16.03.2023

Nowy Napis Co Tydzień #194 / Maszyna do pisania

Woody Allen nie próżnuje. Pomimo blisko dziewięćdziesięciu lat na karku cały czas pracuje: pisze scenariusze filmowe, sztuki teatralne, opowiadania, w międzyczasie znajdując jeszcze chwilę na to, aby grać ze swoim zespołem jazzowym koncerty w nowojorskich klubach. Tytuł jego autobiografii, wydanej w Polsce pod koniec 2020 roku, nie powinien brzmieć À propos niczego, lecz Maszyna do pisania. Bo tym właściwie Allen jest: maszyną, która z pozazdroszczenia godną regularnością wypluwa z siebie kolejne projekty artystyczne. Pracoholikiem, który sens życia odnajduje w tworzeniu, nieustającym uzewnętrznianiu się. Drugorzędna jest w tym wszystkim kwestia medium. Po pierwsze, reżyser Annie Hall jest szalenie wszechstronny, pracując jednocześnie na kilku polach, po drugie – każda napisana przez niego linijka powstaje w ten sam sposób, przechodząc przez wnętrze wysłużonej, niemieckiej maszyny do pisania marki Olympia. Sprzętu, który znajduje się w posiadaniu Allena – jak stwierdza on w dokumencie biograficznym Roberta B. Weide’a – właściwie od zawsze.

To zapewne na wiernej Olympii powstało również dziewiętnaście utworów wchodzących w skład najnowszego zbioru opowiadań Allena, zatytułowanego Zero grawitacji. Liczba opowiadań może robić wrażenie, warto wziąć jednak pod uwagę, że aż osiem z nich zostało już wcześniej (a dokładniej w latach 2008–2013) opublikowanych na łamach „New Yorkera” – kultowego pisma, z którym autor Manhattanu nie współpracuje od prawie dziesięciu lat.

Całość poprzedza nader entuzjastyczny wstęp napisany przez Daphne Merkin: pisarkę, krytyczkę sztuki oraz, jak sama siebie nazywa, oddaną fankę Allena. Uwielbienie, jakim autorka darzy reżysera, emanuje właściwie z każdego zdania kilkustronicowego tekstu. Od cytowania jego filmowych bon motów zaczynając, a na nie do końca trafionym nawiązaniu do militarnej ekspansji Putina („kurduplowatego bandziora o oczach jak szparki”D. Merkin, Przedmowa [w:] W. Allen, Zero grawitacji, tłum. M.P. Jabłoński, Poznań 2022.[1]) i potrzeby odreagowania całej sytuacji śmiechem kończąc. Czy to rzeczywiście najodpowiedniejszy moment, aby, jak górnolotnie postuluje Merkin, „posyłać po klaunów”? Odpowiedź na to pytanie i tak zdaje się nie mieć większego znaczenia, zważywszy na fakt, iż niektórzy z owych „klaunów” – jak chociażby Allen – nigdy sceny tak naprawdę nie opuścili.

Każde z opowiadań wchodzących w skład zbioru Zero grawitacji nosi wyraźne, autorskie piętno, które błyskawicznie rozpoznane zostanie przez fanów twórczości Woody’ego Allena. Bohaterowie w przeważającej większości są pochodzenia żydowskiego i wykonują zawody związane w jakiś sposób z szeroko pojętą sztuką – na kartach Zero grawitacji spotykają się dramatopisarze, dziennikarze, fikcyjne gwiazdy filmowe, menadżerowie oraz podstarzały aktorzyna, który stracił swoje pięć minut i musi zarabiać na życie zabawieniem drobiu hodowlanego. Okazuje się to zresztą, na przekór obiegowej opinii, nadzwyczaj wymagającym, angażującym zajęciem.

Ostatni z tych wątków, obecny w opowiadaniu Skrzydełka Buffalo, chcecie wyjść dziś wieczorem?, odsłania przed czytelnikiem jeszcze jeden, szalenie istotny aspekt twórczości Allena – zamiłowanie nowojorczyka do absurdalnego humoru, budowanego piętrowo i nadzwyczaj konsekwentnie. Jeżeli ktoś śledzi poczynania reżysera O północy w Paryżu od dłuższego czasu, to wie, że tego rodzaju humor był motorem napędowym fabuły przede wszystkim na wczesnym etapie jego kariery filmowej. Allen zaczynał swoją przygodę z dziesiątą muzą jako komik, przenoszący gagi ze sceny na ekran – takie filmy jak Bierz forsę i w nogi, Bananowy czubek czy Śpioch wypełnione były humorem czysto slapstickowym, nawiązującym do artystycznych dokonań Charliego Chaplina, Harolda Lloyda i Bustera Keatona, oraz nagłymi, niespodziewanymi zwrotami akcjami, które odbierały fabułom psychologiczną wiarygodność, proponując w zamian niekontrolowane salwy śmiechu.

Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ton filmów Allena uległ znaczącej przemianie – komedie zaczęły przeistaczać się w komediodramaty (Annie Hall, Manhattan), powstały pierwsze w jego karierze w pełni poważne filmy, odwołujące się do estetyki dramatów Ingmara Bergmana (Wnętrza, Wrzesień). Choć „ambitniejsze” projekty Allena spotykały się zazwyczaj z bardziej krytycznym, mniej wyrozumiałym odbiorem (reżyser w inteligentny sposób sparodiował negatywną recepcją swoich filmów we Wspomnieniach z gwiezdnego pyłu, w których kosmici domagają się od niego „bycia bardziej zabawnym”), pozostał on jednak wierny wykształconej wówczas różnorodności, kręcąc naprzemiennie zarówno bezpretensjonalne komedie, jak i doniosłe dramaty; a w najlepszych przypadkach z powodzeniem łączył te dwie opozycje.

Tym bardziej interesujący wydaje się fakt, iż pisane przez Allena opowiadania odwołują się jedynie do pierwszej z owych tradycji, stanowiąc de facto literackie przedłużenie slapstickowych projektów z początków jego kariery. Reżyser Mężów i żon kreatywniewykorzystuje przy tym właściwości papierowego medium, kreując sytuacje, które byłyby niezwykle trudne, a może wręcz niemożliwe do sfilmowania. Tak jest chociażby w przypadku opowiadania Kiedy ornamentem na masce twojego samochodu jest Nietzsche, którego głównym bohaterem oraz narratorem jest filozofujący, sterowany za pomocą autopilota samochód. Cud motoryzacyjny przeżywa najróżniejszego rodzaju rozterki, spowodowane w pierwszej kolejności moralnym prowadzeniem się swoich właścicieli oraz niebezpiecznymi sytuacjami na drodze. Ostatecznie kończy na taśmie przenośnika, czekając na śmierć w zgniatarce, a jego finałowa rada brzmi:

[…] kiedy następnym razem będziecie kupowali samochód, zapomnijcie o takim, który może dyskutować o monadach i Novalisie. Zdecydujcie się na większą przestrzeń na nogi i mniejsze zużycie paliwa na kilometrW. Allen, Kiedy ornamentem na masce twojego samochodu jest Nietzsche [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 137.[2].

Niezwykle uciążliwe w realizacji byłoby również jedno z najlepszych opowiadań z całego zbioru – Ogony Manhattanu. Jego bohaterami są Abe Moscowitz oraz Moe Silverman – żydowscy nowojorczycy, którzy po śmierci reinkarnowali się jako homary. Pech chciał, że zostali złapani na nabrzeżu, a następnie przetransportowani do akwarium jednej z najbardziej wykwintnych restauracji na Manhattanie. Oczywiście można doszukiwać się tutaj intertekstualnych nawiązań do Przemiany Kafki, co czynią zresztą niektórzy zagraniczni recenzenci – moim zdaniem to jednak ślepa uliczka. Antropomorfizowanym homarom z opowiadania Allena zdecydowanie bliżej do odpowiedników z Annie Hall, przygotowywanych przez bohaterów filmu w ramach ekskluzywnej kolacji. Kuchenny pojedynek Alvy’ego Singera z dwoma bezkręgowcami znajduje w Ogonach Manhattanu swoje przewrotne odzwierciedlenie: zwierzęta uciekają z akwarium, sieją spustoszenie wśród klientów restauracji, a na koniec dobierają się do nogi niejakiego Biernie’ego Maddofa, oszusta finansowego, który zaszedł Moscowitzowi i Silvermanowi za skórę, gdy posiadali oni jeszcze ludzką powłokę.

Wątek zwierzęcej zemsty pojawia się zresztą również w innym opowiadaniu ze zbioru – Szalonych wymionach. Punkt wyjścia dla fabuły stanowi fragment artykułu opublikowanego w „The Times” informujący czytelników o tym, że rocznie około dwudziestu osób w Stanach Zjednoczonych zostaje zabitych przez krowy. W szesnastu przypadkach stwierdza się, że „zwierzę celowo zaatakowało ofiarę”Tenże, Szalone wymiona [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 29. [3]. Zaraz po tych słowach wrzuceni zostajemy w wir narracji prowadzonej przez nikogo innego niż krowę, opisującą w szczegółach próbę morderstwa znienawidzonego przezeń scenarzysty i reżysera filmowego.

Nieco osobny przypadek stanowi opowiadanie Panika w dynastii, którego przeważająca część utrzymana jest w formie epistolarnej – anonimowy narrator, koneser potrawy znanej pod nazwą „kurczak generała Tso”, przytacza tutaj wyimaginowaną korespondencję pomiędzy chińskim ministrem Pengiem a generałem Tso, zakończoną, jak można się domyślić, ustanowieniem nazwy feralnego dania. Humor wpisany jest w dynamikę relacji pomiędzy bohaterami kształtującą się na przestrzeni kolejnych wymian uprzejmości – listy są coraz krótsze, ale podszyte coraz większą dozą ironii. Warto wspomnieć, że Allen korzystał już kiedyś z bliźniaczej formuły, osiągając moim zdaniem jeszcze ciekawszy, a przede wszystkim bardziej zabawny efekt. W jednym z jego poprzednich zbiorów opowiadań, Czysta anarchia, odnaleźć można utwór Wymarsz na Parnas, w którym opiekun letniego obozu filmowego w prywatnej korespondencji żąda od rodziców utalentowanego podopiecznego, aby podzielili się z nim wpływami z dochodowych produkcji syna.

Na oddzielny akapit zasługuje z pewnością opowiadanie Dorastając na Manhattanie, wieńczące cały zbiór. Ponad pięćdziesięciostronicowy tekst zdecydowanie wybija się na tle reszty – chociażby pod względem objętościowym. Nieco inny jest również ton, w którym prowadzona jest opowieść. Zdecydowanie bliżej mu do wspomnianego wzorca komediodramatu, charakterystycznego dla późniejszej twórczości Allena. Głównym bohaterem opowiadania jest niejaki Sachs – młody, ambitny dramatopisarz pochodzenia żydowskiego, który utknął w nieszczęśliwym, zbyt pospiesznie zawartym małżeństwie. Jego życie nabiera kolorów, gdy na ławce w Central Parku poznaje Lulu – pochodzącą z wyższej klasy społecznej aktorkę, dysponującą „tym, przez co według Cole’a Portera «ptaki zapominają śpiewać»Tenże, Dorastając na Manhattanie [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 170.[4].

Opowiadanie aż prosi się o to, aby odczytywać je w kluczu autobiograficznym. Allen również ożenił się wyjątkowo młodo (dwadzieścia jeden lat), czego później, jak podkreślał wielokrotnie w wywiadach, bardzo żałował. Po rozwodzie, który uzyskał w 1962 roku, związał się z Louise Lasser – aktorką, którą poślubił w 1966 roku. Małżeństwo nie przetrwało jednak nawet czterech lat, choć mam nadzieję, że nie rozpadło się w podobnych okolicznościach, co fikcyjny związek Sachsa i Lulu (czytaj: po nieudanej orgii seksualnej, z której bohater wymyka się tylnymi drzwiami). Dorastając na Manhattanie to zdecydowanie jedna z najambitniejszych prób literackich Allena, choć i ona nie jest wolna od uchybień w postaci nietrafionych żartów. Nie chciałbym wyjść na osobę pruderyjną, ale porównanie stanu bohatera po odbyciu stosunku seksualnego do „wychudzonych więźniów patrzących zza kolczastych drutów Auschwitz”Tamże, s. 188.[5] to w moich oczach po prostu gruba, wyjątkowo niesmaczna przesada. No cóż, ryzyko zawodowe komika.

Jeżeli jesteśmy już przy biografii Allena, to trudno nie wspomnieć o ciążących na reżyserze zarzutach. O sprawie zrobiło się ponownie głośno dwa lata temu, kiedy na fali ruchu #metoo powstał miniserial dokumentalny Allen vs Farrow. Jedną z jego najważniejszych bohaterek była Dylan Farrow – adoptowana córka Mii i Woody’ego, oskarżająca swojego przybranego ojca o molestowanie seksualne. Sprawa do dziś budzi liczne kontrowersje, dzieli opinię publiczną oraz współpracujących z Allenem aktorów na dwie grupy. Jedni biją się w pierś i oddają swoje gaże na cele charytatywne (Timothée Chalamet), inni zagorzale bronią autora Klątwy skorpiona, podkreślając, że należy uznawać go za niewinnego, dopóki oskarżenia Dylan nie zostaną udowodnione na drodze sądowej (Javier Bardem). Po którejkolwiek ze stron byście się nie opowiedzieli, i tak z pewnym trudem przyjdzie wam lektura opowiadania Czy prawdziwy awatar mógłby wstać?, którego narratorką jest studentka dziennikarstwa, udająca się na wywiad z Boltem Uprightem, fikcyjną gwiazdą filmową. Seria pytań i odpowiedzi szybko przeistacza się w grę wstępną, której kulminacją jest błyskawiczny stosunek seksualny, zakończony wystrzeleniem bohaterki w powietrze za pomocą „fotela katapultowego”. Oczywiście opowiadanie można potraktować jako satyrę na rozbuchany seksualnie świat Hollywoodu (bliźniaczo podobny wątek pojawia się zresztą w filmie W deszczowy dzień w Nowym Jorku), jednocześnie trudno nie myśleć o nim w kontekście uzewnętrznionych fantazji erotycznych autora – zwłaszcza, że nowojorczyk od lat jest częścią świata, który poddaje krytyce.

Kilka miesięcy temu media obiegła wiadomość, że Woody Allen kończy karierę reżyserską. Powstający właśnie w Paryżu film – pięćdziesiąty w jego bogatym dorobku – miałby być tym ostatnim. Po jego realizacji reżyser Zeliga planował zaszyć się na dłużej w swoim mieszkaniu i poświęcić więcej czasu pracy pisarskiej; jego niezrealizowanym marzeniem wciąż jest napisanie powieści. I chociaż agent Allena zdementował owe doniesienia, to nie wiem, czy takie rozwiązanie nie byłoby dla autora Wszystko gra najodpowiedniejsze. Opowiadania wychodzą mu ostatnimi czasy lepiej niż filmy, a pisząc autobiografię oraz Dorastając na Manhattanie, udowodnił, że ma smykałkę również do dłuższych form literackich. Jedno jest pewne: dopóty wysłużona maszyna do pisania działa bez zarzutu, dopóki możemy się spodziewać kolejnych tekstów kultury sygnowanych nazwiskiem Allena.

W. Allen, Zero grawitacji, tłum. M.P. Jabłoński, Rebis, Warszawa 2022.

Zero grawitacji - Woody Allen | Książka w Lubimyczytac.pl - Opinie, oceny,  ceny

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jan Brzozowski, Maszyna do pisania, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 194

Przypisy

  1. D. Merkin, Przedmowa [w:] W. Allen, Zero grawitacji, tłum. M.P. Jabłoński, Poznań 2022.
  2. W. Allen, Kiedy ornamentem na masce twojego samochodu jest Nietzsche [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 137.
  3. Tenże, Szalone wymiona [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 29.
  4. Tenże, Dorastając na Manhattanie [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 170.
  5. Tamże, s. 188.
  6. D. Johnson, Szczodrość syreny, tłum. K. Majer, Kraków 2022, s. 8.
  7. Tamże, s. 7.
  8. Tamże, s. 18.
  9. Tamże, s. 45.
  10. „​​​​​​​Nota od Wydawcy” [w:] S. Moreino, „Śmierć, listy i pięć kolorów”, Częstochowa 2020, s. 119.
  11. „Język jako dosłowny krajobraz”, z Siergiejem Moreiną (ur. 1964), rosyjskim i łotewskim pisarzem, eseistą, tłumaczem rozmawia Wojciech Pestka [w:] „Odra” 2022, nr 1, s. 47.
  12. Tamże, s. 47.

Powiązane artykuły

10.03.2023

Zatroskany o dziedzictwo – o pisarstwie Jerzego Sprawki

1.

Twórczość Jerzego Sprawki na tle środowiska literackiego odznacza się odrębnym, własnym tonem i nie pozostawia czytelnika obojętnym, prowokuje do pochylenia się nad nią i odnalezienia własnej postawy wobec jej bogatej problematyki. Urodzony w 1941 roku w Lublinie i przez całe twórcze życie związany z tym miastem Jerzy Bolesław Sprawka to znany i ceniony w środowisku literackim prozaik, poeta, eseista, animator kultury, społecznik, laureat licznych nagród literackich: Nagrody Artystycznej Miasta Lublina za Sekretne życie topików (2002), Nagrody im. Witolda Hulewicza (2004), nagród Prezydenta w roku 2004 i 2010, Nagrody Kulturalnej Województwa Lubelskiego. Od roku 2003 jest członkiem Lubelskiego Oddziału ZLP. Debiutował w dodatku dziennika „Sztandar Ludu” („Kultura i Życie”) w 1960 roku wierszem Spacer. Publikował liczne wiersze w czasopismach, antologiach i almanachach aż do lat osiemdziesiątych. Chociaż od początku były one zauważane i nagradzane, nie wydał wówczas samodzielnego tomu. Dopiero rok 2001 przyniósł pierwszą książkę autora, czyli powieść Sekretne życie topików.

Utwór debiutanta okazał się w pełni dojrzałym dziełem, które słusznie zdobyło uznanie czytelników i krytyki. Stało się niewątpliwym wydarzeniem literackim. Główny bohater, Witek Popiołkowski, czego nietrudno się domyślić, wiele swoich przeżyć zawdzięcza biografii samego autora. Dzieciństwo i dorastanie Witka przypadają na lata tuż po wojnie, dlatego kolejne etapy jego życia zostały naznaczone brutalnością historii. Rewizje, uwięzienie ojca, prześladowania, ukrywający swoją wojenną przeszłość konspiratorzy, to najwcześniejsze wspomnienia chłopca. Witek i inni bohaterowie powieści są zmuszeni do prowadzenia sekretnego życia z obawy przed represjami. Stąd próby znalezienia tej odrobiny powietrza, w której, niczym tytułowy pajączek topik, mogą swobodnie odetchnąć. Dla Witka, jego ojca czy chrzestnego takim miejscem oddechu jest wspaniała przyroda Pojezierza Łęczyńsko-Włodawskiego.

W ślad za pierwszą książką, która wzbudziła oczekiwania na ciąg dalszy, w roku 2005 ukazało się Tajemne życie korników, a dwa lata później powieść W rezerwacie, czyli część trzecia trylogii (2007). Kontynuują one dzieje bohatera, pokazując, jak utrwalone lęki z lat dzieciństwa i młodości wpływają niszcząco na jego dorosłe życie. Ponownie musi szukać ucieczki i choćby tymczasowego ukrycia. Znajduje je we wspomnieniach dawnych wypraw z ojcem. Pobrzmiewają tu również echa osobistych, już dorosłych przeżyć bohatera (między innymi pamięć o stanie wojennym). Część druga trylogii to oryginalna fantastyczno-groteskowa wizja przyszłości bohatera. Witek jako wieloletni pensjonariusz Centralnego Laboratorium, wspólnie z liczną gromadą więźniów, odbywa przymusowe seanse w Wielkiej Auli Wdrażania Myśli Wielokulturowej. Ponownie musi odpierać próby unicestwienia swego dotychczasowego życia i zmagać się z wprowadzonym w państwie Stanem Adaptacji Społecznej. Powieść W rezerwacie to powrót do wydarzeń wcześniejszych, z lat pięćdziesiątych, przeplatających się z życiem współczesnym, w którym istnieją ośrodki Przystosowań Społecznych; do jednego z nich trafia bohater.

2.

W latach pięćdziesiątych był postrzegany przez władze jako „element niebezpieczny”, a teraz ponownie styka się z opresyjną rzeczywistością. Działania tych instytucji – wbrew ich przyjaznym lub neutralnym nazwom, brzmiącym jak określenia z powieści G. Orwella – wskazują na państwo totalitarne i wywołują najgorsze skojarzenia. Tu zamyka się ludzi nieprzystosowanych „dla dobra dalszej kariery obywatela, przyszłości jego rodziny, mając także na względzie dobro tego kraju”, a następnie poddaje się go działaniom terapeutów. Mają oni ośmieszyć uczucia wyższe, promować egoizm, niszczyć rodzinę, popierać rozmaite dewiacje, demoralizować młodych, przekonywać przymusowych pacjentów o cechującym ich zacofaniu, ksenofobii i braku tolerancji. Autor zauważa wspólny mianownik dawnych I nowych czasów oraz instytucji próbujących pozbawić człowieka indywidualności. Jedyną ucieczką okazują się nieliczne dobre wspomnienia z dzieciństwa, choć okazują się zbyt słabe, by uwolnić bohatera od destrukcyjnego życia, osamotnienia, nałogu i niszczenia związków z ludźmi. Żywa narracja, bogactwo wątków, ciekawe postaci to walory trylogii, a zwłaszcza Sekretnego życia topików, które przyniosły powieściom popularność i uznanie. Trylogia stanowi – jak dotąd – najwybitniejsze dzieło w twórczości pisarza, jego opus magnum.

