11.04.2024

Nowy Napis Co Tydzień #249 / Dobry pan i zły cham

Zwrot ludowy ma się w Polsce świetnie – i to dobrze. Wymieńmy kilka najbardziej znanych książek związanych z tym tematem (kolejność losowa): Chamstwo Kacpra Pobłockiego, Pańszczyzna Kamila Janickiego, Ludowa historia Polski Adam Leszczyńskiego czy Chłopki Joanny Kuciel-Frydryszak. W 2023 roku do tej kolekcji dołączyli Obrońcy pańszczyzny Adama Leszczyńskiego – profesora SWPS, dziennikarza OKO.press, historyka i socjologa. Pańszczyzna w mentalności Polaków została właściwie wyparta i mało kto przyznaje wprost, że była siostrą niewolnictwa. Nasza świadomość zbiorowa każe nam raczej stereotypowo uważać się za potomków szlacheckich niż włościańskich (oczywiście to się zmienia, ludzie odkrywają swe pochodzenie chłopskie i bywają z niego dumni). Gdy rozmawiam z kolegą, historykiem, człowiekiem wykształconym, ten chwali się szlacheckim pochodzeniem. Przymusowa praca chłopów średnio pasuje do wizerunku powszechnej demokracji (nomen omen szlacheckiej), jaki mamy w głowach i jaki chcemy pokazywać Zachodowi, chociaż pamiątki po pańszczyźnie istnieją. Sam doskonale pamiętam rodzinną opowieść o jakimś przodku ze strony matki, który szlachcicem nie był, ale jako ekonom ‒ a więc w imieniu dziedzica ‒ znęcał się nad chłopami. Nawet własna familia uznawała go za kogoś jednoznacznie złego. Nawiasem mówiąc, dziedzic w rodzinnych świadectwach także nie jawił się jako ideał.

Książka Leszczyńskiego jest w jakimś sensie przełomowa, bowiem prześledził on dyskurs powstały wokół obrony pańszczyzny oraz narracje z tego okresu. Wykonał pracę benedyktyńską – podkreślam to z pełnym uznaniem i przekonaniem. Bo – wbrew temu, jak wygląda uproszczona nauka na ten temat w polskich szkołach – historia pańszczyzny nie ogranicza się do kilku dat w podręczniku, które wskazują, kiedy nastąpiło uwłaszczenie, a więc rok 1863 i 1864. Nie, to nie tak.

Po pierwsze, mało kto pamięta, że pańszczyznę w Rosji zniesiono wcześniej niż w Królestwie Polskim, co świadczy, że cywilizacja w zakresie traktowania chłopstwa dotarła do nas później niż do zacofanej Rosji. Po drugie, o darmosze albo daremszczyźnie – czyli przymusowej i darmowej pracy chłopów na rzecz dworu, niewliczanej do wymiaru pańszczyzny – niewiele się mówi, a powinno, bo nie było to nic innego jak kreatywna księgowość polskich panów. Po trzecie ‒ zniesienie pańszczyzny przez zaborców miało gruntowną podbudowę, poprzedzały je najpierw postulaty oczynszowania, potem odpowiednie akty prawne, a mimo tego mieliśmy zjawisko wysadzonych z siodła, tylko częściowo wynikające z represji popowstaniowych. Okazuje się więc, że oświecony szlachcic, chcący edukować chłopa do wolności, sam nie potrafił przygotować się do tego, że czasy się zmieniają.

Tym, co uderza w publikacji Leszczyńskiego, jest przede wszystkim uwidocznienie, do jakiego stopnia dyskurs został zawłaszczony przez szlachtę. To niby oczywiste, biorąc pod uwagę panujące wówczas stosunki społeczne, a jednak jakoś otwierające oczy, tym bardziej że i literatura z tego okresu mówi głównie o szlachcie. Chłopi nie mieli swoich przedstawicieli, byli zdani na co bardziej oświeconych szlachciców. Ich zdania – poza pojedynczymi relacjami – nie znajdziemy. Zostali zmarginalizowani, pominięci. A przecież literatura pokazuje, że tak być nie musiało. W Placówce Prusa polskiej ziemi przed zaborcą broni chłop, a w Chłopach Reymonta zbiorowość upomina się o las i staje do walki o niego. Tak więc Obrońcy pańszczyzny to także opowieść o społeczeństwie, w którym większość nie ma głosu, nie może mówić, reprezentować swoich poglądów, jest skazana na posłuszeństwo decyzjom innych. W takim warunkach obrońcy pańszczyzny mogą gruntować swoje poglądy, odwlekać jej zniesienie czy też mówić, że nie jesteśmy na to gotowi. Swoje teksty adresowali oni bowiem często właśnie do chłopów – do ich „pokory i posłuszeństwa” (s. 26). Chłopi byli przedmiotem, a nie podmiotem dyskursu, co również podkreśla ówczesną hierarchię.

Interesująca jest rozbudowana refleksja – przewijająca się właściwie przez całą publikację – przyrównująca obronę pańszczyzny do obrony niewolnictwa w USA (co znamienne – to podobne lata). Jednocześnie monografista wskazuje, że w krytyce amerykańskiej to zagadnienie doczekało się uczciwego przedstawienia, w naszej zaś jego książka jest chyba pierwszą taką próbą, wcześniejsze uznaje on bowiem za przyczynkowe. Autor bada także, czym była wolność dla chłopa, jakie były jej granice. „Czy chłop był niewolnikiem?” – pyta w tytule drugiego rozdziału, referując dyskusje na ten temat, bowiem już współcześni, na przykład Napoleon, tak nazywali tę formę służebności wobec dworu. Leszczyński zauważa:

Protest budziło więc słowo uważane za obraźliwe, a nie opisanie istoty rzeczy. Jedna z kluczowych różnic pomiędzy kolonialnym niewolnictwem a polskim poddaństwem (przed nadaniem chłopom wolności osobistej) polegała na tym, że niewolników sprzedawano na targu, a chłopów zazwyczaj razem z ziemią, na której żyli i pracowali. I jedni, i drudzy byli traktowani jak własność pana. Ani jedni, ani drudzy nie mieli do kogo się odwołać od jego wyroków, a pan miał moc wymierzania kar według uznania. Dla Dłuskiego jednak ta niewielka w istocie różnica przesądzała sprawę: „ustąpić bliźniego bliźniemu” zgadzało się z chrześcijaństwem, o ile był przywiązany do ziemi. Sprzedać go na targu już nie (s. 86).

Co ciekawe, cały system stał po stronie pańszczyzny, wywodzonej przez duchownych hierarchów od Boga. Biskupi – dysponujący kościelnym majątkiem – stali bowiem przecież na straży interesów znajdujących się w ich władaniu latyfundiów, uwłaszczenie (a może raczej powinniśmy mówić: wyzwolenie) chłopów prowadziłoby do uszczuplenia ich majątków. W moim odczuciu istniało więc w Polsce systemowo ugruntowane niewolnictwo – i wyprzeć tego nie możemy. Jak inaczej nazwać sytuację, w której większość społeczeństwa jest przywiązana do ziemi, musi kilka razy w tygodniu (za darmo!) wykonywać pracę na rzecz pana? Oczywiście istniało – i tutaj obrońcy pańszczyzny znajdowali argumentację – prawo własności, jednak ograniczało się ono do panów. Ci raz otrzymane przed wiekami od króla ziemie (w przypadku królewszczyzn zawłaszczone, ponieważ otrzymywano je w dożywocie, a nie na zawsze) posiadali na wieczność, chłopi zaś niczego nie dziedziczyli, tylko rodzili się jako część inwentarza. Zresztą retoryka obrońców pańszczyzny żonglowała argumentami ‒ argumentami, które było trudno zbić nie ze względu na ich merytorykę, lecz mnogość.

Autor notuje również istotne spostrzeżenie:

Pisząc o równi pochyłej, na końcu której leżało wyzucie ich z reszty własności, konserwatyści intuicyjnie wyczuwali, że znaleźli się po złej stronie historii i że w nowoczesnym świecie ich przywilej jest nie do utrzymania (s. 202).

Obrona pańszczyzny nie była więc niczym innym niż próbą utrzymania status quo, szlachta nie chciała być poszkodowana, próbowała desperacko bronić swojego posiadania przed uwłaszczeniem, a w dalszej perspektywie – reformą rolną. Był to przejaw typowego samolubstwa, egoizmu i wsteczności – choć argumentowano odwrotnie. Zniesienie chłopskich obowiązków miało doprowadzić do zapaści gospodarczej, tymczasem – jak wiemy – reforma rolna to nieunikniony warunek rozwoju społeczeństwa. Już sama jej wizja – majacząca na horyzoncie – przerażała arystokratów.

Książka Leszczyńskiego spełnia wszystkie wymogi stawiane pracom naukowym – zawiera rozbudowany aparat naukowy wraz z szeroką bibliografią, została podparta imponującą kwerendą naukową. Autor sięga po teksty z epoki, przede wszystkim prasę, zarazem wykorzystując istniejące ustalenia naukowe. Jednak nie to jest dla mnie najważniejsze ‒ najważniejsze okazuje się bowiem to, że publikacja stanowi przede wszystkim ciekawą syntezę, napisaną przystępnie i z retoryczną swadą, co sprawia, że być może sięgną po nią szersze kręgi odbiorców. Autor podejmuje liczne polemiki, zbija argumenty, próbuje dojść do sedna. Nie ulega powierzchniowym narracjom, tylko spogląda głębiej. Również styl tej książki został odpowiednio dobrany, dzięki niemu z zaciekawieniem, a nie – jak w przypadku wielu naukowych narracji – ze znużeniem, pozwalamy się prowadzić przez meandry narracji. Nie ma tutaj naukowego nadęcia, w efekcie czyta się po prostu przyjemnie, a przy okazji śledzi się interesujące odkrycia.

Podsumowując, warto książkę Leszczyńskiego nie tylko przeczytać, ale postarać się także przełożyć na rzeczywistość i zapytać, kto dzisiaj jest obrońcą pańszczyzny. Niektóre argumenty można dostrzec i dzisiaj, gdy w przestrzeni medialnej porusza się wspomniany temat ‒ to jednak czytelnicy muszą odkryć sami.

A. Leszczyński, Obrońcy pańszczyzny, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2023

Obrońcy pańszczyzny [E-Book] [epub]

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Dariusz Żółtowski, Dobry pan i zły cham, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 249

Przypisy

  1. D. Brzeszcz, Rosyjskie haki, polskie krynoliny. Żałoba narodowa 1863 roku [w:] J. Jaworska, K. Rachubińska, A. Zborowska (red.), Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego. Utopie i fantazje w modzie i dizajnie, Warszawa 2014, s. 119.
  2. Tamże, s. 124.
  3. B. Biedrońska-Słota, M. Molenda, Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego, Warszawa 2023, s. 15. Dalsza paginacja cytatów z tej publikacji oznaczana będzie w tekście głównym numerem strony w nawiasie okrągłym.
  4. R. Hetman, Las zbliża się powoli, Warszawa 2022, s. 97.
  5. Tamże, s. 65.
  6. Tamże, s. 99.
  7. Wielki strach, reż. P. Carlucci Sforza, Polska 2020. Film dokumentalny został poświęcony tym samym wydarzeniom co reportaż Hetmana.
  8. R. Hetman, Las…, s. 12–13.
  9. Tamże, s. 261.
  10. Gminna Spółdzielnia „Samopomoc Chłopska” – w skrócie GS, to nazwa spółdzielni, które właściwie miały państwowy monopol na handel na wsi w PRL.
  11. Hetman, Las…, s. 122.
  12. Tamże, s. 139.
  13. H. Birenbaum, Nadzieja umiera ostatnia, Oświęcim 2017, s. 5.
  14. I. Bartosik, A. Wilda, Ja z krematorium Auschwitz. Rozmowa z Henrykiem Mandelbaumem, byłym więźniem Sonderkommando w KL Auschwitz, Oświęcim 2017, s. 53.
  15. Rodzaj pasa z koralików wykonany z zaokrąglonych przewierconych muszli. W kulturach opartych na ustnej tradycji służył do utrwalania i potwierdzania ważnych wydarzeń politycznych, na przykład traktatów.
  16. G. Minois, Historia śmiechu i drwiny, tłum. W. Klenczon, Warszawa 2021, s. 257.

Powiązane artykuły

04.04.2024

Nowy Napis Co Tydzień #248 / O narodowym stroju

Gdy myślimy o polskim dziedzictwie narodowym, nie sposób pominąć zagadnienia ubioru, będącego charakterystyczną częścią tożsamości polskiej szlachty. To właśnie strój oraz zwisająca u boku Sarmaty szabla stanowiły wyraźny, widoczny gołym okiem znak przynależności do stanu. O kontuszu, żupanie i szabli uczą się dzieci na lekcjach historii w szkole podstawowej, a jednocześnie polskiemu strojowi narodowemu poświęciliśmy chyba jeszcze nie dość uwagi, ponieważ poza tym znamiennym ciągiem „kontusz – żupan – szabla” wiedza Polaków na temat tej części naszego dziedzictwa jest raczej skąpa. W tym miejscu warto chyba także wspomnieć o 1670, polskiej produkcji dla Netfliksa. To serial, który powraca do dziejów Sarmatów i czyni to w sposób satyryczny, pokazując, że byli to ludzie jak my. Popularność produkcji wskazuje przy tym na głód informacji o kulturze i gustach Polaków w tamtych czasach.

Dlatego z tym większym zadowoleniem odebrałem książkę Beaty Biedrońskiej-Słoty i Marii Molendy Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego. O tym, jak ważna jest moda i jej związki ze sprawą narodową, niech świadczy żałoba roku 1863. Daniel Brzeszcz tak stwierdzał: „Powstanie styczniowe zaczęło się od czarnych sukni i na czarnych sukniach skończyło”D. Brzeszcz, Rosyjskie haki, polskie krynoliny. Żałoba narodowa 1863 roku [w:] J. Jaworska, K. Rachubińska, A. Zborowska (red.), Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego. Utopie i fantazje w modzie i dizajnie, Warszawa 2014, s. 119.[1]. I dalej konstatował: „Tymczasem awantura o czarne suknie dowodzi, że bez uwzględnienia kobiet i ich strojów obraz powstania 1863 roku nie będzie pełny”Tamże, s. 124.[2]. Tak więc z całą pewnością poświęcenie uwagi kontuszowi to ważna inicjatywa, wpisująca się w działania mające na celu jak najpełniejsze opisanie polskiej historii.

Autorki stawiają w tekście następującą tezę:

Jedną z ważniejszych generalnych cech charakteryzujących rozwój mody jest jej zmienność wyznaczona w sposób ciągły poprzez nadawanie ubiorom coraz to nowych kształtów. Proces ten w zróżnicowanym rytmie towarzyszył kolejnym etapom rozwoju społeczeństw, zmianom gustów przedstawicieli elit, do których pretendowali członkowie niższych warstw, zapotrzebowaniu na nowe formy stymulowanemu przez wzorce płynące z ośrodków władzyB. Biedrońska-Słota, M. Molenda, Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego, Warszawa 2023, s. 15. Dalsza paginacja cytatów z tej publikacji oznaczana będzie w tekście głównym numerem strony w nawiasie okrągłym.[3].

Jeżeli weźmiemy to zdanie na poważnie, to moda staje się papierkiem lakmusowym społeczeństwa – informującym nas o etapie jego rozwoju. Rozwinięta moda świadczyłaby o rozwoju kraju, a moda będąca kopią cudzych wzorów, dowodziłaby braku strukturalnej ciągłości. Co istotne, badaczki w dalszej części pracy, bazując na trafnie dobranych i właściwie skonstruowanych argumentach, skutecznie udowadniają oryginalność i odmienność polskiego stroju.

Przejdźmy teraz do właściwych rozważań autorek i wyłuskajmy z nich kilka ciekawych wątków. Biedrońska-Słota i Molenda nie rozpoczynają od mówienia o kontuszu. Najpierw dokonują krótkiego przeglądu historii mody, szczególnie tuniki – dzięki temu otrzymujemy wiele informacji na temat odmian tego stroju w Europie Zachodniej, w Turcji, na Rusi czy na Węgrzech. Zostały one przedstawione w skondensowany sposób, co sprawia, że nie zaburzają proporcji między nimi a właściwym zagadnieniem, któremu poświęcono książkę. Pojawiają się tam informacje powszechne znane, jak to, że w strojach polskich i perskich da się dostrzec sporo podobieństw, oraz swoiste ciekawostki, dotyczące na przykład tego, co wpłynęło na zmianę ubioru Karola Wielkiego.

Za najważniejszą część książki uznaję znamienną tezę autorek, że „[d]zieje mody wyraźnie wskazują, że granicę tych dwóch obszarów [mód Wschodu i Zachodu – D.Ż.] stanowiły między innymi tereny dawnej Polski” (s. 26). Jak zatem widać, ciekawe, choć – trzeba przyznać – również nieszczęśliwe położenie geopolityczne Polski miało wpływ na wyjątkowość naszego ubioru. To tutaj bowiem przenikały i łączyły się wpływu dwóch światów.

W dalszych rozdziałach książki badaczki podążają tropem szlacheckich ubiorów – bazują tutaj nie tylko na pracach historyków, tekstach z epoki, lecz także na bogatej ikonografii. To między innymi na jej podstawie rekonstruują dawne stroje. Przeprowadzają nas przez epoki w sztuce, ale nie zatrzymują się na latach świetności kontusza, wskazują bowiem także na reminiscencje ubioru szlacheckiego w modzie XIX i XX wieku. Jednocześnie autorki niezbicie udowadniają, że kontusz to nie tylko sprawa ubioru, lecz także narodowości, ukazując, jak przez ubiór kształtowała się tożsamość narodowa. Biedrońska-Słota i Molenda piszą w Zakończeniu:

Przez kilka stuleci toczył się swoisty spór pomiędzy zwolennikami mody narodowej a tymi, którzy hołdowali wzorom zagranicznym. W XVIII w. kwestia obecności mody zachodniej na ziemiach polskich stała się jednym z elementów ostrego starcia światopoglądowego. Spór fraka z kontuszem, peruki i wąsów przeniknął do języka polityki. Niektórzy uważali, że kiedy zniknie ubiór kontuszowy, zaniknie i polska mowa (s. 243).

