną mi osobą, która nosiła buty na rzepy. To wiele wyjaśnia – co do wyboru teczki w takim stylu.

Muszę w tym miejscu dodać coś o Kubie, co pozwoli rozłożyć go szybko, skrótowo na części. Kuba też miał swoje przyzwyczajenia, jak każdy z nas, ale on odwoływał się już do korzeni wyrastających z jego przodków. Na przykład z tymi butami na rzepy było raz tak, że pojechałam z nim do sklepu pomóc mu wybrać nowe. Staliśmy przed półkami z ogromnym wyborem obuwia.

– Kuba – powiedziałam – zobacz, jakie ładne, sznurowane.

– No, całkiem fajne – krytycznie spojrzał na nie, jakby naprawdę umiał ocenić.

– Przymierz!

– Jeszcze poszukam.

No i szukaliśmy. Minęliśmy kolejne partie sznurowanych butów, rozdzieliliśmy się, by lepiej się rozeznać w towarze. Kuba znikł mi w pewnym momencie z oczu. W końcu znalazłam go, jak mierzył buty na pufie, obracając stopy w jedną i drugą stronę.

– Patrz, idealne.

– Kuba, to buty na rzepy. Miałeś już takich nie nosić.

– Ania – wstał, a był znacznie wyższy ode mnie i spojrzał na mnie uważnie – mój dziadek nosił takie buty, mój ojciec nosił takie buty i ja będę takie nosił.

Kurtyna. Kiedyś zauważyłam, jak się golił rano, a robił to jakoś dziwnie. Zwróciłam mu uwagę.

– Ania, mój dziadek tak się golił, mój ojciec tak się golił i ja się będę tak golić.

Innym razem poczęstował mnie czerwonym barszczem od swojej mamy. Był obrzydliwie tłusty, nawet sobie nie wyobrażasz. Łyżką nabrałam trochę zupy, a w zasadzie gęstą bladożółtą warstwę tłuszczu. Mimo to wzięłam ją do ust i przełknęłam. Tłuszcz spływał mi powoli przez gardło, naciekając do żołądka. Nie smakowało to jak barszcz.

– Kuba, straszna ta zupa, tłusta. Zaraz zwymiotuję.

– Ania, mój dziadek taką jadł, mój ojciec taką jadł i ja będę taką jadł.

I to tyle, jeśli chodzi o Kubę.

Z teczką od Kuby radziłam sobie, jak umiałam. Ciężko zmieniać przyzwyczajenia. Brak mojej bordowej oznaczał pewną zmianę rzeczy, z którą trudno było się pogodzić. Chodziłam jak struta, jakbym zmieniła wbrew swojej woli kolor włosów na zielony – ewidentnie coś mi we mnie nie pasowało.

W końcu, po kilku dniach rozłąki, aktówka wróciła do mnie, by służyć mi kolejne półtora roku. Po ich upływie rozleciała się. W zasadzie nie było z nią tak źle, ale nagle straciłam do niej uczucie i tego samego dnia w sklepie internetowym wybierałam już nową. Walczyłam o nasz związek, udało się na kolejne półtora roku, ale gdy po raz drugi zauważyłam, że jest z nią źle, powiedziałam:

– No tak, stało się, trudno.

Nowa teczka przyszła pod koniec grudnia. Teściowa zajrzała do mnie jakoś dzień później. Zapukała w boazerię (ja i Łukasz mieszkaliśmy na piętrze w domu jednorodzinnym, nie mieliśmy osobnego wejścia, dół zajmowała babcia).

– Puk, puk, jest kto?

– O, cześć – odpowiedziałam trochę nieprzytomnie. Chyba czyściłam łazienkę z użyciem środków chemicznych, które mnie odurzyły – mogę nie pamiętać z tego samego powodu. Teściowa bujała się w moich oczach wte i wewte.

– Co tam, dziś w domu?

– Tak, nie chciało mi się iść do pracy. Co miałam załatwić, załatwiłam przed końcem roku. Będę pisać.

– O, a co piszesz? – zapytała.

– O śmierci i takie tam… To skomplikowane.

– Będziemy czytać!

– To się zobaczy.

Teściowa rozejrzała się po przedpokoju, w którym stał mały grajdoł, na który składały się rzeczy moje i Łukasza (własność, jeden z najważniejszych przywilejów człowieka żyjącego w społeczeństwie, pamiętaj). Najwięcej zalegało kartonów po zamówieniach: ubraniach z Zalando i Massimo Dutti, kosmetykach z Douglasa, książkach z Arosa i częściach do podajnika od pieca, które przyszły w oddzielnej paczce. Nie przechowywaliśmy kartonów ot tak, tylko urywaliśmy z nich kawałki, które służyły jako podpałka do kozy. Zauważyłam, że zanurkowała wzrokiem w chmarę rzeczy, był to jej instynkt, a ja dawno pojęłam, że z instynktami nie wolno się spierać.

– Co jest? – zapytałam, spoglądając tam, gdzie ona.

– A nic, dużo tu rzeczy macie.

– Trochę mamy.

Przypomniałam sobie o bordowej aktówce, która leżała w sypialni. Szybko w myślach przeanalizowałam sytuację. W końcu wciągnęłam powietrze do ust i wypuściłam je ze słowami:

– Słuchaj… Mam taką starą torbę. Ponad trzy lata jej używałam. Rozniosła się. Nie chcę jej wyrzucać do naszego pojemnika, bo jak babcia zobaczy, to weźmie ją i jeszcze opieprzy, że wyrzucam dobre rzeczy. Wywalisz ją u siebie?

– No pewnie, daj!

Zastanowiłam się, czy była miła, bo chciała mi pomóc, czy było to oszustwo, żeby wywabić aktówkę z mojego domu i wypchać nią golfa „piątkę”. Poszłam do sypialni, wróciłam do przedpokoju z teczką w rękach. Podałam ją tak, jak Whoopie Goldberg czek zakonnicom w filmie Uwierz w ducha. Dłonie mi się trzęsły, jakby od przekazania teczki zależał los wszystkich teczek na świecie. Czy to ja nie chciałam się z nią rozstawać, czy też nie wierzyłam, że teczka wyląduje w koszu na śmieci? Tam było jej miejsce. Służyła mi tyle czasu, przenosiła dokumenty wypchane wiedzą bądź informacjami, które wiedzą nie były, tarmosiła się z moimi kluczami, które wciąż zaczepiały się o dziury w podszewce, przyciągała jak magnes wszystkie spinacze, czarne wsuwki, które opadały na dno jak wrak i stawały się niewidzialne. Zimą towarzyszyła mi w mrozie, latem w upały, w pory suche i deszczowe. To była oddana aktówka. Dlatego zasłużyła na miejsce w śmietniku. Jej żywot powinien definitywnie się zakończyć.

Teściowa sięgnęła po torbę, spojrzała na nią okiem znawcy.

– No, no, trochę ją naprawić i jak nowa.

– Chce ci się? Jest wytarta, rączka znowu się urwała, zamek nie chodzi. – Próbowałam przekonać teściową, że teczka jest jej zbędna.

– Zawsze ją chwaliłaś!

– Zepsuła się, bywa… Proszę, wyrzuć ją u siebie.

Teściowa poklepała mnie po ramieniu.

– Dobra, wezmę i wyrzucę, tutaj faktycznie: babcia zobaczy, wyciągnie i będzie trzymać, jak te wszystkie śmieci. Mówiłam jej, że ma wyrzucić! – Teściową strasznie irytowała babcia, jej matka i jej mania zbieractwa. Tak, jakby sama nie była do niej podobna.

– Jak się nie zobaczymy, to wszystkiego dobrego w Nowym Roku! – zawołała teściowa, będąc już na schodach. Uśmiechnęłam się i coś podobnego jej odpowiedziałam. Machnęłam ręką, w której trzymałam żółtą ścierkę umoczoną w wodzie, płynie do płukania tkanin, CIF-ie oraz brudzie z łazienki i kuchni. Pachniała czystą chemią. Nie wyrzuciłam jej, nawet gdy umyłam nią toaletę. Wrzuciłam do kosza na pranie. Wypierze się i będzie jak nowa. Po co wyrzucać?

Moja torba, przekazana teściowej z życzeniem, by wylądowała w kontenerze na śmieci, została wbrew mojej woli zatargana do golfa „piątki”. Wyrównywałam w styczniu w którąś sobotę grunt na działce, który rozkopaliśmy koparką, gdy instalowaliśmy w ziemi rurę z kablem od prądu. Popękała po ostrym mrozie i trudno było po niej przejechać, a teraz, w krótkiej chwili roztopów, mogłam ciężkimi grabiami przeciągnąć po niej i w miarę teren zniwelować. Przyjechali teściowie z grajdołem zapakowanym w golfie „piątce”. Chwilę porozmawialiśmy, po czym weszli z zakupami do babci. Ja zostałam na dworze, oparłam się o grabie i rozmasowałam dłonie. Przeniosłam wzrok na tylną szybę golfa. Majaczył przez nią bordowy kolor. Zbliżyłam się i rozpoznałam moją teczkę, którą przekazałam dwa czy trzy tygodnie wcześniej. Złorzeczyła, sztucznie podtrzymywana przy życiu, a ja byłam w obliczu tego bezradna. Przekazałam rzecz i już nie należała do mnie. Pozbyłam się jej, porzuciłam, oznajmiając wszem i wobec, że nie jest już moją własnością. Kiwnęłam torbie głową, dodając jej w ten sposób trochę otuchy i udając, że nie słyszę jej jęków. Nic nie powiedziałam, ale to moja wina. Przecież mogłam się tego spodziewać.

3.

Emilia urodziła się w 1939 roku, w grudniu. Druga wojna światowa rozpoczęła się ledwo kilka miesięcy wcześniej. Pierwsze bomby spadły na Wieluń, a Emilia mieszkała siedem kilometrów dalej, czyli w innym świecie. Dziś te światy dzieli pięć minut jazdy samochodem.

W którymś momencie życia, nie wiem, którym, Emilia przyjęła za pewnik, że jej przetrwanie i zachowanie o niej pamięci warunkowane będzie liczbą posiadanych przez nią rzeczy. Zaczęła od małych – jak figurki, chusteczki, kamyki. Potem lampy, dywany, pościel, następnie ciągniki i inne maszyny rolnicze. W końcu drzewa, tuje i stodoła. Na działce, na której mieszkała, stały dwa domy, które również traktowała kolekcjonersko. Ogrom posiadanych przez nią rzeczy mógłby zastanowić najwytrwalszego zbieracza. Nie pozwalała nic wyrzucać, niczego się pozbywać. W najstarszym domu na działce, w którym mieszkała do lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, ulokowała niemal całą swoją przeszłość. Stare meble, drzwi, okna, nikt tego nie ruszał. Jedynie czas, który wypocił z rzeczy kolory, starł je do gołego materiału i przyoblekł w pajęczynę, szczątki owadów, kurz i brud.

Kilkadziesiąt lat później sprawy wyglądały następująco: Emilia została babcią, a liczba nagromadzonych rzeczy rozrosła się do olbrzymich rozmiarów. Wszyscy się denerwowali i rwali sobie włosy z głowy, dorzucając je do i tak pokaźnego zbioru.

Kiedyś wróciłam z zakupów do domu. Zauważyłam, że przed domem stał zaparkowany golf „piątka”. Nikogo nie widziałam, cisza – zastanawiająca, wypełniona skrzekiem zimna. Zaparkowałam, wyszłam z samochodu. Usłyszałam wnet krzyki teścia i teściowej. Babcia coś mruczała do nich. Wyjrzałam za róg budynku, skąd dochodziły dźwięki, a tam babcia ciągnęła za jeden koniec dywanu, a teściowa za drugi.

– Mama, czy ty oszalałaś? Wyrzuć to! – teściowa darła się, próbując przechwycić dywan.

– Babka oszalała – oznajmił teściu, jakby ktoś się temu jeszcze dziwił.

Babcia ni to się śmiała, ni to dziwiła, najwięcej była zdenerwowana, a ona łatwo nie pokazuje po sobie takich rzeczy. Czasem zadziwiająco trudno zgadnąć, co jej chodzi po głowie.

– Oszaleli, dobry dywan chcą wyrzucić – odpowiedziała, zwracając się do córki i zięcia w trzeciej osobie.

– Co tu się dzieje?

Weszłam w żywą akcję, z jednej strony chciałam być jej uczestnikiem z banalnego powodu – by być, ale z drugiej, im dłużej obserwowałam ludzi tracących nerwy, tym sama więcej ich zużywałam, więc od razu zaczęłam się wolno wycofywać.

– Babka położyła na śniegu dywan, mówi, że wypierze, a to gówno przecież mole już zjadły i pies na to srał – odpowiedział spokojnie teściu.

Teściowa się wydarła:

– Mama, przecież to staroć! Gdzie ty mówisz, że do pokoju wniesiesz?!

– Dobry dywan, dobry dywan to jest! – krzyczała babcia zza wypadłych zębów, jakby na arabskim straganie zachwalała swój towar.

– Babcia, zostaw to – do naszej akcji przystąpiła piąta osoba, Łukasz. – Zostaw to babcia, bo zaraz się zdenerwuję.

– Kolejny – powiedziała babcia, patrząc na mnie z rezygnacją. – Patrz, co oni wyczyniają, dobry dywan chcą wyrzucić – zwróciła się do mnie bezpośrednio.

Dlaczego do mnie? Wyglądałam na sojusznika w walce o posrany i pogryziony przez mole dywan? Ach, może dlatego, że dotąd się nie odezwałam.

– Ja też uważam, że to trzeba wyrzucić – dorzuciłam swoje trzy grosze, obierając właściwą stronę. Zdecydowałam się wejść do domu, ponieważ odniosłam silne wrażenie, że dalszy bieg wydarzeń i dyskusja będzie jałowa. Nic z niej nie wyniknie, wszyscy będą niezadowoleni, zdenerwowani i zziębnięci.

Po jakimś czasie do domu weszła teściowa.

– No, i co z dywanem? – zapytałam ją, jak weszła na górę, oznajmiając swoje przyjście pukaniem w boazerię.

– Nawet nic mi nie mów – gniewnie zmarszczyła czoło. – Babcia powiedziała, że nie wyłoży go w pokoju, ale i nie wyrzuci. Wypierze sobie, nienormalna. Na razie będzie go trzymać na dworze.

Biedny dywan. To już chyba lepszy los mojej torby. A mógł trafić do golfa „piątki”, trochę w nim pojeździć, zobaczyć to i owo, a potem zasłużenie zostać przekazany do kontenera na śmieci.

Po jakimś czasie dywan w ogóle zniknął. Nie pytałam, co się z nim stało, choć sądzę, że pod osłoną słonecznego dnia, gdy babcia oporządzała w kurniku, wymuszonym zbiegiem okoliczności trafił do dywanowego nieba.

4.

Jak miałam dwadzieścia cztery lata, kupiłam odkurzacz. Nie ja tak dosłownie, ale moi rodzice. Pokrótce sprawa wyglądała następująco: wydaje się, że w wieku dwudziestu czterech lat każdego stać na odkurzacz o niskim standardzie, taki do trzystu złotych (jak na 2014 rok). Jednak nie miałam podówczas pieniędzy. Ponosiłam koszty nauki i przygotowania do zawodu, a byłam na stażu, zarabiając na rękę około tysiąca złotych miesięcznie. Wszakże zobowiązałam się wobec Łukasza, że kupię odkurzacz.

Zapytałam się rodziców, czy nie podjadą ze mną pomóc mi w wyborze.

– Oczywiście, córeczko – powiedziała mama przez telefon. Nie znosiłam, jak zdrabniała wyrazy. Nawet teraz, jak to piszę, biorą mnie nerwy.

Umówiliśmy się na konkretny dzień i godzinę. Weszliśmy do Media Expert. Po przejrzeniu dostępnego towaru zdecydowałam się na granatowego Electroluxa.

– Zapłacę – powiedział tata.

– Tata, daj spokój, nie po to was prosiłam o pomoc – co po części nie było prawdą, ponieważ trochę liczyłam na wsparcie.

– Ania, daj spokój, masz swoją naukę i wyjazdy do Wrocławia. Kupimy ci z mamą odkurzacz.

– Daj spokój, Ania – zagdakała mama.

– Nie trzeba, po co, nie – odpowiadałam, kręcąc głową. Bawiliśmy się tak jakąś chwilę. W końcu się zgodziłam, ale dodałam:

– Nie mówcie nic Łukaszowi, nie chcę, by pomyślał, że to wy kupiliście odkurzacz. Będzie mi głupio, bo on wydał mnóstwo kasy na remont naszego mieszkania, a ja z zakupem odkurzacza sobie nie poradziłam.

– Ania, słowo, że nic nie powiemy – powiedziała mama.

– To będzie nasza tajemnica – dodał tata.

Przywiozłam do domu odkurzacz. Powiedziałam, że kupiłam sama.

Dodam tylko, to było nie do uniknięcia, że kilka miesięcy później byliśmy na działce u moich rodziców, toczyła się rozmowa w jakimś kontekście, a mama wypaliła:

– Tak, taki odkurzacz, jaki kupiliśmy Ani i Łukaszowi.

Spaliłam buraka, posłałam mamie moje najgorsze z morderczych spojrzeń, Łukasz taktownie zamilkł, a tata równie taktownie zanurzył usta i nos w piwie.

Granatowy odkurzacz marki Electrolux w cenie do trzystu złotych służył nam siedem lat. Odkurzałam nim dywany, ściany i sufity, przejeżdżałam po tapicerowanych meblach, sprzątałam przy jego użyciu samochód, teściowa też kilka razy pożyczyła go do golfa „piątki”. Spadł mi ze schodów, wylała się na niego woda. Wciągnęłam do niego kilkadziesiąt pająków, biedronek i muszek. U nas w domu zawsze było dużo owadów. Odkurzałam nim wokół kozy w salonie. Dwa razy zdarzyło mi się wciągnąć żarzące się odłamki węgielków, od tego zapalił się worek od odkurzacza, a przez górne otwory ciągnął dym. Kiedyś podłączyłam go do gniazdka, coś strzeliło i pięć dni byliśmy pozbawieni prądu.