Ten jakże udany powrót do życia literackiego zachęcił autora do powrotu do twórczości poetyckiej, dotąd rozproszonej i zapomnianej. Dawne oraz współcześnie napisane wiersze znalazły się w tomie Z kwarantanny, zawierającym dwadzieścia sześć wierszy i szesnaście mikroopowiadań. (Lublin 2010). Dzięki ich chronologicznemu układowi możemy prześledzić ewolucję twórczości autora, niezafałszowaną poprawkami czasem chropawych juweniliów. Pisarz zdobył się na szczere przedstawienie swojej drogi twórczej i poddanie jej osądowi czytelnika.

Jak pisze w słowie wstępnym do tomu Ewa Dunaj, zbiór ten „pozwala czytelnikom dostrzec inną twarz pisarza, nieosłoniętą maską epickiej konwencji. Wrażliwość, poetycka zaduma nad światem, wnikliwa autoanaliza to cechy wypowiedzi lirycznej dające Autorowi znacznie większe możliwości niż ograniczona wymogami narracji powieść. W tomie przewijają się charakterystyczne dla twórczości Sprawki subtelne opisy różnych odcieni otaczającej natury, ale też osobiste przeżycia oraz fascynacje kulturą, malarstwem, literaturą, ślady przeżytych lektur, choćby Cypriana Norwida, Józefa Czechowicza, Józefa Łobodowskiego, Stefana Żeromskiego.

Przed wydaniem tomu poezji znaczącym dokonaniem, ważnym nie tylko w skali środowiska lubelskiego, okazała się wydana w 2009 roku obszerna antologia Jak Ojczyźnie służyć ułożona z wierszy patriotycznych pisarzy związanych z Lubelszczyzną. Pisarz dokonał wyboru utworów, jego dziełem jest też opracowanie całości i słowo wstępne (Lublin 2009).

Tę dużą publikację, liczącą ponad trzysta stron, poprzedziła wydana w 2004 roku mniejsza antologia – książeczka Kto Ojczyźnie służy. Antologia poezji patriotycznej.W XX rocznicę śmierci ks. Jerzego Popiełuszki (Lublin 2004). To niewielkie opracowanie zawierające wiersze patriotyczne dwudziestu ośmiu poetów lubelskich, stanowiło poniekąd wprawkę do większej pracy.

Duża, ambitnie zakrojona antologia patriotyczna, która uwieńczyła poszukiwania tematyki patriotycznej w poezji, zgromadziła aż stu sześciu autorów i dwieście sześćdziesiąt dwa utwory poetyckie.

3.

Ponownie sięgnął antologista do twórczości autorów XX wieku związanych z Lubelszczyzną w różny sposób. Lektura książki przypomina, że tacy autorzy jak Krystyna Krahelska, Leon Zdzisław Stroiński, Zenon Przesmycki także mieli związki z tym regionem. Autor wykonał ogromną pracę, przeglądając setki tomików poetyckich, antologii i periodyków, i przywrócił naszej pamięci wiersze patriotyczne autorów nie tylko znanych, jak Józef Czechowicz, Bolesław Leśmian, Józef Łobodowski i Karol Wojtyła, ale i tych zapomnianych, jak Konrad Bielski, Helena Platta czy Maria Szczepowska.

W tej antologii nie tylko gromadzi wiersze, ale expressis verbis broni poglądu, że także w dzisiejszych czasach, zdominowanych przez pogoń za dobrobytem materialnym, sprawy tożsamości polskiej nadal pozostają ważne, a patriotyzm nie jest pojęciem przestarzałym. Nawiązuje do bogatej tradycji literatury polskiej, w której motywy patriotyczne są tak częste. Potwierdza ponownie swoje zdecydowane przekonania w kolejnym przedsięwzięciu pisarskim, w monografii Zapach lasu. Opowieść o niezwykłym życiu inż. Czesława Bardzika, Kapitana Armii Krajowej ps. „Jodła” (2007). Bohater jego opowieści, osobiście mu znany, to żołnierz, uczestnik kampanii wrześniowej. W 1940 roku został aresztowany przez Niemców I wysłany do obozu, skąd uciekł. Pracując w zawodzie leśnika, między innymi także na ziemi lubelskiej, wstąpił do Armii Krajowej I uczestniczył w wielu akcjach zbrojnych przeciwko Niemcom. Po wojnie, w 1949 roku – jak wielu żołnierzy AK – został aresztowany pod zarzutem współpracy z okupantem. Te fałszywe oskarżenia ciągnęły się za nim jeszcze w latach siedemdziesiątych. Mimo przeciwności bohater nie załamał się i do końca życia starał się upamiętniać żołnierzy podziemia niepodległościowego.

Pisarz niezwykle konsekwentny w wyborze tematyki, swoją ostatnią jak dotąd książkę, czyli Syndrom tułacza, poświęca w dużym stopniu utworom twórcy, o którym słusznie napisał Lech Ludorowski:

Warto […] przypomnieć patriotyczną służbę Sienkiewicza – ów tak mało, niestety, znany – godny podziwu składnik pomnikowej biografii polskiego Noblisty. Niełatwo znaleźć wśród znakomitych twórców literatury narodowej pisarza, którego wkład osobisty w dzieło odrodzenia Ojczyzny, zmartwychwstanie Polski, byłby tak wielki i równie znaczący – jak właśnie jego; jak autora nieśmiertelnej Trylogii „czyny własne, dokonania patriotyczne i jego nieustająca służba dla Polski.

Syndrom tułacza ukazał się w roku 2015, z okazji pięćdziesiątej piątej rocznicy rozpoczęcia twórczości literackiej autora, i gromadzi eseje dotyczące wybranych tematów twórczości niezwykle bliskiego naszemu autorowi noblisty: szkice krytyczno-literackie poświęcone innym autorom oraz teksty dotyczące własnej drogi twórczej (na przykład tekst Próba wyjścia o historii powstania i odbiorze czytelniczym własnych powieści), podróży i spotkań autorskich. Nad całością tomu krąży stale duch noblisty, gdyż obu pisarzy – z zachowaniem wszelkich proporcji – łączy patriotyzm, przywiązanie do wartości narodowych, do spraw zasadniczych i unikanie tematów dających tani poklask. Obaj krytykują bezmyślne naśladowanie wszystkiego, co cudzoziemskie (dziś powiedzieliśmy: europejskie), wyprzedawanie tego, co polskie.

Zwrócenie się do Sienkiewicza nie jest spowodowane jedynie chęcią okolicznościowego przypomnienia. Pisarz wskazuje na niepokojącą powtarzalność pewnych zjawisk społecznych, o których niegdyś pisał autor Trylogii. Widzi chociażby istotne podobieństwo między dziewiętnastowieczną a obecną emigracją Polaków w poszukiwaniu lepszego życia. Próbuje tego dowieść, czyniąc nawiązania do sławnej noweli Latarnik. Przedstawia współczesne wyjazdy młodych ludzi poszukujących lepszego życia jako klęskę ogołacającą kraj i pyta: jaką książkę powinien przeczytać obecny emigrant, by zrozumiał, kim jest i co utracił? Przedstawia niebezpieczeństwo sprzedaży polskiej ziemi obcokrajowcom, spostrzega ją tak jak i Sienkiewicz, jako zagrożenie. To, czego nie pojmował arystokrata Złotopolski w noweli Sienkiewicza Dwie drogi znajdowało zrozumienie w umysłach ludu. W noweli tylko wieśniak odważył się występować przeciwko beztroskiej wyprzedaży ziemi, widząc w niej zło i to on oddawał hołd narodowej przeszłości, grzebiąc szczątki obrońców ojczyzny. Lubelski autor odważnie porusza problemy, które i dziś rodzą ostre spory. Cechą charakterystyczną tego pisarstwa jest pasja, z jaką odnosi się do problematyki tekstów noblisty. Prowadzi z nim stały dialog, widząc niezwykłą wartość sienkiewiczowskiego dziedzictwa, dlatego włącza jego dzieło we współczesne sprawy. Autor stawia pytanie: czym naraził się noblista, że jest ograniczany i usuwany z lektur szkolnych? Przypomina także mało znaną powieść Wiry i wskazuje na jej wizjonerstwo wyrażające się w – często przemilczanej – ostrej krytyce rewolucji i ruchu socjalistycznego. Zdaniem lubelskiego autora historia Polski często zatacza koło i to, co kiedyś nurtowało autora Trylogii, nadal okazuje się palącym problemem.

W eseju o powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego Kordecki przywołuje postać przeora klasztoru na Jasnej Górze i przypominając słynną obronę Częstochowy zwraca uwagę, że atak wrogów Polski często wymierzany jest w Kościół i wysnuwa kolejne analogie pomiędzy dawnymi i nowymi czasami. Lektura szkiców ma uświadamiać, że nikt w pojedynkę nie obroni swojej wolności. Ci, którzy nie dbają o dobro swojej ojczyzny, mogą łatwo stać się ofiarami tych, którzy potrafią walczyć o swoją tożsamość. Zdaniem pisarza o pamięć kolejnych pokoleń o bohaterach i ich czynach często należy walczyć w ich własnym kraju.

Do publikacji został również włączony szkic Przez Roztocze do niepodległości. Sensacyjny epizod 1901 roku (wydany pierwotnie oddzielnie w roku 2011), poświęcony niewielkiemu, ale ważnemu z perspektywy historii Polski wydarzeniu. Opowiada on o aresztowaniu przez władze carskie w roku 1900 Józefa i Marii Piłsudskich oraz przebiegu ich odbicia i ucieczki z więzienia rosyjskiego. Na Roztoczu dokonano przeprowadzenia uciekinierów przez rzekę Tanew do Galicji, co umożliwiło im dalszą pracę niepodległościową. Pisarz przejawia wyczucie momentu historycznego, pisząc o tym mało znanym epizodzie, który wpłynął na naszą historię. Na swój sposób stara się kontynuować pewien rodzaj patriotycznej służby, widząc w niej niezbywalny obowiązek pisarza, podobnie jak to widział niegdyś Sienkiewicz.

Istotną część książki stanowią szkice poświęcone literatom lubelskim, nie tylko bardziej znanym i uznanym jak Marian Janusz Kawałko, ale i mniej popularnym, czasem zapomnianym jak Wacław Gralewski, Michał Korzan, Marian Cichosz, Elżbieta Olszewska, Szczepan Karaś. Eseista docenia ich nie zawsze pamiętane dokonania i zasługi dla kultury, stara się je wydobyć z niepamięci. Spisuje także relacje z własnych spotkań autorskich, podróży, konferencji, które składając się na fragment obrazu lubelskiego środowiska twórczego, mają duży walor dokumentalny. Takie ważne dla kultury polskiej miejsca jak Lwów, Kazimierz, Chełm, Oblęgorek, Okrzeja stanowią znaczące punkty pisarskich peregrynacji autora, są barwnie opisane.

Wielowątkowość szkiców Sprawki to ich charakterystyczna cecha. Częste komentarze polityczne, znacznie wybiegające poza temat dygresje, zamieszczone wycinki prasowe, kopie dokumentów i rysunki nadają tekstom charakter wręcz sylwiczny i na różny sposób skłaniają czytelnika do uważnego śledzenia meandrów jego tekstu.

Pisząc o swej drodze twórczej, daje także osobiste świadectwo współczesnego losu ludzi pióra. Dzieje zabiegów o wydanie książek czy o budowę pomnika na grobie matki Sienkiewicza, opisane w Syndromie tułacza, to ważny dokument czasu mówiący o kondycji bardzo znacznej części środowiska, a zarazem pesymistyczna diagnoza naszej świadomości kulturalnej. Jak wynika z opisanych historii, niejednokrotnie okazuje się, że paradoksalnie w okresie zaborów niekiedy łatwiej było zabiegać o pomniki i upamiętnienia niż obecnie. Pisarz współczesny taki jak Sprawka to właśnie ów tytułowy tułacz, pukający do wielu drzwi. Rozrywka masowa i kultura popularna, zgodnie z prawem Kopernika, wypiera to, co nie znajduje łatwego poklasku mas, toteż pisarz zdaje sobie sprawę, że nie może liczyć na szeroki odbiór swoich refleksji. Na historię oraz współczesność spogląda z indywidualnej perspektywy, wysoko ceniąc bogate dziedzictwo przeszłości, a zarazem nie oszczędzając aktualnych elit i polityków. Nie podporządkowuje się zasadom politycznej poprawności, nie stroni od ostrych ocen mających charakter bieżącej publicystyki. Jednak w dobie wielkiego pomieszania gatunków, ciągłych przeistoczeń mowy pisanej, trudno jakiemuś pisarzowi czynić zarzut z tego częstego pomieszania publicystyki bieżącej  prozy.

Nie pora na podsumowanie twórczości, która nadal się rozwija dzięki stałej aktywności autora, ale już teraz wolno powiedzieć, że bez tego, co napisał: bez jego powieści, esejów, wierszy i antologii, różnych opracowań niewymienionych w tym tekście, literatura i kultura lubelska byłyby znacznie uboższa. Także bez rozmaitych działań społecznych, uczestnictwa w pracy wielu instytucji i organizacji, choćby w Związku Literatów Polskich, w którym pisarz sprawował liczne funkcje, nie sposób sobie wyobrazić funkcjonowania środowiska, w którym od kilkudziesięciu lat pełni on nie tylko rolę świadka, ale i bardzo czynnego, śmiało głoszącego swoje zdanie uczestnika.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Ewa Łoś, Zatroskany o dziedzictwo – o pisarstwie Jerzego Sprawki, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. D. Merkin, Przedmowa [w:] W. Allen, Zero grawitacji, tłum. M.P. Jabłoński, Poznań 2022.
  2. W. Allen, Kiedy ornamentem na masce twojego samochodu jest Nietzsche [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 137.
  3. Tenże, Szalone wymiona [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 29.
  4. Tenże, Dorastając na Manhattanie [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 170.
  5. Tamże, s. 188.
  6. D. Johnson, Szczodrość syreny, tłum. K. Majer, Kraków 2022, s. 8.
  7. Tamże, s. 7.
  8. Tamże, s. 18.
  9. Tamże, s. 45.
  10. „​​​​​​​Nota od Wydawcy” [w:] S. Moreino, „Śmierć, listy i pięć kolorów”, Częstochowa 2020, s. 119.
  11. „Język jako dosłowny krajobraz”, z Siergiejem Moreiną (ur. 1964), rosyjskim i łotewskim pisarzem, eseistą, tłumaczem rozmawia Wojciech Pestka [w:] „Odra” 2022, nr 1, s. 47.
  12. Tamże, s. 47.

Powiązane artykuły

10.03.2023

Tryumf śmierci made in U.S.A.

Jeszcze niedawno to Raymond Carver piastował w Polsce pozycję amerykańskiego mistrza krótkich opowiadań. Autor takich zbiorów jak Słoń czy O czym mówimy, kiedy mówimy o miłości przez latabył synonimem zwięzłej i wyposzczonej prozy, która niespodziewanie zaczyna emanować poetycką głębią albo trafiać w punkt jakimś rzuconym mimochodem spostrzeżeniem dotyczącym ludzkiej kondycji. Sytuacja zaczyna się zmieniać od przeszło dwóch lat, kiedy to wydawnictwo Karakter wypuściło na rynek Syna Jezusa Denisa Johnsona w tłumaczeniu Szymona Żuchowskiego. Coś wtedy w polskiej recepcji amerykańskich opowiadań drgnęło i Carver został przez Johnsona zdetronizowany, a mroczny, dekonstruujący konwencje prozy drogi Syn Jezusa zdobył wielkie uznanie czytelników i krytyki. W tym roku Karakter opublikował Szczodrość syreny, pośmiertny i traktujący przede wszystkim o śmierci zbiór opowiadań zmarłego w 2017 roku pisarza. Tom błyskawicznie zdobył popularność i teraz to Johnson, trawestując umieszoną z tyłu okładki opinię Georga Saundersa, staje się dla nas największym poetą wśród autorów amerykańskich opowiadań.

Przed wydaniem w pandemicznym 2020 roku Syna Jezusa na polskim rynku, w miejscach typu antykwariat albo allegro, mieliśmy dwie potężnych rozmiarów powieści Johnsona, które niestety nie przedarły się do czytelniczej świadomości. Wydane na początku wieku przez Libros Zagubione wybrzeże w tłumaczeniu Jędrzeja Polaka to około pięćset stron gęstej prozy o wątpiących rozbitkach, paktach z diabłem i kryminalnych intrygach mających na celu zgładzenie żony. W 2009 roku nakładem Soni Dragi ukazało się uhonorowane National Book Award Drzewo dymu – książka monumentalna, dziejąca się na przestrzeni kilkunastu lat, podejmująca temat wojny w Wietnamie, posiadająca wielu bohaterów i rozgałęziającą się na boki narrację. Dodam tylko, że rzecz zaczyna się od zdania „Wczoraj o trzeciej nad ranem zamordowano prezydenta Kennedy’ego” i że wskazane jest czytać ją jako mierzenie się Johnsona z tradycją „wielkiej amerykańskiej powieści”.

W 2021 roku ukazał się kolejny Johnson, tym razem nakładem wydawnictwa Czarne i w tłumaczeniu Tomasza S. Gałązki. Sny o pociągach to subtelna biografia mężczyzny, którego życie splata się z rozwojem amerykańskiej kolei na początku ubiegłego wieku. Ta krótka powieść, może nawet nowela, podobnie jak Drzewo dymu mierzy się bardziej z amerykańskimi mitami niż kondycją współczesnego człowieka i w tym sensie bliżej jej do zamaszystych projektów prozatorskich Johnsona niż do jego opowiadań, w których historia jest niezauważalna albo implikowana, a na pierwszym planie każdorazowo eksponowani są bohaterowie z marginesu, przećpane lumpy, przepici pisarze bez sukcesu, złodzieje i przewrotni amoraliści. Johnson-powieściopisarz jest więc kimś innym niż Johnson-autor opowiadań. Dzisiaj jego większe projekty pozostają w Polsce niezauważone i mogą stanowić zaledwie tło, kontekst dla świetnie przyjętych i celebrowanych krótkich form. Dałoby się przeprowadzić rozróżnienie, w którym losy Sandsów i Houstonów z Drzewa dymu albo wrażliwego Grainiera ze Snów o pociągach stanowią przyczynek do myślenia o amerykańskich dziejach XX wieku, a degeneraci i mroczni melancholicy z Syna Jezusa oraz Szczodrości syreny – o amerykańskiej duszy tu i teraz, bez nakładania na nich filtra historii kraju i narodu.

I właśnie poza śmiercią i jej licznymi tryumfami to amerykańska obsesja wypełnia Szczodrość syreny, którą przetłumaczył i za tłumaczenie zbiera słuszne pochwały Krzysztof Majer. Na okładce widnieje portret Elvisa Presleya, jednego z najpotężniejszych symboli american way of life. Ma na sobie białą koszulę i kanarkowy kardigan, charakterystyczny grymas na ustach. W prawym oku – błysk gwiazdy rock and rolla, lewe oko sportretowanego Elvisa jest z kolei jakby wypalone, ciemna plama rozrasta mu się na twarzy, wychodzi nawet poza jej obręb i pozwala zauważyć ciągnące się po tej stronie pęknięcie na obliczu Króla… Ciemna podszewka rzeczywistości? Tryumf śmierci? Coś takiego – będziemy szli z Johnsonem właśnie tym tropem.

Okładka bezpośrednio odnosi się do ostatniego opowiadania ze zbioru – Doppelganger, poltergeist. Jest to opowieść o przyjaźni dwóch poetów, typów zdecydowanie smutnych i tragicznych, których relacja i korespondencja oscyluje wokół teorii spiskowych dotyczących Elvisa. Młodszy i zdolniejszy z dwójki bohaterów dochodzi do takiego momentu w swoim życiu, że zamiast pisać i publikować książki, zbiera dowody mające potwierdzić wielki szwindel agenta Elvisa, słynnego Pułkownika, który nie dość, że wysłał króla do wojska i zabił cały jego błysk, to jeszcze wszedł w konszachty z wiedźmą, która wykradła bliźniaka Elvisa i wychowała na człowieka, który miał słynnego gwiazdora zastąpić. Obsesja doprowadza mężczyznę do kilku mniej lub bardziej udanych prób rozkopania grobowca Presleyów. Taka jest oś tej opowieści, ale rozgrywa się ona, jak to zazwyczaj w krótkich prozach Johnsona, w emocjonalnie nasyconych i sprawnie ze sobą montowanych mikro-scenkach z amerykańskiej codzienności dwóch pogubionych poetów. Obaj przeglądają się w micie Elvisa i mit ten nawet daje im siłę do życia, ale nie jako inspiracja do stworzenia swojego american dream, ale jako niezdrowa obsesja, coś z porządku tej wypalonej plamy na zdjęciu. Coś strasznego, mrocznego, niepokojącego i niedającego spokoju. Bo w Szczodrości syreny poza obsesją jest tylko śmierć i pragnienie śmierci.