Kontusz stanowił więc nie tylko o naszym ubiorze, lecz także o tym, kim jesteśmy. Stosunek do kontusza miał być stosunkiem do rozumienia polskości – muszę przyznać, że nie sposób nie zgodzić się z refleksją autorek, bo i dzisiaj przecież mamy dwie Polski i, jeśli dzieli je kontusz, to zaledwie jako przyczynek, fasada, za którą kryją się istotne podziały.

Za niezwykle cenny uznaję rozdział Ile wart był ubiór?, poświęcony ekonomicznemu tłu podejmowanych rozważań. Zawiera on interesujące wiadomości na temat dochodów magnatów czy zwykłych szlachciców, syntetyzuje wiedzę o ówczesnych cenach towarów i usług, wreszcie uwzględnia inflację. To źródło ciekawej wiedzy, rzucającej światło na uwarunkowania zakupu szlacheckich strojów, na to, ile trzeba było mieć pieniędzy, by nosić się godnie.

Omówmy teraz pozamerytoryczny wymiar książki. Z jednej strony jej duży walor stanowi bogaty materiał ilustracyjny oraz załączony Słowniczek wyjaśniający używane w publikacji pojęcia. Ikonografia pozwala unaocznić sobie to, o czym piszą autorki, zaś Słowniczek ułatwia pracę z książką także tym, którzy nie orientują się w meandrach historii mody. Z drugiej strony, szczerze mówiąc, pewien czytelniczy dyskomfort sprawia obcowanie z przypisami, w których pomieszano polską tradycję przypisów dolnych z przypisami harvardzkimi. Bez dwóch zdań na potrzeby ewentualnego drugiego wydania warto by zmienić je na tradycyjną formułę, co ułatwiłoby czytelnikowi nawigowanie po sieci odwołań do literatury.

Przejdźmy do podsumowania. Czy to książka wyłącznie o historii mody? Z pewnością nie. To przede wszystkim pełnoprawna monografia historyczna, rzucająca światło na kolejny fragment naszych dziejów, dostarczająca wielu ciekawych faktów przedstawionych przez autorki na podstawie dokonanego przez nie przeglądu badań. Bogactwo refleksji autorek może imponować, czasem nawet przytłaczać. Tak więc pojawia się pytanie: Czy to dzieło dla każdego? Nie. Dostrzegam tutaj przede wszystkim trzy grupy docelowe – historyków, szczególnie mody, entuzjastów tradycji szlacheckiej oraz rekonstruktorów. Oni będą w stanie docenić erudycyjny wymiar dzieła, a jednocześnie po lekturze wzbogacą się o soczystą dawkę wiedzy, która może być przydatna w ich działaniach.

Podsumowując, książka jest bez wątpienia projektem udanym. Poświęcona została części naszego dziedzictwa narodowego traktowanego najczęściej jako li tylko element sarmackiego snobizmu. Autorki książki Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego udowadniają, że strój jest wartościowym i niedocenianym należycie elementem naszej kultury.

B. Biedrońska-Słota, M. Molenda, Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2023

Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego
 - Maria Molenda, Beata Biedrońska-Słota  | okładka

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Dariusz Żółtowski, O narodowym stroju, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 248

Przypisy

  1. D. Brzeszcz, Rosyjskie haki, polskie krynoliny. Żałoba narodowa 1863 roku [w:] J. Jaworska, K. Rachubińska, A. Zborowska (red.), Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego. Utopie i fantazje w modzie i dizajnie, Warszawa 2014, s. 119.
  2. Tamże, s. 124.
  3. B. Biedrońska-Słota, M. Molenda, Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego, Warszawa 2023, s. 15. Dalsza paginacja cytatów z tej publikacji oznaczana będzie w tekście głównym numerem strony w nawiasie okrągłym.
  4. R. Hetman, Las zbliża się powoli, Warszawa 2022, s. 97.
  5. Tamże, s. 65.
  6. Tamże, s. 99.
  7. Wielki strach, reż. P. Carlucci Sforza, Polska 2020. Film dokumentalny został poświęcony tym samym wydarzeniom co reportaż Hetmana.
  8. R. Hetman, Las…, s. 12–13.
  9. Tamże, s. 261.
  10. Gminna Spółdzielnia „Samopomoc Chłopska” – w skrócie GS, to nazwa spółdzielni, które właściwie miały państwowy monopol na handel na wsi w PRL.
  11. Hetman, Las…, s. 122.
  12. Tamże, s. 139.
  13. H. Birenbaum, Nadzieja umiera ostatnia, Oświęcim 2017, s. 5.
  14. I. Bartosik, A. Wilda, Ja z krematorium Auschwitz. Rozmowa z Henrykiem Mandelbaumem, byłym więźniem Sonderkommando w KL Auschwitz, Oświęcim 2017, s. 53.
  15. Rodzaj pasa z koralików wykonany z zaokrąglonych przewierconych muszli. W kulturach opartych na ustnej tradycji służył do utrwalania i potwierdzania ważnych wydarzeń politycznych, na przykład traktatów.
  16. G. Minois, Historia śmiechu i drwiny, tłum. W. Klenczon, Warszawa 2021, s. 257.

Powiązane artykuły

30.11.2023

Nowy Napis Co Tydzień #231 / Rowerem tam i z powrotem

Istotę roweru najlepiej określił anonimowy entuzjasta na łamach „New York Times” w ostatnich dniach grudnia 1878 roku: „Podróżujesz. A nie dajesz się wozić”. Słowa napisane niemal 150 lat temu pozostają aktualne. W jeździe na rowerze zawsze chodziło o to, by samemu mocno trzymać kierownicę i polegać jedynie na sile własnych nóg. Rower to nic innego jak urzeczywistniona idea samostanowienia. Nic dziwnego, że hasło – parafrazując anonimowego entuzjastę – „prowadzisz czy dajesz się prowadzić”, stało się zbieżne z przemianami społecznymi i cywilizacyjnymi. Rower był zawsze rewolucyjny – przekonuje Jody Rosen na kartach Na okrągło. Sekretne życie roweru. Nie może być inaczej, skoro dzięki rowerowi biedak mógł bezkarnie kurzyć w twarz dżentelmenowi w powozie.

Na rowerze, czyli na miotle czarownicy

To zaskakujące, że na plakatach reklamowych z roku 1900 pokazywano rowery w kosmosie. Rowery mkną po nieboskłonie, zmierzając od planety do planety. Dosiadają go półnagie boginie o rozwianych włosach i zwiewnych szatach odsłaniających piersi. Celem jest najczęściej Księżyc, ale trzeba to też czytać ogólnie: oderwanie się od ziemi. Świadomie nawiąże do tego w jednej ze swoich najlepiej znanych scen Steven Spielberg w filmie E.T. Jazda na rowerze rzeczywiście ma w sobie coś z latania. Szkot Robert William Thomson opatentował w 1846 koła do powozu wypełnione powietrznym rękawem. Nazwał je „kołami powietrznymi”. Rowerzysta na swojej maszynie ma rzeczywiście wrażenie unoszenia się nad ziemią. Na dobrą sprawę tak właśnie jest – przemieszcza się, nie dotykając podłoża. Jadąc na rowerze, jest się zawieszonym pomiędzy niebem a ziemią. To zawieszenie, bycie pomiędzy sferami, nazywam na własny użytek rowerowaniem: już przebywa się na wysokościach, choć wciąż odbiera drgania nierówności gruntu.

Kobiety zjeżdżające po krzywiźnie księżycowego rogala na początku wieku czy Elliott i E.T. niemal powtarzający ten sam wyczyn pod koniec wieku; rower może zabrać nas tam, gdzie tego chcemy. A dzieje się tak dlatego, że jazda na nim to przeżycie duchowe: daje poczucie wolności, ekscytacji, a nade wszystko – sprawczości. Nic dziwnego, że zaraz po tym, jak rower przestał być zabawką angielskich dandysów, stał się wyrazem walki o emancypację kobiet. Jednoślad uświadomił być może bardziej naocznie niż jakiekolwiek inne formy protestów na przełomie XIX i XX wieku, że w gorsecie dotychczasowego systemu nie da się dłużej żyć. Wiktoriańskie fiszbiny i krynoliny musiały odejść na rzecz wygodnych bloomerek, czyli bufiastych spodni. Na okrągło Jody’ego Rosena ma właśnie konstrukcję roweru: dwa koła, niczym przeszłość i przyszłość, spięte są jedną ramą rozmyślań autora. Lektura staje się, co widać już w tej recenzji, doświadczeniem niemal tożsamym z samą jazdą na rowerze. Jest zaskakująco, jest euforycznie, ale także niezwykle przygnębiająco, zwłaszcza gdy zastanawiamy się nad krwawym bieżnikiem jednośladu (o czym powiemy niżej). Doskonałą świadomość tego, o czym pisze, ma sam Rosen. Jak zauważa:

Jazda na rowerze sama w sobie jest już cyrkową sztuczką. Rowery to wszak chybotliwe istoty – cały czas dążą do tego, by się przewrócić. Nieruchomy rower od razi leci na bok, o ile nie oprze się go o ścianę albo postawi na nóżce. Jeśli zaś popchnie się go bez rowerzysty na siodełku, kierownica po chwili się skręci, a cały pojazd przewróci. Jazda na rowerze jest więc nieustannym doskonaleniem się w sztuce zapobiegania upadkom, nieskończoną serią drobnych ruchów na boki, do przodu i w tył, byle tylko utrzymać się w pionie i jechać naprzód.

Tylko zadeklarowany zwolennik spalinowców nie dostrzeże w tym fragmencie, że Rosen, pisząc o rowerze, w istocie pisze o samym życiu.

Rower, jaki jest, nie każdy widzi

Welocyped, pędnik, skorobieg, szybkojazd, skoropęd, drezyna, stalowy stępak, niklowany ogier, rumak dandysa czy wreszcie dwukołowy bucefał – jest znany po wieloma imionami, co pokazuje tylko, że rower od początku wzbudzał zainteresowanie. Od zachwytu kształtem („Geometria jednośladu to uczta dla oczu: wyrazista kreska kierownicy, miękkie linie ramy, koronkowa promienistość szprych” – pisze Rosen) po oburzenie męskich strażników dawnego porządku (w 2016 roku w Iranie zabroniono kobietom jazdy na rowerze w publicznych miejscach, dlatego Iranki zaczęły przypinać na ubraniach hasła: „Nie podniecaj się, ja tylko jadę na rowerze”) historia roweru jest bardziej burzliwa, niż się to zazwyczaj wydaje. Rama roweru dźwiga konflikt przeszłości z teraźniejszością, miasta z prowincją, maszyny z naturą. To, co pierwotnie było zabawką znudzonych, zamożnych dżentelmenów, szybko stało się środkiem transportu dla biedniejszych warstw społeczeństwa.

Na świecie jest obecnie około miliarda aut i dwa razy więcej rowerów. Tylko w tym roku w Chinach wyprodukuje się więcej bicykli niż na całym świecie samochodów. Nasze miasta i miasteczka, nasze gospodarki, nasze systemy prawne są skrojone z myślą o autach, z kontynentu na kontynent latamy samolotami – a mimo to żyjemy na planecie rowerów.

– zauważa Rosen. Rowerowa rewolucja, czyli uczynienie z jednośladów pojazdów na wskroś miejskich, czego domagają się społeczeństwa krajów rozwiniętych, nijak się ma do rzeczywistości azjatyckiej, afrykańskiej czy latynoamerykańskiej metropolii. Statystyczny cyklista to raczej imigrant zarobkowy z Biednego Południa niż przedstawiciel „rowerowego szyku” lub „rowerowej elegancji” (cycle chic) z Europy. Rower, choć niezmienny w swoim zasadniczym kształcie od wieku, nie oznacza tego samego pod różnymi szerokościami geograficznymi. Czym jest zatem książka Jody Rosena Na okrągło? Na pewną globalną, a nie tylko anglocentryczną historią roweru. Jest to przede wszystkim historia społeczna. A takiej na dobrą sprawę jeszcze nie było. Autora interesuje bardziej, jak bicykle wpłynęły na zmiany w obszarze praw człowieka (rowerzyści na Placu Tienanmen), poczucia wolności i przygody (zimowy rajd po zamarzniętej Klondike) czy dumy ze swego kraju (wspaniały rozdział o szczęściu narodowym brutto w Bhutanie), niż historia kolejnych przerzutek i wzrastająca jakość klocków hamulcowych. Rosen, umiejętnie dbając o proporcję między esejem, socjologicznym reportażem i własnymi zapiskami z przejażdżek, daje czytelnikowi książkę, która jest nasycona kontrastowymi przykładami i osobistą refleksją. Ciekawostki z różnych stron świata i barwne anegdoty sąsiadują z namysłem nad rozwojem ludzkości – to sprawia, że Na okrągło chciałoby się czytać tak, jak głosi tytuł. Czego tu nie ma! Rowery stacjonarne spoczywające wciąż na pokładzie Titanica, bicykle, które zabrał ze sobą kapitan William Parry, szukając arktycznego Przejścia Północno-Zachodniego, jest wreszcie cyklofilia i rowerowe porno – korzystam z przywileju recenzenta i wybieram dwa tematy: ten krwawy i ten euforyczny.

Krwawy ślad bieżnika

Rowery to zwierzęta juczne, stwierdza Jody Rosen. Powstały, aby dźwigać. Rowerowe sakwy to nic innego niż końskie juki. Współczesne jednoślady mają, jak wylicza autor, „bagażniki przednie, bagażniki tylne, bagażniki mocowane do sztycy, skrzynie i koszyki, sakwy i torby podsiodłowe, wózki i przyczepki mocowane do ramy, torebki na kierownicy, pod ramą lub pod siodełkiem, foteliki, wózki i skrzynie do przewozu dzieci”. Ta inwencja doprowadziła wprost do powstania roweru bagażowego. Ale także do wykorzystania bicykli podczas wojny.

Rower, będący dzisiaj symbolem wolności, szybko znalazł się w kręgu zainteresowań wojskowych. Rowerowe bataliony wojsk brytyjskich używane były już w trakcie drugiej wojny burskiej. Żołnierze-cykliści nie mogli nachwalić się ich zalet: są cichsze od koni, nie trzeba ich poić ani karmić i nie muszą wypoczywać. To, co dostrzegli Brytyjczycy, umknęło Amerykanom w Wietnamie. „Stany Zjednoczone przegrywają tę wojnę, a pokonują je rowery” – oznajmiał Harrison Salisbury, redaktor „New York Timesa”. Wyjaśniał zaskoczonym, że szlaki zaopatrzenia armii Wietnamu Północnego są obsługiwane przez jednoślady. Po drobnych przeróbkach rowery mogły przenosić ładunki ważące po kilkaset kilogramów. Przemieszczając się w grupkach, mogły przenosić porównywalną ilość ładunku co ciężarówki, ale były od nich cichsze, zwrotniejsze i znacznie dyskretniejsze.

Koła roweru zostawiają za sobą także inny krwawy ślad – to brzemię swojego wyprodukowania.Boksyt, główny składnik aluminiowych ram, pochodzi z kopalni odkrywkowych w Gwinei, Ghanie czy Chinach, gdzie warunki pracy robotników nie pozostawiają złudzeń. Nie inaczej jest z kauczukiem potrzebnym do opon i dętek. Jeszcze w XIX wieku w Brazylii każde 150 kilogramów kauczuku kosztowało życie jednego robotnika, zaś w Kongu za jedno życie pozyskiwano jedynie 10 kilogramów. I choć chcemy wierzyć, że warunki pozyskiwania kauczuku się zmieniły, to nie zmienia to smutnej konstatacji: rower, który daje cykliście poczucie wolności i zastrzyk endorfin, nie rodzi się nieskalany.

W miejskiej dżungli

Ale chyba najbardziej Jody Rosen zjednuje moje serce, gdy pisze o rowerze w przestrzeni miejskiej. Są to zdania niemal ekstatyczne i jestem przekonany, że powstać mogły tylko z wysokości rowerowego siodełka. Żyć w mieście bez bicykla, to doświadczyć miasta jedynie w połowie. Nikt wierniej nie opowie miasta niż korki, roboty drogowe i wszelkie nierówności terenu. A jednocześnie miasto zaprasza do wybierania nowych dróg, do poznania swoich zakamarków, które nagle ujawniają się na poboczu znanych tras. Jazda na rowerze to po prostu ciągła stymulacja zwojów mózgowych: uważność na drodze sąsiaduje z endorfiną, a pejzaż zaprasza do snucia własnych rozmyślań. Z siodełka widać miasto z zupełnie innej perspektywy. I co najcenniejsze – jazda na rowerze przywraca na powrót rzeczy pierwsze. Dziennikarz Bill Emerson ujął to najpiękniej: „psy znów stają się psami, gotowymi capnąć cię za skraj płaszcza, a dziury w nawierzchni traktujesz bardzo osobiście”. Jak śpiewał Lech Janerka: „Rower to jest świat”.

Recenzją w szprychy

Na okrągło jest książką przebogatą w wątki, ale nie nudną i przemądrzałą. Rosen sprawnie balansuje pomiędzy powagą a żartem, autobiografią a globalnym spojrzeniem. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie wypunktował jej słabości.

Zabrakło mi u Rosena rozdziału o cyklistach-literatach. Wiem, że temat jest tak obszerny, że należałoby temu poświęcić osobną książkę. Ja jednak z ciekawością przeczytałbym refleksje Rosena po lekturze Szkiców piórkiem Andrzeja Bobkowskiego, listów Kazimierza Nowaka z Afryki czy poetyckich wędrówek na „rowerzycy” (tak, tak) Kazimierza Brakonieckiego po Atlantydzie Północy (czyli Warmii i Mazurach).

W oryginale książka Jody Rosena nosi tytuł Two wheels good, co rzeczywiście jest trudne do przetłumaczenia na język polski. Wybór Na okrągło, nawet jeśli nie odpowiada intencji autora, pozostaje do przyjęcia. Wydawca jednak do tytułu dodał podtytuł, który brzmi Sekretne życie roweru. Całkiem zbytecznie, moim zdaniem. Nie ma naprawdę niczego „tajemnego” w rowerowym istnieniu. Czytelnik szukający jakiejkolwiek sensacji raczej zniechęci się lekturą. W dodaniu podtytułu przez polskiego wydawcę widziałbym raczej chęć wpisania się w te wszystkie sekretne życia, jakie wiodą pszczoły, łąki czy krowy, które od kilku lat są polskiemu czytelnikowi nieustannie ujawniane. Wyczuwam tu jakąś niewiarę wydawcy, czy książka bez zwracającego na siebie podtytułu jest w stanie zainteresować czytelnika. To już lepiej byłoby z czwartej strony okładki wyrzucić blurb Wesleya Morrisa, a oddać kilka zdań właśnie Lechowi Janerce. I zamówić wstęp u innego cyklisty literatury, Ireneusza Kani. Czyż to nie piękniejsze rozwiązanie dla polskiego czytelnika na siodełku?