Odkurzacz w siódmym roku współpracy zaczął umierać. Jego przypadłością była powolna choroba, zakażająca po kolei wszystkie jego części. Rura zapchała się na amen, odpadły kółka przy szczotce, przepaliła się dziura w filtrze, a sam filtr zapychał się wciąż kurzem. Dobił go także nasz pies. Pojawił się w piątym roku odkurzacza, a wraz z nim mnóstwo sierści. Jej ilość wyczerpała jego możliwości, w końcu padł trupem.Raz, w łazience, przestał ciągnąć. Wyjęłam rurę, potem ją zdjęłam, oczyściłam filtr, ale zabiegi te na nic się zdały. Najpierw uderzyłam ze złością rurą o płytki, potem pytałam na głos: „dlaczego?”, aż pogodziłam się z tym. Przebycie całego cyklu emocji zajęło mi pięć minut. Sięgnęłam po ścierkę od kurzu, była jeszcze mokra i pachnąca płynem, i przetarłam go dokładnie. Wyodrębniłam mój własny rytuał, wyszykowałam odkurzacz do niby-trumienki. Wyciągnęłam go z łazienki, już nie targając ze złością, ale delikatnie odłożyłam na schodach.

– Siedem lat, kupa czasu – powiedziałam do niego.

Zjawiła się teściowa, bębniąc palcami o boazerię w przedpokoju.

– Puk, puk, jest tam kto?

Ano, ja byłam. Przeszło mi przez myśl, że pozbyć się odkurzacza nie będzie tak łatwo. Po pierwsze, to taki sprzęt, że babcia już na pewno nie przepuści go przez swoje bramki. Po drugie, będzie kilka miesięcy jeździł w golfie „piątce”, jeśli uda nam się go przenieść, a szkoda, bo dla niego, jak i dla mojej torby, lepiej byłoby trafić na śmietnik. Dlatego nie odezwałam się nic. Jeszcze nie byłam gotowa. Odkurzacz może odszedł ode mnie, ale nie ja od niego.

Po tygodniu teściowa ponownie zapukała w boazerię. Powiedziałam jej:

– Odkurzacz padł, na amen. Weźmiesz go w taki sposób, by babcia nie widziała i wyrzucisz na śmietnik?

– A co się stało?

– Ze starości – obie zrozumiałyśmy ten fakt.

Jednak nadal jakoś ciężko było mi się z nim rozstać. Przyszedł Łukasz, więc próbując znaleźć kogoś, kto mnie powstrzyma, powiedziałam:

– Odkurzacz się popsuł, już nieodwracalnie. Chyba trzeba go wyrzucić.

– Jesteś pewna?

– Tak, próbowałam wszystkiego.

– Sprawdzałaś filtr? Wyczyściłaś go?

– Łukasz, zrobiłam wszystko, przysięgam.

Zamyślił się i wciągnął usta do środka. Westchnął.

– No trudno, to przyniosę ci karchera. Będziemy nim odkurzać, a coś nowego kupimy, jak się przeprowadzimy.

Chodziło mu o to, że byliśmy w trakcie wykańczania nowego domu, a karcher był przemysłowym odkurzaczem, który przebywał dotąd w naszym stanie deweloperskim. Podjęłam jeszcze jedno:

– To słuchaj, powiem twojej mamie, by go wzięła i wyrzuciła.

– Tak, wezmę go i wyrzucę u nas, by babcia nie widziała – dodała teściowa.

Boże, w nim ostatnia nadzieja.

– Wiesz co, wstrzymaj się. Jeszcze na niego spojrzę. Póki co mamy karchera.

Dziękuję, co za ulga. Mój świat się nie zmienił, ale w zadziwiający i cudny sposób pozostał taki jak zawsze. Karcherem odkurzamy już drugi miesiąc, granatowy Electrolux stoi na schodach, nieużywany, jak relikt w muzeum. Boję się go dotknąć chociażby szmatką, by wytrzeć kurz, bo coś się stanie i całe siedem lat razem z nim obróci się w pył. Nie chcę go puścić, ale w końcu będę musiała. Doszliśmy do takiego etapu, że już go nie zauważamy. Jest jednym z nas, jest grajdołem.

5.

Moi rodzice w 1991 roku wprowadzili się do mieszkania w nowo wybudowanym bloku jedynie w towarzystwie moim, żółtych garnków z czarnym wzorem, które dostali w prezencie ślubnym oraz książek. Dopiero po miesiącu mama kupiła pierwszą rzecz do mieszkania – dywan do dużego pokoju. Natomiast książek było bez liku. Mnóstwo drogocennych tytułów, a drogocennych, bo z tyłu była nadrukowana na nich cena oznajmiająca „dwieście tysięcy złotych”, „pięćdziesiąt sześć tysięcy złotych” – według starych nominałów. Drogocennych, bo były zużyte, pożółcone, ze starodawnymi okładkami, królewskie przedmioty. Ktokolwiek do mnie przychodził, mówił to samo:

– Rany boskie, ile tu jest książek.

Mieli rację, bo w jakimkolwiek z mieszkań znajomych z kolei ja byłam, nigdy niemal książek nie widziałam.

Zawsze, nim rano wstałam z łóżka, patrzyłam na nie i czytałam tytuły opisane na brzegach, nie wiem ile razy przez te wszystkie lata. Cichy Don, Zbrodnia i Kara, seria z Albatrosa, Martin Eden, David Copperfield, Krzyżacy, dzieła Mickiewicza, Słowackiego, Kraszewskiego, encyklopedia PWN, Historia Literatury Polskiej. Pamiętam do dziś układ książek, jedna obok drugiej.

Potem sama zaczęłam się parać zbieractwem książek. Jedna leciała za drugą. Część wzięłam od rodziców, albo to wiedzieli, albo nie. Mama kiedyś do mnie powiedziała:

– Zobacz, mam tu książkę z tysiąc osiemset któregoś roku. Daję ją tobie.

– Super, dzięki mamo!

– Czemu rozdajesz nasz dobytek? – wtrącił tata.

Córce odmawia? Rozumiałam go jednak. Ja też jestem przywiązana do rzeczy. Nawet Łukasza karcę, jak sięga po coś, co należy do mnie. Nie lubię, jak mówi o czymś „nasze”, kiedy jest moje. Nie chciałam jednak rezygnować z książki, a na twarzy mamy malowało się już zwątpienie.

– Kiedy ją kupiłaś? – zapytałam.

– Dostałam.

– No kiedy?

– Jak byłam studentką.

– Więc tata nie ma do tej książki żadnych praw. To majątek nabyty przed zawarciem małżeństwa, czyli twój odrębny. Jeżeli nie rozszerzyłaś przedmiotów nabytych wcześniej, jak byłaś niezamężna, umową majątkową również na męża – a według mojej wiedzy nie zrobiłaś tego – to jest to tylko twój majątek i możesz nim dowolnie rozporządzać – wyrecytowałam jak z kodeksu.

– Ha! – mama triumfalnie krzyknęła. – Widzisz, ja sama decyduję! Masz Aniu, dbaj o nią.

– Dziękuję. U mnie będzie bezpieczna.

Schemat posiadanych przeze mnie książek jest niejednorodny. Nie kieruję się gatunkami, formą, rodzajem literackim. Jestem poszukiwaczem. Drobię wykałaczką w ciężkiej i bogatej w złoża skale, wytrącając okruchy i łapiąc te, które wydają mi się fascynujące, niejednoznaczne, trudne, wymagające, odmienne, ale też klasyczne. Szukam w książkach innych książek do przeczytania. W ten sposób dziergam schematy i nawet ich nie kontroluję. Czasem to przypadkowa iskra, a czasem żmudna robota.

Zacznijmy od Olgi Tokarczuk, dlatego, że może będziesz wiedział, o co chodzi. Dostałam na urodziny w roku 2019 Opowiadania bizarne i była to pierwsza jej książka, którą przeczytałam. Tak bardzo mi się spodobała, że kupiłam niemal wszystkie pozostałe, przyszły w jednej paczce. Łukasz powiedział:

– A po co zamówiłaś wszystkie?

– Łukasz, ta kobieta niebawem zdobędzie Nobla, to pewne. Książek szybko braknie, zobaczysz. A ja będę mieć je wszystkie.

Tak też się stało.

Potem w Księgach Jakubowych przeczytałam o encyklopedii Benedykta Chmielowskiego Nowe Ateny. Kupiłam ją, sprawiając sobie w ten sposób prezent na trzydzieste urodziny (później w ogóle zaczęłam kolekcjonować reprinty, jak Bartnictwo czyli hodowla pszczół dla zysku Teofila Ciesielskiego). W Biegunach Olga Tokarczuk wspomniała o Moby Dicku – oczywiście kupiłam. Skoro już kupiłam Melville’a, to przy okazji przyszło mi na myśl, by zamówić Philipa K. Dicka i Osamu Dazai (jak Moby Dick ma się do literatury Wschodu i science fiction? A jak one do siebie? Jak?) oraz serię żydowskiej twórczości Ester Singer Kreitman. Sięgnęłam po nią, bo czytałam Dwór Isaaca Bashevisa Singera. Jego brata książki też przy okazji kupiłam.

Jak wygrałam kiedyś trudną sprawę, powiedziałam: kupię całą serię Prousta. I kupiłam. Mówię – i kupuję.

Sprawiłam Łukaszowi prezent w postaci książek Stanisława Grzesiuka, jak najpierw jedną, to potem trzy kolejne. Jak spodobał mu się Mock, kupiłam ówcześnie cztery pozostałe pozycje z tej serii Marka Krajewskiego. Przeczytałam kilka kieszonkowych wydań Albatrosa od moich rodziców; potem klikałam na Google każdego pisarza i zamawiałam jego książki, co dotyczyło dla przykładu Lwa Tołstoja czy Knuta Hamsuna. Bez znaczenia było dla mnie, czy książka jest nowa, czy z antykwariatu.

W prezencie ślubnym dostaliśmy biografię Hitlera pióra Johna Tolanda. Skoro tak, to przyszło mi do głowy, by nabyć Archipelag Gułag Sołżenicyna. Jak kiedyś na kursie pisania ktoś wspomniał o Samotni Charlesa Dickensa – kupiłam Samotnię Dickensa. Potem ktoś napomknął o Jarosławie Iwaszkiewiczu – nabyłam opowiadania Iwaszkiewicza. Dostałam pozycję popularnonaukową Billa Brysona Krótka historia prawie wszystkiego. Po jej przeczytaniu był wysyp książek, przede wszystkim z dziedziny fizyki. Mam Hawkinga, Sagana, Carrolla, Greene’a, Tysona, Żbika, potem lekko przeskoczyłam do Richarda Dawkinsa i samego Charlesa Darwina.

Za każdym razem, gdy wchodziłam do wieluńskiej księgarni Globus, słyszałam:

– Co Ania, po książkę?

– Nie, tak sobie tylko popatrzę w tytuły.

I kupowałam – minimum dwie, czasem cztery. W domu było tak:

– Byłaś w Globusie? – pytał Łukasz.

– Wiesz co, przypadkiem, tak wyszło.

– Kupiłaś coś? – bardziej oznajmiał niż pytał.

– Tak się trafiło, Jarek mi niemal sam włożył do rąk, co miałam robić – odmówić?

Nie wiem, ile razy przeprowadziliśmy podobny dialog.

Jak odkryłam wydawnictwo Czarne, to zamawiałam już hurtowo, z każdej serii.

Jak przeczytałam kiedyś Márqueza Sto lat samotności, zamówiłam wszystkie jego książki.

Jak co roku oglądam rozdanie nagród Nike – tak zamawiam każdą z książek znajdujących się na krótkiej liście.

Raz obudziłam się wcześnie rano w którąś niedzielę. Na „Ale Kino +” leciał film Lampart. Obejrzałam pół godziny. W wyszukiwarce Google znalazłam informację, że film jest ekranizacją książki o tym samym tytule, napisanej przez Giuseppe Tomasiego di Lampedusę. Znalazłam wydanie z lat czterdziestych w jednym antykwariacie i, oczywiście, kupiłam.

Ludzie chcieliby mi kupować książki w prezencie na urodziny, ale boją się, czy trafią.

Ja z kolei boję się otwierać oczy i uszy, by nie dosięgło ich coś, co będzie kolejną iskrą zapalną.

To, co wyżej opisałam, to mały fragment całości. Władam moimi książkami jak surowa matka, która kocha po cichu. Na którąkolwiek nie spojrzę, pamiętam, w jaki sposób do mnie trafiła. Powoli wszystkie sczytuję, ale nadal nabywam ich więcej, niż jestem w stanie przeczytać. Wciąż są książki nieodkryte, takie, które zostaną napisane, a ja nigdy ich nie poznam i takie, tych mi żal najbardziej, które wydano w innym języku i są wspaniałe, a nie będą przetłumaczone na język polski. Fascynuję się książkami, ponieważ według mnie zawierają absolutną wiedzę i nie jest w stanie się temu przeciwstawić nawet osobiste doświadczenie.

Czytałam, że galaktyki łączą się w gromady, te z kolei w supergromady, a wszystkie supergromady siła wszechświata formuje we włókna, pełne zależności. Tak rozumiem właśnie mój grajdoł książek, jedna goni drugą, w każdej zawiera się tajemnica tego, dlaczego kupiłam następną i wcześniejszą. A Wszechświat się przecież rozszerza.

W moje ręce trafiła kiedyś książka Czarny Łabędź Nassima Nicholasa Taleba. Znalazłam w niej taki fragment w rozdziale zatytułowanym AntybibliotekaUmberta Eco, czyli jak szukamy potwierdzeńN.N. Taleb, Czarny Łabędź. Jak nieprzewidywalne zdarzenia rządzą naszym życiem, Poznań 2020, s. 35–36.[1]: „Książki przeczytane są znacznie mniej wartościowe od książek nieprzeczytanych. W takiej bibliotece powinno się znajdować tyle „wiedzy, której jeszcze nie posiadacie, ile tylko pozwala wam jej tam umieścić wasza kondycja finansowa, oprocentowanie kredytów hipotecznych i trudna obecnie sytuacja na rynku nieruchomości. […] Właśnie tak to działa, im więcej wiecie, tym więcej rzędów nieprzeczytanych książek macie w bibliotece. Nazwijmy tę kolekcję nieprzeczytanych książek antybiblioteką.

Mam swoją przeczytaną bibliotekę i nieprzeczytaną antybibliotekę. Mój zbiór nie jest jeszcze pokaźnych rozmiarów, jak dla mnie i na moje możliwości, choć moi goście co rusz wywalają gały (to bardziej dosłownie oddaje rzeczywistość, niż gdybym użyła słów: „otwierają szeroko oczy ze zdumienia”) na moją kolekcję i zastanawiają się: skoro mam trzydzieści dwa lata i przeszło czterysta książek, to ile będę ich mieć za dwadzieścia czy trzydzieści lat, zakładając, że zaczęłam książki namiętnie nabywać od lat pięciu? Matematyczny casus, ale uwzględnij jeszcze to, że kupuję ich z każdym rokiem więcej, nie są to przypadkowe książki, nawet jeśli przypadkowo nabywam o nich wiedzę. Każdą wcześniej sprawdzam. Kiedyś nie miałam na odkurzacz, dziś zostawiam miejsce na działce na własną bibliotekę. Czy do czegoś poprzez to zmierzam? Co jest moim celem? Myślę, że… posiadanie. Bo przecież wiedzę mogę też czerpać z książek wypożyczonych. Przekonasz mnie, że z innego powodu? Jestem ciekawa, z jakiego.

Czy, jak mi to kiedyś Łukasz powiedział:

– Gratuluję, przejebałaś naszą kuchnię.

6.

Każdy ma swój grajdoł i każdemu życzę, by się rozrastał. Ile nieprawdy jest w powiedzeniu: po co gromadzić rzeczy, skoro nie zabierze się ich ze sobą do grobu! Postawię kontrpytanie: a życie tu i teraz? Ile uroku jest w zbieraniu czegoś, co możesz nazwać swoją własnością! To, jakie posiadasz rzeczy, definiuje cię. Nie przez wzgląd na majątek, ale na to, w jaki sposób siebie określasz, na czym opierasz własną tożsamość.

O sobie sądzę, że niewiele we mnie tożsamości moich przodków jak u Kuby. Nie czułam nigdy, że mam korzenie, których jestem przedłużeniem. Sama tworzę własną historię w oderwaniu od innych ludzi, co jest egoizmem, szczytem buty bądź ich cnotą. Czy ta krótka historia o rzeczach, wyżej opowiedziana, mogła cokolwiek o mnie powiedzieć? Wydaje mi się, że tak.

Szkoda, że nie napiszę o każdej rzeczy z osobna, ale wiem, że nigdy bym ich nie objęła chociażby w ułamku części z powodu zawiłości czasu. Gdy pisałabym o czymś, co miałam, musiałabym napisać od razu, co mam teraz, a i pewnie wychodziłabym w przyszłość: co mogę lub będę mieć. Historia wówczas rozrosłaby się do rozmiarów, które wymknęłyby mi się z rąk, nie zapanowałabym nad tym. Nie da się zbadać świata całego, bo świata nie poznamy wtedy więcej, niż byśmy się skupili na małym mieście. A chodzi o to, by wrażenia nie były nazbyt ogólne.

Wiesz co, jednak to my mamy swoich właścicieli. Oby byli dla nas dobrzy.

Opowiadanie nadesłane w ramach konkursu „Snuj Story” 2022. Zostało wyróżnione drukiem w tygodniku „Nowy Napis Co Tydzień”.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Anna Szrymska, Tabor cygański, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 153

Przypisy

  1. N.N. Taleb, Czarny Łabędź. Jak nieprzewidywalne zdarzenia rządzą naszym życiem, Poznań 2020, s. 35–36.
  2. Stefan Türschmid, Struna / Wyspa Nazino, projekt okładki Aleksandar Ćirlić, Biblioteka Analiz i Instytut Literatury, Kraków 2021, s. 11. Wszystkie cytaty pochodzą z tego wydania.

Powiązane artykuły

26.05.2022

Nowy Napis Co Tydzień #153 / „Raport o stanie wojennym”. Fragmenty

Opowieść taksówkarza

Jeżeli zamek zamarznie, to najlepszy jest płyn hamulcowy. Kilka kropel wlać do środka i kręcić kluczykiem. Można też podgrzać. Dziś rano miałem takie ćwiczenie z zamkiem. Ale silnik zapalił od razu. Kursy były niezłe. Niewiele jeździ taksówek. Przydziały benzyny dla prywatnych taksiarzy są ograniczone. Na lewo od wojska kupiłem kanister. Stoją w lesie zaraz za naszym osiedlem. Cała kolumna transporterów. Pilnują fabryki. Zmarznięci, głodni. Wpadli do cukierni na naszym osiedlu i w kilka minut wszystkie ciastka wyjedli. Pasażerowie małomówni raczej. Boi się człowiek człowieka. Kapusie wyjdą na wierzch. Zaczną węszyć i premię za czujność pobierać. Wiozłem jednego takiego. Futrzana czapa, morda czerwona, nabita. Mongoł. W lusterku go widziałem. Sprawdzić mnie chciał taki syn.

