23.11.2023

Nowy Napis Co Tydzień #230 / Blisko życia

[Igor Jarek] w swoim zbiorze w naprawdę interesujący sposób bawi się potocznością języka – niekiedy bardzo dobrze go naśladuje, innym razem używa sformułowań dla języka potocznego cokolwiek zestarzałych (…) z kolei w zupełnie innych fragmentach konfabuluje, wymyśla zabawne połączenia wyrazowe, które mają język potoczny naśladować. Fabuła którą tworzy jest naprawdę wciągająca, prosta, te opowiadania splecione ze sobą tworzą coś na wzór kryminalnej zagadki.

– mówi o zbiorze Igora Jarka pt. Halny Zuzanna Sala.

Więcej w nagraniu.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Zuzanna Sala, Blisko życia, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 230

Przypisy

  1. Jeśli nie zaznaczono inaczej, cytat pochodzi z książki J. Bator, Ucieczka niedźwiedzicy, Kraków 2022.
  2. T. Teodorczyk, Płacz cykady, Brzeg 2021, s. 31.
  3. Tamże, s. 177.
  4. Tamże, s. 185–186.
  5. Tamże, s. 168.
  6. Tamże, s. 142.
  7. Z mowy wygłoszonej na Uniwersytecie w Ottawie 02.05.1991 r., „Dialog” 1991, nr 10.

Powiązane artykuły

16.11.2023

Nowy Napis Co Tydzień #229 / Mówią do nas (dawne) Węgry

Rok po wydaniu można stwierdzić, że książka ta przeszła niemal bez echa. A szkoda. Oczywiście rynki wydawniczy, sprzedażowy, promocyjny i czytelniczy rządzą się swoimi prawami i ograniczeniami. Mimo to wydawałoby się, że mamy do czynienia z wydarzeniem, które powinno spotkać się z bardziej intensywną recepcją.

Tytuł – Halandża – mówi niewiele, ale jego tajemniczość przykuwa uwagę. Podtytuł ‒ Opowiadania modernistów węgierskich ‒ mówi natomiast sporo. To sześciusetstronicowy zbiór krótkich form prozatorskich autorstwa piętnastu uznanych twórców znad Dunaju i Cisy. Wszystko to wzbogacone trzydziestostronicowym posłowiem Elżbiety Cygielskiej, współautorki wyboru tekstów zamieszczonych w tomie, niezwykle zasłużonej dla promocji w Polsce literatury węgierskiej – nie tylko w roli tłumaczki, ale także autorki szkiców, takich jak na przykład ten, który w roku 2002 poświęciła w „Literaturze na Świecie” legendarnemu budapeszteńskiemu pismu „Nyugat” (Zachód).

Halandża prezentuje wybór autorów związanych właśnie z łamami i środowiskiem „Nyugatu” ‒ należących do jego kręgu od początku lub odkrytych przez redaktorów niewiele później, lub takich, którzy dołączyli po pewnym czasie do periodyku nie mającego równych, jeśli chodzi o znaczenie dla węgierskiej kultury literackiej. To postaci o przeróżnych biografiach, swoiste ikony tamtych czasów oraz twórcy o wiele mniej popularni. Od bon vivantów i osób przedwcześnie zabranych przez nałogi, samobójstwa czy choroby weneryczne po statecznych mieszczan, głowy rodzin czy ofiary hitlerowskiego ludobójstwa. Są tu kawiarniane lwy oraz gabinetowi samotnicy, autorzy przez wiele lat biedujący i posiadacze rodowych fortun. Liberalni czy lewicowi radykałowie oraz umiarkowani konserwatyści, a także twórcy mający w biografii różne ewolucje ideowo-polityczne. Od rodowitych budapeszteńczyków po przybyszów z dalekiej prowincji, w tym spoza granic obecnych Węgier, a przyciąganych przez wielkomiejskie pokusy i szanse. Różnorodność biografii, charakterów, stylów i tematów – wszystko to niewątpliwie wychodzi książce na dobre.

Z postaci znanych w Polsce znajdziemy tu: Endre Adyego, Dezső Kosztolányiego, Frigyesa Karinthyego, Gyulę Krúdyego i Gézę Csátha. Pozostali to: Mihály Babits, Sándor Bródy, László Cholnoky, Viktor Cholnoky, Sándor Hunyady, Margit Kaffka, Károly Lovik, Zsigmond Móricz, Károly Pap i Emma Ritoók. W tym gronie Ady był polskim czytelnikom znany dotychczas niemal tylko jako poeta. Kosztolányi doczekał się u nas wydań właściwie wszystkich ważnych książek. Nieco gorzej, ale też całkiem nieźle, wypada kwestia polskich przekładów Karinthyego. Z kolei Krúdyego znamy tylko z niewielkiej części obszernego dorobku, choć dzięki wydawnictwu PIW otrzymaliśmy przed kilkoma laty zbiór jego opowiadań i tekstów prasowych. Móricz jest w Polsce znany z publikacji w podobnie niedużym stopniu odzwierciedlających całokształt jego twórczości. Oficynie PIW zawdzięczamy także dwa niedawne wydania zbioru opowiadań i fragmentów dzienników Csátha. Z kolei Babits doczekał się w Polsce bodaj jednego przekładu książki, dokonanego jeszcze w poprzednim ustroju. Wtedy przetłumaczono także dwie publikacje z kilkunastotomowego dorobku Kaffki. Bródy w naszym kraju to zaledwie jedna powieść historyczna dla młodszej młodzieży. Ritoók, Hunyady, Lovik, Pap i bracia Cholnoky – to postaci albo polskiemu odbiorcy dotychczas w ogóle nieprzedstawiane albo znane tylko z nielicznych, krótkich przekładów autorstwa tłumaczek odpowiadających za Halandżę. Te znane teksty zamieszczono również tutaj, ale zasadniczą część tomu stanowią pierwsze polskie przekłady.

Nie jest łatwo przedstawić w krótkiej recenzji tak obszerny i różnorodny materiał. Autorów łączy w dużej mierze przynależność generacyjna, w mniejszej, ale także sporej – „stołeczność”, krąg środowiskowo-towarzyski oraz „duch epoki”. Wiele innych kwestii dzieli, w tym także, a raczej przede wszystkim – tematyka i styl.

Ady, jak na wybitnego poetę przystało, znakomicie wypada pod względem stylistycznym. Krótkie opowiadania, których jest aż szesnaście, to pod tym względem perełki, czasami jeszcze wzbogacone iście aforystycznymi wstawkami („prawdziwie czyści potrafią być tylko ci, którzy zakosztowali już grzechu”). Tematykę stanowią głównie relacje międzyludzkie, zazwyczaj damsko-męskie. Pojawia się w nich łagodna, momentami niemal beznamiętna, choć przemyślana krytyka społeczna, dotycząca przede wszystkim podrzędnej sytuacji kobiet w ówczesnych realiach ‒ związanej z wszechwładzą rodzinną, sytuacją ekonomiczną lub narzuconą rolą społeczną bądź z syntezą tych i jeszcze innych kwestii, jak w przypadku losów bohaterki dotkniętej chorobą psychiczną czy innej, zmagającej się z (domniemaną) bezdzietnością. Albo z obyczajowością tyleż brutalną, co pełną pokrętnej moralności, jak w dość wstrząsającym opowiadaniu Éva, ta ostatnia – o zgwałconej dziewczynce, która zamiast wsparcia i współczucia ze strony społeczności otrzymuje od niej kolejne ciosy i wykluczenie.

Ale jak to możliwe, że Éva nie umarła ze wstydu? W szkole dziewczynki, które przed takim losem uchroniono, bały się nawet dotknąć jej odzienia.

Brzmi znajomo, jak opis współczesnych postaci wtórnej wiktymizacji, tyle że od publikacji tekstu Adyego minęło niemal sto dwadzieścia lat.

W przypadku Gyuli Krúdyego otrzymujemy opowiadania tylko z lat 1917–1921. Znajdziemy w nich niemal wszystkie charakterystyczne cechy twórczości tego autora: nostalgię, melancholię, opis realiów stołecznych i odludno-prowincjonalne, dość obsesyjne miłosno-erotyczne zainteresowanie kobietami. Mam jednak wrażenie, że w zaprezentowanym wyborze nie są one obecne w takim natężeniu, jakie znamy z dotychczasowych polskich przekładów autora, o którym John Lukacs pisał tak:

O światłach i cieniach na pewnych ulicach Budapesztu oraz o romantycznej mgiełce w zagajnikach odludnych dolin i dalekich komitatach Węgier pisał z jednakową wyobraźnią i intuicją, z jednakowym lirycznym mistrzostwem.

Nieznającym tego klimatu warto dać drobną próbkę tego literackiego zjawiska:

Jestem pańskim gościem. Gościem każdego karczmarza w każdym zakątku Węgier. Jestem wesołym smutkiem, smutkiem, który się śmieje, cichym kompromisem i błogim czuwaniem. Kimś, kto się budzi, gdy budzą się latarnie, a znika z nastaniem świtu. Jestem nieszczęściem, które o północy snuje się nad kominem. Smutkiem jestem. Dlatego tacyśmy do siebie podobni, jak podobni bywają mężczyźni, którzy nocą nie śpią, tylko lumpują, włóczą się po knajpach, brylują w tancbudach i spelunkach. Noc czyni wrogów braćmi.

Komu będzie podczas lektury, jak mnie, za mało Krúdyego w Krúdym, ten otrzyma rekompensatę w postaci jednego z opowiadań Dezső Kosztolányiego. Długa i cudna wędrówka Kázméra Prassza jest utrzymana w takim właśnie duchu, ogrywając wiele motywów znanych z twórczości autora omawianego wcześniej, łącznie z przeciwstawieniem „prawdziwej” i „oswojonej” Budy blichtrowi i „sztuczności” Pesztu. Pozostałe teksty autora Ptaszyny są już utrzymane w typowym dla niego duchu: to opisy drobnych, nieistotnych zdarzeń, które służą ukazaniu meandrów ludzkiej psychiki i „odwiecznych” postaw człowieczych.

Margit Kaffka zabiera nas w realia okołokościelne. Ów motyw autobiograficzny, związany z uczęszczaniem autorki do szkoły przyklasztornej w Satu Mare, eksplorowała między innymi w powieści Mrowisko. Tym razem zawiera on wątek homoerotyczny (a mowa o tekście z roku 1906), ale także, jak u Adyego, daje wgląd w kiepską sytuację ekonomiczną kobiet ówczesnej epoki. Klasztor okazuje się alternatywą wobec finansowej zależności od rodziny. Inne z opowiadań Kaffki traktuje o świecie ludzi zamożnych, widzianym oczami studenta z niższej warstwy. Pod pozorami niemal idealnej harmonii skrywa się skomplikowana relacja przyjaciela narratora z jego matką.

Emma Ritoók, autorka pierwszej na Węgrzech książki uznawanej za feministyczną, przeszła ewolucję światopoglądowo z lewa na prawo, co zresztą nie przeszkodziło jej nadal być orędowniczką sprawy kobiecej. W Halandży debiutuje przed polskim czytelnikiem dwoma opowiadaniami o tematyce obyczajowej, rozgrywającymi się na wielkomiejskim tle. W obu mowa o męskiej samotności i niezdolności do nawiązania relacji z płcią przeciwną w świecie reguł bardziej skomplikowanych i mniej sztywnych niż dawne, ale także o tym, że kobiety nowych czasów, wyrwane z dawnych feudalno-patriarchalnych ograniczeń, choć wciąż na wiele sposobów zależne od męskiego świata, nie są już niemal bezwolnym obiektem podbojów, gotowym w imię konwenansu czy tradycji godzić się na przedmiotowe traktowanie.  

Smutek, nostalgia, melancholia – to swego rodzaju specjalność niemałej części literatury węgierskiej. W Tańcu cieni Károly Lovika otrzymujemy to niemal w kondensacie. Chorowite dziecko, jego halucynacje wywołane wyziewami pobliskiego bajora, odludzie, dwie stare panny jako opiekunki chłopca pogrążającego się w coraz dziwaczniejszych fantasmagoriach, niemal nałogowo goniącego za wciąż większymi dawkami takich przeżyć na pograniczu jawy i snu – wszystko to składa się na mroczne, hipnotyzujące opowiadanie z happy endem, który wszakże pozostawia niedosyt, tak łatwo bowiem czytelnik przywyka do tego ponurego świata. Niewiele mniej niepokojące, za to o wiele bardziej osadzone w świecie rzeczywistym, jest drugie opowiadanie Lovika, którego narrator nawiązuje przelotny romans z żoną niewidomego mężczyzny, toczący się w jego obecności.