Jody Rosen, Na okrągło. Sekretne życie roweru, przeł. Bartłomiej Kaftan, Wielka Litera, Warszawa 2023

Na okrągło. Sekretne życie roweru Wielka Litera (13520050990) | Książka  Allegro

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Rowerem tam i z powrotem, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 231

Przypisy

  1. D. Brzeszcz, Rosyjskie haki, polskie krynoliny. Żałoba narodowa 1863 roku [w:] J. Jaworska, K. Rachubińska, A. Zborowska (red.), Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego. Utopie i fantazje w modzie i dizajnie, Warszawa 2014, s. 119.
  2. Tamże, s. 124.
  3. B. Biedrońska-Słota, M. Molenda, Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego, Warszawa 2023, s. 15. Dalsza paginacja cytatów z tej publikacji oznaczana będzie w tekście głównym numerem strony w nawiasie okrągłym.
  4. R. Hetman, Las zbliża się powoli, Warszawa 2022, s. 97.
  5. Tamże, s. 65.
  6. Tamże, s. 99.
  7. Wielki strach, reż. P. Carlucci Sforza, Polska 2020. Film dokumentalny został poświęcony tym samym wydarzeniom co reportaż Hetmana.
  8. R. Hetman, Las…, s. 12–13.
  9. Tamże, s. 261.
  10. Gminna Spółdzielnia „Samopomoc Chłopska” – w skrócie GS, to nazwa spółdzielni, które właściwie miały państwowy monopol na handel na wsi w PRL.
  11. Hetman, Las…, s. 122.
  12. Tamże, s. 139.
  13. H. Birenbaum, Nadzieja umiera ostatnia, Oświęcim 2017, s. 5.
  14. I. Bartosik, A. Wilda, Ja z krematorium Auschwitz. Rozmowa z Henrykiem Mandelbaumem, byłym więźniem Sonderkommando w KL Auschwitz, Oświęcim 2017, s. 53.
  15. Rodzaj pasa z koralików wykonany z zaokrąglonych przewierconych muszli. W kulturach opartych na ustnej tradycji służył do utrwalania i potwierdzania ważnych wydarzeń politycznych, na przykład traktatów.
  16. G. Minois, Historia śmiechu i drwiny, tłum. W. Klenczon, Warszawa 2021, s. 257.

Powiązane artykuły

09.11.2023

Nowy Napis Co Tydzień #228 / Podglądanie królowej przez szuwary

Charakter narodu polskiego jest wiernie wzorowany na Wiśle. Rozmach nieoparty na środkach to bezsensowna szerokość Wisły przy chronicznym braku wody. Zmienność, niekonsekwencja, histeria, Wisła wciąż zmienia swoje koryto, rzuca się tu, tam. Dzisiaj groźna, jutro bezsilna. Te zrywy wspaniałe i sromotne upadki. Wisła przybiera, szumi potęgą, po tygodniu ledwo szmerze, utyka, co krok w mieliznach. Ta kapryśność, ta ciągła, irytująca poza na wielkość, ten brak stateczności, ten wdzięk, ta melancholia, ta nieobliczalność […] to cechy polskie i Wisły.

– pisał Karol Zbyszewski w książce Wczoraj na wyrywki. Zaskakująco trafny portret podwójny, w którym udało się uchwycić coś ponadczasowego. Ale może taką perspektywę da się uzyskać jedynie z pewnej odległości? Zbyszewski wydał Wczoraj na wyrywki w 1964 roku na londyńskiej emigracji. W zupełnie innej rzeczywistości politycznej, za to mocno podkreślając „tu i teraz”, przedstawił swoje widzenie splotu dziejów Wisły i Polski Andrzej Chwalba. Jego Wisła jest „biografią rzeki”, a czegoś takiego „lacki Nil” do tej pory się nie doczekał.

Popłynąć

Andrzeja Chwalbę zawsze dobrze się czyta. Jest on także bardzo płodnym autorem, bowiem od kilku lat wydaje przynajmniej jedną książkę rocznie. Ponadto stał się historykiem, który posiada dobrze przygotowany i podporządkowany ważnym rocznicom plan wydawniczy. W takim kluczu postrzegam wydane przez niego choćby Samobójstwo Europy 1914–1918 czy Przegrane zwycięstwo. Wojna polsko-bolszewicka 1918–1920 – obie dostarczone na czas. Chwalba pozostaje zarazem wyczulony na bolączki współczesności, stąd w jego dorobku znalazła się – niemal obowiązkowa – książka o pańszczyźnie (Cham i pan) czy też o relacjach polsko-rosyjskich (Polska – Rosja. Historia obsesji, obsesja historii). Przy tak olbrzymiej wiedzy autora, który w dodatku nie zamyka się w jednej epoce, ale śmiało przekracza stulecia, nie powinno to dziwić. To dobrze, że w polskim piśmiennictwie funkcjonuje taki „dyżurny historyk”. Ta sytuacja ma również ciemne strony: wobec tak dużej płodności autora pojawia się pytanie o jakość jego książek. Wisła jest być może pierwszą książką Chwalby, przy której takie pytanie wydaje się zasadne. Problemy z jakością widać wtedy, gdy autor próbuje pogodzić ciężkie, istotnie rzemieślnicze rozdziały dotyczące dziedzictwa flisów, młynów, szkutników i spichlerzy z rozdziałami opisującymi znaczenie Wisły w polskim krajobrazie kulturowym. Całość czyta się zatem tak, jak płynie Wisła: nierówno. I o ile nie było to celowym zabiegiem autora, to należy uczciwie stwierdzić, że odbija się to niekorzystnie na lekturze.

Być może pierwsza biografia Wisły powinna zasługiwać na dzieło pokroju Dunaju Claudio Magrisa. Piszę (dość asekuracyjnie, to prawda) „być może”, bo gdzie Dunaj, a gdzie Wisła, gdzie Chwalba, a gdzie Magris. Jeden jest eseistą, drugi zaś historykiem. Chwalba dosyć mocno to podkreśla, gdy na wstępie wyjaśnia, czym jest „biografia rzeki”:

Nasza biograficzna opowieść nie jest literacka. Jest naukowa, oparta na przekazach źródłowych rozmaitej proweniencji, a została napisana zgodnie z rygorami warsztatu badawczego historyka, aczkolwiek w formie lżejszej.

Andrzej Chwalba napisał książkę w stylu, w którym czuje się dobrze. Mamy zatem do czynienia z odczytywaniem dokumentów, zarówno statutów cechowych, jak i spraw sądowych, cała tą uczciwą i rzetelną robotą historyka. Chwalba jest na tyle dokładny, a temat tak obfity, że książka mogłaby nosić podtytuł „Słownik wyrazów potopionych”. Co rusz natykamy się na słowa, które już nie istnieją, bowiem handel wiślany zmieniał się poprzez wieki. Fryjor to nazwa sezonu wiosennego spławu flisackiego; zwodek to moment, gdy woda się podnosiła, co umożliwiało szybsze płynięcie; wesele to ściąganie statku z przeszkody rzecznej; wańczos to ociosane drewno, belki, deski; potaż (potasz) to zanieczyszczony węglan potasu służący do wyrabiania szkła, garnków ceramicznych i mydła – po kilkunastu wypisach do swoich notatek z lektur nie widziałem już brzegu. Lista słów, terminów, zwrotów jest przeogromna, co tylko pokazuje, z jaką dokładnością Chwalba przedstawił handel wiślany i związaną z nim kulturę ludzi rzeki. Sęk w tym, że rozdziały Ryba i rybacy, Załoga, Nawigacja, Porty i przystanie, Spichlerze (i kolejne, zatytułowane zgodnie ze spławem wiślanym) są hermetyczne, ciężkie i szczegółowe. Czasem, chcąc wyjaśnić wszystko i wszystkim, autor potyka się – na przykład wtedy, gdy tłumaczy prawa rządzące światem:

Uzupełnienie skromnego menu opartego na produktach roślinnych stanowiło mięso zwierząt hodowlanych oraz dzikich, na które polowano, gdy podchodziły do rzeki.

Aż chciałoby się szepnąć: ale zwierzęta dzikie są także w lasach, nie tylko nad rzeką.

Zdecydowana większość rozdziałów Wisły jest właśnie taka: historyczne rzemiosło bierze górę. Jest dokładnie i rzeczowo, ale również mozolnie, monotonnie, po prostu nudno. Chciałoby się, aby Chwalba nie trzymał się tak kurczowo warsztatu historyka, aby – nomen omen – popłynął. Wisła Chwalby nie jest Dunajem Claudio Magrisa, a szkoda, bo „matka wszystkich Sarmatów” ma w sobie niezwykły potencjał.

Wisła utracona, Wisła odzyskana

Jeśli rzeki mają być nośnikiem tożsamości lub wodami płodowymi państwowości, to w Europie nie jest to takie czytelne. Rzeki za nic mają granice państwowe, a w swych wędrówkach stają się wielonarodowe lub kosmopolityczne. Ren jest tak samo niemiecki, jak i francuski. W Dnieprze przegląda się „dusza ukraińska”, ale chce także rosyjska i białoruska. Dunaj jest zwierciadłem nie tylko dla Austrii, ale także dla dziewięciu innych państw. Na ich tle Wisła jest naprawdę rzeką wybitnie narodową. Stała się jednak taką w powszechnej świadomości Polaków dopiero w okresie odzyskiwania niepodległości po pierwszej wojnie światowej. A czy wcześniej nie była „rzeką wszystkich królów”? Raczej nie. Wisłę postrzegano fragmentarycznie, lokalnie, widząc w niej interes nieustannie konkurujących ze sobą miast nadwiślańskich lub magnatów. Zarówno miasta, jak i bogata szlachta za nic miały królewskie dekrety i nakładały swoje własne opłaty dla trudzących się żeglugą wiślaną. Hasło wolnej żeglugi, a więc pozbawionej opłat, pojawiało się już od 1447 roku, ale nie było respektowane. Interes prywatny zwyciężał nad państwowym. Niemal każdy polski władca wspierał przywilej wolnej żeglugi. Ostatni król, Stanisław August Poniatowski, potwierdził go w 1782 roku.

Znacznie bardziej strategiczne i polityczne postrzeganie Wisły przejawiali sąsiedzi Rzeczpospolitej. „Kto posiądzie ujście Wisły i Gdańska, ten w większym stopniu będzie panem Polski niżeli król, który nią rządzi” – pisał już w 1768 roku w Testamencie politycznym Fryderyk II, król Prus. W trakcie rozbiorów Wisła nie była rzeką polską, ale rzeką obcą. Dostęp do niej miały trzy państwa zaborcze oraz Rzeczpospolita Krakowska. Odzyskiwanie Wisły poprzez postrzeganie jej jako kręgosłupa Polski zaczęło się właśnie w okresie rozbiorowym. To wtedy Wisła (w której utopiła się Wanda, która nie chciała Niemca) zaczęła być symbolem polskich inspiracji niepodległościowych, metaforą scalonego wokół niej państwa. W 1840 roku Edmund Wasilewski napisał:

Płynie Wisła, płynie
Po polskiej krainie,
A dopóki płynie,
Polska nie zaginie!

Był to swoisty manifest, który następnie podchwycili twórcy Młodej Polski. Ciekawym przykładem uczynienia z Wisły symbolu jednoczącego Polaków był znak Rodła. W tym graficznym zapisie biegu rzeki widziano kształt Polski od gór do morza. Utożsamienie Polski z Wisłą można dostrzec także pośród czternastu punktów prezydenta T.W. Wilsona wygłoszonych 8 stycznia 1918 roku. W punkcie trzynastym zawarto stwierdzenie:

13. Powinno zostać stworzone niepodległe państwo polskie, obejmujące terytoria zamieszkane przez ludność niezaprzeczalnie polską i któremu musi zostać zapewniony wolny dostęp do morza […].

Ludność identyfikująca się z tożsamością polską zamieszkuje wzdłuż Wisły, która wpada do Bałtyku.

Martwa i życiodajna Wisła

Wisła Chwalby zdecydowanie zyskuje w późniejszej części, gdy autor dociera do okresu po XVIII stuleciu. Może to wynikać z większej liczby źródeł lub ze zdecydowanego „czucia” tych epok przez autora. Dość napisać, że Chwalba wreszcie porzuca asekurację i pisze naprawdę swobodnie. Śmiało odwołuje się do twórczości tak literackiej, jak i graficznej, a nade wszystko czyni ciekawe porównania między mentalnością plażowiczów sprzed Wielkiej Wojny oraz nas współczesnych. Dla przykładu: plażowicze z „dobrych domów” się nie opalali, starając się zachować bladość cery, która świadczyła o pochodzeniu. Wprost przeciwnie podchodziły do tego wieśniaczki oraz służące, które chętnie wystawiały ciała na działanie promieni słonecznych. Można tylko domniemywać, który wariant bardziej zwracał uwagę mężczyzn.

Kultura czasu wypoczynku nad Wisłą budziła śmieszność lub zgorszenie, ale pozwalała również nieco poluzować gorset konwenansów. Ciekawym przykładem takich zachowań jest wierszyk z końca XIX wieku:

Podglądanie – to u mężczyzn
Jest zły zwyczaj i naganny,
A mężczyźni pasję mają,
By zdejmować w wodzie panny.
Lecz nad wodą różnie bywa
I niejedno jest na opak,
Stara baba robi zdjęcia,
A pozuje młody chłopak.

Opis Wisły, niegdyś rzeki dzikiej, w swoich ostatnich akapitach jest opisem pesymistycznym. Betonowanie brzegów sprawia, że rzeka nie jest w stanie oczyścić się z wlewanych do niej ścieków. Populacja jesiotra nie odrodziła się od 1939 roku, gdy był widziany w Wiśle po raz ostatni. Wzrost zasolenia jest niesamowity. Zgodnie z badaniami, w 1871 roku w okolicach Krakowa znajdowało się od sześciu do siedmiu miligramów soli na litr wody. W latach siedemdziesiątych XX wieku poziom zasolenia wynosił od tysiąca do tysiąca pięciuset miligramów na litr. Rzeka symbolizująca rdzeń państwa, którego istnienie wielokrotnie poddawane było próbie, sama jest teraz przez to państwo podtruwana.

Brakuje mi w Wiśle Andrzeja Chwalby równowagi między swobodnym snuciem historycznych refleksji a encyklopedycznym w swym rezultacie warsztatem historyka. Mam wrażenie, że gdyby autor podjął więcej ryzyka pod względem stylu, czytelnik uniknąłby podwodnych głazów, gwałtownych wirów, zatęchłej wody czy mielizn. Na nasz nadwiślański Dunaj musimy jeszcze poczekać. Ktokolwiek jednak wypłynie na szerokie wody wiślańskiej biografii, będzie musiał odbyć kurs u Andrzeja Chwalby.

Andrzej Chwalba, Wisła. Biografia rzeki, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023.

Wisła. Biografia rzeki - Andrzej Chwalba

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Podglądanie królowej przez szuwary, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 228

Przypisy

  1. D. Brzeszcz, Rosyjskie haki, polskie krynoliny. Żałoba narodowa 1863 roku [w:] J. Jaworska, K. Rachubińska, A. Zborowska (red.), Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego. Utopie i fantazje w modzie i dizajnie, Warszawa 2014, s. 119.
  2. Tamże, s. 124.
  3. B. Biedrońska-Słota, M. Molenda, Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego, Warszawa 2023, s. 15. Dalsza paginacja cytatów z tej publikacji oznaczana będzie w tekście głównym numerem strony w nawiasie okrągłym.
  4. R. Hetman, Las zbliża się powoli, Warszawa 2022, s. 97.
  5. Tamże, s. 65.
  6. Tamże, s. 99.
  7. Wielki strach, reż. P. Carlucci Sforza, Polska 2020. Film dokumentalny został poświęcony tym samym wydarzeniom co reportaż Hetmana.
  8. R. Hetman, Las…, s. 12–13.
  9. Tamże, s. 261.
  10. Gminna Spółdzielnia „Samopomoc Chłopska” – w skrócie GS, to nazwa spółdzielni, które właściwie miały państwowy monopol na handel na wsi w PRL.
  11. Hetman, Las…, s. 122.
  12. Tamże, s. 139.
  13. H. Birenbaum, Nadzieja umiera ostatnia, Oświęcim 2017, s. 5.
  14. I. Bartosik, A. Wilda, Ja z krematorium Auschwitz. Rozmowa z Henrykiem Mandelbaumem, byłym więźniem Sonderkommando w KL Auschwitz, Oświęcim 2017, s. 53.
  15. Rodzaj pasa z koralików wykonany z zaokrąglonych przewierconych muszli. W kulturach opartych na ustnej tradycji służył do utrwalania i potwierdzania ważnych wydarzeń politycznych, na przykład traktatów.
  16. G. Minois, Historia śmiechu i drwiny, tłum. W. Klenczon, Warszawa 2021, s. 257.

Powiązane artykuły

07.09.2023

Nowy Napis Co Tydzień #219 / Co się wydarzyło w Gnieźnie, pozostaje w Gnieźnie

Na miniaturach przedstawiany jest zawsze bez zarostu. I chyba nie chodzi o to, że, obejmując tron, miał czternaście lat. Otton III zapuścił potem brodę i wąsy, tak przynajmniej wynika z analizy pieczęci z jego podobiznami. Czy jego gładkie lico miało być nawiązaniem do greckich kanonów piękna, z Apollinem i Aleksandrem Macedońskim w tle? A czy broda była nie tyle oznaką wejścia w męski wiek, ile ukłonem w stronę germańskich wizerunków mężczyzn? Jest w postać Ottona III wpisana nie tylko ta niejednoznaczność.