Jest w tej fenomenalnej książce kilka wielkich tryumfów śmierci i wydaje mi się, że zrecenzowanie Johnsona może się udać właśnie przez ich tropienie i rozpoznawanie. Tajemną mocą, czymś specyficznym – i myślę, że niepodrabialnym – jest u Johnsona stworzenie skondensowanej scenki obyczajowej, która szybko zamienia się w nasycony znaczeniami obrazek. Te obrazki są ze sobą błyskotliwie montowane, opowiadania Johnsona to proza-kalejdoskop, jazda przez widoczki, od której kręci się w głowie. Pierwszy wyrazisty przykład tej metody otwiera cały tom, w tytułowym opowiadaniu, którego narrację prowadzi dla nas starzejący się przedstawiciel branży reklamowej. Podtytuł opowiadania brzmi Rodzaje ciszy i Johnson rozgrywa to na przykład takim akapitem:

Młody Chris Case nadał rozmowie inny bieg: rodzaje ciszy. Stwierdził, że najcichszą rzeczą, jaką kiedykolwiek słyszał, była mina, która w Afganistanie, na obrzeżach Kabulu, urwała mu prawą nogęD. Johnson, Szczodrość syreny, tłum. K. Majer, Kraków 2022, s. 8.[1].

Wyznanie Chrisa zaczyna pełną napięcia i skrępowania scenę podczas branżowego spotkania, kolacji, po której „[…] nikt nie kwapił się do wyjścia. Jakbyśmy sobie wyobrażali, że całe to smaczne żarcie Elaine poda nam jeszcze raz”Tamże, s. 7.[2]. Dalsza część opowiadania to rozproszone anegdoty o śmierci. Na przykład: dzwoni telefon, zaniepokojony bohater odbiera i słyszy, że to była żona dzwoni po kilkudziesięciu latach, bo umiera na chorobę nowotworową. Najtragiczniejsze w tej scence jest wyznanie narratora:

Ale w samym środku tych wywodów zacząłem się zastanawiać, z poczuciem ogromnego dyskomfortu, a nawet lęku, od którego można dostać zawrotów głowy, a na czoło występuje pot, czy się nie pomyliłem – i czy być może zamiast z moją pierwszą żoną, Ginny, nie rozmawiam przypadkiem z moją drugą żoną, Jennifer, na którą często mówiło się Jenny. […] nie mogłem sobie przypomnieć, czy rzeczywiście na początku padło jej imię, a więc nie wiedziałem też, którego zestawu przewin żałuję, nie byłem pewien, czy pożegnanie u progu śmierci, które powaliło mnie na kolana, zmuszając do szczerej skruchy przy kuchennym stole, dotyczyło Virginii czy Jennifer. – Trudne to wszystko – powiedziałem. – Odłożę na moment słuchawkę, dobrze?Tamże, s. 18.[3].

A więc: splątanie i śmierć w amerykańskich dekoracjach. A na koniec – puenta niby zwyczajna, ale przez to, w kontekście samego opowiadania i całej twórczości Johnsona, wyjątkowo upiorna.

Kolejne opowiadanie, Gwiezdny Pył na Idaho, to wyciąg z terapeutycznych i niewysłanych listów pisanych podczas kolejnego pobytu w ośrodku uzależnień. Bohater przedstawia się jako osoba, która powinna mieć napisane na nagrobku „powinienem być martwy”, a swoje ostatnie lata w jednym z listów przedstawia tak:

W ciągu ostatnich pięciu lat z osiem razy mnie aresztowali, dwa razy postrzelili, i to nie przy jednej okazji, tylko przy dwóch różnych, itd. itp., i coś mi się wydaje, że mnie raz przejechali, ale nawet już tego nie pamiętamTamże, s. 45.[4].

Zdanie to traktuję jako przykład metody wprowadzania przez Johnsona bohaterów. Zwięzłą i wymowną. Inny przykład znajdziemy w opowiadaniu Bob dusiciel – jeden z osadzonych w zakładzie karnym dostaje pytanie, za co siedzi i odpowiada najprościej na świecie: „za coś naprawdę pysznego”. Postaci z tego zbioru konstruowane są, poza wymownymi anegdotami obyczajowymi i pragnieniem śmierci, przez przyjmowane substancje. Kiedy Johnson pisze o oczach i nosie, to są zawsze pokryte krwistymi, wskazującymi na alkoholizm żyłkami. Ponadto – heroina, dostępne w aptekach opiaty wszelkiej maści i grzanie metamfetaminy na ganku w Nowym Meksyku.

Triumfie nad grobem, kiedy jeden smutny pisarz jedzie odwiedzić drugiego, jeszcze smutniejszego, zauważa sępa krążącego gdzieś wysoko nad jego samochodem. I znaczy on, ten sęp, mniej więcej tyle, ile może znaczyć zwierzę żywiące się padliną na pustym, bezkresnym, czerwonopustynnym niebie. No więc tak: czytajmy Denisa Johnsona i myślmy o śmierci, o jej tryumfach. Dostajemy bowiem do ręki opowiadania, które poetyckimi środkami wyrazu są w stanie nas konfrontować z tym, co mroczne, ukryte pod podszewką rzeczywistości i niedające spokoju. Szczodrość syreny to zbiór, do którego można wracać, czytać fragmentami, dawać się uwodzić tej precyzyjnej prozie albo skakać za nią w mrok.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Mateusz Górniak, Tryumf śmierci made in U.S.A., Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

  1. D. Merkin, Przedmowa [w:] W. Allen, Zero grawitacji, tłum. M.P. Jabłoński, Poznań 2022.
  2. W. Allen, Kiedy ornamentem na masce twojego samochodu jest Nietzsche [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 137.
  3. Tenże, Szalone wymiona [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 29.
  4. Tenże, Dorastając na Manhattanie [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 170.
  5. Tamże, s. 188.
  6. D. Johnson, Szczodrość syreny, tłum. K. Majer, Kraków 2022, s. 8.
  7. Tamże, s. 7.
  8. Tamże, s. 18.
  9. Tamże, s. 45.
  10. „​​​​​​​Nota od Wydawcy” [w:] S. Moreino, „Śmierć, listy i pięć kolorów”, Częstochowa 2020, s. 119.
  11. „Język jako dosłowny krajobraz”, z Siergiejem Moreiną (ur. 1964), rosyjskim i łotewskim pisarzem, eseistą, tłumaczem rozmawia Wojciech Pestka [w:] „Odra” 2022, nr 1, s. 47.
  12. Tamże, s. 47.

Powiązane artykuły

23.02.2023

Nowy Napis Co Tydzień #191 / Proza, która zatrzymuje czas

Opowiadanie jest szczególną formą wypowiedzi literackiej. Szczególną nie tylko ze względu na objętość – może mieć przecież pięć, siedem stron, może mieć i czterdzieści albo więcej – także, a może przede wszystkim, ze względu na konstrukcję, w której puenta z reguły zaskakuje, otwiera pole do przemyśleń dla czytelnika. Jest jednak też inny rodzaj opowiadań, w moim odczuciu znacznie głębszy, w którym pisarz, używam tego sformułowania często na własny użytek, zawiesza czas.

Czytając opowiadania Grzegorza Filipa, miałem wrażenie, że w Iluminacji pomieścił autor obie formy, obie dopełnił. Nie będę ukrywał, że to ta druga jest mi bliższa. Stawiałem więc, czytając opowiadania tego zbioru, pytanie: czy literatura może chcieć chronić przed upływem czasu, przed tym, co minione? Czy to jedna z funkcji jej przypisanych? Czy, obok innych, taki był cel autora?

Filip nie daje nam „materiału” świeżego, czegoś, co wyszło przed chwilą spod przysłowiowego pióra. Datuje swoje opowiadania: pierwsze jest z roku 2009, ostatnie z roku 2015. Czemu tak długo ich nie publikował? Znów muszę się odnieść do domniemań: pisarz czasami musi przetrawić to, co napisał. Musi sam zrozumieć słowa, które ułożyły mu się w zdania, akapity, opowiadania. Musi do nich zajrzeć po tygodniu, miesiącu, czasami po paru latach. Poprawić frazę, coś wykreślić, uzupełnić. Ten proces trzeba oczywiście w którymś momencie zatrzymać i cieszę się, ogromnie cieszę, że autor Iluminacji uznał wreszcie ten tom za godny zaprezentowania czytelnikom. Bo książka ta jest, nie chcę używać nadmiernych pochwał, wycyzelowana w każdym miejscu w sposób, szukam dobrego słowa, szlachetny. Pisana językiem pięknym, takim, z jakim chce się obcować, takim, jaki zatrzymuje i tradycję pisarską, i wszystko, co kształtuje nas teraz, współcześnie.

Bo przecież opowiadania Filipa to nasz czas. Rok, dwa, pięć lat temu, czasami opowiedziane z dłuższej perspektywy, ale przecież, gdyby zdarzyły się wczoraj… mogło tak być i wczoraj…

Czas… Tak, to on jest kluczem do zrozumienia tej prozy – tylko poprzez przeskok narracyjny, ale też filtr naszych głów, rozumu, doświadczenia, jesteśmy w stanie zrozumieć, pozornie nie do zaakceptowania, zachowanie Celiny ze świetnego opowiadania Dziennik Julii; to w zamykającej tom Iluminacji: początek i koniec, odcięcie bohaterów w przestrzeni klasztoru, miłość sprzed lat, jej tajemnice, ułuda powrotu dla nagłej kontry – otwierają przestrzeń emocji, wzruszeń, bolesnych refleksji:

Grzebiąc w rumowisku, natknął się na miłość sprzed lat, oto jest, cała i zdrowa, taka, jak ją zapamiętał.

Zapamiętał, ale przecież oboje są już gdzie indziej.

Filtr tego, co minione, zdziera łuski, odkrywa inne przestrzenie, pozwala spojrzeć z innej perspektywy. Ale przecież to parabola czasu. Każdy z nas odwołuje się dzień po dniu do tego, co go kształtowało, dotykało, dawało nadzieję. Przyszłość, choćbyśmy temu zaprzeczali, odcinali się od niej, zawsze jest zbudowana na przeszłości. Na doświadczeniu, przeżyciu, osadzeniu w konkretnych realiach.

Bohaterowie opowiadań Filipa to artyści, malarze, fotograficy, naukowcy, rzeźbiarze. Nie ma żadnego przypadku w tym, że Maria z Dziewczyny w niebieskim swetrze proponuje czwórce swych towarzyszy pokazanie grobu Aliny Szapocznikow, a bohater Dziennika Julii:

Lubi myśleć, że jest profesorem […] pracuje na założonym w XIV wieku uniwersytecie, który szczyci się dziesięcioma noblistami pośród absolwentów…

Tak, autor tych opowiadań lubi opowiadać o świecie, który zna, który jest mu bliski. Nie ma tam nikogo z pierwszych stron gazet – bo i po co? Te życiorysy, przenicowane z każdej strony, odarte z sekretów, wywlekane na wierzch, nie niosą w sobie tego, co warte uwagi. U Filipa jest to czasami tajemnica, jak w Rozesłanych, opowiadaniu o rzeźbach, które – podarowane bliższym i dalszym znajomym – sens mają dopiero w całości, postawione obok siebie. Jaki to sens? Już, już jest on na wyciągnięcie ręki, ale… Odpowiedź? Przecież każdy może ją dopisać sam. Samotność, bliskość, odpowiedzialność, dziesięcioro przykazań? I każda będzie prawdziwa, słuszna, będzie odpowiadać na zadane i niezadane pytania. Będzie rodzić ból, a czasami otwierać przestrzenie wydawałoby się raz na zawsze pozamykane.

Teoria strun? Znów znakomity zmysł obserwacji. Czegoś bliskiego: w muzyce granej przez Hancocka, kramiku z okularami zza szyby bistro, jednorazowego seksu, który mógł, ale przecież nie przerodził się w nic bliższego, w żadną oswajalną przestrzeń dwóch osób, których przypadkowe zetknięcie mogło trwale zmienić ich życie.

Wymknęła mu się na dobre. Z bladym uśmiechem zapewniła, że niedaleko mieszka i jeszcze wpadnie. Choć było ciemno, nie dała się odprowadzić. Znikła. Nie dała się zatrzymać.

Nie dała się zatrzymać, a jednak jest obecna. Coś minęło, trwa, wycisza się, znika. A potem znów wraca. W odległym czasie. Już inne, a jednak nasze. Jego. Jej pewnie też, choć na pewno inaczej widziane. Inaczej przeżyte, inaczej zrozumiane.

Czasami Filip opuszcza sferę komfortu, bezpieczeństwa. To nie znaczy, że wychodzi poza sferę dobra. W Chłopaku z pociągu – opowiadaniu o spełnieniu, o staniu się lepszym, o przezwyciężaniu niemożliwego – idziemy na przekór wyobcowaniu, szklanej szybie dzielącej nieznajomych:

Bo czy w ciągu dwóch godzin między czterema osobami, które jednoczy tylko to, że siedzą w pewnym przedziale jadącego do Warszawy pociągu i nawet ze sobą nie rozmawiają, wytwarza się więź albo wspólnota?

Iluminacja to gra z czytelnikiem. Gra pozorem, dotknięciem, niekiedy ledwie muśnięciem. Pisze gdzieś autor, jakże to pasuje do tych opowiadań o dwudzielnym metrum. To cecha znakomitej literatury, takiej, obok której nie da się przejść obojętnie, która zapada w pamięć, pozostawia trwalszy ślad. Filip gra na naszych emocjach delikatnie, bez przymusu, bez narzucania jednej prawdy, bez wulgarnej dosłowności. Dostajemy prozę, która zatrzymuje czas, ale zwraca go nam w dwójnasób – widzeniem Filipa i przestrzenią oddaną nam, czytelnikom.

Grzegorz Filip, Iluminacja. 12 opowiadań, Wydawnictwo Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu, Poznań 2023.

okładka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wacław Holewiński, Proza, która zatrzymuje czas, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 191

Przypisy

  1. D. Merkin, Przedmowa [w:] W. Allen, Zero grawitacji, tłum. M.P. Jabłoński, Poznań 2022.
  2. W. Allen, Kiedy ornamentem na masce twojego samochodu jest Nietzsche [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 137.
  3. Tenże, Szalone wymiona [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 29.
  4. Tenże, Dorastając na Manhattanie [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 170.
  5. Tamże, s. 188.
  6. D. Johnson, Szczodrość syreny, tłum. K. Majer, Kraków 2022, s. 8.
  7. Tamże, s. 7.
  8. Tamże, s. 18.
  9. Tamże, s. 45.
  10. „​​​​​​​Nota od Wydawcy” [w:] S. Moreino, „Śmierć, listy i pięć kolorów”, Częstochowa 2020, s. 119.
  11. „Język jako dosłowny krajobraz”, z Siergiejem Moreiną (ur. 1964), rosyjskim i łotewskim pisarzem, eseistą, tłumaczem rozmawia Wojciech Pestka [w:] „Odra” 2022, nr 1, s. 47.
  12. Tamże, s. 47.

Powiązane artykuły

16.02.2023

Nowy Napis Co Tydzień #190 / Zabawa w chowanego

Punktem wyjścia opowieści białostockiego pisarza-literaturoznawcy Marka Kochanowskiego jest wspólnotowe doświadczenie pandemii, które w zasadzie nadal nie doczekało się pełnego zamknięcia. A skoro tak, narrator sam musiał znaleźć jakiś czasoprzestrzenny punkt zaczepienia. Autor zdradza go w króciutkim posłowiu – ramą czasową jest okres, w którym jeszcze niedawno podawano w Polsce „liczbę dnia”, czyli raport o liczbie zakażeń dziennych. Ale w swoich krótkich, zgrabnie skonstruowanych prozach Kochanowski cofa się jeszcze dalej, w atmosferę błogiej nieświadomości poprzedzającej zbliżającą się pandemię:

My tu wiedzieliśmy, że coś nadchodzi. […] Sąsiadowi z klatki obok wróżka wywróżyła, ż umrze za trzy lata. Od wizyty u niej pił na potęgę. Narkotyki i życie, jakiego nie znacie. Przeżył wywróżony czas, nigdy nie wyleczył się z alkoholizmu.

Bo i jak można przygotować się na coś, co przekracza wyobraźnię i nawet trafiając do sztuki z pogranicza science fiction, pozostawia u odbiorcy lekki niesmak z powodu swej karykaturalnej przesady? Ta przesada jednak w pewnym momencie stała się naszą codziennością i, jak każde mocne przeżycie pokoleniowe, musiała doczekać się wyrazu artystycznego. Podczas pandemii niemal od razu pojawiły się różne inicjatywy, które to umożliwiły. Była wśród nich na przykład zorganizowana przez Instytut Literatury „Tarcza dla literatów”, niemal na gorąco gromadzono i publikowano teksty niefikcjonalne, dzienniki i pamiętniki pandemiczne, które następnie ukazywały się pod szyldem różnych wydawnictw (od wspomnianego już Instytutu Literatury po „Krytykę Polityczną”). Książka Marka Kochanowskiego także powstała dzięki zewnętrznemu dofinansowaniu – jest efektem stypendium artystycznego prezydenta Białegostoku za rok 2021. Składa się ona z dwóch części, które znakomicie uzupełniają się i dają czytelnikowi dobrą lekcję tego, jak należy obchodzić się z prawdą w literaturze.

Narrator obydwu części (w pierwszej bez wyjątku, w drugiej – w większości opowiadań) zdaje się być alter ego autora. Na quasi-biograficzne podłoże opowieści wskazuje sam Kochanowski w posłowiu:

Większość opisanych wydarzeń ma swoje źródła w rzeczywistości. Z naszego okna było widać trumny w garażach w bloku mieszkalnym na Kraszewskiego, spędziliśmy kilka pierwszych miesięcy pandemii na wsi […] młodszy z moich synów jest zafascynowany Michaelem Jordanem, drugi wybudował z kolegami miasto w Minecrafcie […].

W cyklu pierwszym, utrzymanym w intymnej narracji pierwszoosobowej, wchodzimy w konkretną czasoprzestrzeń, której bohater zapożyczył bardzo dużo cech od samego autora. Wystarczająco dużo, żeby omamić czytelnika i pomimo wyraźnie literackiej oprawy skłonić go do czytania tych krótkich próz jako dziennika z okresu pandemii. Ileż w tym pozornym dzienniku uniwersalnych doświadczeń! Bo i kto w marcu 2020 nie przeżył bliźniaczego zderzenia wyobrażeń z rzeczywistością?

Kilka dni później zamknęli galerie handlowe. Nie przeszkadzało nam to już zupełnie. Mieliśmy zapasy alkoholu na kilkanaście tygodni, puszki z jedzeniem dla psa wytaczały się ze schowka pod schodami, a wczoraj rozpocząłem układanie Boscha. Pięć tysięcy elementów […] żona została w domu i zaczęliśmy się kłócić, więc zapasy wina poczęły się dramatycznie kurczyć. […] Wieczorami nie mogłem dopasować do siebie klocków. […] Syn zsunął nieopatrznie ze stołu mojego Boscha i kilka tysięcy elementów wylądowało na włochatej wykładzinie. Nie miałem siły tego pozbierać, wciągnąłem odkurzaczem.

Mikroopowiadania z pierwszej części zbioru tworzą chronologiczną opowieść o pandemicznej rzeczywistości w Białymstoku (ściślej – na białostockich Bojarach, a zarazem szerzej – na Podlasiu, bo bohaterom przytrafia się zbawienna ucieczka na wieś w okolicach Sejn). Przechodzimy od bagatelizowania i niedowierzania, przez strach, przygnębienie, aż po wisielczy humor – bo historię początku pandemii łatwiej zreferować za pomocą emocji niż zdarzeń. Te pierwsze mimo wszystko są bardziej zindywidualizowane. Drugie – nie licząc drobnych lokalnych wariacji, były po prostu wspólnotową odpowiedzią na chorobę, do zwalczania której nie byliśmy przygotowani. Poza tym właśnie w obszarze emocji możemy doszukiwać się najgłębszej prawdy, jaką może dać odbiorcom literatura.

Idąc tropem biograficznym, można zatem doszukiwać się paranteli pomiędzy rzeczywistym życiorysem Marka Kochanowskiego a przygodami pandemicznymi stworzonego przezeń bohatera. Zgadza się przestrzeń (wspomniany Białystok), pełniony zawód (wykładowca akademicki), liczba dzieci (o synach wspomina w posłowiu). Przy takim „werystycznym” podejściu czytelniczym sprawy zaczną się jednak komplikować, kiedy sięgniemy po drugą część omawianej książki. Bo o ile rys głównego bohatera pozostaje ten sam, to podstawy do lektury niefikcjonalnej drastycznie się kurczą.

Oczywiście nie ma nic złego w czerpaniu przez autorów z biografizmu. Jak pisał memuarysta Adam Bień:

człowiek może opisać tylko to, co sam przeżył. […] Dziwię się nieraz pisarzom, że wymyślają różne rzeczy. Ja chyba nie jestem pisarzem, bo nie potrafię opisać drzewa, którego nie widziałem.

W literaturze pandemicznej pojawia się zresztą jeszcze jedna osobliwość. Z powodu przymusowego zamknięcia i wirtualizacji nauki, życia i pracy staliśmy się mimowolnymi „podglądaczami” przestrzeni domowej osób, z którymi dotąd wchodziliśmy w interakcje w kontekstowych maskach – współpracownika, nauczyciela, ucznia, szefa i podwładnego. Rok 2020 upowszechnił specjalistyczne i „szmaciane” maski oraz przyłbice, a jednocześnie podważył inne, dawne maski: widzialne fasady pełnionych przez nas ról. Straciliśmy sporo posiadanych wcześniej atrybutów, ze znaczenia których nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy.