Starszy z braci Cholnokych, Viktor, przedwcześnie zmarły na gruźlicę i znany z zamiłowania do alkoholu, kreuje natomiast światy zupełnie nierzeczywiste. Zadziwia nowatorstwem, bo w tekstach z lat 1905–1909 znajdziemy zalążki późniejszego surrealizmu, a purnonsens znakomicie współgra tu ze sztafażem historycznym, stylistyką średniowiecznych legend, opowieściami biesiadnymi i poetyką rodem z przygód Don Kichota. Jest i wątek polski, bazujący na stereotypach dotyczących naszej nacji i jej kultury. Natomiast brat tego autora, László, oferuje klimaty o wiele bardziej posępne, mocno naznaczone wątkami autobiograficznymi. Samotność, ubóstwo, alkoholizm, próby walki z nałogiem i uchwycenia się choć resztek nadziei, upadek na jeszcze głębsze dno – znamy to z literatury powstającej jak świat długi i szeroki. W tym przypadku atutami są łagodny, wręcz kojący ton opowieści, osadzenie akcji w realiach „gorszych”, mniej rozwiniętych części Budapesztu, a także sposób narracji bliski temu, co później zaoferuje czytelnikom realizm magiczny. Z kolei Sándor Hunyady, syn innego autora, którego zaprezentowano w tym tomie, Sándora Bródyego, sięga po tematykę obyczajową, a dokładnie mówiąc – po wątki stanowiące tematy tabu. W bardzo udanych literacko tekstach porusza tematy romansu narratora z własną kuzynką, przedstawia realia domu publicznego oraz eksploruje wątek zdrady małżeńskiej w rodzinie policjanta.

Celowo pominąłem kilku autorów zaprezentowanych w Halandży, aby nie zamęczyć czytelników streszczeniami i nie odbierać przyjemności samodzielnej lektury. Tak stało się choćby z autorem opowiadań, z których jedno wyjaśnia tajemniczy tytuł tego tomu. Wspomnę natomiast o jeszcze jednej postaci, której teksty są prawdziwą perełką w koronie tej bardzo udanej prezentacji wyimka literatury węgierskiej. Mowa o Károlym Papie. Autor, urodzony w rodzinie naczelnego rabina gminy neologicznej, zamęczony przez hitlerowców w Bergen-Belsen, podejmował tematykę judaizmu, mesjanizmu, tożsamości żydowskiej i asymilacji. Ale także chrześcijaństwa, jak w świetnym, poruszającym opowiadaniu Bluźnierstwo Csuromowej – o ubogiej, wiejskiej kobiecie, która z niemal samego społecznego dna próbuje zjednać sobie przychylność „czynników decyzyjnych”, aby otrzymać pomoc materialną po utracie syna poległego na wojnie. „Przy takiej starej, nieszczęsnej kobiecie nawet pies świniopasa wydaje się wielkim panem”, myśli bohaterka, a jedynej nadziei upatruje w podobieństwie, jakie dostrzega między twarzą przedwcześnie zmarłego syna a wizerunkiem Syna Bożego umieszczonym w jednej z salek parafii.

Inne spośród siedmiu zamieszczonych w Halandży opowiadań Papa, zatytułowane Krew, prawdopodobnie zawiera wątki biograficzne. Mówi o żydowskim dziecku, synu rabina, będącym świadkiem rytualnego uboju zwierząt. Znakomicie odmalowane są tu groza sytuacji oraz przerażenie zwierząt.

Z emocji zacząłem się ślinić. Posługacz szybko zabrał krwawiącą gęś i trzymając ją z dala od siebie, wciągając brzuch, zawiesił na jednym z żelaznych uchwytów. Na jej szyi ukazał się czerwony bąbel, po czym z rany, cienkim strumieniem, trysnęła krew. Spływała po białych piórach, po podgardlu, stamtąd na marmurową okładzinę, a w końcu do korytka wyżłobionego u podnóża ściany. Na szyi gęsi wciąż tworzyły się czerwone bąble, czasem jeszcze trzepnęła skrzydłami o ścianę, raz i drugi poderwała głowę w ostatnich podrygach i znieruchomiała z rozpostartymi skrzydłami, tylko krew nadal z niej ciekła, coraz wolniej…

Ważnym wątkiem tego opowiadania jest także społeczne wyobcowanie z grona rówieśniczego tego chłopca, należącego do środowiska religijnej elity. I dojmująca moc tradycji, w której każdy i wszystko mają swoje miejsce i nie powinno się od nich odstępować – rola społeczna dziadków i rodziców nie tylko wyznacza możliwości, ale także determinuje ograniczenia kolejnych pokoleń.

Całość opatrzona została fachowym posłowiem Elżbiety Cygielskiej. Kreśli ona zbiorowy portret środowiska „Nyugat” i modernistów węgierskich, ale także przybliża sylwetki poszczególnych autorów tomu, ukazując to, jak w części prezentowanych opowiadań przejawiają się koleje losów i postawy ich twórców.

Większość tekstów zamieszczonych w Halandży przetrwała próbę czasu, zapewne także dlatego, że wiele z nich wyprzedzało swój czas w momencie publikacji. Ale nawet te, których realia kulturowe czy sceneria mogą wydawać się teraz archaiczne, posiada zazwyczaj to, co stanowi o dobrej literaturze – ponadczasowe przesłanie i spostrzeżenia dotyczące kondycji człowieka. Trudno powiedzieć, czy w ogóle, a tym bardziej w obecnych realiach prawdziwe jest stwierdzenie, iż Polak i Węgier to dwa bratanki. Pewne jest, że mamy okazję przeczytać wiele tekstów stanowiących węgierski wkład w humanistyczne i poznawcze dziedzictwo ludzkości ‒ jak patetycznie by to nie brzmiało.

Halandża. Opowiadania modernistów węgierskich, wybór: Elżbieta Cygielska, Anna Górecka, przekład: Elżbieta Cygielska, Anna Górecka, Julia Wolin, posłowie: Elżbieta Cygielska, noty o autorach: Anna Górecka, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022.

okładka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Remigiusz Okraska, Mówią do nas (dawne) Węgry, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 229

Przypisy

  1. Jeśli nie zaznaczono inaczej, cytat pochodzi z książki J. Bator, Ucieczka niedźwiedzicy, Kraków 2022.
  2. T. Teodorczyk, Płacz cykady, Brzeg 2021, s. 31.
  3. Tamże, s. 177.
  4. Tamże, s. 185–186.
  5. Tamże, s. 168.
  6. Tamże, s. 142.
  7. Z mowy wygłoszonej na Uniwersytecie w Ottawie 02.05.1991 r., „Dialog” 1991, nr 10.

Powiązane artykuły

09.11.2023

Nowy Napis Co Tydzień #228 / Granica prawdopodobieństwa w „Ucieczce niedźwiedzicy”

Opowiadania zamieszczone w zbiorze Ucieczka niedźwiedzicy Joanny Bator można czytać jako osobne utwory. Szybko jednak okazuje się, że teksty są ze sobą powiązane różnymi nićmi. Duża część postaci występujących w tym zbiorze to bohaterowie innych utworów autorki, którzy wracają w opowiadaniach, by do swojej historii dopisać didaskalia, opowiedzieć je z innej perspektywy, dokończyć zawieszone wątki. Świat literatury Joanny Bator zbudowany z różnych utworów okazuje się spójny, a poszczególne postaci nie tylko zawracają z innych historii, lecz także zostawiają ślady w różnych opowiadaniach wewnątrz tego zbioru. Część postaci występuje w kilku utworach – czasem w roli bohaterów pierwszoplanowych, a innym razem jako pozornie mało znaczące tło opowieści. W tytułowym opowiadaniu znów spotykamy Mariannę Polną, czyli Bunię z Gorzko, gorzko, chociaż tutaj jest dużo młodsza niż w powieści. Bohaterowie w swoich historiach, prowadzonych z pozycji narracji pierwszoosobowej, poruszają się w świecie znanym z utworów Joanny Bator. Mieszkają między innymi w Wałbrzychu, Podkowie Leśnej i Warszawie, żyją w mało wystawnych wnętrzach, a ich rodziny borykają się z charakterystycznymi problemami. Większość opowiadań rozpoczyna się od fragmentu wprowadzającego retrospektywną pozycję wobec dalej przedstawionych wydarzeń. Utwory zebrane w tomie dotykają frapujących tematów w typowym dla autorki stylu i oczarowują trafnością spostrzeżeń.

Chociaż kolaż nakładających się wydarzeń, miejsc i postaci jest przygotowany bardzo drobiazgowo, a odnajdywanie kolejnych informacji o bohaterach wciąga czytelnika w pasjonującą grę, ostatecznie nie wszystkie wątki mają zakończenia – do odkrycia niektórych tajemnic nie ma żadnych wskazówek. Bohaterka jednego z opowiadań zauważa zresztą: „Nie wpadamy na siebie ani w ogóle na nic przypadkowo, tłumaczyła z pasją Ewelina, tylko uparcie podążamy pajęczyną ścieżek, która nas do siebie przyciąga i łączy. Nie ma przyczyn i skutków, jest tylko sieć”Jeśli nie zaznaczono inaczej, cytat pochodzi z książki J. Bator, Ucieczka niedźwiedzicy, Kraków 2022.[1]. Zbiór Ucieczka niedźwiedzicy – co charakterystyczne dla prozy Joanny Bator – jest pełen sugestywnych postaci kobiecych, które zadziwiają i zachwycają, chociaż w kilku opowiadaniach ważne role mają również mężczyźni. Bohaterki opowiadań to z jednej strony uniwersalne figury, a z drugiej wnikliwie sportretowane konkretne osobowości.

Moja opowieść była zwyczajna, nie licząc zamkniętego pokoju brata Adasia, który zmarł na długo przed moimi narodzinami, ale każda rodzina ma taki pokój, realny albo symboliczny […].

Sytuacja filmowa – niejedna historia ma taki początek

Jedną z historii opowiada mistrzyni świeckich ceremonii pogrzebowych, która przeprowadza się do rodzinnego domu odziedziczonego po zmarłych rodzicach. Szeregowiec, który zatrzymał się w poprzedniej epoce, dokumentujący życie zmarłych niedawno właścicieli (od lat pogrążonych w stagnacji), staje się dla kobiety sceną ważnych wydarzeń. Wokół pojawia się sporo pytań – dlaczego kobieta jest samotna? Czy śmierć własnych rodziców jest łatwiejsza do oswojenia dla kogoś, kto sam organizuje pogrzeby? Jak radzić sobie z ciągłym kontaktem z żalem i stratą? Do domu bohaterki z ogrodu przychodzi żółw, który mówi po angielsku. Okazało się, że zwierzę umie gromadzić oraz usuwać smutek, więc staje się towarzyszem w przeżywaniu emocji po dniu pracy i w odniesieniu do własnej żałoby. Kobieta rozwija swoje usługi zawodowe, a wieczorami oswaja smutek w rozmowach z żółwiem. Wiele w tym opowiadaniu miejsc wspólnych z Purezento – powieścią autorki z 2017 roku z wątkami japońskimi. Bohaterka skupia się na codziennych czynnościach, kupowaniu warzyw i owoców dla mieszkańca skorupy, przygotowywaniu pogrzebów, aż do momentu, w którym zauważa miejsce na nowy początek. Rzeczy ważne i przyciągająco piękne, ale jednocześnie dojmująco proste, na których koncentruje się kobieta, wiążą się z naturą. Kiedy po ponad roku wspólnego życia bohaterka mówi, że szczęście jest spokojem ducha i nie musi mieć związku z radością ani zewnętrznymi warunkami, a o rodzicach coraz częściej myśli ze „współczuciem i smutkiem głębokim jak Rów Mariański” – staje się jasne, że żółw wykonał swoje zadanie. Zwierzę opuszcza dom bez pożegnania.

Starych butach narratorką jest żona Michała, która opowiada historię ich rozstania. Rozstania zbyt bolesnego, by małżonkowie chcieli się z nią konfrontować. Scenerią dla wydarzeń jest Kreta, na którą wyjechali, by odpocząć i którą ostatecznie zamieszkują z braku sił na szczerość. Zniknięcie mężczyzny zdecydowanie ucina przeszłość, a poszukiwania z czasem przeradzają się w oswajanie bolesnej prawdy o porzuceniu. To, co łączy parę mimo rozstania, to mieszanka czułości, zrozumienia oraz szacunku, przykryta jakąś warstwą niezgody, rezygnacji i dojmującego braku nadziei. A może to historia w równej części o bolesnym rozstaniu bez słowa, jak i o odnajdywaniu spokoju oraz budowaniu życia na nowo? To zresztą kolejny motyw wspólny dla wielu opowiadań – wybory dyktowane silną potrzebą wolności przeplatają się tu z funkcjonowaniem w świecie, w którym niewiele można zmienić, już jakoś ustawionym, przez coś zdeterminowanym.

