14.03.2024

Nowy Napis Co Tydzień #245 / Dziedzictwo. Jerzy Leszek Batko

Obejrzyj film

W wiekowym domu przeplatają się historie z teraźniejszości, jak i przeszłości. Członkowie rodziny Batko uczestniczyli w walkach wielkich mocarstw w XIX wieku, okrutnych wojnach XX wieku, byli zsyłani na daleki wschód, ale również walczyli o demokrację i wolność w PRL-u. O zawiłych losach rodziny i ich dziedzictwie w filmie z cyklu (Nie) znani Polacy, (nie) znane historie opowie Jerzy Leszek Batko.

Polecamy szczególnej uwadze reportaż Magdaleny Huzarskiej-Szumiec, którego bohaterem jest Jerzy Leszek Batko. Publikacja ukazała się w ramach cyklu Pokolenie Solidarności. 

Książkę można kupić w sklepie internetowym Instytutu Literatury. Link do zakupu

Jerzy Leszek Batko (ur. w 1957 roku) – działacz Solidarności, właściciel gospodarstwa rolnego. Pełnił funkcje wójta oraz burmistrza Świątnik Górnych. Członek Zarządu Regionu Solidarności Wiejskiej. Odznaczony przez Prezydenta RP Srebrnym Krzyżem Zasługi oraz Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Zapraszamy do obejrzenia filmu.

Logo Misterstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Film zrealizowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach zadania „Nie (znani) Polacy, (nie) znane historie”.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Redakcja NNCT, Dziedzictwo. Jerzy Leszek Batko, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 245

Przypisy

  1. W gwarze więziennej tak się określa specjalnie zrobiony przyrząd do przekazywania nielegalnych przesyłek przez okno celi.
  2. W gwarze więziennej oznacza rewizję osobistą z zaglądaniem w miejsca intymne bądź przeszukanie pomieszczenia połączone z przewracaniem łóżek.
  3. Mój ojciec spędził w stalinowskim więzieniu cztery i pół roku, był torturowany, trzymany w izolatce, zmuszany do pracy w kamieniołomach…
  4. Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego – fasadowy organ, powołany dekretem o wprowadzeniu stanu wojennego, kierowany przez Wojciecha Jaruzelskiego.
  5. Internowanych nie wyrzucano z pracy, a ja byłem etatowym pracownikiem NSZZ „Solidarność”.
  6. Mowa o ewentualnej przymusowej deportacji.
  7. Střednó Kolový Obrněný Transportór, Średni Kołowy Opancerzony Transporter, znany także jako OT-64, projekt polsko-czechosłowacki, produkowany w Polsce w latach 1963–1971.

Powiązane artykuły

23.02.2023

Nowy Napis Co Tydzień #191 / Jeden dzień Władimira Władimirowicza

W nocy znowu śnił mu się Kreml, taki najpiękniejszy, gdy po porannym deszczu słońce rozświetlało czerwone mury, odbijając się krwawymi rozbłyskami w lśniącej cegle. Pałac nad murami też jaśniał, zimną bielą, niczym wielka sześcienna bryła arktycznego lodu. Kąpał się w tym ognistym i zarazem mroźnym blasku, odczuwając bolesny, ale i rozkoszny dreszcz, jakby ta piękna i straszna moc przenikała go od stóp od głów.

On był imperium, a imperium było nim.

Dlaczego te cholerne zapadniki nie potrafią tego zrozumieć? Że inaczej być nie mogło i nie może.

W oczy wciąż kłuła go biel, ale nie pałacu ze snu – uchylił powieki i jak co rano zobaczył kwadratowy ledowy panel lampy, włączany punktualnie o siódmej. Nie znosił tak wczesnej pobudki. Składał podania, aby włączano światło o ósmej, ale mu odmówiono, z uzasadnieniem, że w więzieniu regulaminowo dzień zaczyna się o szóstej; on i tak, ze względu na wiek i stan zdrowia, dostał dodatkową godzinę. Podobnie jak ten baran Łukaszka, który siedział trzy cele dalej, przy końcu korytarza.

Podniósł się z jękiem, kręgosłup, zesztywniały w nocy, zareagował bólem, mimo że wczoraj rehabilitant ugniatał go przez prawie pół godziny. Ukrainiec, sobacza jego mać. Specjalnie takiego przydzielili – jeszcze jedna szykana tego pierdzielonego naczelnika – był prawie pewien, że z pochodzenia Polaka, choć nazwisko słowiańsko nie brzmiało. Wciąż brzmiał mu w uszach oddech masażysty, wysilony, świszczący. Ukr aż się dławił z nienawiści, jak go ugniatał. Ale znał się na robocie i tuż po zabiegu ból prawie przestał być odczuwalny. Nawet dziwiły go te starania, prędzej spodziewałby się, że postara się skręcić mu kark, kiedy strażnik nie będzie patrzył. Zapytał nawet o to Jeana, tego sympatycznego klawisza mówiącego całkiem dobrze po rosyjsku, i usłyszał, że Ostap tego nie zrobi, co więcej, postara się ze wszystkich sił, by pacjent pozostawał w jak najlepszej formie. „Powiedział, że chce widzieć twoją gębę, jak ci wlepią wyrok za zbrodnie przeciwko ludzkości”. No tak, będą wtedy mieli swoje święto. Jebane Chochły, za mało ich moi chłopcy ubili, dlatego tacy hardzi.

Opuścił stopy na leżący pod łóżkiem lniany dywanik – trzy podania musiał napisać do tego krypto-Polaka naczelnika, żeby mu taki przydzielił do wyposażenia celi – i wstał, z niesmakiem słuchając trzeszczących kości. Nie znosił tej swojej schorowanej starości. Odruchowo zerknął przy tym na kopułkę z kamerą zamontowaną nad drzwiami – śledzili go całą dobę, nawet w kiblu, taki przywilej więźnia szczególnej wagi. Zawsze pamiętał, aby zachować kamienną twarz, tak jak był uczony na szpiegowskim szkoleniu. Wróg nie może wiedzieć, o czym myślisz, twarz agenta musi stać się ekranem, na którym powinny być czytelne wyłącznie symulacje, robiona dla zmyłki psychomaskirowka. Dlatego wyszczerzył się do kamery w ostentacyjnym uśmiechu – niech nie myślą, że go przypadkiem złamali.

Podreptał do łazienki, ciasnej jak psia buda, jego wilczury na daczy w Nowo-Ogariowie barłożyły się w lepszych rezydencjach. Jeszcze jedna szykana, pewnie by miał świadomość, że tamte czasy się skończyły. Tak jakby sam o tym nie wiedział. Sapnął z irytacją i wszedł do środka.

Nie lubił tej chwili, gdy w lustrze nad umywalką musiał oglądać swoją twarz: pomarszczoną i obwisłą jak u starego buldoga – słabnące mięśnie nie napinały zwiotczałej skóry. Nie znosił jej serdecznie, w ogóle nie przypominała twarzy młodego przystojnego oficera KGB brylującego po Dreźnie i ściągającego łakome spojrzenia kobiet. Wystąpił o kurację botoksem, ale oczywiście odmówili, z uzasadnieniem, że nie jest to zabieg poprawiający stan zdrowia osadzonego. I musiał teraz patrzeć na ten obrzydliwie zmięty fałd odbity w szkle, bo trzeba się było ogolić. Rosyjski oficer zawsze na służbę stawia się ogolony. A on na służbie był właściwie od dzieciństwa, kiedy z podwórka wzięli go do drużyny judo. Wtedy po komsomolsku nauczył się słuchać i służyć. Najpierw radzieckiej ojczyźnie, potem Wielkiej Rosji. Te głupie zapadniki nie potrafią zrozumieć, że po prostu służył swojej wielkiej ojczyźnie. I robił, co mógł, jak każdy uczciwy Rosjanin, aby stawała się jak największa. Głupki nie rozumieją, chociaż tyle razy im tłumaczył, że to naprawdę prosta filozofia, najdurniejszy rab by skumał: albo Rosja będzie wielka, albo nie będzie jej wcale. A więc musi być wielka, bo kto się zgodzi na zagładę własnego kraju? Czyli tak naprawdę nigdy nie był żadnym agresorem, jak mu wmawiają ci osobnicy nazywający się prokuratorami, swołocz kłamliwych jurystów zebrana z całej Europy. On się tylko bronił przed tymi, co chcieli jego Wielką Rosję okroić! Zapadniki z NATO z nazistowskimi Chochłami Małorosję chcieli zagarnąć, staroruską ziemię, która się Rosji od wieków słusznie należała i należy!

Widoczna w lustrze twarz nagle zadrgała i wyraźnie… rozdwoiła się! Jakby w tle pojawił się drugi Władimir Władimirowicz, o może centymetr przesunięty w prawo względem pierwszego. Zamrugał ostro i z powrotem był tylko jeden. Złudzenie, powidok jakiś albo siada mu wzrok, zawsze sokoli, inaczej by go nie przyjęli do służby. Starość ma jednak swoje prawa, będzie musiał zgłosić, że potrzebuje wizyty u okulisty.

Skrzywił się, zabolało, wirnik maszynki musiał zagarnąć włos wrośnięty w skórę. Ale nic to, Rosjanin musi cierpieć za wielkość Rosji, po to się rodzi, po to umiera. Teraz przyszedł czas na niego. Będzie carem męczennikiem, jak Mikołaj, ubity przez bolszewików. Jak przyjdzie czas i gniew ludu zmiecie zdrajców, przez których tu trafił, wtedy i jego na cerkiewne ołtarze wyniosą i świeczki przed ikonami będą palić. A prochy spoczną w mauzoleum, skąd wreszcie wyrzucą zawekowane truchło tego głupka Lenina, co dał Ukrom własną republikę i zapoczątkował podział Wszechrusi. Od tego półżyda i półazjaty wszystko się zaczęło, komucha i zbrodniczego internacjonała. Nie zasługuje, sabotażysta jeden, żeby leżeć pod Kremlem. Nie to, co on, męczennik za sprawę.

Tak, męczennik, bo cierpiał cały czas, nawet oddając mocz, piekielna prostata wyrosła, a leki nie pomagały. Konował mówił, że trzeba operować, ale nie da się tknąć żadnemu z tych zapadników, jeszcze by się któremu skalpel omsknął. Tak się nałykali propagandy kłamliwego Zachodu o tych mordowanych dzieciach, że nie wiadomo, co by jeden z drugim zrobił. Nie chciał przejść do historii jako człowiek, który zszedł na stole operacyjnym podczas operacji genitaliów. Z carskiego życia został mu tylko finał i to on zdecyduje, jaki będzie, a nie jakiś grzebiący w jajach konował.

Spłukał wodę i wrócił do celi. Z niechęcią obrzucił wzrokiem niewielkie prostokątne pomieszczenie. Nie potrafił przywyknąć do ciasnoty, w pałacu w Jałcie kibel był dwa razy większy od tej klaustrofobicznej nory. Zaraz pierwszego dnia oprotestował te skandaliczne warunki, żądając traktowania godnego głowy państwa, ale mu oświadczono, że nie jest już głową państwa, tylko podsądnym oddanym do osądzenia trybunałowi, a poza tym wszystkie cele w więzieniu są takie same, na tym polega demokracja. Dowiedział się potem, że Łukaszka nawet się na tę skandaliczną ciasnotę nie skarżył, ale temu kołchozowemu pastuchowi zawsze wszystko pasowało. Po prostu znowu jest w kołchozie i robi, co każą.

Spojrzał na rozbebeszone łóżko przy ścianie. Powinien je przed śniadaniem zasłać, ale mu się nie chciało. Poza tym niech to będzie jego akt protestu przeciwko bezprawnemu przetrzymywaniu w tym więzieniu. Nie uznawał żadnych międzynarodowych trybunałów. Też coś, trybunały sobie wymyślili! Tam, u siebie, sam był trybunałem. Jak starorzymski cezar jednym ruchem palca skazywał i ułaskawiał. Częściej skazywał, nie było za co ułaskawiać. Za dysydenckie brechtanie – do łagru albo do dołu, no bo co innego?

Pod usytuowanym pod sufitem wąskim, poziomym oknem stało biurko, na nim stos teczek z aktami. Odmówił korzystania z tabletu, nigdy nie miał przekonania do tych głupich wynalazków. Jeśli ma coś czytać, to niech dadzą normalną papierową bumagę. No to wczoraj znowu przynieśli dwie kupy, każda prawie na metr wysoka, i powiedzieli, że to pierwsza część, będą następne porcje. A na przeczytanie tej dostał tydzień. Tyle że on niczego nie zamierzał czytać. Niech sobie przynoszą tego drukowanego kłamstwa, ile chcą. Nawet jednej teczki nie otworzy. I tak wie, co tam jest. Same kalumnie i oszczerstwa, na niego i Rosję, nic innego. On wiedział, gdzie jest prawda.

Jak mu pierwszy raz tę makulaturę przynieśli, zaraz na początku, to miał niezły ubaw, kiedy zabrał cały stos do łazienki i dyskretnie darł na kawałeczki, wrzucając do kibla, myślał, że zejdzie mu na tej zabawie do obiadu, ale zapomniał o regularnym spłukiwaniu i sedes się zatkał, nic dziwnego, prawdziwy Rosjanin zawsze ma problem z sedesami. Tym razem jednak zaliczył wpadkę, a już na kursie przygotowawczym do służby mówili, że detale są najważniejsze. Zapomnisz o durnym drobiazgu i cała robota do kitu. Zalał łazienkę, a jego prześladowcy wkurzyli się nie na żarty. Dołożyli kamer, a te wczoraj przyniesione akta wydrukowali na jakimś sztywnym jakby plastiku, nie dało się tego ani podrzeć, ani nawet pogiąć. Cwaniaczki, ale do czytania i tak go nie zmuszą. Niech sobie tam leżą na biurku, jak już muszą. Małym palcem tego nie tknie.

Szczęknął zamek i w drzwiach pokazał się Jean – uśmiechnął się, licząc, że zagada do niego po rosyjsku, ale dziś młody klawisz wyraźnie nie był w humorze. Bez słowa podał mu tacę ze śniadaniem i zamknął drzwi. Położył ją na małym stoliku przy wejściu do łazienki i przycupnął na taborecie – on, który siedział przy stołach wielkich jak lotniska, w wyścielanych atłasem fotelach robionych na miarę. Tak go upokarzali, wiedział po co, chcieli go złamać, złachmanić, pokazać, że teraz jest marnym zekiem w ich eurozonie, a nie carem wielkiego kontynentu. Drugim upokorzeniem było żarcie, jakieś ekogówno, galaretki i sałatki cholera wie z czego. Wielokrotnie żądał rosyjskiego jedzenia, blinów, pieczonego mięsa i kartoszki, ale mu odmawiano, wyjaśniając z typową dla zapadników obłudą, że więzienny regulamin nie robi dla nikogo wyjątków.

Myślał nawet o głodówce, ale nie chciał odstawiać Nawalnego. Na pewno nie zamierzał naśladować tego zdrajcy. Normalnej Rosji mu się zachciało, cywilizowanej, dla ludzi, ględził o tym jak potłuczony. Rosja nie ma być normalna, Rosja ma być wielka! Bo jak nie będzie wielka, to nie będzie jej wcale. Tego właśnie te durne zapadniki nie rozumieją. Że Rosja nigdy na nikogo nie napada, ona tylko broni swej wielkości, czyli samego istnienia, to samoobrona. A każdy naród ma prawo do samoobrony, same zapadniki to w kółko powtarzają. Co więc tutaj robi? Przecież tylko ratował swój kraj przed nicością! Walczył o ocalenie Rosji! To ma być zbrodnia? Za to chcą go sądzić?

Już dawno zdecydował, że jeśli w ogóle otworzy usta przed tym nielegalnym trybunałem, to tylko na ten temat. Teraz przepowiadał sobie w myślach główne tezy ewentualnej przemowy i ćpał galaretkę, zieloną, wyglądającą jakby ją zrobili z mielonych świerszczy. Smak też jakby na to wskazywał. Ale jadł, przez rozum. Raz, że ten podlec Nawalny, dwa – ten głupiec Łukaszka, który jak spróbował głodówki, to go wzięli na dożywianie dożylne. Leżał potem obwiązany pasami i ponakłuwany igłami. Tak głupka napompowali odżywkami, że jeszcze przytył. Trybunałowi najwidoczniej zależało, aby podczas rozprawy dobrze się prezentowali. Wiedział dlaczego. Przedstawienie z nimi oboma w roli głównej miało być dla całego świata, pokazówka tryumfu zwycięzców, już się pismaki podniecali i wygadywali, że to będzie taki show, jakby Hitlera z Himlerem sądzili w Norymberdze i robili striming w necie. Tak mu powiedział adwokat.

Oczywiście, że nie zamierzał na to pozwolić. Oczywiście, że myślał o samobójstwie. Ale już pierwszego dnia Jean mu to odradził, jakby się domyślił, co mu chodzi po głowie, pewnie po jego minie, jak zobaczył, do jakiego „apartamentu” został zapakowany (maskirowka, głupku!). I wyjaśnił, że w więzieniu całą dobę dyżuruje ekipa medyczna, w każdej chwili gotowa do interwencji, a w ścianach, podłodze i suficie zamontowano skanery mierzące puls, temperaturę i inne wskaźniki osadzonego, są tam i inne urządzenia, jakby rezonatory, dzięki którym ci medycy widzą „każdą komórkę twojego ciała”, jak się wyraził Jean. „Jak się targniesz na życie, to od razu to zauważymy, odratujemy cię i wsadzimy w kaftan”. Mimo to wciąż o tym rozmyślał, aż kiedyś coś musiał zdradzić w rozmowie z obrońcą, bo mu papuga powiedział, że jeśli podsądny z racji wypadku czy choroby nie może sam przeczytać akt, to zostaną mu one odczytane przez lektorów. Tego się naprawdę przestraszył, od słuchania przez dziesiątki godzin tych kłamliwych bzdur na pewno by oszalał.

Z niechęcią patrzył na piętrzące się na stole niby-plastikowe papiery. Na wierzchu leżał wykaz… nie żeby czytał, zerknął tylko. Pewnie, że była teczka Nawalnego – „tego pana”, jak go nazywał – bo podobno siedział niesłusznie. Co to znaczy niesłusznie? Jak każdy wróg i zdrajca Rosji siedział jak najbardziej słusznie, i tak podlec powinien się cieszyć, że nowiczoka drugi raz nie posmakował. Albo kulki, jak ten głupiec Niemcow, co to się sam widział na Kremlu. Jego teczka leżała pod papierami Nawalnego, wystawała, zauważył nazwisko. Wot, chytre zapadniki, chcą go wrobić w zlecenie morderstwa, ale on się nie da. Nie miał z tym nic wspólnego, to nie on, to Kadyrow, to ten czeczeński kryminał nasłał swoich striełców. Niech przesłuchują Kadyrowa, jeśli namierzą tę kaukaską jaskinię, gdzie go podobno właśni Czeczeni znaleźli i zatłukli. Może im coś powie, jeśli go znajdą i ożywią.

Tak się zamyślił, że upuścił łyżeczkę, którą mieszał herbatę. Naczynia i sztućce musiał oddawać w komplecie, wszelkie braki powodowały rewizję w celi, a gdyby braku nie znaleziono, trafiłby natychmiast na tomograf jako podejrzany o połknięcie. Dziś nie miał ochoty na taką zabawę, ze stęknięciem schylił się i zaczął szukać na podłodze, przysiągłby, że spadła tuż pod stolik. Ale tam łyżeczki nie było. Zaintrygowany padł na kolana i przeszukał całą podłogę, od drzwi do biurka. Ani śladu tej głupiej łyżeczki. Zaklął brzydko pod nosem, oznaczało to kipisz w pokoju, i to nie z jego winy. Zrezygnowany usiadł przy stoliku i ze zdumieniem zauważył, że… łyżeczka spokojnie tkwiła w kubku! A przecież poleciała na podłogę, słyszał, jak upadała! Złapał się za czoło, ale było chłodne, nie miał gorączki. Skąd te zwidy? Zawsze szczycił się trzeźwym umysłem, pić nie lubił, a tutaj żadnego alkoholu mu rzecz jasna nie dawano. Chyba że z tego odosobnienia zaczęło mu się mieszać w głowie. Odetchnął trzy razy głęboko, zamknął na chwilę oczy i znowu spojrzał na łyżeczkę. Tkwiła tam, gdzie przedtem, w kubku. Może rzeczywiście jakieś starcze zwidy albo problemy z optyką, jak przedtem przy lustrze.

Drzwi się znowu otworzyły i wciąż milczący Jean odebrał od niego tacę z naczyniami. Do obiadu miał z klawiszami spokój, w tym czasie powinien zapoznawać się z aktami. Nawet mu telewizję, bydlaki, wyłączyli. Zarządzenie sądu, żeby się skupił na aktach. A tak lubił popatrzeć na sport. Łukaszce, kolaborantowi jednemu, nie wyłączyli, gapi się na ten swój hokej. Nie przyznał mu się na spacerniaku, ale domyślał się, że pewnie obiecał przeczytać akta. Może i dlatego, że było ich pewnie mniej niż jego, Białoruś dziesięć razy mniejsza od Rosji, co tam mogli na głupiego bat’kę nazbierać.

Nie to, co u niego. Na sam Mariupol z piętnaście grubych zszywek. Samych kłamstw, że to niby za jego sprawą z miasta nie został kamień na kamieniu i poległy tysiące, a on wydawał rozkazy. Wszystko kłamstwa i oszczerstwa. Żadnych rozkazów nie wydawał, a Mariupol zbombardowali i zmietli z powierzchni ziemi ukrofaszyści, po to, żeby Rosjan oskarżyć. A przecież każde dziecko w Rosji wie, że jego sołdaci mogą być jedynie wyzwolicielami, prawymi bojownikami w słusznej sprawie. Honorowi ruscy ludzie, nie to co ci ukraińscy naziści i narkomani. Mariupolcy, jak chcieli żyć, mogli się poddać. Nie chcieli, więc ponieśli zasłużoną karę, tak jak ci z Charkowa i Czernichowa. I to z rąk ukrofaszystów, których tak ukochali. Prawdziwa ironia losu, jak mówią w Rosji, tylko te głupie zapadniki nic a nic nie rozumieją. Nigdy zresztą nie rozumieli, bo Rosji, jak pisał poeta, nie można zrozumieć, w Rosję trzeba uwierzyć. A na Zachodzie, jak wiadomo, same gendery i niedowiarki. Wiara, prawdziwa wiara prawosławna ostała się tylko na Świętej Rusi. I tak naprawdę za to będą go teraz karać – za to, że wierzył w Rosję i jej wielką dziejową misję.

Od razu się lepiej poczuł, mimo że pod tym Mariupolem leżały akta z innymi miastami, wsiami i przysiółkami, rzekomo tak samo zniesionymi z powierzchni ziemi przez bohaterską rosyjską armię, było tego jeszcze wiele pudeł, jak uprzedzał adwokat, czekały w kolejce. Niech czekają, nic nie zamierzał czytać, jeszcze czego! Ani chwili na ukrofaszystowskie kłamstwa i konfabulacje. Najwyżej obejdzie się bez telewizji. Car męczennik musi cierpieć jak pierwsi chrześcijanie. Jak święty Jerzy zamęczony przez pogan.

Bardzo mu się ta myśl spodobała. Tak, cały ten dęty gejeuropejski trybunał i nielegalny proces stanie się sceną jego męki jak rzymska arena dla zabijanych przez pogan chrześcijan. Wygłosi przemowę wstępną, w której podważy legalność sądu i wykaże bezprawność samego procesu oraz wyłoży racje „ruskiego miru”, a potem zachowa wzgardliwe milczenie, cokolwiek by prokuratorzy, podjudzeni przez chochłów, nie wygadywali. Odnoszenie się do tego steku bzdur i kalumnii byłoby poniżej jego godności. Rosja, Wielka i Święta Rosja powinna zobaczyć dumną i kamienną twarz, gdy będzie wysłuchiwał tych wszystkich kłamliwych oskarżeń – męczennik wspaniałego narodu, który weźmie na siebie górę niepopełnionych grzechów i win niezawinionych. A potem będą o nim śpiewać w cerkwiach, o jego świętym męczeństwie, i malować ikony z jego niewzruszoną twarzą w złotej aureoli.

Wstał i zaczął się przechadzać po celi. Od drzwi do biurka, sześć kroków, potem musiał zrobić zwrot, inaczej nadziałby się na blat z aktami. Ale znalazł na to sposób – zamykał oczy i wyobrażał sobie, że oto idzie – nie, kroczy dostojnie, choć energicznie – po czerwonym dywanie przez długie kremlowskie korytarze, mijając wyprężonych jak struny młodych gwardzistów, spokojny i skupiony, bo wiedział, że idzie transmisja. Naród zawsze musi widzieć swą władzę w majestacie, w blasku złota ze stiuków i kryształów z kandelabrów, w dostojeństwie i sile, tylko wtedy ją szanuje, zdjęty nabożną czcią z przymieszką jakże pożytecznego strachu. Dlatego zawsze tak się spinał, z nieruchomą i nieprzeniknioną twarzą przekraczając kolejne złote wrota, otwierane przez wystrzelonych jak młode brzozy kadetów – aż dochodził do wielkiej, białej sali pełnej czerwonolicych czynowników z przyklejonymi uśmiechami, gnących się jak trzciny na wietrze, gotowych w imieniu narodu do poddańczego hołdu…

Zawył, mimo że odliczał w myślach kroki, widocznie postąpił o jeden za daleko, aż wyrżnął kolanem o kant biurka. Ale na pewno liczył dokładnie, zawsze celował w rachunkach, nauczyciel matematyki go chwalił, nie mógł się pomylić. Otworzył oczy i zamarł, przez moment wydało mu się, że ściana wykonała coś w rodzaju skoku, błyskawicznego odjazdu jak w zoomie, odsuwając się o blisko metr. Trwało to może z ćwierć sekundy. Kolejne złudzenie, figiel psującego się wzroku? To w takim razie o co wyrżnął? Biurko też było odsunięte, czyli nie doszedł do niego. Mimo to kolano wciąż go bolało. Co się dzieje?

Na dodatek stos akt z tymi bzdetami o jego rzekomych zbrodniach poleciał na podłogę, będzie musiał pozbierać. Strażnicy nie lubili nieporządku i za zbyt duży bałagan – rozbebeszone łóżko tolerowali – mogli z kolacji skasować czekoladowy deser, jedyną rzecz, jaką lubił zjeść z tego „demokratycznego” więziennego menu. Dlatego najpierw długo rozcierał obolałą rzepkę, a potem zbierał z podłogi akta. Starał się przy tym nie czytać napisów z okładek, machinalnie odnotowywał nazwy miast jak Bucza, Borodzianka, Hostomel, Mariupol, Chersoń, Irpień, Łyman, jakieś donieckie, zaporoskie czy chersońskie wiochy… co go obchodziły ukraińskie zadupia? Podobno tam mordował, tak mówił adwokat. Co za brednie! W czasie „specjalnej operacji” przeważnie przebywał w bunkrze koło Uralska, ani mu było w głowie zbliżać się do obszaru działań… a jeśli jakiś sołdat coś komuś w czasie wyzwalania tych ukronazistów zrobił, to niech jego ścigają. Na piśmie nic nie ma o tym, że on komukolwiek kazał mordować cywilów… nie po to na szkoleniu wbijali mu do głowy, żeby nic na piśmie – nie ma bumagi, nie ma dowodu. A bez dowodu nie ma winy. Tyle te zapadniki ględzą o prawie, sprawiedliwości, a jego, niewinnego, postawili przed nielegalnym trybunałem i chcą wsadzić za coś, czego nie zrobił! Zgniłki i hipokryci, słusznie z nimi walczył.

Usiadł na stołku i rozmasowywał nadal pobolewające kolano. Zerknął na ekran telewizora – wciąż wyłączony, wyświetlał się na nim tylko zegar, do obiadu zostało przeszło dwie godziny. Co robić? Prosił o książki, ale odmówili, ze względu na akta. Wiedzieli z podglądu, że nie chce czytać tego śmiecia. Ale i na to miał sposób. Zamknął oczy i zaczął marzyć… o tym, że znowu siedzi na koniu i gna jak wiatr przez nadwołżańskie pola i lasy, wolny jak taczanka na stepie… Oparł się o ścianę, powieki ciążyły mu coraz bardziej…

Z drzemki obudził go szczęk zamka. Drzwi otworzyły się, ale zamiast Jeana zobaczył Gastona, osobnika o wyglądzie żigolaka i z wąsikiem alfonsa. Nie lubił go. Wypisz wymaluj Pieskow, nawet w podobnie cwaniakowaty sposób się uśmiechał, pewnie był taką samą lizusowatą i chytrą gadziną jak tamten rzecznik, jak się okazało – głównie własnego interesu. Odebrał tacę, znowu dawali zupę dyniową, a na drugie sojowy kotlet z groszkiem, syf jakich mało, ale na szczęście obok sałatki z jarmużu zauważył podsmażane ćwiartki kartoszki. No i znośny kompot z gruszek. Przynajmniej tyle, obiad tak całkiem nie pójdzie na straty.  