Ale przecież maska nie wzięła się znikąd, oswajaliśmy się z nią od lat. Przebieraliście się w czasie karnawału, a w szkołach byliśmy uczeni o zamaskowanych bohaterach, postaciach udających kogoś innego, o Konradzie Wallenrodzie czy Jacku Soplicy. Przyswajaliśmy znaczenie masek w twórczości Gombrowicza, czytaliśmy o maskach w wierszach Stachury. Myśleliście, że od nich uciekniecie?

Ten fragment quasi-wykładu wygłoszonego przez narratora utożsamianego z autorem jest znakomitą wykładnią interpretacyjną książki Marka Kochanowskiego: nie uciekniemy od maski, którą przywdziewa tekst literacki, choćby autor czynił wszystko, by w pewnych obszarach oddać opisywaną rzeczywistość taką, jaką w istocie jest. Świat przedstawiony funkcjonuje na zasadzie licentia poetica, która zakłada swobodę artystyczną w transformacji pierwowzoru. Tak jak maska Quasimodo nie zamieni osoby, która ją przywdziewa, w powieściowego garbusa, tak też maska literacka nie przemieni bohatera dowolnej książki w rzeczywisty pierwowzór. Jest natomiast w stanie uczynić znacznie więcej: czerpiąc z materii zastanej, za pomocą wyobraźni stwarzającej wydobywa najgłębszą prawdę o człowieku w danych mu okolicznościach. Przypomina to zabawę z czytelnikami w chowanego, gdy zawczasu jest znana większość kryjówek. I maski tej nie sposób zdjąć tak, jak zdejmuje się te pandemiczne, bo wyzbędziemy się literatury na rzecz utworów niefikcjonalnych.

Jaki zatem jest człowiek w opowiadaniach Kochanowskiego? Zdezorientowany i pełen tęsknot. Czerpiący z prostych przyjemności i otwarty na transcendencję. W swej oryginalności i swoistości – taki jak wszyscy, może nieco bardziej skłonny do autorefleksji. I na pewno uroczo dowcipny, niestroniący od autoironii.

Ile fantastycznych konceptów fabularnych można znaleźć w tych króciutkich dwudziestu jeden opowiadaniach! Prawdziwą perełką jest opowieść o ojcu, który mimowolnie podszywa się pod syna na zdalnych lekcjach z polskiego, brnąc co raz dalej w mistyfikację, byle usłyszeć „brawo, Adasiu” adresowane do nastoletniego syna, który tym czasie smacznie odsypia noc zmitrężoną na gry na konsoli. Oczywiście ta historia ma swoje cyber-podteksty i jest znacznie głębsza. Skonstruowano ją jednak tak, że bez względu na to, czy szukamy w książce zwykłej rozrywki, czy chcemy się mierzyć z pytaniami egzystencjalnymi, nikt nie pozostanie nieusatysfakcjonowany.

O autorze, który ma tytuł profesorski i imponujący dorobek naukowy, można przeczytać w oficjalnych biogramach jako o znanym w Białymstoku animatorze kultury, współzałożycielu Stowarzyszenia Fabryka Bestselerów, miłośniku komiksów, popularyzatorze czytelnictwa. Zbiór próz Od początku jest natomiast praktyczną wykładnią tego, jak powinno się to wspomniane czytelnictwo upowszechniać. Poprzez świetną literaturę wolną od pozy i pozostawiającą odbiorcy swobodę recepcyjną wobec lektury. Wedle woli – zarówno „wzdłuż”, jak i „w głąb”.

M. Kochanowski,Od początku. Zbiór próz, Książnica Podlaska im. Łukasza Górnickiego w Białymstoku, Białystok 2022.

Kochanowski

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Halina Surowiec, Zabawa w chowanego, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 190

Przypisy

  1. D. Merkin, Przedmowa [w:] W. Allen, Zero grawitacji, tłum. M.P. Jabłoński, Poznań 2022.
  2. W. Allen, Kiedy ornamentem na masce twojego samochodu jest Nietzsche [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 137.
  3. Tenże, Szalone wymiona [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 29.
  4. Tenże, Dorastając na Manhattanie [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 170.
  5. Tamże, s. 188.
  6. D. Johnson, Szczodrość syreny, tłum. K. Majer, Kraków 2022, s. 8.
  7. Tamże, s. 7.
  8. Tamże, s. 18.
  9. Tamże, s. 45.
  10. „​​​​​​​Nota od Wydawcy” [w:] S. Moreino, „Śmierć, listy i pięć kolorów”, Częstochowa 2020, s. 119.
  11. „Język jako dosłowny krajobraz”, z Siergiejem Moreiną (ur. 1964), rosyjskim i łotewskim pisarzem, eseistą, tłumaczem rozmawia Wojciech Pestka [w:] „Odra” 2022, nr 1, s. 47.
  12. Tamże, s. 47.

Powiązane artykuły

20.10.2022

Nowy Napis Co Tydzień #174 / Książka o Bogu ukrytym

Rzadko się zdarza zobaczyć dzisiaj książkę o Bogu tak ładnie, tak nowocześnie wydaną. Jest to książka o bogu fałszywym i o Bogu transcendentnym. Bóg fałszywy to człowiek, któremu wydaje się, że jest Bogiem(…). Bóg prawdziwy, deus absconditus, Bóg ukryty, transcendentny, nie jest tak łatwo empirycznie poznawalny, ale jest obecny w śladach, w naturze.

– mówi o książce Lew i komedianci Bronisława Wildsteina profesor Heck.

Więcej w nagraniu.

 

 

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Dorota Heck, Książka o Bogu ukrytym, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 174

Przypisy

  1. D. Merkin, Przedmowa [w:] W. Allen, Zero grawitacji, tłum. M.P. Jabłoński, Poznań 2022.
  2. W. Allen, Kiedy ornamentem na masce twojego samochodu jest Nietzsche [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 137.
  3. Tenże, Szalone wymiona [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 29.
  4. Tenże, Dorastając na Manhattanie [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 170.
  5. Tamże, s. 188.
  6. D. Johnson, Szczodrość syreny, tłum. K. Majer, Kraków 2022, s. 8.
  7. Tamże, s. 7.
  8. Tamże, s. 18.
  9. Tamże, s. 45.
  10. „​​​​​​​Nota od Wydawcy” [w:] S. Moreino, „Śmierć, listy i pięć kolorów”, Częstochowa 2020, s. 119.
  11. „Język jako dosłowny krajobraz”, z Siergiejem Moreiną (ur. 1964), rosyjskim i łotewskim pisarzem, eseistą, tłumaczem rozmawia Wojciech Pestka [w:] „Odra” 2022, nr 1, s. 47.
  12. Tamże, s. 47.

Powiązane artykuły

20.10.2022

Nowy Napis Co Tydzień #174 / Kolekcja Literacka. Bochwic / Cywińska

Zapraszamy do obejrzenia nagrania

Zbigniew Zbikowski podczas Jarmarku Książki w Warszawie rozmawiał z dwiema pisarkami, które wydały swoje zbiory opowiadań w serii „Kolekcja Literacka” Stowarzyszenia Pisarzy Polskich – Teresą Bochwic i Jolantą Cywińską. Rozmowa toczyć się będzie wokół literackiego obrazu PRL-u i pierwszych dekad III RP, do których to okresów nawiązują obie autorki, choć każda ukazuje rzeczywistość w innym zwierciadle.

Zachęcamy również do zapoznania się z tomami: Brylant oraz Władcy czterech ścian.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Teresa Bochwic, Jolanta Cywińska, Zbigniew Zbikowski, Kolekcja Literacka. Bochwic / Cywińska, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 174

Przypisy

  1. D. Merkin, Przedmowa [w:] W. Allen, Zero grawitacji, tłum. M.P. Jabłoński, Poznań 2022.
  2. W. Allen, Kiedy ornamentem na masce twojego samochodu jest Nietzsche [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 137.
  3. Tenże, Szalone wymiona [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 29.
  4. Tenże, Dorastając na Manhattanie [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 170.
  5. Tamże, s. 188.
  6. D. Johnson, Szczodrość syreny, tłum. K. Majer, Kraków 2022, s. 8.
  7. Tamże, s. 7.
  8. Tamże, s. 18.
  9. Tamże, s. 45.
  10. „​​​​​​​Nota od Wydawcy” [w:] S. Moreino, „Śmierć, listy i pięć kolorów”, Częstochowa 2020, s. 119.
  11. „Język jako dosłowny krajobraz”, z Siergiejem Moreiną (ur. 1964), rosyjskim i łotewskim pisarzem, eseistą, tłumaczem rozmawia Wojciech Pestka [w:] „Odra” 2022, nr 1, s. 47.
  12. Tamże, s. 47.

Powiązane artykuły

01.09.2022

Nowy Napis Co Tydzień #167 / Siergiej Moreino nie do (od)czytania. Wokół „Śmierci, listów i pięciu kolorów”

Przyznam, że miałem spory problem z lekturą książki Moreiny. Niby to realistyczna proza (przyjąwszy, że przez „realizm” pojmuję maksymalne zbliżenie do rzeczywistości), niemniej autor w wielu miejscach świadomie stosuje język, który niejako znaczy coś innego, niż mówi. Bądź inaczej: nie do końca znaczy to, co mówi. Jakby chciał udowodnić, że możliwy jest tekst poza nim. Taki zabieg w literaturze stosowano wielokrotnie – niemniej Moreino, pomimo fragmentów o oryginalnej formie i treści, cokolwiek się w tym gubi. Jego narracja jest nieustannie rozproszona. Znajduje się w ustawicznym stanie zawieszenia, ujawniając się w kolejnym i jeszcze kolejnym rozproszeniu. Próba interpretacji staje się w rezultacie czymś nieskończonym, a nawet zupełnie pozbawionym sensu.

Zacznijmy klasycznie – od biogramu. Siergiej Moreino (rocznik 1964) jest chyba bardziej znany jako tłumacz współczesnej literatury niż jako prozaik i poeta. Przekładał epikę oraz poezję z języka niemieckiego, łotewskiego czy wreszcie polskiego. Urodził się w Moskwie. Mieszka natomiast na Łotwie w malutkim Saulkrasti nad zatoką Ryską. Jest absolwentem Instytutu Fizyki i Techniki oraz Instytutu Literackiego w Moskwie. Od 1991 roku należy do Związku Pisarzy na Łotwie, a od 2001 roku jest członkiem jego zarządu. Za osiągnięcia literackie oraz przekładowe w 2018 roku otrzymał Nagrodę im. Andrieja Biełego. Rosyjska Nagroda jest tyleż nobilitująca, co wątpliwa i – dziś widać to wyraźnie – kontrowersyjna. Choćby dlatego, że w swoim ideologicznym przesłaniu może być naznaczona nieco koncepcją Wielkiej Rosji.

Książka Siergieja Moreiny ukazała dzięki dotacji Ministerstwa Kultury Łotwy. Polski tytuł zbioru to Śmierć, listy i pięć kolorów. Jak czytamy w „Nocie od Wydawcy”, zbiór

[…] ukazał się wpierw w języku łotewskim pod tytułem Hipnozes, a następnie w języku rosyjskim jako Książka dla mężczyzny. Cztery opowiadania spośród zamieszczonych w niniejszym tomie były wcześniej publikowane: Kolor: biały w numerze 5/2016 miesięcznika „Odra”, Kolor: niebieski w numerze 1/2017 kwartalnika „Lublin”, Kolor: czarny oraz Kolor: turkus odpowiednio w numerach 38/2016 oraz 54/2020 Częstochowskiego Magazynu Literackiego „Galeria”, wszystkie w tłumaczeniu Bogdana Knopa. Przekłady przed drukiem zostały przejrzane i oprawione„​​​​​​​Nota od Wydawcy” [w:] S. Moreino, „Śmierć, listy i pięć kolorów”, Częstochowa 2020, s. 119.[1].

Ostatecznie Moreino jest raczej Łotyszem urodzonym w Rosji (matka Rosjanka) niż Rosjaninem mieszkającym na Łotwie. Jakkolwiek po lekturze omawianej książki miałbym co do tego uzasadnione, jak sądzę, wątpliwości. Maski opadły i uśpione fobie ożyły. W kilku miejscach tekstu da się wyczuć swoistą inklinację względem putinowskiej Rosji, nawet wówczas, gdy pozornie jest ona poddawana krytyce. Tekst był pisany przed agresją na Ukrainę. Pojmuję i wiem, że literatura to nieustanna kreacja i fabularyzacja, niemniej zdania w rodzaju, iż człowiek „[…] nie jest ludziem, tylko mięsem. A mięso ma stać na progu rzeźni i drżeć” (s. 84), wprowadzają – przynajmniej mnie – w lekką konsternację. „– Czemu Rosja wybiera tego Putina?” (s. 83) – pyta ustami bohatera Moreino. Odpowiedź nie pada. Ale można dojść do przekonania, iż autor obdarza osobliwą sympatią imperialistyczną Rosję. Oczywiście nie ujawnia tego w sposób dosłowny. Czyni jednak pewne aluzje, które prowadzą do powyższej konkluzji (a poniekąd także konfuzji).

W roku 2022, kilka tygodni przed wybuchem wojny w Ukrainie, Wojciech Pestka przeprowadził z Sergiejem Moreiną rozmowę. Na konkluzję Pestki, odnoszącą się do sił OMON, które podjęły próbę opanowania Rygi i do przelanej tam krwi, Moreino – nawiązując do Ukrainy – stwierdza:

Jeśli patrzeć, jak to wygląda dzisiaj chociażby w Ukrainie, to tamte zagrożenia wydają się mało poważne, bo nie było w nich tej brutalnej agresji fizycznej, połączonej z bezwzględnością zabijania, a śmierć pojawiała się incydentalnie, raczej przypadkowo„Język jako dosłowny krajobraz”, z Siergiejem Moreiną (ur. 1964), rosyjskim i łotewskim pisarzem, eseistą, tłumaczem rozmawia Wojciech Pestka [w:] „Odra” 2022, nr 1, s. 47.[2].

Kilka zdań dalej, mówiąc o sytuacji na Łotwie, konstatuje: „Był to pewien proces historyczny, skończył się czas Związku Radzieckiego i jabłko spadło z jabłoni”Tamże, s. 47.[3]. Otóż – należałoby skorygować – czas nacjonalistycznej i zbrodniczej Rosji trwa, a to, co się dzieje dziś w Ukrainie, wszyscy widzimy. Moreino – myślę – wpisuje się w ową ideową manierę literackiej Rosji, do której należy na przykład Dostojewski czy Brodski. Twórcy wybitni, ale naznaczeni jakąś skazą nacjonalistycznych wyobrażeń. Przypomnijmy sławny wers noblisty dotyczący wolnej Ukrainy: „Niech was teraz Szwaby z Lachami / Wezmą w lepiance od tyłu”. Rzecz jasna Moreino nie epatuje takimi zdaniami, ale treść książki w kilku miejscach jest zanieczyszczona jakimś zakamuflowanym słownym militaryzmem. Może nawet nie zwróciłbym na to uwagi, gdyby nie dzisiejsza wojna w Ukrainie, która wszak wyczula na takie kwestie.

Wolumen Moreino, mimo że dotyczy znacząco spraw istotnych, niczym nie poraża. Autor-narrator i bohater w jednej osobie opisuje swoje życie i historie. To tekst otwarcie autobiograficzny, ale i kreacyjny. Tworzy równocześnie osobliwą panoramę ludzkich egzystencji. Jednak Moreino nie opisuje w gruncie rzeczy niczego, czego już byśmy nie wiedzieli. To tekst, który trudno interpretować, bowiem najlepiej interpretuje się on sam – w swej nieco pokrętnej i niezbyt klarownej treści. Autor próbuje budować napięcie, malować słowami i grać na emocjach, ale całość wypada nieprzekonująco. Jest to – rzecz jasna – jakaś zręczna wariacja na tematy związane ze współczesnym światem i obyczajowością, jednak dość miałka i – niestety – nudna. Jakkolwiek, trzeba to zaznaczyć, Moreino chce – co widać – wykształcić swój indywidualny styl. I ostatecznie jakoś go wdraża w formę książki. Chce on bardzo – i zobowiązuje się – tworzyć lepsze, trafniejsze, przekonujące treści, ale jego kalkulacja nie zawsze wychodzi na dobre.

Akcja opowiadań ma miejsce przede wszystkim w Polsce, Litwie i Łotwie. Pisarz scala osobliwą (bo nowoczesną) formę z potoczystą narracją i wyrafinowanym (choć często raczej kuriozalnym) stylem. Niby wszystko gra, niemniej całość – podczas lektury – staje się co nieco męcząca.

Dziś – co bywa odrobinę toksyczne – nowatorstwo staje się jakąś misją, od której trudno się uwolnić. Moreino również idzie (albo chce iść) w stronę de facto pionierstwa. Czasem prowadzi go to na manowce.

Pisarz w swej prozie, jak wielu innych, dramatycznie poszukuje sensu. Walczy o ów sens, który wydaje się mało obecny w trywialnej rzeczywistości przeżywanego świata. Autor koniecznie chce ten sens odnaleźć i ujawnić. Czyni to poprzez język. A właściwie zasłonę języka. Opowiadania te to obrazy-przypomnienia, wspomnienia i ciągłe retrospekcje. No coś niby w tym jest, jednak to zbyt mało, by lektura nas pochłonęła.

Siergiej Moreino, Śmierć, listy i pięć kolorów, przekład Bogdan Knop, Częstochowa 2020, Biblioteka Galerii

Śmierć listy i pięć kolorów | Siergiej Moreino (książka) - Księgarnia  znak.com.pl

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Konrad Ludwicki, Siergiej Moreino nie do (od)czytania. Wokół „Śmierci, listów i pięciu kolorów”, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 167

Przypisy

  1. D. Merkin, Przedmowa [w:] W. Allen, Zero grawitacji, tłum. M.P. Jabłoński, Poznań 2022.
  2. W. Allen, Kiedy ornamentem na masce twojego samochodu jest Nietzsche [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 137.
  3. Tenże, Szalone wymiona [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 29.
  4. Tenże, Dorastając na Manhattanie [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 170.
  5. Tamże, s. 188.
  6. D. Johnson, Szczodrość syreny, tłum. K. Majer, Kraków 2022, s. 8.
  7. Tamże, s. 7.
  8. Tamże, s. 18.
  9. Tamże, s. 45.
  10. „​​​​​​​Nota od Wydawcy” [w:] S. Moreino, „Śmierć, listy i pięć kolorów”, Częstochowa 2020, s. 119.
  11. „Język jako dosłowny krajobraz”, z Siergiejem Moreiną (ur. 1964), rosyjskim i łotewskim pisarzem, eseistą, tłumaczem rozmawia Wojciech Pestka [w:] „Odra” 2022, nr 1, s. 47.
  12. Tamże, s. 47.

Powiązane artykuły

16.06.2022

Nowy Napis Co Tydzień #156 / Waylangarr

Kiedy zbliżałem się do horyzontu zdarzeń, myślałem, że to mój koniec. Potężna wiązka światła zepchnęła statek z kursu, rozcinając go wzdłuż kadłuba. Kątem oka dostrzegłem dryfujących w przestrzeni pasażerów drugiego w dziejach ludzkości turystycznego lotu na Księżyc. I ja dryfowałem z nimi.

Spodziewałem się, że będę zamarzać wśród odłamków skał, jednak inżynierowie zrobili wszystko, by kombinezon utrzymywał ciepło. Był szczelny. Beztroscy turyści nie mieli jednak żadnych szans na przeżycie. Unosili się jak kukły, z szeroko otwartymi oczami. Choć byłem daleko od nich, czułem wypełniającą przestrzeń śmierć. Zapominając o nieprzyjaznym obiekcie i lewitujących ciałach, wpatrywałem się w ciemny punkt otoczony tańczącymi światełkami. Dla badacza – niesamowicie pociągający, dla astronauty – cholernie niebezpieczny.

Nikt już nie wierzył w bogów, a ja nagle odczułem potrzebę modlitwy. Zapomniane regułki zastąpiłem słowami dyktowanymi przez serce.

– Boże, pomóż mi to przeżyć… – szeptałem, licząc na cud.

Nic to jednak nie dało.

Czułem, że dziura mnie wciąga. Oczekiwałem, że moje miażdżone pod wpływem grawitacji członki zaczną się kurczyć lub ciało ulegnie spaghetttizacji. Czy taka śmierć będzie męcząca? – zdążyłem spytać siebie w myślach, zanim most Einsteina-Rosena otworzył się. Nie minęła nawet sekunda, zanim znalazłem się gdzie indziej.

 

Obudziłem się, półleżąc, zanurzony po pas w płytkiej wodzie. Niebo nade mną miało fioletowy odcień. Szyba osłaniająca twarz zaparowywała z każdym wydechem. Usiadłem i zdjąłem hełm, by lepiej przyjrzeć się otoczeniu. Byłem niemal pewny, że moja modlitwa została wysłuchana i doświadczyłem cudu. Wątpliwości wzbudzały jedynie kolor nieba i nieziemski mróz – lodowate powietrze kłuło w płuca i natychmiast pożałowałem, że pozbyłem się ochrony głowy. Za moimi plecami szumiał wysoki wodospad. Na powierzchni wody unosiły się kryształki lodu oraz opary przypominające ciekły azot. Wstałem i wyszedłem z basenu pod wodospadem, który dalej przechodził w rwący potok. Oczy łzawiły od zimna, a kropelki zamarzały na policzkach, dotkliwie szczypiąc skórę. Już chciałem z powrotem założyć hełm, kiedy na kamienistym dnie dostrzegłem błysk. W pierwszej chwili pomyślałem, że to złoto, które na Ziemi było wtedy najbardziej luksusowym dobrem, gdyż wyeksploatowana do jądra matczyna planeta nie obdarowywała już nikogo i niczym. Przykucnąłem, by przyjrzeć się temu z bliska. Mieniące się drobinki pływały między skałami. Zanurzyłem sztywne palce, próbując złapać choć jeden złoty płatek.