– Wreszcie –powiada – będzie spokój i porządek.

– Co, proszę? – ja mu na to.

– No jak to? – pyta. – Pan jest odmiennego zdania?

– Co, proszę? – powtarzam. – Słabo słyszę, bębenki w uszach mi popękały. Minę zrobił głupią. Tak na mnie popatrzył wilkiem. Skończyła się rozmowa.

Wysiadł na Puławskiej w pobliżu tego rezerwatu bezpieki. Być może na służbę śpieszył. Tam posterunek za posterunkiem. Zatrzymują wozy, sprawdzają. Centrala stanu wojennego.

A z pasażerami rozmaicie. Jeden mówi: milicja miała dostawę na świąteczny stół, wie pan? Ze stawu w Łazienkach wyławiali dla nich karpia. Z pół tony nocą wybrali. Najlepszy gatunek. Królewski karp. Coś pan myślał! – dodał widząc moje zdziwienie. – Napracowały się chłopaki!

To nie był prowokator. Wyczułem go. Swojak. Kaszel taki miał. Długi, rzężący. Z nadmiaru gorzały.

– I łabędzie będą tłuc – powiedział i sporta przełamał na dwie połówki. Jedną osadził w szklanej lufce.

Palacze kiepsko mają. Przydział kartkowy dla nich nie wystarcza. I tacy jeżdżą. Mówią, jak mówili. Nie zamurowało im ust. Przeważnie jednak ludzie milczą. Nie mają humoru. Siedzą tak, łby zwieszone, i jak zderzy się taki z moim spojrzeniem w lusterku, to odwraca oczy. Przeżycia, kłopoty. Może ktoś z bliskich aresztowany, internowany. Wiozłem pewne starsze małżeństwo. Ona mówiła cały czas, że była internowana. Obóz, druty, baraki, apel. Starszy do niej: cicho, cicho, kochanie… – I głaskał ją po ręce. A mnie na boku wyjaśnił, że nerwy jego żonie wysiadły. Wiózł ją do głupiejewa na Nowowiejską. Różnie ta wojna na ludzi podziałała. Taka starsza osoba. Pamięta okupację. Łapanki, egzekucje. Odbiło jej. Czemu nie? Paru takich wiozłem, co opaski czarne nosili na rękawach. Na znak żałoby z powodu tego stanu wojennego. Młodzi jeszcze najlepiej się trzymają. Taki jeden po amerykańsku ubrany, w kurtkę z napisem US Army, mówi na koniec kursu: zna pan to? Wrona orła nie pokona! – I w śmiech. Dobrze, że młodzi nie pękają. Nadzieja jakaś, przyszłość. Bo złe myśli we łbie jednak buszują. Odpędzam, odpędzam, mózg wietrzę. Przyczepiły się, cholera jasna, jak rzep psiego ogona! Mróz ściska. Starzy ludzie umierają. Dużo pogrzebów. Telefonów nie ma, nim zawiadomią pogotowie… Te czołgi, budy i inne militarne wozy przetaczają się ulicami. Watahy milicjantów łażą, węszą. Można tym się zatruć! Zwalczać to w sobie trzeba. Tylko jak? Dziś to kilka razy mnie zatrzymywali. Prawo jazdy, stan licznika, wóz rewidowali. Najbardziej zdenerwowałem się tą ostatnią kontrolą. Już do domu zjeżdżałem. Wolno tak. Myślałem, że jeszcze jakiegoś pasażera zabiorę w swoim kierunku. Halt! Zatrzymują. Żołnierze w waciakach, uszate czapki, automaty w pogotowiu. Zmarznięci, przytupują. Od spodu ich obuli marniutko, w gumiaki.

– Dokumenty! – paluchy im zgrabiały, ledwo kartki w dowodzie przerzucają.

– Zimne te gumiaki – mówię.

– W środku mają ocieplenie – jeden odpowiada. – Ale zimne.

– Bo ci z ZOMO – zauważyłem – przyzwoite wojłoki mają. Nic nie odpowiedział.

Ten z drugiej strony wozu, kapral, odzywa się:

– Niech pan tylne drzwi otworzy.

Otworzyłem. Pod siedzeniem zaczął grzebać. Dynamitu czy petardy szukał? Nie znalazł. Zapalam silnik.

– Zaraz – mówi – od spodu zobaczymy. – Klęka i łeb pod wóz pakuje. Bach! Oberwał się zlodziały śnieg. Czapka mu spadła. Wylazł. Nos smarem ubrudzony. Z trudem śmiech hamuję. – Jeszcze bagażnik – warczy.

Przycisnąłem guzik. Otworzył. Tam zapasowe koło, narzędzia i nic więcej. Czekaj, węszycielu! Popracujesz jeszcze na tym mrozie! Tak pomyślałem. Zamknął bagażnik. I ledwo to zrobił, wieko znów odskoczyło. Powtórzył. To samo. Bagażnik w moim wozie trzeba umieć zamknąć. Tylko sposobem. I tak zaczął tym wiekiem tłuc. Co przycisnął, to mu odskakiwało. Aż sapać zaczął. Walił coraz mocniej.

– Uwaga! – papierosa zapaliłem. I tak mówię: – Popsujecie mi pokrywę, obywatelu kapralu!

Popatrzył na mnie i nic nie powiedział.

A ja ręce sobie na kierownicy opieram i czekam spokojnie. Radio włączyłem i muzyka płynie.

Załamał się wreszcie gorliwy żołnierz. Poprosił, żeby mu pomóc.

– No właśnie! – powiedziałem. – I po co ci to było, kolego?

– A co?! – wybuchnął. – Ja to wymyśliłem?

Już mu się pomału zaczyna przejaśniać w głowie.

Nowe życie

Stał na poboczu pustej, wiejskiej drogi i podtrzymywał kobietę. Ona wyła przeraźliwie. Psy z najbliższych zagród zaczęły odpowiadać na ten przenikliwy, nabrzmiały bólem głos. Był bezradny. Ból chwycił ją o północy i trzymał uparcie. Wzmagał się nawet. Patrzył na nią z niepokojem. Jej oczy zabłysnęły wilgotnie. Płakała.

Stał już długi czas na tym rozstaju. Stąd było dziesięć kilometrów do miasta. Tam znajdował się szpital. Raz już miał nadzieję. Wpatrzył się z napięciem w rosnące światła reflektorów. Zaczął machać rękoma i krzyczeć. Osobowy samochód minął go, nie zwalniając wcale. Patrzył bezsilnie za oddalającym się światłem. Złorzeczył szeptem. Zapanowała cisza. Kobieta przestała jęczeć. Tylko oddychała ciężko. Czuł jej gorący, chory oddech.

– Lepiej ci? – zapytał z nadzieją.

Pokręciła głową. Całym ciężarem ciała wspierała się na nim.

Znów patrzył w ciemność. W cztery strony zbiegających się dróg. Bielały pola. Nad ziemią wisiało czarne niebo bez gwiazd. Kobieta wydała przenikliwy jęk. W ciszy ten głos ogromniał. Psy rozszczekały się zajadle. Jej twarzy nie widział w ciemności. Słyszał chrzęst zębów, kiedy nimi zgrzytała. Dostrzegł też jej wielki, rozsadzający palto brzuch.

Z prawej strony rozbłysły światła. Powiększały s*ię szybko. Usadowił kobietę na pryzmie kamieni i rzucił się na drogę. Ciężarówka zahamowała gwałtownie. Chwilę jeszcze toczyła się po oślizgłej nawierzchni. Z szoferki posypał się grad przekleństw. Pobiegł po kobietę. Wziął ją na ręce. Ugiął się pod ciężarem jej bezwładnego ciała. Potykając się zaniósł ją do samochodu. Wdrapał się na stopień.

– Do szpitala! – wydyszał. – Natychmiast!

Kierowca otworzył drzwi i pomógł mu ułożyć kobietę na siedzeniu. Ona cały czas pojękiwała.

Kierowca włączył motor i ruszył tak ostro, że wozem aż zarzuciło. Nie mówił nic. W szoferce było ciepło. Z radia płynęła muzyka. Proporczyki umocowane nad lusterkiem falowały lekko jak na wietrze.

Odetchnął głęboko.

– Dziękuję, kolego – powiedział.

Kierowca podsunął mu paczkę papierosów.

Miał sztywne od zimna palce i z trudem wyłuskał papierosa. Zapalił chciwie.

– Co jej jest? – zapytał kierowca. Był to młody chłopak. Światło mijanej latarni odsłoniło jego twarz. Pokazał się mocny zarost na policzkach i głębokie cienie pod oczami.

– Bóle porodowe – odpowiedział i popatrzył na bladą, spoconą twarz kobiety. Oddychała z wysiłkiem.

– Przycisnę na gaz – powiedział kierowca. – Migiem będziemy w mieście. Ta stara, rozklekotana ciężarówka popędziła w nie znanym jej dotąd tempie.

Silnik kaszlał i rzęził. Cały wóz skrzypiał i trzeszczał.

– Grat, ale posłuszny – powiedział z zadowoleniem kierowca. Zatrzymało ich mocne światło naprzeciw. Kierowca odruchowo opuścił głowę. Oślepiło go światło. Drogę zagradzał motocykl z przyczepą. Dwaj milicjanci potrząsali groźnie maszynową bronią.

– Wilki – warknął kierowca.

Ciężarówka wyhamowała z trudem. Zatrzymali się przed samym motocyklem.

– Kontrola – rzekł jeden z milicjantów.

– Za ostro jeździsz – dodał drugi rozcierając zmarznięte uszy.

Kierowca podał swoje dokumenty. Milicjant oświetlił latarką kobietę i mężczyznę siedzących obok niego.

– Do szpitala ich wiozę – wyjaśnił kierowca. – Na trasie stali. Kobieta jęknęła.

Milicjant przyglądał się jej dłuższą chwilę.

– Wasze dokumenty.

Mężczyzna zaczął przetrząsać kieszenie. Znalazł wreszcie portfel.

Milicjant przekartkował uważnie jego dowód. Półgłosem przeczytał nazwę miejscowości, w której mieszkał mężczyzna.

– Co robicie o tej porze – ponownie oświetlił go latarką. Tamten przymknął oczy.

– Mówiłem przecież – odpowiedział za niego kierowca. – Do szpitala jadą.

Drugi milicjant zaszedł od tyłu ciężarówki. Podniósł plandekę. We wnętrzu leżały ciasno ułożone worki.

– Kartofle do fabryki… – rzekł kierowca. – Dwie tony.

Milicjant począł obmacywać worki. Czynił to powoli i starannie. Ten pierwszy oddał dokumenty kierowcy. Zatrzymał dowód mężczyzny.

– A ona? – wskazał na kobietę.

Mężczyzna gładził machinalnym ruchem dłoń kobiety. Poprawił delikatnie jej opadającą głowę.

– Ona może umrzeć za chwilę – po raz drugi odpowiedział za niego kierowca.

Milicjant mruknął coś niezrozumiale. Nie ponowił pytania. Oddał dowód mężczyźnie. Tamten zadygotał cały i z jego ust wydobył się dziwny, chrapliwy dźwięk. Kierowca ścisnął go mocno za ramię.

– W porządku tam? – zapytał milicjant swojego kolegę, który sprawdzał worki z ziemniakami. Puścił silny snop światła z latarki na tył ciężarówki.

– Nie przewozi czegoś? – dodał nagle nieufnym głosem.

– Czysty – odpowiedział drugi milicjant i opuścił plandekę. Rękawicą starannie otrzepał kurtkę.

Pierwszy milicjant zgasił latarkę. Kopnął wojłokowym, ciężkim buciorem w oponę przedniego koła.

– Powietrza przymało – zauważył i ziewnął przeciągle. – Jedźcie!

Kierowca przekręcił kluczyk w stacyjce. Zapalił motor. Zgasł zaraz. Ponowił próbę. Milicjanci coś mówili do siebie. Przez dychawiczny kaszel silnika dobiegł śmiech jednego z nich. Za którymś razem silnik zapalił już na dobre. Ciężarówka ruszyła. Kierowca podsunął mężczyźnie papierosy. Zapalili.

Mężczyzna otarł pot z czoła kobiety. Jej głowa leciała do tyłu.

– Śpi – szepnął. Ale gdy spojrzał jeszcze raz, zrozumiał, że ona straciła przytomność. – Prędzej! – krzyknął.

Ogarnął go strach. Nie będą mieli dziecka. Poroni. Urodzi się martwe. Modlić się zaczął. Przypominał sobie słowa dawno zapomnianej modlitwy.

Wśród nocnej ciszy

Miasto zamiera już wczesnym wieczorem. Autobusy pędzą jak widma, a ostatni pasażerowie kulą się w nich strachliwie. Latarń pali się niewiele. Ciemną pustką zieją ulice. Tu i ówdzie widać żałobne okna kawiarni i restauracji. Są zamknięte. Sterczą nogi krzeseł ustawionych na stolikach. Niklowy błysk ekspresu. Puste półki.

Miasto zapada w ciężką, przymusową noc. Jedynie właściciele psów pokazują się jeszcze ze swoimi czworonogami. Trzymają się w pobliżu domów i czujnie spoglądają na zegarki.

Panuje głucha cisza. Każdy odgłos życia brzmi zwielokrotnionym echem między murami. Wtedy z okien wyglądają ludzie. Rozsuwają firanki i patrzą. Ludzie więc nie śpią. Czuwają.

Tego wieczoru jak zwykle panowała głucha cisza. A wieczorów tych było już sto kilkadziesiąt.

W pobliskim kościele odezwał się zegar na wieży. Wybił jedenaście uderzeń. Wraz z ostatnim jego uderzeniem jakaś sylwetka wynurzyła się zza węgła narożnej kamienicy. Skradała się pod murem. Spóźniony przechodzień. Dopadną go?

O tym zapewne pomyślała starsza pani, która wyjrzała z okna na pierwszym piętrze.

Niebo było bez gwiazd i bez księżyca. I w ciszy tej policyjnej nocy raptownie rozległy się donośne kroki.

Ludzie z okien zobaczyli żołnierzy podążających jezdnią. To nie był patrol. Czterech i szli gromadką. Zdjęli swoje wojskowe pasy i pomachiwali nimi z rozmachem. Pasy uderzały sprzączkami w kamienie bruku. Wzbijały się iskry. Żołnierze zataczali się i potrącali. Przystanęli i wsłuchali się w kocią muzykę miłosną z parku.

– Kici, kici – wołali.

Koty darły się ludzkimi, strasznymi głosami.

Dostrzegli ludzi w oknach. Zerwali z głów czapki. Podrzucali je w górę. Czapki spadały na bruk. Chwiejąc się i padając na kolana podnosili czapki z jezdni.

– Polska jest jedna! – wrzasnął któryś z nich. Zatoczył się na latarnię. Pokłonił się nisko ludziom w oknach. Objął latarnię i ciężko zwiesił głowę. Powlókł się za swoimi kolegami.

Dochodzili do skrzyżowania ulic. Nadjechał autobus zmierzający do zajezdni. Zahamował i przepuścił żołnierzy. Oni zatrzymali się znów i wykonali osobliwy, pijacki taniec.

– Wyonaczyć, wysobaczyć! – zawył przeraźliwie ten sam, co poprzednio. Rzucił czapkę na jezdnię. Deptać ją zaczął.

Inni odpowiedzieli mu nieartykułowanym wrzaskiem.

Te głosy i tupot podkutych butów jeszcze przez pewien czas niepokoiły ciszę nocy.

Ludzie w oknach powoli zasłaniali firanki i gasili światła. Tylko w jednym małym okienku na poddaszu majaczyła jeszcze jakaś sylwetka.

Wiosenny spacer

Bywają dnie lepsze i gorsze. W tych gorszych wszystko zamienia się w koszmar i ohydę. Niestety, gorszych dni jest więcej. Dzisiejszy dzień do takich najpodlejszych zaliczam. Wlókł się jeszcze tak wolno. Wymięty jak szmata wróciłem do domu. Marynia w lot chwyta moje nastroje i o nic nie pytała. Tylko szybko podała kolację. Udało jej się zdobyć podroby. Z tych podrobów ugotowała gulasz na wzór węgierski. Zacząłem jeść. Niby smaczne, pikantne, a śmierdzi. Wściekłem się. Tym bardziej że Franek kupił na chamowie pół świniaka i ma z tego żarcie palce lizać! Przedwojenne wyroby, tak mówił. Miał nielichą wałówkę w biurze. Kiełbasa, kaszanka. Oczywiście nikogo nie poczęstował. Ten gulasz może nawet tak bardzo nie cuchnął. Ale w dzisiejszym stanie ducha to mi wystarczyło. Odstawiłem talerz. Z hałasem, owszem. Marynia patrzy na mnie wystraszona. Opanowałem się ostatkiem sił.