Wędrówka postaci między utworami sprawa, że teksty zebrane w Ucieczce niedźwiedzicy tworzą jedną opowieść. O czym? O szukaniu wolności, o smutku oraz o niepozornych w pierwszym wrażeniu bohaterkach i ich światach na granicy prawdopodobieństwa. Wiele elementów świata przedstawionego w opowieści pochodzi z tajemniczych krain, na styku tego, co możliwe i niemożliwe, wiadome i niewiadome, przedstawione i dopowiedziane. To historie o byciu w połowie drogi, o momencie przejścia, o bohaterach determinowanych przez niezgodę, niewygodę, frustrację. Fragmenty ich doświadczeń opisane w zbiorze nie mają ambicji opowiedzenia losów całych rodów, to raczej barwne i decydujące wątki wyjęte z większych opowieści. W opowiadaniach Bator widzimy bohaterów na zakręcie, gdy jeszcze nie wiadomo, w którą stronę pójdą dalej, ale podjęcie jakiejś decyzji jest już nieuniknione.

J. Bator, Ucieczka niedźwiedzicy, wydawnictwo Znak, Kraków 2022.

okładka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Sylwia Błażejczyk-Mucha, Granica prawdopodobieństwa w „Ucieczce niedźwiedzicy”, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 228

Przypisy

  1. Jeśli nie zaznaczono inaczej, cytat pochodzi z książki J. Bator, Ucieczka niedźwiedzicy, Kraków 2022.
  2. T. Teodorczyk, Płacz cykady, Brzeg 2021, s. 31.
  3. Tamże, s. 177.
  4. Tamże, s. 185–186.
  5. Tamże, s. 168.
  6. Tamże, s. 142.
  7. Z mowy wygłoszonej na Uniwersytecie w Ottawie 02.05.1991 r., „Dialog” 1991, nr 10.

Powiązane artykuły

02.11.2023

Nowy Napis Co Tydzień #227 / ​​​​​​​W labiryncie miasta

Arthur Schopenhauer powiedział kiedyś, że pierwsze czterdzieści lat życia jest jego treścią, a reszta – komentarzem. Sentencja ta dobrze pasuje do pisarskiej biografii Wojciecha Chmielewskiego, który debiutował późno (w wieku lat trzydziestu siedmiu) zbiorem opowiadań Biały bokser. Na początku 2023 roku na rynku wydawniczym pojawiła się jego nowa książka Sylwia z Gibalaka i inne opowiadania. Późny debiut oznacza, że autor przez wiele lat czekał, aż dojrzeje mentalnie, duchowo, nabędzie tak potrzebnego doświadczenia, a od czasów debiutu Chmielewski jako pisarz jeszcze bardziej rozwinął się twórczo. W zeszłym roku przeczytałem jego niezwykle dojrzałą i intrygującą opowieść o przyjaźni i przemijaniu, Jezioro Dargin.

Wydaje się, że teraźniejszość nie daje człowiekowi żadnego oparcia, przyszłość jest nieznana, więc co pozostaje? Tylko przeszłość. Odbieram najnowsze opowiadania warszawskiego autora jako slajdy, rzuty pamięci odpowiednio przez niego oszlifowane, błyski i drobiny, drzazgi i zadry, które tkwią w człowieku i w pewnym momencie, pod wpływem przeżyć, spotkań, rozmów i impresji, wypływają na wierzch, zostają zapisane. W opowiadaniach występuje całe spektrum bohaterów, osób na stałe zamieszkałych lub związanych z Warszawą, z rodzinnym miastem Chmielewskiego. Wydaje się, że autor w tym konkretnym układzie architektoniczno-urbanistycznym czuje się bardzo dobrze, jak ryba w wodzie – albo nawet jak ryba w Wiśle. Być może chęć ucieczki w przeszłość wynika naturalnie z historycznego wykształcenia autora, ale bardziej prawdopodobne, że to kwestia intuicji, która prowadzi go w głąb miejskiego labiryntu. Chmielewski lubi ten labirynt, dobrze mu we wspólnocie, w wielkomiejskiej zbiorowości, ponieważ posiada nad wyraz rozwinięty i rozbudowany dar obserwacji. Wie, gdzie nadstawić ucho. Jego proza właśnie tu ma swoje źródło; jest w znacznej mierze prozą realistyczną, ale zawiera w sobie pewną domieszkę symbolizmu i surrealizmu, jak również odrobinę czarnego humoru.

Ot, taki zwykły bohater, spacerujący po stolicy. Lubi przysiąść na ławce w Ogrodzie Saskim, pokręcić się po ulicach: Chłodnej, Krochmalnej, Elektoralnej, udać się na przechadzkę po Krakowskim Przedmieściu. Czytelnik – zarówno ten, który zna Warszawę, jak i ten, który jej nie zna, jeśli pozwoli się uwieść narratorowi, zawierzy mu, nabierze pewności, że ten się nie myli, bo przecież z dużą wprawą porusza się po ukochanym mieście. W pierwszym z opowiadań (Dworzec Centralny – kino Femina) autor zabierze nas w podróż tramwajem, w innych będzie to przeważnie spacer, ale prawie zawsze – wędrówka po mieście, w sensie geograficznym i historycznym, ale też psychologicznym, jako poznawanie osobistej historii miasta.

Przeszłość co rusz do nas powraca. Można by rzec, że to przeszłość jest przyszłością, skoro tamci, których znaliśmy dawno, wciąż powracają, pojawiają się na nowo. Powracają też dawni mistrzowie, prozaicy, którzy poprzez swoje niebanalne książki odcisnęli trwały ślad w światowej prozie (chociażby Isaac Bashevis Singer w opowiadaniu Podwórko czy Ernest Hemingway w Powinien się powiesić). Poprzez wędrówkę Chmielewski szuka klucza, by dotrzeć do serca miasta, do jego zawiłych losów i dramatów (choćby takich jak utworzenie, a potem likwidacja żydowskiego getta przez Niemców). Są w Warszawie takie ulice, związane właśnie z tamtymi tragicznymi wspomnieniami, z których zło nie odeszło, a tylko przyczaiło się i co rusz do nas powraca. W opowiadaniu Sylwia z Gibalaka autor wspomni między innymi o historii z ulicy Żelaznej, o słynnej zbrodni popełnionej w banku, już po transformacji ustrojowej, w wyniku której śmierć poniosły trzy kasjerki i ochroniarz.

Przy czym nie jest to książka, w której zło ma przewagę i zwycięża. Jest umiejętnie równoważone przez dobro lub choćby przez humor prezentowany przez autora. Jego poczucie humoru jest nad wyraz subtelne, niewymuszone, wydaje się oparte na prawdziwych wydarzeniach. Oto lata osiemdziesiąte zeszłego wieku (Gwiazdka za Żelazną Bramą). Historia znajomości z kolegą, który często zmieniał zainteresowania, profesje, miasta zamieszkania, który chyba uwierzył, że po upadku żelaznej kurtyny wszystko zależy od nas. Jest to historia pościgu za czymś, za czym w czasach odzyskanej wolności uganiało się wielu naszych rodaków: za karierą, sławą, pieniędzmi. Z fragmentów dialogów, wyrywkowych spekulacji i domysłów wyłania się portret bohatera naszych czasów, młodego mieszkańca dużego miasta, który pędzi przed siebie, właściwie nie wiadomo dokąd, a dla którego nawet Warszawa jest za mała, bo on ma rozdęte ego i wielkie, niezaspokojone ambicje. W żadnej rzeczy, którą wykonuje, nie widać konsekwencji. Raz więc jest kelnerem w Londynie, taksówkarzem w Warszawie, zdaje na Akademię Teatralną, pisze opowiadania w stylu Marka Hłaski albo i… Dziennik Nowojorski. Wszystko właściwie robi na pokaz, choć jest święcie przekonany, że w tym, co robi, jest dobry, oryginalny. Czytając to i inne opowiadania Chmielewskiego, czytelnik odnajdzie wśród otaczających go ludzi podobne, komiczne postacie, niespokojne, nerwowe, mało konsekwentne, które żyją w swoim fikcyjnym świecie, w swojej bańce. Ten wszędobylski bohater, nazwijmy go Światowiec, mówi tylko o sobie, mówi „Ja”, bo taki jest cały jego świat; jego świat to „Ja”.

Chmielewski lubi się przyglądać takim okazom, woli samemu pomilczeć, natomiast daje im się wygadać. Jego mocną stroną jest nie tylko wędrówka przez miasto, ale też psychologia, umiejętność obserwacji, a także zdolność prowadzenia dialogu. Pozwala swoim bohaterom, by to oni powiedzieli coś ciekawego, odkrywczego, niebanalnego, a nawet i niezbyt mądrego, ale zaskakującego. Rozumie też doskonale sens milczenia, wtedy gdy rozpadają się relacje i gdy bliscy sobie ludzie mają sobie już niewiele do powiedzenia (Silver Dragon).

Poza humorem w to znakomite opowiadanie wpisany zostaje też pewien niepokój, bo oto stali bywalcy tytułowej restauracji, ojciec i syn, już nie rozmawiają ze sobą tyle, co kiedyś. Ojciec nie jest najlepszym przyjacielem chłopca, jego rola się zmienia; ubolewa nad tym. Osłabienie ich więzi być może ma związek z okresem dojrzewania młodzieńca, z tym, że nastolatek ma już swoje tajemnice, którymi woli dzielić się z rówieśnikami. Ale czy tytułowy Srebrny Smok, z którym związana jest pewna legenda, pomoże im wyjść z impasu, przełamać barierę milczenia?

Im dłużej czyta się tę niewielkich rozmiarów książeczkę, tym jest ciekawiej. W kolejnych odsłonach Chmielewski przemyca refleksje, które go uwierają. W tekście Duch na Sobieskiego opowiada w pierwszej osobie historię everymana, mężczyzny, który wielokrotnie, wskutek różnych zmian organizacyjnych, masowych zwolnień, turbulencji na rynku pracy, traci posadę. Czujemy jego bunt, gdy mówi: „Byłem nieudacznikiem, który jak dotąd, a żyłem już ponad cztery dziesięciolecia, nie dorobił się znajomości, mogących pomóc ustawić się. Zakombinować tu i tam, uśmiechnąć się. Dostać posadę. Dlatego z nienawiścią patrzę na tych, którym się udało, którzy chełpili się tym, co osiągnęli, wynosili swoje zasługi na nie wiadomo jakie wyżyny, pełnymi ryjami czerpali satysfakcję ze swej zaradności i budowali system demokratyczny i wolnorynkowy, do wyrzygania”. Mężczyzna jawi się tu jak słabeusz, któremu doskwierają kolejne porażki. Również w sferze damsko-męskiej bohater przegrywa, nie korzysta z propozycji Izold o Jasnych Włosach, nie pójdzie z nią do jej mieszkania. A więc gorycz i złość, porażki, które się kumulują, a którym towarzyszy stan depresji i beznadziei. Potęguje go nietypowe hobby bohatera – ostrzenie rosyjskiego bagnetu – które naprowadza czytelnika na ewentualne dalsze losy sfrustrowanego mężczyzny, choć nie daje żadnej jednoznacznej odpowiedzi, do czego ten zmierza: czy weźmie w nim górę postawa autodestrukcyjna, czy może poprzez tę dziwaczną czynność autor daje nam do zrozumienia, że bohater szykuje się do walki – do walki o to, by zadbać o swoje życie, wyjść na prostą.

Choć każde z dwudziestu sześciu opowiadań zawartych w zbiorze jest inne, książka wciąga czytelnika, bo – tak przynajmniej się wydaje – stoi za nimi zwykły, autentyczny człowiek, który niczego nie udaje, nie sili się na oryginalność, niczego na siłę nie kreuje. I dlatego stosunkowo łatwo mu opisywać losy fryzjerki (Doczka), księdza (Magiczna Śpiewająca Harfa), pracownika biurowego, bibliotekarza (Duch na Sobieskiego), wyszywaczki makatek (Ryby stają się drzewami); zwykłych ludzi, którzy w swoich małych wspólnotach przeżywają upadki i wzloty, tracą pracę, martwią się o swoje dzieci, zakochują się, popadają w depresję bądź wychodzą na prostą. Autor często pozostawia ich historie otwartymi, nie stara się nadmiernie puentować, zdając sobie sprawę, że nie taka jest jego rola, że jest świadkiem jedynie wycinka większej całości. Doświadczenie podpowiada mu, że zło prawie zawsze można naprawić, ale nie dzieje się to samo z siebie, lecz poprzez pracę i wysiłek: zmianie musi towarzyszyć autentyczna chęć, która zawsze ma charakter duchowy.