W drugim tomie śmiałego projektu historycznego, w którym Przemysław Urbańczyk opisuje „niezwykłych gości Bolesława Chrobrego”, przypatrujemy się właśnie młodemu cesarzowi. Otto III – król i cesarz to opowieść o wielkiej wizji, która okazała się nierealnym marzeniem; o domniemanej świętości z całkiem realnym okrucieństwem w tle oraz o wymianie podarunków, która nie do końca się udała. Przemysław Urbańczyk – najlepsze pióro wśród archeologów i najlepszy archeolog wśród piszących – ponownie dostarcza czytelnikom tego, do czego nas przyzwyczaił. Jest to oczywiście umiejętność świetnej syntezy dotychczasowych ustaleń połączonej z nowatorskim spojrzeniem na zagadnienia, wydawałoby się, powszechnie i do znudzenia znane.

Syn swojej matki

Niezwykle cenny jest rys psychologiczny Ottona III, na który porywa się Urbańczyk. W tym celu nie tylko analizuje czyny dorosłego cesarza, ale przede wszystkim skupia się na dzieciństwie władcy. W nim zaś najważniejsze miejsce zajmować miała matka, która sama w sobie była postacią nietuzinkową. W osobie bizantyjskiej Theophano mieści się wybuchowa mieszanka uległości wobec dynastycznych planów Ottonów oraz kompleksów związanych z jej własnym pochodzeniem i marzeniami, których realizacja okazała się nieustanną walką o zachowanie indywidualności.

Otton I dla uwiarygodnienia swoich cesarskich ambicji dążył do powiązania więzami krwi swojego rodu z jedynymi legalnymi spadkobiercami Cesarstwa Rzymskiego, którzy rezydowali w Konstantynopolu. Dla Bizantyjczyków Otton I, Saksończyk, zbyt przypominał wciąż germańskiego barbarzyńcę, nie mogli jednak dłużej lekceważyć jego siły militarnej. Po dwóch zakończonych odmową prośbach o rękę bizantyjskiej księżniczki dopiero za trzecim razem Grecy wysłali Theophano. Ta matrymonialna transakcja miała w sobie coś z wielkopańskiej jałmużny i była policzkiem, co szybko zrozumiał Otton I. Pozyskana Theophano nie była Porfirogenetką, czyli księżniczką urodzoną w konstantynopolitańskim pawilonie porodowym, była tylko bratanicą żony wschodniego cesarza, przysłowiową piątą wodą po kisielu. Saksońscy panowie byli tym oburzeni i żądali jej odesłania. Otton I zrobił jednak dobrą minę do złej gry: doprowadził do ślubu Theophano ze swoim synem Ottonem II i z premedytacją zaklinał rzeczywistość, tytułując swoją synową „cesarzową małżonką”. Dzisiejszy czytelnik może tylko sobie wyobrażać, w jakiej atmosferze przyszło żyć młodej kobiecie z Bizancjum. Ostentacyjnie traktowana jako „wybrakowany towar”, krytykowana za nieznajomość germańskich zwyczajów, siłę mogła znaleźć jedynie w swoim greckim wychowaniu i kobiecości. Wstępuje w związek małżeński w 972 roku, mając szesnaście lat. Na przestrzeni lat 977–980, co roku rodzi Ottonowi II dziecko: trzy córki oraz parę bliźniąt. Z tej ostatniej dwójki przeżyje tylko chłopiec – Otton III. Theophano jako matka umacnia swoją pozycję na dworze, czego skutkiem jest jego opuszczenie przez obrażoną teściową, cesarzową-wdowę Adelajdę. W kronikach pisanych przez mężczyzn spotykamy jawnie niechętny opis Theophano. Thietmar uporczywie nazywa ją „Greczynką”, zaś Alpert z Metzu opisuje jako nieuprzejmą i gadatliwą. Ta ostatnia uwaga pozwala domyślić się, że żona Ottona II brała udział w obradach razem z mężem i zabierała głos, choć oczekiwano od niej, że będzie nieustannie siedzieć cicho w sypialni. Krytykowano ją za częste, bo codzienne, mycie się. W konsternację wprawiało używanie przez nią widelca, podczas gdy zwyczajowo jedzono przy użyciu rąk. Theopahno znalazła się w klinczu: z jednej strony była krytykowana za zbytnią światowość i wysoką kulturę, z drugiej strony wciąż podkreślano, że jest księżniczką „gorszego sortu”. Nie pozostawało jej zatem nic innego, jak przekuć to wszystko w sukces: została cesarzową marzącą o odnowieniu Cesarstwa Zachodniego o jak największym zasięgu terytorialnym. Uporczywe podkreślanie przez nią w sztuce i tytułach równości Zachodu (na który została zesłana i którego stała się regentką) ze Wschodem (który ją „sprzedał” w nieuczciwej transakcji matrymonialnej) mogło być także jej osobistą odpłatą, wystudiowaną zemstą w tej światowej historii.

Urbańczyk podsumowuje:

Matka Ottona III na pewno nie zapomniała tego, co wpojono jej w dzieciństwie w Konstantynopolu, gdzie również kobiety nauczano „imperialnej ideologii” […]. Jako arystokratka na pewno została wychowana w szacunku dla tradycji wywodzonej co najmniej od czasów Konstantyna Wielkiego i musiała mieć utrwalone przekonanie, że to wschodnie cesarstwo było jedyną pełnoprawną kontynuacją politycznego dziedzictwa starożytnego Imperium Romanum. Podobnie jak wszyscy wykształceni ludzie końca I tysiąclecia wiedziała też, że to Italia z Rzymem była pierwotną kolebką i wielusetletnim centrum wspaniałej antycznej cywilizacji i symbolem jej świetności. Zdawała więc sobie sprawę z wagi politycznej kontroli nad eponimiczną kolebką cesarstwa, która była też siedzibą biskupów deklarujących mocą Piotrowej tradycji apostolskiej swoje zwierzchnictwo nad wszystkimi, coraz bardziej różnicującymi się wspólnotami chrześcijańskimi. Taką wizję świata wpoiła swojemu jedynemu synowi.

Krew z krwi

Jeśli postać Theophano przykuwa uwagę czytelnika, to, jak podkreśla Urbańczyk, życiorys Ottona III zasługuje na scenariusz filmowy. Porywany za młodu zarówno przez swoją babkę, jak i przez możnych, wychowywany w różnych miejscach (Italia i Germania), żyjący u boku wyrastającej ponad otoczenie matki – młody cesarz musiał być bacznym obserwatorem. Widział zarówno tępą siłę, jak i dworskie intrygi – obydwu miał później używać w trakcie samodzielnych rządów. Najciekawsze jednak jest to – i tu znowu ukłon w stronę autora książki, który potrafi dokonać takich ciekawych spostrzeżeń – że w jego otoczeniu były nieustannie kobiety: babka, matka, siostry. To one swoją „bezbronną siłą” nauczą go zawierać miękkie sojusze, zamiast preferować twarde rozwiązania. Będą pokazywać, że czas może być sprzymierzeńcem, a propagandowa sztuka dworska – miniatury, płaskorzeźby, pieczęcie – ma siłę dorównującą wygranym bitwom. Ciekawym tego przykładem jest „rozdawnictwo własnego imienia”, jak ciekawie ujmuje to Urbańczyk. Na przełomie roku tysięcznego Otton III uczestniczy w kilku chrztach, podczas których pełni nie tylko rolę dostojnego gościa, ale także ojca chrzestnego. Zgadza się także, aby dzieci podawane przezeń do chrztu przybrały jego imię. Zabieg ten powtarza zarówno w Wenecji, jak również w Polsce i na Węgrzech. Trzej młodzi książęta, swoiste nowe pokolenie władzy, będą od tej pory związani z państwem Ottona. Aby wskazać, jak ważne było nadawanie i noszenie imienia, niech świadczy przykład, że Mieszko I, doczekawszy się pierworodnego z Dobrawą, nazywa go właśnie imieniem swojego teścia. Był to subtelny, ale i jednoznaczny gest zawarcia sojuszu. I znów świetnie puentuje to Urbańczyk, gdy stwierdza:

Takie gesty niecodziennej przychylności najważniejszego z władców łacińskiej Europu sprawiły, że młodemu cesarzowi udało się metodami pokojowymi (!) to, czego nie osiągnęli siłą jego poprzednicy i następcy. Zbudował bowiem system państw sojuszniczych, rozciągnięty od Bałtyku do Adriatyku, bardzo wzmacniając tym samym wschodnie pogranicze cesarstwa. Pozwoliło to utworzyć militarną, polityczną i religijną zaporę przeciw potencjalnie groźnym wpływom bizantyńskim. Był to chyba największy, choć wyraźnie niedoceniany, sukces kontynentalnej polityki Ottona III.

Wszystkie oczy na Gniezno

Otton III i Bolesław Chrobry na pewno zetknęli się przed Zjazdem Gnieźnieńskim, choć właśnie to spotkanie jest wydarzeniem, które wzbudza najwięcej emocji. Spodziewałem się, że Przemysław Urbańczyk przedstawi czytelnikom jakieś nowe ustalenia albo wejdzie w niekończący się spór Thietmara i Galla Anonima (kto komu dał jakie podarunki – temat rozgryzany przez stulecia), ale autor zaskoczył mnie. Wymianę podarunków kwituje krótko:

W ceremonialne uroczystych spotkań ważniejsza była bowiem symbolika poszczególnych przedmiotów i gestów, która dzisiaj nie zawsze jest dla nas zrozumiała.

I to tyle odnośnie obdarowania się trzystoma pancernymi wojami, kopią włóczni świętego Maurycego, diademem cesarskim i Wojciechowymi relikwiami. Słowem: co wydarzyło się w Gnieźnie, pozostaje w Gnieźnie.

Urbańczyk objął szerszym spojrzeniem sam Zjazd. Pokreślił, że u Ottona III uderzało zupełnie nowe podejście do wschodnich rubieży cesarstwa. Zamiast je podbijać i traktować z góry, jak czynił to Otton I, młody władca wyciągał rękę do współpracy. Czy jest tu echo doświadczeń Theophano, która również była traktowana protekcjonalnie, pozostaje jedynie domysłem. Faktem jest, że Słowianie zajęli w myśli imperialnej Ottona III zupełnie nowe miejsce. Doszło do zmiany nazwy tych terenów. Wschodnie rubieże nie były już „Scythią” i „Sarmacją”, ale „Sclavinią”, czyli Słowiańszczyzną. Pierwotne nazwy podkreślały barbarzyńskość tych ludów, ale wraz z umieszczeniem spersonifikowanej Sclavini w postaci kobiety oddającej hołd cesarzowi wespół z Galią, Romą, Galią na miniaturze z tak zwanego ewangeliarza monachijskiego, tereny leżące na wschód od cesarstwa stały się wartościową częścią projektowanego, odrodzonego Imperium Rzymskiego.

Urbańczyk zaznacza, że wizyta Ottona w Gnieźnie musiała postawić Bolesława w stan napięcia i podejrzliwości. Jeśli cesarz gdzieś wyruszał, to raczej, żeby zdobywać ziemie, niż żeby odnawiać przyjaźnie. W tym ostatnim przypadku można było wysłać przecież swoich dyplomatów. Nieufność towarzyszącą Zjazdowi Gnieźnieńskiemu Urbańczyk odczytuje z zamieszania w opisie kronikarskim. Coś poszło nie tak, jak powinno, coś się próbuje niedokładnie ukryć, zbyt dużo tu improwizacji ‒ przekonuje autor. Zapatrzeni w wymianę podarunków w Gnieźnie zapominamy, że gród ten był jedynie przystankiem na trasie skrupulatnie zaplanowanej przez cesarski dwór. Szlak cesarskiego przemarszu tworzył pętlę, wiódł od Rzymu przez Gniezno, Magdeburg, Kwedlinburg, Akwizgran do Rzymu. Nic nie było tu przypadkowe. Na tej trasie Otton III oddawał hołd swoim poprzednikom (Henrykowi I pochowanemu w Kwedlinburgu, Ottonowi I w Magdeburgu, Karolowi Wielkiemu w Akwizgranie, a Ottonowi II w Rzymie), podkreślając, że jest ich spadkobiercą. Czas nie jest też przypadkowy. Rok tysięczny to przecież czas napięcia eschatologicznego ‒ świat oczekiwał ponownego przyjścia Chrystusa, a jednocześnie była to dwusetna rocznica odnowienia cesarstwa zachodniego przez Karola Wielkiego. Potrzebny był jeszcze wymiar sakralny – i tu pojawiło się Gniezno, a dokładnie relikwie nowego męczennika, biskupa Wojciecha, który prowadził swoją działalność zarówno w Gallii, Germanii, jak i Romie (Italii), a zmarł w Sclavinii.

Co zatem poszło nie tak? Nie zostało to powiedziane wprost, ale wydaje się, że nie udała się Ottonowi III translacja, czyli przeniesienie ciała męczennika z Gniezna do Rzymu. Bolesław Chrobry zapewne poznał „wartość” relikwii Wojciecha i nie zgodził się na ich odstąpienie. Zamiast całego ciała męczennika zgodził się jedynie na odstąpienie ramienia świętego. W tym targu relikwiami Otton nieznacznie przegrał. Nieznacznie, bowiem wizerunkowo byłoby na pewno lepiej, gdyby sprowadził całe ciało świętego, ale ramię było i tak znacznie atrakcyjniejsze od pozostałych części relikwii (na przykład nogi). Otton III mógł kontynuować przemarsz, mając ze sobą ramię świętego Wojciecha i nim błogosławiąc swoje rozległe państwo.

Przyznaję raz jeszcze, że właśnie za taką detektywistyczną robotę w obszarach, dla których źródła są nad wyraz skąpe, niezwykle cenię Przemysława Urbańczyka. Jasne, że ktoś może powiedzieć: „Eee… naciągane to wszystko”. Tak, zgoda. Ale jednocześnie nie sposób tej hipotezy, takiego właśnie odczytania, zlekceważyć. Oto bowiem historia raz jeszcze ożywa, a my możemy zastanawiać się „jak to było naprawdę”.

 

Przemysław Urbańczyk, Niezwykli goście Bolesława Chrobrego. Tom II. Otto III – król i cesarz, Toruń: Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2022.

Brązowa okładka książki przedstawiająca posąg średniowiecznego władcy z mieczem

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Co się wydarzyło w Gnieźnie, pozostaje w Gnieźnie, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 219

Przypisy

  1. D. Brzeszcz, Rosyjskie haki, polskie krynoliny. Żałoba narodowa 1863 roku [w:] J. Jaworska, K. Rachubińska, A. Zborowska (red.), Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego. Utopie i fantazje w modzie i dizajnie, Warszawa 2014, s. 119.
  2. Tamże, s. 124.
  3. B. Biedrońska-Słota, M. Molenda, Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego, Warszawa 2023, s. 15. Dalsza paginacja cytatów z tej publikacji oznaczana będzie w tekście głównym numerem strony w nawiasie okrągłym.
  4. R. Hetman, Las zbliża się powoli, Warszawa 2022, s. 97.
  5. Tamże, s. 65.
  6. Tamże, s. 99.
  7. Wielki strach, reż. P. Carlucci Sforza, Polska 2020. Film dokumentalny został poświęcony tym samym wydarzeniom co reportaż Hetmana.
  8. R. Hetman, Las…, s. 12–13.
  9. Tamże, s. 261.
  10. Gminna Spółdzielnia „Samopomoc Chłopska” – w skrócie GS, to nazwa spółdzielni, które właściwie miały państwowy monopol na handel na wsi w PRL.
  11. Hetman, Las…, s. 122.
  12. Tamże, s. 139.
  13. H. Birenbaum, Nadzieja umiera ostatnia, Oświęcim 2017, s. 5.
  14. I. Bartosik, A. Wilda, Ja z krematorium Auschwitz. Rozmowa z Henrykiem Mandelbaumem, byłym więźniem Sonderkommando w KL Auschwitz, Oświęcim 2017, s. 53.
  15. Rodzaj pasa z koralików wykonany z zaokrąglonych przewierconych muszli. W kulturach opartych na ustnej tradycji służył do utrwalania i potwierdzania ważnych wydarzeń politycznych, na przykład traktatów.
  16. G. Minois, Historia śmiechu i drwiny, tłum. W. Klenczon, Warszawa 2021, s. 257.

Powiązane artykuły

22.06.2023

Nowy Napis Co Tydzień #208 / Koszmarne marzenie

W podziękowaniach w swojej książce Christian Ingrao wspomina grupę nastolatków, z którymi spotykał się w trakcie niedzielnego kursu retoryki. Pisze o nich czule: „przywracali sens temu, co stało się niejasne”. Czytam to jedno z całej listy podziękowań, obracam pod językiem, wciąż czując jego smak. Nie wiem, czym był ów kurs prowadzony w tak niepomyślnym czasie. Jakaś forma „zajęć za karę”, studiów podyplomowych albo zaocznych? Dobrowolne – o zgrozo – spotkania z nauczycielem w czasie wolnym od zajęć szkolnych? Pozostaje to tajemnicą, podobnie jak wzrok słuchaczy wpatrzonych w Ingrao. Gdyby ktoś zrobił mi zdjęcie w trakcie lektury Obietnicy Wschodu pewnie miałbym ten sam błysk w oku, co oni.

Christian Ingrao jest znany polskiemu czytelnikowi z dwóch bardzo dobrze przyjętych książek. Pierwsza – Czarni myśliwi. Brygada Dirlewangera dotyczyła tematu działalności sadystycznych niemieckich morderców, którzy dokonali między innymi rzezi Woli w czasie powstania warszawskiego. Druga – Wierzyć i niszczyć. Intelektualiści w machinie wojennej SS zajmowała się nazistowskimi zbrodniarzami, którzy nigdy nie splamili swoich rąk krwią – urzędnikami, ekonomistami, filozofami. Obietnica Wschodu. Nazistowskie nadzieje i ludobójstwo 1939–1943 z pewnością też zyska zainteresowanie czytelnika. Nie tylko dlatego, że Ingrao bada tak ciekawy temat, jakim jest system motywacji, marzeń, ideałów – tego wszystkiego, co można by umownie określić jako „duszę nazistowską” – ale też powodu, w jaki sposób pisze francuski autor. Christian Ingrao, choć jest przedstawicielem świata uniwersyteckiego, nie zamyka się w wysokiej katedrze; pisze w sposób nie tylko lekki i zrozumiały, ale również zapraszający współczesnego czytelnika do lektury. Który z autorów akademickich nie waha się rozpocząć swojej narracji od cytatu z Diuny Franka Herberta? W dodatku, próbując uchwycić nieuchwytne, czyli świat wewnętrzny nazizmu, często tworzy wyrażenia i metafory, które są obliczone bardziej na twórczą inspirację niż szokowanie czytelnika. Stąd zwroty takie jak „rasowa paruzja”, odwołanie się do terminów muzycznych czy teorii kwantowej. Jeśli dodamy do tego świetną analizę dokumentów, otrzymujemy książkę napisaną z pasją i zaangażowaniem. Dodajmy: nie powinno być inaczej, gdy temat dotyczy siły napędowej III Rzeszy, owej wielkiej utopii, jaką była „przestrzeń życiowa” na Wschodzie. Pasja badawcza historyka rozpracowuje tutaj zupełnie inną – ludobójczą pasję nazistów.