– Nie mam apetytu – wydusiłem z siebie te słowa i zapaliłem papierosa. Palę caro. Były niezłe na początku. Teraz są okropne. Gorzkie, drapią w gardle, sieczka, nie tytoń. Wszystko tak zamienia się w świństwo, ohydę. U nas weryfikację przeprowadzała egzekutywa. Oni nawet dosyć porządni i postarali się rzecz całą po ludzku zrobić. Po prostu sami z siebie każdemu wpisali: „Postawa społeczno-polityczna nie budzi zastrzeżeń”. Bardzo przyzwoicie. Każdy mógł na to przystać. Nikt nie czuł się pohańbiony czy do czegoś zmuszony i bardzo gładko ta weryfikacja leciała. Okazało się jednak, że wszędzie są szuje, paskudy, no brak mi słów! Stawaliśmy przed tą inkwizycją, czytali nam opinię i każdy z nas odchodził zadowolony. Tylko Herczak aż się zachłysnął z oburzenia:

– Postawa społeczno-polityczna bez zastrzeżeń! – zawołał. – To ja, ideowy członek partii, syn robotnika, który walczył z uciskiem sanacji, ojciec dwóch obywateli sprawujących odpowiedzialne zadania na froncie politycznym i ekonomicznym…

Takie ścierwo! Jeden syn jest kadrowcem w PBP 1. Drugi kierowcą w Animexie, wozi dyrektora. I jeszcze wyliczał swoje zasługi. Pomyśleć: żaden fachowiec, jego projekty ciągle trzeba poprawiać, przy tym leń, ile to razy był na zwolnieniu lekarskim…

Egzekutywa zbaraniała. Na taki numer nie byli przygotowani. Targ w targ, zmienili mu opinię. Wydali panegiryk na cześć ideowego komunisty. Z podkreśleniem, że wykazuje szczególne zrozumienie i należytą aktywność w trudnych warunkach stanu wojennego. Moim zdaniem to jest zakamuflowany ubowiec, który odsłonił się wreszcie. Nasz komisarz wojenny, porządny raczej człowiek, młody major, oświadczył poufnie dyrektorowi, że bezpieka bardzo się rozpanoszyła, nawet władzom wojskowym trudno wziąć na smycz tę sforę, nie mówiąc już, żeby te drapieżne kły zneutralizować kagańcem. Bo ja wiem? Może jedni na drugich co najgorsze zwalają…

Chociaż herbata była wyśmienita. Mocna, aromatyczna. Marynia jeszcze przed wojną kupiła większy zapas assamu i madrasu. Ona zawsze skrzętnie różne produkty chomikowała. Jednak miała rację. Z ulicy już od dłuższego czasu dochodził ryk silnika. Ten bydlak z parteru znów coś majstruje przy swoim polonezie. Nie liczy się z nikim i na cały regulator puszcza silnik. Już chciałem wychylić się z okna i powiedzieć mu coś obelżywego.

– Daj spokój – powiedziała Marynia.

Sam przestał za chwilę. Też jakiś mętny typ. Nie wiadomo, czym się zajmuje. Wiecznie uśmiechnięty. Jakby jeszcze bardziej poweselał w tym stanie wojennym.

Włączyłem telewizor na dziennik. Tak machinalnie wcisnąłem guzik i dopiero się zaczęło! Ta brednia, kłamstwo. Szczególnie stężoną strugą dziś pociekło. Gęby spikerów uroczyste, namaszczone. Słowa pieszczą, z niezwykłą atencją różne kalumnie, obelgi i groźby wypowiadają. I jacy brzydcy! Wstrętne, robaczywe gęby! O, migawka filmowa, nazywają to reportażem z życia. Jacyś kolaboranci mówią w imieniu załogi fabryki pras. Chwalą wszystko, produkcja wzrasta, ludzie odetchnęli, nareszcie spokój i porządek. Znam tę fabrykę pras, współpracujemy z nimi od dawna. 13 grudnia mocno ich spacyfikowali, potem jeszcze przez dwa tygodnie nocami z domów wywlekali ludzi. Ale oni ciągle protestują. Na pięć, dziesięć minut przerywają pracę, nagle w halach głucha cisza, maszyny stoją. Od razu ta sfora wojenna rozbiega się po halach, węszą, prowodyrów chcą wyłowić. A oni nic, milczą. Każdy ma wytłumaczenie, coś mu się zacięło, to musiał naoliwić, przykręcić, poluzować… Czyli dwie rzeczywistości. Rzeczywistość telewizyjna i życie. Jak to można znieść? Prosto z życia zasiadam przed telewizorem i inny świat przed oczyma się rozpościera. Następnie jakiś tłusty łysoń, oszust upozorowany na Mędrca, zaczął uzasadniać wyższą konieczność stanu wojennego. Profesor, filozof, tak go przedstawili. Krew mi uderzyła do głowy. Szum, ucisk w skroniach.

– Ty łobuzie! – nie wytrzymałem tej eskalacji. – Jak możesz tak tą japą kłapać! Żeby ci język kołkiem stanął!

– Też! Masz do kogo mówić… Przecież to śmieć – tak powiedziała Marynia. – Nie bądź śmieszny!

Miała rację. Przecież w ten sposób ulegam tej propagandzie.

O to im idzie. Wstałem. Chciałem wyłączyć to kloacze pudło. Ale Aśka zaprotestowała. Potem mają dać jakiś film. Nauczyła się wysiadywać przed telewizorem. Ma dwanaście lat i już zatruwa się tym smrodem. Pal licho! Niech Marynia martwi się o swoją ukochaną córeczkę. Wychowa ją na telewizyjną idiotkę z sieczką we łbie.

A, róbcie, co chcecie! Wyszedłem się przejść. Park blisko. Stare miasto. Ochłonę trochę, wywietrzę się z tych całodziennych miazmatów. Ładny, ciepły wieczór. Już wiosna. Zawsze to lepiej dla oka. Zamazali na murze ten wczorajszy napis. Zima wasza, wiosna nasza! Ale głupio zamazali. Słabo pociągnęli farbą i właściwie dalej jest to widoczne. Nic nie umieją zrobić. Partaczą. Ludzie sobie spacerują. Dużo młodzieży. Obejmują się, szepczą czułe słówka. Niedługo Aśka zacznie chodzić na randki z chłopakami. Może już chodzi? Mniej patroli. Tu przy skrzyżowaniu był posterunek, sprawdzali ludzi, samochody. Teraz zlikwidowany. Tam pod arkadami też warowali. Nie ma ich. Już od kilku dni rozluźnili ten gorset stanu wojennego. Również nie jeżdżą ulicami. Te skoty, budy i gaziki na sygnale. Taka kolumna regularnie wieczorem przejeżdżała naszą ulicą. W innych miejscach miasta ta samo. Pokaz siły. To był nacisk psychologiczny. Jesteśmy. Czuwamy. Wszędzie. Tu w parku, pamiętam, jeszcze tydzień temu, szedłem sobie zamyślony i oni jak spod ziemi wyrośli. Trzech. Dokumenty. Długo sprawdzali. Patrzyli na mnie badawczo. A przecież była dopiero dziewiąta wieczór. Teraz przestali. W pracy jeden technik opowiadał, że wracał po godzinie policyjnej do domu, kawał drogi, pieszo, ani razu nie natknął się na patrol. Tak, poluzowali trochę. Jednak nic to nie znaczy. Przyczaili się po prostu. Czuwają z ukrycia. Zawsze mogą zza krzaków wyskoczyć. W każdej chwili z tej czy z tamtej bramy wyjdą. Siedzą gdzieś po kątach. Czuwają, broń oliwią, te krótkofalówki bez przerwy nadają. Gotowi!

W parku trawa ładnie się zazieleniła. Dywan taki. Ci młodzi na ławkach sobie siedzą. Migdalą się, jak to się mówi. Co to za młodość! Człowiek ma takie krótkie życie, tyle chorób czai się zewsząd i jeszcze ten ustrój, psia krew! Ten, co ma szwagra w bezpiece, mówił, że przed pierwszym maja będzie ostry reżym. Ściągają ZOMO, wszystkie hotele będą przez nich zajęte. Boją się, żeby tak zwane Święto Pracy nie wymknęło im się z łap. Żeby prawda nie przemówiła. Wyobraziłem sobie, jak z tyłu zachodzę patrolującego zomowca i dotykam go lekko w ramię: – Hallo! – Odwraca się nerwowo. Patrzę: a zomowiec ten ma gębę Herczaka łobuza. I ja go cap za przyrodzenie! Tak z całej siły. Pada jak ścięty. Biorę to wypasione cielsko pod obcasy.

Z trudem wyzwoliłem się z tego sadystycznego czadu. Przyśpieszyłem kroku. Biegłem wprost tymi parkowymi alejkami. Czy to marszobieg? Ciemno już. Za każdym krzakiem wyobrażałem sobie zomowca. Każdy mocniejszy stukot butów kojarzył się z patrolem. Cywile też podejrzanie wyglądali. To nie mania prześladowcza. Taki poczciwy z pozoru cywil może okazać się tajnym funkcjonariuszem. Ja tym łobuzom nic a nic nie wierzę! Zwolniłem kroku. Przecież to spacer do cholery!

Fragmenty Raportu o stanie wojennym według książki Macieja Woźniaka Podróż przez rzeczywistość. O twórczości Marka Nowakowskiego (Kraków 2018).

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marek Nowakowski, „Raport o stanie wojennym”. Fragmenty, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 153

Przypisy

  1. N.N. Taleb, Czarny Łabędź. Jak nieprzewidywalne zdarzenia rządzą naszym życiem, Poznań 2020, s. 35–36.
  2. Stefan Türschmid, Struna / Wyspa Nazino, projekt okładki Aleksandar Ćirlić, Biblioteka Analiz i Instytut Literatury, Kraków 2021, s. 11. Wszystkie cytaty pochodzą z tego wydania.

Powiązane artykuły

26.05.2022

Nowy Napis Co Tydzień #153 / Mozaika ludzkich losów. O wybranych opowiadaniach z „Raportu o stanie wojennym” Marka Nowakowskiego

Zmienność tonacji uczuciowej to charakterystyczna cecha opowiadań z Raportu o stanie wojennym – w jednych dominuje konwencja dramatyczna i poważna, w innych – niemal komediowa. Uwagę zwracają również przenikanie się doświadczeń jednostki z losem bohatera zbiorowego (narodu w sytuacji zagrożenia) oraz wysiłek pisarza, by opisać te zwyczajne sytuacje, które w szczególnym momencie dziejowym nabierają niecodziennego, niemal parabolicznego wymiaru.

Przyjrzyjmy się przedrukowanym w niniejszym numerze utworom. Opowieść taksówkarza traktuje o pierwszych chwilach stanu wojennego w mroźnym grudniu pamiętnego 1981 roku:

Jeżeli zamek zamarznie, to najlepszy jest płyn hamulcowy. Kilka kropel wlać do środka i kręcić kluczykiem. Można też podgrzać. Dziś rano miałem takie ćwiczenie z zamkiem. Ale silnik zapalił od razu.

Zimowa atmosfera w innych okolicznościach nie miałaby tak wielkiego znaczenia, jednak w kontekście tematu przewodniego zbioru stanowi jasny sygnał, że akcja rozgrywa się w przededniu narodowej tragedii. Głównym bohaterem, a w tym przypadku również narratorem, jest prosty mężczyzna. Opisuje on otaczający go świat i wydarzenia z perspektywy swego taksówkarskiego fachu, nie sili się na historiozoficzne dywagacje. Wspomina zatem o niedoborach benzyny czy oddziałach żołnierzy stacjonujących na ulicach. Zasadniczym tematem relacji są jednak opowieści o pasażerach. Przestrzeń taksówki, w której siłą rzeczy pojawiają się każdego dnia bardzo różni ludzie, staje się dla Nowakowskiego miniaturą całej Warszawy, a może nawet Polski – zaskoczonej brutalnością władzy decydującej się na zastosowanie opresji militarnej wobec własnych obywateli:

Pasażerowie małomówni raczej. Boi się człowiek człowieka. Kapusie wyjdą na wierzch. Zaczną węszyć i premię za czujność pobierać. Wiozłem jednego takiego. Futrzana czapa, morda czerwona, nabita. Mongoł. W lusterku go widziałem. Sprawdzić mnie chciał taki syn.

– Wreszcie – powiada – będzie spokój i porządek.

– Co, proszę? – ja mu na to.

– No jak to? – pyta. – Pan jest odmiennego zdania?

– Co, proszę? – powtarzam. – Słabo słyszę, bębenki w uszach mi popękały.

Nowakowski zastosował w opowiadaniu szczególną perspektywę narracyjną. Stanowi ono bowiem jedyny w swoim rodzaju opis stanu wojennego oglądanego oczyma taksówkarza. Można by pomyśleć, że to perspektywa mocno zawężona, ograniczona wymogami zawodu i przeciętnym wykształceniem, w istocie jednak mamy do czynienia z postacią, która tylko z pozoru wydaje się naiwnym obserwatorem. Taksówkarz niezwykle trafnie ocenia ówczesne realia. Bohater-narrator dostrzega nie tylko oddające ducha epoki detale, lecz także za pomocą humoru i gorzkiej ironii obnaża grozę oraz absurdalność systemu.

Przewożąc różnych pasażerów, kierowca udaje się w rozmaite rejony Warszawy, a tak pojęta konwencja opowieści drogi pozwala autorowi w syntetyczny sposób przedstawić panoramę ówczesnego miasta oraz oddać panującą w nim atmosferę. Taksówkarz dostrzega biedę, brak podstawowych towarów i lęgnący się w ludziach strach. Informuje czytelnika o czołgach przetaczających się ulicami czy kordonach milicjantów, ale zarazem o problemach palaczy – muszą walczyć z nałogiem, bo brakuje kartek na papierosy. Zamiast tworzyć jednoznacznie ponury obraz apokalipsy albo banalizować zdarzenia przez parodię, Nowakowski umiejętnie łączy tonację dramatyczną i komediową. Decydując się na taką strategię, w której realizacji pomogła dobrze skonstruowana postać narratora, oddał charakter pierwszych dni rządów junty wojskowej w Polsce.

Jednak w niektórych opowiadaniach autor zupełnie rezygnuje z groteski. Tak dzieje się w utworze Nowe życie, w którym ukazano historię młodego małżeństwa próbującego dostać się do szpitala, gdy rozpoczyna się poród ich dziecka:

Stał na poboczu pustej, wiejskiej drogi i podtrzymywał kobietę. Ona wyła przeraźliwie. Psy z najbliższych zagród zaczęły odpowiadać na ten przenikliwy, nabrzmiały bólem głos. Był bezradny. Ból chwycił ją o północy i trzymał uparcie. Wzmagał się nawet. Patrzył na nią z niepokojem. Jej oczy zabłysnęły wilgotnie. Płakała.

W kilku prostych zdaniach autor przedstawia bohaterów, kreśli otaczającą ich przestrzeń, opisuje sytuację, w jakiej się znajdują, i oddaje atmosferę cierpienia i strachu. Ogrom bólu kobiety podkreślony zostaje przez przywołanie reakcji okolicznych psów odpowiadających na jej krzyk. Obraz ów znajduje zresztą w opowiadaniu symboliczną kontynuację. Ujadające psy pseudonimują nie tylko sytuację bohaterów, rozpaczliwie szukających środka transportu, aby dostać się do szpitala, ale także stają się metaforą postawy napotkanych na drodze funkcjonariuszy. Przyszli rodzice szczęśliwie natrafiają na ciężarówkę, której kierowca, spostrzegłszy, jak poważna jest sytuacja, pędzi do szpitala. Szybko jednak zatrzymuje go milicja.

Padają słowa, że oto na horyzoncie pojawiły się „wilki”. Istotnie, zachowanie funkcjonariuszy ma niewiele wspólnego z ludzką solidarnością. Dwaj mężczyźni mechanicznie wykonują swoje obowiązki, zachowując się bezdusznie i nie przejmując się losem kobiety:

Milicjant począł obmacywać worki. Czynił to powoli i starannie. Ten pierwszy oddał dokumenty kierowcy. Zatrzymał dowód mężczyzny.

– A ona? – wskazał na kobietę.

Mężczyzna gładził machinalnym ruchem dłoń kobiety. Poprawił delikatnie jej opadającą głowę.

– Ona może umrzeć za chwilę – po raz drugi odpowiedział za niego kierowca. Milicjant mruknął coś niezrozumiale. Nie ponowił pytania. Oddał dowód mężczyźnie. Tamten zadygotał cały i z jego ust wydobył się dziwny, chrapliwy dźwięk.

Prosta zwierzęca metafora znajduje więc swoją przejmującą realizację w tej, wydawałoby się, codziennej scenie zatrzymania na drodze samochodu do kontroli. Autor umiejętnie stopniuje napięcie, ukazując strach ojca lękającego się o swoją żonę i przyszłe dziecko. Doprowadza to napięcie do maksimum, pozostawiając opowiadanie bez jednoznacznego zakończenia:

Ogarnął go strach. Nie będą mieli dziecka. Poroni. Urodzi się martwe. Modlić się zaczął. Przypominał sobie słowa dawno zapomnianej modlitwy.

Niepewność losów bohaterów tylko wzmaga negatywny obraz przedstawionych w utworze milicjantów. Nowakowski przez tę prostą scenę dokonuje analizy wpływu systemu totalitarnego na ludzkie zachowania i odkrywa procesy dehumanizacji typowej dla komunistycznego ucisku. Jego opowiadanie, jak często u tego twórcy, ma więc zarówno wymiar historycznego świadectwa, jak i uniwersalnej humanistycznej refleksji.

Raport o stanie wojennym wypełniają rozmaite scenki rodzajowe, takie jak Wśród nocnej ciszy. Tytuł, nawiązujący do słów znanej kolędy, ma ironiczny wydźwięk – motyw bożonarodzeniowy zostaje zderzony z brutalną realnością wojskowego reżimu. Pierwsze akapity nie pozostawiają co do tego wątpliwości. Wypełnia je sugestywny obraz nocnego miasta, w którym pozorny spokój godziny milicyjnej tak naprawdę skrywa grozę nieustannie czyhającego niebezpieczeństwa:

Miasto zamiera już wczesnym wieczorem. Autobusy pędzą jak widma, a ostatni pasażerowie kulą się w nich straszliwie. Latarń pali się niewiele. Ciemną pustką zieją ulice. Tu i ówdzie widać żałobne okna kawiarni i restauracji. Są zamknięte. Sterczą nogi krzeseł ustawionych na stolikach. Niklowy błysk ekspresu. Puste półki.

Oto miasto śmierci, miasto widmo, opisywane za pomocą funeralnych metafor. Autobusy nie jadą, lecz pędzą jak duchy. Ulice nie są puste, lecz zieją pustką. Żałoba zamkniętych okien kawiarni i restauracji wskazuje, że w innym świecie początek wieczoru mógłby być początkiem nocnego życia miasta. Tu jednak o tej straconej szansie przypomina tylko błysk nieużywanego ekspresu do kawy.