Chmielewski pokoleniowo należy do grona tych pisarzy, na których stan wojenny i towarzysząca mu katastrofa gospodarcza lat osiemdziesiątych XX wieku zrobiły ogromne wrażenie, skoro powraca do tamtych wydarzeń (Krwawy nosek). Także na tamto systemowe zło odpowiedzią było dobro, wspólnota, zaangażowanie duchownych na rzecz zwykłych ludzi, podtrzymywanie ich na duchu. Taka atmosfera jest obecna na kartach tej książki, ponieważ bohater z chęcią odwiedza Boże przybytki, oddaje się modlitwie, podpatruje wiernych. Wiara jest odpowiedzią na zło, na słabości, na upadki. I chyba tym bardziej bolą go wydarzenia, które miały miejsce w 2020 roku w całej Polsce, gdy doszło do aktów wandalizmu w świątyniach, kiedy „lud szczery zaatakował świątynie katolickie, na ścianach malowano hasła, przyklejano plakaty. Aktywiści zakłócali msze święte, na ulicach czternastoletnie dziewczyny domagały się powszechnej dostępności o aborcji” (Gwiazdka za Żelazną Bramą). Autor przecież niczego nie wymyśla, a jedynie na swój lekko ironiczny sposób komentuje prawdziwe wydarzenia, a samo już zestawienie czternastoletniej dziewczyny i aktu aborcji jest znamienne. Bycie wolnym to stan o wiele bardziej skomplikowany, niż nam się powszechnie wydaje, bo przecież to przede wszystkim odpowiedzialność, również za przyszłe pokolenia. Nie każdy z tej wolności potrafi zrobić właściwy użytek.

Ten ironiczny ton, pełen humoru, czasami prześmiewczy, jeszcze lepiej wybrzmiewa w opowiadaniu Powinien się powiesić. To historia pisarza, autora kryminałów, który pisze rzeczy banalne, a czasami, kiedy nie ma weny, kupuje gotowce od niejakiego Eryka, chłopaka uzależnionego od narkotyków, a potem je tylko umiejętnie przerabia. Pisarz kiedyś miał ambicje, teraz już pisze tylko dla pieniędzy, żeby nie być gorszym od swojej dobrze zarabiającej żony, żeby zarobić dla córki na zagraniczne studia, na nowy samochód i na utrzymanie domu w Wilanowie. Zdaje się jeszcze mieć świadomość sytuacji, w jakiej się znalazł, a nawet dobrze rozumie, że bardziej jest już wyrobnikiem niż artystą, że jego odpowiedzialność polega na dostarczeniu gotowego produktu, za który nawet może oczekiwać sowitej zaliczki. W to spokojne, siermiężne życie wchodzi pani sprzątająca z Ukrainy, Irina. Ona zajmuje się domem pseudopisarza. Emigrantka jest naturalna i szczera, autentyczna i dobra, co możemy wnioskować choćby z faktu, że jednemu Polakowi, swojemu dawnemu facetowi, uratowała życie, gdy ten chciał się powiesić. I znów – mężczyzna żyjący w spokojnym, demokratycznym kraju okazuje się słabeuszem, a kobieta, emigrantka z kraju ogarniętego przez wojenne niepokoje, jest siłaczką, z wielką siłą dobra i spokoju.

Opowiadania te możemy również odbierać jako przykłady inteligentnej krytyki systemu liberalnego, systemu, który był marzeniem, gdy przyszło nam żyć jeszcze za żelazną kurtyną, ale z chwilą odzyskania wolności okazało się, że ma on wiele wad, a jedną z nich jest upadek tego, co dobre, zacne, tradycyjne, wysublimowane, na rzecz tego, co łatwe i tanie, co popularne i kiczowate. Pieniądze stały się wyznacznikiem sukcesu, wszystko jest na sprzedaż, triumf święci tandeta. Kłamstwo ma się dobrze, a człowiekowi pozostaje coraz większa rozterka, że kiedyś być może było biedniej, ale bardziej wspólnotowo; kiedyś było po prostu inaczej.

Wojciech Chmielewski, Sylwia z Gibalaka i inne opowiadania, Arcana, Kraków 2023.

okładka

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Bartłomiej Siwiec, ​​​​​​​W labiryncie miasta, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 227

Przypisy

  1. Jeśli nie zaznaczono inaczej, cytat pochodzi z książki J. Bator, Ucieczka niedźwiedzicy, Kraków 2022.
  2. T. Teodorczyk, Płacz cykady, Brzeg 2021, s. 31.
  3. Tamże, s. 177.
  4. Tamże, s. 185–186.
  5. Tamże, s. 168.
  6. Tamże, s. 142.
  7. Z mowy wygłoszonej na Uniwersytecie w Ottawie 02.05.1991 r., „Dialog” 1991, nr 10.

Powiązane artykuły

24.08.2023

Nowy Napis Co Tydzień #217 / Bezduszne ofiary. O opowiadaniach Tove Ditlevsen

Strategią promocyjną i recenzencką tomu znakomitych opowiadań duńskiej autorki Tove Ditlevsen Moja żona nie tańczy stał się niestety jednostronny i płaski feminizm pokazujący autorkę jako ofiarę patriarchalnego społeczeństwa, piszącą niemal wyłącznie o kobietach stłamszonych, wykorzystywanych przez wrogi patriarchalny świat. Dlaczego? To proste – tak jest po prostu najłatwiej. Owszem, w wielu opowiadaniach Ditlevsen pisze o kobiecym losie, czerpiąc z własnych życiowych doświadczeń, których jej nie oszczędzono. Cztery razy zamężna, naznaczona dramatem aborcji, uzależniona od leków. Swe losy bez ogródek opisuje w niedawno wydanej u nas Trylogii kopenhaskiej. W 1976 roku pisarka skutecznie targnęła się na swoje życie. Opowiadania zebrane w tomie Moja żona nie tańczy nie dotyczą jednak wyłącznie sytuacji kobiet w Danii w XX stuleciu. Z wyczuciem pokazana została przede wszystkim ewolucja tej autorki, która od nowel poświęconych szeroko rozumianej tematyce społecznej, z tezą czy – jakbyśmy powiedzieli językiem dawnym – z tendencją, przechodzi pod koniec książki w wyższe regiony dociekań o kondycji ludzkiej.

Weźmy choćby taki Ogródek działkowy. To studium rodzinne poświęcone bezduszności – obdarowując starego ojca ogródkiem działkowym (którego on wcale nie chce), dorosłe dzieci wraz z rodzinami zapewniają sobie moralne alibi na resztę życia. Albo Młoda dziewczyna zostaje babcią – starość przedstawiona zostaje jako przypadłość zupełnie nieuświadomiona przez główną bohaterkę, najbliżsi zdają się raczej utwierdzać ją w starczym zdziecinnieniu. Takie opowiadania jak Lęk czy Chwila przerwy z powodzeniem mogą być porównane do krótkich form Marii Dąbrowskiej – podobnie krystaliczny styl, wyraziści, mistrzowsko zarysowani bohaterowie, obowiązkowo walczący ze sprzecznymi emocjami. Jest i wątek historyczny – stosunek duńskich obywateli do swoich rodaków żydowskiego pochodzenia w dobie niemieckiej okupacji pokazuje opowiadanie Pomarańcze. Wiele obłudy i zła jest w sąsiedzkich obmowach żydowskiej sąsiadki, podłego oczekiwana, że może zwolni swoje mieszkanie po deportacji.

Kiedy jednak Tove Ditlevsen dotyka rodziny, atmosfera gęstnieje, czujemy wyraźnie, że to temat, który autorka pragnie nam pokazać z wielu stron. Przekonujemy się, że zwyczajna rodzina, na pozór szczęśliwa, żyjąca w uroczym domku na przedmieściach, kryje namiętności, bardzo zresztą trudne do uchwycenia piórem, a kluczowe dla rodzinnego trwania razem. Ich czworo, ojciec jak co dzień wyjeżdża do pracy, matka zostaje z dwójką dzieci ‒ jedno przy piersi, drugie nieco starsze. Ze zwykłego paplania telefonicznego dowiadujemy się jednak, że starszy chłopczyk został kilka lat temu adoptowany, dopiero potem urodziło się młodsze dziecko. Czy matka potrafi w jednakowy sposób kochać oboje? Kto tu jest winny? Tę kwestię zgłębia Ditlevsen w prozie Złotokap. Adoptowany chłopiec uparcie wraca do nas na kartach książki – w innym opowiadaniu jest już na wpół świadomy swojej trudnej roli w sytuacji, gdy ma nowego braciszka. Gorączkowe krzątanie się chłopca, jego bezustanna praca w domu i obejściu, to z jednej strony wynik wychowania, ale z drugiej – rozpaczliwa, dziecięca walka o przetrwanie (Dobry chłopiec). Dziecięcą rozpacz przeżywa także dziewczynka. Jest to codzienna tortura oczekiwania na matkę pracującą w fabryce. Wróci? Przecież niemal codziennie zdarzają się wypadki:

Ojca dziecko nie pamiętało. Marynarz zawsze jest gościem we własnym domu, a poza tym dziewczynka miała zaledwie trzy lata, kiedy widziała go po raz ostatni. Żywiła wobec niego tę samą, wynikająca z naturalnej konieczności nienawiść co matka, a może było to jedynie kwestią konwencji i przyzwyczajenia. […] nienawiść dziecka była niema i wynikała z czułości oraz potrzeby chronienia matki.

Tego wieczora napięcie między matką a córeczką wzrasta… Ditlevsen relacjonuje je na zimno, by naraz, w jednej krótkiej wypowiedzi świat z powrotem wrócił na właściwe tory (Kogel-mogel). Jest to zarazem gra pamięci samej autorki, wychowywanej w robotniczej rodzinie, w ubogiej dzielnicy Kopenhagi. „Hanne miała dopiero siedem lat, ale już nosiła w sobie wielki, bezkształtny lęk”, czytamy w opowiadaniu Wieczór. Dziecięcy bohaterowie zaludniają opowiadania Dunki, co dowodzi, że jest ona niewątpliwie późną uczennicą Charlesa Dickensa, potrafiącego po raz pierwszy z dziecka uczynić pełnoprawnego bohatera literatury.

W rodzinach opisywanych przed Ditlevsen odejście ojca jest zresztą motywem powtarzającym się. Odchodzi najczęściej do innej kobiety, a żonie z dziećmi zostawia dom i pieniądze, próbuje się tanio wykupić.

Mężczyźni, którzy porzucają dom, ze wstydem ciskają rodzinie worek pieniędzy, nie oglądając się za siebie. Kupują sobie wolność, tymczasem w małym szczytowym pokoiku dziecko klęczy i szepcze: „Dobry Boże, niech ojciec wróci!” (Powtórka).

Ale są też sytuacje odwrotne, kiedy matka podąża za nową miłosną fascynacją i zdolna jest dla niej poświęcić całe swe życie. I wtedy znowu ofiarami dramatu stają się dzieci. To zakładnicy okrutnej zabawy swoich rodziców. Widzimy i odczuwamy jej grozę, czytając Poranek w dzielnicy willowej. Tego właśnie ranka dokonuje się pogańska ofiara z dzieci, które mają zostać rozdzielone pomiędzy rodziców.

Dwóm mężczyznom była to winna. Ale przecież nie składa się w ofierze dziecka. Owszem, tak właśnie zrobiła. Ona. To była jej wina, a najmniej winna ze wszystkich istot musiała za to zapłacić. Tu, w tym pokoju, w obecności dziecka, poczuła się zupełnie sama. Nawet meble zdawały się od niej odsuwać, wszystkie znajome przedmioty na moment rozpłynęły się we mgle. Ach, gdyby mogło być jak dawniej!

Kobiety Ditlevsen bywają więc okrutne. Jakie są jeszcze? Zagubione, drżące o przyszłość, zawiedzione i ogłupione. Bezradne. Widzimy je, kiedy siedzą w poczekalni u lekarza wykonującego zabiegi przerywania ciąży (Uparte życie). Jedna z nich jest zakochana w żonatym mężczyźnie, który bez skrupułów ją wykorzystuje, ale ona uważa taki stan rzeczy za swoje szczęście, bo jest młoda i bardzo zakochana. Dlatego, kiedy powstaje w niej „uparte życie”, nie ma wątpliwości, co ma zrobić. A jednak w kontakcie z lekarzem, cynicznym typkiem z krzywym uśmiechem, poniżającym do tego swoje pacjentki, coś się w niej załamuje, coś zmienia. Wychodzi z gabinetu z niczym. Czy sprawiło to „uparte życie” bijące pod sercem dziewczyny? Ditlevsen jest dyskretna, jest chłodna, ale czuła, a opowiadanie Uparte życie jest chyba najlepszym przykładem jej formalnego mistrzostwa i przypomina trochę Romans prowincjonalny Kornela Filipowicza.