Zabrać, czyli odzyskać

Christian Ingrao stawia świetne pytania, a to uważam za najwłaściwszą cechę warsztatu historyka. Pisząc najprościej: autor nie tylko stara się przeczytać dostępne źródła, ale również wejść w motywacje ludzi, którzy je wytworzyli. To jest rdzeń samego pisania Ingrao – opisać to, co jest nieuchwytne, ale przecież jest ukryte i tkwi między wierszami partyjnej nowomowy, biurokratycznych decyzji. „Nazizm jako obietnica – to główny przedmiot mojej analizy”, deklaruje na pierwszych stronach Obietnicy Wschodu. Ingrao stara się zrozumieć i zrekonstruować drogę myślenia ludzi. Jak to było możliwe, aby społeczeństwo nazistowskich Niemiec wypowiedzenie wojny widziało jako sprawiedliwość dziejową? Jakim sposobem masową deportację ludności uznano za ochronę własnej mniejszości narodowej? I wreszcie: jak można było odwrócić wzrok od ludobójstwa? Nie trzeba być nazbyt przenikliwym, aby dostrzec, że Obietnica Wschodu jest książką dziejącą się niemal tu i teraz.

Atak na Polskę w 1939 roku nie był widziany przez Niemcy jako agresja, ale wojna reparacyjna, czyli słuszne wzięcie tego, co zostało im odebrane. Polska jawiła się III Rzeszy nie tylko jako „wersalski bękart” i „państwo sezonowe”, ale również jako państwo z błota, brudu, braku prostych linii. Dobrze pokazuje to fragment zapisków jednej z niemieckich studentek:

Odczułyśmy konieczność intensywnego osadnictwa niemieckiego na tej ziemi, którą gorąco pokochałyśmy w czasie niedzielnych spacerów. Duża część tych gruntów nosiła nadal ślady użytkowania przez Polaków, wymagały one ręki, która by je uporządkowała – zrozumieliśmy wszyscy, czym jest bezkres niemieckiego Wschodu, pochodzimy bowiem z gęsto zaludnionych terytoriów, gdzie każdy stale natyka się na innych, podczas gdy tu godzinami można wędrować, nie widząc żadnej wsi czy gospodarstwa, a panująca tu nędza jest trudna do wyobrażenia, kontrastująca z niezwykłą żyznością tych ziem. Nigdy nie zapomnimy wiosek najczęściej składających się z chat pokrytych gliną, gdzie nie da się dojrzeć ani jednego kąta prostego, drzewa, ulicy, ogrodu czy kwiatów.

Polska to domy ledwo stojące, pozbawione ogrodów i kwietników. Jednocześnie są to ziemie z ukrytym pięknem i tkwiącą w nich życiodajnością, które mogą pokazać swój prawdziwy potencjał jedynie pod niemiecką ręką. Pozostawał jedynie problem: co zrobić z zamieszkującymi je Polakami.

Od rozwiązania wyspiarskiego do rozwiązania ostatecznego

Przestrzeń życiowa, Lebensraum, nieustannie obecna w nazistowskich przemówieniach nigdy nie została ani definitywnie wyjaśniona ani wytyczona na mapie. W istocie pozostała płodną ideą, wielką utopią o wciąż zmieniających się polach znaczeniowych oraz liniach demarkacyjnych. Christian Ingrao przedstawia poszczególne etapy realizowania „paruzji rasowej”. Selekcja ludności, zarządzanie podbitymi terytoriami, wreszcie przyjmowanie migrantów i uchodźców wymagało coraz bardziej precyzyjnych planów. Było ich kilka, a każdy kolejny był coraz bardziej śmiały wizjonersko – tak pod względem zasięgu terytorialnego, jak i odpowiedzi na pytanie: co zrobić z „ludźmi zbędnymi”. Aby nie być gołosłownym, dla przykładu warto zestawić dwa rozwiązania. Jeden z pierwszych planów zakładał wysłanie osób niepożądanych na Madagaskar. Zamierzano osadzić tam cztery miliony ludzi, choć wyspa mogła pomieścić jedynie kilkadziesiąt tysięcy osób. Nazistowscy planiści nie pomylili się w obliczeniach; oczywistym dla nich było, że skazują większość deportowanych na śmierć głodową. Wyspiarski pomysł nie został jednak zrealizowany, a zastąpiły go inne, bardziej śmiałe. Proszę zwrócić uwagę na rozmach:

Łącząc liczby podane przez Ehlicha podczas wykładu z odsetkiem „osób przeznaczonych do przesiedlenia” wskazanym przez Beyera, jesteśmy wreszcie w stanie określić los ludności napływowej. Ehlich wspominał o 22,5 mln Polaków, z których zdaniem Beyera należy wysiedlić 85% (19,125 mln); 7 mln Czechów, z których trzeba się pozbyć 50% (3,5 mln); 4,1 mln Bałtów, z których również 50% ma być wysiedlone; 5 mln Białorusinów, z których 75% należy wysiedlić (3,75 mln) i 30 mln Ukraińców, z których wysiedleniu miało podlegać minimum 65% (19,5 mln) – odsetek ten nie dotyczył Ukraińców galicyjskich, zdaniem ekspertów rasowych bardziej nordyckich od pozostałych. Daje to sumę 47 925 000 osób niepożądanych.

Wyliczenia, jak widać, nie uwzględniały Żydów, których w czasie powstania planu (styczeń 1942 roku) szacowano na 8,3912 miliona. Plan ostatecznie zmodernizowano: wysiedlić należało w sumie 31 milionów osób, a gwałtownej śmierci poddać 25,3162 miliona.

Człowiek tułacz

Ludzie tu, ludzie tam; strzałki na mapie niczym wirujący kompas. Kto był w stanie w to uwierzyć? W świecie międzywojennym, jak pisze Ingrao,

[…] pięćdziesięciolatkowie uchodzili za starców, czterdziestolatkowie byli obarczani największą odpowiedzialnością, a młodzi – niedawno jeszcze nastolatkowie – stanowili piechotę tej armii realizacji nordyckich nadziei. Armii ludzi dobrze wykształconych, w większości po studiach uniwersyteckich, zatrudnionych w instytucjach SS i posiadających dyplomy wojskowe – to jeszcze bardziej wzmagało ich pragnienie doskonałości i nadawało przejawianemu przez nią radykalizmowi ideologicznemu specyficzny koloryt.

Szansa tworzenia nowego życia, niewątpliwy awans społeczny i awans materialny, stanowił z pewnością zachętę do porzucenia niemieckiej ojczyzny i budowania nowego świata w jej prowincjach. Czy tylko karierowiczami moglibyśmy wytłumaczyć owo zbrodnicze zaangażowanie? Christian Ingaro co pewien czas powstrzymuje czytelnika przed pochopnymi sądami i podkreśla, że nie dysponujemy całością źródeł. Zaznacza też, że wszelkie uogólnienia mogą prowadzić jedynie do zbyt uproszczonych tez. Aby nie wpaść we własne sidła, historyk badający społeczeństwo ogniskuje swoje spojrzenie na konkretne osoby, pokazując ich zaangażowanie. Spośród podanych przykładów rysuje się podobny model: młody, energiczny, a przede wszystkim wykształcony na podporządkowanym partii uniwersytecie, urzędnik zamienia się na okupowanych przez III Rzeszę ziemię w cichego mordercę. Co takiego zaszło „w terenie”, z dala od bezpiecznego biurka i uniwersyteckich dyskusji, że urzędnicy, bankierzy, nowi osadnicy, decydowali się na zabijanie innych ludzi? Owa „metamorfoza w terenie” wymyka się dokładnemu przestudiowaniu. Brakuje nam literatury osobistej, piśmiennictwa intymnego – listów i pamiętników. Z drugiej strony: czy chciano by ową metamorfozę uwieczniać, skrupulatnie zapisywać proces przemiany?

Innym pytaniem, szalenie ciekawym, jest to, czy utopia wzbudzała nieustanny zachwyt. Czy nie można było się zmęczyć szczęściem? W tym celu Ingrao przypatruje się pracy lekarzy określających czystość rasową wyruszających zasiedlić „przestrzeń życiową”:

Badania dzieliły się na sześć etapów: zapisanie danych identyfikacyjnych i wypełnienie karty dołączonej do dokumentacji medycznej migrantów; wywiad w temacie dziedzictwa biologicznego oraz ankiety biograficzne; badania lekarskie przeprowadzone przez lekarza SS; ocena rasowa dokonana przez specjalistę RuSHA; kolejne badania lekarskie oceniające zdatność kandydata do osiedlenia, również wykonane przez lekarza SS; oraz ostatnie, całościowe badanie rodziny. W zależności od przypadku i czasu tych sześć etapów wzbogacano o badania radiologiczne, które jednak nie były regułą.

Obietnica szczęścia prowadzi kandydatów przez drogę pełną niepewności. Wszystko złożone w ręce lekarzy i niewidocznych genów. Więcej tu strachu niż optymizmu, niepewności niż spokoju. Stanięcie na kontrolę lekarską zamienia się zatem w deklarację wiary. A lekarz – kapłan rasowy, czy spełnia swoja posługę z radością? Raczej nie. Badanie jednej osoby zajmuje półtorej godziny, całej rodziny – trzy. Wydaje się, że utopia ślimaczy się, ciągnie w procedurach, których kandydaci do życia we wschodniej utopii woleliby uniknąć.

Sen, koszmar

Utopia obiecanego Wschodu, który już-już był na wyciągnięcie ręki, musiała być niezwykle kusząca. Zaskakuje czytelnika, jak Christian Ingrao wykorzystuje źródła do tej pory raczej pomijane. Jednym z takich źródeł jest katalog wystawowy Zaplanować i zbudować Wschód z 1941 roku, zaprezentowany w Wyższej Szkole Sztuk Pięknych w Berlinie. Każde z miast powstałych na Wschodzie powinno zawierać monumentalne budowle związane z kulturą: kina, teatry, muzeum, ratusz, salę koncertową. Sercem miasta był wielki plac do wieców politycznych, który miał zapewnić wszelkie potrzeby socjalizacji. Projektowano także mieszkania: obowiązkowa duża sypialna, ponieważ przy małżeńskim łożu powinna stać kołyska. Plany architektoniczne sięgały także domów na wsi, gdzie rezygnowano z krzeseł (podkreślających indywidualność) na rzecz gromadnego siedzenia wokół stołu na ławach. Z obliczeń wynika, że ława przeznaczona była dla jedenastu osób. Za tę obietnicę lepszego życia społeczeństwo niemieckie było gotowe zamordować miliony osób. Nie zawsze jednak chciało to robić własnymi rękami. Ingrao kończy Obietnicę Wschodu ponad stustronicowym opisem przypadku Zamościa, który był potraktowany przez nazistowskie Niemcy jako laboratorium. Kierując inżynierią społeczną – poprzez wysiedlenia, segregację, wykluczenia – doprowadzono do sytuacji, którą francuski historyk nazwał wojną „między swoimi”. To nieustanny, permanentny konflikt wszystkich ze wszystkimi: Polaków, Ukraińców i Żydów we wszelkich konfiguracjach politycznych. W tym konflikcie Niemcy bardziej starali się podsycać jego ogień, niż brać w nim udział. Jak celnie puentuje Ingrao: „Sen nazistowski oznaczał koszmar nadgraniczny”.

Obietnica Wschodu jest tomem zbyt bogatym, by przedstawić wszystkie jego aspekty w recenzji. Christianowi Ingrao udało się napisać książkę, którą zainteresowani będą zarówno historycy wybitnie specjalizujący się w dziejach III Rzeszy, jak również czytelnicy nieposiadający akademickiego przygotowania. Jest to wreszcie pozycja niezwykle aktualna, czego ma świadomość sam autor, gdy pisze:

Utopia nazistowska pogrążyła kontynent w mroku, z którego jednak Europie udało się wydobyć i stworzyć nową przyszłość. Musimy o tym pamiętać w „czasie przeklętej algebry”, kiedy mamy do czynienia z wojnami „między swoimi” na Bliskim Wschodzie, rozpaczą uchodźców na naszych granicach, polityką rezygnacji, porzucenia i mroku egzystencjalnego.

Ch. Ingrao, Obietnica Wschodu. Nazistowskie nadzieje i ludobójstwo 1939–1943, tłum. Jakub Jedliński, Instytut Solidarności i Męstwa im. Witolda Pileckiego, Warszawa 2022

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Koszmarne marzenie, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 208

Przypisy

  1. D. Brzeszcz, Rosyjskie haki, polskie krynoliny. Żałoba narodowa 1863 roku [w:] J. Jaworska, K. Rachubińska, A. Zborowska (red.), Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego. Utopie i fantazje w modzie i dizajnie, Warszawa 2014, s. 119.
  2. Tamże, s. 124.
  3. B. Biedrońska-Słota, M. Molenda, Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego, Warszawa 2023, s. 15. Dalsza paginacja cytatów z tej publikacji oznaczana będzie w tekście głównym numerem strony w nawiasie okrągłym.
  4. R. Hetman, Las zbliża się powoli, Warszawa 2022, s. 97.
  5. Tamże, s. 65.
  6. Tamże, s. 99.
  7. Wielki strach, reż. P. Carlucci Sforza, Polska 2020. Film dokumentalny został poświęcony tym samym wydarzeniom co reportaż Hetmana.
  8. R. Hetman, Las…, s. 12–13.
  9. Tamże, s. 261.
  10. Gminna Spółdzielnia „Samopomoc Chłopska” – w skrócie GS, to nazwa spółdzielni, które właściwie miały państwowy monopol na handel na wsi w PRL.
  11. Hetman, Las…, s. 122.
  12. Tamże, s. 139.
  13. H. Birenbaum, Nadzieja umiera ostatnia, Oświęcim 2017, s. 5.
  14. I. Bartosik, A. Wilda, Ja z krematorium Auschwitz. Rozmowa z Henrykiem Mandelbaumem, byłym więźniem Sonderkommando w KL Auschwitz, Oświęcim 2017, s. 53.
  15. Rodzaj pasa z koralików wykonany z zaokrąglonych przewierconych muszli. W kulturach opartych na ustnej tradycji służył do utrwalania i potwierdzania ważnych wydarzeń politycznych, na przykład traktatów.
  16. G. Minois, Historia śmiechu i drwiny, tłum. W. Klenczon, Warszawa 2021, s. 257.

Powiązane artykuły

11.05.2023

Nowy Napis Co Tydzień #202 / Mierzenie się z Wojciechem

W tej postaci mieści się o kilka życiorysów za dużo. Jest w niej miejsce zarówno dla biskupa i kontestatora społecznego, jak i człowieka uciekającego od tłumów oraz nieustannie palącego za sobą mosty. Jakby tego było mało, to postać mocno naznaczona przez politykę, choć dyskusyjne pozostaje, czy Wojciech chciał w niej pełnić rolę reżysera dziejów, a może jedynie podjął się odegrania wyznaczonej mu kreacji. Nawet jeśli pierwotnie miała to być rola jedynie epizodyczna i mocno drugoplanowa, szybko stała się główną. Nie dziwi zatem, że znany będzie w historii pod kilkoma imionami – Adalbert z Pragi, Wojciech Słavnikowic OSB, św. Wojciech.

Ich trzech i ten czwarty

Niezmiennie będę powtarzał, że Przemysław Urbańczyk to najlepsze pióro wśród archeologów i najlepszy archeolog wśród piszących historyków. Zamiast oczekiwanego drugiego tomu Trudnej historii zwłok, autor przedstawia pierwszy tom zupełnie nowego cyklu. Podziwiać można eksplozyjną twórczość Urbańczyka i trzymać czytelnicze kciuki, aby ambitne plany udało się zrealizować. Publikacja Niezwykli goście Bolesława Chrobrego przedstawia ciekawy projekt historyczny: ukazać trylogię poświęconą trzem osobom pojawiającym się na dworze Bolesława Chrobrego. Wprowadzając w ogólny zamysł swojego przedsięwzięcia, Przemysław Urbańczyk pisze:

Wojciech, Otto i Bruno – dwóch biskupów i cesarz; dwóch misjonarzy uwikłanych w politykę i polityk z ambicjami misyjnymi; dwóch moralnych rygorystów i pragmatyk władzy; dwóch wizjonerów męczeństwa i wizjoner polityczny. Ich zazębiające się ze sobą życiorysy stanowią typowy dla wczesnośredniowiecznych elit splot uwarunkowań wynikających ze zderzenia religijnej ortodoksji z brutalnością codziennego życia, wzniosłych ideałów z realami politycznymi oraz strategicznego wizjonerstwa z pragmatyką doraźnych działań.

Biskup Wojciech-Adalbert, cesarz Otton III i biskup Bruno-Bonifacy przybyli na dwór Bolesława Chrobrego w różnych odstępach czasu (w sumie rozciągniętych na dwanaście lat), a każdy z nich był, jak zaznacza Urbańczyk, ogniwem „jednego łańcucha wzajemnie powiązanych ze sobą wydarzeń”. Cesarz i dwaj biskupi wzajemnie się inspirowali, podążali swoimi śladami. Można powiedzieć, że ten temat był od zawsze na naszych oczach, ale nigdy dotąd samodzielnie niewyodrębniony. Czytamy – pewnie nazbyt pobieżnie – o śmierci Wojciecha z rąk Prusów, o zjeździe gnieźnieńskim i kolejnej męczeńskiej śmierci: Brunona – nie dostrzegając nieścisłości za powtarzanymi informacji. Przemysław Urbańczyk przyzwyczaił już czytelników i zarazem zjednał ich sobie tym, że potrafi odczytać źródła w sposób nieszablonowy, zupełnie nowatorski. Tego też przedsmak otrzymujemy w pierwszym tomie trylogii Niezwykłych gości Bolesława Chrobrego poświęconym postaci Wojciecha-Adalberta.