Atmosfera smutku i śmierci to jednak tylko część obrazu, do którego chwilę później narrator wprowadza aktorów. Jeśli tytuł sugerował klimat świąteczny, niemal sakralny, to sugestia ta zostanie teraz gwałtownie przełamana. Na scenę opowiadania bezwzględnie wdziera się profanum – wraz z krzykiem idących przez miasto pijanych żołnierzy. Daleko im do obrazu stróżów porządku, wolności ojczyzny i bezpieczeństwa obywateli. Ci ostatni uciekają przed nimi, starając się zbiec do domu, zanim nieuchronnie wybije godzina milicyjna i każdy, kto wtedy zostanie złapany na ulicy, będzie musiał ponieść poważne konsekwencje. Żołnierze brną przez ulice, a ich pochód stanowi w istocie demonstrację brutalnej siły i władzy wybranych jednostek nad ogółem:

Ludzie z okien zobaczyli żołnierzy podążających jezdnią. To nie był patrol. Czterech i szli gromadką. Zdjęli swoje wojskowe pasy i pomachiwali nimi z rozmachem. Pasy uderzały sprzączkami w kamienie bruku. Wzbijały się iskry. Żołnierze zataczali się i potrącali. Przystanęli i wsłuchali się w kocią muzykę miłosną z parku.

– Kici, kici – wołali.

Koty darły się ludzkimi, strasznymi głosami.

Dostrzegli ludzi w oknach. Zerwali z głów czapki. Podrzucali je w górę. Czapki spadały na bruk. Chwiejąc się i padając na kolana podnosili czapki z jezdni.

Po raz kolejny obserwujemy tu zwierzęcą metaforę, przy której użyciu komentowane jest zachowanie funkcjonariuszy systemu. Żołnierze suną niczym pędzone dzikim instynktem koty i w barbarzyński sposób zaznaczają swoją wyższość, zachłystują się władzą, faktem, że całe miasto „należy do nich”. Zwykli ludzie – skuleni w swoich domach – mogą tylko patrzeć na ten spektakl pierwotnych instynktów.

Ton sprzeciwu wobec świata totalitarnego ucisku powraca w Raporcie... na różne sposoby. W Wiosennym spacerze bywa zabarwiony gorzkim humorem. Bohaterem opowiadania jest mężczyzna, który ma ochotę wypocząć po pracy. Przypomnijmy, co mówi sam o sobie:

Wymięty jak szmata wróciłem do domu. Marynia w lot chwyta moje nastroje i o nic nie pytała. Tylko szybko podała kolację. Udało jej się zdobyć podroby. Z tych podrobów ugotowała gulasz na wzór węgierski. Zacząłem jeść. Niby smaczne, pikantne, a śmierdzi. Wściekłem się. […] Odstawiłem talerz. Z hałasem, owszem. Marynia patrzy na mnie wystraszona. Opanowałem się ostatkiem sił.

Obrazek z życia wzięty – chciałoby się powiedzieć. Nie jest to jednak życie zupełnie normalne, skoro bohaterka nie tyle kupuje, ile raczej „zdobywa” mięso, i to w dodatku niepełnowartościowe, najgorszej jakości. A jej mąż? Czy jego frustracja wynika tylko z fizycznego zmęczenia? Do pewnego stopnia tak, jednak już w tym krótkim fragmencie widzimy, że to tylko część problemu. Jak dowiemy się później, mężczyzna odczuwa przede wszystkim zmęczenie psychiczne i duchowe wywołane przez stan wojenny, związany z nim ideowy rygor w zakładzie pracy, atmosferę ucisku i braku wolności, a także marną jakość życia wynikającą z fatalnej sytuacji gospodarczej kraju. To ostatnie odczucie, jakże typowe dla Polaków w tamtym okresie, zawarł Nowakowski w uwadze bohatera dotyczącej gulaszu, który – jak jesiotr drugiej świeżości w Mistrzu i Małgorzacie Michaiła Bułhakowa – niespodziewanie staje się metaforą egzystencji w systemie totalitarnym. Z kolei fatalna jakość papierosów przywodzi mężczyźnie na myśl wizytę specjalnej komisji badającej pracowników pod kątem zgodności ich postawy z linią ideową partii. Robotnik chciałby odpocząć od codziennego znoju, jednak nawet w domowym zaciszu nie jest to możliwe, bo mierzy się z wszechogarniającą nędzą. Pocieszeniem staje się herbata, którą, jak zauważa, jego żona „kupiła jeszcze przed wojną”. Okazuje się, że z perspektywy zwykłego człowieka to, co eufemistycznie nazywano stanem wyjątkowym, daje się poznać jako okupacja:

Włączyłem telewizor na dziennik. Tak machinalnie wcisnąłem guzik i dopiero się zaczęło! Te brednie, kłamstwo. Szczególnie stężoną strugą dziś pociekło. Gęby spikerów uroczyste, namaszczone. Słowa pieszczą, z niezwykłą atencją różne kalumnie, obelgi i groźby wypowiadają.

Ostatecznie wzburzony do głębi bohater, postanawia pójść na spacer. Idąc ulicami warszawskiego Starego Miasta, zauważa szczęśliwe pary cieszące się ciepłem wiosennego wieczoru. Jednak nawet tutaj nie można zapomnieć o wszechobecnych patrolach i nieustannej kontroli ze strony władzy:

Pokaz siły. To był nacisk psychologiczny. Jesteśmy. Czuwamy. Wszędzie. Tu w parku, pamiętam, jeszcze tydzień temu, szedłem sobie zamyślony i oni jak spod ziemi wyrośli. Trzech. Dokumenty. Długo sprawdzali. Patrzyli na mnie badawczo. A przecież była dopiero dziewiąta wieczór.

Co prawda przy okazji tego wspomnienia mężczyzna zauważa, że natężenie patroli zmalało, nie zmniejszyło to jednak atmosfery ciągłej inwigilacji. Narrator zadaje sobie retoryczne pytanie, ile warta jest młodość przeżywana pod nadzorem władzy, która w każdej chwili może zaatakować. Dochodzi do wniosku, że choć obecnie patrole są mniej aktywne, w każdej chwili może natknąć się na funkcjonariusza ZOMO. Po chwili mimowolnie przyśpiesza kroku. Zaczyna iść szybciej, wręcz biec, lękając się tego, co może wychynąć z zarośli...

Nowakowski i tym razem nie sili się na moralitet, lecz zabiega o to, by ocena rzeczywistości wypływała w sposób naturalny z kreacji bohatera. Obraz paranoi uniemożliwiającej normalne funkcjonowanie z jednej strony jest wręcz komiczny, ale ostatecznie niesie za sobą powagę świadectwa o całkowitym wyniszczeniu człowieka, do którego doprowadza atmosfera ucisku. Stąd też Raport o stanie wojennym na zawsze pozostanie literackim testamentem tamtej epoki.

 

Tekst na podstawie fragmentu książki Macieja Woźniaka Podróż przez rzeczywistość. O twórczości Marka Nowakowskiego (Kraków 2018).

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Maciej D. Woźniak, Mozaika ludzkich losów. O wybranych opowiadaniach z „Raportu o stanie wojennym” Marka Nowakowskiego, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 153

Przypisy

  1. N.N. Taleb, Czarny Łabędź. Jak nieprzewidywalne zdarzenia rządzą naszym życiem, Poznań 2020, s. 35–36.
  2. Stefan Türschmid, Struna / Wyspa Nazino, projekt okładki Aleksandar Ćirlić, Biblioteka Analiz i Instytut Literatury, Kraków 2021, s. 11. Wszystkie cytaty pochodzą z tego wydania.

Powiązane artykuły

18.05.2022

Dwie historie (zd)radzieckie

W trzydziestym siódmym, w czasie wielkiej czystki, został wyznaczony do składu sądzącego wojskowych, rzekomo zdrajców. Szybko się zorientował, że oskarżenia są całkowicie bezpodstawne […] Jednak nie potrafił się zdobyć na sprzeciw. To by oznaczało niechybną śmierć. Za to jeszcze bardziej znienawidził klikę Stalina i komunizmStefan Türschmid, Struna / Wyspa Nazino, projekt okładki Aleksandar Ćirlić, Biblioteka Analiz i Instytut Literatury, Kraków 2021, s. 11. Wszystkie cytaty pochodzą z tego wydania.[1].

Własow, generał porucznik Andriej Andriejewicz Własow, był nieudacznikiem i nikczemnikiem, przekazywała jego ponury portret na wieki wieków amen radziecka propaganda. Ale może był niezwyciężonym nieudacznikiem i nieustraszonym nikczemnikiem, bo wieczność jest znacznie krótsza, niż prognozowała propaganda, i pod czarnym portretem generała Armii Czerwonej najmłodsza historia odkrywa kolory?

Wielka Niemiecka Rzesza, Großdeutsches Reich, miała trwać 1000 lat… skończyła się po 7, ZSRR, CCCP, Sajuz Sawjetskich Sacjalisticzeskich Riespublik, albo krótko Kraj Rad, miał być krainą wiecznej szczęśliwości, nie dotrwał do 70. Jeśli Niemcom liczyć lata panowania hitleryzmu, to było ich 12, jeśli Związkowi Radzieckiemu lata stalinizmu, było ich 24. Po trzykroć tuzin, wystarczy! Historycy do dziś podliczają straty w ludziach i kulturze (a ja zawsze jeszcze dodaję niepoliczalne straty w zwierzętach i naturze).

Opowiadanie Struna oparte na faktach i domysłach jest właściwie niedługie, literacko zrekonstruowane sceny z życia generała przeplecione są prawdziwymi i fikcyjnymi wspomnieniami kapitana Wilfrieda Strik-Strikfeldta, świadka tego życia:  

W sierpniu 1942 poznałem generała Własowa. Niezwykła postać. Olbrzym dwumetrowy, chudy i kościsty, w grubych okularach krótkowidza. Mundur zniszczony, buty powykrzywiane po tułaczce na bagnach nad rzeką Wołchow. Grube wargi, grube rysy. Twarz tak brzydka, że aż fascynująca. Milkliwy. Nieufny.

Urodził się 14 września 1901 roku w carskiej Rosji jako ósme dziecko wiejskiego krawca, albo trzynaste ubogiego chłopa, dokładnie nie wiadomo i pewnie tak już zostanie. Tak czy inaczej, jaki by go ojciec nie spłodził, musiało się to stać u samego zarania XX wieku. Ludzie wierzyli, że będzie to wiek światła, światłości i światowego pokoju. Przede wszystkim pokoju. Elektryczność właśnie rozpoczynała swoją drogę rozświetlania świata, nauka triumfowała nad ciemnotą, po wiekach wojen uważano, że ludzkość dojrzała do pokojowego załatwiania konfliktów.

Kiedy data 11 września 2001 roku stała się dramatycznym symbolem początku XXI wieku, bilans XX wieku już się domykał. Historycy, dziennikarze, pisarze dopracowują jedynie szczegóły: rewolucje, wojny, totalitaryzmy, terrory… wynalazki, osiągnięcia, wzloty, odkrycia… Teoretycznie generał Własow mógłby dożyć 14 września setki. Ale choć przeżył najgorszą – jak na razie – wojnę światową, nie dożył nawet czterdziestki piątki.

Opowiadanie o ostatnich latach jego życia zaczyna się o świcie 12 lipca 1942 roku we wsi Tuchowiczi (ros. Туховежи, pol. Tuchowieża) w Obwodzie Leningradzkim. Zdanie to napisane, wygląda znacznie zwyczajniej, niż w rzeczywistości było, bo był to już rok z hakiem rosyjskiej wojny z Niemcami, a Własow dowodząc armiami, skutecznie bronił Lwowa, Kijowa i przedpola Moskwy… Aż poniósł klęskę na rozległych bagnach rzeki Wołchow w obronie Leningradu i teraz wraz z grupką żołnierzy od dwóch tygodni przemierzał gęste bagniste lasy w ucieczce przed niemiecką niewolą. Grupka odpowiednio do tego, co przeżywała, wyglądała.

Umordowani mężczyźni* trafili na wieś Tuchowiczi, a w niej na chłopa, który pozwolił im przespać się w stodole, nakarmiwszy ich uprzednio chlebem i mlekiem. Własow wiedział, że to niewiele znaczy, bo chłopi często bardziej nienawidzili komunizmu, który już poznali, niż faszyzmu, który dopiero mieli poznać, więc i niemieckich najeźdźców witali wiktuałami. Cóż, on też nienawidził Stalina i jego zbrodniczych rządów, choć miał za sobą błyskotliwą militarną karierę w radzieckiej Rosji dzięki temu, że, jak przekazuje historia, „wykazywał wybitne zdolności przywódcze”, dodajmy, że milcząc, gdy wymagała tego strategia.

Rankiem chłop sprowadził Niemców i Rosjanie trafili do obozu jenieckiego. Tym samym karta się odwróciła i oto Własow dostrzegł szansę zawalczenia z komunizmem, jeśli przekona do swojego planu nazistów, a jeńców rosyjskich do stworzenia armii walczącej nie z Niemcami, ale u boku Niemców. Niemców planował pogonić później. Plan miał dobry, aliści nie przewidywał, że wcześniej Niemców pogonią armie aliantów wespół z Armią Czerwoną i idea Rosyjskiego Ruchu Wyzwoleńczego pod wodzą Własowa znajdzie się między młotem a kowadłem.

Jakie spotkania i rozmowy przeprowadzono, jakie umowy zawarto i zerwano, i jak się dla bohatera parareportażu Struna ostatecznie wszystko skończyło, oraz skąd i po co ta struna w tytule, opowiada Stefan Türschmid językiem oszczędnym, nomen omen twardym, żołnierskim, bez wzbudzania fałszywego współczucia dla generała, w końcu i on był elementem składowym zbrodniczego systemu. A jednak nie bez sympatii i po przeczytaniu żal się robi człowieka uwikłanego w wojnę, zbrodnie, intrygi, sytuacje bez wyjścia, kłamstwa, podstępy, zdrady, bo wydaje się, że charakter miał prawy, że był bardziej niezwyciężony niż, nieudany, i bardziej nieustraszony, niż nikczemny.

W każdym razie pokutujące w Polsce przeświadczenie, że to „własowcy” mordowali, gwałcili i grabili ludność cywilną w czasie Powstania Warszawskiego, jest czarnym pijarem spreparowanym przez powojenną propagandę sowiecką, bowiem dywizje Własowa powstały pięć miesięcy po upadku Powstania.

Bogusław Wołoszański w historycznym dokumencie-widowisku z 2015 roku tak właśnie ten negatywny mit sprostowuje, autor Strunypodaje jeszcze i takie tłumaczenie, że mogło chodzić o tzw. Brygadę Kamińskiego, składającą się z kilku tysięcy rosyjskich żołnierzy rekrutowanych głównie z różnego rodzaju mętów społecznych (i setek kobiet, ich żon czy partnerek, tzw. markietanek, od handlu i innych usług, ponoć te obwieszone były zegarkami i zrabowaną biżuterią). Brygadę tę wcielono na początku roku 1945 do jednej z dywizji Własowa, stąd „efekt skróconej perspektywy”, że tak to nazwę. Z hasła na Wikipedii: „We współczesnej Rosji Andriej Własow jest postacią budzącą ogromne kontrowersje, ma zarówno wielu zwolenników, jak i przeciwników”.

W 2001 zwrócono się do Naczelnej Prokuratury Wojskowej Federacji Rosyjskiej z prośbą o rewizję wyroku wydanego na Andrieja Własowa i jego współpracowników. Kolegium Wojskowe Sądu Najwyższego Federacji Rosyjskiej doszło jednak do wniosku, że nie ma podstaw do zastosowania w tej sprawie przepisów ustawy o rehabilitacji ofiar represji politycznych.

W 1992 Sąd Konstytucyjny Federacji Rosyjskiej, rozpatrując sprawę KPZR, wydał oficjalną decyzję o uchyleniu wszystkich represyjnych wyroków organów partii. Zdaniem niektórych rosyjskich historyków na podstawie tej decyzji można przyjąć, że rehabilitacja Własowa i jego współpracowników już się odbyła.

* * *

Drugie opowiadanie, Wyspa Nazino, to zbiór krótkich historyjek ludzi, których zły los w złych czasach rzucił na niewielką wyspę na rzece Ob (w syberyjskim okręgu tomskim). Zdrobnienie „historyjki” brzmi pieszczotliwie, ale historia pobytu ponad sześciu tysięcy aresztowanych za, jak to się nazywało, „szkodliwość społeczną”, i zwiezionych w maju 1933 roku na wyspę, spośród których Stefan Türschmid wybrał kilka osób prawdziwych i kilka fikcyjnych, by nadać opowieści ludzkie twarze, to historia jak z najgorszego horroru. 

Na wyspę z łapanek trafili i zwyczajni obywatele, i bandyci, zwykli włóczędzy i bezdomni chłopi szukający pracy w miastach, członkowie partii i byli więźniowie po odsiadce za zwykłe rozboje, mężczyźni, kobiety, dzieci… Ci, którzy mieli szczęście, nie przeżyli długiego transportu w strasznych warunkach na Syberię, inni tyle szczęścia nie mieli. Autor pisze w posłowiu, że przemierzając wiosną 2020 Rosję od Petersburga (w latach 1924, od śmierci Lenina, do 1991 nazywanego Leningradem) po Władywostok, dotarł i do tej wyspy. Zastał tam trzystukilogramowy głaz z napisem: „Za święty spokój u Boga wszystkich tu niewinnie zabitych w latach bezbożności”. 

To musiała być – i, sądząc ze zdjęć, pewnie dziś też jest – piękna dzika wyspa. A właściwie to pierwotnie naniesiona przez wody rzeki piaszczysta łacha długości około czterech kilometrów, szerokości czterystu do sześciuset metrów, oblana wodami Obu, w tym miejscu o szerokości 9–10 kilometrów, gęsto porosła drzewami i krzewami, topolami, kasztanowcami, brzozami, krzakami bzu… Latem musi tu być jak w raju, drzewa, ptaki, kwiaty, żadnych ludzi. Ale w maju to na Syberii czas topnienia śniegów i tajania kry, temperatur niewiele wyższych od zera, do zielenienia się roślin jeszcze daleko, ptaki pewnie gdzieś na południu. Za to pojawili się ludzie, dla nich to było „lodowe piekło”.

Kilka tysięcy umęczonych podróżą ludzi w rozpadających się resztkach ubrań wysadzono na tym nieszczęsnym skrawku ziemi… i odtąd zaczęły się tu dziać rzeczy straszne. Tak straszne, że nawet powiadomiony o tym Stalin wysłał na wyspę specjalną komisję. W sierpniu 1933 zastała około dwa tysiące wychudzonych, chorych, zdziczałych ludzi. Rozwieziono ich do innych, „bardziej ludzkich” miejsc, 157 osób zostawiono na śmierć, bo były zbyt chore i słabe, żeby je „przesiedlać”. A wyspa nosi odtąd nazwę „Wyspy kanibali”. Taki też tytuł nosi książka francuskiego historyka-sowietologa Nicolasa Wertha z roku 2006 wydana w Polsce w 2011 roku z podtytułem 1933 deportacja i śmierć na Syberii.