Kobiety są ofiarami świata, własnych namiętności, ofiarami mężczyzn, najczęściej im najbliższych – mężów i kochanków. To prawda, brakuje w tych tekstach bohaterek, które – świadome swej wartości i roli w przekazywaniu życia – potrafią oddać się z ufnością kolejno płynącym dniom pod duńskim niebem, temu światu ze świetnie opisanym krajobrazem miejskim, w mieszkaniach o wysokich sufitach i w wiejskich domkach, w których czasami cieknie na głowę, bo pękła dachówka. Opowiadania duńskiej pisarki są dotkliwe. I nawet kiedy dzieje się dobrze, jak w opowiadaniu tytułowym, bo mąż jest czuły i szlachetny, to są przecież dni, kiedy jego kochana, ale niepełnosprawna żona przeżywa gehennę gotowania obiadu. Dlaczego? Podsłuchała telefoniczną rozmowę. I nagle jej poukładane życie zmieniło się w piekło.

Tove Ditlevsen, Moja żona nie tańczy. Opowiadania wybrane, przeł. Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2022

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wojciech Chmielewski, Bezduszne ofiary. O opowiadaniach Tove Ditlevsen, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 217

Przypisy

  1. Jeśli nie zaznaczono inaczej, cytat pochodzi z książki J. Bator, Ucieczka niedźwiedzicy, Kraków 2022.
  2. T. Teodorczyk, Płacz cykady, Brzeg 2021, s. 31.
  3. Tamże, s. 177.
  4. Tamże, s. 185–186.
  5. Tamże, s. 168.
  6. Tamże, s. 142.
  7. Z mowy wygłoszonej na Uniwersytecie w Ottawie 02.05.1991 r., „Dialog” 1991, nr 10.

Powiązane artykuły

10.08.2023

Nowy Napis Co Tydzień #215 / Bronić przed dehumanizacją

Prof. Dorota Heck tak charakteryzuje zawartość tomu ze wznowieniami trzech pierwszych utworów literackich Bronisława Wildsteina:

Są to pierwsze trzy książkowe publikacje Bronisława Wildsteina. Pierwsza to powieść Jak woda. Osadzona w realiach Paryża, świata zachodniego widzianego oczyma reżysera ze wschodu, która ma w rodzinnej pamięci rzeź Ormian. Druga książka, z tych beletrystycznych, to Brat [...], bardzo długa historia, kilkusetstronicowa, ze strumieniem świadomości, przedstawia losy emigrantów z lat 80. na paryskim bruku. [...] Wreszcie, książka najambitniejsza, która pokazuje, jakie były wielkie ambicje intelektualne, literackie i artystyczne autora: O zdradzie i śmierci (czyli przypisy do Plutarcha). Zawsze porównuję ją bez mała do Parnickiego.

Więcej w nagraniu:

Bronisław Wildstein, Jak woda, Brat, O zdradzie i śmierci, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022.

Bronisław Wildstein, Wobec wojny, zarazy i nicości, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2023.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Dorota Heck, Bronić przed dehumanizacją, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 215

Przypisy

  1. Jeśli nie zaznaczono inaczej, cytat pochodzi z książki J. Bator, Ucieczka niedźwiedzicy, Kraków 2022.
  2. T. Teodorczyk, Płacz cykady, Brzeg 2021, s. 31.
  3. Tamże, s. 177.
  4. Tamże, s. 185–186.
  5. Tamże, s. 168.
  6. Tamże, s. 142.
  7. Z mowy wygłoszonej na Uniwersytecie w Ottawie 02.05.1991 r., „Dialog” 1991, nr 10.

Powiązane artykuły

06.07.2023

Nowy Napis Co Tydzień #210 / Arystokrata smutku

Co się dzieje, gdy poeta pisze prozę?

Oto przedwojenna Łódź. Jednopiętrowa kamienica przy wybrukowanej kocimi łbami ulicy Wilczej. Kamienica dziadków poety, który pisze prozę. Dziadek Leon w robotniczym zespole teatralnym grał myśliwego w bajce o Czerwonym Kapturku.

W rodzinnym albumie na Wilczej mieszkają fotografie powłóczone sepią. Widać na nich, jak wtedy biesiadowano (prawie w każdą sobotę, pito głównie likiery). Widać obitą tkaniną kanapę, a na niej cztery rozłożyste ciotki, z których jedna miała sopran kryształowej barwy. Poeta piszący prozę zwraca uwagę, że ten głos przypominał „modne w tamtych latach wazony z rżniętego szkła”.

Na robienie zdjęć szło się całą rodziną do atelier przy Piotrkowskiej, gdzie dominowały tła z palm i sztucznych greckich ruin. W pierwszym rzędzie – opowiada piszący prozę poeta – usadowił się wujek Zdzisiek, który po ukończeniu szkoły morskiej w Gdyni będzie brał udział w zatopieniu pancernika Bismarck i ożeni się z Angielką słynącą z tego, że publikowała w lokalnej prasie krótkie wierszyki ze słowem egg, czyli jajko. Umrze, gdy jej ulubiony baran, stęskniony po tygodniowej rozłące, zmiażdży jej miednicę.

Na tej samej fotografii młoda brunetka i jej dwie blond córeczki (wszystkie trzy lekko krzywouste, dostrzega poeta piszący prozę) spoglądają z ciekawością w czarne oko aparatu na parę lat przed tym, jak spłoną w krematorium w Auschwitz. Ocalały mąż i ojciec popadnie w obłęd. W innym miejscu przykuwa wzrok przystojniak w lakierowanym kołnierzyku – wujek Ludwik, finansista, przed wojną łamacz niewieścich serc. Po wojnie powiesi się, prawdopodobnie z miłości.

Jest jeszcze – już poza fotografią, w jadalni kamienicy przy Wilczej – wysoki, nakręcany, stojący zegar. Gdy dziadek umarł, zegar zatrzymano, czyniąc wieczność niemal dotykalną.

Wszystkie te wydarzenia ujęte w rozdziale W Stronę Wilczej i zajmujące w książce zaledwie dwie i pół strony, wywołują napięcie porównywalne z tym, jakie znamy ze słynnych scen z filmów Hitchcocka. Gdy poetą piszącym prozę jest Łukasz Nicpan, napięcie przeradza się w rodzaj magii, zauroczenia (od rzucania uroku).

Na Kawalerkę z witrażem składa się sto krótkich obrazów. Tak właśnie: obrazów, bo teksty te są czymś innym niż opowiadania, innym niż błysk literackich miniatur – i nie ma wśród nich ani jednego, który pozwalałby na oddech, ponieważ brakuje w tym zbiorze, co rzadko spotykane, fragmentów słabszych. Bohaterami książki Nicpana, autora pięciu tomów poetyckich (z których pierwszy, Kwanty, chwalił sam Artur Sandauer) i książki prozatorskiej Fajerwerki nad otuliną (PIW, 2020), tłumacza literatury anglojęzycznej, do stanu wojennego redaktora Nowych Książek, a po wyrzuceniu go stamtąd między innymi roznosiciela mleka – są wspomnienia. Ciche, niespektakularne, intymne, delikatne, jakby otulone ochronnym kokonem, nawet wtedy, gdy wplątuje się w nie wielka historia – a jednak wstrząsające. Sprawia to osobowość autora – człowieka obdarzonego przekleństwem, a zarazem błogosławieństwem NAD – owego tkliwego NADmiaru czucia, widzenia i słyszenia – cechy psychologicznej artystów wszelkich sztuk. Laureat Nagrody Nobla Iwan Bunin, zmagający się z własnym NAD, odnotowywał w dzienniku, że piękno i struktura tego świata wydają mu się czasem nie do zniesienia, gdyż zmysły, którymi je odbiera, nie odgradza najmniejsza warstewka dystansu, narażając nerwy na bezpośrednią kolizję z bodźcami płynącymi ze zdarzeń. Każde NAD ma swoje odrębne poziomy i konsekwencje. Bez wątpienia to Nicpanowe plasuje się w pobliżu najwyższego progu odczuwania. To ono sprawia, że w jego pisarstwie najważniejsze jest nie to, co widzi w rzeczywistości, ale j a k widzi.

Gdy poeta pisze prozę, powstaje książka o miłości

Historie miłosne narratora – alter ego autora, to oryginalne i intrygujące tworzywo fabularne Kawalerki z witrażem. Kto jednak spodziewa się znaleźć tu nagie sceny erotyczne, ten się rozczaruje. A przecież Łukasz Nicpan kocha żarliwie i do głębi!

Kocha Danuśkę z filmowych Krzyżaków, w której, dwunastoletni, zadurzył się po uszy w łódzkim kinie Bałtyk wczesną jesienią 1962 roku. Kocha ją nadal, bo takie miłości nie kończą się wraz ze śmiercią umiłowanych.

Równocześnie kocha aktorkę Kalinę Jędrusik, która 12 kwietnia 1965 roku (nieskażone miłości pielęgnują konkret, zakotwiczają się w nim na dowód, że zaistniały) w czternastym odcinku Kabaretu Starszych Panów śpiewała przez sen spod gęstych, cóż z tego, że sztucznych rzęs: „Nie, nie, nie budźcie mnie, śni mi się tak ciekawie”, a kilkadziesiąt lat później niska, gruba, ruda i wielkooka pojawiła się na pogrzebie pewnego profesora, znajomego autora Kawalerki z witrażem. „To była ona, ta sama, choć zupełnie do tamtej niepodobna” – zapewnia narrator w obrazie Zimne mieszkania, dlatego wciąż warta miłości.

I kocha amerykańską astronautkę w szortach i białych skarpetkach, unoszącą się w powietrzu jak pływaczka w wodzie, sprawczynię wyjątkowego, mistycznego wręcz doznania: „Jakbym obcował – objaśnia nas autor w obrazie Sally – nie mogąc obcować cieleśnie z boginią, nadniewiastą”.

Bujna, wielowarstwowa erotyka tej książki jest bowiem niepokalana spełnieniem, nieskażona procesem przemijania, zatrzymana w stadium najczystszym – świadoma, że w każdej miłości następuje święty moment bezinteresownego oddania, chwila, w której zawiera się sedno tej najbardziej z tajemniczych, dostępnych ludzkiemu doświadczeniu emocji, sedno, na które znalazł słowa święty Paweł w swym znanym Hymnie. Łukasz Nicpan – jak o sobie powiada: „prawdziwy ateista z bliskimi kontaktami z Bogiem” – w Kawalerce z witrażem prezentuje bliski Pawłowemu ideał miłości wiernej, nieustającej, cierpliwej, bezwarunkowej, niezazdrosnej, obdzielając przy tym ukochane postaci darem bezczasowości. Gdyż czas u Nicpana nie rozszczepia się, nie zdobywa władzy, przeciwnie, to narrator kontroluje go i nad nim panuje, jak w obrazie ZASP:

Była połowa lat trzydziestych, międzywojnie. Wybrałem ten czas, bo chciałem, żebyśmy w Zakopanem mogli chodzić na nocne papojki do Witkacego, odwiedzać Makuszyńskiego, bywać w domu Pod Jedlami. Ewa [Szykulska, kolejna wybranka narratora – E.I.] była ode mnie tylko o pięć miesięcy starsza, miała się urodzić w roku 1949. Nasz romans zapowiadał się wspaniale. Zamieszkaliśmy w pensjonacie Astoria przy Drodze do Białego. Miałem nadzieję spotkać tam Brunona Schulza.

Przeszłość i teraźniejszość mają równy status, są linearne. Starsza schludnie ubrana, ciągle ładna pani kupująca zioła w zielarni bonifratrów raptem przeobleka się w dziewczynę z nieprzeżytej miłości, którą autor wydobywa z pustki, nadając jej prawo do zaistnienia wraz z godnością przynależną gorącemu uczuciu.

W sekwencji obrazów – opowieści o ukochanych najsilniej porusza Tańcząca w białym, zwiewnym stroju, w cieniu drzew, ujrzana we wstecznym lusterku samochodu mknącego w wakacyjny dzień szosą na Warmię:

Trzymając w palcach skraj jasnej spódnicy, okręcała się w tanecznym pas na tle falujących wzgórz, nieba z obłokami i betonowych ruin pegeeru. Z uchyloną w zalotnej przeciwwadze głową podbiegała kilka metrów tanecznym krokiem, robiła obrót i znowu podbiegała. Przypominała szczęśliwego bielinka.