Przemysław Urbańczyk na wstępie Św. Wojciecha i jego braci uprzedza, że jego książka nie będzie pretendować do miana nowej i przełomowej biografii praskiego biskupa. Jak sam zaznacza, trudno zachować mu „beznamiętny chłód należny badaczowi”, ponieważ dostępne teksty dotyczące Wojciecha są z reguły tekstami nasyconymi emocjami. Wojciech jest wyrazisty: wzbudza zachwyt lub oburzenie. Trudno przejść obok niego obojętnie, co nie znaczy, że wszystkie jego decyzje są zrozumiałe. Na tym też polega atrakcyjność Św. Wojciecha i jego braci. Urbańczyk próbuje przedrzeć się przez zasłonę udokumentowanych opinii i dotrzeć do samej postaci praskiego biskupa. Stąd dużo u autora prób emocjonalnego i psychologicznego wyjaśnienia podjętych przez Słavnikowica decyzji. Narracja Urbańczyka jest taktowna, w tym sensie, że nie narzuca czytelnikowi swoich sądów. Zazwyczaj podaje kilka możliwych interpretacji, wskazuje, która przemawia do niego najbardziej, daleki jest jednak od narzucania swojego zdania. To niewątpliwie duży atut autora, ponieważ czytelnik może stać się pomocnikiem historyka-detektywa. Wielokrotnie podkreślałem w poprzednich recenzjach książek Urbańczyka, i tym razem pozostaję przy swoim stanowisku, że autor św. Wojciecha… potrafi pisać. Książkę czyta się po prostu dobrze, choć przecież omawianych jest wiele trudnych zagadnień. Z pewnością ma na to wpływ osobliwe potraktowanie źródeł. Autor łączy w całość, niejako sklejając, dwa najważniejsze życiorysy Wojciecha (Żywot pierwszy św. WojciechaŻywot drugi św. Wojciecha) w jeden tekst. Mając tak ukształtowaną biografię (z elementami hagiografii), może stawiać tekstowi pytania, uzupełniać go o najnowsze wyniki badań historycznych, a przede wszystkim pytać i wskazywać te miejsca, które nazbyt pospiesznie przeczytaliśmy.

Kim jesteś, Wojciechu?

Chciałoby się napisać, że Wojciech pod piórem Przemysława Urbańczyka staje się postacią pełną sprzeczności. Ale zamiast pójść tą oczywistą drogą, można zastanowić się, czy zamiast o sprzeczności nie mówimy przypadkiem o radykalności życia? Radykalności, którą nie zachwycił się świat, a której chcąc pozostać wiernym, doprowadzała Wojciecha do decyzji nie zawsze oczywistych. Jest w tym rysie postaci świętego coś ponadreligijnego; jeśli zdejmiemy z Wojciecha-Alberta szaty biskupie i zakonne, zobaczymy nas samych uwikłanych w swoje marzenia, prywatne przysięgi, obietnice złożone w newralgicznych momentach życia.

Wojciech zostaje biskupem w momencie historii, gdy nie nastąpił jeszcze spór o inwestyturę (Dictatus papae Grzegorza VII zostaje ogłoszone w 1075 roku), który finalnie doprowadził do uznania wyższości papieża nad świeckim władcą, a biskupów podporządkował władzy papieskiej, a nie monarszej. Biskup praski zdaje się wyprzedzać swoje czasy o niemal stulecie, ponieważ przeciwstawił się (zamiast być posłusznym) swojemu królowi Boleslavowi II, zarzucając mu nieobyczajne życie, nazbyt powierzchowne przyjęcie chrześcijaństwa i handel niewolnikami. Współpraca między biskupem a królem, ale chyba także – jak sugerują kroniki – z jakąś częścią czeskiego duchowieństwa nie układała się najlepiej. Jak było źle, może świadczyć fragment z kroniki Thietmara: „Gdy nakłaniając swoje owieczki do posłuszeństwa wobec przykazań Bożych, nie mógł odwieść ich od błędów zadawnionej bezbożności, wyklął je wszystkie”. Urbańczyk zatrzymuje się nad tym tekstem i stawia frapujące pytania: czy ekskomunika dotyczyła wszystkich Czechów? Czyżby to był jedyny sposób, aby sięgnąć do samego monarchy? Jeśli bowiem ekskomunika miała sięgnąć wszystkich Czechów, to król, wciąż pomazaniec boży, nie mógł się od niej uchylić. Ale z drugiej strony: co to za biskup, który wyklucza wszystkich, nie znajdując przysłowiowych dziesięciu sprawiedliwych z Sodomy? Jakby tego było mało, po rzuconej klątwie Wojciech ucieka z Pragi. Biskup, który porzuca swoje owieczki? Raczej powinien umrzeć za nie, niż od nich uciekać. Frapująca jest ta ucieczka Wojciecha, która kończy się przyjęciem w Rzymie zakonnego habitu. I znów decyzja ta pokazuje jakiś niezwykły dramat, w którym tkwił Wojciech. W jego przypadku dokonuje się ewenement: biskup zostaje zakonnikiem. Zazwyczaj spotykana jest odwrotna droga, to mnich otrzymuje święcenia biskupie. Tu mamy sytuację na opak, na którą zgodzono się z całą świadomością jej wyjątkowości. „Sprawa Wojciecha” musiała zatem być znana w odpowiednich kręgach kościelnych. Jednocześnie przyjęcie habitu benedyktyńskiego było niewerbalną deklaracją życia zgodnie ze ślubem stałości miejsca, stabilitas loci. Wydaje się, że biskup Pragi zrobił wszystko, co mógł, aby do swoich owieczek nie wracać. Nie będzie spojlerem wzmianka, że ostatecznie do Pragi wrócił, aby uciec z niej ponownie.

W cieniu brata

Autor wczytuje się w żywot Wojciecha i próbuje za nazbyt okrągłymi, wygodnymi zdaniami dostrzec człowieka goniącego swoją wizję. Radykał? Z pewnością. Rozumiany w Rzymie, a więc światowy intelektualista, a nierozumiany i nieakceptowany w prowincjonalnej Pradze – być może. Emocje, mylenie radykalizmu Ewangelii ze zwykłym ludzkim dogadywaniem się, własne ambicje – kto wie? Ale też człowiek rzutki, skłonny do dramatycznych wyborów, nazbyt czarno-biały, aby pociągała go szarość.

Przemysław Urbańczyk, poprzez swoje odczytanie źródeł, pokazał Wojciecha jako postać barwną i pełną życia. Nie mniej ciekawe są losy ludzi tkwiących w cieniu praskiego biskupa. To tytułowi „bracia”. Najbardziej znanym jest Radim-Gaudenty, ale był przecież jeszcze wiernie towarzyszący mu Radla. Co się tak naprawdę wydarzyło w trakcie zabójstwa Wojciecha z rąk Prusów, że Radim-Gaudenty uszedł cało? Był przecież naocznym świadkiem zdarzenia. Przyznaję, że w tej kwestii Przemysław Urbańczyk milczy, a z chęcią zapoznałbym się z jego hipotezami. Być może milczące wyjaśnienie tkwi w dalszym życiorysie Radima. Zostaje on błyskawicznie mianowany arcybiskupem gnieźnieńskim, jest obecny (niemal w tle) podczas Zjazdu gnieźnieńskiego w tysięcznym roku, ale potem znika z kart historii. Radim-Gaudenty, jak pisze Urbańczyk, stał się „arcybiskupem zapomnianym”. Nie sposób tej „amnezji” dzisiaj sensownie wytłumaczyć. Jedynym śladem pozostaje jego tytulatura biskupia: Gaudentius archiepiscopus sancti Adalberti martyris. Dziwna to tytulatura, która nie zawiera żadnej docelowej miejscowości, obszaru, nawet ludu, do którego Radim zostaje posłany. Został zatem, jak wynika z tytulatury, arcybiskupem świętego Wojciecha męczennika. Na zawsze w cieniu swojego brata.

Tom pierwszy przygotowywanej trylogii Niezwykłych gości Bolesława Chrobrego zaostrza czytelniczy apetyt. Można ją potraktować jako śmiały i ciekawy projekt osobny, a także jako swoiste dopowiedzenie do biografii Bolesław Chrobry – lew ryczący Przemysława Urbańczyka. W ten sposób, poprzez osoby biskupa Wojciecha-Adalberta, cesarza Ottona III i biskupa Brunona-Bonifacego, można spojrzeć na pierwszego z koronowanych Piastów z zupełnie innej strony.

Przemysław Urbańczyk, Niezwykli goście Bolesława Chrobrego, tom 1: Św. Wojciech i jego bracia, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2021

Niezwykli goście Bolesława Chrobrego. Tom 1: Św. Wojciech i jego bracia -  Przemysław Urbańczyk | Książka w Lubimyczytac.pl - Opinie, oceny, ceny

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Mierzenie się z Wojciechem, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 202

Przypisy

  1. D. Brzeszcz, Rosyjskie haki, polskie krynoliny. Żałoba narodowa 1863 roku [w:] J. Jaworska, K. Rachubińska, A. Zborowska (red.), Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego. Utopie i fantazje w modzie i dizajnie, Warszawa 2014, s. 119.
  2. Tamże, s. 124.
  3. B. Biedrońska-Słota, M. Molenda, Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego, Warszawa 2023, s. 15. Dalsza paginacja cytatów z tej publikacji oznaczana będzie w tekście głównym numerem strony w nawiasie okrągłym.
  4. R. Hetman, Las zbliża się powoli, Warszawa 2022, s. 97.
  5. Tamże, s. 65.
  6. Tamże, s. 99.
  7. Wielki strach, reż. P. Carlucci Sforza, Polska 2020. Film dokumentalny został poświęcony tym samym wydarzeniom co reportaż Hetmana.
  8. R. Hetman, Las…, s. 12–13.
  9. Tamże, s. 261.
  10. Gminna Spółdzielnia „Samopomoc Chłopska” – w skrócie GS, to nazwa spółdzielni, które właściwie miały państwowy monopol na handel na wsi w PRL.
  11. Hetman, Las…, s. 122.
  12. Tamże, s. 139.
  13. H. Birenbaum, Nadzieja umiera ostatnia, Oświęcim 2017, s. 5.
  14. I. Bartosik, A. Wilda, Ja z krematorium Auschwitz. Rozmowa z Henrykiem Mandelbaumem, byłym więźniem Sonderkommando w KL Auschwitz, Oświęcim 2017, s. 53.
  15. Rodzaj pasa z koralików wykonany z zaokrąglonych przewierconych muszli. W kulturach opartych na ustnej tradycji służył do utrwalania i potwierdzania ważnych wydarzeń politycznych, na przykład traktatów.
  16. G. Minois, Historia śmiechu i drwiny, tłum. W. Klenczon, Warszawa 2021, s. 257.

Powiązane artykuły

13.04.2023

Nowy Napis Co Tydzień #198 / Śladem zbrodni w Dębrzynie

Czas bezpośrednio po drugiej wojnie światowej to w wielu miejscach Polski okres, o którym nie chce się pamiętać. Traumy nigdy nie zostały przepracowane, a więc i rany nie zdążyły się zabliźnić. Pamiętam, że gdy byłem małym chłopcem, babcia opowiedziała mi o dowódcy „szwadronu śmierci”, który pod szyldem Polskiej Partii Robotniczej załatwiał prywatne sprawy i mordował ludzi – jego ludzie okradali rodziny pomordowanych, kłamali, że dzięki zapłaceniu okupu aresztowany powróci do domu. Nie wracał. Babka z nieskrywaną radością relacjonowała zastrzelenie tego człowieka przez akowców. Ta radość jawi mi się dziwną, ponieważ gdy zginął, babcia miała dwanaście lat. Ale tę historię usłyszałem tylko raz – więcej nie chciała jej powtórzyć, mimo że wielokrotnie o to prosiłem. Wiele rejonów Polski ma takie właśnie historie, opowieści o mordowaniu swoich, o wykorzystywaniu czasów bezprawia do załatwiania własnych porachunków. Do tego okresu zabiera nas Rafał Hetman, autor reportażu Las zbliża się powoli, który stara się wrócić do spraw osób pomordowanych w lesie Dębrzyna. Na tym jednak nie kończy, śledzi losy tej zbrodni – przez wczesne lata PRL – do dzisiaj. Przywołuje ustalenia dziennikarzy, którzy opisywali sprawę po 1989 roku, zagląda także do śledztwa prowadzonego przez Instytut Pamięci Narodowej.

Zauważmy już na wstępie, że ten reportaż to podróż przerażająca, prowadząca do Conradowskiego „jądra ciemności”. Muszę przyznać, że przyglądanie się temu procesowi – wyłaniającemu się z ułamków narracji – uważam za jedno z najcenniejszych, choć najbardziej przygnębiających doświadczeń podczas lektury tej książki. Jak wygląda anatomia zbrodni? Czego potrzeba, żeby człowiek zaczął mordować? Okazuje się, że naprawdę niewiele. Wystarczy, że skończy się wojna. Ludzie będą biedni, a w okolicy zaroi się od nieposprzątanych ciał żołnierzy, dodajmy: żołnierzy uzbrojonych. Ta broń stanie się wkrótce narzędziem zbrodni. Hetman relacjonuje jeden z donosów, z którego dowiadujemy się, że zadenuncjowany „sąsiad zabrał broń zastrzelonym przez Sowietów żołnierzom, których ciała leżały w ogrodzie […]”R. Hetman, Las zbliża się powoli, Warszawa 2022, s. 97.[1]. Jak wynika z relacji miejscowego komendanta – porucznika Urbana, w Przeworsku mordują wszyscy: byli akowcy, sowieccy dezerterzy, czerwonoarmiści, dezerterzy z milicji, zwykli bandyci czy „żołnierze wyklęci”. Łupem padają zwykli ludzie, ale także instytucje państwowe, jak szpitale czy posterunki Milicji Obywatelskiej. Toteż trudno odróżnić, co jest celem politycznym, a co – rabunkowym. Porucznik Urban rozstrzyga to arbitralnie. Tak się kształtuje rzeczywistość pierwszych lat po wyzwoleniu, słaba jeszcze wtedy władza oraz skupienie się na walce politycznej doprowadziło do klimatu zbrodni, której sprawcy pozostali – w większości – bezkarni. W tym bezprawiu rządził silniejszy, ten, kto miał broń i mógł skrzyknąć kilku ludzi. Napady, mordy i rabunki mnożyły się jak grzyby po deszczu. Przytoczę opis tylko jednego z nich.

Tuż po świętach Bożego Narodzenia, 27 grudnia, do domu Siurtów w Gniewczynie weszło trzech ludzi i zastrzeliło Józefa Siurtę, jego dwudziestojednoletnią córkę Stefanię i dwóch synów – siedemnastoletniego Stanisława i jedenastoletniego Władysława. Do żony Anny też strzelili, ale przeżyła. Trafiła do szpitala w Przeworsku. Po kilku dniach dwóch mężczyzn weszło do sali szpitalnej, w której leżała Siurtowa, i tam dobiło ją kilkoma strzałami Tamże, s. 65.[2].

To zaledwie pojedyncza relacja wstrząsającej zbrodni, u Hetmana jest ich dużo więcej, nie przesadzę, jeśli powiem, że te opowieści mnie porażają. Makabryczny jest nie tylko czas zbrodni, bezpośrednio po świętach, ale nade wszystko to, że bandyci weszli do szpitala i tam dobili ofiarę. Dzięki temu poznajemy okoliczności, z których wyrosły zbrodnie w lesie Dębrzyna. Schemat mordów był podobny: zabierano wracających pociągami z robót w Niemczech ludzi do lasu, tam ich okradano i mordowano na różne sposoby – strzelając do nich czy wieszając ich nago na drzewach. Aby zginąć, wystarczyło być dobrze ubranym, jak jedna z ofiar, która była widziana w okolicy, a potem została znaleziona, prawie nago, martwa w lesie z dziurą w czole. „Ktoś rabował w lesie. Ktoś zabijał. Tyle”Tamże, s. 99.[3] – pisze Hetman. Sprawa bulwersuje, wśród sprawców, którzy byli wskazywani w zeznaniach, pojawiają się bardzo młodzi mężczyźni, między innymi uczeń liceum. Pokazuje to stopień zdemoralizowania w pierwszych latach po wyzwoleniu. Zresztą reportażysta, powołując się na literaturę przedmiotu, próbuje wyjaśnić genezę tego zjawiska – dokonuje więc przeglądu wielu pozycji historycznych czy psychologicznych. Nie popada jednak w nadmierne filozofowanie czy moralizatorski ton.

***

Istotny jawi mi się cel wydania recenzowanej publikacji. Moim zdaniem dobrze ujawnia go jeden z cytowanych w reportażu mężczyzn, który podczas dyskusji po projekcji filmu Wielki strachWielki strach, reż. P. Carlucci Sforza, Polska 2020. Film dokumentalny został poświęcony tym samym wydarzeniom co reportaż Hetmana.[4] mówi:

Inaczej jak bestialstwem tego, co się zdarzyło, nie można nazwać, ale należy o tym pamiętać. Należy o tym mówić. Wielu od razu odbiera to jako głos antypolski, pokazujący, że my wszyscy to robiliśmy. Nie, nie wszyscy, ale takie jednostki się zdarzałyR. Hetman, Las…, s. 12–13.[5].