Ojciec Nicolasa, Alexander Werth urodził się 4 lutego 1901 roku, (generał Własow co dopiero się począł) i był rosyjsko-angielskim dziennikarzem i historykiem, autorem licznych książek o sowieckiej Rosji. W czasie II wojny światowej przebywał w Związku Radzieckim, był korespondentem Sunday Times i BBC. Po wojnie do 1949 roku nadal proradziecki korespondent przebywał w ZSRR, w 1946 przeprowadził jako jeden z nielicznych wywiad ze Stalinem. Po wkroczeniu wojsk Układu Warszawskiego do Czechosłowacji w 1968, przestał wierzyć w liberalizację radzieckiego reżimu, 5 marca 1969 popełnił samobójstwo. 

Jego syn, Nicolas, rocznik 1950, język ojczysty rosyjski, kontynuując tradycję rodzinną obrał zawód sowietologa. Ale zgłębiającego historię porewolucyjnej Rosji bardziej od strony społecznej, niż politycznej. I jest to perspektywa na pewno nie prosowiecka, ale proludzka, co jest inną perspektywą na wszystko to, co działo się w komunistycznej Rosji, niż przez pryzmat dychotomii „komunista – antykomunista”. Po Wyspie kanibali wydał w roku 2009 monografię, której tematem jest Wielki Terror 1937–38.

Skąd ten wtręt o synu i ojcu Werthach? Stąd, że autor Struny Wyspy Nazino stawia znak równości między komunizmem a nazizmem, z czym się nie zgadzam. W roku 2017 odbyła się w Zurychu wielka wystawa na temat Rewolucji Październikowej w jej stulecie (jak wiadomo Lenin mieszkał w Zurychu, zanim ruszył do Petersburga, żeby objąć dowództwo rewolucji). Nie tylko byłam na tej wystawie, ale też o niej pisałam. Bo choć i komunizm, i nazizm odpowiedzialne są za bezmiar cierpień, w tym tak niewyobrażalnych, jak te, które miały miejsce na wyspie Nazino, to jednak są z założenia innymi systemami i na inny grunt padły.

Wystawa pokazywała te ciemne strony komunizmu, ale wystawie towarzyszyła książka z esejami na temat tego, co komunizm dał światu w sensie pozytywnym. Nazizm niczego oprócz zła nie dał. Założenia komunizmu, nawet jeśli się nie dały wprowadzić w życie, były zupełnie inne, niż założenia nazizmu – które niestety dawały się przez 12 lat wprowadzać w życie. Przemysłowe, zorganizowane, wypracowane naukowo mordowanie ludzi jest ciągle jeszcze o niebo gorsze od mordowania się z głupoty, prymitywizmu, wreszcie głodu. Komunizm był bestialsko nieludzki, barbarzyński, nazizm był bestialsko ludzki, wypracowany przez naród u szczytu cywilizacji, odwołujący się do nauki, szczycący się kulturą. I to jest ta zasadnicza różnica.

Widać tę różnicę jak na dłoni w dramatycznych wydarzeniach na wyspie Nazino. Śmiem twierdzić, że wszyscy ludzie, niezależnie od narodowości czy przekonań, w tak ekstremalnych warunkach, w jakich znaleźli się ci ludzie, zachowywaliby się ekstremalnie zgodnie z własnymi charakterami. W książce Efekt Lucyfera psycholog Philip Zimbardo zebrał w jednym tomie najgorsze potworności dokonywane przez ludzi na ludziach. Dlaczego ludzie są do czegoś takiego zdolni? Odpowiedź można ująć bardzo krótko, to zawierające się jedno w drugim: system – sytuacja – predyspozycja.

Mieszkańcy pocarskiej Rosji chcąc stworzyć system komunistyczny, wypadli z jakiegokolwiek systemu, zorganizowanie państwa na bazie upadłego caratu nie powiodło się w skali makro, jak nie powiodło się „osadzenie” („osiedlenie”?) aresztowanych na wyspie Nazino w skali mikro. To było jedno wielkie bezhołowie. Komendant Cepkow i jego ludzie czekający na transport kilku tysięcy ludzi byli na to zupełnie nieprzygotowani. Mieli 20 ton mąki do wykarmienia tych (już skrajnie głodnych i umęczonych) ludzi. Ale nie było pieców do wypiekania chleba, bo niby skąd miałyby się wziąć? 

Ludzie nawet nie mieli naczyń do zabrania sypkiej mąki, żeby ją na surowo zjeść. 

[…] tłoczyli się, bili i tratowali. Większość nie miała w co wziąć tego skarbu. Sypano mąkę w czapki, buty, poły płaszcza lub marynarki, a nawet w złożone dłonie. Ludzie biegli do rzeki i jedli mąkę zmieszaną w wodą. Wkrótce wielu zapadło na czerwonkę. Dostawali biegunki i wymiotowali krwią. Hałda mąki na brzegu szybko malała, padał ciężki, mokry śnieg. Wiele mąki się zmarnowało. Mogłaby ocaleć, gdyby zostawiono ją w workach, lecz naczelnik Cepkow musiał pilnie oddać worki dostawcy. W Kraju Rad, szesnaście lat po rewolucji, nie rozwiązano problemu niedoboru worków 

pisze Stefan Türschmid.

Jakże nie rozwiązano problemu niedoboru worków? Przecież dostawca miał worki! Tutaj nie rozwiązano całości zaopatrzenia dla wielu tysięcy ludzi, w tym worków na żywność, naczyń na żywność, możliwości przechowywania tej żywności, gotowania, jedzenia, sprzątania po jedzeniu. Tu nie rozwiązano żadnego problemu związanego z organizacją życia tak ogromnej ilości ludzi naraz, nawet jeśli miałaby to być organizacja życia w prymitywnych barakach z prostymi garkuchniami. Nie było żadnych baraków, ludzie siedzieli na gołej zmarzniętej ziemi. Owszem porozpalali ogniska, przykrywali się suchymi gałęziami.

Czytajmy dalej: 

Cepkow kazał nakopać gliny, żeby zbudować z niej piece chlebowe. Lecz szło to ciężko, bo ziemia była jeszcze zmarznięta, a glina zmieszana z piaskiem. Skonfiskował więc trzy z pięciu pieców we wsi i przewiózł na wyspę. Ludzie pracowali przy nich przez 24 godziny na dobę, co dawało dziennie około dziewięćset kilogramowych bochenków. Rozdawali po połówce na osobę. Teoretycznie każdy mógł więc dostać pół kilo chleba raz na cztery, pięć dni. To tylko odsuwało w czasie śmierć z głodu.

Nic, ale to nic dziwnego, że ci najbardziej przyzwyczajeni do bandyctwa i niemający większych oporów, zaczęli się karmić trupami, przy czym wpadli na szatański pomysł, że mięso jest jeszcze świeższe, gdy dawcę mięsa przetrzymuje się żywego i ubija na krótko przed spożyciem, lub wręcz okrawa z mięsa żywcem. A więc mamy to: system pozwalał na zgarnianie ludzi i wywożenie ich do nieludzkich warunków, sytuacja zmuszała ich do zdobywania pożywienia, gdzie żadnego pożywienia nie było. Ludzie, tysiące ludzi, zbierali(by) grzyby, gdyby o tej porze roku rosły, próbowali(by) łapać ptaki, gdyby wyspa była pełna ptaków, łowić ryby, gdyby rzeka roiła się od ryb. Próbowali to robić! A ci, którym predyspozycje charakterologiczne na to pozwalały, polowali na ludzi, żeby jeść „ludzinę”, skoro nie było niczego innego. 

Tak to wygląda! Tak to musiało wyglądać! Straszne jest, że dziki system doprowadzał ludzi do dzikich zachowań, ale instynkt przetrwania jest zazwyczaj silniejszy i tkwi znacznie głębiej, niż normy kulturowe znacznie bardziej naskórkowe. I nie, nie usprawiedliwiam nikogo, usiłuję sobie tylko wytłumaczyć, jak człowiek może się zachowywać w skrajnie ekstremalnych sytuacjach, jeśli nie powstrzymują go normy etyczne niweczone odgórnie przez nieludzki system.

 

Źródło: http://www.sofijon.pl/module/article/one/1805#f2

 

Stefan Türschmid, Struna / Wyspa Nazino, projekt okładki Aleksandar Ćirlić, Biblioteka Analiz i Instytut Literatury, Kraków 2021.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Elżbieta Binswanger-Stefańska, Dwie historie (zd)radzieckie, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

  1. N.N. Taleb, Czarny Łabędź. Jak nieprzewidywalne zdarzenia rządzą naszym życiem, Poznań 2020, s. 35–36.
  2. Stefan Türschmid, Struna / Wyspa Nazino, projekt okładki Aleksandar Ćirlić, Biblioteka Analiz i Instytut Literatury, Kraków 2021, s. 11. Wszystkie cytaty pochodzą z tego wydania.

Powiązane artykuły

19.05.2022

Nowy Napis Co Tydzień #152 / Dobrze schłodzona „dwunastka”

W jednym z opowiadań zbioru Prawdziwa dwunastka Bogdana Widery informatyk, poproszony o przywrócenie danych z laptopa zmarłego bohatera, „zamiast odzyskać zawartość komputera, uruchomił program kasujący pamięć twardego dysku”. Intymność i miłość, które odkrył w zapiskach nieboszczyka, sprawiły, że zdecydował się nie ujawniać ich żałobnikom. Z tych samych powodów przyjaciele i rodzina Bogdana Widery zdecydowali się uczynić inaczej. Po przejrzeniu dwóch komputerów zmarłego dziennikarza, odnalezieniu w nich niepublikowanych opowiadań, zdobyciu pomocy finansowej w Urzędzie Miasta Katowice czytelnicy otrzymali tom, na który składają się zarówno utwory publikowane już w prasie, jak pozostające w rękopisie.

Edytorzy tomu zdecydowali, że ich obecność w zbiorze będzie marginalna. Ogranicza się ona do lakonicznej wzmianki zamieszczonej na czwartej stronie okładki oraz do wymienienia na stronie redakcyjnej niektórych osób zaangażowanych w projekt. Decyzje redaktorów sprawiły, że książka – choć ukazuje się po śmierci autora – pozbawiona jest nostalgicznego tonu, a o wielkości zmarłego mają świadczyć zapisane przez niego słowa. I z całą pewnością można stwierdzić, że czytelnik, który weźmie do ręki Prawdziwą dwunastkę, po jej lekturze odczuje żal, że autor nic więcej już nie napisze.

Opowiadania w tomie zostały ułożone chronologicznie, zgodnie z czasem ich powstawania. Zbiór rozpoczynają groteskowo ironiczne bajki. Autor napisał je w latach siedemdziesiątych minionego wieku. Opowiadanie te, choć można je odnieść do poczynań władzy czasu Edwarda Gierka, są metaforą uniwersalną. Krótka humoreska o smoku, który po zjedzeniu człowieka, „za przeproszeniem, wydala i to dwa kilo od skonsumowanej sztuki bez względu na tuszę, wiek, płeć i pochodzenie społeczne”, odsłania mechanizmy władzy gotowej dla zysku poświęcić swojego obywatela, a także pokazuje, jak szybko człowiek jest może ulec urokowi „niebagatelnego odszkodowania”.

Bajki Widery przywodzą na myśl satyry Sławomira Mrożka, a także mogą budzić skojarzenia z Bajkami robotów Stanisława Lema. Z tym drugim autorem szczególnie koresponduje Automatyczny szachista, humorystyczna opowieść o konstruktorze tworzącym robota, którego celem ma być „przywracanie ludziom wiary w siebie” poprzez przegrywanie partii szachów z człowiekiem. Widera nie narzeka na rzeczywistość. Lekka, dowcipna forma bajek sprawia, że choć ich morały są gorzkie, a wydźwięk opowieści ma swoją wagę, to jednak czytelnik nie czuje się po lekturze przytłoczony. Co więcej, nie jest mu dane znudzić się sposobem, w jaki autor buduje opowieść.

Kolejną częścią zbioru jest cykl opowiadań Opowieści z małej kotłowni. Mini-prozy pisane w latach osiemdziesiątych oddają atmosferę tych burzliwych czasów, widzianą z perspektywy bohatera niewyróżniającego się niczym szczególnym. „Pan Macura”, magister psychologii, „przestał być redaktorem w 1982 roku, kiedy przerwano mu czteromiesięczny urlop, na który Prezes Radiokomitetu posłał część dziennikarzy 13 grudnia. Teraz był palaczem c.o.”. Widera opisuje losy zwyczajnego człowieka wciągniętego w wir historii, zmuszonego do radzenia sobie z szarą rzeczywistością. Z powodów politycznych Macura, młody intelektualista, zostaje zwolniony z pracy i zatrudniony jako palacz. Cykl Opowieści z małej kotłowni jest wariacją na ten sam temat, a mianowicie sposobu, w jaki bohater próbuje dostosować się do zaistniałej sytuacji stanu wojennego.

Historia opisywana przez Widerę przypomina czarną prozę Marka Hłaski, różni się jednak od niej subtelnie wprowadzanym przez pisarza humorem. Pan Macura przypomina Pana Cogito Zbigniewa Herberta, z tą różnicą, że jego kodeks etyczny podyktowany jest własnym interesem.

Przegląd życia wydawał się bardziej niebezpieczny, groził co najmniej załamaniem nerwowym, a w gorszym przypadku – chęcią zmiany swojej historii o trzysta sześćdziesiąt stopni. A na to pan Macura nie mógł sobie pozwolić. Żył przecież w jedynie słusznym ustroju i musiał zarabiać słusznie pieniądze, a nie zajmować się jakimiś tam całkiem komfortowymi rozmyślaniami Hamleta.

Macura jest marzycielem, który wybiórczo musi dokonywać wyboru pomiędzy własnym interesem a ideami wyniesionymi z literatury i sztuki. Pozwala sobie na pozostawanie w sferze marzeń tylko wtedy, gdy te umożliwiają mu ścierpieć rzeczywistość.

Swojego miejsca w świecie szuka także bohater opowiadań pisanych w latach dziewięćdziesiątych. Pisarz staje się w nich coraz bardziej ironiczny, w bezpośredni sposób zaczyna krytykować otaczającą go rzeczywistość. Rynek wydawniczy, ideologie, malarstwo, styl życia, kolekcjonerstwo, literaturę, muzealnictwo, Śląsk, podróże. Listę tematów, które porusza Widera, można mnożyć w nieskończoność. „Dziś nie obowiązują żadne kryteria. Można wystawić własną sztuczną szczękę i poważni ludzie bez protestów będą to oglądać. Nikt już nie gwiżdże, bo artyści ustawili się w pozycji tych krawców oszustów z Nowych szat króla” – stwierdza narrator monodramy Puzzle,ustawiając się w pozycji jedynego, który ma odwagę gwizdać.

Widera wyśmiewa absurdy otaczającego świata, z każdą dekadą jego satyra staje się dosadniejsza. Kolejną cześć książki, na którą składają się teksty pisane przez prozaika po roku dwutysięcznym, otwiera Prawdziwa dwunastka. Słusznie redaktorzy zdecydowali się nadać taki tytuł całej książce. Tę opowieść Widera rozpoczyna sensualnym opisem:

Jaka cisza. Mogłaby przejeżdżać jakaś ciężarówka wyładowana długimi pniami sosen. Albo stary autobus ze zdezelowanym silnikiem. Mógłby też Karl pohałasować trochę kosiarką na tym jego trawniku, który nawet za trzysta lat nie będzie wyglądał jak angielski. Nie byłoby wtedy słychać, jak pierdzę. Piwo, całe morze piwa wyciska ze mnie gazy. Zdena siedzi naprzeciwko, rozwiązuje jeszcze jedną głupią krzyżówkę, nic nie mówi, ale wiem, że jest zła. Drażnią ją uśmieszki mieszkańców Chaty przy Studzience. Drażni ją obrzydzenie na twarzy siedzącej niedaleko nas wczasowiczki z Polski.

W opowiadaniach Widery to, co kultura sprowadza do sfery przemilczenia wychodzi na światło dzienne. Naturalizm i cielesność ludzka są częściami składowymi egzystencji. Pisarz podchodzi do nich, a także do wszystkich aspektów życia, ze stoickim spokojem, podając czytelnikowi, jak kelner, opowiadania, które można przyrównać do kufla piwa: „I znów stoi przede mną radegast, czyste złoto, dobrze schłodzona «dwunastka», całe moje życie na następne czterdzieści minut”.

Smakuje świat, pokazując jego wszystkie odcienie. Lektura zbioru jest jak powolne smakowanie piwa, można się nią upić, zachłysnąć, a nawet dostać czkawki. Radegast, który pije bohater opowiadania, czeskie piwo i posmak czeskiej literatury można także odnaleźć w prozie pisarza. Jest ona pełna humoru przeplatanego ze smutkiem. Bohaterowie tej prozy wiedzą, jak upajać się życiem, ale wiedzą też, że życie powoduje czasem kaca.

Zbiór kończą dwa opowiadania skupiające się na historii Katowic – krótki, autobiograficzny Człowiek z papieru oraz biogram Bogdana Widery. Redaktorzy zamieścili w książce także ilustracje do Człowieka z papieru. Zamykające całość teksty, choć różnią się znacząco charakterem i sposobem wypowiedzi, pełnią dwie role. Z jednej strony domykają zbiór, pokazują Widerę jako żywego człowieka związanego z konkretnym miejscem, osadzonego w geografii i historii swoich czasów. Pozwalają czytelnikowi poznać ciekawe losy jeszcze ciekawszego człowieka. Z drugiej strony, aspekt biograficzny znacząco wpływa na odbiór zawartych w zbiorze opowiadań – jest otwarciem zapraszającym czytelnika do ponownej lektury. Nie ma w tym nic dziwnego – prawdziwy koneser piwa smakuje je wiele razy. Takie też są opowiadania Bogdana Widery.