Ten kojący sielski opis zderzy się za sekundę z olśnieniem ‒ „a to przecież mogła być ona, moja nienapotkana w życiu miłość” ‒ i malejący w lusterku widok pląsającej dziewczyny nabiera nagle posępności dramatu. Nic już nie będzie takie samo: życie zyskało jakąś wartość dodaną, by smagnął je ból nieodwracalnej utraty.

Wszystkie te niespełnione miłości dzieją się niezależnie od Wielkiej Spełnionej ‒ do żony, towarzyszki ponad półwiecznej wspólnej drogi, wiodącej przez dziuplowate kawalerki (także tę, od której wziął się tytuł książki, z pomalowaną własnoręcznie, przypominającą witraż szybą) Łodzi i Warszawy, świadkującej zdrowiu i chorobie, latom i zimom; do domu w otoczeniu Puszczy Kampinowskiej, gdzie narodziła się pierwsza i od razu znakomita książka prozą Łukasza Nicpana Fajerwerki nad otuliną, gdzie przybłąkują się porzucone psy i koty, gdzie toczą się, przeglądając się w swoich rewersach, noce i dni i gdzie wyobraźnia pisarza jak „precyzyjnie nastawiona antena” wyławia w nieskończonym zbiorze możliwości miłosne fluidy. Bo jeśli cokolwiek w tym migocie zwanym istnieniem warte zachodu, to właśnie ona: wszechogarniająca miłość.

Gdy poeta pisze prozę, powstaje książka o niewinności

Platonizm miłosnych uniesień stanowi ważne ogniwo szerszego zagadnienia. Autora Kawalerki z witrażem fascynuje stan niewinności i okoliczności, w jakich człowiek ją traci. Wydawałoby się, że wystarczy do tego kontekst zewnętrzny, jak w obrazie Glapa (od przezwiska szkolnego kolegi). W rodzinnej Łodzi Nicpana panuje stalinizm, w katowni Anstadta mordują ludzi. Na szkolnych apelach śpiewane są podniosłe, „przejrzyste jak szkło” pieśni.

Nie wiedziałem o tym. W ogóle o niczym jeszcze nie wiedziałem. Dla mnie i kolegów z podwórka epoka była piękna, przypominała okno na radosną przyszłość

– wyznaje narrator. I dalej:

Byłem święcie przekonany, że moi rówieśnicy, wszyscy co do jednego, wyrosną na pięknych, szlachetnych ludzi […]. Byliśmy niewinni. Takie czyste mieliśmy serca.

Zatem nie kontekst zewnętrzny bruka czystość. Przychodzimy na świat z darem niewinności n i e z a l e ż n i e od warunków otoczenia, potrafimy przebywać we własnym raju także w piekle. (Czy to nie tę prawdę odkrył bohater głośnego filmu Życie jest piękne Roberta Benigniego, próbując w niemieckim obozie koncentracyjnym ochronić synka przed utratą niewinności przez zapewnianie go, że dziejące się wokół okropieństwa to tylko gra, zabawa dorosłych?) W dodatku, dopóki mentalnie przebywamy w raju, nawet te spośród naszych uczynków, które noszą znamiona zła, świadomość nie kwalifikuje jako naganne:

Owszem, zdarzyło się, że pewnej śnieżnej i mroźnej zimy nawrzucaliśmy do komina dozorcówki śnieżnych kul. W dozorcówce mieszkał dozorca Krzemiński z żoną […]

– opisuje Nicpan jedno z takich zdarzeń w Glapie. Ale przecież:

Nie wrzucaliśmy tych pacyn złośliwie, jedynie przez ciekawość, a trochę z nudów, bo z powodu śnieżyc zawieszono w szkołach lekcje.

I owszem:

[…] innego razu biliśmy Jasia, którego nazywaliśmy Glapą, bo był jedynakiem, uczył się grać na skrzypcach i w ogóle był fajtłapą, biliśmy go jego własną skórzaną pilotką po głowie. Ale przecież nie, żeby zabić.

Każdy ma własną historię wypędzenia z raju, zakodowaną w DNA indywidualnego losu. Jedna z takich nieodwracalnych chwil granicznych następuje w słoneczne południe, w drugiej lub trzeciej klasie szkoły podstawowej, z udziałem narratora, jego kolegi i śniadej, czarnowłosej Elki:

Zostaliśmy po lekcjach tylko we troje […]. Poprosiliśmy, żeby została. Zgodziła się, zaciekawiona. Nie wiedzieliśmy, jak zacząć. […] Klucząc, […] wypowiedziałem w końcu naszą wspólną, moją i Kuby, prośbę. Elka się zaczerwieniła, zaczęła się śmiać, złapała tornister i chciała odejść, coś ją jednak powstrzymywało […]. Była ciekawa, podobnie jak my. […]. W końcu się zdecydowała. Odłożyła na ławkę tornister, zadarła granatowy fartuszek, opuściła do kolan, a potem równie szybko podciągnęła majteczki.

Trwało to sekundę, lecz to wystarczyło. Byliśmy zgubieni. Obaj, ja i Kubuś, w jednej chwili utraciliśmy niewinność. Dlatego w kilka lat później usunięto nas z raju.

Motyw niewinności, tak wyraziście zaakcentowany w powyższej scenie z obrazu Powrót do raju, pełni szczególną rolę w książce retrospektywnej, pisanej z pozycji, którą ujęliśmy przyimkiem NAD. Bo to właśnie sposób, miejsce i czas pożegnania się z niewinnością rzeźbią naszą duchowość, kształtują postawę wobec rzeczywistości, wpływają na hierarchię wartości, ustalają poziom bolesności NAD, słowem – determinują całe życie.

We wstrząsającym obrazie Śmierć na przystanku mała dziewczynka, w przeciwieństwie do dorosłych, nie może oderwać wzroku od zwłok kota leżącego w rynsztoku w pobliżu autobusowej wiaty. Podjeżdża autobus, dziewczynka z matką wsiadają środkowym wejściem, ale dziecko ciągnie matkę ku tyłowi pojazdu, chce nadal patrzeć na zakrwawione kocie truchło. To w tym momencie, pośród obojętnych, zajętych znojnymi myślami pasażerów, przy akompaniamencie zgrzytliwego warkotu uruchamianego silnika, zapoczątkowuje się kulminacja tragedii:

Co ją [dziewczynkę – przyp. E.I.] ciągnie w przepaść, od której odciąga ją matka?

– podsuwa pytanie narrator i zostawia nas z gęstą, ascetyczną puentą:

Dziewczynka klęczała na siedzeniu w ostatnim rzędzie i wpatrywała się z napięciem w zachlapaną szybę.

I ta puenta, za każdym razem, gdy będziemy wracać do spotkania z dziewczynką, narazi nas na ścisk serca: bo jeśli my, bierni świadkowego tego zdarzenia, zanurzamy się w jego traumie, to jak odbiło się ono w umyśle dziecka? Tak koniec niewinności rozumianej jako inicjacja w dorosłość zyskuje wymiar społeczny. To dlatego autor zaznacza, że wielu jego kolegów ze szkolnych lat, którzy oddychali tym samym powietrzem i biegali po tym samym podwórku, wyrosło na łobuzów, aferzystów, a nawet zbrodniarzy.

W świecie, w którym prędzej czy później we wszystkich zanika niewinność, tylko poeta może zachować stan dziecięcej czystości. „To cecha poetów zatraconych w czasie” – zauważa Łukasz Nicpan w obrazie Orzeł bez nogi. To ważne odkrycie. Oto poeta bierze na swoje twórcze barki zadanie ocalenia tego, co gnieździ się w pojęciu sacrum.

Gdy poeta pisze prozę, powstaje książka o wyobraźni

W tym cichym posłannictwie pierwszoplanową rolę odgrywa wyobraźnia Łukasza Nicpana – zatracona w czasie, tkana z impulsów, czerpiąca ze skarbnicy jego rozgałęzionego NAD, absolutnie wyjątkowa.

Na majowym spotkaniu autorskim w księgarni PIW, zorganizowanym z okazji premiery Kawalerki z witrażem, byliśmy świadkami niecodziennego wyznania:

Widzę żywych, kiedy umrą – rzekł poeta z właściwą sobie bezpretensjonalnością i łagodnym uśmiechem. Szczupły wysoki mężczyzna z białą czupryną i szeroko rozwartymi jasnymi oczami. – Widzę, jak idą ulicą – dodał – prężni, zdrowi, a potem każdego z osobna, gdy zawładnęła nimi śmierć.

I w Kawalerce z witrażem wyobraźnia autora odkrywa swoje osobliwe przymioty. Oto opowieść o pielęgnowanym na starym biurku miniaturowym japońskim drzewku. Jest koniec jesieni, zmierzcha, jedna z tych znanych twórcom chwil zawieszenia między słowem a słowem, spojrzenie pisarza skierowane na drzewko, z którego korony zjeżdża na lśniącej nitce pajączek. Za sekundę drugi. A może to jedynie figiel banieczki powietrza na gałce ocznej?

Wyobraźnia wzięła ją sobie [banieczkę – E.I.] za tworzywo i stworzyła pajączka na nitce – tłumaczy rzeczowo narrator obrazu Bonsai. – Potem wzruszyła się pajączkiem jako współmieszkańcem samotnego biurka pisarza, a potem, na wpół żartobliwą hiperbolą, zahaczyła o kosmos i naszą, ludzkości, w nim samotność.

U Nicpana wyobraźnia wybucha od uderzenia detalu, wokół niego się uwija, pęcznieje, rozkwita. Raz zapalnikiem będzie ucho odwróconej tyłem blondynki w miejskim autobusie, które staje się:

[…] uchem wszystkich pięknych dziewcząt […] uogólnionym, uniwersalnym centralnym punktem całej urody świata.

Uchem bez twarzy, bo opowiadający nie chce jej zobaczyć, by nie narazić ideału na pokalanie, odebranie mu niewinności.

Innym razem (w obrazie Filcowy kapelusz) będzie to dźwięk fortepianowego klawisza, z którego wyłania się

 

[…] ogólne wrażenie, że nasza rzeczywistość nie jest wcale trwała, mocno osadzona, skoro nawet palec pianisty, mały palec jego prawej dłoni, potrafi podrzucać ją w górę jak jabłko.

Albo strącać w dół i ona spada jak po schodach filcowy kapelusz.

Jeszcze kiedy indziej banalna mucha nad kuchennym parapetem, w przedśmiertnym drżeniu, sprowadza metafizyczną refleksję na temat nieprzeniknionej tajemnicy otaczających nas rzeczy.

Łasi się ta wyobraźnia do metafory, która włącza się w tok narracji raptownym błyśnięciem, jak w szybach pociągu jadącym z Warszawy do Skierniewic (Spotkanie z samobójcą), gdy:

Po ośnieżonych świerkach przelatywały widmowe wnętrza wagonów, nasze widmowe palta, kurtki i głowy.

Metafora zamienia wczesnowiosenny puszysty śnieg w chrupki – jak skórka na świeżo wypieczonym chlebie. Metafora wabi, prowokuje język do słowotwórczych akrobacji: w Dziewczynie na krawężniku światło przeistacza w zjawisko „jak pod szklanym kloszem kopulasto w lśnieniach wyoblone”.

A wszystko to, ten kipiący bogactwem, przefiltrowany przez wyobraźnię świat, przenikają, subtelnie i dyskretnie, neutrina smutku.

Gdy poeta pisze prozę, powstaje książka o smutku

Nicpanowy smutek nie chadza pod rękę z rozpaczą, nie zadaje się z histerią, nie sączy jadu czarnowidztwa – to smutek rozumny, współczulny z krążącym w uniwersum utrwalonym smutkiem losu wszechrzeczy, smutkiem, którym patrzą czasami oczy milczącego dziecka i niektórych zwierząt, a także wchodzących z nami w relacje przedmiotów. Smutkiem objętym sacrum. W Skrzypku na szafie narrator wspomina:

Dla mnie [Łódź – E. I.] zamykała się między dwiema bramami, dworcami Fabryczna i Kaliska. Z Fabrycznej jeździliśmy do Radomska, do dziadków, z Kaliskiej nad morze. Obie bramy były smutne tylko jednostronnie – wtedy, kiedy się przez nie wracało do miasta. W odwrotną stronę, gdy się wyjeżdżało, były radosne jak bramy do raju.