Właściwie te słowa można by przyjąć za deklarację ideową, towarzyszącą recenzowanej pozycji. Nie chodzi w niej o rzucanie nazwiskami, piętnowanie potomków morderców, tylko – o danie świadectwa temu, co się stało. „Nie chciałbym mówić o nazwiskach sprawców, bo mógłbym skrzywdzić jakaś rodzinę”Tamże, s. 261.[6] – zeznaje świadek przesłuchiwany przez Instytut Pamięci Narodowej. Społeczność żyła obciążona zmową milczenia przez wiele lat – ujawnianie szerokiej publiczności potencjalnych sprawców, których winy nie udowodniono, a których zbrodnie się przedawniły, mogłyby tę społeczność rozsadzić. Tym bardziej, że mimo świetnie przeprowadzonego śledztwa, nadal jest wiele znaków zapytania. Nie wiadomo do końca, kto mordował oraz kto zginął w lesie. Zamiast ślepego oskarżania Hetman dokonuje rozliczenia umożliwiającego przepracowanie traum. Szansa na rzetelne śledztwo została utracona. Władze państwowe zawiodły, między innymi nie wiążąc donosu przeciw Władysławowi K. z wcześniejszymi zeznaniami, którymi go obciążono. Sprawstwo zbrodni dałoby się z pewnością ustalić, gdyby zapewnić sparaliżowanym świadkom ochronę, a samych podejrzanych skutecznie izolować i zmusić do zeznań. Ale wtedy władze były bardziej zajęte ściganiem wrogów ustroju niż ochroną obywateli przed atakami pospolitych bandytów. Jedno ze źródeł Urzędu Bezpieczeństwa, „Młot”, relacjonował, że podsłuchał, jak jeden z pracowników Gminnej SpółdzielniGminna Spółdzielnia „Samopomoc Chłopska” – w skrócie GS, to nazwa spółdzielni, które właściwie miały państwowy monopol na handel na wsi w PRL.[7] w Przeworsku opowiadał o morderstwach w lesie. „Na koniec dodał, że niektórzy z morderców są dziś na stanowiskach w partii, a wcześniej byli w AK”Hetman, Las…, s. 122.[8]. Śledztwo trwało, ponieważ podejrzewano związek z „żołnierzami wyklętymi”. Ubecy ustalili, kto zabijał, jednak finalnie postanowili sprawy zaniechać. Czytamy:

Kilka dni później powstał raport, w którym przeworskie UB podsumowało swoją pracę i jej wyniki. Wyjaśniono, że rozpracowywane osoby nie działały w latach 1945–1946 w zbrojnej organizacji, której celem było obalenie władzy, podejrzani nie mordowali też „działaczy państwowych”. UB przyznało, że udało się potwierdzić, że rozpracowywane osoby należały do bandy rabunkowej, to jest rabowały i mordowały ludzi dla zysku. Wśród ofiar wskazano również osoby narodowości ukraińskiej i żydowskiejTamże, s. 139.[9].

UB nie miało interesu w kontynuowaniu sprawy, więc sprawcy nie zostali ukarani. Śmierć dziesiątek ludzi została pominięta.

***

Reportaż Hetmana został podbudowany potężną kwerendą – mamy do czynienia z obszernym zasobem materiałów archiwalnych. Ponadto pojawiają się tutaj relacje okolicznych mieszkańców, którzy w pewien sposób byli świadkami tej zbrodni. Niebezpośrednimi świadkami, ale często dziećmi tych, którzy woleli o niej nie pamiętać, woleli jej nie widzieć. Narracja kształtuje się więc z ułomków i pojedynczych obrazów, których tutaj dużo. Wreszcie z przemilczeń. Dla bohaterów reportażu było to z pewnością kosztowne, emocjonalne drapanie ran. Jednak potrzebne, bo umożliwiające oczyszczenie.

Warto wspomnieć, że książka została napisana w przystępny sposób, narracja jest wartka, dobrze dopasowana do toczącego się reporterskiego śledztwa. Nie nuży czytelnika, wręcz przeciwnie – utrzymuje go bezustannie w napięciu – wynika to nie tylko z treści, lecz także z formy, którą zastosowano w tym reportażu. Styl jest rzeczowy, dokładnie referuje to, co niezbędne, gdy pojawiają się cytaty ze źródeł, to zawsze ma to uzasadnienie.

Czy książkę czyta się przyjemnie? Nie i nie powinno się tak czytać. Bo to publikacja, która powinna wywoływać w odbiorcy dyskomfort. Las zbliża się powoli to dręcząca lektura, ale dręcząca w sposób potrzebny, ujawnia bowiem prawdę o polskiej historii, nie tylko rehabilitując ofiary, lecz także dopominając się o ich pamięć. Z całą pewnością – mimo dobrego stylu – czytanie tej książki nie dostarcza satysfakcji w sensie rozrywkowym, natomiast w sensie antropologicznym jest to tekst wart uwagi. To rekonstrukcja zbrodni domowej, gdy Polak mordował Polaka dla płaszcza czy zegarka. Zbrodni przemilczanej. Niewygodnej. Lokalnej.

Podsumowując, Las zbliża się powoli to reportaż dojmujący, ale niezwykle potrzebny. To pisanie historii, która dawniej została przeoczona. Naszemu społeczeństwu nadal nie udało się skutecznie przepracować traum wyniesionych z drugiej wojny światowej i okresu bezpośrednio po niej następującym. To poniekąd rana, która tylko z pozoru się zabliźniła. Tymczasem traumy te należy skutecznie przepracować, mierząc się z nimi. Reportaż Hetmana to robi – i choćby dlatego zasługuje na to, by go przeczytać. Jednak powodów jest więcej, toteż wymienię kilka: recenzowana publikacja rekonstruuje rzeczywistość po wyzwoleniu, przybliża nam szereg postaci z tamtego okresu, unaocznia nieskuteczność władzy zajętej narzucaniem komunizmu, rozbitej, wreszcie portretuje społeczeństwo zdemoralizowane wojną. Kończąc, stwierdzam, że autor wykonał kawał dobrej roboty reporterskiej. Gratuluję!

R. Hetman, Las zbliża się powoli. Kto po wojnie mordował w Dębrzynie, Czarne, Wołowiec 2022.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Dariusz Żółtowski, Śladem zbrodni w Dębrzynie, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 198

Przypisy

  1. D. Brzeszcz, Rosyjskie haki, polskie krynoliny. Żałoba narodowa 1863 roku [w:] J. Jaworska, K. Rachubińska, A. Zborowska (red.), Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego. Utopie i fantazje w modzie i dizajnie, Warszawa 2014, s. 119.
  2. Tamże, s. 124.
  3. B. Biedrońska-Słota, M. Molenda, Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego, Warszawa 2023, s. 15. Dalsza paginacja cytatów z tej publikacji oznaczana będzie w tekście głównym numerem strony w nawiasie okrągłym.
  4. R. Hetman, Las zbliża się powoli, Warszawa 2022, s. 97.
  5. Tamże, s. 65.
  6. Tamże, s. 99.
  7. Wielki strach, reż. P. Carlucci Sforza, Polska 2020. Film dokumentalny został poświęcony tym samym wydarzeniom co reportaż Hetmana.
  8. R. Hetman, Las…, s. 12–13.
  9. Tamże, s. 261.
  10. Gminna Spółdzielnia „Samopomoc Chłopska” – w skrócie GS, to nazwa spółdzielni, które właściwie miały państwowy monopol na handel na wsi w PRL.
  11. Hetman, Las…, s. 122.
  12. Tamże, s. 139.
  13. H. Birenbaum, Nadzieja umiera ostatnia, Oświęcim 2017, s. 5.
  14. I. Bartosik, A. Wilda, Ja z krematorium Auschwitz. Rozmowa z Henrykiem Mandelbaumem, byłym więźniem Sonderkommando w KL Auschwitz, Oświęcim 2017, s. 53.
  15. Rodzaj pasa z koralików wykonany z zaokrąglonych przewierconych muszli. W kulturach opartych na ustnej tradycji służył do utrwalania i potwierdzania ważnych wydarzeń politycznych, na przykład traktatów.
  16. G. Minois, Historia śmiechu i drwiny, tłum. W. Klenczon, Warszawa 2021, s. 257.

Powiązane artykuły

13.04.2023

Nowy Napis Co Tydzień #198 / Dwa oblicza pamięci

Bogdan Bartnikowski, były więzień Auschwitz-Birkenau, na pełne uznania stwierdzenie: „ale ty masz pamięć” – odpowiada:

Mam. Ale to cholerna pamięć. Wciąż za dużo się myśli o pobycie w Birkenau, nie zapomina się, a lepiej by było wyrzucić tamte obrazy z głowy raz na zawsze. Myśleć tylko o tym, co teraz. Tymczasem przed oczami znów zjawia się obóz, wlokący się ludzie jak kościotrupy, na których zaczyna się w pewnym momencie patrzeć jak na coś normalnego, choć wiadomo, że jeszcze parę razy przesuną nogami i padną, i nikt ich nie podniesie. I jeszcze pamiętam te kominy buzujące ogniem dzień i noc. Długo leżysz, sen nie przychodzi, no wreszcie przed oczami jakiś obraz zwykłego dnia, i nagle masz ci los! Znowu widzę obóz… I ja w nim jestem.

Leżę nieruchomo. Usnąć, usnąć…

Powroty do Auschwitz są zapisem wspomnień Bogdana Bartnikowskiego, który trafił do obozu koncentracyjnego mając dwanaście lat. Świat kominów, głodu i egzekucji widziany oczami dziecka zawarł w książce Dzieciństwo w pasiakach. Najnowsza książka dotyczy przede wszystkim życia z pamięcią obozu; pamięcią niechcianą, kłopotliwą. Tą, o której sam pisze: cholerna.

Życie z pamięcią

Flashbacki, przebitki przeszłości, natrętne wspomnienia – obrazy obozu koncentracyjnego nie chcą odejść. Interesujące jest, w jaki sposób byli więźniowie radzą sobie z pamięcią własnych przeżyć. Niektórzy spisują swoje wspomnienia zaraz po zakończeniu wojny, jakby chcieli jak najszybciej zrzucić z siebie Auschwitz i ostatecznie, raz na zawsze, z niego wyjść. Seweryna Szmaglewska opublikowała Dymy nad Birkenau już w 1945 roku, później ukazują się wspomnienia Miklósa Nyiszli Byłem asystentem doktora Mengele. W 1947 roku czytelnicy otrzymują dwa wstrząsające studia ludzkich zachowań w postaci książek Primo Leviego Czy to jest człowiek oraz Tadeusza Borowskiego Pożegnanie z Marią. Wymienione książki do dziś uchodzą za wyjątkowe zarówno ze względu na literacką wartość, jak również intensywność niedawnych przeżyć. Autorzy piszą o rzeczywistości, która się wydarzyła, a świadków – w postaci towarzyszy niedoli i pozostałości poobozowych – jest wciąż bez liku. Jednocześnie zapewne zdają sobie sprawę z paradoksu pamięci, w którym tkwią. Z jednej strony pisać, aby dać świadectwo i świat nie zapomniał (wymiar globalny), ale z drugiej strony zapomnieć, aby dalej żyć, założyć rodzinę, realizować się (wymiar jednostkowy).

Inni byli więźniowie obozów koncentracyjnych publikują później, jakby potrzebowali więcej czasu, znalezienia własnego języka do wyrażenia niewyrażalnego. Ich wspomnienia ukazują się, gdy pierwsza fala zainteresowań rozsianym „archipelagiem Auschwitz” już opada, gdy ludzie są pochłonięci nowym, powojennym życiem. Impulsem do powrotu do wspomnień, do zamkniętych drzwi do własnej przeszłości, stają się głośne i medialne procesy Eichmanna (rok 1961) i procesy frankfurckie dotyczące załogi Auschwitz (zakończone w 1965 roku). Były one relacjonowane w gazetach i radiu, co spowodowało, że część świadków otworzyła drzwi do własnej pamięci i zaczęła pisać książki. Najtrafniej oddają to słowa Haliny Birenbaum, która pisała:

Przysłuchiwałam się procesowi w Jerozolimie. Moje pochodzenie i koleje mojego życia przestały być anonimowe. Pozwoliło mi to odzyskać świadomość, że i ja przybyłam tutaj skądś, miałam rodzinę, żyłam wśród innych ludzi, chociaż teraz już ani tych ludzi, ani tego życia nie było H. Birenbaum, Nadzieja umiera ostatnia, Oświęcim 2017, s. 5.[1].

Nadzieja umiera ostatnia jej autorstwa ukazała się w 1967 roku i jest zapisem przeżyć dziewczynki, która staje się nastolatką za drutami kolczastymi. Adolf Gawalewicz publikuje wstrząsające studium otchłani głodowej śmierci (Refleksje z poczekalni do gazu) w 1968 roku, zaś dwa lata później ukazuje się dzieło francuskiej pisarki Charlotte Delbo Żaden z nas nie powróci. Listę tę – wszak skrótową – można z pewnością rozwijać jeszcze dalej. Dla historyków świadectwa byłych więźniów obozów koncentracyjnych pozostaną trudnym pytaniem: bardziej ufać tym zapisom, które powstały w stosunkowo krótkim czasie po wyzwoleniu, czy tym, gdzie psychika ludzka w jakiś sposób „opracowała” na potrzeby własnego życia psychicznego dramatyczne wspomnienia? Ciekawą osobą w tym przypadku jest Henryk Mandelbaum, były więzień Sonderkommando w Auschwitz-Birkenau. W latach powojennych nie interesuje się nazbyt historią dawnego obozu koncentracyjnego. Rzuca się w wir życia, jakby chciał nadrobić stracony czas. Dopiero w latach siedemdziesiątych próbuje spisać swoje wspomnienia, które jednak ostatecznie niszczy. Dopiero w 2008 roku ukazuje się przełomy wywiad-rzeka pod tytułem Ja z krematorium Auschwitz, gdzie Henryk Mandelbaum opowiada w sposób niezwykle precyzyjny i szczegółowy o więźniach zmuszonych do palenia zwłok innych więźniów. Choć minęło tyle czasu, jego pamięć bez zmian zachowała obraz wstrząsających wydarzeń. A jednak – co też jest fascynujące i kłopotliwe zarazem dla historyków – Mandelbaum pytany o zwłoki dzieci, które Sonderkommando musiało spalić, zawsze zdecydowanie zaprzeczał:

Ale ja tego nie widziałem! Rozmawiacie z poważnym człowiekiem, przeżyłem bardzo wiele. Nie po to tutaj przyszedłem, żeby was okłamywać. Jak nie wiem, to mówię, że nie wiem. Ja dzieci nie widziałem. Może ich nie było na mojej zmianie? […] Były niewiasty. Ale dzieci? Przecież bym pamiętał, jak dzieci idą do gazu, jak się paląI. Bartosik, A. Wilma, Ja z krematorium Auschwitz. Rozmowa z Henrykiem Mandelbaumem, byłym więźniem Sonderkommando w KL Auschwitz, Oświęcim 2017, s. 53.[2].

Jeszcze inaczej, na zupełnym przeciwieństwie pracy z własną pamięcią, można wskazać Otto Dov Kulkę i jego Pejzaże metropolii śmierci. Autor jest historykiem Zagłady, ale także byłym więźniem Auschwitz-Birkenau. Do obozu trafił jako dziecko. Otto Dov Kulka przyjął ciekawą postawę badacza. Zajmuje się wszystkimi aspektami obozów koncentracyjnych, z wyjątkiem losu dzieci. Na ten temat niczego nie czyta, nie słucha świadectw innych byłych więźniów. Zamiast tego wydobywa ze swej pamięci obrazy obozu, które pojawią się w jego snach, medytacjach, poetyckiej melancholii.

Czytelnik pozostaje bezradny wobec tych świadectw. Może jedynie wczytywać się w złośliwe gry pamięci: nazbyt dokładnej, wybiórczej, ubarwiającej.

Zapamiętać, zapomnieć

Na tle powyższej – pobieżnej i skrótowej – listy wydanych wspomnień byłych więźniów obozów koncentracyjnych książka Bogdana Bartnikowskiego jest inna. Powroty do Auschwitz traktują w całości o pamięci. To zarazem wspomnienia dziecka wrzuconego w świat ogrodzony drutami, jak również, i to zagadnienie interesuje mnie najbardziej, życie z pamięcią Auschwitz. Przedstawiony w niniejszej książce zapis skradzionego przez wojnę dzieciństwa można potraktować jako dopowiedzenie do Dzieciństwa w pasiakach. Druga część, traktująca o życiu po Auschwitz, zdaje się być nowością. A przynajmniej opowiedziana jest znacznie obszerniej niż do tej pory. Zdecydowana większość byłych więźniów obozów sygnalizowała ową „cholerną pamięć”, ale nie przedstawiała bardziej wyczerpujących opisów. Agnieszka Dauksza, przeprowadzając rozmowy z ocalałymi (Klub Auschwitz i inne kluby), wskazywała na to, że pamięć o wojnie jest wciąż zapisana w ich ciałach, gestach, nawykach. Stąd jej propozycja, aby zamiast określenia „ocaleni” wprowadzić pojęcie „przeżywcy”. Powroty do Auschwitz Bogdana Bartnikowskiego pokazują, jak bardzo jest to zasadne.

Bartnikowski po wyzwoleniu nie myśli o Auschwitz. Rzuca się w wir życia: jest dzieckiem, pochłania go szkoła, życie z kolegami i starania o materialny byt (żywność, ubrania) w powojennej Warszawie. Wspomnienia obozu zaczynają powracać, gdy życie staje się stabilne. Bartnikowski usamodzielnia się; ma pracę i zakłada rodzinę. To wtedy, gdy nie trzeba wytężać sił psychicznych na pokonanie trudności każdego dnia, pamięć zaczyna przywoływać wspomnienia. Z relacji autora Powrotów do Auschwitz wynika, że są to wspomnienia na zasadzie flashbacków, czyli mimowolnych, silnych skojarzeń z życia codziennego, które potrafią przenieść w czasie do życia obozowego. Nagle usłyszany język niemiecki, silniejsze potrącenie w plecy czy samotnie stojący wagon towarowy stają się wehikułami czasu.

Dwadzieścia lat nie byłem tam, gdzie nas wtedy zawieźli. Nie chciałem tam wracać. Pragnąłem zapomnieć, lecz się nie dawało. Nie zamierzałem jechać do obozu, ale on przyjeżdżał do mnie. W nocy i w dzień.