Żując tę soję – przez rozum oczywiście, nie marzył o dożywianiu przez żyły – jak zwykle o smaku przyprawionego ziołami mydła, rozmyślał z goryczą o Pieskowie, pewnie przez Gastona i tę jego żigolakowatą fizys. Gnój tak się umiejętnie łasił, przypochlebiał, a on mu wierzył we wszystko. Ktoś mu kiedyś powiedział, że nazwisko rzecznika w języku polskim odnosi się do sobaki, sobaka to po polsku „pies”. No tak, w psim łaszeniu się trudno było znaleźć lepszego od tego podleca. Do tej pory pamiętał ten fałszywy uśmieszek, kiedy przyszedł powiedzieć, że dłużej tak się nie da i podjęli decyzję, jedyną słuszną i możliwą… Za nim stała reszta spiskowego gangu: Szojgu, Naryszkin, Patruszew, Miedwiediew i inni, których karmił przez dziesiątki lat. I teraz przyszli pokąsać rękę, która dawała im bogactwa i władzę. Tyle lat ją pokornie lizali, a potem, cholerni puczyści, zdradzili i ugryźli. Tchórze, atomówki się przestraszyli. Tłumaczył przecież, że nawet jak odpalą, to zapadniki zdechną, a oni trafią do raju, prawosławnego oczywiście. Wypierdki, woleli na Riwierę, gnidom spieszno było do swoich willi i jachtów.  

Temu sobace z wąsikiem nawet powieka nie drgnęła, kiedy tłumaczył, że nie mają innego wyjścia. Bo inaczej chodzący na pasku Ukraińców i Polaków zapadnicy nigdy nie zdejmą sankcji. A naród ma dosyć, więcej nie wytrzyma, już żre trawę i jak szybko czegoś nie zrobią, to wybuchnie bunt, co gorsza, wojsko też jest coraz bardziej niespokojne, front stoi albo się cofa, Ukry napierają, dezercje się mnożą i nastroje coraz gorsze. „Przerżnęliśmy, Władimirze, atomówka nie pomoże” – powiedział ten psi podlec, a tamci pokiwali głowami. Wiedział, co to znaczy. Przyprowadzili ze sobą oficerów do aresztowania, jak po Berię.

Pewnie, że musieli na kogoś zwalić. Padło na niego, bo na kogo innego? Chcesz zrobić interes, to idź na targ z bykiem, a nie z kozą. No i sprzedali go jak byka na ofiarę całopalną, żeby zapadniki urządzili cyrk z trybunałem i uspokoili swoje liberalnotęczowe sumienia. A oni mogli wreszcie wrócić do tych swoich jachtów i willi na Lazurowym Wybrzeżu, Sardynii i nad Como. Bo to wszystko Władimir, nie my! Macie Władimira, weźcie winnego, oberzbrodniarza, i sobie go sądźcie, a nas puśćcie do willi, kont i jachtów! Tak to sobie wymyślili. Nieraz myślał o tym, żeby się na tej bandzie odegrać i puścić farbę: co i kto, kiedy i gdzie. Zapadniki nie mieliby wyjścia, musieliby zapełnić cele obok puczystami. Ale wtedy tamci w rewanżu nadaliby na niego – i wielu w Rosji mogłoby w te łgarstwa i oszczerstwa Pieskowa i innych uwierzyć, za blisko ich dopuścił, za dużo wiedzieli. Nie, lepiej było milczeć i zostać męczennikiem. Niebiańska chwała i złoto ikon lepiej mu się kalkulowało niż zemsta na tych sobakach.

A jeśli nie będą czcić? Bo puczyści zabronią? Oczernią jak dobrego gosudara Josifa Wissanoriowicza? I nie dadzą do mauzoleum po tym głupku Leninie? Nie, dobrzy ludzie nie dopuszczą. U nas, w Rosji, dobrych, wierzących ludzi nigdy nie brakowało. I nie zabraknie.

Telewizor zabrzęczał i widoczne na ekranie cyfry z godziną siedemnastą zaczęły rytmicznie pulsować. Wreszcie godzina spacerniaka, wszystko zgodnie z więziennym regulaminem – drzwi uchyliły się i stanął w nich strażnik z opaską na oczy, drugi czekał z wózkiem w korytarzu. Odwozili go na ten spacerniak jak na stół operacyjny, pilnując, aby nic mu się nie stało i by przy okazji niczego po drodze nie zobaczył. Zdejmowali opaskę dopiero na zewnątrz, w otoczonym czterometrowym białym murem kwadracie piętnaście na piętnaście metrów, bez siatki u góry, kamer naliczył jedenaście, pewnie drugie tyle było ukrytych. Za to z trawnikiem równiutko przystrzyżonym na trzy palce, chodziło się po tym jak po dywanie z Samarkandy. Tym razem spacerował sam, bez Łukaszki – pewnie dziadydze znowu dolegały kolana i nie dawał rady ruszyć się z celi. Jak się po osiemdziesiątce udaje młodzieniaszka i pcha z kijem na lodowisko, to potem wychodzą takie kwiatki. Trochę nawet żałował, że „kolegę prezydenta” zmogło; lubił mu nawrzucać podczas spaceru, zwłaszcza za to, że scykorzył i nie posłał wojsk, tak się dzielny bat’ka bał swoich białoruskich murzyków, że mu się zbuntują. On się swoich nie bał. Od czego w końcu są, jeśli nie od zdychania za Rosję? Po to się przecież urodzili.

Przystanął na chwilę przy kwietniku zajmującym środek spacerniaka. Bratki i nasturcje dla zeków – to mogli tylko zapadniki wymyśleć, pierdoleni humaniści, spedaleni esteci. I z powodu tego swojego zasranego humanizmu nie chcą dać mu czapy, honorowej roztriełki, choć podejrzewał, że nie chcieli też z niego robić męczennika. Karę za każdą zbrodnię będzie miał wymierzoną w latach do odsiadki, tak mówili adwokaci. Od pięćdziesięciu do stu, w zależności od paragrafu, chodzi głównie o zbrodnie przeciwko ludzkości i pokojowi. Podobno tylko w tym stosie, co leży na biurku i którego nie tknie, może być nawet dziesięć tysięcy lat odsiadki, za sam Mariupol z pięćset a może i osiemset. W przypadku, gdy sąd okaże łagodność, to tylko osiem tysiaków – jak to usłyszał, tak się rozrechotał, że o mało nie udusił, aż zsiniał od bezdechu i musieli wzywać pielęgniarza. Parsknął pod nosem na wspomnienie tej głupoty. Mogliby dowalić i milion za każdego ubitego Ukra, przy tej prostacie pożyje najwyżej dwa, góra trzy lata. Pewnie dociągnie do wyroku, a potem Władimir Władimirowicz, jak tyle razy przedtem, pokaże tym głuptakom wała i uroczyście odwali kitę, trafiając do panteonu męczenników Wielkiej Rosji.

Klęknął z trudem przy rabatce i zerwał rozkwitniętą nasturcję… rozgniótł kwiat w palcach, pachniał jak te w oranżerii w Jałcie, jak wspomnienie innego życia. Dobrze, że ten obecny żywot eurozeka wkrótce dobiegnie końca. A jeśli nie… raptem przypomniał sobie, co mówił ten Ukr, kiedy ugniatał mu plecy… zabolało… i coś złośliwie do niego powiedział, o tym, że wkrótce skończą się jego męki, bo raczej nie za długo posiedzi za te rzekome ukraińskie zbrodnie. Masażysta zamarł, po czym pochylił się nad nim, jego wysilony oddech przeszedł w szept, ledwo słyszał, co tamten szybko mówi dławiącym się z nienawiści głosem. Coś o Amerykanach i „efekcie Madoffa”, o wdrożeniu nowej procedury penitencjarnej w stosunku do skazanych na wielosetletnie wyroki, kriogenice, implancie podłączonym do neuronów i takie tam bzdury. Że zamrożony mózg zostanie zatrzymany, padały dziwaczne określenia jak „pseudodylatacja” i „zapętlenie”… że dzięki temu każdy odsiedzi tyle, ile mu zasądzono, dzień po dniu, nawet jeśli dostanie sto tysięcy lat i nawet jeśli będzie to tylko jeden i wciąż ten sam dzień.

Prychnął z pogardą, strzepując resztki kwiatka na trawę. Bajki, wymysły durnego Ukra, który pewnie nie może pogodzić się z tym, że największy wróg jego nie-narodu żadnego wielokrotnego dożywocia odsiadywać nie będzie. Wymknie im się przy pomocy kostuchy. Tak po prostu.

Nagle ściemniało. Zaniepokojony uniósł głowę i spojrzał na niebo. Coś działo się ze światłem, co prawda słońce znajdowało się poniżej krawędzi muru, ale widział, że dotychczas bladoniebieskie niebo wyraźnie zieleniało… a w tej zieleni pojawiły się pasemka żółci, czerwieni i fioletu, coraz szersze, jakby ktoś na tarczę słoneczną nałożył ogromny pryzmat. Patrzył na to ogłupiały, a wachlarz kolorów rozpościerał się coraz szerzej, zajmując nieboskłon. Trwało to kilka sekund, potem nagle znikło, jakby ktoś wyłączył projektor – i znowu widział łagodny, przepisowy błękit.

Roześmiał się, ostentacyjnie wystawiając do kamer garnitur siekaczy, wyrychtowany przez najlepszych kremlowskich dentystów. Mogli wymyślać różne cuda, ale on nie da sobie zamącić w głowie! Takimi jarmarcznymi sztuczkami go nie złamią! Pewnie ich wkurzało, że przecież tak naprawdę, dzień po dniu, uciekał im, cokolwiek by różne porąbane Ukry wygadywały, co dzień był bliżej wolności i nieba. Wolności nieboszczyka, ale zawsze – uśmiechnął się jeszcze szerzej. Niech nadzorcy wiedzą, że humor mu dopisuje. Cokolwiek mu zasądzą, sto tysięcy czy milion, i tak niedługo da nogę na tamten świat. Najdoskonalsza z możliwych ucieczek. A najlepsze było to, że nie groził mu żaden pościg.

Odetchnął głęboko i w doskonałym nastroju dziarsko zrobił kilka kółek wokół kwietnika i spacer dobiegł końca; powrót w tej samej procedurze, na wózku i z opaską. Potem znowu cela ze stosem akt na biurku i zegarem monotonnie odliczającym minuty do kolacji. Ten posiłek lubił najbardziej, co prawda chleb był bez smaku, wędlina – sojowa, a masło – roślinne, ale udało mu się wynegocjować czekoladowy deser – nijak mający się do musów serwowanych na Kremlu, ale zawsze – którym kończył dzień. Przynajmniej przez chwilę czuł się jak w tamtym życiu, które z dnia na dzień wydawało się coraz bardziej odległym, wręcz nieprawdziwym. Wracało wraz z pierwszą włożoną do ust łyżeczką i smakiem czekolady rozpływającej się na języku. Zamykał wówczas oczy i znowu wkraczał do białych sal pełnych pozłacanych stiuków, wyprężonych gwardzistów i przymilnych dworaków. Lecz kiedy zjadał ostatni kęs i smak czekolady zanikał, znowu odnajdywał się celi w towarzystwie zegara odliczającego czas pozostały do pory snu.

Te dwie godziny do capstrzyku zawsze były najgorsze. Wlekły się niemiłosiernie i znowu wracały wspomnienia. Tym razem najgorsze, z czasów upadku – ponuro rozmyślał o tym, dlaczego tu trafił. Choć bardzo nie chciał tego roztrząsać. Ale myśli same przychodziły, natrętne jak wykaz długów od bezlitosnego windykatora: pytania o sens „specjalnej operacji”, nieprzewidzianą destrukcyjną reakcję „kolektywnego Zachodu”, złe wyszkolenie wojska, brak wyposażenia armii, o durnych jak buty dowódców, o żołnierzy, którzy nie chcieli umierać ani za niego, ani „za rodinu” i „ruski mir”, tylko wydzwaniali do Ukrów, żeby się poddać. Za Stalina zdychali z okrzykiem na ustach, zasrańcy! Nic dziwnego, że przy takich „bojcach” musiał użyć atomówki. Nie przewidział tylko, że ta banda miękiszonów wokół niego okaże się bardziej tchórzliwa niż myślał. A nie ma nikogo bardziej niebezpiecznego niż wystraszony tchórz. W ogóle za dużo nie przewidział, przynajmniej jak na wzorowego kagiebistę. A przecież mówili mu na szkoleniach: w tej grze gorzej niż w szachach, jeden błąd i nie ma Władimira Władimirowicza, żadna roszada nie pomoże. Kiedy popełnił ten zasadniczy, decydujący? Wtedy, w lutym, czy wcześniej, kiedy zagarniał Krym? A może gdy postanowił użyć atomówki? Kiedy poruszył tę lawinę, która zmiotła go aż tutaj, do tego pudła pięć na osiem metrów, celi numer B19?  

Zegar brzęknął, oznajmiając capstrzyk – światła w celi zaczęły przygasać. Tak się zamyślił, że zapomniał wyciągnąć piżamę, musiał się przebierać prawie po ciemku. Potem, już na łóżku, wyprężył się jak struna, tak mu się najlepiej zapadało w sen, w wojskowej, horyzontalnej pozycji. Zwykle wystarczyło zamknąć oczy i wyrównać oddech. Tym razem jednak nie potrafił zasnąć. Coś mu wciąż siedziało w głowie, mały robak, którego nie mógł się pozbyć, drążył mózg jak kornik drewno. To, co usłyszał od tego Ukra masażysty: specjalna procedura? Hibernacja, wirtualny świat zapętlony jak źle zawiązana sznurówka? Przecież to jakieś nieprzytomne brednie! Chochłackie bajdy, które tamten zmyślił, żeby napędzić mu stracha. Z drugiej strony te wszystkie historie od rana: z lustrem, łyżeczką, uciekającą ścianą i tęczowym niebem… nie, to jakieś idiotyzmy, sztuczki zapadników, którzy chcą mu namieszać w głowie i w końcu złamać.

Musiał oczyścić umysł z tych głupot. I wiedział jak. Wrócił myślami do czasu, kiedy doświadczał największej pełni. Do chwil, gdy on, Najwyższy Wódz i Władca, stał na podium na Placu Czerwonym i mówił o wielkości Rosji i jej odwiecznym przeznaczeniu, o pokonaniu wrogów i wojnie aż do zwycięstwa, w coraz większym upojeniu, wręcz ekstazie, a jego słowa płynęły do zalegającego u stóp mrowia zachwyconych twarzy wykrzykującymi z otwartymi ustami co sił w płucach triumfalne, wstrząsające posadami świata „Uraaaa”… I z tym okrzykiem, wciąż brzmiącym w uszach, wreszcie zasnął.

***

W nocy znowu śnił mu się Kreml, taki najpiękniejszy, gdy po porannym deszczu słońce rozświetlało czerwone mury…

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jacek Inglot, Jeden dzień Władimira Władimirowicza, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 191

Przypisy

  1. W gwarze więziennej tak się określa specjalnie zrobiony przyrząd do przekazywania nielegalnych przesyłek przez okno celi.
  2. W gwarze więziennej oznacza rewizję osobistą z zaglądaniem w miejsca intymne bądź przeszukanie pomieszczenia połączone z przewracaniem łóżek.
  3. Mój ojciec spędził w stalinowskim więzieniu cztery i pół roku, był torturowany, trzymany w izolatce, zmuszany do pracy w kamieniołomach…
  4. Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego – fasadowy organ, powołany dekretem o wprowadzeniu stanu wojennego, kierowany przez Wojciecha Jaruzelskiego.
  5. Internowanych nie wyrzucano z pracy, a ja byłem etatowym pracownikiem NSZZ „Solidarność”.
  6. Mowa o ewentualnej przymusowej deportacji.
  7. Střednó Kolový Obrněný Transportór, Średni Kołowy Opancerzony Transporter, znany także jako OT-64, projekt polsko-czechosłowacki, produkowany w Polsce w latach 1963–1971.

Powiązane artykuły

09.06.2022

Wyklęci i Herbert, „Słowik” i Cimoszewicz. O wierszu „Apollo i Marsjasz”

1.

Tajemnicze słowa i obrazy z wiersza Herberta Pięciu, z tomu Hermes, pies i gwiazda (1957), można odczytać jako scenę zarówno z czasów niemieckiej okupacji, jak i stalinizmu. Poeta zdaje się celowo nie precyzuje, o jakich zdarzeniach pisze, nie oznacza czasu, dając tym samym czytelnikowi do zrozumienia, że mrok dalej trwa, czas zbrodni nie zakończył się:

1
Wyprowadzają ich rano
na kamienne podwórze
i ustawiają pod ścianę
pięciu mężczyzn
dwu bardzo młodych
pozostali w sile wieku

nic więcej
nie da się o nich powiedzieć

2
kiedy pluton podnosi
broń do oka
wszystko nagle staje
w jaskrawym świetle
oczywistości

[…]

Co jest oczywistością? Zbrodnia, o której milczymy. Niewinna śmierć. Dlatego w trzeciej strofie czyni sobie wyrzut, napomina czytelników i poetów:

3
nie dowiedziałem się dzisiaj
wiem o tym nie od wczoraj
więc dlaczego pisałem
nieważne wiersze o kwiatach
o czym mówiło pięciu
w nocy przed egzekucją
[…]

Ich imion i nazwisk zakazano, nie można ich używać. Złamanie zakazu może ściągnąć nieszczęście – areszt, więzienie lub nawet śmierć dla wielu ludzi. Zamiast tego proponuje używanie antycznych pseudonimów, by ocalić pamięć tych, którzy nie byli bandytami, ale ludźmi, ludźmi zdradzonymi, którzy kochali, pragnęli, którzy grzeszyli w myślach, mowie, a może w uczynkach, ale którym należy się hołd:

[…]
a zatem można
używać w poezji imion greckich pasterzy
można kusić się o utrwalenie barwy porannego nieba
pisać o miłości
a także
jeszcze raz
ze śmiertelną powagą
ofiarować zdradzonemu światu
różę

Zatem mowa jest o zdradzie, można się domyślać, że o zdradzie komunistów – choć poeta otwarcie o tym pisać nie może, także o potrzebie przypomnienia po latach, kto ukrywał się pod imionami greckich pasterzy. Czy chodzi tu o Witolda Pileckiego, Tadeusza Bejta, Wacława Alchimowicza, Władysława Kielima i Leona Knyrewicza – tego się już nie dowiemy.

W innym wierszu, z debiutanckiego tomu Struna światła (1956), zatytułowanym Cmentarz warszawski poeta pisze: „wapno na domy i groby / wapno na pamięć”, zwracając uwagę na amnezję, jaka ogarnęła Polaków, a wiersz kończy tak:

[…]
a na powierzchni spokój
płyty wapno na pamięć

na rogu alei żywych
i nowego świata
pod stukającym dumnie obcasem
wzbiera jak kretowisko
cmentarz tych którzy proszą
o pagórek pulchnej ziemi
o nikły znak znad powierzchni

Dumnie stukają obcasy żołnierzy, którzy przyszli z Armią Czerwoną, a „o pagórek pulchnej ziemi” proszą żołnierze AK, ZWZ i WiN ukradkiem zamordowani i bezimiennie chowani, o nich upomina się Zbigniew Herbert. Podobne słowa znajdziemy w wierszu Do Apollina, w tym samym zbiorku, będącym sprzeciwem wobec kultu jednostki, estetycznego i intelektualnego zubożenia, a także wobec zakłamywania historii komunistycznych Apollinów, w domyśle Leninów, których pomniki masowo stawiano po wojnie. W części pierwszej utworu podmiot wchodzi w dialog z posągiem:

[…]
oddaj moją nadzieję
milcząca biała głowo
cisza –
pęknięta szyja
cisza –
złamany śpiew

[…]

– by w części drugiej jasno stwierdzić fałszowanie historii, fałsz nowej, socjalistycznej mitologii:

[…]
inny był pożar poematu
inny był pożar miasta
bohaterowie nie wrócili z wyprawy
nie było bohaterów
ocaleli niegodni
szukam posągu
zatopionego w młodości
pozostał tylko pusty cokół
ślad dłoni szukający kształtu

Zwracają uwagę słowa: „bohaterowie nie wrócili z wyprawy / nie było bohaterów / ocaleli niegodni”. Z jakiej wyprawy, z jakiej odysei? – można by zapytać. Bohaterowie nie wrócili, więc ich nie było, nie ma. Zostali skrycie zamordowani. Ocaleli niegodni – ich oprawcy.

2.

Pięć lat po debiutanckiej książce, w 1961 roku, ukazuje się trzeci w kolejności tomik Zbigniewa Herberta – Studium przedmiotu, a w nim jeden z jego najgłośniejszych, najbardziej znanych wierszy – Apollo i Marsjasz. Utworowi temu poświęcono dziesiątki szkiców. Literackie i kulturowe odniesienia zawarte w tym wierszu tropili: Ryszard Przybylski (Między cierpieniem a formą, 1978), Jan Józef Lipski – który widział w wierszu cechy nadrealizmu czy też surrealizmu (Między historią i Arkadią wyobraźni, 1962), Jacek Łukasiewicz czy też Stanisław Barańczak, doszukujący się w Apollu i Marsjaszu ironii. Tak z kolei o wierszu pisał Jan Błoński w 1970 roku, w szkicu Tradycja, ironia i głębsze znaczenie:

Nie przypadkiem rywalem Apollina nie jest dla Herberta Dionizos, jak zazwyczaj bywało, ale obdarty ze skóry Marsjasz: jego to los nie przestaje nawiedzać podświadomości poety. Zazwyczaj jednak lęk zostaje wysublimowany w ironię, zaś dokuczliwa chwiejność uczuć – uspokojona kontrapunktem lirycznych tonacji. Także ta poezja jest świadectwem zwycięstwa nad własną niemocą.

Wiersz Herberta o dziwnym „pojedynku”, w którym Apollo torturuje Marsjasza, wsłuchując się w dźwięki swojej ofiary, jest niemałą zagadką dla czytelników. Jeśli go czytamy w kontekście innych klasycyzujących, pełnych odniesień do mitologii greckiej utworów Zbigniewa Herberta, wydaje się filozoficznym traktatem o cierpieniu, granicach sztuki, okrucieństwie, granicach sadyzmu, patologii, do jakiej zdolny jest człowiek. W wierszu znajdujemy sceny, które w kulturze popularnej mogą się kojarzyć z Milczeniem owiec – powieścią Thomasa Harrisa (1988) lub filmem Jonathana Demme (1991), gdzie piękny Apollo wciela się w Hannibala Lectera, torturując swoje ofiary, zanim dokona aktów kanibalizmu. Jednak wiersz Herberta powstał blisko trzydzieści lat wcześniej i nie jest tylko literackim studium sadyzmu i okrucieństwa. W 1961 roku Jerzy Kwiatkowski tak „na gorąco” pisał w „Życiu Literackim” o tym wierszu: „Warto się przyjrzeć, warto raz jeszcze przeczytać ten wiersz, by zobaczyć, jak w Apollinie i Marsjaszu Herbert gra na uczuciach, jak bardzo dba o to, żeby plastyka bólu Marsjasza odcisnęła się w psychice czytelnika; z jaką maestrią prowadzi czytelnika po stopniach tego bólu”(Imiona prostoty, 1961). Te słowa mogłyby być komentarzem do powieści i do filmu o Hannibalu Lecterze. Tu należałoby zapytać, kim są lub kim byli Apollo i Marsjasz? Czy mieli jakieś odpowiedniki w realnym świecie Zbigniewa Herberta? Bo może ten wiersz opowiada jakąś prawdziwą historię? Być może blisko prawdy był cytowany Jerzy Kwiatkowski, może znał ją albo słyszał coś o niej, bowiem tak kończył swoją recenzję tomiku Studium przedmiotu:

Nie jest to też humanitaryzm naiwny ani patetyczny. Wnosi swoją – uroczą – poprawkę dla ludzkich słabości. Ściskanie w gardle maskuje się tu uśmiechem ironii i żartem. Ale zawsze – poezja ta jest po stronie Marsjasza przeciw Apollinowi, po stronie potępionych przeciw aniołom, po stronie „pana od przyrody” przeciw łobuzom od historii”.

Widocznie nie mógł podać prawdziwego nazwiska Apollina, bo ten jeszcze żył i mógł być bardzo niebezpieczny. Nie mógł podać nazwiska Marsjasza, jeśli ten żył, a i nawet jeśli już nie żył – bo mógł narazić na niebezpieczeństwo jego samego, jego rodzinę i przyjaciół. Należałoby zapytać, kim był – lub kim mógł być – Apollo, nazwany przez Kwiatkowskiego „łobuzem od historii”? Może sam Zbigniew Herbert podpowie? Może są jakieś wskazówki w utworze, które pozwolą zidentyfikować obie postaci? Przyjrzyjmy się jeszcze raz wierszowi:

właściwy pojedynek Apollona
z Marsjaszem
(słuch absolutny
contra ogromna skala)
odbywa się pod wieczór gdy jak już wiemy
sędziowie
przyznali zwycięstwo bogu
[…]

Wydaje się, że mamy wyraźne odesłanie do realiów stalinowskich sądów, gdzie wyroki były oczywiste, a śledztwo było spektaklem w pokoju przesłuchań albo w celi, przeznaczonym dla kilku wybranych osób. Tortury, jakim jest poddawany Marsjasz, są tak straszne i wymyślne, że przy nich, cytując słowa Rotmistrza Pileckiego, który był przesłuchiwany w równie okrutny sposób: „Oświęcim to była igraszka”. Jednak, gdyby chodziło o Witolda Pileckiego, straconego 25 maja 1948 roku, to z pewnością Zbigniew Herbert by to wyjawił, kiedy można już było mówić i pisać o bohaterskim Rotmistrzu. Skoro nie jest to Pilecki, śledźmy zapis przesłuchania dalej. Marsjasz jest:

[…]
mocno przywiązany do drzewa
dokładnie odarty ze skóry
Marsjasz
Krzyczy
zanim krzyk dojdzie
do jego wysokich uszu
wypoczywa w cieniu tego krzyku
[…]

Odpoczynek w „cieniu krzyku” jest omdleniem, które daje chwilę wytchnienia, kiedy nie czuje się bólu. Pominę opisy tortur w wierszu, bo nie o ich opis teraz chodzi. Gustaw Herling-Grudziński wiele razy pisał w Innym świecie i w Dzienniku pisanym nocą o znaczącej różnicy między śledztwami w hitlerowskich więzieniach a tych w więzieniach stalinowskich. O ile Niemcom chodziło o wydobycie zeznania, informacji, to komunistom o zmuszenie do przyznania się do winy – mimo iż wyrok był z góry ustalony. Hitlerowcy kończyli tortury i całe przesłuchanie, kiedy ofiara wyjawiła informację, o którą im chodziło. W więzieniach NKWD i UB nie miało to znaczenia – torturowano więźniów dalej, bo celem było całkowite upokorzenie – jak pisze historyk Michał Jankowski w artykule Metody śledcze UB, sądy, wyroki. Polska rzeczywistość po II wojnie światowej (czasopismo internetowe Papricana.com):

Podstawowa strategia śledczych UB polegała na wymuszaniu przyznania się do winy i złożenia obciążających zeznań, bez względu na wszystko i stosując do osiągnięcia tego celu wszelkie możliwe sposoby, które przede wszystkim sprowadzały się do najbardziej wyszukanych tortur. A śledczy w tym względzie dysponowali niemal nieograniczoną paletą możliwości. Przesłuchanie trwało 7–15 godzin. Przez cały ten czas podejrzany był wyzywany, lżony i poniżany. Jeśli przesłuchiwany nie składał zeznań zgodnych z założeniem oficera śledczego, to systematycznie był bity i kopany…

Tomasz Stańczyk w artykule Geografia terroru („Do Rzeczy”, 1/2013) przytacza relację więźnia: „Bili wszelkimi sposobami. Po upadku na ziemię nawet dziur mi narobili. Twarz mi tak spuchła, że na oczy nie widziałem. Bili, żeby zabić. Od tego katowania tyłek mi pękł, krew broczyła”. Mateusz Wyrwich w książce W celi śmierci (Warszawa 2012, s. 67) przytacza inne wspomnienie więźnia:

Tłukli we mnie jak w bęben, najczęściej metalowym prętem w pięty. To był straszny ból, myślałem, że zwariuję. Mieli też inną nie mniej ciekawą metodę. Wkładali mi papier pomiędzy palce u nóg i podpalali. Wieszali też na kiju głową w dół. W takiej sytuacji łapczywie się oddycha. Więc wlewali mi do nosa wodę z octem. To była straszna męczarnia. Dość szybko po tym wszystkim gardłem, uszami i nosem ciekła mi krew.