Zdolność smucenia się ma przedział pociągu, pogrążony w żałobie po tym, jak opuścił go mężczyzna z przypiętą do klapy płaszcza czarną wstążeczką. Smutek snuje się za stadem gawronów, a zwłaszcza za tym jednym, wypatrzonym przez narratora z okna mieszkania na piątym piętrze osiedlowego bloku, kiedy ptak znika z pola widzenia, by gdzieś tam, w pobliskim lasku, spędzić ze współbraćmi na tajemnym czuwaniu jesienną noc.

W e-mailowej korespondencji ze mną Łukasz Nicpan precyzuje: „Chodzi o smutek fundamentalny, bazowy, u podłoża” i zauważa, że wedle tej kategorii charakterologicznej: twórczość ze smutkiem w tkankach czy też nie, można by układać słowniki pisarzy i ich biografie.

Sam Nicpan niesie smutek z elegancją, z jaką arystokrata nakłada cylinder. Rozumie, że, paradoksalnie, znakiem rozpoznawczym fundamentalnego smutku jest zachowanie zdolności do śmiechu. „My się z żoną dużo śmiejemy” – zwierzył się (z uśmiechem) na wspomnianym spotkaniu autorskim. Twórca Kawalerki z witrażem śmieje się lub uśmiecha niemal w każdym z wypełniających książkę obrazów. To uśmiech nienachalny, lecz wyczuwalny, szczery. W tym potraktowaniu smutku śmiechem objawia się klasa człowieczeństwa zmierzającego się z istnieniem. Co więcej, uśmiech przez smutek jest tu również, o ile nie głównie, wyrazem zachwytu życiem, które „potrafi być piękne. Nawet takie zapoczątkowane przez pomyłkę” – jak to ujmuje w obrazie ZASP. innym, w Wywiadzie z dziadkiem, tak formułuje wartość życia: „Już nie przepadniemy jako nigdy nienarodzeni”.

Kawalerka z witrażem to literacki majstersztyk, w którym z ziarenek wspomnień wykiełkowuje frapująca wielopiętrowa konstrukcja. To wnikliwe studium ludzkiej NADwrażliwości, a zarazem bardzo osobisty przewodnik po ważkich, historycznych wydarzeniach towarzyszących pokoleniu Polaków urodzonych na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Ale przede wszystkim jest to książka potwierdzająca, że poeta pozostaje nim także wtedy, gdy pisze prozę.

Łukasz Nicpan, Kawalerka z witrażem, PIW, Warszawa 2023.

okładka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Elżbieta Isakiewicz, Arystokrata smutku, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 210

Przypisy

  1. Jeśli nie zaznaczono inaczej, cytat pochodzi z książki J. Bator, Ucieczka niedźwiedzicy, Kraków 2022.
  2. T. Teodorczyk, Płacz cykady, Brzeg 2021, s. 31.
  3. Tamże, s. 177.
  4. Tamże, s. 185–186.
  5. Tamże, s. 168.
  6. Tamże, s. 142.
  7. Z mowy wygłoszonej na Uniwersytecie w Ottawie 02.05.1991 r., „Dialog” 1991, nr 10.

Powiązane artykuły

06.07.2023

Nowy Napis Co Tydzień #210 / Ćwiczenia z samopoznania

Potencjalny czytelnik Płaczu cykady Tomasza Teodorczyka, który – mówiąc kolokwialnie – przeleci wzrokiem po jej stronach, może poczuć się lekko zdezorientowany: o czym to właściwie jest? Użycie przeze mnie zaimka „to” nie jest przejawem lekceważącego stosunku do książki, ale oddaje moją początkową niemożność zaklasyfikowania jej do jednego gatunku literackiego. W pierwszym odruchu odebrałam ją jako powieść – tytuły ze spisu treści potraktowałam jak tytuły rozdziałów, a nie osobne opowiadania. Ale to miał być dopiero początek „schodów” i niespodzianek, jakie autor przygotował. I nawet motto książki – słowa Umberto Eco o rodzajach labiryntów – nie ustrzegło mnie przed dalszym błądzeniem. Dopiero po uważnej lekturze całości zaczęło do mnie docierać, że dałam się uwieść głosowi „cykady” i przebrnęłam przez trzy labirynty w ciągu kilku godzin. Teodorczyk jest przeświadczony, że dobra opowieść przypomina labirynt. I funduje nam aż trzy w swojej książce.

Pierwsze opowiadanie – Imam – odebrałam jako początek powieści, coraz bardziej przechylającej się w stronę kryminału. Ale po trzydziestu stronach okazało się, że „powieść” nieoczekiwanie dobiegła końca, a przede mną widnieje kolejny tekst zatytułowany Płacz cykady. Intrygująca fabuła pierwszego opowiadania, chciałoby się powiedzieć – z zupełnie innej bajki niż moja, czyli podróżniczej – osadzona w obcej mi rzeczywistości między dżunglą a zatoką morską, dawała poczucie przyglądania się czemuś nowemu. Ale to nie obrazy były owym wabiącym „głosem cykady”, tylko budowana przez Teodorczyka atmosfera – niedopowiedzenia, tajemnicy, przekraczania granic. Z jego trzech opowiadań uważam Imam za najpiękniejszy labirynt, choć z literackiego punktu widzenia – konstrukcyjnie bardziej skomplikowane są dwa następne, ich forma jest jeszcze bardziej zaskakująca. Jednak to właśnie „wyjście z labiryntu Imama” przyjęłam z żalem. Budowany w nim klimat chwilami przypominał mi ten z książek Murakamiego, a szczególnie z 1Q84. Jakby w sprzeczności do onirycznego świata Teodorczyka jego narrator, będący jednocześnie głównym bohaterem opowiadania, jest wielkim racjonalistą. O tym, że narrator Imama jest alter ego Teodorczyka, może świadczyć szczególnie jedna jego wypowiedź: „Znam się trochę na tym, sądzę więc, że dzieje się ze mną coś, co może być wynikiem neurologicznych uszkodzeń mózgu, choroby psychicznej albo dowodem na istnienie światów równoległych, jednak rozstrzygnięcie tego dylematu zostawię już chyba komu innemu”T. Teodorczyk, Płacz cykady, Brzeg 2021, s. 31.[1]. Czy wspominałam, że autor jest psychologiem i psychoterapeutą? Nie. Zatem jest i jak sam przyznaje pod koniec książki: „Moje studia historyczne i psychologiczne oraz wieloletnie doświadczenie psychoterapeutyczne były mi tyleż pomocą, co przeszkodą przy pisaniu tej książki”Tamże, s. 177.[2].

I tu muszę zrobić małą dygresję. Kiedy przeczytałam to stwierdzenie, przypomniała mi się wypowiedź Wojciecha Bonowicza o tym, że studia polonistyczne z jednej strony pomagają przyszłemu pisarzowi, ale z drugiej strony – i odwoływał się tu do swojego doświadczenia – przychodzi taki moment, kiedy stają się przeszkadzającym bagażem i trzeba wyjść dalej, poza akademickie myślenie o literaturze. Też tak to czuję, bo szukanie nowych dróg, rozwiązań w literaturze czy w sztuce, ma dużo z anarchii, niepoprawności akademickiej właśnie. Może w tym sensie należy odczytywać przywołane słowa Teodorczyka. Niemniej wiedza z zakresu psychologii leży u podwalin jego opowiadań. W ostatnim z nich pod tytułem Chichot demiurga odwołuje się do niej najbardziej wprost, analizując powody możliwych zachowań głównego bohatera, którym jest historyczna postać – Chosrow I, władca perski z VI w.

Jak zauważa w blurbie Anna Brzezińska, opowiadania Teodorczyka można potraktować jako „minitraktat filozoficzny”. Według mnie najbardziej czytelnie widać to w Chichocie… Autor na przykładzie Chosrowa przeprowadza wnikliwą analizę bezradności, strachu, ograniczeń człowieka i roztaczanych przez niego iluzji. A ponieważ posługuje się kilkoma narracjami – prawdziwymi, autorstwa średniowiecznych kronikarzy (cytowanymi dosłownie z ich ksiąg) i wykreowanymi na pożytek tego opowiadania (narracja Chosrowa) – czytelnik otrzymuje coś więcej niż suchy elaborat naukowy. Zostaje wciągnięty do kolejnego labiryntu wyobraźni autora. Rolą czytelnika jest zrozumieć zasady gry w każdym z nich. I tu dochodzimy do clou pisarstwa Teodorczyka. Pod koniec książki wykłada on swoje poglądy na temat tworzenia literatury współcześnie. Sprowadzają się one do stwierdzenia, że wszystko zostało już opisane wcześniej. Ale nawet jemu – pozbawionemu wszelkich iluzji – trudno się pogodzić z takim założeniem, bo to by znaczyło, że nowe dzieła nie mogą mieć większej wartości, są mniej lub bardziej odtwórcze. Teodorczyk doszukuje się więc sensu pisania w pogłębianiu samopoznania zarówno przez autorów, jak i czytelników. Ale jak się ma do tego wciąganie kogoś do labiryntu? Teodorczyk odpowiada: „Jeżeli mówimy o utworze jako drodze do samopoznania, to nieuchronnie dotykamy wątku labiryntu. Utwór, który ma być taką drogą, musi sam być labiryntem, gdyż jako psychoterapeuta dobrze wiem, iż ludzka psychika ma taką właśnie strukturę”Tamże, s. 185–186.[3].

Ja znalazłam w tej książce jeszcze inną odpowiedź na pytanie o to powiązanie pisarstwa z labiryntem, przewrotnie rzeknę – mniej skomplikowaną. Autor włożył ją w usta Chosrowa (najlepszej z jego wersji), ale mam nieodparte wrażenie, że utożsamia się z nią: „przez dużą część życia czułem przymus poznawania ukrytych prawd i mechanizmów działania świata, a w tej chwili raczej spisuję i bawię się śmiesznymi historiami na ten temat”Tamże, s. 168.[4]. Tak może powiedzieć człowiek wolny od iluzji, również od iluzji sławy, jaką może przynieść pisarzowi jego nowe dzieło. Jak kompatybilnie to brzmi z komentarzem autora do „zapisków Chosrowa”:

Zrozumienie świata, innych, a nawet siebie okazuje się nieprzekraczalną granicą, dobra komunikacja z innymi ludźmi finalnie jawi się jako myślenie życzeniowe, a propaganda sukcesu nie wytrzymuje próby czasu. Dlatego końcem naszej wiecznie krążącej wędrówki jest świadomość fikcji wszystkich mitów, a także niemożność wyzbycia się lęku, bezradności i ograniczeńTamże, s. 142.[5].

Nie wspomniałam jeszcze, że Płacz cykady jest naszpikowany cytatami z książek ulubionych autorów Teodorczyka (zresztą na końcu składa im osobne podziękowania). Mam trochę problem z oceną tego komponentu książki. Paradoksalnie sama uwielbiam cytować innych, więc nie powinnam się tego czepiać. W dodatku autorzy cytatów przywołani przez Teodorczyka pochodzą z najwyższej półki światowej literatury. A jednak odczuwałam chwilami przeciążenie nadmiarem tych cytatów. I przewrotnie na koniec tej „skargi” zacytuję słowa swojego mistrza Tadeusza Różewicza: „Twórca zaangażowany to twórca zaangażowany w walkę o nową formę… treści są dane wszystkim”Z mowy wygłoszonej na Uniwersytecie w Ottawie 02.05.1991 r., „Dialog” 1991, nr 10.[6]. Teodorczyk też to mówi w swojej książce: treści są dane wszystkim. Płacz cykady wygrywa konstrukcją utworów.

Chciałabym, żeby Teodorczyk-pisarz zrezygnował z tych odwołań do innych na rzecz dania większej przestrzeni swoim słowom i swojej wyobraźni. Może autor powie, że nic nie zrozumiałam, przecież udowadniał, że wszystkie nasze opowieści są echem już wcześniej opowiedzianych, a on przynajmniej to uczciwie przyznaje. Ale trudno, nie przekonał mnie. Nigdy w życiu nie dałam się tak zwieść żadnemu autorowi tak, jak jemu, a to znaczy, że stworzył opowieść osobną, oryginalną. Mam nadzieję, że będzie budował kolejne „labirynty”. Będę na nie czekała (nawet bez nici).

T. Teodorczyk, Płacz cykady, Stowarzyszenie Żywych Poetów, Brzeg 2021.

Płacz Cykady - Teodorczyk Tomasz | Książka w Sklepie EMPIK.COM

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Agnieszka Kostuch, Ćwiczenia z samopoznania, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 210

Przypisy

  1. Jeśli nie zaznaczono inaczej, cytat pochodzi z książki J. Bator, Ucieczka niedźwiedzicy, Kraków 2022.
  2. T. Teodorczyk, Płacz cykady, Brzeg 2021, s. 31.
  3. Tamże, s. 177.
  4. Tamże, s. 185–186.
  5. Tamże, s. 168.
  6. Tamże, s. 142.
  7. Z mowy wygłoszonej na Uniwersytecie w Ottawie 02.05.1991 r., „Dialog” 1991, nr 10.