Nagle usłyszałem dziwny dźwięk przypominający głębokie ziewnięcie. Nadstawiając uszu, rozglądałem się dookoła, lecz niczego nie dostrzegłem. Ciarki przeszły mi po plecach, kiedy ponownie rozległ się przyprawiający o dreszcze odgłos. Uniosłem głowę i zobaczyłem go.

Czarny jak smoła wieloryb leżał na boku wzdłuż klifu. Jedna z płetw leniwie kołysała się przy skalnej półce. Stwór patrzył na mnie bez wyrazu, wręcz znudzony. Po chwili ociężale przekręcił się i znikł mi z oczu. Wciąż pochylony, zastygłem w bezruchu. Kiedy moje ciało przestało drżeć, wyprostowałem sylwetkę. Straciłem równowagę, a gdy próbowałem ją złapać, poślizgnąłem się na oblodzonej skale i upadłem na twarz, uderzając skronią w leżący na dnie ostry kamień. Dotkliwy ból rozlał się po mojej głowie. Z trudem wstrzymywałem oddech, lodowata woda wdzierała się do płuc. Próbowałem wstać, krztusząc się, ale potok niespodziewanie przyspieszył i jakby nie podlegając prawom fizyki porwał mnie ze sobą.

Na chwilę przestałem cokolwiek czuć. Rzeka niosła mnie z prądem między skałami, zawijała wśród grubych drzew, a złote drobiny płynęły obok. Zrozumiałem, że walka z żywiołem nie ma sensu. Gdzieś między świerkiem a cisem spokojnie obróciłem się na plecy i poddałem się. Boże – szepnąłem w myślach, unoszony przez rzekę jak topielec.

Pamiętam, że niebo miało wtedy szaro-fioletowy kolor.

*

– Tam jest! – krzyknął bąblogłowy, wskazując palcem bezwładnie dryfującego po rzece mężczyznę.

Jedna z niewielkich istot weszła do wody, z trudem przeszła na drugą stronę i naciągnęła sieć.

– Zawijaj! – rozkazał Najwyższy, widząc, że ciało wpadło w pułapkę.

– Ciężki! – jęknął Najmniejszy, kucając przy mężczyźnie. – I przystojny – dodał, odsłoniwszy jego twarz po tym, jak oparł mu głowę o wysoki kamień. – Spodoba się jej. – Zachichotał.

Zanim wyciągnęli nieprzytomnego astronautę na brzeg, jeden z bąblogłowych szklanym naczyniem nabrał wody z rzeki.

– Tyle chyba wystarczy – powiedział ze skupieniem wpatrzony w połyskujące złotem cienkie dno szklanej bańki.

Przywódca ekipy bąblogłowych przytaknął i kazał założyć człowiekowi na głowę naczynie, które w mgnieniu oka brzegami przyssało się do linii włosów. Loki falowały w wypełnionej wodą bańce, a złote drobinki mieniły się między nimi jak brokat w śnieżnej kuli.

Mali ludzie zarzucili dużego człowieka na sanie i zaciągnęli go po zamarzniętej ziemi na pagórek, z którego widać było rozświetloną ogniskami osadę.

 

Nim nastał wieczór, zatrzymali się przed domem Najstarszej. Mieszkańcy wioski zerkali przez cienkie szczeliny, z których wydobywało się żółte światło i podniecone szepty. Najstarsza nie ukrywała radości na widok astronauty. Podobnie jak wielu innych mieszkańców nie mogła zmrużyć oka, oczekując powrotu zwiadowców. Kazała jak najszybciej położyć rozbitka na posłaniu, po czym wymownym gestem odesłała wszystkich. Usiadła obok nieprzytomnego gościa, nieśmiało gładząc jego czerwone od mrozu policzki.

– Może to właśnie na ciebie czekaliśmy.

Próbowała dostrzec podobieństwo między przybyszem a portretem człowieka wyrytym w glinianej tabliczce nad posłaniem. Wydawało jej się, że to ten sam. Obaj mieli średniej długości włosy, duży, ale zgrabny nos i wąskie usta. Tylko jego zamknięte oczy pozostawały tajemnicą. Uśmiechnęła się pełna nadziei, po czym włożyła futrzaną płachtę i wyszła na siarczysty mróz.

Późnym popołudniem Najstarsza, bijąc w drewniany pal usytuowany w centrum osady, zwołała miejscowych. Przybyło dwadzieścioro osób, najwięcej w wieku dziecięcym. Kiedy szmery ucichły, chłopiec o kruczoczarnych włosach wystąpił i zwrócił się do zainteresowanych w ich języku.

– Złapaliśmy kolejnego Ziemianina. Podobnie jak pozostałych przyniosła go do nas Rzeka, Która Płynie w Drugą Stronę. Czas ruszyć na drugą pielgrzymkę.

Nikt nie wątpił w słuszność tych słów. Najstarsza z troską przyglądała się sąsiadom. Większość miała łyse czaszki. Drżącą dłonią pogładziła swój akwariowy hełm. Ten nowy człowiek, wierzyła, był dla nich błogosławieństwem zesłanym w ostatniej chwili.

 

Natan obudził się z bólem skroni. Zakrzepła krew skleiła powieki. Kiedy próbował rozchylić palcami lewe oko, wyrwał kilka rzęs. Gdy przypominał sobie minione wydarzenia, przerażony, że zamarznie na śmierć, usiadł gwałtownie, przez co zakręciło mu się w głowie. Kiedy otępienie minęło, ze zdumieniem rozejrzał się po izbie. Na środku tliło się małe ognisko, po drugiej stronie stał drewniany stół, a na nim różne naczynia, prawdopodobnie gliniane, oraz dwie tabliczki z wyrytymi nań znakami przypominającymi pismo obrazkowe. Natan podniósł się z posłania i podszedł do jedynej w ścianie szczeliny. Ujrzał bąblogłowych z gasnącymi pochodniami w dłoniach, rozchodzących się do swoich małych domów ustawionych w kręgu wokół głównego paleniska.

– Dobry świt!

Natan odskoczył od ściany i obrócił się w kierunku, z którego dobiegał głos. Zobaczył młodą dziewczynę, która po chwili ciszy nieśmiało zbliżyła się do niego.

– Witaj na naszej planecie. Jestem Najstarsza.

Kiedy się ukłoniła, Natan ujrzał przezroczystą bańkę przyssaną wzdłuż linii krótkich, falujących w wodzie włosów, wśród których błyszczały małe, złote rybki.

– Co to? – zapytał ochryple. Zdjął rękawicę i chciał pogładzić się po potylicy. Z przerażeniem odkrył, że nie może. Pod palcami wyczuł szklaną bańkę.

Najstarsza zaśmiała się.

– Wszystko się dowiesz. – Dziewczyna zrzuciła z siebie grube futro, pod którym nosiła warstwową suknię, wypłowiałą i podniszczoną. – Cecile powie. Ja nie znam dobrze wasz język – powiedziała, po czym usiadła na posłaniu, ramionami obejmując podkurczone nogi. – Ale to południe – dodała, poklepując miejsce obok siebie.

Tępy ból spowodowany uderzeniem o kamień dawał się Natanowi we znaki. Dym z ogniska pachniał tak słodko, wręcz usypiająco…

 

Kiedy Natan ponownie otworzył oczy, zobaczył dziewczynę stojącą przy stole.

– Pić – szepnął ochryple.

Najstarsza lekko wzdrygnęła się na te słowa, ale wciąż zamyślona skubała szare liście. Po chwili wypełnionej szelestem zalała zioła gorącą wodą i podała je Natanowi.

– Dziś na północ – oznajmiła, gładząc go po akwarium. – Twoje rybki grube.

Natan nie był pewny, czy dobrze zrozumiał sens jej słów, ale czuł, że bańka na jego głowie stała się cięższa.

– Pani. – Do izby wszedł chłopiec o kruczoczarnych włosach, również pływających w bańce. Rzucił pogardliwe spojrzenie w stronę delektującego się naparem gościa. Jego oczy przepełnione były gniewem, a wzrok przyprawiał o gęsią skórkę. Z tego powodu Natan w myślach nazwał chłopca Bestią.

Najstarsza i Bestia wymienili kilka zdań w języku, którego Natan nie znał.

– Chodź! – krzyknęła Najstarsza,wyraźnie ustaliwszy coś z chłopcem.

Do pomieszczenia weszła wysoka kobieta. Mimo że nieco się zmieniła, Natan rozpoznał ją w pierwszej chwili.

– Berge?! – Wstał gwałtownie, wylewając przy tym napar na poduszki.

– Tak, to ja – potwierdziła. – Mam nadzieję, że mnie szukaliście.

 

Natan bardzo dobrze znał twarz Cecile Berge. Media rozpisywały się na jej temat miesiącami. Nagłówki informowały o pierwszej kobiecie w kosmosie, a później o jej zaginięciu w pobliżu czarnej dziury, która pojawiła się znikąd. NASA i naukowcy z całego świata próbowali rozwikłać zagadkę pojawiającej się ot tak osobliwości, która pochłonęła statek Berge i jej trzech partnerów podczas pierwszej w historii załogowej misji na Marsa. Setki teleskopów przeszukiwało Drogę Mleczną, ale ślad po Cecile, jej kolegach oraz po czarnej dziurze zaginął.

Cecile znacząco schudła od tego czasu. Kombinezon wydawał się o dwa rozmiary za duży, kobieta miała zapadnięte policzki i szare worki pod oczami. Nie było śladu po gęstych, kasztanowych włosach. Nad jej czaszką, w wypełnionym wodą hełmie przypominającym bąbel, pływały pojedyncze kępki włosów oraz tłuściutkie rybki.

– Cecile Berge – szepnął mężczyzna. Obłęd w jego oczach przybierał na sile. Chciał rwać włosy z głowy, ale nawet tego nie mógł zrobić. Niesamowicie zlękniony patrzył na twarze zebranych, oczekując wyjaśnień.

– Spokojnie. – Najstarsza podeszła do niego, kładąc mu dłoń na ramieniu.

– Co się tu dzieje?! Gdzie ja jestem? – Chciał krzyczeć, ale gardło paliło go od środka, pozwalając na wydobycie jedynie świszczących dźwięków.

– Po drodze powiemy. – Zdecydowała Najstarsza.

Natan, patrząc dziewczynie w oczy, uwierzył w tę obietnicę. Przeniósł wzrok na stojącą w kącie Cecile. Była spokojna.

 

Dzień był szary i pochmurny, a może zapadał już zmierzch. Natan stracił poczucie czasu. Delikatne płatki śniegu wirowały na wietrze. Ich ruch był nieznaczny, ledwo widoczny, ale Natan zauważył w nim coś osobliwego.

– Cecile? – Chwycił kobietę za rękaw. – Czy śnieg pada w drugą stronę? – Zdawał sobie sprawę, że jego pytanie brzmi głupio.

Cecile skrzywiła wargi w sztucznym uśmiechu i kiwnęła głową.

– Dobrze widzisz – powiedziała.

Natan puścił jej rękaw, zdjął rękawiczkę i wyprostował rękę. Gdy był małym chłopcem, lubił patrzeć na topniejące na skórze, spadające z nieba śnieżne płatki. Śnieg na Ziemi padał tak rzadko. W tym miejscu biały puch mroził wnętrze jego dłoni, a ten, dla którego ciepła skóra nie stanowiła przeszkody, unosił się ku niebu. Mężczyzna spojrzał w górę, gdzie ujrzał kłębiące się obłoki, a potem w dół, gdzie unosząca się warstwa śniegu powoli odsłaniała brunatną ziemię. Nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. A przecież przeżył to na własnej skórze.

– Waylangarr! – Obserwacje przerwała dziewczynka, która na wyciągniętych rączkach wręczyła mu małą rzeźbę w kształcie wieloryba. – Waylangarr! Waylangarr! – krzyczała słodkim głosem, po czym w podskokach wróciła na swoje miejsce przed jednym z domków. Była taka drobna. Akwarium na jej głowie musiało niesamowicie jej ciążyć.

Natan przyjrzał się czarnej jak smoła figurce. Był pewny, że już poznał Waylangarra.

 

Bestia wystąpił na środek placu. Dopiero wtedy, gdy szmery i szepty ucichły, Najstarsza stanęła obok chłopca i przemówiła do zebranych.

– Wyznawcy Waylangarra, skazańcy czasu, poddani Wielkiego Chłodu – zaczęła pompatycznie, co nie pasowało ani do jej wieku, ani do delikatnej urody. – Wyruszamy na drugą pielgrzymkę do wielkiego Waylangarra. Połowa z nas musi zostać, by w razie niepowodzenia mogła przekazać wiedzę następnym. Jeśli nam się uda, wrócimy po was. Niech czas odwróci swój bieg!

– Niech czas odwróci bieg! – podniósł się donośny krzyk. 

Natan nie rozumiał, co mówili i krzyczeli, ale Cecile przetłumaczyła mu wszystko.

– Ja chyba śnię – szepnął mężczyzna, pochyliwszy się w stronę Cecile, by tylko ona mogła go usłyszeć.

– A to dopiero początek – powiedziała kobieta, po czym ze spuszczoną głową ruszyła za Najstarszą w stronę Ściany Luster piętrzącej się na północnym krańcu osady.

Natan chciał ją zatrzymać, ale ostatecznie, równie pokornie i cierpliwie, choć bańka ciążyła mu coraz bardziej, zrobił to, co inni, licząc, że wyjaśnienia otrzyma po drodze.

 

Ściana Luster znajdowała się dwa kilometry od wioski bąblogłowych. Garstka pielgrzymów, licząca dziesięcioro mieszkańców planety i dwóch ziemskich przybyszów, dotarła tam krótko przed porankiem. Najstarsza nieśmiało podeszła do gładkiej ściany. Jej ciało drżało, lecz nie od mrozu, a ze strachu. W końcu zobaczyła swoje odbicie.

– Gorzko płacimy za twoje zabawy, Waylangarze.

Rybki w jej akwarium były coraz grubsze, plątały się w coraz krótszych włosach. Najstarsza uśmiechnęła się do własnego odbicia niepewna, czy była rozbawiona, czy smutna.

Największy z bąblogłowych o posturze dwudziestolatka minął ją i z niepokojem przyglądał się przywódczyni. Widząc to, Najstarsza głośnym krzykiem ponagliła pielgrzymów. Wzrokiem szukała Natana, co nie było trudne, gdyż Ziemianin był najwyższy i mogła dostrzec go z każdej odległości. Szedł na samym końcu, krok w krok z Cecile. Dziewczyna ze złością zarzuciła futrzany kaptur na głowę i szczelnie owinęła szyję lisią kitą.

– Jesteś niespokojna – zauważył Bestia, który niczym cień podążał za Najstarszą.

W odpowiedzi spiorunowała go spojrzeniem. Poczekała, aż Największy przeciśnie się przez szczelinę, po czym zdecydowanie zwróciła się do Bestii.

 – Pilnuj ich, żeby nie było jak z poprzednimi!

Ostatni raz spojrzała na swoje odbicie, po czym weszła do tunelu.

 

Pielgrzymi kroczyli w ciemności rozświetlanej przez małe punkty pulsujące światłem, bezładnie rozsypane po zamarzniętych ścianach. Sufit zwężał się tuż nad głową Natana. Cecile była jeszcze wyższa, dlatego co jakiś czas uderzała bańką o sklepienie.

– Uważaj! – warknął rozeźlony Bestia. – Jak zbijesz, umrzesz.

Cecile wiedziała, że to zwykłe zastraszanie. Miała pewność, że bąbel jest wytrzymały. Nieraz, po kryjomu, waliła głową w mur. I nic się nie stało.

Natan, depcząc Cecile po piętach, przyglądał się hipnotyzującym ścianom. Fosforyzujące punkciki, biegające po chropowatej powierzchni, skaczące nad głowami, przypominały mu wymarłe już ziemskie świetliki. Kiedy robaczki zatrzymały się, wyglądały jak gwiazdy na ciemnym niebie.

– Zasłońcie usta, to trucizna – nakazał Bestia, widząc, że przybysze z Ziemi nic nie wiedzą o tej krainie.

Cecile i Natan zgodnie z poleceniem zakryli nozdrza i usta. Astronauta zastanawiał się, dokąd i po co idą. Nadal nie miał okazji, by w spokoju porozmawiać z Cecile. Przez chwilę wpatrywał się w bańkę na głowie Berge i dostrzegł przerażającą rzecz: jedna z rybek zjadała naskórek. Natan gwałtownie zatrzymał się. Bestia, który szedł za nim, wpadł na niego, uderzając czołem w pas oplatający biodra astronauty. Chłopiec spiorunował obcego spojrzeniem i bez słowa pokazał palcem przed siebie. Bąblogłowi stanęli i w milczeniu przyglądali się tej scenie. W ciemności rozświetlanej przez nibyświetliki i bańki Natan doskonale mógł zobaczyć rybki plączące się w ich włosach, zjadające je jak spaghetti, pulchniejące z przejedzenia. Dwoje bąblogłowych miało już na skórze wilgotne rany, a ich rybki były najgrubsze. One nas jedzą! – zrozumiał. Cecile uśmiechnęła się, pewna, że już nie musi tego wyjaśniać.

Najstarsza przerwała napięcie, ruszając dalej. Kilkanaście minut później pielgrzymi wyszli z lodowego tunelu. Najpierw Największy ciągnący sanie, za nim Najstarsza, dwóch łysych, mała ruda, chudzielec, Cecile, Natan i Bestia. Przed nimi rozciągał się las wysokich słupów skalnych spowity szarą mgłą, a na ich płaskich szczytach migotały płomienie.

 

Jeszcze przed wyprawą Natan spokojnie akceptował fakt, że szybko nie otrzyma wyjaśnień. Nauczony posłuszeństwa i ślepego wykonywania rozkazów przemilczał niechęć mieszkańców planety do rozmów na temat celu pielgrzymki. Po pewnym czasie jednak skończyła mu się cierpliwość.

– Nie pójdę tam, dopóki nie wyjaśnicie mi, co tu się dzieje!

– Nic nie rozumiesz – wycedził Bestia przez zaciśnięte zęby, po czym odwrócił się do niego plecami z głową zadartą w kierunku skalnych słupów. – Nie chcesz ich spotkać.

Cecile wbiła wzrok w ziemię. Natan stał sztywny jak te słupy, które przerażały go i ciekawiły zarazem. Po chwili wahania chwycił dłoń koleżanki, stłumił gniew, uciszył pytające myśli i ruszył po twardej ziemi za orszakiem zjadanych od głowy dzieci.

Pielgrzymi zanurzyli się w gęstej mgle, która u nasady spowijała skalne słupy. Najstarsza ostrożnie stawiała każdy krok, nasłuchując przy tym, jakby się bała, że coś zaraz wskoczy jej na plecy. Wszyscy czuli ten opadający z góry niepokój.

– Zgasić pochodnie i nakryć głowy! – rozkazała Najstarsza, po czym łańcuch światła niesionego przez pielgrzymów zgasł, a rybki z akwariów zostały ukryte pod ciężkimi kapturami.

Dziewczyna chwyciła Bestię za dłoń, a on z niechęcią chwycił kolejną osobę. Natan szedł na końcu. Za nim był tylko Największy,który do barków przywiązał lekkie sanie, by tarciem o glebę nie zdradzać ichobecności.

Gęstniejąca ciemność ograniczała widoczność. Natan słyszał przed sobą niespokojny oddech Cecile. W takich warunkach zapomniał o piętrzących się pytaniach. Czuł się jak w pułapce i jedynym jego życzeniem było teraz bezpieczne przejście przez mroczne słupowisko.

Najstarsza nagle zatrzymała się. Pielgrzymi niemal powpadali na siebie, zaskoczeni jej zachowaniem. Coś dostrzegła. Po chwili dostrzegli to również inni. Ciężka mgła spływała po słupach jak eter po ściankach naczynia, zachowywała się jak świadoma istota, oplatając bąblogłowym nogi. Cecile mocniej ścisnęła dłoń Ziemianina.

– Nie patrzeć do góry! – Najstarsza szepnęła, ale w tej ciszy usłyszał ją nawet Największy, który szedł na końcu.

Na Ziemi czasem mówiło się, że mózg nie przyswaja słowa nie. Mała bąblogłowa spojrzała. Przestrzeń między skalnymi wieżami wypełnił jej krzyk. Żywa mgła pobudzona wrzaskiem zadrżała, poruszając się chaotycznie niczym cząsteczki gazu w zamkniętym naczyniu.

– Trzymać się i biegiem!

Natan poczuł szarpnięcie. Nie miał pojęcia, przed czym konkretnie uciekają. Kątem oka dostrzegł cienie sunące po ścianach skalnych wież. Wydawało mu się, że przypominają ludzi o nienaturalnie długich, chudych kończynach. Istoty te poruszały się jak pająki, ale było w ich ruchach jeszcze coś dziwnego

Mimo że dzieci nie biegły szybko, nie mieli czasu na wnikliwe obserwacje. Natanowi odechciało się ich jeszcze bardziej, kiedy jedna z istot znienacka spadła na Największego, który chcąc się ratować, zrzucił sanie z barków. Istota została przygwożdżona do ziemi, ale kolejnych nie udało się powstrzymać.