Dlatego też głos Marsjasza jest monotonny i składa się z jednej samogłoski „A”. Wycie lub śpiew Marsjasza jest wokalną opowieścią z towarzyszeniem „instrumentów”, do której później przyłączy się chór. Jest arią, kantatą albo oratorium. Przypomina operowe, a może soulowe popisy solistów. Marsjasz świadomie moduluje swój głos niczym śpiewak. Przesłuchanie – w dwojakim rozumieniu – trwa dalej:

[…]
w istocie
opowiada
Marsjasz
nieprzebrane bogactwo
swego ciała
łyse góry wątroby
pokarmów białe wąwozy
szumiące lasy płuc
słodkie pagórki mięśni
stawy żółć krew i dreszcze
zimowy wiatr kości
nad solą pamięci
[…]

Opisy tortur, którym poddawany jest Marsjasz, bardzo przypominają też autentyczne relacje więźniów. Co robi w tym czasie Apollo? W dwóch miejscach w wierszu:[…] wstrząsany dreszczem obrzydzenia / Apollo czyści swój instrument […]”.

Tym instrumentem może być flet, puzon, trąbka albo metalowy pręt, noga od stołka, imadło do łamania palców, pas do bicia lub łańcuch, cokolwiek, czym można zadać ból. Marsjasz zdaje się pozostawać „niezłomny” – zamiast przyznania się do winy i „tak” kończącego przesłuchanie – tortura trwa dalej:

[…]
teraz do chóru
przyłącza się stos pacierzowy Marsjasza
w zasadzie to samo A
tylko głębsze z dodatkiem rdzy

[…]

Rdza wskazuje na metaliczność głosu Marsjasza. Rdzą mogą być pokryte metalowe części instrumentów: struny, ustniki, klapki, młoteczki. Trudno nie zauważyć analogii ze strofą wiersza Ornamentatorzy, który zaczyna się od słów: „Pochwaleni niech będą ornamentatorzy” (tom Hermes, pies i gwiazda), a później: „a także skrzypkowie i fleciści / którzy dbają aby ton był czysty / oni strzegą arii Bacha na strunie G”.

Marsjasz jest nie tylko ofiarą tortur, ale i muzykiem, śpiewakiem. Jest nie tylko imitatorem, ale będąc ofiarą tortur, artystą najbardziej autentycznym, absolutnym – jak Beethoven w tomie Raport z oblężonego miasta: „Mówią że ogłuchł a to nieprawda / demony jego słuchu pracowały niezmordowanie / i nigdy w muszlach uszu nie spało martwe jezioro”.

Jego cierpienia – Marsjasza i skala głosu przekraczają możliwości percepcji Apollina: „to już jest ponad wytrzymałość / boga o nerwach z tworzyw sztucznych”, zatem:

[…]
odchodzi zwycięzca
zastanawiając się
czy z wycia Marsjasza
nie powstanie z czasem
nowa gałąź
sztuki – powiedzmy – konkretnej

[…]

Rodzą się pytania o granice i sens sztuki, o jej związek z życiem. Oprawca wie, że zrobił wszystko, czego od niego oczekiwano. Więcej już nie mógł zrobić, sam jest wyczerpany pracą, jaką mu powierzono. Jest zaangażowany ideowo, wie, że tworzy historię – dlatego ma nadzieję, że jego praca zostanie kiedyś doceniona, może nawet uwieczniona w sztuce, w pieśni, w piosence, w wierszu. W tym bardzo precyzyjnym opisie tortur pojawia się coś bardzo zaskakującego, niepasującego do scenerii, nieoczekiwanego:

nagle
pod nogi upada mu
skamieniały słowik

odwraca głowę
i widzi

że drzewo do którego przywiązany był Marsjasz
jest siwe

zupełnie

Posiwiałe drzewo może być drzewem Krzyża, świadkiem Męki Pańskiej. Drzewa opowiadają o bohaterskiej walce i śmierci Polaków w Powstaniu Styczniowym w noweli Gloria victis Elizy Orzeszkowej. Symbolika słowika jest równie bogata. Ptak ten pojawia się w wierszach Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego, Juliana Tuwima, Leopolda Staffa, Johna Keatsa.

Jednak nie sądzę, że w tak realistycznym wierszu, pełnym opisów tortur, Zbigniewowi Herbertowi chodziło wyłącznie o symboliczny i liryczny akcent czy wtręt. To raczej jakaś podpowiedź, wskazówka.

Zbigniew Herbert urodził się we Lwowie w 1924 roku. Po maturze, zdanej na tajnych kompletach, zaangażował się w działalność konspiracyjną, współpracując z Armią Krajową. W maju 1944 roku, jeszcze przed wkroczeniem Armii Czerwonej, wyjechał do Proszowic pod Krakowem.

Słowik to ptak, ale też pseudonim. W czasie wojny takiego pseudonimu używał kapitan Konrad Strycharczyk, kilka miesięcy starszy od Herberta, urodzony w Nisku (25 maja1923 roku), który wtedy należał do województwa lwowskiego, działający w strukturach AK na Podkarpaciu i w okolicach Lublina w oddziale Franciszka Przysiężniaka, pseudonim „Ojciec Jan” (oddział partyzancki NOW-AK „Ojca Jana”). Kapitan Konrad Strycharczyk, „Słowik”, znany był z zamiłowania do śpiewu – dlatego nosił taki pseudonim. Pierwszy raz aresztowało go NKWD w Lublinie w 1944 roku. Udało mu się jednak zbiec z więzienia. Drugi raz był aresztowany w 1946 roku w Olsztynie przez UB. Wyszedł na wolność w wyniku tak zwanej amnestii w 1947 roku. Po wojnie pracował jako aktor i tenor, był między innymi przez kilkanaście lat solistą Operetki Szczecińskiej. Zanim jednak wyszedł na wolność, kapitan „Słowik” przez 11 miesięcy był torturowany i przesłuchiwany przez Mariana Cimoszewicza – funkcjonariusza Informacji Wojskowej, a wcześniej donosiciela NKWD i członka Jednostki Specjalnej NKWD SMIERSZ. Na rozkaz Mariana Cimoszewicza w więzieniu, w którym przebywał kapitan „Słowik”, kazano wybudować specjalną salę tortur pod schodami. Cimoszewicz przesłuchiwał „Słowika” z bronią w ręku i bił wiele razy do utraty przytomności. Marian Cimoszewicz służył w Informacji Wojskowej, a potem w WSW aż do 1972 roku. Nie wiem, czy kapitan Konrad Strycharczyk i Zbigniew Herbert się znali, spotkali – jest to bardzo prawdopodobne. Mogli się poznać w czasie wojny na Podkarpaciu lub we Lwowie. Mogli się spotkać po wojnie, w Warszawie. A może Herbert, znawca muzyki klasycznej: Johanna Sebastiana Bacha, Ludwiga van Beethovena, miłośnik oper Alessandra Scarlattiego, Wolfganga Amadeusza Mozarta, Stanisława Moniuszki i Karola Szymanowskiego, tylko słyszał o historii „Słowika” – operowego śpiewaka, torturowanego przez wiele miesięcy przez funkcjonariusza NKWD i UB? Marian Cimoszewicz był „czynny zawodowo” i jeszcze przez długie lata po wojnie mieszkał w Warszawie. Nierozsądnie i niebezpiecznie by było umieszczać w wierszu dedykację dla kapitana Strycharczyka lub jakąś konkretną informację. „Słowik” mógł się pojawić w wierszu tylko jako skamieniały ptak – symbol, co sugerowało śmierć żołnierza. Konrad Strycharczyk, pseudonim „Słowik”, zmarł w Szczecinie 10 lipca 2015 r.

O tym, czy Apollo w wierszu Apollo i Marsjasz to naprawdę Marian Cimoszewicz – agent NKWD i UB, a Marsjasz to kapitan Konrad Strycharczyk, pseudonim „Słowik”, możemy się nigdy nie dowiedzieć. Może odnajdą się jakieś zapiski zachowane po śmierci poety, które to potwierdzą. Ale możemy niczego nie odnaleźć. Niemniej ta historia rzuca nowe światło na wiersz Apollo i Marsjasz Zbigniewa Herberta oraz całą jego twórczość poetycką, i uprawomocnia nową interpretację wiersza.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Sławomir Matusz, Wyklęci i Herbert, „Słowik” i Cimoszewicz. O wierszu „Apollo i Marsjasz”, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

  1. W gwarze więziennej tak się określa specjalnie zrobiony przyrząd do przekazywania nielegalnych przesyłek przez okno celi.
  2. W gwarze więziennej oznacza rewizję osobistą z zaglądaniem w miejsca intymne bądź przeszukanie pomieszczenia połączone z przewracaniem łóżek.
  3. Mój ojciec spędził w stalinowskim więzieniu cztery i pół roku, był torturowany, trzymany w izolatce, zmuszany do pracy w kamieniołomach…
  4. Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego – fasadowy organ, powołany dekretem o wprowadzeniu stanu wojennego, kierowany przez Wojciecha Jaruzelskiego.
  5. Internowanych nie wyrzucano z pracy, a ja byłem etatowym pracownikiem NSZZ „Solidarność”.
  6. Mowa o ewentualnej przymusowej deportacji.
  7. Střednó Kolový Obrněný Transportór, Średni Kołowy Opancerzony Transporter, znany także jako OT-64, projekt polsko-czechosłowacki, produkowany w Polsce w latach 1963–1971.

Powiązane artykuły

03.06.2022

Test

Słuchowisko radiowe. Premiera: Program 2 Polskiego Radia (11 maja 2001)

Część I

PLAN AKCJI: ruchliwa ulica.

EFEKTY: kroki idących chodnikiem przechodniów, wśród nich wyróżniające się kroki jednej osoby. W tle szum jadących samochodów. Kroki zatrzymują się.

ZMIANA PLANU: hall w budynku Instytutu. Skrzypnięcie, niemal jęk, jaki wydają podczas otwierania ciężkie drzwi.

PORTIER: (głos wzmocniony echem, jakie daje pusty, wysoki hall budynku, podobnie w kolejnych wypowiedziach) Pan do kogo?

NOWAK: Ja z ogłoszenia… Umawiałem się telefonicznie.

PORTIER: A, pan w sprawie pamięci? Do profesora Skrzypka?

NOWAK: (trochę rozbawiony) No… tak. W sprawie pamięci.

PORTIER: Schodami w górę, na lewo, pokój numer trzynaście. (śmieje się nieco dziwnie) Łatwo zapamiętać, prawda?

ZMIANA PLANU: schody i korytarz w budynku Instytutu.

EFEKTY: kroki na schodach, po pustym korytarzu, pukanie do drzwi. Zza drzwi słychać jęki i wrzaski, pośród których można rozpoznać niewyraźne słowa.

GŁOS: (jęczący i niezbyt wyraźny) Dość! Proszę! Nie wiem, naprawdę nie wiem. Nie wytrzymam dłużej! Wypuście mnie! Wypuście! (po chwili) Dość. Proszę… Nie wiem, naprawdę nie wiem. Nie wytrzymam dłużej. Wypuście mnie! Wypuście! Zabijecie mnie! (z prawdziwym przerażeniem) Chcecie mnie zabić! Nie chcę umierać. Boże, Boże… (wydaje jęki już całkiem nieartykułowane)

EFEKTY: jednocześnie z jękami – powtórne pukanie. Delikatny odgłos otwierania drzwi.

ZMIANA PLANU: Pokój biurowy.

EFEKTY: Jęki są teraz nieco głośniejsze, ale po chwili słychać charakterystyczny dźwięk przewijanej taśmy – powinno być jasne, że jęki były nagrane na taśmie.

NOWAK: (trochę niepewnie) Dzień dobry.

EFEKTY: taśma z nagraniem zostaje gwałtownie zatrzymana.

PROFESOR: (nieco speszony) Przepraszam, nie słyszałem pukania. Przesłuchiwałem właśnie taśmę z nagraniem.

NOWAK: (z ulgą i  rozbawieniem) Myślałem, stojąc tu pod drzwiami, że to sala tortur… słychać było takie skargi… Już prawie miałem zawrócić.

EFEKTY: szurnięcie krzesłem, profesor zapewne wstał od biurka.

PROFESOR: (kwituje uwagę Nowaka krótkim śmiechem) Pan pewnie z ogłoszenia?

NOWAK: Tak, panie profesorze. Nazywam się Tomasz Nowak. Telefonowałem.

PROFESOR: Oczywiście pamiętam, pamiętam. Czekałem na pana. (po chwili) Zanim przystąpimy do testu, chciałbym, żeby pan zrozumiał, o co chodzi w naszym badaniu. To konieczne, by w czasie eksperymentu postępował pan prawidłowo. Samo zadanie może się panu wydać z pozoru banalne, ale zapewniam pana, że wyniki naszych badań będą miały istotne znaczenie dla ostatecznych wniosków dotyczących procesu zapamiętywania… Pan, oczywiście, czytał nasze ogłoszenie?

NOWAK: (lekko zdziwiony) Dlatego tu jestem.

PROFESOR: (krótko się śmieje, niezręcznie usiłuje żartować sam z siebie) No i widzi pan, jak to jest z pamięcią. Niepotrzebnie pana pytam. Wiem przecież doskonale, że pan czytał nasze ogłoszenie… Przecież mam tu na biurku pańskie zgłoszenie, które zanotowała sekretarka…

EFEKTY:szelest papierów na biurku.

PROFESOR: (po chwili) No tak… Cieszę się, że nasz anons pana zainteresował. Ale do rzeczy. Badania naszego instytutu są zakrojone na dużą skalę. Będzie pan dziś uczestniczył w jednym, niewielkim eksperymencie, ale jeśli tylko wyrazi pan taką ochotę, może pan wziąć udział także w innych, planowanych badaniach. Prowadzimy kompleksowe badania nad ludzką pamięcią… i jeśli tylko wyrazi pan zgodę i czas panu pozwoli… Krótko mówiąc, wciąż potrzebujemy osób do współpracy. Płacimy, jak pan się już zapewne dowiedział przez telefon, tysiąc złotych za godzinę poświęconego nam czasu. To chyba przyzwoicie.

NOWAK: Bardzo przyzwoicie. Muszę przyznać, że dla mnie to nie bez znaczenia… Od blisko roku jestem bez pracy. Poszukuję intensywnie, ale to niełatwe. I, prawdę mówiąc, okazja do zarobienia paru groszy to już coś. W mojej sytuacji…

EFEKTY: szelest papierów.

PROFESOR: Czytam w pańskim zgłoszeniu, że jest pan geografem…

NOWAK: Tak. Skończyłem wyższe studia, ale taki kierunek, że o korepetycje nawet trudno… Co innego matematycy, poloniści…

PROFESOR: No tak, no tak… Takie czasy. Ale wracajmy do naszych baranów, jak to mówią… (krótki, nieco diaboliczny śmiech) Za chwilę pójdziemy do laboratorium, tylko jedną chwileczkę… Wypełnimy jeszcze pański kwestionariusz… O, bardzo proszę.

EFEKTY: szelest podsuwanej kartki.

PROFESOR: Wiek, wykształcenie, płeć. Proszę usiąść i spokojnie wypełnić.

EFEKTY: szurnięcie krzesła, a po chwili skrzypienie długopisu po papierze.

NOWAK: Już wypełniłem, panie profesorze.

PROFESOR: No dobrze. To już właściwie wszystko. Jeszcze tylko formalność: pańska pisemna zgoda na udział w eksperymencie. Proszę tu podpisać. I postawić dzisiejszą datę.

EFEKTY: „zamaszyste” skrzypienie długopisu po papierze.

NOWAK: Bardzo proszę, panie profesorze.

PROFESOR: Dziękuję. Jeszcze jeden krótki telefon.

EFEKTY: dźwięk, jaki towarzyszy podniesieniu słuchawki i wybieraniu klawiszy na tarczy telefonu.

PROFESOR: (do słuchawki) Pani Moniko, proszę przysłać pana Marka Sikorskiego do mojego laboratorium. Jest wolny? (po chwili) Znakomicie. (po chwili) Tak, już teraz.

EFEKTY: odgłos odkładanej słuchawki.

PROFESOR: (po chwili) Bardzo proszę, panie Tomaszu.

EFEKTY: odgłos otwieranych i zamykanych drzwi pokoju.

ZMIANA PLANU: długi korytarz.

EFEKTY: przez dłuższy czas kroki dwóch osób idących długim korytarzem, kroki zatrzymują się, skrzypnięcie drzwi do pomieszczenia, w którym mieści się laboratorium.

ZMIANA PLANU: laboratorium.

PROFESOR: Oto nasze laboratorium. Widzę, że pański partner już czeka w swojej kabinie.

NOWAK: (zdziwiony) Partner?

PROFESOR: Do udziału w tym eksperymencie potrzebujemy dwóch osób. Każda z nich spełnia odmienną rolę.

NOWAK: (skwapliwie) Rozumiem.

PROFESOR: Ponieważ pan współpracuje z nami pierwszy raz, muszę panu objaśnić niezbędne rzeczy.

NOWAK: Słucham, panie profesorze.

PROFESOR: A więc panie Tomaszu… mogę tak do pana mówić?

NOWAK: Oczywiście, panie profesorze.

PROFESOR: Panie Tomaszu, proszę spojrzeć… Teraz włączę naszą aparaturę.

EFEKTY: charakterystyczny, jednostajny szum aparatury laboratoryjnej. Od tego momentu szum utrzymuje się w tle całej sceny rozgrywającej się w laboratorium.

PROFESOR: (po chwili) I mikrofon.

EFEKTY: pisk włączanego mikrofonu.

PROFESOR: (po chwili, sucho – jak typowy instruktaż) Dzięki mikrofonowi mamy kontakt z osobą, która znajduje się po drugiej stronie tej dźwiękoszczelnej szyby. Sama zaś aparatura służy do dozowania kar.

NOWAK: (zaskoczony) Dozowania kar?

PROFESOR: (uspokajająco) Po kolei, po kolei. Cierpliwości. Za chwilę wszystko pan pojmie. Najpierw proszę zapoznać się z tymi kartkami. Proszę.

EFEKTY: szelest kartek.

NOWAK: To jakieś słowa… Lista wyrazów i różnych wyrażeń.

PROFESOR: Właśnie. A znajdujący się po drugiej stronie tej dźwiękoszczelnej szyby pan Marek Sikorski będzie musiał te słowa zapamiętać.

NOWAK: A ja? Niczego nie muszę zapamiętywać?

PROFESOR: Pana zadaniem będzie mu w tym dopomóc. Pierwsza lista jest bardzo krótka. Proszę odczytać te wyrazy powoli i wyraźnie. Na próbę.

NOWAK: (czyta wyraźnie) KALEJDOSKOP, STOŁÓWKA, CHRYZANTEMA, DRAMATURGIA, CHARYZMA, PESTYCYDY, PERCEPCJA, ZADOŚĆUCZYNIENIE.

PROFESOR: Będzie pan odczytywał te słowa do mikrofonu i sprawdzał, czy badany zapamiętał je wszystkie i czy powtórzył je w tej samej kolejności. Jeśli badany pomyli się, zastosuje pan impuls karny. Tu ma pan dźwignię dozującą siłę impulsów elektrycznych, odpowiednie wartości na skali aparatury… Proszę spojrzeć, są wyraźnie oznaczone. Pierwszy impuls pośle pan badanemu przy pierwszej pomyłce. Za pominięcie jednego lub kilku wyrazów z tych, które powinien zapamiętać. Także za ich złą kolejność. I odpowiednio w następnych ćwiczeniach zwiększy pan karę. Po drugiej pomyłce dwa impulsy, potem cztery, potem osiem, szesnaście, trzydzieści dwa… Kary stopniowo wzrastają. Zresztą wszystko ma pan zaznaczone tu na skali. Ja tymczasem będę notował wyniki… (po chwili) W sytuacji, kiedy będzie miał pan wątpliwości, ile impulsów zastosować, oczywiście podpowiem panu. Ważne jest, żeby kara odbierana była przez badanego bezpośrednio po popełnionym błędzie. Rozumie pan?

NOWAK: Tak, oczywiście. To chyba nietrudne. (po chwili namysłu, z pewnym niepokojem) To znaczy, że on za każdą pomyłkę będzie dostawał dawkę wstrząsów elektrycznych?

PROFESOR: (bagatelizująco) Kara, by była karą, musi być nieprzyjemna.

NOWAK: (niepewnie, ale ustępliwie) No tak, oczywiście…

PROFESOR: Dysponujemy, jak pan widzi, skalą impulsów od dziesięciu woltów za pierwszy błąd… o tu, do tej czerwonej kreski. (po chwili) Możemy zaczynać?

NOWAK: Możemy.

EFEKTY: pisk aparatury dźwiękowej.

PROFESOR: No dobrze. Teraz próba mikrofonu. Musimy mieć pewność, że nasz badany słyszy polecenia.

EFEKTY: od tej pory kwestie Profesora i Nowaka, które są skierowane do badanego Sikorskiego i mówione przez mikrofon, podawane są głosem w charakterystyczny sposób zmienionym przez aparaturę dźwiękową. Podobnie głos odpowiadającego Sikorskiego.

PROFESOR: (do mikrofonu) Słyszy nas pan?

SIKORSKI: (do mikrofonu) Tak, słyszę.

PROFESOR: (do mikrofonu) To znakomicie. Proszę podać swoje imię i nazwisko.

SIKORSKI: (do mikrofonu) Przecież pan profesor ma zapisane…

PROFESOR: (do mikrofonu) Naszym obowiązkiem jest trzymać się zasad.

SIKORSKI: (do mikrofonu) Oczywiście. Nazywam się Marek Sikorski.

PROFESOR: (do mikrofonu) Panie Marku, moim obowiązkiem jest spytać pana jeszcze raz: czy potwierdza pan gotowość udziału w naszym eksperymencie? I czy zasady wcześniej panu przedstawione są dla pana jasne?

SIKORSKI: (do mikrofonu) Potwierdzam. Zasady są jasne.

PROFESOR: (do mikrofonu) Na czym ma polegać pańskie zadanie?

SIKORSKI: (do mikrofonu) Mam wysłuchać przeczytaną mi listę wyrazów, zapamiętać te wyrazy i powtórzyć je.

PROFESOR: (do mikrofonu) Doskonale. A więc przystępujemy do dzieła. (poza mikrofonem) Pan, panie Nowak, zechce wziąć tę listę…

EFEKTY: szelest kartek papieru.

PROFESOR: Będzie pan odczytywał te słowa badanemu, a ja, jak mówiłem… (urywa jakby roztargniony) zaraz, zaraz, gdzie jest mój notatnik…?

NOWAK: (usłużnie) Tu leży, panie profesorze.

PROFESOR: O, bardzo panu dziękuję. (po chwili) Nie, jeszcze chwileczkę. Sprawdzę, czy elektrody na rękach badanego są dobrze przymocowane.

EFEKTY: szuranie krzesłem, skrzypienie drzwi, podczas nieobecności profesora szum aparatury jest jakby intensywniejszy, znów skrzypienie drzwi – oznacza powrót profesora.

PROFESOR: (poza mikrofonem, ponaglająco do Nowaka) No, proszę. Wszystko jest w najlepszym porządku. Czyta pan pierwszy zestaw, panie Tomaszu. (po chwili, wciąż poza mikrofonem) Nie. Najpierw, powiedzmy… cztery wyrazy.

NOWAK: (do mikrofonu, wyraźnie) Czytam pierwszy zestaw: KALEJDOSKOP, STOŁÓWKA, CHRYZANTEMA, DRAMATURGIA.

SIKORSKI: (do mikrofonu) KALEJDOSKOP, STOŁÓWKA, CHRYZANTEMA, DRAMATURGIA.

NOWAK: (do mikrofonu) Dobrze. (poza mikrofonem) Co teraz, panie profesorze…?

PROFESOR: Całą listę.

NOWAK: (do mikrofonu) Uwaga! (po chwili) KALEJDOSKOP, STOŁÓWKA, CHRYZANTEMA, DRAMATURGIA, CHARYZMA, PESTYCYDY, PERCEPCJA, ZADOŚĆUCZYNIENIE.

SIKORSKI: (do mikrofonu) KALEJDOSKOP, STOŁÓWKA, CHRYZANTEMA, DRAMATURGIA, PESTYCYDY, PERCEPCJA, ZADOŚĆUCZYNIENIE.

PROFESOR: (poza mikrofonem, ponaglająco) No i… panie Tomaszu…?

NOWAK: (poza mikrofonem) Zgubił słowo CHARYZMA… Co robić, panie profesorze?

PROFESOR: (poza mikrofonem) Kara, oczywiście kara. (po chwili do mikrofonu) Zgubił pan słowo CHARYZMA, panie Sikorski. (poza mikrofonem) Panie Tomaszu, proszę zastosować karę pierwszego stopnia. Dziesięć woltów.

EFEKTY: wyraźny pisk aparatury – ma być odebrany jako sygnał przesyłania prądu, czyli impulsów karnych.

NOWAK: (poza mikrofonem) Przesunąłem wskaźnik. Chyba nie zabolało go za bardzo?

PROFESOR: (poza mikrofonem) Ależ skąd! Mam tylko drobną uwagę, proszę to robić szybko, z refleksem. Kara powinna następować bezpośrednio po popełnieniu błędu, by była prawidłowo z tym błędem kojarzona. Rozumie pan: błąd, kara, błąd, kara – automatycznie.

NOWAK: (poza mikrofonem) Postaram się, panie profesorze. Czy teraz przeczytać następne wyrazy?

PROFESOR: (poza mikrofonem) Na razie te same. Jeszcze raz. Zobaczymy, czy kara spełniła swoje zadanie.

NOWAK: (do mikrofonu) Uwaga, jeszcze raz czytam listę wyrazów. (czyta wyraźnie) KALEJDOSKOP, STOŁÓWKA, CHRYZANTEMA, DRAMATURGIA, CHARYZMA, PESTYCYDY, PERCEPCJA, ZADOŚĆUCZYNIENIE.

SIKORSKI: (do mikrofonu) KALEJDOSKOP, STOŁÓWKA, CHRYZANTEMA, DRAMATURGIA, CHARYZMA, PESTYCYDY, PERCEPCJA, ZADOŚĆUCZYNIENIE.

NOWAK: (do mikrofonu, zadowolony) Teraz bezbłędnie.

PROFESOR: (poza mikrofonem) Następny zestaw, proszę.

EFEKTY: szelest kartki.

PROFESOR: (do mikrofonu) Czas na następne zadanie. Drugi etap w naszym teście. Na tej liście – obu panów proszę o uwagę – znajdują się pary wyrazów dobrane według najoczywistszych skojarzeń znaczeniowych. Pan Nowak przeczyta je powoli i wyraźnie dwa razy. A pan, panie Sikorski, zechce skupić się i zapamiętać jak najwięcej z tych par. Potem pan Nowak będzie podawał tylko jeden z pary wyrazów, w dowolnej kolejności, a pan, panie Marku, będzie musiał dodać drugi, który stanowi z nim parę. Czy to jasne?

SIKORSKI: (do mikrofonu) Jasne.

PROFESOR: (do mikrofonu) No więc przystępujemy do rzeczy. Bardzo proszę.

NOWAK: (do mikrofonu, wyraźnie) Czytam listę. Uwaga! KSIĄŻKA-WIEDZA, BRAMKA-PIŁKA, KŁOS-ZBOŻE, KUTER-RYBAK, DRWA-WIÓRY, CHLEB-MĄKA, SIEĆ-RYBA, GROM-NIEBO, POLE-ORKA, NAUKA-SZKOŁA. (chwilę milczy)Powtarzam: KSIĄŻKA-WIEDZA, BRAMKA-PIŁKA, KŁOS-ZBOŻE, KUTER-RYBAK, DRWA-WIÓRY, CHLEB-MĄKA, SIEĆ-RYBA, GROM-NIEBO, POLE-ORKA, NAUKA-SZKOŁA.

PROFESOR: (poza mikrofonem) Proszę podawać teraz pojedyncze wyrazy.

NOWAK: (do mikrofonu) KSIĄŻKA.

SIKORSKI: (do mikrofonu) WIEDZA.

NOWAK: (do mikrofonu) PIŁKA.

SIKORSKI: (do mikrofonu) BRAMKA.

NOWAK: (do mikrofonu) RYBAK.

SIKORSKI: (do mikrofonu) SIEĆ.

NOWAK: (do mikrofonu) Błąd. RYBAK-KUTER.

PROFESOR: (poza mikrofonem) Kara dwadzieścia woltów.

EFEKTY: wyraźny pisk aparatury – jako sygnał przesyłania prądu.

PROFESOR: (poza mikrofonem) Proszę kontynuować!

NOWAK: (do mikrofonu) DRWA.

SIKORSKI:(do mikrofonu) WIÓRY.

NOWAK:(do mikrofonu) NIEBO.

SIKORSKI: (do mikrofonu) PIEKŁO.

NOWAK: (do mikrofonu) Błąd. Powinno być GROM. Kara czterdzieści woltów. Nie ma PIEKŁA na naszej liście.

EFEKTY: wyraźny pisk aparatury – przesyłanie prądu.

NOWAK: (do mikrofonu) RYBA.

SIKORSKI: (do mikrofonu,cień zmęczenia w głosie) SIEĆ.

NOWAK: (do mikrofonu, zadowolony) Dobrze! Teraz następny: CHLEB.