Powroty Bogdana Bartnikowskiego do Auschwitz są wielorakie. To przede wszystkim rzeczywiste przybycie do byłego obozu koncentracyjnego. A za pierwszym przyjazdem – dwadzieścia lat po opuszczeniu go – były kolejne. Niektóre, poprzez upływ czasu i nieporadność językową wobec ludobójczego okrucieństwa, stają się nieco groteskowe. Bartnikowski zżyma się, gdy zaproszony na kolejną rocznicę wyzwolenia Auschwitz otrzymuje od organizatorów plakietkę z napisem „gość honorowy”. Innym rodzajem „powrotów” są spotkania z młodzieżą lub czytelnikami jego książek. Uwielbia je, a jednocześnie traktuje jako powinność:

Fakt, każdy człowiek często wraca myślami do tego, co mu się w przeszłości przydarzyło. Najmilej myśli się i mówi o wydarzeniach radosnych, o sukcesach (każdy przecież miewa jakieś osobiste sukcesy), ale do wspomnień o porażkach czy wręcz tragediach wraca się niechętnie. A ja muszę – taki już los tych, którzy przeszli przez piekło wojny. I gdy stoję przed zgromadzonymi, obojętnie, młodymi czy wiekowymi, gdy przywołuję wojenne obrazy czy obozowe przeżycia, cały czas wodzę oczami po sali. Czy słuchają mnie?

Każde spotkanie ze świadkiem historii jest poruszające, ale to Bogdan Bartnikowski zwraca uwagę na koszt, jaki ponosi: znowu noc nieprzespana, ponownie trudny powrót do codzienności. Czytelnik Powrotów do Auschwitz zdaje sobie sprawę, jaką cenę pamięci musi płacić każdego dnia ocalony.

Bogdan Bartnikowski, Powroty do Auschwitz, Prószyński i S-ka, Warszawa 2022

okładka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Dwa oblicza pamięci, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 198

Przypisy

  1. D. Brzeszcz, Rosyjskie haki, polskie krynoliny. Żałoba narodowa 1863 roku [w:] J. Jaworska, K. Rachubińska, A. Zborowska (red.), Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego. Utopie i fantazje w modzie i dizajnie, Warszawa 2014, s. 119.
  2. Tamże, s. 124.
  3. B. Biedrońska-Słota, M. Molenda, Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego, Warszawa 2023, s. 15. Dalsza paginacja cytatów z tej publikacji oznaczana będzie w tekście głównym numerem strony w nawiasie okrągłym.
  4. R. Hetman, Las zbliża się powoli, Warszawa 2022, s. 97.
  5. Tamże, s. 65.
  6. Tamże, s. 99.
  7. Wielki strach, reż. P. Carlucci Sforza, Polska 2020. Film dokumentalny został poświęcony tym samym wydarzeniom co reportaż Hetmana.
  8. R. Hetman, Las…, s. 12–13.
  9. Tamże, s. 261.
  10. Gminna Spółdzielnia „Samopomoc Chłopska” – w skrócie GS, to nazwa spółdzielni, które właściwie miały państwowy monopol na handel na wsi w PRL.
  11. Hetman, Las…, s. 122.
  12. Tamże, s. 139.
  13. H. Birenbaum, Nadzieja umiera ostatnia, Oświęcim 2017, s. 5.
  14. I. Bartosik, A. Wilda, Ja z krematorium Auschwitz. Rozmowa z Henrykiem Mandelbaumem, byłym więźniem Sonderkommando w KL Auschwitz, Oświęcim 2017, s. 53.
  15. Rodzaj pasa z koralików wykonany z zaokrąglonych przewierconych muszli. W kulturach opartych na ustnej tradycji służył do utrwalania i potwierdzania ważnych wydarzeń politycznych, na przykład traktatów.
  16. G. Minois, Historia śmiechu i drwiny, tłum. W. Klenczon, Warszawa 2021, s. 257.

Powiązane artykuły

03.11.2022

Nowy Napis Co Tydzień #176 / Wampum wojenny

WampumRodzaj pasa z koralików wykonany z zaokrąglonych przewierconych muszli. W kulturach opartych na ustnej tradycji służył do utrwalania i potwierdzania ważnych wydarzeń politycznych, na przykład traktatów.[1] wojenny

Od niemal tysiąca lat trudno oderwać od niej wzrok. Przykuwa uwagę nie tylko zaskakującą świeżością barw, czystością lnu, ale także mnogością przedstawień ludzi tratowanych przez końskie kopyta, walających się to tu, to tam odciętych głów, potoków wnętrzności wylewających się z brzuchów. Topory swobodnie rozłupują hełmy, a ranni wyjmują sobie strzały tkwiące w oczodołach – dokładność ocierająca się o groteskę. Tkanina z Bayeux wydaje się być czytelna. Na pierwszy rzut oka przede wszystkim przedstawia fascynujący, wyszywany zapis bitwy pod Hastings z 1066 roku, gdy normański Wilhelm Zdobywca pokonuje anglosaskiego Harolda II. To jedyny udany desant na Anglię – będą powtarzać jak mantrę kolejne podręczniki historii. David Musgrove i Michael Lewis zaprezentują czytelnikowi zbliżenie poprzez hafty, kolory, kroniki, biografie i wykopaliska archeologiczne, wskazując, że Tkanina z Bayeux tyle samo odkrywa, co zasłania.

 Bayeux Tapestry, Cavalry Attack | Bayeux Tapestry, English o… | Flickr

Niekoniecznie wampum wojenny

Dwieście dwadzieścia trzy stopy długości, czyli około sześćdziesiąt osiem metrów – tyle mierzy pas wyhaftowanej, lnianej tkaniny, która przypomina dzisiejszy scenopis. To dość długi storyboard, w którym jest wszystko: intryga polityczna, osobiste animozje głównych postaci, niejednoznaczni bohaterowie, nagle pojawiąjące się drugoplanowe postacie, które potrafią skraść uwagę widza (ach ten karzeł Turold), pomniejsze przygody prowadzące do nieuniknionego konfliktu. Tkanina z Bayeux znana jest z przedstawienia bitwy pod Hastings, chociaż zdecydowana długość – około trzech czwartych – poświęcona jest raczej przygotowaniom do niej. Zdumiewające jest to, że tkanina bez wyraźnych ubytków przetrwała stulecia. Jednak to przede wszystkim jej treść wywołuje spory pośród historyków. David Musgrove i Michael Lewis zebrali zdecydowaną większość wyników badań historycznych oraz wciąż pojawiających się hipotez, które czekają na swoje potwierdzenie lub obalenie. Tkanina przez sugestywność obrazów, żywość kolorów, autorski pomysł na przedstawienie fabuły skazana jest na ciągłe odczytywanie jej na nowo. Stanowi ona także „wyhaftowany” most pomiędzy dwoma państwami i kulturami. Autorzy piszą:

Chociaż był to podbój Anglii (a nie Brytanii) i dokonali go Normanowie (a nie Francuzi), miał on poważne długoterminowe konsekwencje dla reszty Brytanii, a także Irlandii. Różne sposoby, na jakie Brytyjczycy i Francuzi, czy też może lepiej Anglicy i Normanowie, zareagowali na historię podboju, wpłynęły na to, jak jest oceniania i rozumiana Tkanina z Bayeux.

Na czym zatem polega innowacyjne odkrycie Musgrove’a i Lewisa, że zasłużyło na napisanie książki? Wedle tych dwóch autorów, Tkanina jest nie tyle opisem zwycięstwa jednego narodu nad drugim, upokarzającym przypomnieniem dominacji zwycięzców i hańbą pokonanych, ale raczej próbą ich pogodzenia. Zatem nie Wampum z Bayeux, ale Haft Pokoju z Bayeux. Brzmi nazbyt fantastycznie? Niekoniecznie, zwłaszcza że autorzy dostarczają mocnych argumentów.

Wyhaftowane znaki zapytania

Zanim zainteresuję przyszłych czytelników ujęciem Musgrove’a i Lewisa, należy spojrzeć na Tkaninę taką, jaką jest w swej istocie – pełną pytań skierowanych do oglądających ją. Poniekąd będą to już podpowiedzi, które doprowadziły autorów do przyjętego stanowiska.

Nie wiemy tak naprawdę, kiedy powstała Tkanina z Bayeux – historycy ostrożnie wyznaczają daty. Pierwsza pewna wzmianka o niej pochodzi z 1412 roku. Wydaje się jednak sensowne, że powstać musiała do końca XI wieku. Przemawiać za tym będzie liczba szczegółów bitwy pod Hastings z 1066 roku; szczegółów, które wtedy, w bezpośredniej bliskości wydarzenia, były wciąż żywe i zrozumiałe, a które dla nas współczesnych są już enigmatyczne. Nie wiemy także, gdzie powstała, ani jak długo trwało wyszywanie.

W pracowni, gdzie dokonano haftu, musiało być dużo miejsca – szwy się nie rozłażą, nie ma zwiotczeń nici, a poszczególne postacie ze scen znajdują się na tej samej wysokości. Wskazywałoby to na śmiałe przedsięwzięcie: len był naciągnięty na jakiegoś rodzaju sztalugach, które wypełniały całe pomieszczenie. Jednocześnie musiało być to miejsce o dobrym oświetleniu. Tkanina jest wyjątkowo czysta, a cała wykonana praca jest schludna. Jak zatem rozmieszczono setki zwierząt realnych i mistycznych, ludzi i rośliny? Być może pierwotnie naszkicowano je węglem, a potem finalnie umyto Tkaninę. To jednak tylko domysły, ponieważ nie ma po tym ani śladu.

Jak długo trwała praca? Wedle dzisiejszych szacunków dobry zespół hafciarzy wykonałby Tkaninę w przeciągu dwóch lat. Ale to jest mierzenie czasu współczesną rachubą, gdy dysponujemy choćby oświetleniem elektrycznym umożliwiającym pracę niezależnie od pory dnia czy roku. Wydaje się, że mierząc „normą” średniowieczną, biorąc pod uwagę światło słoneczne (i zapewne świece, choć na płótnie nie ma śladów wosku ani zabrudzeń) i przeżywaną intensywność roku liturgicznego (święta, uroczystości), czas potrzebny na wykonanie zwiększyłby się dwukrotnie. Zatem: cztery lata. Fakt ten rodzi kolejne pytania. Kogo było stać na wynajęcie zgranego zespołu hafciarzy i kto go rzeczywiście wykonał? Najbardziej prawdopodobne wydają się dwie wersje: albo zespół złożony ze sprawdzonych już hafciarek, czyli kobiety, albo zakonnicy. Obie możliwości są tak samo prawdopodobne, jak i kłopotliwe. Tkanina jest dość sprośna: wyhaftowano dziewięćdziesiąt trzy penisy, z czego końskich jest osiemdziesiąt osiem. Penisy męskie przedstawione są w całej okazałości: od małych siusiaków do potężnych erekcji. Zatem: czy na pewno kobiety albo mnisi? Czy to przystoi białogłowom i uduchowionym mężom zajmować się takimi sprośnościami? A może właśnie należy spojrzeć na to w całej prostocie, jednoznacznie i pewnie: właśnie kobiety, pewnie, że mnisi. Humor jest rzeczą ulotną, a ten, od którego dzielą nas stulecia coraz trudniej zrozumieć. Umykają subtelności i gra słów w epokach, ale nie zmienia się ludzka fizjonomia – ta bawi od wieków. Warto w tym momencie zajrzeć do innego „kłopotliwego” dzieła średniowiecznego, jakim jest podręcznik demonologii Melleus Maleficarum, czyli Młot na czarownice. Powstał co prawda w XV wieku, ale przedstawia podobnie groteskowy humor. Jak bowiem przejść na poważnie obok opisu „gniazda penisów”? Fragment dotyczący „odbierania członków” przez czarownice jest tak plastyczny, że warto przytoczyć go w całości:

Czarownice […] tych członków wstydliwych w liczbie niemałej, to jest: dwadzieścia albo trzydzieści, razem w gniazdo ptasze albo też skrzynię jaką zamykają, a te jakoby żywe pomykają się do jedzenia owsa albo inszej zobi [zboża], co ludzi wiele widało i pospolita była o tym mowa. Powiedamy, iż sprawą szatańską i omamieniem zmysłów sposobami opisanymi wszystko się dzieje. Powiedał abowiem człowiek niektóry, iż gdy członek męski zgubił, i czarownice jednej o przywrócenie go prosił. Rozkazał mu czarownica, żeby na drzewo pewne wstąpił i z gniazda, w którym takowych członków było niemało, który by mu się podobał, wziąć pozwoliła. Gdy on tedy największy między nimi obrawszy, wziąć go chciał. Rzekła czarownica, zaniechaj tego, abowiem to jest plebana jednegoG. Minois, Historia śmiechu i drwiny, tłum. W. Klenczon, Warszawa 2021, s. 257.[2].

I tu dochodzimy do jeszcze jednego ciekawego problemu: dlaczego Tkanina jest w jednym kawałku? Gdyby służyła do częstego wystawiania, byłaby raczej składana, aby ukazać co pewien czas wybrane sceny (podobnie do skrzydeł ołtarza). Autorom Tkaniny zależało, aby podziwiano całość. Gdzie mogła być wystawiana? Z pewnością w długiej nawie kościoła. Ale równie dobrze mogła to być prywatna komnata – wtedy Tkanina pełniłaby funkcje średniowiecznej tapety ściennej. Królewska sypialnia – dlaczego nie?

Bayeux Tapestry, Scene 23 | Bayeux Tapestry, c. 1070-1080, B… | Flickr

Historia zależy od tego, kto ją opowiada?

To jedynie garść problemów badawczych, które brawurowo przedstawiają David Musgrove i Michael Lewis. Pozostaje jeszcze kwestia interpretacji. Tkanina wbrew pozorom jest trudna w odczytaniu. Przede wszystkim nie wiadomo, czyją stronę „trzyma”. Autorzy zwracają uwagę, że:

Jedno wydaje się pewne: to dzieło sztuki opowiada nie tyle o czynach księcia Wilhelma, co o działaniach króla Harolda. Chociaż zostało skomponowane tak, aby gloryfikować skutki podboju, nie czyni tego tak otwarcie, jak wczesne kroniki normańskie. Historia opowiedziana na Tkaninie stawia Harolda w roli bohatera tragicznego. Przedstawiany jest częściej niż Wilhelm – według jednego z obliczeń Harold pojawia się dwadzieścia siedem razy, podczas gdy Wilhelm uzbierał mniej imponujące dwadzieścia przedstawień, chociaż i tak nie zawsze jest całkiem pewne, który władca został przedstawiony. Harold pojawia się także na samym początku Tkaniny, podczas gdy Wilhelm dopiero kilka scen później. Można odnieść wrażenie, że projektant pragnął przedstawić Harolda jako szlachetnego pana o wysokim statusie i godnego przeciwnika Wilhelma.

Tkanina, jak każda kronika, przedstawia opisywaną historię, nie siląc się na obiektywizm. Napisy nad postaciami są bardzo enigmatyczne, jak na przykład „Tu zasiada Harold, król Anglików”, „Tu książę Wilhelm nakazał budować statki” albo „Tu statki są ciągnięte do morza”. Tkanina służyła przede wszystkim opowiadaniu, wielkiemu zbiorowemu zasłuchaniu, gdy mówca barwnie snuł opowieść, wskazując na postacie. Dawało to możliwość takiego opowiedzenia historii, aby wyrównać niejako proporcje: wskazać na zwycięstwo Normanów, ale i podkreślić bohaterstwo Anglosasów. I co ciekawe, oddają również cierpienia cywilów podczas wojny. Oto bowiem w scenie opatrzonej numerem 47 widzimy, jak wojska normańskie podpalają dom. Z jego wnętrza ucieka kobieta, ciągnąc za rękę swojego syna. Dysproporcja w wielkości postaci – kobieta jest niemal dwukrotnie mniejsza od podpalających mężczyzn – wskazuje na jej bezbronność. Jest w tej scenie olbrzymi ładunek emocjonalny, podkreślany jeszcze bardziej przez oszczędność środków artystycznych. To prosta scena, którą rozumie każdy. Oprócz grozy jest tu też spora dawka humoru: niektórzy możni trzymają nagie miecze za ostrza, co jest interpretowane jako fakt, że mężczyźni nie wiedzą, jak nim walczyć. Miniaturowe postacie pod nimi chwalą się swoimi penisami, zupełnie jakby mówiły dzisiaj: „trzeba mieć cojones, wielmożny panie”.

Tkanina z Bayeux zawiera pięćdziesiąt siedem scen i niestety historia nagle się urywa. Normanowie na koniach z wzniesionymi mieczami ścigają uciekających pieszo Anglosasów. Jeszcze chwila i zdaje się, że wyjdą z konturów, z lnu, z książki i dopadną nas, zapatrzonych i zaczytanych.

David Musgrove, Michael Lewis, Tkanina z Bayeux. Opowieść wysnuta, PIW, Warszawa 2022

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Wampum wojenny, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 176

Przypisy

  1. D. Brzeszcz, Rosyjskie haki, polskie krynoliny. Żałoba narodowa 1863 roku [w:] J. Jaworska, K. Rachubińska, A. Zborowska (red.), Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego. Utopie i fantazje w modzie i dizajnie, Warszawa 2014, s. 119.
  2. Tamże, s. 124.
  3. B. Biedrońska-Słota, M. Molenda, Kontusz. Z dziejów polskiego ubioru narodowego, Warszawa 2023, s. 15. Dalsza paginacja cytatów z tej publikacji oznaczana będzie w tekście głównym numerem strony w nawiasie okrągłym.
  4. R. Hetman, Las zbliża się powoli, Warszawa 2022, s. 97.
  5. Tamże, s. 65.
  6. Tamże, s. 99.
  7. Wielki strach, reż. P. Carlucci Sforza, Polska 2020. Film dokumentalny został poświęcony tym samym wydarzeniom co reportaż Hetmana.
  8. R. Hetman, Las…, s. 12–13.
  9. Tamże, s. 261.
  10. Gminna Spółdzielnia „Samopomoc Chłopska” – w skrócie GS, to nazwa spółdzielni, które właściwie miały państwowy monopol na handel na wsi w PRL.
  11. Hetman, Las…, s. 122.
  12. Tamże, s. 139.
  13. H. Birenbaum, Nadzieja umiera ostatnia, Oświęcim 2017, s. 5.
  14. I. Bartosik, A. Wilda, Ja z krematorium Auschwitz. Rozmowa z Henrykiem Mandelbaumem, byłym więźniem Sonderkommando w KL Auschwitz, Oświęcim 2017, s. 53.
  15. Rodzaj pasa z koralików wykonany z zaokrąglonych przewierconych muszli. W kulturach opartych na ustnej tradycji służył do utrwalania i potwierdzania ważnych wydarzeń politycznych, na przykład traktatów.
  16. G. Minois, Historia śmiechu i drwiny, tłum. W. Klenczon, Warszawa 2021, s. 257.

Powiązane artykuły

Loading...