Powiązane artykuły

29.06.2023

Nowy Napis Co Tydzień #209 / Wielkie tematy noblisty

Wydawnictwo Media Rodzina proponuje czytelnikom serię, której autorem jest Hermann Hesse, a w jej ramach – antologię opowiadań noblisty. O zbiorze tak mówi prof. Michał Januszkiewicz:

Na tom składa się dwanaście opowiadań, z których aż sześć to teksty czytelnikowi już znane […]. Hesse to jeden z najwybitniejszych prozaików, laureat Nagrody Nobla, znany jest zwłaszcza jako autor wielkich powieści. […] W tym przypadku mamy do czynienia z opowiadaniami, które obejmują stosunkowo duży okres jego twórczości, bo od 1903 do 1948 roku. Są więc tu opowiadania młodzieńcze, wydawane przed wybuchem I wojny światowej, jak i teksty z późniejszego okresu. Ale nawet w tych najwcześniejszych dochodzą do głosy wielkie tematy Hessego, na przykład napięcie między indywiduum a zbiorowością […] czy bunt wobec wartości mieszczańskich.

Więcej informacji na nagraniu:

O serii prozy Hermana Hessego tak pisze Wydawnictwo Media Rodzina:

Książki tego twórcy od wielu lat należą do literackiego kanonu, bez lektury których trudno zaliczyć się do grona współczesnych intelektualistów. Twórczość noblisty inspirowana jest filozofią buddyjską, psychoanalizą oraz egzystencjalizmem. Według Komitetu Noblowskiego „reprezentuje zarówno klasyczne ideały humanisty, jak i wysokie wartości stylu”.

H. Hesse, Najsłynniejsze opowiadania, przeł. M. Łukasiewicz, Media Rodzina, Poznań 2022.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Michał Januszkiewicz, Wielkie tematy noblisty, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 209

Przypisy

  1. Jeśli nie zaznaczono inaczej, cytat pochodzi z książki J. Bator, Ucieczka niedźwiedzicy, Kraków 2022.
  2. T. Teodorczyk, Płacz cykady, Brzeg 2021, s. 31.
  3. Tamże, s. 177.
  4. Tamże, s. 185–186.
  5. Tamże, s. 168.
  6. Tamże, s. 142.
  7. Z mowy wygłoszonej na Uniwersytecie w Ottawie 02.05.1991 r., „Dialog” 1991, nr 10.

Powiązane artykuły

11.05.2023

Nowy Napis Co Tydzień #202 / Świat na metalowych płytkach. O opowiadaniach Wenantego Bamburowicza 

Wenanty Bamburowicz jest we współczesnej prozie polskiej „człowiekiem znikąd”. Żyjąc od dłuższego czasu w Australii, pisarz nie uczestniczy w dzisiejszym życiu literackim, nie jest też związany z żadnym literackim ugrupowaniem czy koterią, rzadko wreszcie publikuje swoje opowiadania. Wspominam o tym, gdyż im mniej wiemy o Bamburowiczu, tym bardziej zaskakująca zapewne wydać się musi dojrzałość jego prozy 

– pisał w szkicu Polak – wieczny tułacz profesor Maciej Urbanowski przy okazji ukazania się w kraju tomu opowiadań Wenantego Bamburowicza Słowianin wieczny tułacz w 1997 roku. 

Piszący zaś te słowa, w recenzji zamieszczonej w „Rzeczpospolitej”, kiedy autor z Australii kilka lat później wydał kolejny tom opowiadań, konstatował: 

Misja Polaka między obrotami Ziemi jest tekstem przejmującym, choć zupełnie pozbawionym patosu. Patrzymy oto w twarze pacjentów zakładu psychiatrycznego czy w twarz wyłaniającego się z mroku i wchodzącego do nocnego baru Baska, by jednocześnie obcować z sacrum, którego tak bardzo brakuje naszej współczesnej literaturze. Tekst tytułowy znakomicie pogłębiony zostaje przez następujące po nim opowiadanie Modlitwa krajobrazów. Warto wspomnieć o formie, którą przybierają opowiadania Bamburowicza. Autor bardzo często posługuje się przypadkową notatką, dziennikiem, listem, relacją czy zapisem wspomnień bohaterów. Ta „rwana” narracja, bardzo współczesna, bynajmniej nie utrudnia lektury, przeciwnie – w kunsztowny sposób współgra z losami postaci, sprawia, że możemy wyobrazić je sobie z rozmaitych punktów widzenia, różnie ocenić (2008). 

Najnowsza książka prozaika z Australii Masy powietrza. Opowiadania o przełomie XX i XXI wieku potwierdza tylko, z jak oryginalną i cenną dla polskiej literatury twórczością mamy tu do czynienia. Masy powietrza… to aż dziewiętnaście nowych opowiadań, które skrzą się od konceptów, paradoksów, fabularnych Borgesowskich rozwidleń, a jednocześnie zapraszają czytelnika do zapoznania się z trudnymi losami splecionymi z dwudziestowieczną historią. Bohaterowie Bamburowicza (pod tym literackim pseudonimem kryje się urodzony w 1951 roku w Łodzi, a od 1984 – mieszkający w Melbourne Jerzy Wysoczański) to postacie naznaczone trudnymi losami, emigranci, zwykli ludzie, ale też postaci historyczne, między innymi Herling-Grudziński i Karski, a z obcych – kochanka Goebbelsa, czeska aktorka Baarova czy caryca Bułgarii. Wszyscy oni są tajemniczo powiązani przez czas (o czasie traktuje zresztą opowiadanie Zegary życia i śmierci), a tytułowe „masy powietrza”, to – wedle zamierzeń autora – symbol oglądania historii XX wieku z góry, znak ulotności ludzkich losów, wydarzeń i wreszcie samej historii. 

Moim ulubionym opowiadaniem jest proza zatytułowana Puste źrenice. Siedzące za barem postacie odbijają się tysiąckrotnie w metalowych płytkach, którymi wyłożone są ściany lokalu. „Płytki na kilka sposobów odbijały tę twarz osadzoną na szyi jak z jednego mięśnia”. Tak poznajemy głównego bohatera, byłego gracza w australijski futbol, który przy szklaneczce whisky opowiada o przygodzie sprzed miesiąca. Mówi o kobietach w jego życiu i przypadkowej wizycie w domu swojej byłej narzeczonej. Żyje jeszcze? Bohater zza szyby obserwuje jej ojca, staruszek kiwa się przed telewizorem. Jakaś dziwna chęć popycha futbolistę do włamania. Znajduje się w przydomowej graciarni, tam stoi telewizor, na którym znajduje zdjęcie – jej zdjęcie. Ale czy na pewno jej? Czy siedząca przed telewizorem postać starca to rzeczywiście ojciec porzuconej przed laty przez bohatera kobiety? Bamburowicz potrafi jednym zdaniem odwrócić znaczenie ciągu zdarzeń, do których przyzwyczaił czytelnika, zaskakuje i mnoży rozwiązania, jest w tym wytrwały i konsekwentny. Jednocześnie zdradza nam trochę swojego własnego sposobu widzenia rzeczywistości, który staje się siłą sprawczą pisania: 

Ciekawe, że teraz tak nieźle pamiętam tę dziwną konwersację w barze – z całą jej ulotną chronologią. Pamiętam, że od tego chrupnięcia jego szyi zaczęła narastać we mnie chęć uporządkowania tego wszystkiego, nadania znaczenia rzeczom odsuniętym w niebyt […] lub wykluwającym się z nicości – jak niedoszłe życie mego kolegi. Teraz widzę, że moja pamięć nadała wtedy znaczenie również tej konwersacji w barze, wpisała ją w wieczność. Spisuję to, więc wieczność przechowa dwie wersje: wszechobejmującą, migotliwą, włącznie nawet z tym schizofrenicznym filmem na metalowych płytkach, oraz wybiórczą, moją, z niektórymi tylko obrazami na metalu.

Bardzo ciekawe są też opowiadania, które dają pewien wgląd w rzeczywistość PRL. Widzimy dzieci bawiące się w małej miejscowości, uczniów szkoły podstawowej. Olbrzymie, samotne drzewo, a wokół oni, właśnie w tym punkcie świata zaczyna się ich życie, tu bawią się i biją. Który to może być rok? Losy dzieci zderzone zostają z życiorysem Paula Fregosi, zmarłego w 2001 roku pisarza, podróżnika, marynarza, który mieszkał w Kanadzie, Brazylii, Australii i na Tahiti, miał u stóp cały świat. Król życia. A oni? Bamburowicz kwituje to jednym zdaniem: 

A nie wiadomo, czy jakby zobaczył to drzewo z nami wtedy, jeden nad drugim, to by nie pomyślał, że takiego czegoś to nigdzie na świecie nie widział (W krainie potworów).  

W opowiadaniu O, przyszedł bokser widzimy grupę przyjaciół z małego miasteczka po wielu, wielu latach. Czy to te dzieci z poprzedniego opowiadania? Ułożyli sobie życie lepiej czy gorzej i choć bliżej im już na tamtą stronę, nie tracą pogody ducha, może dlatego, że wciąż są wierni swoim pierwszym pasjom – muzyce jazzowej. Śmierć światowej gwiazdy jazzu wywołuje wspomnienia, takie z wiejskich zabaw, pierwszych miłości i pierwszej wódki. 

Na uwagę zwraca stylistyczna różnorodność zbioru. Każde z opowiadań jest pisane w inny sposób, inaczej skonstruowane, ma inne tempo. To celowy zabieg pisarza odwołującego się tu do tradycji Kafki i Borgesa, wciągającego czytelnika w swoisty labirynt znaczeń, a jednocześnie pokazujący, jak pojemną i fascynująca formą wciąż jest opowiadanie, forma dziś niesłusznie traktowana po macoszemu przez krytyków i wydawców. 

Dobrym przykładem takiej strategii jest Chwila szczęścia, która łączy polską historię i czasy współczesne w trzech krótkich i rożnych formalnie epizodach. To kolejno: fikcja, reportaż i gazetowe fakty, ale wcale nie jest to postmodernistyczna zabawa dla samej zabawy. O szczęściu jest też chyba opowiadanie Monarchia – to po prostu życie małżeńskie, jego opis, a miłość dyskretnie obecna na każdej ze stronic po prostu jest, dzieje się. Kto podjął ostatnio w krótkiej formie takie wyzwanie? Przecież o wiele łatwiej jest pisać o patologiach, umieraniu, potwornościach życia, nałogach. Takich tematów chwyta się dziś wielu w nadziei na szokowanie czytelnika, z naiwnym założeniem, że ten na pewno jest bałwanem, który wcześniej nie czytał Zoli czy Żeromskiego. Wenanty Bamburowicz idzie inną drogą.

Wyznacza ją na pewno przejmujące opowiadanie Pasja pucybuta. Powołanie, co to jest? Załóżmy, że życie to partia szachów rozgrywana przez bohaterów tej prozy, z Pasją według świętego Mateusza w tle. Kończy się wygraną, przegraną lub remisem. A w życiu? Autor nie moralizuje i nie poucza. To wielka zaleta tego zbioru, jak i całego pisarstwa Wenantego Bamburowicza, który do swoich dwóch udanych zbiorów opowiadań dorzuca trzeci i udowadnia, że nadal jest w świetnej pisarskiej formie, a możliwości, jakie tkwią w krótkiej formie, którą od lat z powodzeniem uprawia ten autor, pozostają ogromne. 

 

Wenanty Bamburowicz, Masy powietrza. Opowiadania o przełomie XX i XXI wieku, Wydawnictwo FORMA, Szczecin 2022. 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wojciech Chmielewski, Świat na metalowych płytkach. O opowiadaniach Wenantego Bamburowicza , „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 202

Przypisy

  1. Jeśli nie zaznaczono inaczej, cytat pochodzi z książki J. Bator, Ucieczka niedźwiedzicy, Kraków 2022.
  2. T. Teodorczyk, Płacz cykady, Brzeg 2021, s. 31.
  3. Tamże, s. 177.
  4. Tamże, s. 185–186.
  5. Tamże, s. 168.
  6. Tamże, s. 142.
  7. Z mowy wygłoszonej na Uniwersytecie w Ottawie 02.05.1991 r., „Dialog” 1991, nr 10.

Powiązane artykuły

Loading...