SIKORSKI:(do mikrofonu) ZBOŻE.

NOWAK: Nie. (do mikrofonu, jakby lekko się spiesząc) Błąd. (poza mikrofonem) Czterdzieści woltów, profesorze?

PROFESOR: (poza mikrofonem) Czterdzieści.

EFEKTY: wyraźny pisk aparatury – przesyłanie prądu.

SIKORSKI: (krótkie syknięcie z bólu)

NOWAK: (poza mikrofonem) Chyba go trochę zabolało.

PROFESOR: (poza mikrofonem, obojętnie) Zapewne. Musiało trochę zaboleć. Ale proszę podać badanemu prawidłową odpowiedź.

NOWAK:(do mikrofonu) Prawidłowa odpowiedź powinna brzmieć: MĄKA. (z lekkim jakby zadowoleniem w głosie) Następny wyraz: ZBOŻE.

SIKORSKI: (do mikrofonu, zmęczonym głosem) CHLEB.

NOWAK: (do mikrofonu, pewnym głosem) Ależ błąd! Popełnił pan jeszcze raz ten sam błąd. Powinno być ZBOŻE -KŁOS. Przesyłam impuls karny.

EFEKTY: wyraźny pisk aparatury – przesyłanie prądu.

NOWAK: Czytam następny wyraz: ORKA.

SIKORSKI: (do mikrofonu wyraźnie zadowolony z tego, że pamięta) ORKA-POLE!

NOWAK: (do mikrofonu) Oczywiście. Dobrze. (po chwili) NAUKA.

SIKORSKI:(do mikrofonu) WIEDZA.

NOWAK: (z żartobliwą satysfakcją) Niestety. NAUKA-SZKOŁA. Muszę pana ukarać.

EFEKTY: wyraźny pisk aparatury – przesyłanie prądu.

SIKORSKI:(syknięcie)

PROFESOR: (poza mikrofonem,udając lekkie roztargnienie) Ile pan teraz posłał impulsów, panie Tomaszu?

NOWAK: Chwileczkę, muszę odczytać ze skali… (po chwili) Sześćdziesiąt.

PROFESOR: (poza mikrofonem,obojętnością)Proszę kontynuować.

NOWAK: (do mikrofonu) Następne hasło: KSIĄŻKA.

SIKORSKI: WIEDZA.

NOWAK: (do mikrofonu) Teraz dobrze. Chociaż odwróciłem kolejność haseł. (po chwili, poza mikrofonem, do profesora) Panie profesorze, wykorzystałem już wszystkie wyrazy z listy.

PROFESOR: (poza mikrofonem) Proszę wziąć następną listę.

EFEKTY: szelest kartek.

NOWAK: (do mikrofonu) Uwaga, czytam następną listę. (po chwili zaczyna szybciej niż poprzednio)CIEMNE-INTERESY, BIAŁY-KRUK, CZARNY-CHARAKTER, PIERWSZY-LEPSZY, JASNA-SPRAWA…

PROFESOR: (poza mikrofonem, przerywa Nowakowi gwałtownie) Ależ wolniej, wolniej, panie Tomaszu! W ten sposób nie da pan nawet szansy badanemu, by zapamiętał choć połowę. Proszę jeszcze raz.

NOWAK:(do mikrofonu) Przepraszam, czytam jeszcze raz. Proszę o uwagę. (czyta wolniej) CIEMNE-INTERESY, BIAŁY-KRUK, CZARNY-CHARAKTER, PIERWSZY-LEPSZY, JASNA-SPRAWA, RYCHŁO-W CZAS, SKORO-ŚWIT, BRUNET-WIECZOROWĄ PORĄ, GROM-Z JASNEGO NIEBA, Z CICHA-PĘK, ADWOKAT-DIABŁA, PALMA-PIERWSZEŃSTWA.

PROFESOR: (bez mikrofonu do Nowaka) Proszę powtórzyć jeszcze raz.

NOWAK:(do mikrofonu, pewnym głosem)CIEMNE-INTERESY, BIAŁY-KRUK, CZARNY-CHARAKTER, PIERWSZY-LEPSZY, JASNA-SPRAWA, RYCHŁO-W CZAS, SKORO-ŚWIT, BRUNET-WIECZOROWĄ PORĄ, GROM-Z JASNEGO NIEBA, Z CICHA-PĘK, ADWOKAT-DIABŁA, PALMA-PIERWSZEŃSTWA. Słyszał mnie pan? Prawda?

SIKORSKI: (do mikrofonu) Tak.

NOWAK: (do mikrofonu, tym samym tonem) Teraz będą podobnie jak poprzednio pojedyncze hasła. Proszę uzupełnić je o drugi człon! Podaję pierwsze hasło: WIECZOROWĄ PORĄ.

SIKORSKI: (do mikrofonu) BRUNET.

NOWAK: (do mikrofonu) Dobrze. Kolejne hasło: Z JASNEGO NIEBA.

SIKORSKI: (do mikrofonu) GROM.

NOWAK: (zadowolony, do mikrofonu) Tak jest. Idzie bardzo dobrze. Następne hasło: SPRAWA.

SIKORSKI: (chwilę milczy, po chwili niezbyt pewnym głosem) TRUDNA SPRAWA.

NOWAK: (do mikrofonu) Błąd. Muszę pana ukarać. Powinno być: JASNA SPRAWA.

EFEKTY: pisk aparatury – przesyłanie prądu.

SIKORSKI: (wydaje jęk)

NOWAK: (po chwili, do mikrofonu) SKORO.

SIKORSKI:(głosem trochę zmęczonym, do mikrofonu) ŚWIT.

NOWAK: (do mikrofonu) Dobrze. Kolejne hasło: CHARAKTER.

SIKORSKI: (do mikrofonu, trochę nerwowo) TRUDNY. TRUDNY CHARAKTER.

NOWAK: (do mikrofonu, jakby trochę bezwzględnie) Nie, nie było. Ani TRUDNEJ SPRAWY, ani TRUDNEGO CHARAKTERU. Wobec tego (wpada w złośliwie żartobliwy ton) trudno darmo, muszę panu posłać impulsy karne.

EFEKTY: pisk aparatury przesyłającej impulsy.

SIKORSKI: (długi jęk)

NOWAK: (po chwili, zimno) CZARNY CHARAKTER powinno być.

SIKORSKI: (do mikrofonu, wyraźnie wyczerpany) Czy można zrobić przerwę?

NOWAK: (poza mikrofonem, zakłopotany) Profesorze…

PROFESOR: (do mikrofonu) Nie, nie. Wytrzyma pan, panie Sikorski. Już niedługo. Powinniśmy się zmieścić w wyznaczonym czasie. To też jest istotne dla naszego badania. Proszę się skupić!

SIKORSKI: (cicho, do mikrofonu) Spróbuję.

NOWAK: (do mikrofonu, tym razem już współczująco) Podaję hasło: BIAŁY.

SIKORSKI: (do mikrofonu, niepewnie) ORZEŁ?

NOWAK: (do mikrofonu, współczująco) Niestety. BIAŁY KRUK.

EFEKTY: pisk aparatury przesyłającej impulsy.

SIKORSKI: (głośny rozpaczliwy jęk)

NOWAK: (do mikrofonu, przygnębiony) Następne hasło: CZARNY.

SIKORSKI: (cichym, pełnym bólu głosem) Nie wiem. Poddaję się. Naprawdę nie wiem.

NOWAK: (do mikrofonu, z troską, wyraźnie zmartwiony) Przecież już było. CZARNY CHARAKTER.

SIKORSKI: (do mikrofonu, wykrzesuje z siebie resztkę energii) Pan ma chyba czarny charakter. Proszę przestać! Naprawdę już nie mogę.

NOWAK:(poza mikrofonem, tonem prośby) Profesorze. Może przestaniemy? Już zbliżamy się do końca skali.

PROFESOR: (poza mikrofonem) Do końca skali?

NOWAK: (poza mikrofonem) No tak. Do tej czerwonej kreski. Zaraz, to już dwieście dwadzieścia woltów, to chyba dużo?

PROFESOR: (jakby lekko zirytowany) Ta czerwona kreska to tylko znak dla nas, badających. Ja notuję. Proszę kontynuować. Nie zmieścimy się w czasie.

NOWAK: (do mikrofonu, zrezygnowany) Czytam hasło: DIABŁA.

SIKORSKI: (z determinacją w głosie) DIABŁA? Co do diabła? Jakiego diabła? Wypuśćcie mnie! Odepnijcie to świństwo!

EFEKTY: Sikorski szarpie się, porusza fotelem, na którym siedzi, czyni rumor.

NOWAK:(cicho, niezbyt pewnym głosem) ADWOKAT DIABŁA.

PROFESOR:(do mikrofonu)Panie Sikorski, proszę się uspokoić, zniszczy pan aparaturę!

NOWAK: (poza mikrofonem) Profesorze. Nie mogę, kiedy on tak protestuje. On chyba ma dość.

SIKORSKI: (do mikrofonu, jęki coraz cichsze)

PROFESOR: (poza mikrofonem, surowym tonem) Panie Tomaszu, musi pan być twardy, na tym polega pańskie zadanie, cały nasz eksperyment od tego zależy. Pan musi za pomocą kar stymulować proces zapamiętywania u badanego. Analizujemy wpływ kar na proces zapamiętywania, zapomniał pan?

NOWAK: (poza mikrofonem) Ależ nie, ale czy te impulsy nie są zbyt silne? Wydaje mi się, że… Przecież on już przestał odpowiadać na pytania…

PROFESOR:(poza mikrofonem) Pan Sikorski zgodził się z własnej woli na udział w eksperymencie. Brak odpowiedzi traktujemy jak odpowiedź błędną… żeby nie było wątpliwości.

NOWAK: No tak, oczywiście. (do mikrofonu) Czytam następne hasło: RYCHŁO.

SIKORSKI: (nieartykułowany jęk protestu, wrzask).

NOWAK: (stara się być spokojny) Przecież to było łatwe. Proszę się zastanowić. No, RYCHŁO. No proszę…

SIKORSKI: (tonem skargi) Boże, już nie mogę.

NOWAK: (załamanym głosem) RYCHŁO W CZAS. Takie łatwe. Dlaczego pan nie odpowiada?

PROFESOR: (karcącym tonem, poza mikrofonem) Panie Nowak! Impuls karny.

EFEKTY: pisk aparatury.

SIKORSKI: (jęk bardzo głośny) Nie mogę! Nie chcę umierać! Wypuśćcie mnie!

PROFESOR: (bardzo spokojnie, poza mikrofonem) Czy została jeszcze jakaś para wyrazów?

NOWAK: (poza mikrofonem przygnębiony) Jedna.

PROFESOR: (poza mikrofonem ponaglająco) No to proszę, proszę…

NOWAK: (do mikrofonu) Panie Sikorski: PALMA, PALMA.

Następuje pauza, nie słychać nawet jęku Sikorskiego.

(po chwili, bardzo zdenerwowany) Profesorze, profesorze! Mnie się zdaje, że… on, on, on się już chyba nie porusza!

WYCISZENIE – PRZERYWNIK MUZYCZNY.

Część II

ZMIANA PLANU: cela więzienna.

EFEKTY: słychać zbliżające się korytarzem więziennym ciężkie kroki, z charakterystycznym odgłosem, uderzanie kluczami o kraty, po chwili dźwięk odsuwanej blaszki judasza w drzwiach celi i odsuwanej zasuwy, otwieranie ciężkich, stalowych drzwi.

STRAŻNIK: Nowak! Jest tu taki pod celą?

NOWAK: Jestem!

STRAŻNIK: Macie widzenie.

EFEKTY: odgłos zamykanych drzwi, kroki dwóch osób na pustym korytarzu, na tle kroków krótka rozmowa.

NOWAK: Kto do mnie przyszedł? Żona?

STRAŻNIK: Ciągle to samo. Żona i żona. Ty Nowak lepiej o żonie zapomnij. (po chwili) No, nie martw się, przyszła do ciebie laska. Niczego sobie.

EFEKTY: kroki zatrzymują się, cichną, odgłos otwieranych drzwi, lżejszych niż drzwi celi.

ZMIANA PLANU: Pokój widzeń.

EFEKTY: potem szurnięcie krzesłem w pokoju widzeń. W tle zamykające się drzwi.

ADWOKATKA: Jestem pana adwokatem, panie Nowak.

NOWAK: (jakby zawiedziony) Nie wiem, czy w ogóle potrzebny mi adwokat.

ADWOKATKA: (nieco filozoficznie) Każdemu bywa potrzebny.

NOWAK: (z gorzką ironią) Każdemu?

ADWOKATKA: (ugodowo) No, powiedzmy… każdemu, kto tu trafi.

NOWAK: (gorzko) No, jeśli już trafi…

ADWOKATKA: No tak… wiem, co pan ma na myśli.

NOWAK: (pogardliwie, z lekką agresją) To ciekawe… człowiek nic o sobie nie wie. A inni o nim… wszystko. A co pani może o mnie wiedzieć?

ADWOKATKA: (spokojnie i rzeczowo) Jestem pana adwokatem z urzędu, ale poważnie traktuję swój zawód. Przed przyjściem tutaj przeanalizowałam pańską sprawę. I wie pan, do jakich wniosków doszłam?

NOWAK: (ironicznie) A powinienem wiedzieć?

ADWOKATKA: Powinien pan mi pomóc potwierdzić te wnioski.

NOWAK: Ja mam pani pomóc?

ADWOKATKA: We własnym interesie.

NOWAK: (ponuro) Nie mam już żadnych interesów na tym świecie…

ADWOKATKA: ( z naciskiem) Ma pan.

NOWAK: (ironicznie) No tak. Pani wie lepiej.

ADWOKATKA: Może. Czy z czystym sumieniem może pan powiedzieć, że jestem w błędzie, jeśli twierdzę, że był ktoś, kto popchnął pana do tego czynu?

NOWAK: (udaje politowanie) Ale się pani udało! Jak to pani ujęła, czy ja z czystym sumieniem… (śmieje się ironicznie) „z czystym sumieniem”, dobre powiedzonko, naprawdę… I jak dalej? Jak pani kombinuje? Że ktoś mnie zmusił do tego czynu, tak pani myśli?

ADWOKATKA: Nie zmusił, ale popchnął.

NOWAK: (kpiąco) Aha. Nie zmusił, ale popchnął.

ADWOKATKA: Niech pan nie udaje, że pan nie rozumie, co mam na myśli.

NOWAK: (zmienia ton – poważnie i z naciskiem) Nie wie pani, że to ja popełniłem…że to ja…? (głos mu się trochę łamie) Ja sam. (dobitniej, zbierającsię na odwagę, by nazwać rzecz po imieniu, stopniowo podnosi głos niemal do krzyku)

EFEKTY: odgłos gwałtownie otwieranych drzwi i zbliżające się szybko kroki strażnika.

STRAŻNIK: Pani mecenas… Stawia się? (podniesionym głosem) Spokojnie, Nowak, bo będę pana musiał odprowadzić do celi. Koledzy już się pewnie stęsknili.

ADWOKATKA: (uspokajająco) Nic złego się nie stało. Naprawdę wszystko w porządku.

STRAŻNIK: W razie czego… jestem tuż za drzwiami.

ADWOKATKA: Naprawdę wszystko w porządku, może nas pan zostawić samych.

EFEKTY: kroki strażnika i odgłos zamykanych drzwi.

ADWOKATKA: (po chwili) Może po kolei, proszę się tak nie denerwować. Jeśli będzie się pan tak unosił, do niczego nie dojdziemy. Najlepiej będzie, jeśli odpowie mi pan po prostu na kilka pytań.

NOWAK: Jak pani chce. Niech będzie. (ciche bolesne westchnienie, dopiero po dłuższej chwili, z trudem wydobywa cichy głos) Zabiłem tego człowieka. Nic tego nie zmieni.

ADWOKATKA: (też dość cicho, stanowczo) Zabił pan. Ale są współwinni.

NOWAK: Dziwne rozumowanie.

ADWOKATKA: (z przekonaniem) Pan wie, że nie takie znowu dziwne.

NOWAK: Może i wiem, ale dlaczego miałbym się usprawiedliwiać.

ADWOKATKA: Pan nie musi się usprawiedliwiać. Od tego ma pan adwokata.

NOWAK: (cień uśmiechu w głosie) Uparta jest pani.

ADWOKATKA: To potrzebne w moim zawodzie. Odpowie mi pan na te kilka pytań?

NOWAK: Odpowiem.

ADWOKATKA: Pan nie znał ofiary, człowieka, którego…?

NOWAK: (wpada jej w słowo, przerywa, najwyraźniej nie chce, by padło następne słowo) Nie znałem. (w głosie znać, że spokój, który sobie narzucił, był bardzo powierzchowny) Dlaczego? Dlaczego? Bez powodu. Nie znałem go. Mówiłem przecież! Brak motywów! Co pani chce udowodnić?

ADWOKATKA: Starałam się ustalić, co pan robił zanim… zanim do tego doszło. Wiem, że poprzedniego dnia znalazł pan w gazecie ogłoszenie. O, proszę…

EFEKTY: szelest wyciąganego z torebki zwitka papieru.

ADWOKATKA:(po chwili) Mam je przy sobie. (czyta lektorskim tonem) „Centrum Eksperymentalne Psychologii Zachowań Społecznych ogłasza nabór chętnych do udziału w teście na temat czynników wpływających na zdolność zapamiętywania. «Uczyć skuteczniej» – jest to pierwszy z planowanego przez nasz ośrodek cyklu eksperymentów. Uczestnicy testu otrzymają wynagrodzenie według przewidzianych stawek. Zgłoszenia i bliższe informacje pod numerem telefonu…” i tak dalej…

NOWAK: Owszem. Znalazłem. No i co z tego?

ADWOKATKA: Wyciął pan to ogłoszenie. Wycinek znaleziono w pańskich rzeczach. (po chwili) Następnego dnia zgłosił się pan na umówione spotkanie do tej zajmującej się badaniami psychologicznymi instytucji… Chciałabym, by mi pan o tym opowiedział.

NOWAK: (cień irytacji) Ale po co?

ADWOKATKA: Obiecał pan mi pomóc.

Chwila ciszy, Nowak milczy.

(cierpliwie) Dobrze. Ja zacznę za pana. Nobliwy, wzbudzający szacunek profesor dał panu do zrozumienia, że współpraca z Instytutem może być więcej niż jednorazowa. Że to cały kompleks doświadczeń, że może pan nieźle zarobić. A pan przecież od kilku miesięcy był bez pracy. Wiem. Sprawdziłam. Brał pan zasiłek, zarejestrował się pan w Urzędzie Pracy i w trzech prywatnych agencjach pośrednictwa. Pracy nie było. Był pan pod kreską.

NOWAK: (z wisielczym poczuciem humoru) No widzi pani, już pani wie. O to mi chodziło. Teraz za to mam państwowy wikt. I opierunek. Czy to nie godziwy motyw zbrodni?

ADWOKATKA: (z wyrzutem) Proszę tak nie ironizować. Myślałam, że już pan zaprzestał tej gry.

NOWAK: (ustępliwie) Dobrze, nie muszę.

ADWOKATKA: Pozwoli mi pan skończyć? (po chwili) Niewiele myśląc, podpisał pan zobowiązanie, że godzi się pan na udział w eksperymencie mającym na celu badanie procesu zapamiętywania.

NOWAK: Podpisałem.

ADWOKATKA: A potem ów nobliwy naukowiec zaprowadził pana do laboratorium. Tam okazało się, że to nie pańska, jak pan sądził, zdolność zapamiętywania ma być badana, ale że ma pan być kimś w rodzaju asystenta profesora, a osobą badaną jest kto inny. Co pan pomyślał, kiedy zorientował się pan w sytuacji?

NOWAK: (bardziej niż dotąd emocjonalnie) Tak do końca, to się nie zorientowałem. Myślałem, że najpierw on, potem ja… Że może na zmianę… (po chwili milczenia) Kiedy zobaczyłem, jak profesor zaciska na przegubach jego rąk te wiązania, by nie mógł się uwolnić, i zakłada elektrody, pomyślałem… trochę się zaniepokoiłem, poczułem takie lekkie ukłucie…

ADWAKATKA: Przyszło panu wtedy do głowy, żeby się wycofać?

NOWAK: Tak. Ale pomyślałem, że już za późno… trochę głupio… No bo już się zgodziłem, podpisałem zgodę. I że zawracam głowę poważnym ludziom, naukowej instytucji i tak dalej… Zresztą to tylko w końcu jakiś test i tyle. Nie chciałem okazać się histerykiem. Pomyślałem sobie, że jakoś to będzie, i że najwyżej po tym jednym razie zrezygnuję. (po chwili) Potem, wie pani, musiałem się skupić na tych wszystkich kartkach, wyrazach i tak dalej…

ADWOKATKA: I musiał pan nauczyć się obsługiwać to urządzenie do wywoływania wstrząsów elektrycznych.

NOWAK: (ironizując) Nazywało się to subtelniej: impulsów.

ADWOKATKA: Tak, wiem.

NOWAK: Przesuwałem taką niewielką dźwignią, a wskazówka na skali pokazywała… dziesięć woltów, dwadzieścia, czterdzieści… tak to szło. Nie wiadomo kiedy było sto, dwieście i więcej… wskazówka na skali przekroczyła dawno czerwoną kreskę. Ten człowiek za szybą najpierw protestował, potem wił się z bólu. Wreszcie jakby osłabł. W ogóle przestał odpowiadać. (przełykając z trudem ślinę, po chwili) Tak to wyglądało. Gdybym wtedy znał prawdę… Po pewnym czasie miałem ochotę chwycić tego profesorka za gardło… i, prawdę mówiąc, powinienem był to wtedy zrobić… Siedziałbym tu teraz, tak jak siedzę, ale wie pani, siedziałbym z czystym sumieniem…

ADWOKATKA: Nie mógł pan po prostu wyjść? Powiedzieć, że już nie tknie pan tej dźwigni, że koniec z tym i już? Że ma pan dość?

NOWAK: Niczego na świecie bardziej nie pragnąłem, proszę mi wierzyć… Wierzy mi pani?

ADWOKATKA: Tak.

NOWAK: Ale byłem jak sparaliżowany. On miał nade mną władzę. Jak hipnotyzer. Tyle że… (urywa, szuka słów)

ADWOKATKA: (zachęcająco) Tyle że…?

NOWAK: Po hipnozie podobno człowiek nie pamięta, co robił w transie… (z ogromną goryczą) Ja zapamiętałem.

ADWOKATKA: Był pan przerażony sobą, prawda? Tym, że potrafi pan być okrutny, zadawać fizyczny ból i tortury mogące doprowadzić do śmierci drugiego człowieka. I to tylko dlatego, że ktoś wydaje panu takie polecenie. Czy tak?

NOWAK: (pełne szczerości wyznanie) Tak. To był psychiczny ból. Ból nie do zniesienia. I… pogarda… Pogardzałem sobą.

ADWOKATKA: Ale przecież nikogo pan nie zabił. (po chwili koryguje) Nie wtedy. Wtedy nikogo pan nie zabił, nikomu nic się nie stało.

NOWAK: Pani wie, jak było? (po chwili) Profesor w końcu przerwał. Powiedział, że minęła godzina. Podziękował mi jak najspokojniej. Byłem mokry z przerażenia, nie wiedziałem, co się dzieje, gdzie jestem, kim jestem… A on spokojnie powiedział do mikrofonu, do tego faceta za szybą: (teatralnie, ironicznie) „Panie Sikorski, panu również dziękuję, prosimy do nas”. (z emocją) I ten człowiek, który dawno już powinien nie żyć po takiej dawce elektrowstrząsów – i wyglądał nawet na takiego – spokojnie, sam odczepił sobie te cholerne elektrody, wstał z tego cholernego fotela i po chwili z uśmiechem na ustach podawał mi rękę. Czułem się jak ostatni śmieć. A oni nic, tylko że to miło z mojej strony, że wziąłem udział w eksperymencie i że nie muszę się martwić, bo panu Sikorskiemu nic się nie stało, nie było żadnych elektrowstrząsów… Ot, taka sobie niewinna gra. Bardzo rzekomo przydatna, do bardzo poważnych badań. Dostałem kwit do kasy… i spadaj brachu. Nie mogłem wydusić słowa. Powinienem wykończyć wtedy ich obu.

ADWOKATKA: (spokojnym informującym tonem) Badanie, w przeprowadzeniu którego pan uczestniczył, miało w istocie na celu ustalenie, jak podatni na działanie autorytetu są ludzie. Czy skłonni są wykonywać polecenia… mimo wewnętrznego oporu… i tak dalej. Nawet w niezgodzie z własnym poczuciem moralności.

NOWAK: (gorzko) Po fakcie, to i ja byłem taki mądry. Moje godne politowania zachowanie potwierdziło im jakąś teoryjkę. Domyśliłem się, o co draniom chodziło. Zrobili ze mnie królika doświadczalnego. Sam nie potrafiłem w to uwierzyć. A jednak to była prawda. (po chwili) I wie pani, co potem? Co potem było? Dłuższa chwila ciszy.

ADWOKATKA: (wyczekująco) Tak…?

NOWAK: (z większym jeszcze naciskiem) Potem poszedłem do kasy i odebrałem swoją dolę.

ADWOKATKA: I do końca dnia nie wiedział pan, co ze sobą począć? Był pan wściekły, że pana oszukano…?

NOWAK: (wpada jej w słowo, silne emocje) Oszukano? Niby tak. Oszukano, okłamano mnie co do celu doświadczenia, to fakt, ale…

ADWOKATKA: (wyczekująco) Ale…?

NOWAK: Ale jednocześnie coś mi uświadomiono. Coś, co było jednak prawdą, choć odpychałem od siebie tę myśl, ile się tylko dało. Początkowo myślałem, że tam wrócę, dorwę tego profesorka i wie pani…

ADWOKATKA: Żądza zemsty nie jest w takim przypadku niczym zaskakującym.

NOWAK: (jak w transie kontynuuje własny wątek, pomijając jej uwagę) Nie potrafiłem pozbyć się tego nieznośnego uczucia, że jestem zupełnie kim innym, niż sądziłem… Że jestem mordercą! Jestem nim, choć jeszcze nikogo nie zabiłem… Wszedłem do gmachu tego Instytutu jako zwykły człowiek, a wyszedłem jako zbrodniarz. (po chwili) Płatny morderca.

ADWOKATKA: Mógł pan szukać zemsty. Dochodzić sprawiedliwości. Żądać zadośćuczynienia, może odszkodowania… W końcu dobry adwokat mógł udowodnić, że doznał pan szkody moralnej.

NOWAK: (z wyrzutem) Jeśli przyszła pani tu mądrzyć się… poniewczasie, to dosyć tej pogawędki. To bezcelowe.

EFEKTY: szuranie krzesłem.

ADWOKATKA: (uspokajająco, nawet ciepło) Przepraszam. Nie chciałam pana urazić. Proszę usiąść.

EFEKTY: szuranie krzesłem.

NOWAK: (po chwili, cicho i spokojnie) Wie pani co? Nie wiem, czy w ogóle powinienem z panią rozmawiać… Mąci mi pani w głowie jakimiś teoriami, które nie mają żadnego znaczenia. Ta rozmowa niczemu nie służy. I niczego już nie zmieni. Zabiłem tego człowieka. (znów gwałtowniej) Najpierw złapałem za gardło… potem poddusiłem… A potem, jak pani dobrze wie, zepchnąłem go z Mostu Poniatowskiego!

ADWOKATKA: Proszę mi zaufać. Spróbujmy odtworzyć zdarzenia tego dnia po kolei. Nie wyprzedzajmy faktów. Po wizycie w Instytucie miał pan problem, z którym nie potrafił się pan uporać. Cały dzień bił się pan z myślami, a potem wieczorem, a właściwie już w nocy, poszedł pan na Most Poniatowskiego.

NOWAK: (niechętnie) Poszedłem pospacerować.

ADWOKATKA: To było w nocy z 18 na 19 października. Spacerował pan około godziny dwudziestej trzeciej po Moście Poniatowskiego, mimo że było zimno i siąpił deszcz. Nie spacerował pan chyba w taką psią pogodę dla przyjemności?

NOWAK: (znowu trochę zirytowany, ale z rezygnacją, bez agresji) Dajże pani spokój z przyjemnościami! Naprawdę nie wiem, do czego ta rozmowa ma prowadzić!

ADWOKATKA: (uparcie drąży) Więc spacerował pan, bo…bo… (pauza) Poszedł pan na ten most nieprzypadkowo…

NOWAK: (tym samym tonem) Może i nieprzypadkowo. No i co z tego?

ADWOKATKA: (dobitnie) Pan chciał się zabić.

Nowak milczy, chwila ciszy.

(jeszcze dobitniej) Siebie chciał pan zabić.(po chwili, ciszej, jakby z ulgą) Wiedziałam.

NOWAK: (cicho, z trudem sili się na spokój) No i co z tego? Co? Teraz to już nie ma żadnego znaczenia. Jak pani widzi, nie zrobiłem tego. I nie siedzę tu z powodu samobójczych myśli.