– Nie zatrzymywać się!

Natan i Cecile, usłyszawszy zrozpaczony krzyk Największego, z ciężkimi sercami posłuchali rozkazu. Stado istot, które teraz obserwowali z daleka, na skraju tego ponurego miejsca, rozszarpywało na strzępy ciało bąblogłowego i rozrzucało ekwipunek przyczepiony do sań. Głośny chlupot odbił się echem, kiedy stwory z nieludzką siłą uderzyły głową z akwarium o glebę. Jednak nie było niezniszczalne. Coś błysnęło w ciemności, kiedy jedna z istot uniosła ściśniętą w kościstych palcach rybkę.

Chociaż o potworach ze Słupowiska krążyły legendy, bąblogłowi po raz pierwszy widzieli je tak wyraźnie. Istoty te miały ludzką posturę, głowy owinięte bandażami i czarne, puste oczodoły, w których jednak można było dostrzec życie. Chrupnęło, kiedy stwór wbił spiczaste zęby w ciało złotej ryby. Chwilę później przerażeni bąblogłowi usłyszeli dźwięk przypominający ziewnięcie, a ponure stworzenia zamarły ze strachu.

– Waylangarr – rzekła Najstarsza, rozglądając się po niebie. – Waylangarr pomści naszego przyjaciela!

Jeszcze przez chwilę stali w milczeniu, wyrównując oddechy, ciszą oddając cześć zmarłemu. Czekając na wielkiego Waylangarra.

– Nie możemy tu zostać! – stwierdził Bestia. – Nie możemy widzieć Waylangarra nad zwłokami. To świętokradztwo!

Najstarsza westchnęła. Jesteśmy tak blisko – pomyślała. Kolejne jęknięcie rozniosło się echem po skalnym labiryncie.

– Masz rację. Biegiem!

 

Uciekli przez tunel w lodowej ścianie po drugiej stronie Słupowiska. W uszach wciąż szumiało wycie wieloryba przeplatające się z dźwiękiem łamanych kości.

– Po co w ogóle tamtędy szliśmy? – zapytał zdyszany Natan. Bańka ciążyła mu jeszcze bardziej. Bałby się spojrzeć w lustro, podobnie jak Najstarsza.

Złote rybki zajadały stres wywołany napaścią umarlaków. Mężczyzna z czułością i bólem w sercu spojrzał na Cecile. W jej bańce nie falował już ani jeden włos. Kwestia godzin lub dni, kiedy zaczną dobierać się jej do skóry.

– Niech ktoś mi to wszystko wyjaśni! – wrzasnął, ponownie tracąc cierpliwość.

– Dobrze – powiedziała Najstarsza. – Wszystko opowiemy. 

 

Bestia zaproponował, by w ramach odpoczynku usiedli na kamieniach rozrzuconych wzdłuż górskiej drogi prowadzącej na szczyt.

– Nie mamy dużo czasu. – Chłopiec niechętnie zwrócił się do Cecile pewny, że jako Ziemianka mieszkająca tu od tygodni jako jedyna potrafi odpowiednio przekazać historię swojemu rodakowi.

– Jesteśmy na planecie, na której czas płynie w drugą stronę i grozi jej Wielki Chłód – zaczęła. – Gdy czas zatoczy swój bieg, jej mieszkańcy wymrą. Są tylko dwa miejsca, które nie podlegają prawom odwróconego czasu, czyli Góra Waylangarra oraz Rzeka, Która Płynie w Drugą Stronę. Bąblogłowi wierzą, że skoro Waylangarr potrafi przynieść tu Ziemian, potrafi też zabrać ich samych na ciepłą Ziemię. Według legendy przybysz z Ziemi jest jedyną szansą na przetrwanie w Kosmosie. Wierzą, że to ty. – Cecile parsknęła. – Trzech z moich partnerów również udało się na pielgrzymkę, ale nikt nie wrócił. Jak się domyślasz, na Ziemi też ich nie ma.

Natan słuchał tej opowieści ze zmarszczonymi brwiami. To wszystko, według niego, pozbawione było sensu.

– Kim jest ten cały Waylangarr? A rybki? Skąd te rybki i bańki na głowie? – zapytał.

– Nie obrażaj Waylangarra! – wtrącił Bestia, ale Najstarsza uciszyła go.

– Wierzą – kontynuowała Cecile – że Waylangarr jest wszechmocnym bogiem. Rybki na naszych głowach chronią przed działaniem płynącego w drugą stronę czasu i innych właściwości tej krainy.

Cecile nerwowo zawiesiła głos, co umknęło bąblogłowym, ale Natanowi dało do myślenia. Oboje wiedzieli o czymś, o czym bąblogłowi nie mogli mieć pojęcia.

Natan w końcu zrozumiał, dlaczego większość mieszkańców wioski to dzieci. Oni przeżyli już swoje życie, od trumny po kołyskę.

– Byłam w jednej z wiosek, gdzie nie wierzy się w moc baniek – opowiadała Cecile. – Widziałam wstających z grobów starców, wskakujące do łon matek niemowlęta. Wszystko wyglądało jak puszczony od tyłu film.

– Czy to jest w ogóle możliwe?

– Jest możliwe – odparła Cecile, patrząc Natanowi prosto w oczy, jakby chciała z nich wyczytać, czy rozumie, co Cecile próbuje mu przekazać. Natan zamrugał porozumiewawczo.

– Jak zdobyli bańki? Kto był pierwszy? – dopytywał, by zgasić czujność bąblogłowych.

Cecile roześmiała się.

– To tak, jakbyś spytał, czy pierwsze było jajko, czy kura.

W tym momencie Natan nie potrzebował wiedzieć więcej. Pomyślał, że zwariował, że może mu się śni, albo nie przeżył katastrofy i dostał drugie życie gdzieś indziej.Przypomniał sobie unoszące się do nieba śnieżne płatki i zmarszczył brwi. Niechętnie postanowił, że skoro Waylangarr go tu przyniósł, to Waylangarr odniesie go na Ziemię.

 

Ciemny las porastał zbocze góry. Pielgrzymi wspinali się po stromej drodze. Sprzęt ułatwiający wspinaczkę przepadł razem z Największym, trzymali się więc przydrożnych drzew, jednak i to nie zawsze chroniło przed upadkiem. Niektórzy obijali się plecami o obumarłe od mrozu przydrożne pnie.

– Chodźmy przez laszaproponował Natan.

Najstarsza przytaknęła i jako pierwsza zniknęła w ciemności.

Tik tak. Tik tak.

Pielgrzymi usłyszeli miarowe stukanie dobiegające z koron drzew. Natan zatrzymał się i próbował zlokalizować źródło dźwięku.

– Ptaki – szepnął Bestia, wskazując palcem ukryte między łysymi gałęziami stado pierzastych stworzeń. Podobnie do Waylangarra, były czarne jak smoła, z matowymi dziobami, a czubki ich łebków wieńczyły złote płatki.

– Uderzają tak równo… Jak metronom – stwierdził Natan, przypomniawszy sobie instrument zdobiący biurko żony.

Bąblogłowi nie znali tego słowa.

– Jak czas – wyjaśniła Cecile.

Ptaki dziobały w rytm, las gęstniał i ciemniał, mimo że gałęzi nie porastały liście, mimo że Najstarsza uważnie prowadziła ich wzdłuż lodowego jęzora. W słabym blasku jednego z księżyców Natan zauważył, że woda w akwarium przyjaciółki mętnieje od krwi.

Musieli się spieszyć.

 

– Co się stało z tymi, których zjadły rybki? – Natan nie chciał powiedzieć tego na głos w obecności Cecile, ale pragnął wiedzieć.

– Nie dożyli niemowlęctwa – odpowiedział Bestia, jakby to była oczywistość.

– Ciszej! – Najstarsza w bezruchu nasłuchiwała.

Coś zaszeleściło między drzewami, a potem wydało z siebie długie ziewnięcie. Natan już rozpoznawał ten dźwięk. Pielgrzymi wpatrywali się w miejsce, z którego dobiegał boski odgłos. Ptaki przyspieszyły tempo gry, rybki w akwariach wiły się jak szalone. Nagle Natan poczuł niemiłe ukłucie w głowę. Cecile zemdlała.

– Waylangarr! – ktoś krzyknął.

Natan podskoczył w stronę nieprzytomnej kobiety, zatrzymując się na kruchym pniu. Przykucnął, trzymając się wiszącej nad głową Cecile gałęzi. Berge miała zamknięte oczy, a jej oddech zsynchronizował się z ptasim rytmem.

– Waylangarr… – szeptali bąblogłowi ze wzrokiem wbitym w ziemię.

– Nie ma czasu – pomyślał Natan.

W leśnej gęstwinie dostrzegł go. Czarny jak smoła wieloryb w lesie. Ten sam, który leniwie przeciągał się na szczycie góry. Ten sam, który ukarał umarlaków za morderstwo. Powiększona, żywa wersja figurki, którą Natan dostał od małej dziewczynki.

– Stój! – Ziemianin bez zastanowienia krzyknął w stronę Waylangarra.

Wieloryb nie słyszał lub nie chciał słyszeć. Leniwie unosił się nad leśnym poszyciem między drzewami, które wyginały się przed nim, robiąc miejsce majestatycznemu bóstwu. Ptaki dziobały coraz szybciej i głośniej, aż huczało. Pielgrzymi zatykali uszy.

Natan chciał dogonić wieloryba, lecz kiedy zrobił krok, ponownie poczuł bolesne ukłucie. Nie mógł tego zobaczyć, ale był pewny, że wodę w jego bańce zabarwiła czerwona kropla.

– Nie ma czasu! – Zacisnął pięści.

Nie ma czasu – Usłyszał w swojej głowie, lecz ten głos z pewnością nie należał do niego.

Waylangarrznikł im z oczu, a ptaki dziobały w rytm, tik tak, tak samo jak przedtem.

 

– Cecile! Cecile! – Mężczyzna próbował ocucić kobietę.

Bestia stanął nad parą Ziemian, przyglądając się im z pogardą.

– Twoja rodaczka nie będzie nam już potrzebna. Zaraz ją zjedzą.

Natan wstał oburzony, wciąż trzymając się gałęzi. Ukłucie za ukłuciem sprawiało, że zakręciło mu się w głowie.

– Wszystko dobrze? – Najstarsza z troską patrzyła na bańkę Natana.

– Musimy iść! – stanowczo oznajmił Bestia. – To dziwne, ale twój czas też się kończy.

Bąblogłowi stali wyraźnie zniecierpliwieni.

– Nie mogę jej tak zostawić! – Natan wskazał Cecile.

– Jej już z nami nie ma.

Bańka Cecile przybrała krwistoczerwony odcień. Rybki pęczniały jak gąbki, wypełniając prawie całą przestrzeń. Ptaki uderzały w korę coraz wolniej i ciszej, a dla Natana czas jakby zwolnił. W końcu złowieszcze dziobanie ucichło.

Szklana bańka pękła, tłuste ryby z chlupotem wypadły na glebę. Przez chwilę wiły się, walcząc o przeżycie. Z góry dobiegło pojedyncze uderzenie w drzewo. Łuski pierwszej rybki przywarły do siebie, tworząc gładki, smolisty pancerz.

Tik tak! Tik tak!

Następna i następna, aż wszystkie przeobraziły się w sztywne figurki, identyczne jak ta, którą Natan nosił w kieszeni.

 

Cecile leżała oparta o zimny pień, jej skóra powoli stygła. Bestia powiedział coś do Małej Rudej w języku tubylców. Dziewczynka pozbierała leżące obok kobiety figurki.

Natan poczuł kolejne ukłucie. Z bólem w klatce piersiowej ostatni raz spojrzał na Cecile. Nie miał już czasu, by ją pochować.

 

Pielgrzymi pokonywali las z ciężkimi bańkami, w których woda zabarwiona była czerwienią. Rybki wysysały z nich krew, energię i życie. Natan nie patrzył przed siebie, ale w niebo poprzecinane gałęziami, na których teraz spały ptaki. Dzioby ukryły w piórach, złote plamki zdobiące ich łebki błyszczały w bladym świetle.

– Nić! – Bestia zauważył sznurek przywiązany do drzewa.

Najstarsza podeszła i przyjrzała się temu. Bąblogłowi spojrzeli po sobie z niesmakiem.

– Byli tu – powiedział Bestia, jednak Natan nie rozumiał, o czym mówi.

– Kto taki? – zapytał.

– Ziemianie. Byli nieposłuszni. Uciekli, a nić prawdopodobnie miała zaprowadzić ich z powrotem.

Najstarsza drżącymi palcami rozwiązała supeł, zwinęła sznurek w kłębek i wsunęła go do kieszeni.

Bąblogłowi padali z nóg. Mała Ruda umarła tuż przed wyjściem z lasu. Nikt się nie zatrzymał, by jej pomóc, bo też nie znali na to sposobu. Wszyscy z trwogą obserwowali bańkę przyssaną do głowy Natana. W końcu dotarli na skraj lasu. Drzewa rosły tu rzadko, ostre światło słońca raziło w przyzwyczajone do półmroku oczy. Gdy wzrok oswoił się z jasnością, pielgrzymi zobaczyli schody wyryte w stromym zboczu góry. Z oddali słychać było szum wodospadu i dźwięk łamanego lodu.

– Już blisko. – Najstarsza była o tym przekonana. Kolejny raz z niepokojem przyjrzała się bańce Ziemianina. – Tym razem zdążymy.

 

Po krótkiej dyskusji zdecydowano, by Natan szedł pierwszy. Obwiązał się sznurem, który Najstarsza zabrała z lasu, a kiedy dotarł na górę, rzucił sznur bąblogłowym. Przez chwilę pomyślał, żeby zostawić ich na dole, ale chciał razem z nimi dotrzeć na Ziemię. Musiał przekonać się, czy Cecile myślała o tym samym co on i pragnął zobaczyć to na własne oczy.

 

Szczyt góry był płaski jak ścięty stożek. W środku znajdowało się kobaltowe jezioro, źródło wodospadu skryte pod gęstą mgłą.

– Waylangarr – powiedziała Najstarsza.

Bąblogłowi padli na kolana, zmęczeni, brudni i mokrzy. Bańki na ich głowach wypełniały tłuste ryby i krew.

– Jest tam – wyszeptał Bestia, nieśmiało pokazując palcem.

Waylangarr leżał w na wpół zamarzniętym jeziorze wśród popękanych lodowych bloków. Kiedy spojrzał na pielgrzymów, ci odwrócili wzrok. Tylko Natan ośmielił się patrzeć mu prosto w ślepia.

Chcesz wrócić na Ziemię? – Mężczyzna usłyszał pytanie w swojej głowie.

Waylangarr patrzył na niego bez wyrazu. Delikatnie machnął płetwą.

Zabierz mnie z powrotem na moją planetę – odpowiedział mu w myślach.

Wieloryb zamrugał leniwie, po czym szeroko otworzył paszczę.

– Więc chodź.

 

Bąblogłowi, słysząc kroki Ziemianina, nieśmiało podnieśli głowy. Z nadzieją patrzyli, jak wchodzi do paszczy boga. Prostowali drżące nogi, z ufnością patrzyli w stronę smolistego stworzenia. Waylangarr zapraszał ich do siebie. Czuli to.

*

Wylądowaliśmy na lawendowym polu, może we Francji, może na jednej z chorwackich wysp. Wysokie kwiaty falowały na wietrze, intensywny zapach drażnił nozdrza. Waylangarr otworzył się, byśmy mogli wyjść. Wciąż nie wierzyłem w to, co mnie spotkało. Nie mogłem znieść myśli, że Cecile nie doczekała tego momentu. Uszczypnąłem się w rękę, by mieć pewność, że ta chwila mi się nie śni. Przez gruby skafander nie poczułem bólu.

– Zdejmij to ze mnie! – krzyknąłem do jednego z bąblogłowych, który podobnie jak reszta, z otwartymi ustami wpatrywał się w morze lawendy. Zareagował dopiero po chwili.

Zbliżył się i rękoma ubranymi w rękawice z łusek, które znaleźliśmy we wnętrzu Waylangarra, delikatnie ściągnął bańkę z mojej głowy. Niecierpliwiłem się, a on robił to, jakby odprawiał rytuał. W końcu pozbyłem się tego ciężaru. Ciekawość był silna, więc rzuciłem okiem na swoje rybki. Nie było mi ich żal. Wystarczająco mną nasiąkły.

Poraniona skóra skwierczała w palącym słońcu. Czułem, że ropa ścieka mi do uszu i tam zastyga. Tym lepiej, pomyślałem, huk mnie nie ogłuszy. Fizycznie cierpiałem, lecz z serca spadł mi kamień. Zaciągnąłem się przyjemnym, ziemskim powietrzem. Gdzieś niedaleko musiało być morze. Jego zapach delikatnie przebijał się przez pole lawendy.

 

Na miękkich kolanach wyszedłem z paszczy Waylangarra. Ze łzami w oczach, tylko na chwilę, uklęknąłem wśród kwiatów. Wiedziałem, że wkrótce nie będzie po nich śladu.

Bąblogłowi nieufnie stali w środku. Otwierali usta ze zdumienia, ale wciąż bali się zdjąć bańki. Najstarsza odważyła się jako pierwsza. Wyrecytowałem wtedy w myślach bardzo ważną rzecz.

W teorii, świat, w którym kierunki są odwrócone, czas płynie w drugą stronę, a materia zastąpiona jest antymaterią, ma prawo istnieć.

Cecile to wiedziała, wiedziałem również ja. I wiedzieliśmy coś jeszcze.

 

Nim Najstarsza, już pozbawiona bańki, ruszyła się, wstałem i pobiegłem jak najszybciej, jak najdalej od nich. Kiedy stwierdziłem, że zachowuję odpowiedni dystans, zatrzymałem się, bo pokusa była zbyt silna. Serce biło jak szalone, podciągałem nosem, a oczy łzawiły od zapachu lawendy. Rękawem skafandra przetarłem powieki i patrzyłem. Nie potrafiłem dokładnie obliczyć, czy jestem bezpieczny, ale ciekawość była silniejsza. Waylangarr ponownie wszedł do mojej głowy.

– Nie musisz się bać.

Więc czekałem, w razie czego zakładając na głowę hełm, który odzyskałem na górze Waylangarra.

Najstarsza stała na skraju paszczy wieloryba, piękna mimo wilgotnych strupów na głowie. Nie słyszałem jej, ale chyba krzyczała, bym poczekał

– Nie mam czasu! – odpowiedziałem głośno, chociaż wiedziałem, że jestem zbyt daleko, by moje słowa mogły do niej dotrzeć.

Byliśmy na Ziemi, a ja nie potrzebowałem już Boga. Podniecony, patrzyłem na leżącego w oddali wieloryba. I on mi się przyglądał, leniwie, poniekąd wręcz znudzony, dokładnie tak samo jak przedtem.

Słowa modlitwy zastąpiły wyuczone regułki. Szeptałem, ledwo poruszając ustami.

– Kiedy ciało zbudowane z materii styka się z antymaterią, następuje ich anihilacja.

Najstarsza postawiła stopę wśród fioletowych kwiatów.

To był jej ostatni krok.

 

Zawrzało. Krzyki bąblogłowych zlewały się z niesioną po łące akustyczną falą. Najstarsza zniknęła z hukiem, a i reszty Waylangarr nie oszczędził. Wyrzygał podróżników jak niestrawne kąski, karząc ich w ten sposób za ignorancję. Wybuch po wybuchu. Całkowita destrukcja. Leżąc, czekałem, aż wszyscy znikną. Cudem przeżyłem, a kiedy wstałem, zobaczyłem leniwego wieloryba, który patrzył na mnie ze znudzeniem. Ociężale machnął płetwą, przekręcił się na bok i po prostu znikł mi z oczu.

 

Po kilku miesiącach badań i wywiadów zamknąłem się z żoną w domu. Już mnie nie obchodziły pojawiające się znikąd czarne dziury, przestałem nawet patrzeć w gwiazdy.

Z serwisów informacyjnych dowiedziałem się, że turystyczne loty na Księżyc zawieszono do czasu rozwikłania zaskakującej astronautów zagadki osobliwości. Ale ja żyłem już z dala od zagadek kosmosu i technologicznego świata.

Mimo że człowiek dołożył wszelkich starań, by uratować Ziemię, mówią, że wykończy ją Wielka Susza. Ale ja wierzę w Wielki Chłód.

Koło czasu kręci się. W którą stronę? – czasem pytam samego siebie, przekładając między palcami figurkę czarnego wieloryba. Zależy, w co zabawi się Waylangarr.

 

Opowiadanie nadesłane w ramach konkursu „Snuj Story” 2022. Zostało wyróżnione drukiem w tygodniku „Nowy Napis Co Tydzień”.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Paulina Kajoch, Waylangarr, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 156

Przypisy

  1. D. Merkin, Przedmowa [w:] W. Allen, Zero grawitacji, tłum. M.P. Jabłoński, Poznań 2022.
  2. W. Allen, Kiedy ornamentem na masce twojego samochodu jest Nietzsche [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 137.
  3. Tenże, Szalone wymiona [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 29.
  4. Tenże, Dorastając na Manhattanie [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 170.
  5. Tamże, s. 188.
  6. D. Johnson, Szczodrość syreny, tłum. K. Majer, Kraków 2022, s. 8.
  7. Tamże, s. 7.
  8. Tamże, s. 18.
  9. Tamże, s. 45.
  10. „​​​​​​​Nota od Wydawcy” [w:] S. Moreino, „Śmierć, listy i pięć kolorów”, Częstochowa 2020, s. 119.
  11. „Język jako dosłowny krajobraz”, z Siergiejem Moreiną (ur. 1964), rosyjskim i łotewskim pisarzem, eseistą, tłumaczem rozmawia Wojciech Pestka [w:] „Odra” 2022, nr 1, s. 47.
  12. Tamże, s. 47.