Bogdan Widera, Prawdziwa dwunastka. Opowiadania. Wydawnictwo Ursines, Czeladź 2021

Prawdziwa dwunastka - Widera Bogdan | Książka w Sklepie EMPIK.COM

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Ewa Bartos, Dobrze schłodzona „dwunastka”, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 152

Przypisy

  1. N.N. Taleb, Czarny Łabędź. Jak nieprzewidywalne zdarzenia rządzą naszym życiem, Poznań 2020, s. 35–36.
  2. Stefan Türschmid, Struna / Wyspa Nazino, projekt okładki Aleksandar Ćirlić, Biblioteka Analiz i Instytut Literatury, Kraków 2021, s. 11. Wszystkie cytaty pochodzą z tego wydania.

Powiązane artykuły

05.05.2022

Nowy Napis Co Tydzień #150 / W kraju, na emigracji, w życiu… O ostatnich opowiadaniach Andrzeja Chącińskiego

Rok 1958. „Współczesność”, tygodnik debiutantów. Przepijamy pierwsze honoraria w „Smakoszu”: Irek, Staszek Grochowiak, Stachura, Śliwonik. Chlamy tęgo, roją się nam sny o sławie i potędze

– tak pisał w opowiadaniu Śmierć, poświęconemu Ireneuszowi Iredyńskiemu, Marek Nowakowski, jeden z debiutantów czasów październikowych zmian. Do grupy głośnych nazwisk wymienionych przez autora Benka Kwiaciarza koniecznie dodać trzeba jeszcze Bogdana Wojdowskiego, Andrzeja Brychta i Leszka Płażewskiego. Wszyscy oni z kolei zetknęli się z Andrzejem Chącińskim, urodzonym w 1932 roku, jednym z założycieli pisma, pełniącym w latach 1958–1959 funkcję sekretarza redakcji. W tym czasie debiutował też jako prozaik, a nieco później ukazały się jego zbiory opowiadań Piękne niedzieleRozstanie z Ireną.

Droga życiowa i twórcza tego pisarza nie była łatwa. Trudna sytuacja materialna zmusiła Chącińskiego do podejmowania dorywczo pracy zarobkowej w Londynie. W 1979 roku zdecydował się na wyjazd do Australii, gdzie pracował przez osiemnaście kolejnych lat, imając się różnych zajęć. Nawiązał między innymi współpracę z wychodzącym w Melbourne „Tygodnikiem Polskim”, w którym drukował artykuły i szkice. Opowiadania Andrzeja Chącińskiego zawsze były opisem zmieniającej się rzeczywistości, najczęściej bardzo trudnej. Bohaterowie zwykle pracują fizycznie, płacąc wysoką cenę za poszukiwanie wolności i swego miejsca – najczęściej w obcym otoczeniu. Po upadku komuny pisarz przyjeżdżał do kraju, ale dopiero w 2009 roku ukazała się jego trzecia książka Podróż do Londynu. Bardzo interesujące są w niej opisy spotkań z przedstawicielami emigracji londyńskiej, wciąż rozpolitykowanej, komentującej wydarzenia w Polsce. W jednym z wizytowanych domów bohater tej prozy spotyka nawet słynnego pisarza z Monachium, w którym bez trudu rozpoznajemy Józefa Mackiewicza.

Najnowszy, czwarty tom opowiadań Andrzeja Chącińskiego Wkrótce nadejdzie świt jest zaproszeniem do spojrzenia w przeszłość, w świat, który już nie istnieje, a raczej tli się jeszcze na tych stronicach. Książka zawiera bowiem teksty, których bohaterowie żyją w latach okupacji i stalinizmu, a także na emigracji. W otwierającej tom prozie Wszędzie obcy mamy perypetie człowieka powracającego z dalekiego, obcego kraju do biednego, podupadłego miasteczka (to obraz Piotrkowa Trybunalskiego), w którym pragnie zdobyć informacje o leżącej na miejscowym cmentarzu prababce. W istocie jednak poszukuje czegoś, czego nie da się już odnaleźć: siebie z tamtych lat, dawnych emocji, miłości, wrażeń, cieni bliskich mu osób. Nic z tego nie pozostało. Są obcy ludzie, ciężko pracujący lub bezrobotni, a wokół ubogi krajobraz. Jak dotrzeć do siebie z tamtych lat? Czy jest to w ogóle możliwe?

Opowiadania Młodzieńcze lataPort lotniczy to z kolei spojrzenie na stalinizm – bohater jest młody, całe życie jeszcze przed nim, zapisuje się nawet na kurs szybowcowy, podejmuje pracę na lotnisku w Warszawie, gdzie po raz pierwszy spotyka się z realiami tak zwanego „budowania zrębów”, czyli donosicielstwa i niszczenia przedwojennych pilotów za ich wierną i pełną poświęcenia służbę w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie. W pierwszym z wymienionych opowiadań zastanawiająca jest też figura ojca jednego z bohaterów. Jest, a jakoby go nie było, bo ukrywa się w drewutni. Domyślamy się, że dopiero co wyszedł z lasu i woli nie pokazywać się „przedstawicielom władzy ludowej”, zresztą wkrótce zostaje aresztowany. Chąciński potrafił napisać o tym z dyskrecją, za którą ukrywa się bardzo dobra znajomość powojennych czasów.

Inna odsłona prozy Andrzeja Chącińskiego to opis realiów emigracyjnych. W opowiadaniach Energiczna czy Andrzej i Luiza widzimy bohatera na antypodach, jak zmaga się może nie tyle z ciężką pracą, ile z jej siermiężnością i tęsknotą za domem. To także ciekawy wgląd w życie uczuciowe i obyczajowe polskich emigrantów w Australii. O tym samym traktuje opowiadanie tytułowe, przedstawiające samotnego robotnika emigranta, miotającego się między bezduszną atmosferą w pracy a kolegami z Polski, którzy mają zupełnie inne plany i oczekiwania od życia na obczyźnie. O nim właśnie Anna Nasiłowska napisała w posłowiu do książki:

Co lepsze: niedobory wszystkiego i beznadzieja w Polsce czy emigracyjna bieda i poczucie, że żyje się trochę nieswoim życiem? System politycznej kontroli w kraju czy przypadkowe prace i dryfowanie bez swojego miejsca za granicą? W prozie Chącińskiego dominującym rysem bohatera jest poczucie wyczerpania, zniechęcenia, stąpanie po niepewnym gruncie, gotowość poddania się przypadkowości życia. A jednak te drobne zdarzenia układają się w nieprzypadkowy wzór losu naznaczonego przez historyczne sytuacje.

Tom kończy się autobiograficznym opowiadaniem Wiadro z wyżymaczką, którego bohater, Biały, po latach niewidzenia spotyka na londyńskiej ulicy Leszka, w którym bez trudu rozpoznajemy Leszka Szymańskiego, redaktora naczelnego i założyciela „Współczesności”, również emigranta. W wywiadzie przeprowadzonym przeze mnie z Andrzejem Chącińskim w 2013 roku dla kwartalnika „Wyspa” wspominał odwagę Szymańskiego, który podczas spotkania Gomułki z mieszkańcami Warszawy podszedł do niego i upomniał się o pismo:

Zaskoczony Gomułka zaczął krzyczeć, ale potem polecił jednemu z sekretarzy załatwienie sprawy i po kilku dniach zezwolenie na wydawanie pisma przywrócono.

Po latach obaj koledzy rozmawiają, snują się po ulicach, wspominając dawne czasy, ale rzeczywistość jest bezlitosna: obaj muszą kombinować, jak przetrwać, czego symbolicznym znakiem jest rezygnacja z kupna kurtki z demobilu przez byłego już redaktora naczelnego warszawskiego pisma.

Rzeczywistość była też bezlitosna dla Andrzeja Chącińskiego. Tom Wkrótce nadejdzie świt ukazał się dzięki wsparciu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, w ramach tarczy dla literatów. To wielka zasługa programu – bez tych pieniędzy opowiadań Chącińskiego po prostu byśmy nie przeczytali! Do tego dołączyła bezpłatna praca przyjaciół schorowanego już pisarza z Oddziału Warszawskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Tekst został zredagowany przez Zbigniewa Zbikowskiego, a zilustrowany przez Marka Sołtysika. Posłowie skreśliła Anna Nasiłowska. Jednak kiedy książka w połowie grudnia ubiegłego roku przyjechała do siedziby SPP przy Krakowskim Przedmieściu, Andrzej Chąciński leżał już nieprzytomny w szpitalu. Bardzo chciał zobaczyć swoją książkę, dotknąć okładki, przekartkować. Nie zdążył. Pisarz zmarł 18 grudnia 2021 roku.

 

Andrzej Chąciński, Wkrótce nadejdzie świt, Warszawa:Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział Warszawa, 2021.

Okładka Chąciński

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wojciech Chmielewski, W kraju, na emigracji, w życiu… O ostatnich opowiadaniach Andrzeja Chącińskiego, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 150

Przypisy

  1. N.N. Taleb, Czarny Łabędź. Jak nieprzewidywalne zdarzenia rządzą naszym życiem, Poznań 2020, s. 35–36.
  2. Stefan Türschmid, Struna / Wyspa Nazino, projekt okładki Aleksandar Ćirlić, Biblioteka Analiz i Instytut Literatury, Kraków 2021, s. 11. Wszystkie cytaty pochodzą z tego wydania.

Powiązane artykuły

28.04.2022

Nowy Napis Co Tydzień #149 / Pudrowy róż

Zobacz, jak Wiktoria Szydło czyta fragment opowiadania

Nad jeziorem przy ulicy Grabiszyńskiej dzieci puszczają kaczki, ale nigdy na wolność.

Wolność jest walutą, mówią rodzice. Wolność jest chlebem, a niektórzy ludzie w tych czasach chodzą przeżarci. Panoszą się ze swoim zbyt pewnym krokiem, jaskrawymi twarzami sieją zamęt. Tadek  ich nie lubił, obrzydzały go zbyt śmiałe kolory. Kiedy w jego dziesiąte urodziny w drzwiach stanęła Ciocia Łucja, oprócz pudła szwajcarskiej czekolady zostawiła chłopcu na policzku ogromny ślad różowej szminki i przeterminowanego pudru.

Piotrek z resztą bandy śmiali się do końca wieczoru. Ojciec był wściekły, że z jego jedynego męskiego potomka usiłuje się zrobić laleczkę, a mama trzęsącymi dłońmi proponowała gościom jabłecznik w nadmiernych ilościach. Mały Tadek nie chciał ani ciasta, ani reszty prezentów. Do końca tygodnia czuł na sobie odurzający zapach futra z norek, widział kły wystające z ust uśmiechającej się, podstarzałej ciotki. Brudne ręce. Brudne twarze.

Brudna woda w jeziorze i cierpki dotyk piasku. Udawał, że mu się to podoba. Jeszcze nie był przywódcą, żeby zmieniać tradycje w bandzie. Czekał, aż najstarszy z chłopców, Piotr, wyjedzie do poznańskiego internatu, a wtedy będzie mógł wreszcie pokazać, jak naprawdę rzuca się kamieniami.

– No, co jest, mięczaki? Szybciej, kto ostatni przy brzegu, ten nurkuje w środku na trzydzieści sekund! – zawołał Krzysiek, rzucając tornistrem w krzaki.

Ruszyli.

Tadek wstrzymał oddech. Nie ruszać się, nie wychylać. Może nie zauważą. Taką taktykę stosował w domu, kiedy tata wracał z pracy nie w humorze. Dopiero później zaczynał się wyścig, najczęściej z przeszkodami. Najpierw ojciec mówił: dlaczego jesteś taki blady i mizerny? Później: zjedz zupę do końca. Na końcu: jak śmiesz tak sprzeciwiać się własnemu ojcu, to taki masz do mnie szacunek? Anno, podaj natychmiast skórzany pas z kredensu. I już ostatnia prosta. Czternaście schodków, jeden zakręt. Otworzyć drzwi dębowej szafy bez skrzypnięcia.

Może nie zauważą.

Zauważali zawsze, ostatni rzuca się w oczy jeszcze wyraźniej niż pierwszy. Przegrana działa jak lupa powiększająca, zbliżając szkiełko do lichych mięśni, chudziutkich nóg i bladej cery. Tadek wbił wzrok głęboko w ziemię, próbując zadrzeć dumnie podbródek do góry. Czuł na sobie zapach futra, przeterminowany puder i same brudne twarze.

– No już, młody, rozbieraj się! Do jeziora! – szóstka pozostałych chłopców uformowała okrąg, zamykając drogę ucieczki. Z policzków skapywały im pojedyncze krople potu po zakończonym wyścigu. Oskarżycielem stał się Tomasz.

– Słuchaj, umowa to umowa. Przegrałeś wyścig, więc zgodnie z nią zanurzysz się w jeziorze na kilkanaście sekund w wyznaczonym przez nas miejscu. Piotrek rzuci kamyk, tam musisz dopłynąć. No, rozbieraj się. – Głos ludu rozbrzmiał. Tomasz zaśmiał się szyderczo. Czekał.

Tadek uniósł lekko dłoń, odpinając pierwsze dwa guziki śnieżnobiałej koszuli. Przy trzecim w pasmo bieli wkradnie się maleńki, fioletowy punkt. Od czwartego zmieni się w plamę, przypominającą odcisk różowych ust na policzku. Przy piątym koledzy z podstawówki zorientują się i policzą, kawałek po kawałku, ile siniaków zmieściło się na chuderlawym ciele Tadka.

– Nie trzeba – odparł stanowczo. Trochę zbyt stanowczo, jak na dwunastolatka. – Wejdę w koszuli, trudno ją później zapiąć, kiedy jest mokra.

Kamyk w rękach Piotrka mienił się błękitem i resztką czerwcowego słońca. Miał odcień zimnego oceanu i oczu Zuzi z VI b. Tadek mógłby za nie zginąć. Może jeszcze nie dziś, nie jutro. Zbyt wiele tajemnic czeka na niego w przyszłości, żeby tak łatwo odpuścić, wstrzymać oddech i wtopić się w dryfujące wokół lilie.

Wszechświat ma jeszcze dla Tadzia zbyt wiele niewiadomych. Chciałby je zbadać, odcisnąć ślad maleńkiej stopy na księżycu i zesłać mamie gwiazdę z nieba. Za wszystkie jabłeczniki z bitą śmietaną na srebrnej paterze; wyjmowała ją po kolacjach, podczas których tłukły się talerze, a noże ginęły w czeluściach dębowej szuflady. Na wszelki wypadek.

Na wszelki wypadek wytrzymam jeszcze kilka sekund, pomyślał.

Chłopiec nie był pewny, czy minął już wyznaczony czas. Chciał pokazać, że nad sobą panuje. Że panuje nad nimi, z ziemi, powietrza i wody, ale jeszcze o tym nie wiedzą. Przytłumione głosy chłopców z każdą sekundą stawały się cichsze, w końcu pozostał po nich ledwo wyczuwalny szmer. Tadek  nie słyszał jeszcze nigdy podobnej muzyki. Niosła ukojenie, jakie słychać na polach bitewnych, kiedy drobinki kurzu powoli opadają na ziemię, zakrywając karabiny i porzucone ciała.

Jego ciało wreszcie było na swoim miejscu. Tutaj, pod wodą, gdzie prawo grawitacji można pokonać i napisać od nowa nawet wyjątkowo słabą dłonią. W wodzie Tadzio  stał się twórcą, myślicielem i przywódcą. I wcale nie potrzebował do tego poznańskiego internatu ani śmierci ojca.

W końcu dźwięk opadającego pyłu zniknął w próżni.

Pustka.

Czy już jestem w kosmosie?

Ręka.

W kosmosie przecież nie ma rąk.

Druga ręka. Trzecia. Czwarta. Wszystkie na raz zaczęły wyciągać półprzytomnego Tadka na brzeg jeziora. Powietrze chwytał łapczywie, nie mogąc jeszcze uwierzyć w każdy pojedynczy oddech.

– ZWARIOWAŁEŚ?! O mało tam nie zginąłeś! Ledwo żeśmy cię wyłowili! – wydzierał się spanikowany Piotrek ze łzami w oczach, a przecież przywódcy nie było z nimi do twarzy.

Tadek z każdym słowem czuł się coraz bardziej oszukany. Ziemia go zdradziła. Powietrze. Teraz jeszcze woda. Muzyka ukojenia i upragnionego spokoju nie była wcale podarunkiem, a odciśniętymi ustami na policzku. Przypudrowanym zapachem śmierci.

Nad jeziorem przy ulicy Grabiszyńskiej mały Tadzio obiecał zemścić się na ziemi.

 

Opowiadanie wyróżnione w konkursie „Snuj Story” 2022. Zobacz, jak autorka odczytuje jego fragment:

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wiktoria Szydło, Pudrowy róż, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 149

Przypisy

  1. N.N. Taleb, Czarny Łabędź. Jak nieprzewidywalne zdarzenia rządzą naszym życiem, Poznań 2020, s. 35–36.
  2. Stefan Türschmid, Struna / Wyspa Nazino, projekt okładki Aleksandar Ćirlić, Biblioteka Analiz i Instytut Literatury, Kraków 2021, s. 11. Wszystkie cytaty pochodzą z tego wydania.

Powiązane artykuły

14.04.2022

Nowy Napis Co Tydzień #147 / Pilnujmy ludzi i chwil. O opowiadaniach Jerzego Kędzierskiego

Najnowszą książkę Jerzego Kędzierskiego Car życia można czytać przynajmniej na dwa sposoby. Formalnie jest to zbiór opowiadań, czasem bardzo krótkich, w kilku przypadkach przybierających formę kilkuzdaniową (choć może są to wiersze?). Trochę inną lekturę proponuje na czwartej stronie okładki Michał Gołębiowski: „Czytajcie jako zbiór opowiadań lub jako powieść”, a Wacław Holewiński, autor drugiej okładkowej noty dodaje: „Jak ulał do nowej książki Jerzego Kędzierskiego pasuje tytuł, który dla własnej wymyślił Jerzy Stempowski – Notatnik niespiesznego przechodnia”.

Rzeczywiście, jest w tekstach tu zebranych kilka nici przewodnich, które umożliwiają czytanie Cara życia jako zamkniętej całości. Przede wszystkim postać bohatera tej prozy. Kim jest ten, który opowiada nam swoje przygody i przeżycia, bo narracja prowadzona jest tu bez wyjątków w pierwszej osobie? Czy to porte-parole autora? Za tym przemawiają przynajmniej dwa fakty: bohater mówi o sobie jako o pisarzu, a także mieszka – tak jak Jerzy Kędzierski właśnie – w Poznaniu, który w szeregu tekstów jest z dużym znawstwem topografii i historii opisany jako miasto zapoznane, a jednocześnie też zwyczajami swych mieszkańców odpychające (Lekcja).