ADWOKATKA: Nie. (po chwili) Ale jest pan tu z tego powodu, że stracił pan do siebie zaufanie i szacunek, bo ktoś ośmielił się rozedrzeć w pańskiej duszy tę cienką ochronną błonkę, którą wszyscy posiadamy, a za którą jest piekło.

NOWAK: (jedynie ciche bolesne westchnienie, dopiero po dłuższej chwili, z trudem wydobywając cichy głos) Zabiłem tego człowieka. Nic tego nie zmieni.

ADWOKATKA: (upewnia się) Myślał pan o samobójstwie?

NOWAK: Tak.

ADWOKATKA: On się pojawił, kiedy myślał pan o samobójstwie?

NOWAK: Tak.

ADWOKATKA: I wtedy zabił pan jego, nie siebie?

NOWAK: Tak.

ADWOKATKA: Dlaczego?

NOWAK: Dlaczego, dlaczego? Dlatego!

ADWOKATKA: (spokojnie) Zabił pan, bo tego samego dnia dowiedział się pan o sobie czegoś, co nie mieściło się w pańskiej głowie: że potrafi pan być okrutny, zadawać fizyczny ból i tortury mogące doprowadzić do śmierci drugiego człowieka. Czy tak?

NOWAK: Tak. Kiedy minęła mi wściekłość, uświadomiłem sobie, że nie powinienem winić profesora ani nikogo innego poza samym sobą…. Oni mi tylko pokazali, jaki jestem. Jestem mordercą. Byłem nim, zanim zabiłem. (ironicznie) W sumie zrobili dobry uczynek.

ADWOKATKA: Rozbudzili w panu okrucieństwo, które jest niemal w każdym z nas… Bez nich to by się nie stało. (niemal triumfalnie) A więc są jednak współwinni.

NOWAK: (gorzka ironia) To nie takie proste, szanowna pani mecenas. Myli się pani, nie zabiłem przez nich… Nikt mnie do tego nie nakłaniał. Żaden profesor, dowódca, nikt taki… To nie była taka sytuacja jak tamta fikcyjna, w laboratorium. (z naciskiem) Na tym moście byłem z własnej woli i wszystko, co zrobiłem, zrobiłem na własną odpowiedzialność. I chcę za swój czyn ponieść karę. Rozumie pani? (ironicznie) Może zrobiłem to, by odzyskać prawo decydowania o własnych uczynkach?

ADWOKATKA: Nie za wysoka cena?

NOWAK: Tak się ułożyło. Myślała pani, że co, przyjdzie tu pani do mnie i przedstawi swoją prawniczą teoryjkę, a ja na to jak na lato? O nie. To byłoby zbyt proste.

ADWOKATKA: (przygnębiona, z rezygnacją) Ale przecież te racje istnieją niezależnie od pańskiego poczucia winy. I sąd powinien je znać.

NOWAK: Jak pani uważa. Ale moich zeznań to nie zmieni, rozumie pani?

ADWOKATKA: Tak.

NOWAK: (głośno) Chciałbym już wrócić do celi.

EFEKTY: szuranie krzesłem, kroki adwokatki, odgłos otwieranych drzwi, kroki Nowaka i strażnika. Potem na korytarzu uderzenia kluczami w kraty i kroki. Odgłos zamykanych drzwi celi.

WYCISZENIE – PRZERYWNIK MUZYCZNY.

Część III

ZMIANA PLANU: Szpital więzienny.

EFEKTY: Słychać kroki idącej w lekkim obuwiu pielęgniarki, pobrzękiwania kieliszków z lekami niesionymi na tacy.

PIELĘGNIARKA: (sucho) Antybiotyk. Jest czym popić?

Słychać nieartykułowane jęki Nowaka, głośne, po chwili jeszcze głośniejsze.

PACJENT: Dziękuję. Mam wodę.

EFEKTY: odgłos odstawianego na stolik kubka.

NOWAK: (jęczy coraz głośniej, potem jęk przechodzi w bredzenie, w którym można rozpoznać słowa) Zostaw mnie, zostaw, nie wytrzymam tego dłużej! Nie męcz mnie! Nie! Dość, proszę… Nie wytrzymam dłużej. Chcę żyć! Proszę, nie chcę umierać!

PACJENT: Siostro! Co dzień tak, cholera, wrzeszczy, wytrzymać nie idzie… Nie można by co z nim zrobić?

EFEKTY: kroki pielęgniarki.

PIELĘGNIARKA: Nowak, proszę się obudzić. Opatrunek był rano zmieniany?

NOWAK: (wyrwany ze snu) Nie rozumiem…

PIELĘGNIARKA: Pytam, czy opatrunek był zmieniany rano?

NOWAK: A, opatrunek. Tak siostro. Rano.

PIELĘGNIARKA: To wystarczy. I ma pan wizytę.

NOWAK: Jaką wizytę? Ja?

PIELĘGNIARKA: (głośniej) Tu jest pacjent, o którego pan pytał. Może pan podejść.

EFEKTY: zbliżające się męskie kroki, a po chwili oddalające się kroki pielęgniarki.

SIKORSKI: Pan Tomasz Nowak, prawda? Trudno pana poznać pod tym opatrunkiem… No i w ogóle trochę pan się zmienił… Zresztą minęło trochę czasu…. Pan mnie pewnie nie poznaje. Przypomnę panu… Nazywam się Sikorski…

NOWAK: (dławiona niechęć w głosie) Ja? Pana miałbym nie poznać? W piekle bym pana poznał. Zresztą to pewnie już jest piekło… Bo co innego może jeszcze być? (po chwili) Co pan, do diabła, tu robi?

SIKORSKI: (niestropiony) Co tu robię? Dobre pytanie. Wcale nie było łatwe załatwienie zezwolenia na widzenie pana w więziennym szpitalu…

NOWAK: Dlaczego nikt mnie, do cholery, nie pytał, czy ja chcę, by mnie tu odwiedzano…

SIKORSKI: Niech się pan nie unosi, panie Nowak… Nie ma powodu. Nie jest pan ciekaw, dlaczego tu jestem?

NOWAK: Prawdę mówiąc, nie jestem ciekaw.

SIKORSKI: A powinien pan. Przychodzę do pana z pewną propozycją. Propozycją, która nieczęsto trafia się ludziom w pańskim położeniu. (zawiesza głos, czekając na reakcje Nowaka, ale ten milczy. Sikorski chrząka więc i po chwili kontynuuje) Chciałbym, żeby pan wiedział, że pański los nie jest nam obojętny. Pańska sprawa żywo interesowała pracowników naszego Instytutu. Sam profesor Skrzypek bardzo nalegał, by właśnie pan znalazł się na naszej liście w związku z naszym nowym programem…

NOWAK: Profesor Skrzypek…

SIKORSKI: Profesor jest nie tylko znakomitym naukowcem, jest przede wszystkim niezwykłym człowiekiem, naprawdę niezwykłym. Tak przejął się pańskim przypadkiem, tym, co się panu przydarzyło…

NOWAK: (ponuro, ironicznie) Przejął się? Bardzo uczuciowy człowiek z profesora…

SIKORSKI: Oczywiście. Pańska postawa podczas tego nieszczęsnego procesu była godna podziwu. Ta… ta niewydarzona adwokatka wymyśliła jakąś karkołomną teorię… My oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że to jej zawód i  tak dalej… Ale to była, rzecz jasna, nadinterpretacja, nie ulega wątpliwości… Winić nas za to, co pan… doprawdy… (udaje rozbawienie, potem przerywa zakłopotany) No tak. Nie chcę teraz w to wnikać. Jeszcze tylko jedno słowo: Profesor i wszyscy, doprawdy wszyscy, współpracownicy uznali, że pan zachował się niezwykle godnie, w swoich zeznaniach nie idąc na lep tej błyskotliwej karierowiczki. I dlatego właśnie… jeśli ktoś z więźniów zasługuje na szansę wcześniejszego opuszczenia więzienia, to pan… (robi znacząca pauzę) Chodzi o całkiem realną szansę… A nawet coś więcej… niż mógłby się pan spodziewać, na co mógłby pan liczyć w pańskiej sytuacji.

NOWAK: (już nie kryjąc irytacji) Coś więcej niż mógłbym się spodziewać? Cóż pan może wiedzieć o tym, na co ja liczę lub nie?

SIKORSKI: (zdziwiony) Nie pyta pan o nic? Nie jest pan ciekaw szczegółów?

NOWAK: Nie jestem.

SIKORSKI: (odzyskując rezon) No tak, w pańskiej sytuacji łatwo popaść w apatię. Ale przecież nie trzeba udowadniać, że w każdym położeniu człowiek powinien szukać wyjścia. Są realne trudności, ale są i realne możliwości. Powinien to pan brać pod uwagę. Teraz jest pan w takiej, a nie innej sytuacji, ale w końcu nie dostał pan dożywocia i kiedyś wyjdzie pan z więzienia. Wcześniej lub później. A chyba lepiej wcześniej…

NOWAK: (z niechęcią) Panie Sikorski. Nie wiem, co za perfidny plan pana tu sprowadza, ale prawdę mówiąc, wiedzieć nie chcę. A jeśli chodzi o mnie, to męczy mnie ta rozmowa i nudzi. Wołałbym, żeby pan, a także szanowny pan profesor, w którego imieniu, jak rozumiem, pan tu przylazł, zostawili mnie w spokoju.

SIKORSKI: Nie chcę się oczywiście panu naprzykrzać, w żadnym razie. Będę się streszczał i nie zajmę już panu wiele czasu. A więc do rzeczy. Nasz Instytut rozpoczyna nowy program badawczy. Profesor Skrzypek nawiązał kontakty z naukowcami amerykańskimi, którzy mają niezwykle interesujące wyniki na swoim gruncie. Chodzi o program resocjalizacji więźniów po odbyciu kary. Jak pan się już zapewne zdążył zorientować, rozmawia pan przecież bez wątpienia ze współwięźniami… Wie więc pan doskonale, że ludzie, którzy mają, jak to się mówi, zapaskudzoną kartotekę, są po wyroku, na ogół znów trafiają do więzienia. Popełniają kolejne przestępstwo i lądują za kratkami. Jednym zdarza się to częściej, inni są zdolni tego uniknąć.

NOWAK: Niech się pan streszcza…

SIKORSKI: Staram się. Otóż, są podstawy, by przypuszczać, że ci z  karanych, którzy mają przyjemną aparycję, no… krótko mówiąc, są przystojniejsi, rzadziej trafiają z powrotem do więzienia…

NOWAK: (kpiąco) Ciekawa teoria. Tylko po co pan z tym przyszedł do mnie?

SIKORSKI: (udaje, że nie słyszy kpiącego tonu) Kto wie, może nawet rewolucyjna. Otóż amerykańscy koledzy twierdzą, że byli więźniowie o pociągającej aparycji łatwiej odnajdują się na powrót w społeczeństwie. To znaczy są akceptowani, otrzymują pracę, znajdują przyjaciół, czy – co nie jest bez znaczenia – wchodzą w związki małżeńskie. A mniej atrakcyjni mają z tym wszystkim kłopoty. I niejako to społeczeństwo, odrzucając ich, popycha nieszczęśników na powrót na drogę przestępstwa. A po drugie, że jeśli już, mimo wszystko, ktoś po raz wtóry znajdzie się na ławie oskarżonych, niewykluczone, (z naciskiem) że osoba atrakcyjna fizycznie dostanie mniejszy wyrok. No, ten aspekt sprawy jest może bardziej kontrowersyjny, ale kto wie… Wiele zależy od badań, na które trzeba czasu. Badań, które profesor Skrzypek właśnie rozpoczyna. Wracając konkretnie do pańskiej osoby… Pan, panie Nowak, został wytypowany jako jedna z osób, które mają szansę wziąć udział w tym eksperymencie. Musi pan jedynie zgodzić się na operację plastyczną…

NOWAK: (kompletnie zszokowany, podniesionym głosem) Operację plastyczną?! Pan bredzi!

SIKORSKI: (spokojnie i z naciskiem) Chcemy dać panu szansę na lepsze życie. Chodzi o bardzo specjalny program resocjalizacji. Proszę posłuchać. Nie, żebym uważał pana za kogoś o wyjątkowo paskudnej aparycji, ale po pierwsze: po tym pobiciu w celi, po którym właśnie znalazł się pan w szpitalu, zostanie panu, bez wątpienia, szpecąca blizna, po drugie: pańska twarz po… by tak rzec, opracowaniu przez specjalistę, co właśnie panu proponujemy, mogłaby przypominać, powiedzmy, Alaina Delona czy kogoś w tym rodzaju… A po trzecie – proszę uważnie słuchać – włączenie pana w ten program łączy się ze znacznym skróceniem wyroku. I co pan na to? Nasz Instytut współpracuje z organami wymiaru sprawiedliwości… Chodzi tylko o pański podpis.

NOWAK: Mój podpis? Mój podpis, mówisz?! (wyprowadzony z równowagi głośno krzyczy) Ty śmieciu, ty bezczelny gnojku! Już ja cię tak urządzę, że żaden chirurg plastyczny cię nie zresocjalizuje!

EFEKTY: słychać odgłosy szamotaniny.

NOWAK: Ty profesorski pachołku, tak ci przemodeluje buźkę, że Pan Bóg na sądzie ostatecznym odwróci głowę z niesmakiem… Będziesz się w piekle smażył, bez prawa do amnestii…!

EFEKTY: Ogólny rumor, odgłosy bijatyki, przesuwanie sprzętów. Gwałtownie zbliżające się kroki pielęgniarki i strażnika.

SIKORSKI: (zadyszany) Rzucił się na mnie… I to bez żadnego powodu…

STRAŻNIK: Doigrasz się, Nowak. A pan, chyba wiedział pan, że to morderca w końcu, nie? Uprzedzony pan był.

PIELĘGNIARKA: Opatrunek zerwany… wszystko pozrzucane…

NOWAK: Niech się siostra nie gniewa… Chciałem tylko draniowi przyłożyć. Nawet po wyroku nie ma człowiek spokoju…

PIELĘGNIARKA: Dam panu coś na uspokojenie… Uśnie pan jak dziecko. Jak dziecko.

WYCISZENIE – PRZERYWNIK MUZYCZNY.

KONIEC

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Ewa Nawój, Test, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

  1. W gwarze więziennej tak się określa specjalnie zrobiony przyrząd do przekazywania nielegalnych przesyłek przez okno celi.
  2. W gwarze więziennej oznacza rewizję osobistą z zaglądaniem w miejsca intymne bądź przeszukanie pomieszczenia połączone z przewracaniem łóżek.
  3. Mój ojciec spędził w stalinowskim więzieniu cztery i pół roku, był torturowany, trzymany w izolatce, zmuszany do pracy w kamieniołomach…
  4. Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego – fasadowy organ, powołany dekretem o wprowadzeniu stanu wojennego, kierowany przez Wojciecha Jaruzelskiego.
  5. Internowanych nie wyrzucano z pracy, a ja byłem etatowym pracownikiem NSZZ „Solidarność”.
  6. Mowa o ewentualnej przymusowej deportacji.
  7. Střednó Kolový Obrněný Transportór, Średni Kołowy Opancerzony Transporter, znany także jako OT-64, projekt polsko-czechosłowacki, produkowany w Polsce w latach 1963–1971.

Powiązane artykuły

24.02.2022

Nowy Napis Co Tydzień #140 / Obóz w Białołęce. Zapiski na gorąco [1982]

Białołęka jest miejscowością (obecnie już włączoną do Warszawy) znajdującą się za Żeraniem; przy drodze do Zegrza. W latach 50., już po Październiku 1956 roku, powstało tutaj duże więzienie, jedno z kilku na terenie stolicy i jedno z największych w kraju. Po licznych przebudowach i stałym powiększaniu jest to obecnie potężny kombinat więzienny, gdzie jednorazowo mieści się od dwóch i pół do trzech tysięcy więźniów (zapewne można ich pomieścić i więcej). Składa się z dwóch części: OW (oddział wewnętrzny) – czteropiętrowe budynki ogrodzone wysokim murem, a obok nich zaplecze gospodarcze: szklarnie, chlewnia, psiarnia, warsztaty naprawcze, baza transportowa i temu podobne, oraz OZ (oddział zewnętrzny) – pięć baraków i budynek administracyjny, znajdujący się już poza właściwym murem, kilka drzew, pasma zieleni otoczone siatką i dwu-trzymetrowym murem. W OZ przebywają więźniowie pracujący w pobliskiej fabryce prefabrykatów budowlanych. Dużo większy rygor i gorsze warunki panują w OW z blindami na oknach, małym spacerniakiem, regulaminem typowym dla aresztów śledczych, tym bardziej że część bloków służy właśnie za taki areszt. OZ stanowił swoistą enklawę i w mniejszym stopniu był podobny do więzienia. Miał za to gorsze warunki sanitarne. Baraki były brudne, łaźnie stare i zagrzybione, cele niedogrzane, pod podłogami roiło się od szczurów wychodzących nocą na żer i łażących po łóżkach (pryczach), były też myszy; do tego w celach brudne klozety i zardzewiałe sanitariaty.

Pierwszych internowanych zaczęto do Białołęki przywozić nocą z 12 na 13 grudnia 1981 roku bezpośrednio z Warszawy (z mieszkań) bądź najczęściej pośrednio poprzez komendy dzielnicowe (w tym tak znane, jak na ulicy Madalińskiego, Wilczej, Cyryla i Metodego). Pierwszym przywiezionym był przewodniczący Komisji Zakładowej w GUTM (Główny Urząd Telekomunikacji Międzymiastowej). Już o godzinie 1 w nocy znalazł się w więziennej poczekalni, przetransportowany wprost do Białołęki małym fiatem. Zaalarmowani funkcjonariusze, służba administracyjna dopiero zaczęli się pojawiać. Stan wojenny zastał więzienie i jego pracowników zupełnie nieprzygotowanych do przyjęcia dużej liczby internowanych. Dopiero w noc poprzedzającą i następnego dnia szukano miejsc dla kilkuset zatrzymanych. Alarm i mobilizacja spowodowały, że pracownicy, funkcjonariusze, włącznie z cywilnymi, mieli nie oddalać się poza więzienie, które było faktycznie odcięte od Warszawy (między innymi wskutek wyłączenia telefonów) i odizolowane poprzez zwiększoną straż pełnioną wokół przez wojsko i jednostki ZOMO (czyli Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej): warty, szlabany, zapory z drutu kolczastego, kilka opancerzonych samochodów bojowych tak zwanych skotów (SKOT – Średni Kołowy Opancerzony Transporter), rozlokowanych w pobliskim lasku. Posterunki wartownicze strzegły zresztą więzienia z zewnątrz jeszcze przez kilka miesięcy (do marca 1982 roku), co mogło świadczyć o braku pewności władz i zwiększonym przygotowaniu do odparcia ewentualnego ataku.

Większość internowanych znalazła się na terenie zakładu pomiędzy godziną 4 i 6 rano. Po godzinnym oczekiwaniu zaczęto małymi grupami prowadzić nas do okienek depozytowych, gdzie urzędniczki spisywały personalia i inne dane. Trwało to długo, pełno było bałaganu, mylenia nazwisk, gubienia dokumentów (w jednym przypadku odwieziono powtórnie internowanego Stefana Starczewskiego na komendę mokotowską po zagubiony depozyt). Do rąk zatrzymanych przez pomyłkę trafiały akta internowania, dowody osobiste, czyli to, co zostało zabrane. Poszczególni mundurowi milicjanci zachowywali się przyjaźnie, niektórzy wręcz przejawiali mało skrywaną wrogość wobec swoich zwierzchników. Pracownicy zakładu karnego byli przestraszeni bardziej od internowanych i może dlatego system tworzący stan wojenny składał się z kilku niezależnych od siebie struktur (wojsko, straż więzienna, ZOMO, SB).

Po spisaniu danych kolejno grupkami rozprowadzano nas do poszczególnych cel na OW, po różnych piętrach, a i chyba blokach. Była mniej więcej 6 rano, 13 grudnia 1981 roku, z głośników po raz pierwszy słyszeliśmy przemówienie Wojciecha Jaruzelskiego. W celach znalazło się po osiem osób. W pierwszych transportach przyjechali tak zwani intelektualiści, zgarniani z mieszkań, z Kongresu Kultury, członkowie grup opozycyjnych, często wprost z różnych przyjęć (na których wznoszono toasty za bliskie zwycięstwo „Solidarności”), na wpół pijani. Jedna grupa została wzięta nocą w siedzibie regionu. Przez pomyłkę zaplątało się kilka dziewczyn, które potem przewieziono z Białołęki do więzienia na Olszynkę Grochowską (do obozu dla kobiet).

Następnego dnia, w poniedziałek 14 grudnia, wyrzucono nas wszystkich z cel, kazano zabrać rzeczy i w asyście straży z tarczami, w kaskach, z pałkami i psami na smyczy sprowadzono na dziedziniec. Tutaj przeszliśmy przez szpaler ZOMO bawiący się niedbale pałkami. Była to demonstracja siły i sfingowana tak zwana ścieżka zdrowia (ale bez bicia). Zaprowadzono nas na OZ, do baraku pierwszego. Tutaj zostaliśmy rozlokowywani w celach. Mieściły jedenaście–dwanaście osób na powierzchni piętnastu–osiemnastu metrów kwadratowych. Łóżka były ustawione w czterech rzędach i zestawione w pionie na wysokość trzech pięter. W celi były widoczne ślady po poprzednich mieszkańcach, którzy nocą zostali dość nagle przeniesieni do innych baraków, gdzie zwiększyli liczbę osadzonych w celach więzienia penitencjarnego. Pod łóżkami można było znaleźć pilniki, pozostawione „konie”W gwarze więziennej tak się określa specjalnie zrobiony przyrząd do przekazywania nielegalnych przesyłek przez okno celi.[1], stare gazety, resztki jedzenia. Ogółem w dwudziestu jeden celach OZ-1 znajdowało się blisko trzysta osób. Nie było wiadomo, kto został internowany i gdzie się znalazł, gdyż spacery obejmowały trzy–cztery cele i były ograniczone do dwudziestu minut.

Po kilku dniach na polecenie pierwszego komendanta obozu podpułkownika Szerera przedstawiciele cel mogli się zebrać w świetlicy i odbyć rozmowę z władzami obozowymi, wysunąć nasze postulaty i życzenia. Przez dłuższy czas była to jedyna droga kontaktu pomiędzy nami, umożliwiająca także przekazywanie grypsów do innych cel. Wciąż przybywali nowi internowani. Z kolei kilkanaście osób, głównie spośród wyselekcjonowanych intelektualistów, artystów i naukowców zostało wywiezionych do obozu w Jaworzu (podobno zapewniono im lepsze warunki). Pozostawieni w Białołęce otrzymali talony na paczki: odzieżową i żywnościową oraz możliwość wysłania zawiadomienia o areszcie do rodziny. Zaczęło dochodzić do awantur z wychowawcami o brakujące papierosy, gazety, papier toaletowy, mydło, szczoteczki i pasty do zębów. Wielu z nas zostało zabranych bez bielizny, ciepłych ubrań, szalików, czapek. Byli w tym, w czym zostali zgarnięci na ulicach i w domach. Jedzenie tylko więzienne, bardzo złe, niskokaloryczne, wyjątkowo niesmaczne, z kotłów, rozwożone oraz podawane przez więźniów (przeważnie było ich dwóch z bloku, osadzonych za czyny kryminalne), tak zwanych kalifaktorów. Brakowało ciepłej wody do zaparzenia herbaty, pozostawała czarna kawa zbożowa (lurowata). Jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia zaczęły się duże rozwózki internowanych (największa 22 grudnia, kiedy wyjechało ponad 20 osób do Jaworza). Ubyli Aleksander Małachowski, Andrzej Kijowski, Andrzej Szczypiorski, Jerzy Holzer, Waldemar Kuczyński, Jerzy Wocial, Jan Walc, Wiktor Woroszylski i inni.

Pierwsze zmiany na lepsze nastąpiły w okresie Bożego Narodzenia. Zezwolono w Wigilię na wyjście z cel i po raz pierwszy zobaczyliśmy, kto i gdzie siedzi. Następnego dnia przybyli księża: Bronisław Dembowski, kapelan warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej i rektor kościoła pw. św. Marcina (późniejszy biskup włocławski), oraz Jan Sikorski z warszawskiego seminarium duchownego. Był to pierwszy kontakt z księżmi z zewnątrz i zaczątek działania Prymasowskiego Komitetu Pomocy Internowanym. Kapłani odprawili mszę świętą, spowiadali, a następnie chodzili po wszystkich celach. Komendant obozu zezwolił także na otwarcie cel (kilkugodzinne) i na przywóz paczek. Pierwsze zaczęły przybywać już w Wigilię, z darami żywnościowymi i ubraniami od ludzi. Tego rodzaju „wolność” miała trwać do sylwestra. Codziennie przejeżdżało (niezależnie od talonów) po kilka, a nawet i kilkanaście paczek na osobę. Cele były otwarte, zaczęto się też samoorganizować. Początki samorządu, prowadzenia wykładów, nauki języków obcych – wszystko zostało zlikwidowane po 1 stycznia. Bezpośrednim pretekstem był wykład Bronisława Geremka (odbył się bez zgody komendanta) oraz wieczorne śpiewy w noc sylwestrową.

Cele zostały ponownie zamknięte, rygor zaostrzony. Zmienił się także komendant. Został nim major Krawczenko. Służbę przyjmującego apele wieczorne objął kapitan Janiszewski, wyjątkowo negatywnie nastawiony do internowanych, brutalny, inteligentny (prawdopodobnie oficer Służby Bezpieczeństwa). Próbował on – co prawda bezskutecznie – zmienić formułę apeli (nakaz stawania na baczność, odliczania). Po kolejnych odmowach podporządkowania się przeplatanych dyskusjami i złośliwościami ze strony internowanych (na przykład w jednej z cel zaczęto odliczać w języku rosyjskim) wymóg przestał obowiązywać. Wtedy Janiszewski skupił swoją uwagę na częstych rewizjach tak w celach, jak i indywidualnych, czym zyskał sobie przydomek „Kipiszewski” od słowa „kipisz”W gwarze więziennej oznacza rewizję osobistą z zaglądaniem w miejsca intymne bądź przeszukanie pomieszczenia połączone z przewracaniem łóżek.[2]. W styczniu wprowadzono też ostatecznie regulamin internowania (w pierwszych tygodniach opierano się na regulaminie tymczasowo aresztowanych). Do Jaworza wywieziona został kolejna grupa i kilka osób zwolniono. Dużym wydarzeniem była głodówka, protest przeciw stanowi wojennemu. Ustaliła się też niepisana zasada nieuczestniczenia w rozmowach z przedstawicielami SB.

W styczniu 1982 roku odbyła sie wizytacja sędziego Sądu Penitencjarnego Ministerstwa Sprawiedliwości, który odwiedził kilka cel, wysłuchał skarg i doprowadził do rozgęszczenia w celach (zmniejszono liczbę przebywających). Część internowanych została przewieziona do drugiego baraku (OZ-2). Tych internowanych, którzy zadeklarowali dłuższy czas głodowania (dwa tygodnie), przeniesiono, żeby odseparować ich od reszty. W rezultacie liczba osób w celach zmniejszyła się do sześciu. Spacery zostały wydłużone do godziny (dotąd były półgodzinne). Jednocześnie z wizytą sędziego przybyli do Białołęki wysłannicy Polskiego Czerwonego Krzyża oraz Prokuratury Generalnej. Wizyta delegacji PCK nie miała większego znaczenia, za to dwaj prokuratorzy mieli skłonić internowanych do rozmów z SB i częściowo zastraszyć.

Jedzenie było nadal złe, tyle że już formalnie, regulaminowo zezwolono na przysyłanie dwóch paczek miesięcznie na osobę. Uzupełniało to niedobory kaloryczne. Jedynym realnym skutkiem głodówki było wypuszczenie na wolność jej inicjatora, piosenkarza Macieja Zembatego. Internowani zaczęli wydawać dwa pisma będące przeglądami informacji pochodzącymi z nasłuchu radiowego („Koniem przez świat” i „BAS – Białołęcka Agencja Solidarność”). Kontakty pomiędzy celami w zasadzie nadal były niemożliwe. Regularne przeszukania (rewizje) prowadzono co dziesięć– -dwanaście dni (specjalność Janiszewskiego), a zdarzały się i częściej jako represja za śpiewy, skandowanie haseł, nieposłuszeństwo wobec funkcjonariuszy. Każdego trzynastego dnia miesiąca, poczynając od stycznia, śpiewano, zapalano na pół godziny świeczki. Co niedziela były odprawiane msze święte, celebrowane przez tych samych księży co poprzednio, do których dołączyli teraz dwaj jezuici: ksiądz Stanisław Opiela, redaktor naczelny „Przeglądu Powszechnego”, i ksiądz Andrzej Zarzycki, kapelan grup młodzieżowych z warszawskiego KIK.