Powiązane artykuły

02.06.2022

Nowy Napis Co Tydzień #154 / Za późno…

Podróżny zszedł po hotelowych schodach. W nocy, zmęczony podróżą, nie zauważył taniego blichtru, z jakim urządzono hotelik „Pod Różami” i teraz dziwił się temu, co wydobyło z półmroku światło dnia.

Pozłota na żyrandolu łuszczyła się niczym skóra na wężu, ukazując przeżarty przez rdzę, lichej jakości metal. Zaś intarsjowana powierzchnia drzwi, która tak bardzo zachwyciła Maksa, nie była niczym wyjątkowym – odrapana, brudna i źle polakierowana sprawiała wrażenie wciśniętej na siłę między masywne, szare od kurzu framugi z ciemnego drewna. Pokrywająca podłogę klepka skrzypiała przy każdym nastąpnięciu i była poplamiona.

Jedynie portierka Jaroszowa zmieniła się w świetle dziennym na lepsze – umyta, z uczesanymi na gładko włosami w kolorze szarego blondu, w tej samej złocistej, opinającej obfite kształty sukience wyglądała niemal kwitnąco. Przywitawszy Maksa donośnym: „Witam serdecznie!”, wprawnym gestem ujęła wytarty na rogach zeszyt. Nie spieszyła się jednak z jego otwarciem.

– Niech pan mi powie – zaczęła po chwili wahania – wy się z Gutą od dawna znacie?

– Od dość dawna – przytaknął, nieufnie spoglądając na złożone nieruchomo na kajecie ręce kobiety.

Jaroszowa uśmiechnęła się.

– To pozwól pan na chwilę za mną.

Maks, czując, że krew odpływa mu z twarzy, usłuchał przynaglającego skinienia dzierżącej zeszyt dłoni i poszedł za portierką. Usiedli w jakiejś zakurzonej niszy.

– Pan żeś był jej sąsiadem na Siennej ulicy, prawda?

Pianista drgnął, tknięty najgorszym przeczuciem, że coś się z Gutą stało, gdy spał. Ledwo zdobył się na lekkie, potakujące skinienie głową.

– Jakże to się pięknie składa! – Zażywna kobieta klasnęła w dłonie, wyraźnie ucieszona. – Przeczuwałam, że w końcu pana spotkam.

Maks spojrzał na nią zdumiony. Mimo natężenia wszystkich sił umysłu, nie mógł domyśleć się, o co chodzi.

– Ja chciałam z panem szczerze porozmawiać o niej… – Jaroszowa zwiesiła głowę, głos się jej załamał. – Sam pan widzisz, jak zarabia na życie. Próbowałam przemówić do rozumu, ach, ileż to razy było! A ona nie słucha, mówi, że na służbę do nikogo więcej nie pójdzie… Bo wisz pan, że ona jakoś pół roku temu miejsce u państwa Strojackich na Jerozolimskich miała, ale wyleli, jak się okazało, że ją ichny paniczyk nie tylko w rączkę całował. No i z tego całowania cosik wynikło, tyle, że ona to tego… wyleczyła u jakiejś starowinki nad Wisłą i na ulicę poszła. Myślałam, poszlaja się i wróci… Bo trza panu wiedzieć, że ona u mnie tu pomieszkuje, jak ją stryjenka w pijanem widzie bije za byle co… No to szlaja się moja Guta dzień, dwa – patrzę, co raz, to chłop inny. Pojęłam, że ona z nimi odpłatnie miłość uskutecznia. Mówię: „Weź się, dziecinko ty moja chrzestna, w garść i pójdź do jakiej uczciwej roboty”. Ona na to, że nie, bo już książeczkie założyła i fachowe kwalifikacje posiada. No to ja jej mówię, że jak trza, to miejsca mam dosyć, mogę za dwa złote na kilka godzin pokoik dać. Wisz pan, żeby się nie przeziębiła czasem. Myślałam: pochodzi, zobaczy, jak trudny chleb i weźmie się do uczciwego zarobku. Chodzi ona tydzień, dwa, miesiąc wreszcie i nic! Tylko co raz, to nowy chłop… Co jakiś czas ja biorę ją na stronę i przedkładam, że tak to ona daleko nie zajdzie, zaharuje się na śmierć i tyle z niej pożytku, co z tego ślepego psa. A ona do mnie z publicznem wyrazem wyskakuje, żebym się raz na zawsze odczepiła… Ja już, panie szanowny, siły nie mam, to może pan coś na tę jejną chorobę zrobisz. Przemów jej pan do rozsądku, ja bardzo proszę! – Jaroszowa załamała ręce, kilka łez stoczyło się po otłuszczonej twarzy.

Maks milczał przez dłuższą chwilę. Dopiero teraz, w świetle wpadającego przez niewielkie okienko popołudniowego słońca zrozumiał, czym tak naprawdę stała się dziewczyna, o której myślał przez ostatnie lata, dusząc się w gęstwinie paryskich ulic. W nocy, otępiony zmęczeniem, nie skojarzył faktów, które za dnia aż biły po oczach. Zły na siebie za nieuwagę i to, że nie zatrzymał Guty, kiedy wychodziła, zwlekał z odpowiedzią tak długo, aż Jaroszowa nie pomachała mu zeszytem przed oczyma.

– Dobrze się pan czujesz?

– Tak… – Otrząsnął się z odrętwienia, spojrzał na grubą portierkę. – Wie pani, ja wczoraj tak nieprzytomny byłem, że mnie się zdało zwyczajną rzeczą spotkać ją na ulicy tak wcześnie. A teraz… Aż mi się w głowie kręci, jak sobie to wszystko poukładałem. – Przyłożył dłoń do rozpalonego czoła. – Gdzie ją znajdę?

– Nie zrywaj się pan tak, na miłość boską! Cholera wie, gdzie ją nosi…

Pianista strzepnął palcami, zaczął chodzić po klitce.

– Zaraz, ona mówiła coś o sklepie… Że ma tam stryjence pomóc.

– Sklep? Aaaa, wiem już! Pójdziesz pan Chmielną aż do skrzyżowania z Sosnową ulicą. Tam sklep będzie, taki mały, z brudnym szyldem. Nitkami handlują… Oj, cienko przędą, cienko! W zeszłem tygodniu to nic nie zarobili i jakby stryjenka od Guty trzech złoty nie dostała, to by z głodu pomarli. A wisz pan, że ona wszystkie niemal pieniądze to tej zołzie oddaje? Skaranie boskie!

Maks już nie słuchał gadania kobiety, szukając portfela. Znalazłszy go w wewnętrznej kieszeni marynarki, wydobył pięciozłotową monetę i położył na poręczy fotela.

– Dziękuję pani. Do widzenia… Ach, i proszę zatrzymać pokój do jutra, wrócę jeszcze.

Jaroszowa rzuciła się do drzwi, otwierając je na oścież.

– Niech Bóg pana błogosławi. I niech pan Gucie cokolwiek do głowy włoży, bo ja już…

Dalszy ciąg zdania zgubił się w późno popołudniowym tłoku. Pianista szedł przed siebie, odczuwając niemałą ulgę, że zdołał zbiec ze szponów rozgadanej portierki. Teraz liczyły się tylko dwie rzeczy: znalezienie Guty i całkowicie szczera rozmowa w cztery oczy. Byleby tylko nerwy nie poniosły…

Sklep na rogu Chmielnej i Sosnowej znalazł z niemałym trudem, gdyż szyld był niemal niewidoczny na tle odrapanego tynku. Lepiące się od brudu drzwi z zardzewiałą klamką skrzypnęły przeraźliwie, gdy Maks wszedł do pomieszczenia – tonące w półmroku, od podłogi po sufit zapełnione półkami, przywodziło na myśl wnętrze dawno zapomnianej fabryki włókienniczej. Za zarzuconą pustymi szpulami ladą nie było nikogo.

– Dzień dobry! – powiedział głośno.

Odpowiedziało mu ciche chrobotanie na jednej z półek, sekundę później olbrzymi szczur zeskoczył na podłogę i zniknął w małych, uchylonych drzwiach z tyłu sklepu. Maks podążył za zwierzęciem – pchnął drzwiczki i znalazł się na zagraconym podwórku, na które wychodziło jeszcze kilkoro drzwi z pobliskich nor. Pośrodku podwórza wisiał obwieszony praniem sznur, zaś powietrze ciężkie było od zapachu mydlin. Pianista dostrzegł ruch za jednym z prześcieradeł, prześwitująca przez sprany do cna materiał postać wydała się znajoma.

– Guta? – zaryzykował półgłosem.

Sylwetka poruszyła się gwałtownie, przez co jej górna cześć uwięzła w zwojach powiewającej na wietrze bielizny. Drobne ręce machały przez chwilę, bezradnie próbując znaleźć wyjście z pułapki. W końcu, kiedy to się udało, oczom Maksa ukazała się Guta we własnej osobie – ubrana w brązową, przewiązaną w pasie fartuchem sukienkę i rozdeptane pantofle, wyglądała niezwykle niewinnie i dziewczęco. Gdy jednak podeszła bliżej, zauważył ciemne kręgi pod oczami i niezdrowy blask wycieńczenia w błękitnych tęczówkach.

– Masz chwilę? Chciałbym zamienić kilka słów.

Nastroszyła się.

– O czym? Mam furę roboty. – Wytarła ręce o fartuch niecierpliwym, gwałtownym gestem.

– Guta, rozmawiałem z…

– Słuchaj, a ty nie miałeś szukać zajęcia? – wpadła mu w słowo, nie patrząc w oczy.

– Rozmawiałem z panią Jaroszową. Mówiła mi, że…

Cofnęła się, coraz bardziej nieufna i wroga. Plama światła padła na jej twarz – coś jakby blizna zarysowało się na prawym policzku. Maks wyciągnął dłoń w kierunku szramy, niepewny, czy wzrok go nie myli.

– Co tu masz?

– Ręce przy sobie!

Zastygł w pół ruchu, przerażony. Coraz mniej ją poznawał: zdziczała przez te dwa lata rozłąki, zmieniła się nie do poznania.

– Nie krzycz tak… – Zmrużył oczy, przyglądając się ciemnej prędze na policzku. – Kto ci to zrobił?

– Ktoś, kogo już nigdy więcej nie zobaczę… Jeśli przyszedłeś tu prawić mi kazania, to nie trać czasu. I tak nie posłucham.

– Guta, nie chcę ci prawić kazań, tylko pomóc.

Szarą twarz dziewczyny wykrzywił skurcz, oczy rozbłysły.

– Pomóc?! – prychnęła ze złością, ściągając ze sznurka prześcieradło. – To w takim razie zaproś mnie na śniadanie.

Maks uśmiechnął się, spojrzał na zegarek – dochodziła czwarta. Od strony ulicy dobiegł stłumiony przez ściany kamienic dzwonek tramwaju, rozległy się przyspieszone kroki kilku przechodniów.

– Z tym śniadaniem to żartujesz, prawda?

Potrząsnęła głową – dawno nieczesane, splecione w luźny warkocz włosy rozsypały się, kilka loków opadło na twarz, zasłaniając szramę.

– To jak, zaprosisz mnie, czy mam sobie kogoś poszukać? – rzuciła przez ramię, kierując się w stronę stojącego pod ścianą wiklinowego kosza.

Pianista milczał przez chwilę, patrząc, jak Guta układa pranie. Drobne, wystające z koszyka witki kłuły ją po rękach, ale nie zwracała na to uwagi. Z trudem dźwignęła ładunek z ziemi, oparła go o biodro, przytrzymując z całej siły – knykcie obu dłoni zbielały z wysiłku, zdawało się, że za chwilę kosz runie na brudny bruk podwórka.

– Pozwól, że ci pomogę – zaproponował Maks, podchodząc bliżej. Poczuł bijący od dziewczyny kwaśny zapach potu i taniego mydła.

– Nie trzeba. Dwa lata sobie radziłam bez ciebie, to i teraz dam radę – fuknęła, i posapując, poczłapała w kierunku sklepu. Pranie postawiła w kącie zaplecza, tuż obok stosu pustych, połamanych szpul. – Rozumiem, że ce que…? – Prędkim gestem ściągnęła fartuch i powiesiła na wystających ze ściany, zardzewiałym gwoździu.

Maks popatrzył na nią osłupiały. Przeglądała się w lustrze, wprawnymi ruchami układając włosy drewnianym grzebieniem z kilkoma wyłamanymi ząbkami; z każdym gestem fryzura coraz bardziej uwydatniała harmonijny owal bladoszarego, zmęczonego oblicza. Guta upięła niski kok, pozostawiając kilka loków przy skroniach. Jakże inna wydała się teraz jej twarz: oczy zyskały blask, czoło zdało się wyższe, a szyja – smuklejsza; nawet szara sukienka miała w sobie coś bezsprzecznie uroczego.

– No, jakże to było? Przypomnij mi. Ce que… – Guta odwróciła się od lustra, strzepnąwszy palcami. – Pamiętasz?

Pianista potarł skroń w zamyśleniu. Strzępki francuskich sentencji plątały się między myślami niczym ryby w sieci – żadna z nich nie była jednak odpowiednia.

Ce que… Jakże to było… Coś na ef… O kobiecie… No, Maks?

Uśmiechnął się, przymknął oczy.

– Poczekaj… Na ef? Ce que femmeByło coś dalej… – Przygryzł paznokieć, udając, że nadal nie pamięta.

Guta powtarzała przez chwilę zdanie, szukając brakującej części. Drobne, spracowane dłonie zacisnęły się mocno wokół grzebienia; blizna na policzku odbiła się wyraźniej na tle zarumienionych policzków. Maks z trudem opanował pragnienie ponownego zapytania o jej przyczynę.

– Ach, wiem już, wiem! – zawołała, odkładając grzebyk na wąską półkę pod lustrem. Błękitne oczy błyszczały radośnie. – Ce que femme veut, Dieu le veut!

– Piękne! Ale po cóż ci to było?

Guta, jakby nie słysząc pytania, okręciła się parokrotnie wokół własnej osi – klosz sukienki pofrunął do góry, odsłaniając obciągnięte cienkimi pończochami całkiem kształtne uda. Pianista pomyślał, że musi być jej bardzo zimno w taką pogodę i postanowił przy najbliższej okazji sprawić dziewczynie odpowiedni prezent.

– Po co? Po co? – zapiała, zabawnie przestępując z nogi na nogę. – Chciałam sprawdzić, czy jeszcze cokolwiek pamiętam. A ty powinieneś się teraz wstydzić, że nie podpowiedziałeś mi od razu!

Maks uśmiechnął się, rzucając jej na niby zawstydzone spojrzenie. Dawno zapomniane uczucie budziło się powoli, powodując w głowie przyjemny zamęt niczym dobre wino, którego smak przypomina pijącemu wiele rozkosznych chwil. Guta zachichotała.

– Dokąd mnie zabierzesz? – spytała.

– A czy ma to jakiekolwiek znaczenie?

– Nie wiem, czy mam się przebierać w jakieś ludzkie ciuchy, czy mogę tak… – Wskazała na spraną, lecz całkiem przyzwoitą sukienkę i zdeptane pantofle.

– Rób jak uważasz. Poczekam na zewnątrz – powiedział, chwytając za klamkę.

Przeszedłszy przez zagracony sklep, znalazł się na ulicy. Wiał zimny, przejmujący do kości wiatr, ulica pustoszała. Maks ukradkiem wyjął z kieszeni portfel i przeliczył pieniądze – po odliczeniu kwoty na nocleg u Jaroszowej wystarczy na niezły obiad w Obywatelskiej i kilkukrotny przejazd tramwajem.

„Muszę koniecznie poszukać roboty” – pomyślał, chowając pugilares.

Guta nie dała na siebie długo czekać. Wyszła ubrana w rozkloszowaną, jasnoniebieską sukienkę przed kolano, żółte pantofle z tandetną sprzączką i przerzucony przez ramię szary płaszcz. Kapelusz z szerokim rondem trzymała w ręku, wymachując nim energicznie.

– Nie widzisz, jak wieje? Natychmiast nałóż płaszcz! – Maks pogroził żartobliwie palcem.

Chciał podać jej płaszcz, ale cofnęła się. Na ulicy, skąpana w powoli gasnącym świetle dnia, była zupełnie inna niż chwilę temu na zapleczu – wstydliwa i smutna, jakby przygaszona i, mimo makijażu, jeszcze bardziej zmęczona. Może onieśmielał ją topniejący tłum, w którym mogła spotkać któregoś z klientów.

– Sama się ubiorę. – Wsunęła kapelusz między nogi, nałożyła płaszcz, po czym wcisnęła nakrycie głowy niemal na oczy. – To co, idziemy?

W opadającym na czoło rondzie i byle jak ułożonej na ramionach jesionce wyglądała tak pociesznie, że Maks z trudem powstrzymał się od śmiechu. Ostatkiem sił hamując wesołość, poprawił Gucie przekrzywiony kołnierz.

– Dziękuję – powiedziała oschle.

– Cała przyjemność po mojej stronie – ukłonił się z powagą, choć jego oczy śmiały się. Jakaś dawno słyszana melodia zagrała w myślach: słyszał wyraźnie energiczny rytm fokstrota. Ruszyli w kierunku przystanku tramwajowego na Złotej. Jakaś staruszka bezceremonialnie przepchnęła się przez tłum oczekujących i zniknęła w czeluściach wagonu, którego zamykające się drzwi mało nie przyszczypnęły brzegu jej fałdowanej, czarnej spódnicy. Rozbrzmiewająca w głowie Maksa muzyka przybrała na sile, pojawiły się słowa.

– Co tam mruczysz pod nosem? – spytała Guta.

– Nie znasz tego? – Zanucił kilka taktów wyraźniej, a gdy nie rozumiała nadal, pochylił się i zaczął cicho śpiewać. Gdy doszedł do: „Co za szyk, jaki wdzięk; spojrzeć, aż bierze lęk, na ten majestat i ten gest”, Guta kazała mu przestać.

– Nie widzisz, że patrzą się na nas jak na parę wariatów?

Rozejrzał się, niby nie rozumiejąc, o co chodzi. Uwożący obcesową staruszkę tramwaj znikał właśnie za zakrętem w Marszałkowską; pianista odprowadził go wzrokiem, po czym spojrzał na Gutę. Szła tak blisko, że odruchowo wziął ją pod rękę. Oparła się, choć nadgarstek trzymała sztywno, jakby lada chwila miała uciec.

– Czyżby nie podobał ci się mój głos? Fałszuję? – pytał, mrugając półprzytomnie.

– Nie, nie… Całkiem znośnie śpiewasz, tylko… – Przystanęła na chwilę, by poprawić włosy. – Ja się wstydzę.

– Wstydzisz się? – prychnął. – Czego niby?

– Siebie. Spójrz na mnie! – Odsunęła się od niego, wskazała na lichy płaszcz i znoszone pantofle. – Nie pasuję do ciebie, a już na pewno nie pasuję na kogoś, kogo mógłbyś po prostu zaprosić do kawiarni. Na pierwszy rzut oka widać, z czego żyję…

Machnął ręką.

– Przestań. Chyba nie podejrzewasz mnie o to, że cię spoję i wykorzystam. Uwierz, nie to mi w głowie! Chcę cię po prostu nakarmić, żebyś nieco mniej przypominała zjawę.

– Wiem, wiem. – Opuściła głowę zawstydzona jeszcze bardziej. – Tobie ufam, ale ludzie…

Nadjechał tramwaj. Maks gestem kazał Gucie zająć siedzenie, i kupiwszy dwa bilety, stanął obok. Wagon kołysał się i szumiał, co jakiś czas przystając. Pianista patrzył przez chwilę na widok za oknem: zaczął padać deszcz i migotliwe smugi wody zrosiły wibrujące szyby.

– Ludzie? Cóż cię oni obchodzą? Czy musisz się im spowiadać z tego, z kim i po co idziesz? – szepnął do ucha Guty. – Nie martw się o nich. I tak wszyscy kiedyś umrą.

Uśmiechnęła się, choć oczy miała pełne łez. Wytarła je wierzchem dłoni, widząc, że ściąga na siebie ciekawskie spojrzenia kilku siedzących naprzeciwko dewotek.

– Masz fenomenalne metody pocieszania – powiedziała.

– Cała przyjemność po mojej stronie, dla pięknych kobiet mam zawsze czas – zanucił, gdy wysiadali z tramwaju.

– Przestań, proszę! – Zaśmiała się, wyraźnie weselsza. Gdy mimo to mruczał nadal, trzepnęła go lekko w ramię, co wywołało kolejną falę śmiechu.

Do Obywatelskiej weszli, chichocząc jak para zakochanych, którym wszystko wydaje się sto razy śmieszniejsze właśnie przez to, że są zakochani. Kilku gości obrzuciło ich roztargnionymi spojrzeniami, w których widniała pogarda dla młodości, zabawy i radości innej niż ta, którą daje skreślenie nazwiska kolejnego wierzyciela z listy. Kelner, szpakowaty, nieco przygarbiony mężczyzna o dużym niczym kartofel nosie, wskazał nowoprzybyłym stolik w głębi sali. Podawszy karty, odszedł pospiesznie, żeby – broń Boże! – nie zarazić się wesołością.