Ale przecież może być na odwrót – ten bohater jest świadomą kreacją Kędzierskiego i jest taki, jakim chciałby widzieć się autor lub, pójdźmy dalej, jest jego przeciwieństwem. Te wszystkie interpretacje są jak najbardziej uprawnione, a w miarę jak zagłębiamy się w koleje opowieści, poznajemy lepiej owego „niespiesznego przechodnia”, którego codzienność to niespieszne właśnie przemierzanie ulic i uliczek w poszukiwaniu opowieści. A te, chciałoby się powiedzieć, leżą na chodniku i Kędzierski udowadnia, że nieistotny na pozór epizod (na przykład widok rysującego w parku chłopaka, rozmowa z bezdomnym, wizyta w osiedlowym sklepiku) staje się punktem wyjścia opowieści, przez co nieważne zostaje podniesione, potraktowane zaś z należytą uwagą może stać punktem wyjścia do refleksji o charakterze ogólnym. Jaki jeszcze jest narrator Kędzierskiego? Przede wszystkim to osoba o ogromnej pogodzie ducha, przez cały Poznań niesie go élan vital, nakazując z sytuacji zwykłych wydobywać światło:

Tymczasem mamy dni pięknie wygrzane, od rana zroszone. Wyleguję się na placu Wolności; mam tu kontrahentów. Bezdomni wpisują w swoje zardzewiałe komóry mój numer telefonu. Precyzując, ja im wpisuję. Mnie ręce się nie trzęsą i widzę jako tako. Wpisuję śmiało, i tak nic na koncie nie mają, nie zadzwonią.

Na placu Wolno odpoczywam przy fontannie. Metafizyczne piersi. Zabawne to poznańskie podwórko. Ulica jest sceną próżniaka, ale tu nie ma ulic. Śmieję się ostatnio dużo. Łapię słońce. Fontanna wzruszeń mnie budzi, nie pozwala zasnąć. Czytaniem książek, buduję swój prestiż.

Pilnuj chwil – radzi słoweński poeta Tone Škrjanec. Wiersze trzymam na kolanach. Potoczność jest dobra. Soczysta, potoczysta potoczność jest dobra w pisaniu. Lepsza, niż dęty aforyzm (Kotlet z piwonii).

Ujmuje jednak w tym pisaniu zainteresowanie nie tylko własnym zachwytem, ale też bliźnim (w tym samym opowiadaniu narrator-pisarz zdobywa się na credo: „Miejsca znikają z planety. Były i nie ma. Tylko ludzie są wieczni. Żałuję, że od razu, od pierwszego dnia nie zapisywałem pierwszych ludzkich wrażeń. «Ludzkich» – to znaczy wrażeń «z ludzi»”). Dlatego wędrujemy z bohaterem i podpatrujemy ludzi na ulicach, w knajpkach i knajpach, przy czym, co ważne – nigdy nie są to lokale z wyszynkiem, wszelkie używki podczas miejskich wędrówek są mu obce. Widzimy więc świat bez zniekształceń, bez rauszu, a obraz jest czysty niczym na obrazach Duńczyka Vilhelma Hammershøia, którego wystawę niedawno podziwialiśmy w Muzeum Narodowym w Poznaniu. Tak jest w moim ulubionym opowiadaniu ze zbiorku zatytułowanym Kazanie na Wielki Piątek w McDonaldzie koło Okrąglaka w Poznaniu. Popkulturalna, nijaka przestrzeń, siedzący w niej ludzie, w tym bohater-narrator. Czas oczekiwania na Mękę Chrystusa, szczególny dla chrześcijanina, wcale jednak nie najważniejszy dla innych w tym miejscu. Kędzierskiemu poprzez szereg drobnych zdarzeń udaje się pokazać kontrast pomiędzy doczesnością a wiecznością, oddać napięcie między tym, co doraźne i krótkie (jak posiłek w McDonaldzie) a wydarzeniem, które zmieniło bieg dziejów. I robi to, co chyba najważniejsze, nie siląc się na metafory, ani tym bardziej górnolotne sformułowania o teologicznym zabarwieniu.

Kategoria wiary – czy może szerzej: religijności, która organizuje życie – jest ważna w tym pisaniu. Nie może umknąć, bo obecna jest w wielu opowiadaniach. Co ważne – jest to wiara katolicka i pisarz traktuje o niej otwarcie, kiedy jesteśmy z nim na mszy w jednym z poznańskich kościołów albo w świątyni na ulicy Nobla w Warszawie (piękne opowiadanie Kazik z Saskiej Kępy). Pojawiają się w tej prozie pojęcia dziś z absolutnego marginesu refleksji literackiej, jak modlitwa, liturgia, kontemplacja. Z uwagą i miłością przypatruje się narrator osobom konsekrowanym, co zwłaszcza dziś – w czasie bezpardonowych ataków na duchowieństwo – zyskuje zupełnie nowy i świeży walor. Czy to jest proza katolicka, a Jerzy Kędzierski jest pisarzem katolickim? Kiedy te same pytania przed wielu laty zadano Julienowi Greenowi, ten protestował: „Jestem pisarzem i katolikiem, ale nigdy nie pisarzem katolickim”, przez co zwracał uwagę na uniwersalny, a nie wyłącznie wyznaniowy wymiar problemów poruszanych w swoich książkach. Czy podobnie rzecz się ma z pisarstwem Jerzego Kędzierskiego? Pozostawmy to pytanie otwarte, bo autor ten na pewno nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

I wreszcie jeszcze jedna, jakby podskórna właściwość bohatera-narratora tych opowiadań, którą natychmiast wyczuwamy podczas lektury – obca jest mu chęć zasmakowania w tak zwanych urokach życia, wydaje się, że przezwyciężył w sobie szatańskie pokusy i pozostaje mu już tylko prostą ścieżką zmierzać do Królestwa. A może nigdy ich nie miał? Czy to możliwe? Nawet gdy przed laty podróżował jako student autostopem po Europie, zawsze był ubrany na biało i wymyty (Nocleg w Alpach). Wyprawę do burdelu dwóch swoich przyjaciół przedstawia jako poryw sumienia, które nakazuje im natychmiast, następnego ranka, udać się do najbliższego klasztoru do spowiedzi, tak bardzo czują się unurzani w grzechu (Dyżurny). Chciałoby się oczywiście poczytać, czego w tym burdelu doświadczali, jakim oddawali się okropnościom, co tak naprawdę wywołało ich przerażenie i skłoniło do skruchy, ale o tym autor milczy, nie chcąc najwyraźniej dotykać swym piórem potworności życia, które przecież także są jego elementem.

Opowiadania Jerzego Kędzierskiego przyrównałbym, pozostając na religijnym gruncie, do „iskier świętości” wedle wierzeń chasydów rozproszonych po całym świecie. Narrator-bohater pracowicie wyławia je z chaosu świata, licząc na powrót Boskiego porządku i – jako katolik – na powtórne przyjście Mesjasza. Czy taką chasydzką iskrą nie jest opowiadanie Trębacz? Czy nie jest nią tytułowa proza Car życia?

Jerzy Kędzierski, Car życia, Wydawnictwo Rosemaria, Poznań 2021.

Jerzy Kędzierski – Car życia - Pisarze.pl

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wojciech Chmielewski, Pilnujmy ludzi i chwil. O opowiadaniach Jerzego Kędzierskiego, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 147

Przypisy

  1. N.N. Taleb, Czarny Łabędź. Jak nieprzewidywalne zdarzenia rządzą naszym życiem, Poznań 2020, s. 35–36.
  2. Stefan Türschmid, Struna / Wyspa Nazino, projekt okładki Aleksandar Ćirlić, Biblioteka Analiz i Instytut Literatury, Kraków 2021, s. 11. Wszystkie cytaty pochodzą z tego wydania.

Powiązane artykuły

17.03.2022

Nowy Napis Co Tydzień #143 / Koszmary w Ciemnej Dolinie

Jarosław Jakubowski, znakomity dramaturg, którego sztuki z powodzeniem wystawiały teatry w całym kraju (Generał, Życie, Koncert na rożek, bęben i violę, Wszyscy święci, Wieczny kwiecień, Człowiek, który nie umiał odejść) i doczekały się realizacji w Teatrze Telewizji, poeta (może przede wszystkim poeta?), autor wielu poetyckich tomików (ostatni z 2021 roku nosi tytuł Bardzo długa zima), od lat z powodzeniem uprawia też prozę, w tym krótkie formy. Opowiadania Jakubowskiego zebrane w tomach Oczy pełne strachu (2014), Wojna (2020) i najnowszym – Ciemna Dolina – to dziwna mieszanka klasycznych opowiadań grozy, bardzo mocno jednak osadzonych w realiach życia prowincji, przez co stają się opisem losów, co podkreśliła Katarzyna Wójcik:

[…] człowieka w mętnych falach własnego istnienia, stopniowo odgradzającego się od środowiska, w którym żyje, poprzez coraz głębsze zanurzanie się w swoim wewnętrznym cierpieniu, frustracji i wynikającym z nich obłędzie.

Taka charakterystyka przywodzi na myśl klasyczne opowiadania grozy Edgara Allana Poego (choćby Ligeję), E.T.A. Hoffmana, Maupassanta czy twórczość „samotnika z Providence” Howarda Philipsa Lovecrafta, do którego twórczości w najnowszym tomie zresztą Jakubowski czytelnie nawiązuje.

Rzeczywistość w opowiadaniach Jakubowskiego tylko na pozór jest wypełniona małomiasteczkową nudą i rutyną. Jesteśmy w Ciemnej Dolinie – rynek, szkoła, kościół, rzeczka, nowe osiedle za torami, ludzie, wciąż ci sami i tacy sami. Jednak po przebudzeniu jednego z nich, bohatera opowiadania Pogrzeb, otwierającego tom, już nic nie będzie takie jak przedtem. Właśnie dowiaduje się, że ma umrzeć. Trwają przygotowana do pogrzebu, a on nie może się odnaleźć, a tym bardziej zrozumieć, co mu się przydarzyło, bo przecież czuje się dobrze. Jego groteskowe utyskiwania są natychmiast uciszane przez żonę i bliskich, którzy wiedzą, co dla niego jest najlepsze i zajmują się wyborem trumny. W następnym w kolejności opowiadaniu Piłka makabra gęstnieje, jakby autor chciał pokazać najbardziej ciemną, diaboliczną naturę opisywanego przezeń miasteczka, tu skojarzenia biegną raczej do filmu Milczenie owiec lub rezonują z prawdziwymi wydarzeniami z Austrii z Josefem Fritzlem w roli głównej.

Z wolna jednak ten świat spodziewanych okropności, zagospodarowanych już niestety przez popkulturę, rozszczelnia się i znajdujemy się na zupełnie nowym poziomie dociekań o kondycji ludzkiej. To inna odsłona opowiadań Jarosława Jakubowskiego:

Bezbrzeżny smutek jesiennych miesięcy. Może właśnie tak powinienem zacząć to opowiadanie. Może całkiem inaczej. Nie ma to wielkiego znaczenia, ponieważ dalszy ciąg jest nader przewidywalny. Pewien poeta twierdził, że w naturze nie ma czerni. Jest tylko światło i jego brak. To nieprawda. W głowie miałem dym, który był zupełnie czarny.

W opowiadaniu Pożegnanie z Marią – czy ten tytuł, świadome nawiązanie do klasycznego tekstu Borowskiego, ma na celu tylko wywołanie poruszenia, a może jest rodzajem prowokacji? – bohater przebijający się przez beznadziejną codzienność rodzinnego życia z wolna wchłaniany jest przez kotłującą się czerń, w którą z masochistyczną lubością się zanurza. Czy to tchórzostwo? Na pewno. Ale także konieczność, jakaś bezwzględnie wciągająca siła, której poddani są także inni bohaterowie opowiadań Jakubowskiego.

Wyszedłem na ulicę. Nigdy nie lubiłem tego miasta za jego jednowymiarowość. Nie było w nim drugiego dna, niczego do odkrycia. Wszystko na wierzchu. Potencjalne tajemnice kryli w sobie zaludniający ulice przechodnie. Ale jakie to mogły być tajemnice? Kiedy tylko zacząłem próbować je odkrywać, obezwładniał mnie ich banał (Człowiek przełomu).

Bolesny banał i nijakość kulminuje w najlepszym, moim zdaniem, opowiadaniu ze zbioru, zatytułowanym po prostu Z. To opis jednej niedzieli z życia pewnej małomiasteczkowej rodziny, zupełnie zwyczajnej, złożonej z żony, męża i dwójki małych dzieci. Motywem przewodnim narracji jest żałosna chęć ucieczki mężczyzny przed niedzielną rzeczywistością, a to w lekturę starej gazety, a to w oglądanie telewizji, byle dalej od dziejących się obok codziennych, zwyczajnych chwil życia. Niedzielny spacer przez miasteczko w zimowe, słoneczne popołudnie, podczas którego rodzina, przechodząc znajomymi do bólu ulicami, spotyka innych spacerowiczów, to dowód na to, jak uważnym obserwatorem rzeczywistości jest Jakubowski, jak umiejętnie potrafi z nic nieznaczących szczegółów pejzażu wyprowadzić opowieść o tu i teraz w kraju nad Wisłą. To jednocześnie obraz nas samych, budzący sprzeczne uczucia, bo przecież jesteśmy pełni sprzeczności, obraz niejednoznaczny, a przede wszystkim uderzający prawdą. I dlatego bardzo ciekawy.

Ten duszny klimat obecny jest również w opowiadaniu Ten dzień, jak gdyby kontynuacji wyżej wspomnianej prozy. Czy dziejące się bezustannie płaskie i jednostajne życie może być zmienione za sprawą realizacji własnych marzeń? Na przykład o pisaniu, o wielkich narracjach, w których odnajdzie się sens? Ale wtedy trzeba uciec od codzienności, zerwać z rutyną, wyprowadzić się z domu. Niedojrzałe, licealne z ducha zapały gasi żona:

Ty i tak nie żyjesz z nami, tylko obok nas. Jesteś, ale cię nie ma, bo tak ci wygodniej, bo się boisz żyć naprawdę. Wyprowadzając się stąd, nie zmienisz niczego poza adresem. Nadal będziesz tchórzem, będziesz uciekał przed ludźmi, aż dopadnie cię śmierć, ale wtedy nie będzie przy tobie nikogo, żadna ludzka dłońnie dotknie na pożegnanie twojej dłoni.

Zakończenie opowiadania jest jednocześnie przełamaniem niemożności, a więc chyba promieniem światła w skotłowanym cieniu:

Nawet rzucona na chodnik puszka po żubrze, która za dnia biła blaskiem po oczach, nawet ona zasznurowała swoje aluminiowe usta ciszą. Sumiennie zapisywałem zdanie po zdaniu, nie czułem lęku, tylko lekkość wynikającą z uporu w powtarzaniu pewnych stałych ruchów, katalogowaniu twarzy tęsknot i przywidzeń. Jeśli to wszystko, jeśli to ma być życie, to trudno, zgoda.

Jeśli jednak czytelnik poczuje się znużony egzystencjalnymi wątkami pisania Jakubowskiego, to koniecznie trzeba zaznaczyć, że w książce są one znakomicie zrównoważone przez kolejne, tym razem klasyczne już opowiadania grozy. Czy to dlatego tę książkę po prostu świetnie się czyta? Wraz z prozą Przesiadka przypomina nam się dziwny świat opowieści Stefana Grabińskiego, naszego klasyka „opowiadań z dreszczykiem”, z jego Demonem ruchu na czele. Tory ciągnące się gdzieś w ciemność, zamglony peron, zatrzymany czas i przeczucie wieczności. Pustka, niepewność, lęk. Lovecraftowska z ducha jest Noc w hotelu Felix, a jeśli ktoś lubi zmartwychwstałych nieboszczyków, serdecznie polecam lekturę opowiadania Grób Hanny Mikosz. Nawet w małym miasteczku może dojść do zdarzeń niewyjaśnionych i nieprzewidywalnych. Co z tego, że znamy je już z innych literackich odsłon? W tej najnowszej czyta się je wcale nie gorzej.

Jarosław Jakubowski, Ciemna Dolina, Wydawnictwo Forma, Szczecin 2021.

okładka

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wojciech Chmielewski, Koszmary w Ciemnej Dolinie, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 143

Przypisy

  1. N.N. Taleb, Czarny Łabędź. Jak nieprzewidywalne zdarzenia rządzą naszym życiem, Poznań 2020, s. 35–36.
  2. Stefan Türschmid, Struna / Wyspa Nazino, projekt okładki Aleksandar Ćirlić, Biblioteka Analiz i Instytut Literatury, Kraków 2021, s. 11. Wszystkie cytaty pochodzą z tego wydania.

Powiązane artykuły

10.03.2022

Nowy Napis Co Tydzień #142 / Niesamowite spotkania ze światem przyrody

Pod koniec 2021 roku Dominika Słowik opublikowała swój trzeci tom prozatorski – zbiór opowiadań Samosiejki.

– Autorka najbardziej znana jest z powieści Zimowla – mówi dr Małgorzata Peroń. – Jeden z rozdziałów tamtej książki zapowiadał tematycznie to, co oferuje najnowszy tom. Chodzi o spojrzenie na świat z perspektywy świata natury, o przesunięcie naszego bycia w centrum w stronę ekologii. Samosiejki to trzynaście opowiadań o specyficznej, czasem nieziemskiej tematyce, o ludziach, którzy przeżywają spotkania ze światem przyrody.

Więcej na nagraniu:

Dominika Słowik, Samosiejki, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Małgorzata Peroń, Niesamowite spotkania ze światem przyrody, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 142

Przypisy

  1. N.N. Taleb, Czarny Łabędź. Jak nieprzewidywalne zdarzenia rządzą naszym życiem, Poznań 2020, s. 35–36.
  2. Stefan Türschmid, Struna / Wyspa Nazino, projekt okładki Aleksandar Ćirlić, Biblioteka Analiz i Instytut Literatury, Kraków 2021, s. 11. Wszystkie cytaty pochodzą z tego wydania.

Powiązane artykuły

Loading...