Na początku lutego obóz odwiedził prymas Polski, arcybiskup Józef Glemp. Przeszedł po kolei przez wszystkie cele, przynajmniej przez kilka minut rozmawiając z internowanymi. Można sądzić, że wpłynęło to w pewnej mierze na złagodzenie atmosfery, z Prymasem pojawił się w Białołęce pułkownik Romanowski, przedstawiciel generała Czesława Kiszczaka do spraw obozów internowania. I chociaż status więzionych oraz regulamin nie uległy zmianie, funkcjonariusze traktowali nas potem znacznie lepiej. Także w lutym 1982 roku odwiedził Białołękę sekretarz episkopatu arcybiskup Bronisław Dąbrowski, który odbył ogólne spotkanie z grupami internowanych. Przybyli wysłannicy MCK (Międzynarodowego Czerwonego Krzyża), z którymi rozmawiali przedstawiciele poszczególnych cel. Na spotkaniu poruszano problemy sanitarne i zdrowotne (biegające po celach szczury, brud, grzyb, dokuczliwe zimno w łaźni). Wielu osadzonych cierpiało na przewlekłe schorzenia (otwarta gruźlica, nowotwory, zapalenie wątroby, problemy z nerkami). Zrobiono specjalną listę starszych oraz chorych, w sprawie których MCK próbował później interweniować u władz PRL. W tamtej chwili rozmowy nie przyniosły rezultatu, ale były skuteczne później, po wzmożeniu nacisków, także i przez Kościół oraz Komitet Prymasowski.

Liczba internowanych ustaliła się na poziomie dwustu pięćdziesięciu osób rozlokowanych w dwóch pawilonach OZ. Na oddziale wewnętrznym OW, w tak zwanym IV pawilonie od stycznia umieszczono część członków KKP „Solidarności” (Krajowej Komisji Porozumiewawczej) i doradców, mniej więcej trzynaście–czternaście osób (Jan Rulewski, Andrzej Gwiazda, Grzegorz Palka, Seweryn Jaworski, Jacek Kuroń, Antoni Tokarczuk, Antoni Pietkiewicz, Andrzej Sobieraj, Karol Modzelewski), karnie z OZ zostało tam przeniesionych dwóch internowanych: Antoni Lawina i jakiś rzemieślnik przypadkowo zatrzymany. Wciąż przywożono nowe osoby, już spośród działających po grudniu 1981 roku, a także zwalniano pojedynczych osadzonych, głównie tych, którzy podpisali deklarację lojalności.

W marcu 1982 roku po jednej z ostrych rewizji internowani odmówili wyjścia z cel i wyniesiono ich siłą, a przy okazji pobito. Po złożeniu skargi wydano zgodę na to, aby przy rewizji byli obecni także przedstawiciele wszystkich osadzonych w danej celi. Toczyły się też walki o prawo do głośnej modlitwy przynajmniej raz dziennie. Mimo nacisków komendanta i przeniesieniu wiernych do drugiego baraku modlitwy były kontynuowane.

Na początku kwietnia przybył znowu do Białołęki pułkownik Romanowski. Przyjmował internowanych z różnego rodzaju skargami, a następnie odwiedził kilka cel. Uzupełnieniem jego wizyty był przyjazd pułkownika Starszaka z KSMO. On też przyjmował przez dwa dni internowanych i łaskawie oraz hojnie namawiał do składania podań o przepustki. Zapewne częściowo miało to związek z kolejną wizytą delegacji MCK. Była ona dużo lepiej zorganizowana niż poprzednia. Można było rozmawiać indywidualnie z przedstawicielami MCK, z lekarzami, cele internowanych były lustrowane. Po raz kolejny MCK przedstawił władzy pokaźną listę zastrzeżeń co do stanu obozu (higiena, warunki życiowe, brak możliwość nauki, zamknięte cele). Zakończyło się niewielkim sukcesem. Formalnie utrzymano dotychczasowy regulamin, ale w wyniku narady władz z MCK i pułkownikiem Romanowskim służba więzienna otrzymała polecenie wypuszczania do innych cel w uzasadnionych przypadkach (nauka).

Pod koniec kwietnia przeprowadzono dużą akcję zwolnień z internowania. Nadano jej uroczysty charakter, wypuszczeni przechodzili przez specjalnie urządzoną świetlicę w obecności ekipy TVP i dziennikarzy „Życia Warszawy”. Nikt spośród zwolnionych trzydziestu trzech (a może trzydziestu czterech?) osób nie udzielił wywiadu. W maju liczba internowanych, która zmniejszyła się do stu sześćdziesięciu osób, znowu się powiększyła o ponad stu nowych po wydarzeniach z 1, 3 i 13 maja. W celach było przeciętnie znowu po sześciu–siedmiu więźniów. Zaostrzyły się też rygory, kilkakrotnie nie wypuszczano na spacery (na przykład w czasie głodówki 13–15 maja). Utrudniano lub wręcz uniemożliwiano przechodzenie z celi do celi. […] 11 czerwca władze aresztowały dwie spośród internowanych osób: Marka Kubina i Roberta Luśnię (dostali sankcje prokuratorskie i przeniesiono ich na Mokotów, do aresztu na Rakowieckiej), nie przedstawiając decyzji i nie mówiąc, dokąd ich się zabiera. Odmówili wyjścia, a internowani poparli ich, bijąc talerzami o kraty. Ogłoszono alarm dla całej Białołęki, zmobilizowano mieszkających obok funkcjonariuszy. Szybko przeprowadzono rewizję, wyciągano z cel i rozbierano do naga, siłą ściągając ubrania, a w niektórych przypadkach fotografując nagich internowanych. Kilka osób zostało lekko poturbowanych. Na tym represje się skończyły. […]

W lipcu ponownie złagodzono regulamin. Spacer wydłużono do dwóch, a niedługo później nawet i do trzech godzin. Zwalniano też po kilka, kilkanaście osób dziennie w okresie 22–23 lipca. W dwóch barakach zostało sześćdziesiąt osób. Razem z pawilonem IV (Komisją Krajową), było nas jeszcze około siedemdziesięciu pięciu. W maju pojawili się „kryminalni”. Wszyscy oni połknęli różne metalowe przedmioty i zostali wywiezieni do szpitala, a potem w święto 22 lipca zwolnieni. W lipcu i sierpniu zwolniono jeszcze kilka osób i liczba internowanych w OZ zmniejszyła się do pięćdziesięciu osób. [...] 26 sierpnia, rozpoczęto likwidację OZ [...]. Rano przybyli funkcjonariusze, którzy kazali się spakować. Część wyszła od razu, część odmówiła, żądając pisemnego potwierdzenia, dokąd są zabierani. Zostali więc siłą, niekiedy brutalnie powyciągani z cel. Rozdzielono wszystkich na dwie grupy, do dwóch samochodów. Dziewiętnaście osób zostało przewiezionych do obozu w Strzebielinku, a druga grupa do Załęża koło Rzeszowa. Na miejscu wywiezionych osadzono internowanych członków KKP „Solidarność” z IV pawilonu (później, we wrześniu dołączono do nich nowych internowanych).

Podróż do Strzebielinka była ciężka. Zaduch w więźniarce, brakowało wody, nie można było załatwić potrzeb fizjologicznych. Jeden z przewożonych dostał ataku serca, został zabrany przez karetką sanitarną. Przewożeni wybili okienko i wywiesili – podczas przejazdu przez Grudziądz – flagę „Solidarności”. Spowodowało to natychmiastową reakcję. Zatrzymano konwój, ale nie bito nikogo. Ostatecznie po szesnastu godzinach jazdy dziewiętnaście osób z Białołęki znalazło się w obozie w Strzebielinku. Równie ciężka była podróż jadących do Załęża, chociaż obyło się bez większych incydentów.

Ostatecznie jednak obóz w Białołęce nie został zlikwidowany, tylko zmienił częściowo skład osobowy i zmniejszył się do siedemdziesięciu osób. Tych internowanych rozlokowano na powrót w odremontowanym OZ-2.

Relacja przygotowana dla podziemnego czasopisma w 1982 roku (niedrukowana, spisana z rękopisu w 2021 roku).

Tekst ukazał się w 11. numerze kwartalnika, który można zakupić w naszym e-sklepie.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marek Zieliński, Obóz w Białołęce. Zapiski na gorąco [1982], „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 140

Przypisy

  1. W gwarze więziennej tak się określa specjalnie zrobiony przyrząd do przekazywania nielegalnych przesyłek przez okno celi.
  2. W gwarze więziennej oznacza rewizję osobistą z zaglądaniem w miejsca intymne bądź przeszukanie pomieszczenia połączone z przewracaniem łóżek.
  3. Mój ojciec spędził w stalinowskim więzieniu cztery i pół roku, był torturowany, trzymany w izolatce, zmuszany do pracy w kamieniołomach…
  4. Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego – fasadowy organ, powołany dekretem o wprowadzeniu stanu wojennego, kierowany przez Wojciecha Jaruzelskiego.
  5. Internowanych nie wyrzucano z pracy, a ja byłem etatowym pracownikiem NSZZ „Solidarność”.
  6. Mowa o ewentualnej przymusowej deportacji.
  7. Střednó Kolový Obrněný Transportór, Średni Kołowy Opancerzony Transporter, znany także jako OT-64, projekt polsko-czechosłowacki, produkowany w Polsce w latach 1963–1971.

Powiązane artykuły

24.02.2022

Nowy Napis Co Tydzień #140 / Ślady internowania 1981-1982

Pamięci moich rodziców – Henryki i Antoniego, oraz mojego brata – Krzysztofa

W więzieniu pisałem listy i wiersze. Można na nie spojrzeć jak na teksty dokumentalne, różne dowody na istnienie. Teksty te były przedmiotem zainteresowania Służby Bezpieczeństwa. Ona także produkowała dokumenty, które dziś są śladami tamtych czasów. Dziesięć lat temu, po śmierci mojej mamy, dostałem od mego już niestety nieżyjącego brata Krzysztofa szarą kopertę. Znajdowały się w niej listy, które pisałem do rodziców z więzienia przy ulicy Kleczkowskiej we Wrocławiu i z Grodkowa, gdzie byłem internowany od 12 grudnia 1981 do 31 lipca 1982 – realnie, a formalnie do października 1982. Przejrzałem wtedy pobieżnie te listy i bez większego zainteresowania odłożyłem je na półkę.

Zbliżająca się czterdziesta rocznica wprowadzenia stanu wojennego sprowokowała postawienie pytania, jakie ślady, jakie dokumenty pozostały mi po tamtych wydarzeniach? To spowodowało, że ponownie przeczytałem te listy i muszę przyznać, że nieco mnie zdumiały. Pisał je dwudziestopięcioletni mężczyzna, który próbował – mimo cenzury – jakoś określić swoją ludzką i obywatelską tożsamość oraz pocieszyć, przede wszystkim zamartwiających się rodziców, i ukazać – z pewnym dystansem – realną sytuację więźnia generała Jaruzelskiego.

Kilka spraw wymaga wyjaśnienia. Zaskakuje mała liczba ingerencji cenzury i pozorne przyzwolenie na swobodne pisanie tego, co autor myśli. Sprawa znajduje wyjaśnienie w teczkach komunistycznego MSW, gdzie kopie listów trafiały w postaci ściśle tajnych dokumentów. Było to dla Służby Bezpieczeństwa jedyne źródło informacji o poglądach internowanego, który konsekwentnie odmawiał rozmowy z oficerami wiadomych służb. Natomiast znajomość tych poglądów, nawet w ograniczonym stopniu (przecież autor wiedział, że listy mają dodatkowego czytelnika), pozwoliła trzymać osadzonego stosunkowo długo i podjąć decyzję o zwolnieniu dopiero pod naciskiem dokumentów medycznych. Warto jeszcze wyjaśnić stosunkowo pogodny ton opisu naszej sytuacji socjalnej w Grodkowie. Otóż wynika to z dwóch przyczyn. Jedna to zamiar pocieszenia zmartwionych rodziców, druga to porównywana ciągle przeze mnie sytuacja stalinowskiego więzienia, które przeszedł mój ojciec, z naszą ówczesną rzeczywistością. Wiedziałem, co potrafią komuniści, i – jak na swoje możliwości – łagodnie nas traktują. Przy okazji: mam na ten temat własną teorię. Otóż oni nie traktowali nas względnie łagodnie z powodów humanitarnych. Czynili tak ze strachu. Nie mówię tylko o księżach, którzy grozili grodkowskim klawiszom, że jeśli któryś będzie się nad nami znęcał, to ogłoszą to z ambony, myślę, że zostawili nas przy życiu, bo nie byli w stanie niczego innego zrobić. Aby zarządzić masowe egzekucje, trzeba mieć kogo ustawić w plutonach egzekucyjnych…

 

Wrocław 18 XII 81, więzienie na Kleczkowskiej

Kochani,

wielkim ciosem stała się dla nas wiadomość o tragedii w Katowicach i Gdańsku. [zamazane przez cenzora] Górnicy, którzy codziennie ryzykują i ryzykowali w swej pracy dla naszego kraju życiem [zamazane przez cenzora] Nie mogę o tym więcej pisać. Z nami wszystko w porządku. Jestem zdrowy i nieźle karmiony. Nie martwcie się więc o mnie. Bardzo się boję o Wasze zdrowie i nerwy. Nie zadręczajcie się, jesteście mi bardzo potrzebni, [zamazane przez cenzora]. Nie sądzę, abyśmy w tym roku mogli się spotkać przy wigilijnym stole. Smutne to, ale jak spojrzeć na naszą historię, naturalne w polskim losie. Ojciec zrozumie to dobrze. Często tu o Nim myślę i odnajduję z radością w swojej sytuacji kontynuację Jego losu. Tak chyba powinno byćMój ojciec spędził w stalinowskim więzieniu cztery i pół roku, był torturowany, trzymany w izolatce, zmuszany do pracy w kamieniołomach… [1]. Ale to nic, że nie będziemy ze sobą na Święta. Przecież i tak będziemy razem i będziemy się w myślach dzielili opłatkiem w tę najsmutniejszą naszą Wigilię. Muszę już kończyć, bo zabierają listy. (Nie zabrali, piszę więc dalej). Nie będę chyba pisał żadnych odwołań, bo przecież nie mają absolutnie sensu. Dlatego i Wy przypadkiem nie piszcie żadnych monitów. [zamazane przez cenzora] Nie wiem, czego Wam życzyć na Święta, chyba spokoju i zdrowia, bo takich chciałbym Was zastać, kiedy wrócę.

Kocham Was bardzo

I całuję –

Jarek

PS Napiszcie do mnie, nie mamy, poza cenzurą, ograniczeń w korespondencji. Nie możemy natomiast otrzymać widzenia.

 

Wrocław 22 XII 81

Jarosław Broda
internowany
Zakład Karny we Wrocławiu

Obywatel Minister Spraw Wewnętrznych

22 grudnia o godz. 9.00 Polskie Radio przekazało oświadczenie rzecznika rządu Jerzego Urbana, dotyczące sytuacji internowanych. Rzecznik stwierdził – nie bez upoważnienia WRONWojskowa Rada Ocalenia Narodowego – fasadowy organ, powołany dekretem o wprowadzeniu stanu wojennego, kierowany przez Wojciecha Jaruzelskiego.[2] zapewne – iż przebywamy w domach wczasowych, gdzie mamy możliwość widzenia z rodzinami i wzajemnego kontaktu. Moja sytuacja, jak i innych internowanych, co nie jest zapewne tajemnicą dla podległego Obywatelowi Ministrowi Komendanta Wojewódzkiego MO we Wrocławiu, drastycznie odbiega od przedstawionej przez Jerzego Urbana. Z opisanej sytuacji można wyciągnąć jedynie następujący wniosek: albo przedstawiciel rządu świadomie okłamuje polską i światową opinię publiczną, albo też rząd jest celowo okłamywany przez terenowe organa władzy, odpowiedzialne za to, że wbrew zaleceniom rządu

  • przebywamy w więzieniu
  • nie mamy możliwości widzenia z rodzinami
  • uniemożliwiono nam wzajemny kontakt

W związku z tym domagam się wypełnienia wobec nas wszystkich zapewnień rządu, a szczególnie w punkcie dotyczącym widzeń z rodzinami. Dodam, że zignorowanie tych żądań może doprowadzić do poważnego i nieobliczalnego w skutkach, jak sądzę całkiem zbędnego, napięcia między internowanymi a służbami porządkowymi.

Jarosław Broda

 

Grodków 5 I

Kochani, […] boję się, że niepokój o mnie i zmartwienia będą pogarszały Wasze zdrowie. Tatku, nie martw się o mnie. Każdy musi przyjąć taką porcję historii, jaka na niego przypadła. Ty miałeś swoją, a ja właśnie odbieram swoją. To chyba naturalne i nie trzeba z tego robić problemu. Konieczne uciążliwości tej lekcji znoszę spokojnie i bez lęku, choć nie widać rychłego rozwiązania sytuacji, i choć co do finału jestem pesymistą. Jednak nieważne kiedy, ale jaki wyjdę stąd. I ważne, aby żyć w pozycji wyprostowanej. Zawsze przecież, kiedy krótkowzrocznie wydaje się nam, że wszystko stracone, pozostaje coś, co warto i można ocalić. To coś jest w nas samych i tego nie można nam ukraść. Trzeba nam wiele spokoju i opanowania. I odwagi, żeby przyjąć przyszłość. Pierwszy raz nie spotkaliśmy się wspólnie przy wigilijnym stole. Znacie już przecież takie Święta. Minęły przecież i potem było znów lepiej. A że koszmar wraca? Cóż, ten koszmar jest wpisany w nasz los od tysiąclecia. Jedni się z nim godzą, inni wadzą. To proste i naturalne, i można nawet znaleźć odrobinę szczęścia w oporze przeciw koszmarowi. Wiem, że dla Was to nie jest takie proste i zapewne trudniejsze. Ja uczestniczę w tym wszystkim z wyboru, Wy mniej lub bardziej z rodzinnej – ale przecież nie tylko – konieczności. Jednak w spotkaniu z Mamą wyczułem tę garstkę siły, która w nas wszystkich jest od początku, i która nie pozwoli popaść w skrajną rozpacz i załamanie. Bardzo mnie wzruszyło opowiadanie Mamusi o wigilijnym stole, przy którym czekało na mnie miejsce. Ucieszyło mnie też, że przy tym stole siedziała Maria – teraz już naprawdę w rodzinie. Pomagajcie jej – proszę – w miarę swoich sił, bo to zdechlak i w dodatku nie najsilniejsza psychicznie Mysz.

Dziękuję bardzo za psalmy. To chyba najwłaściwsza książka na pobyt w tym miejscu. Jest w niej siła i wiara, i ufność w zwycięstwo sprawiedliwości i dobra. Dzisiaj powinno się czytać psalmy w każdym polskim domu. Podziękujcie w moim imieniu księdzu i zapewnijcie, że postaram się książką opiekować najlepiej, jak potrafię. Przy wizycie Mamy zapomnieliśmy oczywiście o wielu rzeczach. Nie przekazałem kluczy do mieszkania. [wymazane przez cenzora] Jeżeli Maria będzie już we Wrocławiu, to będę musiał wystawić jej upoważnienie, aby mogła podjąć moje pobory, które, jak wynika z gazet, są do podjęcia u urzędników Urzędu Wojewódzkiego, którzy formalnie dysponują majątkiem ZwiązkuInternowanych nie wyrzucano z pracy, a ja byłem etatowym pracownikiem NSZZ „Solidarność”.[3]. Co do mnie, nie macie się zupełnie czym martwić. Jeść mamy co, a dzięki paczkom jemy nawet nieprzyzwoicie dobrze. Bielizny mam już wystarczającą ilość i nie trzeba mi niczego z ciuchów. Otrzymujemy oficjalną prasę, możemy słuchać oficjalnego radia i DTV. W zasadzie możemy się wzajemnie kontaktować. Jestem zdrowy i dobrze psychicznie znoszę tę sytuację. Dbajcie tylko o siebie i nie traćcie nerwów. To dla mnie najważniejsze. Podajcie mi gnieźnieński adres Marii, jeżeli będzie tam dłużej. Nie pamiętam numeru. Mamy też od czasu do czasu kontakt z księdzem. W Święta odbyła się Msza. Nie jest więc – jak sami widzicie – z nami źle. Całuję Was wszystkich, Kochani, serdecznie i w Nowym Roku życzę siły, odporności i zdrowia. I jeszcze tego, co najważniejsze – NADZIEI.

Kocham Was bardzo –

Jarek

 

Grodków 15 I 82

Kochani Rodzice,

[…]

nie trzeba się martwić i tracić niepotrzebnie zdrowia. Prawdę mówiąc, ci co zostali na tak zwanej wolności, są w dużo gorszej sytuacji. Wiecie to chyba lepiej niż ja. Nie mamy tu specjalnego wyboru – czekamy na dalszy przebieg wydarzeń, nie mając na nie żadnego wpływu. Napisałem do naczelnika o umożliwienie częstszych widzeń ze względu na stan zdrowia Tatusia. Jak tylko dostanę odpowiedź, natychmiast napiszę. W czasie dzisiejszej Mszy ksiądz mówił o przebaczeniu. I mówił tak jakbyśmy to my byli sędziami, a nie uwięzionymi oskarżonymi. Przypomniał słynną nagonkę na biskupów w latach 60. za ich chrześcijańskie: „przebaczamy”. To, co się stało w ciągu ostatniego miesiąca, a i wszystko co do tych wydarzeń wcześniej prowadziło, nie wywołuje we mnie odruchu nienawiści. Może to dziwne, ale tak właśnie jest. Za nic nie chciałbym się zamienić rolami z naszymi „opiekunami”. Jednak z braku nienawiści nie wynika jeszcze przebaczenie. Jest taki piękny wiersz Zbigniewa Herberta Przesłanie Pana Cogito. Zawiera on taki fragment:

i nie przebaczaj zaiste nie w twojej mocy
przebaczać w imieniu
tych których zdradzono o świcie

I jest to chyba wielka ludzka prawda. Niech najpierw przebaczy ten, kto został skrzywdzony bezpośrednio. Niech przebaczają rodziny, które osierocono. I niech przebaczy zimne oko historii, które zawsze i bezlitośnie pada na cienie zdrajców, pozostawiając wieczną pamięć ich zdrady. Trudno byłoby wyzwolić we mnie nienawiść. Raczej litość, bo zdrajcy najczęściej umierają ze strachu przed własnym cieniem.

Pytacie, Kochani, czego mi potrzeba. Głównie Waszego zdrowia i spokoju o mój los. A z rzeczy materialnych? Papierosów, zapałek i świeczek. Niczego z ubrania. A co do jedzenia, to jemy znośnie, a Wy nie ogołacajcie własnego przydziału. Raczej wesprzyjcie Krzyśka, bo przecież jego dwa Budrysy są zapewne coraz bardziej żarłoczne, a będą miały chyba coraz mniej okazji do zaspokajania swoich apetytów. W ogóle trzeba dbać o Irka i Maćka. To bardzo ważne, aby dobrze rozumieli to, co wokół nich się dzieje. Tym ważniejsze to w wypadku Irusia, bo jak wnoszę z audycji radiowej, stało się normalną praktyką naszych szkół, że przybywają do dzieci uczeni oficerowie i usiłują prowadzić rozmowy „jak Polak z Polakiem”. Wszystko to kiedyś minie. Historia dowodzi, że żadne imperium nie trwa wiecznie. […]

 

Grodków 6 V 82

Kochani moi,

bardzo wzruszyła mnie Wasza ostatnia wizyta i potem kartka od Tatusia. Tak, takie „limitowane” spotkania wywołują przez swe ograniczenie i świadomość szybkiego rozstania ściśnięcie serca i jakąś próżnię, która nie pozwala powiedzieć wszystkiego, co myśli się i czuje. Tatuś dobrze wie, co znaczy dla więźnia koniec widzenia, koniec jedynego kontaktu z zewnętrznym światem, powrót do celi, do szarości i monotonii, do bezdusznej rzeczywistości, którą nam zgotowano. Nie wolno tu z rozpaczą i bezsilnością pytać: dlaczego? Czy na to zasłużyliśmy? Przecież znamy odpowiedź: zawsze szukający sprawiedliwości pierwsi padali ofiarą przemocy, zawsze kiedy to następowało, był to znak oczywisty strachu i słabości stosujących przemoc. Tam, gdzie pisarze siedzą w więzieniach, najpierw słychać płacz, który może chwilowo zagłuszyć drżenie i strach tyrana, potem płacz mija i można usłyszeć trzask łamiącego się tronu. Tak było zawsze, a jeżeli mamy do wyboru: klęczeć przy tronie i trząść się ze strachu lub być prześladowanymi i nie bać się, że kiedyś trzeba będzie przecież spojrzeć ludziom w oczy, wolę to drugie, w swej istocie szczęśliwe i nawet – w pewien sposób – komfortowe rozwiązanie. Dlatego nie można popadać w rozpacz, twierdząc, że przecież nam to się nie należy. Może właśnie tak! Może właśnie należy się i to jest potrzebne, aby siebie sprawdzić, aby dać świadectwo, które przecież nie pójdzie na marne. Nie sądzę jednak, aby to wszystko prędko minęło, trudno też przewidzieć, jaki będzie finał (bo jaki ostateczny to wiadomo). Była u mnie Maria ostatnio i postanowiliśmy wziąć ślub tu w Grodkowie. Wiem, że szczególnie Mamusi ten pomysł nie bardzo przypadł do gustu, wymarzyła sobie tę uroczystość całkiem inaczej. Przemawia jednak za tym wiele argumentów. Po pierwsze, właśnie ta niepewność co do dalszych naszych losów. Można się obawiać takich okoliczności, w których wobec różnych władz i urzędów nie wystarczy Marii status narzeczonejMowa o ewentualnej przymusowej deportacji.[4]. W grę wchodzą przecież także niepewne sprawy majątkowe. Ale jest „po drugie”, dużo ważniejsze i bardziej istotne. Ja Marię po prostu kocham i że będę z nią żył, postanowiłem już dawniej. Teraz chcę to potwierdzić jej i sobie. Myślę, że to bardzo dla nas ważne.

Nie ma powodu robić z naszej decyzji tragedii, „że jak to: ślub w więzieniu?”. Uroczystości rodzinne można odbyć w terminie późniejszym, a przecież taka uroczystość tu, za murem, jest jeszcze jednym dowodem, że nie kraty tworzą więzienia, że można i tu być prawdziwie wolnym człowiekiem.

Myślę, że się ze mną zgodzicie i zaakceptujecie ten „oryginalny” pomysł. Myślę także, że na wielki szacunek zasługuje odwaga Marii i ufność, która każe jej związać się ze mną właśnie w tak strasznych czasach. Jeżeli na początku ma się do siebie tyle co my zaufania, to przyszłość nie może być zła. […]

Całuję gorąco

Jarek

 

Grodków 20 VI 82

Kochani,

[…] tak sobie tu często myślę, że to bardzo dobrze mieć się z kim porównać, przypomnieć sobie los własnego Ojca i z dumą uświadomić, że się jest na tej samej drodze, że się coś ważnego przedłuża, że nigdy człowiek nie przegrywa, bo choćby się miało wrażenie przegranej, potem – w przyszłości – przyjdą dzieci, które wszystko podejmą na nowo i będą szczęśliwe, że mają co podjąć. Bardzo jesteś, Ojcze, ważny w moim życiu. Nadzieja w tym, że choć następuje pokoleniowa ciągłość, nic nie powtarza się w losach dokładnie, nigdy nie działają te same siły. Moi dziadkowie odzyskali niepodległość Polski tak długo – przez pokolenia – noszonej w sercach i wymarzonej, pokolenie Ojca przeżyło jej kolejną, tragiczną utratę, moje… cóż, ciągnie to dalej, bo właśnie jest od tego, żeby stanąć jak trzeba przed tymi samymi problemami. Dosyć tragiczne, ale w tej ciągłości jest także coś radosnego. Tak się zdobywa sens życia. […]

Kocham Was bardzo

Jarek

 

MODLITWA WALCZĄCYCH

Nie rzucaj na nas klęski nienawiści
niech czyn i słowo pozostaną czyste
dłonie skalane oderwij od zbrodni
niechaj samotne biorą sprawiedliwość
za odwet pozwól niech wystarczy męka
tak bardzo nasza jak spodlony kraj
znów pomazany krwawym błotem grudnia
niech zrozpaczeni nie przestaną kochać
bo wtedy braknie wieczności na dom
niech będzie w sercach nie hańba lecz wiara
powstanie przecież bolesna dziś Matka
A nade wszystko nasz Milczący Panie
jeżeli jesteś i w otchłani trwasz
nie pozwól nam odejść ze wzruszeniem ramion
nie pozwól skończyć tej nocnej litanii

Obóz dla internowanych
Grudzień 1981 – czerwiec 1982

 

Fragment tomu wspomnień mającego się ukazać nakładem Instytutu Literatury i Fundacji Centrum Dokumentacji Czynu Niepodległościowego.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jarosław Broda, Ślady internowania 1981-1982, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 140

Przypisy

  1. W gwarze więziennej tak się określa specjalnie zrobiony przyrząd do przekazywania nielegalnych przesyłek przez okno celi.
  2. W gwarze więziennej oznacza rewizję osobistą z zaglądaniem w miejsca intymne bądź przeszukanie pomieszczenia połączone z przewracaniem łóżek.
  3. Mój ojciec spędził w stalinowskim więzieniu cztery i pół roku, był torturowany, trzymany w izolatce, zmuszany do pracy w kamieniołomach…
  4. Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego – fasadowy organ, powołany dekretem o wprowadzeniu stanu wojennego, kierowany przez Wojciecha Jaruzelskiego.
  5. Internowanych nie wyrzucano z pracy, a ja byłem etatowym pracownikiem NSZZ „Solidarność”.
  6. Mowa o ewentualnej przymusowej deportacji.
  7. Střednó Kolový Obrněný Transportór, Średni Kołowy Opancerzony Transporter, znany także jako OT-64, projekt polsko-czechosłowacki, produkowany w Polsce w latach 1963–1971.