– Maks, na pewno chcesz zjeść tutaj? – spytała po chwili Guta, blednąc.

– Tak, a co?

– Tu jest bardzo… – zniżyła głos do szeptu – bardzo drogo. Masz tyle?

Uśmiechnął się, położył rękę na sercu.

– Uwierz mi, gdybym nie miał pieniędzy, to bym cię zabrał do „Wesołego Oka” na Pradze. Wybieraj i nie patrz na ceny.

– A co z… Musisz przecież gdzieś mieszkać.

Potrząsnął głową rozbawiony jej troskliwością.

– Zapłaciłem Jaroszowej za jeszcze jedną noc. Zresztą, mam przecież ciotkę w Warszawie. Wybiorę się do niej w tych dniach. – Spojrzał na zegarek: dochodziła piąta. – Może nawet dzisiaj.

Kelner stanął nad stolikiem cicho jak duch. Spojrzał pytająco na Maksa, który wciąż trzymał w ręku rozłożone menu.

– Czy wybrali już państwo? – zapytał z naciskiem.

Pianista zerknął na Gutę – kiwnęła głową.

– Tak. Dla pani… – Maks przymrużył oczy, nie mogąc dojrzeć nazwy potrawy – flaki po warszawsku, a ja poproszę sztukę mięs.

– Doskonale rozumiem. A czy do flaczków coś podać?

– Nie, dzię…

Pianista dyskretnie kopnął towarzyszkę pod stołem. Nie chciał, by wyszła stąd głodna ze względu na troskę o jego portfel.

– Pozwoli pan, że się zastanowimy – powiedział, podczas gdy dziewczyna rozcierała obolałe miejsce, pochylając się tak, że jej średnich rozmiarów dekolt był doskonale widoczny dla siedzącego naprzeciw mężczyzny. Maks niespiesznie odwrócił wzrok od powabnego widoku i ponownie przywołał odchodzącego kelnera. – Wie pan co? Proszę podać jeszcze jedną sztukę mięs dla pani i dwie kawy.

– Pan życzy obie porcje z ziemniakami?… To doskonały wybór! A kawy, jak rozumiem, później? Zabielone? Naturalnie! Gdyby państwo życzyli sobie coś jeszcze, to jestem na pierwsze skinienie – terkotał kelner, zabierając karty.

– Jak mogłeś? – syknęła Guta, gdy czarny frak garsona mignął przy drzwiach kuchni.

Pianista uśmiechnął się i pomyślał, że złość wcale nie szkodzi piękności.

– Nie chcę, byś była głodna.

– Najadłabym się samymi flakami – burknęła.

– To ci policzę za śniadanie. Obiad też musisz zjeść.

Wydęła pociągnięte karminową pomadką wargi. Jej nierówno wyszczypane brwi ściągnęły się, w oczach mignęło niezadowolenie – wyglądała jak mała dziewczynka, która nie chce wziąć lekarstwa. Gdy podano zupę, spojrzała na talerz z nienawiścią.

– A po co kawa? I to z mlekiem? – Wzięła do ręki łyżkę, przemieszała gęsty, smakowicie pachnący płyn, ale nie spróbowała.

– Liczmy to za deser… Nie dąsaj się, tylko jedz. Wystygnie ci.

Guta chwilę pomedytowała nad zupą, po czym ostrożnie uniosła łyżkę do ust. Jedząc, unikała patrzenia na Maksa, udając śmiertelnie obrażoną. Dopiero przy kawie spojrzała mu prosto w oczy: gniew minął, zastąpiło go zdziwienie i jakaś dziwnie poddańcza iskra.

– Dlaczego jesteś taki dobry dla mnie? Przecież nie musisz.

Uśmiechnął się, pociągnął kilka łyków. Złote światło zachodzącego słońca padło na pokrywający podłogę miękki dywan w tureckie wzory: biało czarne wykończenie aż do złudzenia przypominało klawiaturę fortepianu. Maks pomyślał o tym, że wypadałoby przed dziesiątą wstąpić do ciotki i zapytać, czy nie zna kogoś, komu potrzebny by był fachowiec od strojenia. Gdyby mógł, wprosiłby się do kilku posiadających instrumenty znajomych, co pozwoliłoby na uzyskanie skromnego funduszu na następne dni, ale bez sprzętu nie miał na to szans: musiał od razu chodzić po składach i fabrykach.

Patrząc, jak kelner zabiera brudne filiżanki, próbował oszacować wartość rachunku. Wyszło około dwunastu złotych – przy dobrych wiatrach pozostałych pieniędzy wystarczyłoby do końca przyszłego tygodnia, musiałby tylko mocno ograniczyć przejazdy tramwajem i przejść na palenie tańszych papierosów. Albo w ogóle nie palić aż do znalezienia pracy. Perspektywa przeżycia siedmiu, może nawet i dwunastu – licząc ewentualne trudności – dni bez przyjemnego smaku tytoniu w ustach przerażała, lecz z każdą chwilą stawała się coraz bardziej oczywista. Było jednak za późno na oszczędności.

– Czy podać rachunek? – Przymilny głos kelnera wyrwał Maksa z zamyślenia.

– Tak, proszę… Czy mają tu państwo telefon?

– Naturalnie. – Garson ukłonił się, wskazał niewielki parawan na końcu sali. – Tuż za toaletami, proszę pana.

– Dziękuję. Proszę zostawić rachunek na stole.

Kelner cmoknął z niezadowoleniem, jego kruczoczarna brew powędrowała do góry, nadając pociągłej twarzy drapieżny wyraz.

– Bardzo mi przykro, ale nasz maître odpowiada własną kieszenią za nieuregulowane rachunki klientów.

– Rozumiem. To w takim razie proszę się postarać o szybkie przygotowanie rachunku.

– Zajmie mi to sekundę, proszę pana. – Garson odszedł szybkim krokiem, niosąc tacę z powagą godną samego właściciela lokalu.

– Do kogo chcesz telefonować? – spytała Guta.

– Do ciotki. Muszę przecież zapowiedzieć, że wpadnę. A nuż przyjmuje kochanka i nie zechce mnie widzieć? – Mrugnął z uśmiechem.

Zaśmiała się krótko, serdecznie. Kelner przyniósł rachunek, położył go przed Maksem i czekał, aż ten wyliczy odpowiednią sumę. Podziękowawszy skinieniem głowy, odszedł.

– Pozwolisz, że zatelefonuję. – Pianista wstał, Guta podniosła się również.

– Poczekam na ulicy – powiedziała.

– Nie ucieknij mi tylko.

– O to się nie bój.

Maks odprowadził ją do drzwi, po czym poszedł do telefonu – czarne pudełko z leżącą na srebrnych widełkach słuchawką połyskiwało w półmroku korytarza. Zza ściany dobiegał cichy szmer, podobny do szumu górskiego strumyka. Pianista wykręcił numer, przyłożył słuchawkę do ucha. Ściskał ją mocno, z każdym sygnałem modląc się, by ciotka odebrała.

– Halo? – Usłyszał w końcu jej lekko zachrypnięty głos.

– Dzień dobry cioci. To ja, Maks.

– Maks?! Ach, przypomniałeś sobie o mnie wreszcie, ty mały draniu. Jak ci jest w tym Paryżu? Nadal wybierasz się do Luwru, czy byłeś już?

– Byłem, ciociu, byłem. Teraz natomiast jestem w Warszawie i chciałbym ciocię zobaczyć. Czy mógłbym dziś– zerknął na zegarek – za kwadrans siódma?

– Czekaj, nie słyszę cię. Gdzie jesteś?

– W Warszawie! – powiedział głośniej. Wychodzący z toalety jegomość w ciemnym garniturze spojrzał na niego z pogardą i zniknął w głębi sali.

– W Warszawie? – powtórzyła ciotka. – Świetnie. Wpadnij któregoś dnia.

Maks chrząknął, zakrył słuchawkę dłonią tak, aby głos nie rozchodził się po korytarzu.

– No właśnie chciałbym do cioci wstąpić dziś, kwadrans po siódmej.

– Świetnie! Przygotuję herbatę. Ach, i będę miała do ciebie prośbę. Ale szczegóły przedstawię jak się spotkamy.

– Bardzo cioci dziękuję. Do widzenia!

– Bądź zdrów. I do zobaczenia.

Odłożywszy słuchawkę na widełki, pianista wyszedł. Szatniarz podał mu płaszcz i kapelusz.

– Ta pani – wskazał na stojącą w bramie Gutę – chyba czeka na pana.

– Wiem, dziękuję. Do widzenia.

– Moje uszanowanie! Miłego wieczoru! – Garderobiany ukłonił się nisko.

Maks wybiegł na ulicę. Mżyło, zimny wiatr przejmował do kości.

– Chodź, odprowadzę cię do domu – powiedział do Guty. Przystała bez słowa.

Nie odzywali się do siebie aż do wejścia do sklepu na Sosnowej – na progu zamienili kilka słów uprzejmości, dziewczyna podziękowała za obiad i lekko ucałowała byłego sąsiada w policzek. Dotyk jej chłodnych, pachnących kawą warg wywołał przyjemny skurcz serca.

– Jesteś niezwykle miły – szepnęła, znikając w ciemnej czeluści sklepu. Drzwi zamknęły się, dał się słyszeć czyjś pijacki głos. Widocznie stryjenka wróciła z libacji.

Maks postał chwilę na deszczu, patrząc na odrapaną framugę. Niedawny pocałunek wywołał przyjemny szum w skroniach – podobny do tego, który skłania do sięgnięcia po kolejny haust dymu tytoniowego i budzi pragnienie na więcej. Dźwięk dzwonów z oddalonego o kilka przecznic kościoła przypomniał o upływającym czasie.

Pianista pospiesznie skierował się w stronę błyszczących od wilgoci, zadbanych kamienic na Chmielnej, gdzie mieszkali szczęśliwi właściciele fabryk i wdowy po nich.

Ciotka Eleonora należała do tych ostatnich – wyszedłszy za mąż w wieku dwudziestu trzech lat za dalekiego krewnego sławnych w całej Warszawie braci Jabłkowskich, już w trzydziestym roku życia nosiła czarną woalkę. W odziedziczonym po zmarłym na zawał, sporo starszym od siebie małżonku, czteropokojowym mieszkaniu przyjmowała dziesiątki mężczyzn, żaden jednak nie zasłużył na status drugiego męża. Mawiała z pogardą, że nie potrzeba jej kogoś, komu by miała gotować domowe obiadki.

Maks stanął przed drzwiami ciotki równo o umówionej godzinie. Otworzyła mu natychmiast, ubrana w zwiewny peniuar, długą do kostek koszulę z białego jedwabiu i krwistoczerwone pantofle z pomponami. Jasne włosy – były w lekkim nieładzie – osłoniła uroczym czepeczkiem z różową, powiewająca u kształtnego podbródka wstążeczką.

– Wybacz, że jestem w dezabilu, ale myślałam, że się spóźnisz te wasze francuskie piętnaście minut – powiedziała, podając dłoń.

– No jakże mógłbym się spóźnić do cioci. – Maks złożył solenny pocałunek na nieco przywiędłej ręce. Unoszący się w powietrzu ciężki zapach olejku różanego odurzał od pierwszego oddechu. Eleonora pociągnęła siostrzeńca w głąb korytarza, gdzie na małym stoliczku pod lustrem stał dzwoneczek. Zgrabna dłoń ujęła go z wprawą i zadzwoniła – srebrzysty dźwięk rozlał się po mieszkaniu. Do przedpokoju weszła młoda służąca. Dygnąwszy, spojrzała pytająco na swą panią.

– Proszę cię, Maksiu, daj mi chwilkę. Przebiorę się w coś przyzwoitszego i już będę do twej wyłącznej dyspozycji… Mario, pomóż się panu rozebrać.

– Czy mam wyjść, proszę pani? – szepnęła pokojówka, przechodząc obok Eleonory, by wziąć od gościa płaszcz i kapelusz.

– Ach, nie, nie! To mój siostrzeniec… No, Maksiu, wracam za chwilkę! Mario, zaprowadź pana do salonu i podaj kawę.

Służąca ukłoniła się, i powiesiwszy ubranie przybysza na mosiężnym wieszaku, zaprosiła go do ogromnego, wyściełanego prawdziwym perskim dywanem pokoju o ciemnozielonych tapetach.

– Będzie pan łaskaw usiąść. – Wskazała na szeroką kanapę koloru zaschłej krwi. – Podać kawę z likierem czy bez?

Maks patrzył przez chwilę na przytłaczającą wystawność pomieszczenia, po czym leniwie przeniósł wzrok na Marię – była niebrzydka, zaś biały, narzucony na ciemną sukienkę fartuszek doskonale uwydatniał mniej więcej dwudziestoletnią urodę jej filigranowej postaci. Dobrej jakości bawełna, ułożona w kilka wąziutkich zakładek na wysokości szczupłej talii, spływała ku zgrabnym, obciągniętym jedwabnymi pończochami nogom w czarnych czółenkach na lekkim obcasie.

– Proszę pana… Kawę podać z likierem czy bez?

Pianista ocknął się z kontemplacji figury służącej, odwrócił wzrok.

– Bez likieru, jeśli można. – Zawstydzony nie patrzył już na nią; i gdy wychodziła, odwrócił się, by spojrzeć na wiszący naprzeciw okna obraz.

Ujęty w złotą, gustowną ramę przedstawiał pejzaż morski – na tle rozkrwawionego zachodzącym słońcem nieba pysznił się kadłub pilotowanego przez mały, brunatny holownik żaglowca. Piękna, namalowana zaledwie kilkoma ruchami pędzla, tarcza czerwonego słońca niemal dotykała równej powierzchni morza: od tafli dzielił ją jedynie wąski pas niebieskości. Złocisty korpus żaglowca górował nad lewą częścią obrazu, a umieszczony przed nim, sporo mniejszy holownik wypuszczał z czarnej rury kłęby brunatno-czerwonego dymu, którego kolor był niemal identyczny z odbitym na morzu światłem zachodzącego słońca.

– To Turner. Ostatni rejs Tamary. – Za plecami Maksa rozległ się łagodny głos ciotki.

– Zdaje się, że Téméraire, proszę cioci.

– Ach, nie znam francuskiego, wiesz przecież. – Ubrana w szary, obcisły kostium, Eleonora podeszła do obrazu i pieszczotliwie musnęła ramę kościstą, wypielęgnowaną dłonią o pomalowanych na perłowy róż paznokciach. – Mówię na nią Tamara i to mi w zupełności wystarczy… Usiądź, proszę.

Maks posłusznie usiadł na – jak się okazało – niezwykle miękkiej kanapie. Ciotka spoczęła na siedzeniu naprzeciwko i – nie patrząc siostrzeńcowi w oczy – spytała:

– Kiedy przyjechałeś?

– Dziś w nocy.

Do pokoju weszła służąca, niosąc w ręku srebrną tacę, na której stał zgrabny imbryczek i dwie filiżanki z przezroczystej jak szyfon porcelany. Postawiwszy wszystko na przykrytym białą, koronkową serwetą stole, rozlała kawę do naczyń i wyszła bezgłośnie – gruby dywan skutecznie tłumił każdy odgłos. Ciotka poczekała, aż za Marią zamkną się drzwi od kuchni.

– To musisz być bardzo zmęczony – orzekła. – Długo jechałeś?

– Nie, proszę cioci. Podróż miałem znośną, choć długą, bo prawie całą dobę. Zresztą, noc w pociągu to bardzo ciekawe doświadczenie – gwiazdy wyglądają wprost ślicznie.

– Ach! – Eleonora załamała ręce w geście bezbrzeżnego zachwytu. – Musisz mi koniecznie opowiedzieć o Paryżu. Jak tam jest? I czy to prawda, że paryżanki są ładniejsze od naszych? No i opowiedz mi o Luwrze. Widziałeś Wenus z Milo? – Zgrabnym gestem uniosła filiżankę do ust.

Maks przełknął ślinę, czując, że topi się w natłoku pytań. Nagle zapragnął wykręcić się bólem głowy i pójść do Jaroszowej – nie miał najmniejszej chęci opowiadać podstarzałej ciotce o brudnych, pachnących uryną ulicach i zaplutych, pełnych zarazy zaułkach. Nie chciał burzyć tak pieczołowicie tkanych wyobrażeń na temat sławnego miasta miłości i zbytku.

– Widziałem, ciociu, i Wenus, i paryżanki, i Luwr. Nie mogę jednak zebrać myśli, by wszystko to teraz składnie opowiedzieć – ziewnął, przykrywając usta dłonią. – Musiałbym nieco odpocząć, żeby sumiennie opisać Paryż taki, jaki jest… Ale coś mi się widzi, że miała do mnie ciocia prośbę. Zamieniam się w słuch. – Pochylił się w kierunku stołu, wziął filiżankę. Kawa była tak słodka, że nie czuć było właściwej napojowi goryczy.

Ciotka piła przez chwilę w milczeniu, oblizując pomalowane na karminowo usta przy każdym łyku. Wreszcie, skończywszy, odstawiła naczynie na spodek, automatycznym gestem przygładziła plisy spódnicy.

– Ja cię chciałam prosić o to, abyś ocenił mój najnowszy nabytek. W końcu Francja to kraj win, a ty zawsze miałeś wielki talent w rozpoznawaniu trunków. – Eleonora uśmiechnęła się, podniosła dzwoneczek. – Mario! Przynieś nowego Napoleona! – krzyknęła, zanim służąca zdążyła otworzyć drzwi do salonu.

Na dźwięk dobrze znajomej nazwy Maks poczuł zawrót głowy. Miał nadzieję, że nigdy w życiu nie będzie już musiał próbować tego zbrodniczego płynu, a tu proszę – rodzona ciotka wystawia go na działanie szatańskich pokus! Lecz z drugiej strony dobrze, że o niczym jej nie doniesiono – wtedy dopiero byłaby heca.

Gdy wypełniona złocistym płynem, odkorkowana już butelka znalazła się na stole w towarzystwie dwóch niewielkich kieliszków z rżniętego szkła, pianista ledwo opanował odruch ucieczki. Siedział sztywno, patrząc błędnymi oczyma na wykaligrafowany na jasnej etykietce czarny napis: Rémi Martin Napoleon 1738.

„Ten sam, ten sam” – huczało w skroniach.

– No, Maks, cóż ci się stało? Zbladłeś. – Ciotka, ledwo widoczna przez zasnuwającą widnokrąg migotliwą mgłę, wcisnęła siostrzeńcowi kieliszek w sztywne palce. – Napij się, to ci przejdzie.

Maks bezwolnie przyjął szkło. Ręka mu drżała jak w febrze, lecz żadne zaklęcia nie były w stanie jej powstrzymać. Zapach alkoholu musnął nozdrza – pianista zawahał się, lecz nie odstawił kieliszka. Gwałtownym gestem przytknął go do ust i jednym haustem pochłonął gorzki, palący gardło trunek.

– I jak oceniasz? Znam się na winiakach, co? – triumfująco zapiała ciotka i powoli wychyliła swój kieliszek.

– To nie winiak, ciociu, ale najprawdziwszy koniak – wykrztusił Maks. – Zresztą, jest bardzo dobry. Gdzie go ciocia kupiła?

– Zdaje się, że u Fukiera. Wykosztowałam się, ale będzie czym przed gośćmi błysnąć. Dolać ci?

„Jak przegrać, to na całego” – pomyślał, kiwając głową. Drugi kieliszek sprawił, że szok po pierwszym zelżał nieco, w okolicy mostka pojawiło się przyjemne ciepło. Maks poczuł, że musi wyjść, jeśli nie chce skończyć tak jak w Paryżu, w dniu zakończenia kursu. Nie miał najmniejszej ochoty po raz drugi przeżywać upokorzenia i palącego trzewia wstydu. Z ciężkim westchnieniem odstawił szkło na stół. Zegar w przyległym pokoju wybił dziewiątą – na szukanie pracy było już zdecydowanie za późno. Ciotka zakołysała butelką i po chwili koniak znów spłynął do kieliszka.

Świat przestał istnieć.

Opowiadanie nadesłane w ramach konkursu „Snuj Story” 2022. Zostało wyróżnione drukiem w tygodniku „Nowy Napis Co Tydzień”.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Ewa Salwin, Za późno…, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 154

Przypisy

  1. D. Merkin, Przedmowa [w:] W. Allen, Zero grawitacji, tłum. M.P. Jabłoński, Poznań 2022.
  2. W. Allen, Kiedy ornamentem na masce twojego samochodu jest Nietzsche [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 137.
  3. Tenże, Szalone wymiona [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 29.
  4. Tenże, Dorastając na Manhattanie [w:] tenże, Zero grawitacji…, s. 170.
  5. Tamże, s. 188.
  6. D. Johnson, Szczodrość syreny, tłum. K. Majer, Kraków 2022, s. 8.
  7. Tamże, s. 7.
  8. Tamże, s. 18.
  9. Tamże, s. 45.
  10. „​​​​​​​Nota od Wydawcy” [w:] S. Moreino, „Śmierć, listy i pięć kolorów”, Częstochowa 2020, s. 119.
  11. „Język jako dosłowny krajobraz”, z Siergiejem Moreiną (ur. 1964), rosyjskim i łotewskim pisarzem, eseistą, tłumaczem rozmawia Wojciech Pestka [w:] „Odra” 2022, nr 1, s. 47.
  12. Tamże, s. 47.

Powiązane artykuły

Loading...