Powiązane artykuły

24.02.2022

Nowy Napis Co Tydzień #140 / Filia

Ludzi, którzy trochę znali się na polityce, spotkałem dopiero w czasie internowania. Wytykano nam, że w komisji zakładowej „Solidarności” włączamy się w politykę, ale to nie było prawdą. My po prostu chcieliśmy mieć coś do powiedzenia, głównie w sprawach socjalnych. Nie robiliśmy żadnej polityki, bo nie byliśmy do niej przygotowani. Zajmowaliśmy się sprawami bieżącymi – co jest potrzebne do osiągnięcia efektów produkcyjnych, jak powinny być dzielone dobra socjalne i tak dalej.

Pod koniec 1981 roku wyznaczyliśmy zapasową komisję zakładową, na wszelki wypadek. Czuliśmy, że karnawał „Solidarności” może się skończyć. Chociaż było to trochę niespodziewane, bo kiedy zbliża się Boże Narodzenie, każdy się szykuje do świąt, a nie do wojny. To zaskoczenie rzeczywiście było skuteczne.

Dolnośląskie Zakłady Maszyn Elektrycznych Karelma w Piechowicach były zakładem o profilu wojskowym. […] Kiedy wprowadzono stan wojenny, spotkaliśmy się u któregoś z kolegów i debatowaliśmy, czy mamy jakieś szanse. Bo chcielibyśmy poprzeć strajki, które zapewne gdzieś tam trwają. Głosy były podzielone, stanęło na tym, że ma być to wola załogi, niczego jej nie podpowiadamy. Nie mieliśmy więc żadnego forum, na którym moglibyśmy ogłosić naszą decyzję, bo pod zakład przyjechały trzy SKOT-yStřednó Kolový Obrněný Transportór, Średni Kołowy Opancerzony Transporter, znany także jako OT-64, projekt polsko-czechosłowacki, produkowany w Polsce w latach 1963–1971.[1].

Ogłosiliśmy strajk włoski. Na poszczególnych oddziałach dostrzeżono, że wciąż kręcimy się w kółko, ale nic nie robimy. Zdawaliśmy sobie sprawę, że rolę oporu przejmą większe zakłady, które bez groźby militaryzacji będą miały większą swobodę. Przez radiowęzeł przypominano nam, że zakład jest zmilitaryzowany. A kodeks karny inaczej funkcjonuje w takich sytuacjach. Załoga jednak zachowała się pięknie.

Komisję zakładową, kilkanaście osób, wezwano do dyrektora. Ale spotkaliśmy się tam nie z dyrektorem, a oficerem Służby Bezpieczeństwa i jeszcze jakimś człowiekiem, który okazał się adwokatem. Uświadamiano nas, co niesie ze sobą stan wojenny, jak mamy się zachowywać. Kazano podpisać jakąś deklarację – że nie będziemy działać, czy coś takiego. Większość z nas odmówiła. Ale potem puszczono nas wolno i wydawało się, że będzie spokój. Pod koniec grudnia wezwano nas ponownie – tym razem do Jeleniej Góry na komendę milicji, gdzie nas przesłuchiwano. Byliśmy tacy niedojrzali politycznie! W takich sytuacjach nie należało tam dobrowolnie jechać. Większość kolegów pojechała – ja zresztą też. Dopiero tam spotkałem się z realnymi groźbami. Esbek – oni chyba nawet mienili się oficerami – bawił się pistoletem jak w amerykańskich filmach. Młynkował go sobie na palcu, popisywał się swobodą. Nie byłem obyty z takimi sytuacjami. Ale niczego nie podpisałem. Tym sposobem zostałem pozbawiony swobód wolnościowych i zamknięty w areszcie.

Komenda SB w Jeleniej Górze mieściła się na Nowowiejskiej. Kiedy odmówiłem podpisania dokumentów, zawieźli mnie do aresztu przy dzisiejszej ulicy Piłsudskiego, wówczas Armii Czerwonej. Tam wrzucili mnie do celi z kryminalistami, wcześniej rewidując, do czego nie byłem przyzwyczajony. Musiałem się rozebrać do naga, klawisz rozszerzał mi pośladki kluczami więziennymi. Ale jakoś musiałem to znieść. Był to element zastraszania – i byłem przestraszony. Tam spędziłem ze dwie noce. Rankiem zapakowano nas do suki więziennej i zawieziono do Kamiennej Góry. Kiedy tam dojechaliśmy, akurat była kolacja i wszystkich wypuszczono z cel. Rozejrzałem się z zaciekawieniem – oni też patrzyli, kogo tu przywieźli. Znałem tam tylko Romka Niegosza, z którym zamieniłem parę słów. Niebawem przenieśli go do innego więzienia. Komuś zależało, abym w Kamiennej Górze był całkiem sam. Wśród więźniów bardzo szybko wypuszczono szczura (to znaczy pogłoskę), że jestem ze Służby Bezpieczeństwa i przyszedłem tu tylko po to, aby innych rozpracować. Zatem od samego początku traktowano mnie bardzo nieufnie. Nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Prędko zauważyłem, że koledzy robią znaczki przedstawiające budynek, w którym zostaliśmy osadzeni. Ze znaczków dowiedziałem się, że byliśmy w byłym niemieckim obozie Gross-Rosen. Służba więzienna chciała ukryć tę prawdę, więc robiła rewizję za rewizją. Funkcjonariusze byli mocno zaskoczeni. Twierdzili, że nie da się zrobić takich stempli w więzieniu. Przecież cały czas byliśmy zamknięci w celi i nie wolno było nam posiadać żadnych przedmiotów. Koledzy-seniorzy, do których trafiłem, skarżyli się: „Owszem, jest kolacja, ale nawet nie ma czym chleba posmarować, nie ma czym ukroić!”. Na żeliwnym sedesie naostrzyłem więc trzonek łyżki. Można było się nią posługiwać jak nożem. Byłem nieco bardziej technicznie obyty od nich – jeden prawnik, drugi lekarz… Bardzo się cieszyli, że to zrobiłem, i zdobyłem sobie tym ich zaufanie.

W końcu jakoś wgryzłem się w życie więzienne. Warunki była fatalne, najsurowsze, jakie widziałem. W celach ziąb, w oknach powybijane szyby, obok twarde, pohitlerowskie materace. Kolega miał słoik po dżemie, który przepuściła nieuważna służba więzienna. Nawet w marcu woda zamarzała w tym słoiku. A przecież byliśmy w celi! Hartowanie wytrzymałości zelżało, kiedy przewieźli nas do Głogowa. W porównaniu z Grodkowem i Uhercami warunki w Gierkowskim więzieniu były znacznie lepsze. Na szczęście w Uhercach w sukurs przyszła mi służba zdrowia. Do tej pory mieliśmy dostęp do więziennej medycyny – a tam bywało, że felczer nie mógł niczego zaproponować poza lewatywą i karmieniem przymusowym w przypadku głodówki. Tylko to umiał. W Uhercach – jako że w warunkach więziennych było dużo chłodu i wilgoci – zaniemogłem na nogi. Do tego stopnia, że nie mogłem wstać bez pomocy rąk. Przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż wywalczyliśmy sobie, że kierowano do nas cywilnych lekarzy. Zapisałem się do laryngologa – bo tak trafiłem. Ten, na podstawie wiedzy ogólnej, mówi: „Panie, panu nic nie jest. Pan po prostu jest nieodporny na więzienne warunki. Gdybym pana wziął na oddział, pan by się sam szybko zregenerował”. Musiał mnie jednak odprawić z kwitkiem. Wziął jednak przyrząd do badania nosa, zajrzał i mówi: „O! Ma pan krzywą przegrodę! Zgadza się pan na operację?”. Zgodziłem się skwapliwie!

Sprawdziło się to, co powiedział – po dwóch dniach w szpitalu w Krośnie już chodziłem. Przetrzymano mnie tam z kolegami jakiś czas. Ale SB zdawała sobie sprawę, że to na nic. „Co będziemy go tu trzymać? I tak nam nic nie podpisze. I tak się z nim nie pogada”. Bo my ich ignorowaliśmy i wcale z nimi nie rozmawialiśmy. Dokuczaliśmy im tym, że układaliśmy piosenki na różne znane melodie. Ciągle pyskowaliśmy i śpiewaliśmy. Mieli nas dosyć, a że nadarzyła się sposobność, żeby mnie wypuścić – pod koniec listopada tak uczynili.

 

Tekst na podstawie rozmowy przeprowadzonej przez Roberta Skrzyńskiego (Radio Wrocław) w ramach projektu Pokolenie „Solidarności”. Wywiady po 13 grudnia 2021 roku dostępne będą również w formie podcastu na portalu NowyNapis.eu.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Edward Wryszcz, Filia, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 140

Przypisy

  1. W gwarze więziennej tak się określa specjalnie zrobiony przyrząd do przekazywania nielegalnych przesyłek przez okno celi.
  2. W gwarze więziennej oznacza rewizję osobistą z zaglądaniem w miejsca intymne bądź przeszukanie pomieszczenia połączone z przewracaniem łóżek.
  3. Mój ojciec spędził w stalinowskim więzieniu cztery i pół roku, był torturowany, trzymany w izolatce, zmuszany do pracy w kamieniołomach…
  4. Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego – fasadowy organ, powołany dekretem o wprowadzeniu stanu wojennego, kierowany przez Wojciecha Jaruzelskiego.
  5. Internowanych nie wyrzucano z pracy, a ja byłem etatowym pracownikiem NSZZ „Solidarność”.
  6. Mowa o ewentualnej przymusowej deportacji.
  7. Střednó Kolový Obrněný Transportór, Średni Kołowy Opancerzony Transporter, znany także jako OT-64, projekt polsko-czechosłowacki, produkowany w Polsce w latach 1963–1971.

Powiązane artykuły

17.02.2022

Nowy Napis Co Tydzień #139 / „Pani tu nie przyjechała na wczasy”. Wspomnienia z internowania

Internowano mnie 19 grudnia, w dość nietypowych okolicznościach. Po 13 grudnia funkcjonariusze w cywilu chodzili po Wałbrzychu z listami proskrypcyjnymi. Przyszli nocą, rodzice nie otworzyli drzwi, zachowali się tak, jakby w domu nikogo nie było. Od tej pory musiałam się ukrywać. Przez cały tydzień chodziłam po mieście i szukałam jakiegoś zajęcia. Poszłam do biblioteki, w której wcześniej pracowałam. Nie przyjęli mnie. Chodziłam po znajomych, ale nikt nie chciał mi pomóc. Jedynie w kościele przyjęli mnie, nakarmili i ofiarowali dach nad głową na jedną noc. Chodziłam z tak zwanym niezbędnikiem: bielizna na zmianę, kapcie, przybory toaletowe, a ponadto środki higieniczne na parę dni, żeby jakoś móc przetrwać.

Służba Bezpieczeństwa zostawiła wezwanie u moich rodziców. Znajomi powiedzieli mi, że najlepsze, co mogę zrobić w tej sytuacji, to podpisać lojalkę. Tylko w ten sposób mogłabym uniknąć internowania. Nie namyślałam się długo. Nie pamiętam dokładnie treści dokumentu. Miałam przestrzegać przepisów, nie działać na szkodę państwa i po prostu być od teraz prawomyślnym, prawowiernym obywatelem Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.

Urząd Służby Bezpieczeństwa mieścił się w Komendzie Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej przy ulicy Mazowieckiej w Wałbrzychu. Zgłosiłam się 19 grudnia. Poszłam tam z tatą, z wezwaniem i niezbędnikiem. Portier zadzwonił gdzieś „do góry” i zaraz pojawił się funkcjonariusz. Tata zapytał go, czy ma na mnie poczekać. Wówczas funkcjonariusz powiedział, że dzisiaj nie wyjdę – i tyle. Tata poszedł do domu, a ja do pokoju, gdzie mnie przesłuchiwano. Pokój wyglądał tak, jak wyglądały wówczas biura: zwykłe meble, biurko, krzesła trochę zróżnicowane, jakieś papiery, lampa i maszyna do pisania. Nie wiem, ile godzin trwało przesłuchanie Nie pamiętam. Nie wiem też, czy coś podpisałam – bo wielu dokumentów jednak nie podpisywałam. Zawsze, gdy byłam przesłuchiwana, starałam się mówić jak najmniej i odpowiadać zgodnie z instrukcją. Dostaliśmy kiedyś podziemną broszurę, zatytułowaną chyba Obywatel a SB. Wyjaśniano w niej, że jeśli nie wiem, jak mam się zachować, to po prostu lepiej mówić mało albo powiedzieć: „Nie odpowiem na pytanie”. Po przesłuchaniu zrobiono rewizję. Chcieli sprawdzić, czy nie mam ze sobą jakichś niepożądanych materiałów, przy tym jeszcze mnie upokorzyć. Musiałam rozebrać się do naga i dopiero po przeszukaniu mogłam z powrotem coś na siebie włożyć. Dopiero wtedy zaprowadzili mnie do celi. Było to ciasne pomieszczenie, pamiętające jeszcze niemieckie czasy. W ścianie jedno okno z uzbrojoną szybą, dodatkowo przesłonięte od zewnątrz blindą. Goła żarówka znajdowała się nad wejściem i cały czas się świeciła. I był tam jeszcze taki duży katafalk – bo inaczej tego nie można nazwać – a więc drewniany podest, prawie że scena, na którym się spało. Dostałam dwa koce bez poduszki. Obok tego katafalku drzwi, w drzwiach judasz, a w kącie stolik, nieduży, na grubej nodze, jakby pniu, i pod tym stolikiem kibel, czyli baniak z pokrywką. Nie było kanalizacji, a wodę można było dostać tylko raz dziennie – rano. Budzono nas o szóstej. Wtedy się wychodziło i wytaszczało ten swój baniak z odchodami. Trzeba było go opłukać, trochę zdezynfekować i z powrotem wtaszczyć. Była też możliwość wychodzenia na spacerniak. Podwórze komendy było małe, prostokątne i zabezpieczone drutem kolczastym od góry. Znajdowało się w środku dziedzińca, więc funkcjonariusze mogli oglądać spacerujących aresztantów.

W niezbędniku miałam też książeczkę do nabożeństwa. Zdałam sobie sprawę z tego, że jestem tam sama i nie mam się do kogo odezwać. A nawet gdyby ktoś tam ze mną był, nie wiedziałabym, z kim naprawdę rozmawiam i w którą stronę pójdzie ta rozmowa. Uświadomiłam sobie, że im mniej się wypowiadam, tym lepsze jest to dla mojego fizycznego bezpieczeństwa.

22 grudnia przewieźli mnie do więzienia na Kleczkowską we Wrocławiu. Zapytałam się, czy mogę iść do koleżanek z Wałbrzycha. Na co funkcjonariuszka służby więziennej odpowiedziała: „Pani tu nie przyjechała na wczasy, tu jest zakład karny”. 4 stycznia 1982 roku w więzieniu na Kleczkowskiej dostałam decyzję o internowaniu. W czteroosobowej celi w zakładzie karnym były trzy panie z Wrocławia. Koleżanki z Wałbrzycha były wcześniej osadzone w innej celi, były ze sobą razem, a ja byłam jak taki singiel. Różnie bywało z tą celą, bo nowe koleżanki po prostu się trzymały razem, ale później już jakoś poszło. Śpiewałyśmy, trochę rozmawiałyśmy, grałyśmy w karty. Były też spacery i wtedy z kolei kryminalistki wyzywały nas od k… politycznych, z okien rzucały coś do nas, a były wśród nich różne osoby aresztowane na podstawie przepisów kodeksu karnego.

Kiedy wywozili nas 14 czy 15 stycznia z Kleczkowskiej do Gołdapi, udało mi się wziąć koszulę więzienną, na której miałam różne podpisy (kilka lat później zostawiłam ją na furcie w klasztorze jasnogórskim w Częstochowie jako wotum). Wrocławiankom, które miały telefony, pozwolono jeszcze zadzwonić do domów. Rodziny mogły wówczas przywieźć im jakieś ciepłe ubranie, bo przecież te osoby były zatrzymywane i internowane w różnych sytuacjach i nie zawsze miały co na siebie włożyć. W 1981 roku była naprawdę bardzo solidna zima. Wieźli nas autobusami, potocznie zwanymi ogórkami. Transportowano wtedy ponad sto osób. Jechałyśmy ponad dziesięć godzin. Pisałyśmy na kartkach i w trakcie transportu wyrzucałyśmy te kartki przez okno: że jesteśmy internowane i jedziemy do Gołdapi. Nie było tak, że po prostu jadą dwa autokary i nic więcej. Była cała eskorta, i policja, i wojsko; żeby skorzystać z toalety, trzeba było skręcić do najbliższej komendy w dużym mieście.

W Gołdapi przyjechaliśmy na teren ośrodka wczasowego, przygotowanego na obóz odosobnienia. Teren był ogrodzony, stały budki wartownicze z żołnierzami postawionymi pod bronią z ostrą amunicją. I był też szlaban – więc myślałyśmy, że przekraczamy granicę polsko-sowiecką. Przyszedł żołnierz i powiedział, żeby dać mu dowody, bo nie będą nam już potrzebne. No to jakie mogłyśmy mieć skojarzenia? Każda z nas żegnała się z życiem, bo przecież pamiętałyśmy, że tak się zakończył Katyń. Ich tam też nie od razu wszystkich po przyjeździe wymordowali, tylko najpierw trzymali, a potem strzał w głowę i już po człowieku. Bałyśmy się nie na żarty. Tym bardziej że ten ośrodek był tylko pół kilometra od ówczesnej granicy polsko-sowieckiej.

Na początku każda czuła się wyobcowana. Nie wiedziałyśmy, co dalej z nami będzie. Zorganizowałyśmy sobie życie na tyle, na ile to było możliwe. Nie wolno nam było wychodzić, mogłyśmy tylko raz dziennie wynosić śmieci – ale były też osoby, które to bojkotowały. Nie pomagały kucharkom, nie podawały do stołu, nie sprzątały. Nie chciały uczestniczyć ani w zajęciach kulturalnych, ani w wykładach, ani w nauce języków obcych. Bojkotowały też wszelką pracę fizyczną.

Jeśli ktoś chciał, to uczestniczył w tym życiu. Wyznaczone osoby robiły na przykład pieczątki, ktoś pisał „Internowankę”. To była nasza gazeta w formacie zeszytu A5, w której zamieszczałyśmy różne informacje z nasłuchu radia. Były też oczywiście i robótki ręczne. Od naszego księdza Aleksandra Smędzicha dostałyśmy szkaplerze, ale nie miałyśmy łańcuszków. Koleżanki, które były biegłe w szydełkowaniu – ja nie jestem biegła – zrobiły więc takie łańcuszki z muliny. Nie miałyśmy torebek – Marta Gąsiorowska zrobiła taką torebkę i dała mi ją. Byłyśmy takie elegantki, wciąż mam krawat, który też Marta zrobiła. Jedna z koleżanek, Barbara Mala, psycholog z Uniwersytetu Warszawskiego, spotkała w Gołdapi swoją studentkę, która była tam funkcjonariuszką, czyli w naszej mowie potocznej „klawiszką”. Żeby się odróżnić od tych klawiszek, które chodziły po ośrodku w strojach cywilnych, musiałyśmy sobie zrobić jakieś identyfikatory. Miałyśmy z nimi problemy w czasie niezapowiedzianych rewizji. Kiedy zabrano nam identyfikatory, które były pisane solidarycą – czyli po prostu tak, jak pisany jest napis „Solidarność” – haftowałyśmy je sobie na ubraniach; sama wyhaftowałam ściegiem krzyżykowym na swetrze, że jestem internowana: „Wałbrzych, 19 grudnia 1981”. Gdyby chcieli mi to zabrać, nie miałabym w czym chodzić.

Jak na ironię tato jednej z koleżanek, Agnieszki Sidorskiej, był dziennikarzem i przyjechał do ośrodka, żeby opisać w lokalnej gazecie warunki, w jakich przebywają internowane. Oczywiście obsmarował nas: opływamy w dostatek, mamy wszystko, czego na wolności brakuje, i papier toaletowy, i pachnące mydło, nie musimy stać w kolejkach, mamy dobre jedzenie, luksusowe warunki. I rzeczywiście mieliśmy – ja takich warunków to w domu nie miałam. I do tej pory nie mam.

Na początku cele były zamknięte, ale w końcu dali sobie spokój i sale otworzono. Mogłyśmy się poruszać po całym obiekcie, lecz nie wolno było swobodnie wychodzić. Miałyśmy balkony i kontakt z żołnierzami, którzy nas cały czas obserwowali. Odbywały się też uroczystości, bo w Gołdapi spędziłyśmy święta Wielkiej Nocy, 1 i 3 maja. Robiłyśmy odpowiednie wieczornice czy akademie, wywiesiłyśmy też polską flagę z kirem i o to była afera. Przyjechała milicja ze Służbą Bezpieczeństwa.

Represje to przede wszystkim niespodziewane rewizje. Były też rewizje osobiste, dokonywane w łazience, i przesłuchania. Były też kary: kiedy koleżance zmarł syn, nie wypuszczono jej na pogrzeb. Pojawiały się fałszywe informacje, że coś się w rodzinie złego dzieje albo że odbierają dzieci koleżanek – po to, aby jeszcze bardziej się denerwowały. Kiedyś zaprotestowałyśmy głodówką. A jak jest głodówka, to wiadomo, że będzie kara, czyli po prostu nie będzie widzeń. A ludzie przyjeżdżają z drugiego końca Polski. Moi rodzice, którzy wówczas byli w moim dzisiejszym wieku, z roczników 1911 i 1913, bardzo to odczuwali, tym bardziej że była bardzo sroga zima.

W końcu przyszły decyzje o zwolnieniu z internowania. Miałyśmy zabrać rzeczy, które nagromadziłyśmy, wszystko, co dał nam Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Byłyśmy dosłownie tak obładowane, jakbyśmy z wojny wracały: pełno tłumoków szytych naprędce, ze spódnic robionych worków, toreb i plecaków. Ponad dziesięć lat przetrwały u mnie tamte pakunki, a niektóre rzeczy mam do dziś.

Uważałam wtedy, że skoro musiano mnie zamknąć – a byłam zwykłym członkiem „Solidarności” – to znaczy, że sprawa, na której mi zależy i o którą się staram (nie chcę używać słowa: „walczyć”), stanowi jednak dużą wartość. Swoją postawą świadczyłam o tym, że ona jednak musi przetrwać. Po prostu idę z tym dalej. Długo nie nacieszyłam się wolnością. Pod koniec 1983 roku znowu trafiłam do aresztu.

 

Tekst na podstawie rozmowy przeprowadzonej przez Aleksandrę Łapkiewicz (Program II Polskiego Radia) w ramach projektu Pokolenie „Solidarności”. Pełnego nagrania można wysłuchać tutaj.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Elżbieta Kwiatkowska-Wyrwisz, „Pani tu nie przyjechała na wczasy”. Wspomnienia z internowania, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 139

Przypisy

  1. W gwarze więziennej tak się określa specjalnie zrobiony przyrząd do przekazywania nielegalnych przesyłek przez okno celi.
  2. W gwarze więziennej oznacza rewizję osobistą z zaglądaniem w miejsca intymne bądź przeszukanie pomieszczenia połączone z przewracaniem łóżek.
  3. Mój ojciec spędził w stalinowskim więzieniu cztery i pół roku, był torturowany, trzymany w izolatce, zmuszany do pracy w kamieniołomach…
  4. Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego – fasadowy organ, powołany dekretem o wprowadzeniu stanu wojennego, kierowany przez Wojciecha Jaruzelskiego.
  5. Internowanych nie wyrzucano z pracy, a ja byłem etatowym pracownikiem NSZZ „Solidarność”.
  6. Mowa o ewentualnej przymusowej deportacji.
  7. Střednó Kolový Obrněný Transportór, Średni Kołowy Opancerzony Transporter, znany także jako OT-64, projekt polsko-czechosłowacki, produkowany w Polsce w latach 1963–1971.

Powiązane artykuły

17.02.2022

Nowy Napis Co Tydzień #139 / Więzienia 1982–1983. Mogilska, Montelupich, Racibórz, Strzelce, Kłodzko, Strzelin…

Wpadliśmy dokładnie 25 stycznia 1982 roku, w drugie urodziny mojego młodszego syna. Żona coś z tej okazji przygotowywała, ktoś miał do nas przyjść… Ostatecznie późno w nocy przyszła milicja na rewizję – takich żona miała gości.

Po wprowadzeniu stanu wojennego nie mieliśmy zamiaru rezygnować z walki. Zawiązała się grupa, która miała wydawać „Biuletyn Małopolski”: Tadeusz Świdziński, ówczesny dziekan na Wydziale Turystyki i Rekreacji AWF, Edward Kubisiowski z PGM „Śródmieście”, ja zajmowałem się kolportażem. Odbyły się może trzy spotkania w mieszkaniu przy ulicy Długiej. Trwał w nim remont, dlatego wydawało się, że będzie tam bezpiecznie, dodatkowo zawsze dość głośno nastawialiśmy telewizor. Nie wiedzieliśmy jednak, że mieszkanie stanowiło tylko połowę dawnej całości, a jego drugą część oddzielono cienką płytą pilśniową zasłoniętą szafą. Klatka schodowa również nie okazała się najbardziej fortunna dla spotkań konspiracyjnych, ponieważ była drewniana i kiedy się szło, wszystko było słychać.

Tego dnia miałem ze sobą karteczkę, na której zapisałem kilka nazwisk i telefonów. Zależało mi na nich, zmiąłem więc kartkę w kulkę i wcisnąłem w kratę na dole. Na szczęście. Zauważyłem, że kilka kamienic dalej stoi duży fiat (a wtedy samochodów nie było prawie w ogóle), ale poszedłem na górę po tych dudniących schodach. W torbie miałem jakieś KPN-owskie ulotki. Otwiera mi drzwi człowiek dość słusznej postury, ja niczego nie podejrzewając, mówię do niego „cześć”, podaję mu rękę, on mnie za tę rękę długo trzyma i wciąga do środka. Myślałem, że to może jacyś ludzie z Huty, wciągnięci do współpracy, do obrabiania bibuły. Niczego nie podejrzewałem aż do chwili, kiedy powiedział do mnie „ręce do góry”. Wchodzę do kolejnego pomieszczenia, w którym znajduje się dwóch esbeków, a naprzeciwko nich siedzi ze smętną miną Tadek Świdziński i patrzy na mnie ponuro. „Znacie się?”. Tadek jakoś dał mi znać, że tak, więc mówię: „Znamy się”. Obok, widzę, leży sterta biuletynów. Pytają, co tu robię. Tylko co tu nakłamać, po co ja tam wlazłem? Miałem na zastanowienie dwie, trzy minuty. Wydawało mi się, że nie ma sensu twierdzić, że nie mam zupełnie nic wspólnego z „Solidarnością”. Naprędce wymyślam, że byłem na poczcie, gdzie rozpoznał mnie jeden student – a działałem w MKZ-ie, więc ludzie mogli mnie znać – i zaprosił na spotkanie „Solidarności” na ulicy Długiej. Dał mi adres, poszedłem i stąd się tu wziąłem.

Mnie wywieziono na komendę milicji na Mogilską szybko, Tadka dopiero po kilku godzinach. Wpadł również kierowca, który przewoził te biuletyny z drukarni. Prowadzili nas skutych z parteru na piętro, potem znowu na dół, jakimiś korytarzami, później znowu do góry, zupełnie traciło się orientację. W końcu trafiłem do wieloosobowej celi w piwnicy. W pomieszczeniu znajdowało się kilka prycz zbitych z gołych desek, pomalowanych na niebiesko. Jakieś koce, w środku stało naczynie z wodą przykryte pokrywą (czyli kibel). Trafiłem do aresztu pierwszy raz, więc to wszystko było dla mnie szokiem.

Jeszcze przed upływem czterdziestu ośmiu godzin od zatrzymania zawieźli nas na spotkanie z prokuratorem. Był nim Ryszard Kubacki, który rozejrzał się wokoło i powiedział: „Wiecie co, chłopaki? Może nie będzie tak źle. Ja też tu jestem z łapanki, tylko że w mundurze”. Więcej go już niestety nie zobaczyliśmy, ale i tak wlał w nas trochę nadziei. Później oskarżał nas zawodowy prokurator wojskowy; ci z łapanki byli wykorzystywani tylko do spraw administracyjnych, widocznie władza nie miała do nich pełnego zaufania.

Po dwóch nocach przeniesiono mnie do celi dwuosobowej z Edkiem Kubisiowskim. Byliśmy zdziwieni, bo zatrzymano nas w tej samej sprawie. Podejrzewaliśmy więc, że chodziło o to, żebyśmy zaczęli gadać, pewnie był tam jakiś podsłuch. Rozmawialiśmy więc ze sobą bardzo oględnie. Oczywiście brali nas na przesłuchania. Obstawałem twardo przy swojej wersji wydarzeń, musiałem ją nawet spisać na papierze (choć miałem świadomość, że nikt w nią nie uwierzy). Każdy miał swoją bajeczkę, Kubisiowski twierdził, że trafił do tego mieszkania przez przypadek, bo miał akurat chorą nogę i przyszedł do lekarza, który przyjmował w tej samej kamienicy (później okazało się, że to był weterynarz). Najtrudniej miał Świdziński, bo złapano go na gorącym uczynku, gdy spinał biuletyny, więc pewnie nie miał za wiele do powiedzenia.

Naciskali nas do przyznania się do tego czy owego, wypytywali o znajomości. Czynili to tonem nieprzyjemnym, ale nie grozili, że mnie pobiją, nie było też żadnych prowokacji z bronią (którą zostawiano na biurku, żeby przesłuchiwany po nią sięgnął). Prowadzony na któreś przesłuchanie spotkałem się na schodach przypadkiem z Edwardem Nowakiem z „Solidarności” w Hucie. Ucieszyliśmy się – oczywiście nie z faktu, że tam jesteśmy, ale że zobaczyliśmy znajomą twarz. Służby więzienne unikały takich spotkań.

Na Mogilskiej spędziłem około dwóch miesięcy. Tuż przed przeniesieniem nas do aresztu na Montelupich umarła moja mama. Ponieważ śledztwo się już zakończyło, pozwolono mi pojechać na pogrzeb. Musiałem dać słowo honoru, że nie będę uciekał. Pojechało ze mną trzech panów, na cmentarzu zdjęli mi kajdanki, zachowywali się dyskretnie, ubrani po cywilnemu, stali nie bliżej niż dziesięć metrów ode mnie. Mogłem się przywitać z rodziną i koleżeństwem z pracy. Było to dla mnie dość mocne przeżycie. Kiedy wróciliśmy, podziękowali mi, że nie mieli ze mną kłopotów.

Na Montelupich przeniesiono mnie do trzyosobowej celi, w której siedziałem z więźniami wsadzonymi za przestępstwa pospolite. Jeden miał na sumieniu handel walutami, był taksówkarzem i znał pół Krakowa, drugi twierdził, że zarzucają mu szpiegostwo. „Taksówkarz” był już starym wygą kryminalnym, umiał przyrządzać czaj (odkręcało się żarówkę, mocowało druty i gotowało wodę). Zaczęli mnie od razu uczyć alfabetu Morse’a, bo tak przekazywano tam wiadomości. Byli to jednak ludzie kulturalni i spokojni, opowiadali o grypserze i więziennych zwyczajach, ale ich nie stosowali. Mieczysława Gila posadzono w jednej celi z człowiekiem, który miał już wyrok śmierci, bo zamordował trzyosobową rodzinę w noc wigilijną. Ten się zachowywał bardzo głośno, krzyczał na cały kryminał, Mietek słusznie obawiał się o swoje życie.

Zaletą siedzenia na Montelupich była możliwość korzystania z dobrze zaopatrzonej biblioteki. W książkach jednak często brakowało kartek – po prostu nie było papieru toaletowego i ludzie wykorzystywali książki w celach higienicznych. Na Montelupich również mnie przesłuchiwali. Nie pamiętam nazwisk tych esbeków, zresztą nie zawsze się przedstawiali. Jeden z nich powiedział: „Wie pan, co mnie wkurwiło w pana przypadku? Bo »Solidarność« to jeszcze rozumiem. Ale że KPN-owskie ulotki żeśmy u pana w domu znaleźli?”. Przez radiowęzeł puszczano apel byłego przewodniczącego małopolskiej „Solidarności” Stanisława Zawady (później się okazało, że jest zarejestrowanym współpracownikiem SB), żebyśmy się podporządkowali władzy i poszli na współpracę, co zwolni nas od odpowiedzialności. Radiowęzłem opiekował się człowiek zatrudniony w funkcji wychowawcy i był on zdecydowanie po naszej stronie. Musiał zachowywać pozory, ale starał się nam ten pobyt uprzyjemniać choćby dobrym słowem.

Na rozprawę – w sądzie wojskowym na Rakowickiej, w trybie doraźnym – wpuścili trochę ludzi, przyszła rodzina, ktoś z pracy. Było nas czterech oskarżonych o podobne paragrafy z dekretu o stanie wojennym: niezaprzestanie działalności i rozpowszechnianie materiałów, które mogły wzbudzić zamieszki. Nieważne, co mówili adwokaci, wlepiono nam wyroki. Każdy dostał trzy lata. Tylko ten kierowca dostał niższy wyrok, był dość słaby psychicznie, potrafił się rozpędzić i walić z całej siły głową w drzwi, wyszedł chyba najwcześniej. Kubisiowski też wyszedł jeszcze z Montelupich, bo jego noga nie nadawała się do leczenia w warunkach więziennych.

Łącznie w Krakowie siedzieliśmy cztery miesiące. Po procesie wsadzili nas do kilkunastoosobowej celi, w której siedziała sama „Solidarność”. Miało to ten plus, że nie mieliśmy kontaktu ze zwykłymi więźniami, którzy bywali różni, często agresywni. Z celi stopniowo wywożono nas dalej. Kryminałki mówili – a oni mają dobre wyczucie – że będzie amnestia. Ale cały czas obawialiśmy się, w którą stronę pojedziemy – na wschód czy na zachód.

Wyjechałem w ostatniej grupie. W milicyjnej suce była szczelina i próbowaliśmy dojrzeć, którymi ulicami jedziemy. Kiedy się okazało, że kierujemy się na zachód, było nam nieco lżej. Zawieźli nas do więzienia w Raciborzu i wsadzili do cel przejściowych, bardzo małych klitek. W pewnym momencie usłyszałem znajomy głos, swobodny i roześmiany. Uchylają się drzwi i, wchodzi Edward Nowak w więziennym stroju i mówi: „Przyjechałeś? No to jesteśmy w komplecie”. „A co ty sobie tak chodzisz swobodnie po tym kryminale?”. „No bo naczelnika nie ma, a klawisz to mój przyjaciel, więc pozwolił mi was odwiedzić”.

Byliśmy osadzeni w pawilonie izolacyjnym. Między pryczą a ścianą było może siedemdziesiąt centymetrów wolnego miejsca. Mury były potwornie grube. Gorące powietrze wpadało przez okno, nasycone było wilgocią, skraplało się na pomalowanych farbą olejną ścianach. Wszyscy mieliśmy tam katar. Nie odbywaliśmy spacerów, co rekompensowali nam tym, że mogliśmy codziennie chodzić do łaźni. Widzenia z rodziną w Raciborzu mogły się odbywać w całkiem przyzwoitych warunkach. Ściana była pomalowana na kolorowo, były jakieś bajkowe stwory z myślą o dzieciach przyjeżdżających do osadzonych. Można było usiąść przy odwiedzającej osobie, potrzymać ją za rękę. Strażnicy byli dyskretni, dało się rozmawiać o wszystkim. Można było zabrać do celi przywożone wiktuały, niespecjalnie dbano o normy (a teoretycznie można było dostać pięć paczek papierosów i około dwa kilo jedzenia). Niestety, tam byliśmy stosunkowo krótko. Po trzech tygodniach przewieziono nas do zdecydowanie najgorszego miejsca, w którym siedziałem – do Strzelec Opolskich, ciężkiego więzienia o zaostrzonym rygorze. Siedziałem tam między innymi z Tadkiem Świdzińskim, Julianem Pichurem z Bielska-Białej i Adamem Skwirą, jednym z przywódców strajku w kopalni Wujek. Było piękne lato. Chodziliśmy po spacerniakach szerokości około siedmiu metrów. Na tych nieco większych niektórzy próbowali nawet biegać. Patrzyliśmy pożądliwie na piękne czereśnie, które rosły za murem. Kiedy szło się spać, buty i wierzchnie ubrania więzienne wystawiało się na zewnątrz, poskładane w sposób znormalizowany. Rano trzeba było zasłać łóżka, z których w dzień nie wolno było korzystać. Był apel, podczas którego meldowano stan celi. Tak było w każdym więzieniu, ale w Strzelcach dochodziły do tego codzienne kontrole. Przychodziło trzech klawiszy z młotkiem, stukali po kratach, czy aby któraś nie wydaje innego dźwięku i nikt jej nie podpiłował. Raz na tydzień odbywały się tak zwane kipisze, czyli przeglądy celi. Funkcjonariusze wywracali wszystko do góry nogami, zaglądali pod materace, do szafek, w każdy kąt i każdą dziurę. Musieliśmy wtedy czekać na korytarzu albo chodzić po spacerniaku.

Bez względu na pogodę i porę roku wychodząc z celi, należało nakładać na głowę kaniołkę, czyli więzienny czepek. Wolno było chodzić tylko w parach. Widzenia były raz na miesiąc, ustawiali nas pod ścianą, rozstawiali nogi, zaglądali do pośladków i ust. Grypsy oczywiście i tak wynosiliśmy. Ktoś tam miał bibułę do papierosów, na której można było bardzo dużo napisać i nie zajmowała ona dużo miejsca. Później zgrzewaliśmy to w folii zapałkami i przenosiliśmy gdzieś za zębami. Wolna Europa zawsze miała więc bieżące informacje. Do celi nie można było wziąć niczego oprócz pięciu paczek papierosów, zjeść można było tylko na miejscu widzenia. Samo widzenie wyglądało tak, że siedziało się po obu stronach biurka – ale po tych krótszych, w odległości jednego metra, półtora. Przy tym samym biurku siedział klawisz, co utrudniało rozmowę na jakikolwiek temat. Było to potwornie nieprzyjemne. Nie wolno było też trzymać się za rękę.

Jedzenie było podłe, czasem wręcz śmierdzące. Raz odmówiliśmy przyjęcia obiadu i wyjątkowo śmierdzących sznycli. Przyszedł oficer, który akurat miał dyżur: „Co? Nie będziecie jeść? Jakie niedobre? Świeże mięso! Ja tam przyjdę i sam to zjem”. Nafaszerowaliśmy więc te kotlety mielone laxigenem, czyli środkiem przeczyszczającym. Oficer zatem jadł, a my mieliśmy dużą satysfakcję.

Wszystko było upokarzające, cały czas podnosiliśmy więc temat, że jesteśmy więźniami politycznymi. Czasem ktoś przemycił do celi „Tygodnik Powszechny”, gdzie pisano najwięcej na ten temat, więc wiedzieliśmy też, że internowani mają większą swobodę. Wymyśliliśmy głodówkę – i przestaliśmy jeść. Do głodówki przystąpiła połowa z nas, około czterdziestu osób. Niektórzy zrezygnowali po kilku dniach, ja wytrzymałem dziesięć dni. Ponieważ głodówka miała być pokazem i nie chcieliśmy sobie zaszkodzić, schowałem sobie dwie kromki chleba. Założyłem, że pierwszego dnia zjem jedną kromkę, drugiego połowę pozostałej części i tak dalej. Czwartego dnia zjadłem ostatnią ćwiartkę, której nie było już sensu dzielić. Głód to oczywiście uczucie bardzo nieprzyjemne, ale po paru dniach można się przyzwyczaić. Człowiek tylko staje się coraz słabszy, obniża się ciśnienie krwi i kręci się w głowie przy wstawaniu.

Po dziesięciu dniach przyszli do celi klawisze z garami, rurą i lejkiem. Oznajmili, że będą nas dokarmiać na siłę, zaczęliśmy więc jeść. Dokarmiali nas czymś w rodzaju płynnego grysiku z witaminami, który w porównaniu z więziennym jedzeniem smakował bardzo dobrze. Nawiasem mówiąc, łatwiej zacząć głodówkę, niż ją skończyć, bo niektóre układy są całkowicie rozregulowane. To był koszmar, o którym w książkach raczej się nie pisze.

O głodówce powiadomiono naczalstwo w Warszawie. Przyjechała komisja i okazało się, że nasza akcja była skuteczna, bo szykany ustąpiły. Naczelnika chyba zawieszono w obowiązkach, bo już go nie widywaliśmy. Mogliśmy się teraz spotykać w świetlicy, a ponieważ nasza grupa była bardzo zróżnicowana – od ludzi prostych, w skrajnym przypadku analfabetów, po ludzi z doktoratami – organizowaliśmy tam wykłady i pogadanki, które cieszyły się dużym zainteresowaniem. Ale takich spotkań nie odbyło się więcej niż trzy, bo znów nas wywieźli, tym razem do Kłodzka.

Zastanawialiśmy się, dlaczego przenoszą nas z miejsca na miejsce. Podejrzewaliśmy, że myśleli, iż możemy podburzać więźniów pospolitych. Ale to było dość trudne, bo świadomie ich od nas izolowali. Te kontakty były sporadyczne, przy okazji wizyty u lekarza czy fryzjera – którymi byli więźniowie, podobnie jak tak zwani kalifaktorzy, czyli osoby rozwożące jedzenie. Cieszyliśmy się z ich strony pewnym uznaniem, ponieważ sprzeciwialiśmy się władzy. Mieli szacunek dla odwagi.

W więzieniach zdarzały się konflikty, ale nie były długie i nie miały większych konsekwencji. W Kłodzku na przykład siedział młody człowiek, kawał chłopa, nazywaliśmy go Bokser. Czasami dostawał szału i demolował celę, ale nikomu nic nigdy nie zrobił i w końcu mu przeszło. Ciekawe, że kiedy pytało się kryminalnych, za co siedzą, odpowiadali na przykład: „Wjechałem do kościoła na motorze”. W zasadach etyki kryminalnej było, że jeden przed drugim się nie przyznaje, za co go wsadzili – chyba że się siedziało w jednej celi.

Poszczególne kondygnacje więzienia zwykle oddzielone są poziomymi metalowymi siatkami – żeby nikt nie popełnił samobójstwa. Ktoś tam poskakał sobie kiedyś dla zabawy. W Kłodzku dla żartu chłopaki palili papiery w szybie wentylacyjnym. Niedopałki przelatywały przez ciąg kominowy do naszej celi. Spodobała nam się ta zabawa, więc zaczęliśmy robić to samo. W pewnym momencie ogień przygasł i ktoś wymyślił, że dolejemy do niego pasty do podłogi, żeby się lepiej paliło. A na to dodaliśmy jeszcze margaryny. Ale nie chciało się palić – no, trudno. Nagle fuknęło – a u nas i tak tylko trochę, bo wszystko skumulowało się na dole, gdzie płomień z wentylacji przeleciał przez celę, kilka metrów, aż do okna. Płomień zabrał cały tlen, więc chłopaki zaczęli się dusić. Do tego kłęby dymu… Koledzy walili w drzwi, aż ktoś ich w końcu wypuścił. Klawisze pokazali nam tę celę następnego dnia – kwalifikowała się cała do odmalowania. Takie głupoty robią ludzie, gdy im się nudzi.

Od zimy 1983 roku koledzy pomału zaczęli wychodzić z więzienia. Im mniejszy wyrok, tym szybciej zwalniano. Władza poszła na następujące ustępstwa: zakłady pracy mogły zbierać podpisy, które z jednej strony były Więzienia. Adam Kramarczyk 140 wyrazem poparcia dla wypuszczenia skazanych, ale z drugiej miały dawać gwarancje, że zwolnieni, pod opieką załóg i organizacji partyjnych, nie będą znowu wszczynali działalności związkowej. Trzeba było podpisać stosowne oświadczenie. Umówiliśmy się, że możemy je podpisać, a czy będziemy go dotrzymywać czy nie, to już inna sprawa. Wszyscy więc podpisali.

Obserwowaliśmy wychodzących kolegów, którzy szli pod więziennym murem i jeszcze machali do nas na „do widzenia”. Było nas coraz mniej, zostało może dziesięciu. Ale zamiast zwolnić, przewieźli nas z Kłodzka do Strzelina. Spotkaliśmy tam kolegów z innego naboru, panował już duży luz. Tylko cele były kilkunastoosobowe i przez to nieprzyjemne, choćby z powodu latryny oddzielonej od sali tylko pojedynczą ścianką. Długo nikt z tamtego więzienia nie wychodził, dlatego znów wkradało się poczucie beznadziei. Ale stopniowo zaczęli wypuszczać i w końcu przyszła kolej na Tadka Świdzińskiego i na mnie. I tak, w zimowych ciuchach, mocno przesiąkniętych naftaliną, wyszliśmy – trzy dni przed przyjazdem Ojca Świętego do Krakowa w czerwcu 1983 roku.

Tekst na podstawie rozmowy przeprowadzonej przez Tomasza Gregorczyka w ramach projektu Pokolenie „Solidarności”. Wywiady po 13 grudnia 2021 roku dostępne będą również w formie podcastu na portalu NowyNapis.eu.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Adam Kramarczyk, Więzienia 1982–1983. Mogilska, Montelupich, Racibórz, Strzelce, Kłodzko, Strzelin…, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 139

Przypisy

  1. W gwarze więziennej tak się określa specjalnie zrobiony przyrząd do przekazywania nielegalnych przesyłek przez okno celi.
  2. W gwarze więziennej oznacza rewizję osobistą z zaglądaniem w miejsca intymne bądź przeszukanie pomieszczenia połączone z przewracaniem łóżek.
  3. Mój ojciec spędził w stalinowskim więzieniu cztery i pół roku, był torturowany, trzymany w izolatce, zmuszany do pracy w kamieniołomach…
  4. Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego – fasadowy organ, powołany dekretem o wprowadzeniu stanu wojennego, kierowany przez Wojciecha Jaruzelskiego.
  5. Internowanych nie wyrzucano z pracy, a ja byłem etatowym pracownikiem NSZZ „Solidarność”.
  6. Mowa o ewentualnej przymusowej deportacji.
  7. Střednó Kolový Obrněný Transportór, Średni Kołowy Opancerzony Transporter, znany także jako OT-64, projekt polsko-czechosłowacki, produkowany w Polsce w latach 1963–1971.

Powiązane artykuły

27.01.2022

Nowy Napis Co Tydzień #136 / Kornel i jego ludzie. O solidarności walczącej

Bez mała półwiecze tak zwanej Polski Ludowej w dużej mierze przypominało czasy XIX-wiecznej narodowej niewoli. Składało się ono z różnych okresów. Pierwsze powojenne lata były czymś na kształt powstania styczniowego, rzadko zapuszczającego się w ulice miast, lecz kipiącego w lasach i wioskach, a w następujących po sobie latach gasnącego za sprawą terroru wszechpotężnych okupantów. Mrok stalinowskiej opresji przenikał się z próbami działania mogącymi przywodzić na myśl zamierzenia niegdysiejszych pozytywistów. Bo przecież kraj podnieść było trzeba z ruin, choćby i we współpracy z obcymi, narzucającymi swój jakże odpychający porządek. Tak w połowie lat 50. doczekano się pierwszego oddechu wolności, w jakiś sposób podobnego do czasów niegdysiejszego Królestwa Kongresowego czy autonomii galicyjskiej.

Urodzony dokładnie w sto pięćdziesiątą rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 maja Kornel Morawiecki dorastał właśnie w tych realiach, tak trudnych do ogarnięcia żyjącym wówczas po przeciwnej stronie żelaznej kurtyny czy żyjącym tutaj, lecz urodzonym po przeciwnej stronie amorficznej cezury dziejów, przez którą Polska przebrnęła na przełomie lat 80. i 90. Było to dorastanie na zgliszczach wśród tych, którzy w piekle niedawno minionej wojny niejednokrotnie postradali ręce, nogi, a jeszcze częściej rozum, nadzieję na lepszą przyszłość, wiarę w sens jakichkolwiek ludzkich zmagań.

Miał niespełna cztery lata, kiedy ojciec zabrał go na spacer po lewobrzeżnej części polskiej stolicy. Była wiosna roku 1945. Okolice kamienicy na Pradze, w której mieszkał wraz z rodzicami, w większości wojnę przetrwały bez zniszczeń. Natomiast na przeciwległym brzegu Wisły panorama miasta przypominała miazgę o barwach cegły przemieszanej z szarym piachem. Od kilku dni do tej robiącej upiorne wrażenie krainy dostać się można było pontonowym mostem, rozpiętym przez saperów krótko po zniknięcia z lustra wody pędzących po niej peletonów białej kry. Przeciwległy brzeg witał ciszą, nieprzyjemnym zapachem i nadlatującym wraz z wiatrem pyłem wdzierającym się do oczu, nosa i gardła. Po dłuższej chwili zaczęli brnąć przez zwały gruzów, między wypalonymi ścianami niegdysiejszych kamienic. Ojciec, kojarzący się mu z mocą i bezpieczeństwem, rzeczywiście jego dziecięcą dłoń ściskał z siłą niemal zadającą ból. Równocześnie wyglądał jednak tak, jak nigdy wcześniej. Dziecku trudno byłoby to wrażenie nazwać, ale dezorientacja i bezradność rodzica zaczynała budzić w nim lęk. Prawdziwy niepokój ogarnął go wtedy, gdy po dotarciu do placu otoczonego zwałami gruzu ojciec zostawił go niemal na jego środku, by samemu wspinać się na sterty pogruchotanych cegieł, zmieszanych z kawałkami drewna i okruchami tynków. Po dotarciu na ich szczyt rozglądał się wokół, a następnie, nie przywiązując wagi do uszczerbku, jaki to oznaczało dla stanu odzieży, zbiegał w dół, powodując lawiny tłuczywa i unosząc gęste chmury kurzu. Wiele razy powtarzał przy tym to same zdanie: „Boże, nie wiem, gdzie jestem…”. Sprawiał wrażenie zrezygnowanego, gdy w końcu powiedział: „Chodźmy, Kornelku…”. Jakiś czas później zanurzali się w obustronnie zwieńczony kikutami potrzaskanych ścian wąwóz, ciągnący się między górami gruzów. Nagle jego ojciec zainteresował się ziejącą mrokiem jamą, którą dało się dostrzec poniżej jednego z ciągu gruzowych zwalisk. W ślad za ojcem schodził w ciemność wielkiej, chłodnej piwnicy. Płomienie kolejnych zapałek odkrywały wnętrze, na środku którego stał rząd czegoś przypominającego duże kamienne skrzynie. Jedyny raz w swoim życiu usłyszał wtedy stłumiony głos swojego ojca, który miał brzmienie pełne zarazem przerażenia i rozpaczy: „Jezus Maria! Jesteśmy w podziemiach katedry świętego Jana! To są groby polskich królów…”.

Wspomnienie tego spaceru było jednym z tych, które niósł potem w sobie przez całe życie. Uzmysławiało cenę, jaką jego ojczyźnie przychodzi czasem płacić za dążenie do podmiotowości. Dowody tak potwornej ceny widział zresztą na każdym kroku. Kiedy jego szkoła z prowizorycznych baraków przeniosła się do przedwojennego budynku, odbudowanego z niedawnych zniszczeń, każda z sal lekcyjnych zdawała się być wypełniona duchami tych, których stłaczano tu w latach okupacji. Było to bowiem jedno z miejsc, gdzie Niemcy zwozili przechodniów schwytanych w czasie łapanek. Tam, gdzie wcześniej i później uczono się ojczystego języka czy przyrody, oczekiwano wówczas na decyzję w sprawie dalszego losu. Zwykle zapadała po paru dniach i zasadniczo była jedną z trzech ewentualności: wyjazd do niewolniczej pracy w Rzeszy, uwięzienie w obozie koncentracyjnym albo rozstrzelanie w ulicznej egzekucji.

Każde wakacje Kornel spędzał u rodziny ojca w okolicach Kielc i Jędrzejowa. Każdy z wujków i każda z ciotek, a także całe kuzynostwo w odpowiednio starszym wieku był to jeden wielki gejzer wspomnień z lat walki w leśnych oddziałach Armii Krajowej. Był jej żołnierzem także jego ojciec, ale mówił o tym niechętnie. Ryzyko ściągnięcia prześladowań na swoją rodzinę uważał za zbyt poważne. Kornel wiedział więc, że niepodległość to skarb, który jego ojczyzna musi odzyskać, ale że koszt przystąpienia do takich dążeń okazać się może zabójczo drogi. Wśród bezliku książek, jakie czytał, wrażenie największe robiła na nim Biblia, a krótko po rozpoczęciu nauki w liceum – Myśli i Pisma londyńskie Simone Weil. Dzieła tej filozofki i mistyczki tak dalece wydały mu się źródłem odpowiedzi na pytania o sens ludzkich zmagań, że rozpoczął intensywną naukę jej ojczystego języka. Znajomość francuskiego umożliwić mu miała poznanie tych prac, które nie doczekały się jeszcze przekładu oraz pełniejsze rozumienie już przetłumaczonych. Nietypowe zainteresowania czternastolatka zwróciły też wtedy uwagę księdza katechety. Zaprosił go do uczestnictwa w zajęciach formującego się w warunkach półkonspiracyjnych duszpasterstwa akademickiego. Spotkał się na nich z hermeneutyką biblijną, podstawami teologii, filozofią wielkich myślicieli chrześcijaństwa. Równocześnie uwielbiał zgłębiać nauki ścisłe. Długo przed maturą został bywalcem wykładów dla studentów pierwszego roku matematyki. Kiedy jednak w roku 1958 przyszło mu wybierać kierunek studiów – zdecydował się na zdobywanie kwalifikacji lekarza. Postawił sobie bowiem pytanie: „Jako kto najbardziej się przydam?”. I odpowiedź była dla niego jednoznaczna. Jego kraj roił się od schorowanych, okaleczonych, cierpiących ludzi. Wojna, mimo że zakończona już przed ponad dekadą, nadal zbierała swoje żniwo. Egzaminy wstępne na Wydział Lekarski poszły dobrze, niemniej nazwisko swoje znalazł po nich na liście tych, którzy zdali, ale nie zostali przyjęci z braku miejsc. Brak jednego punktu przesądził o innym kierunku kształcenia. Jeszcze w tym samym roku ubiegać się można było o przyjęcie w poczet studentów Uniwersytetu Wrocławskiego i parę tygodni później zwycięskie egzaminy otworzyły przed nim perspektywę zostania fizykiem.

W nowym mieście od razu poczuł się jak u siebie w domu. Ruiny wrocławskie do złudzenia przypominały warszawskie. Na przekór upiornym pejzażom jego życie stawało się coraz bardziej intensywne. Pływał zarówno wpław, a także jako sternik jachtowy, pokonywał długie górskie szlaki, wsłuchiwał się w wykłady i zanurzał w lekturze dzieł z różnych dyscyplin. Jedną z pierwszych osób, jakie we Wrocławiu bliżej poznał, była pochodząca ze Stanisławowa Jadwiga. Zbliżały ich poglądy na otaczającą rzeczywistość, wybór kierunków kształcenia, sposobów spędzania wolnego czasu, a nawet wspólne uwielbienie dla muzyki Fryderyka Chopina. Kornel miał osiemnaście lat, kiedy postanowił się oświadczyć. Kilkanaście miesięcy po ślubie zawartym w niedawno dźwigniętej z ruin katedrze przyszło na świat pierwsze z ich pięciorga dzieci. Pytany po latach o przyczyny tak szybkiego wyboru dalszej drogi odpowiadał, że nie tylko był pewien słuszności swych decyzji, ale też towarzyszyło mu poczucie kruchości życia. Otaczająca go sceneria świata stratowanego wojennym kataklizmem podpowiadała, że wszystkiego powinien dokonać szybko. Ilość czasu, jaką miało się przed sobą, zdawała się bowiem nad wyraz niewiadoma. Wrażenie to pogłębiało się wraz z ze studiami uświadamiającymi siłę zniszczenia drzemiącą w intensywnie rozbudowywanych arsenałach nuklearnych. Równocześnie proza życia polegała na zamieszkiwaniu wraz z rodziną w malutkim lokalu jednej z kamienic – ostańców Śródmieścia.

Wydarzenia roku 1968 zastały go jako doktoranta cieszącego się w Instytucie Fizyki uznaniem i sympatią zarówno studentów, jak i kadry naukowej. Kiedy wrocławskie uczelnie przyłączyły się do protestów, w przeciwieństwie do stolicy niemających związku z rozgrywkami frakcji komunistycznej nomenklatury, lecz powszechnie rozumianymi jako walka o wolność, znalazł się w samym centrum tego ruchu. Za sprawę szczególnie istotną uznał stworzenie choć namiastki środków przekazu. Wobec braku innych możliwości teksty informujące o wydarzeniach marcowych pisał na arkuszach brystolu, fotografował je i powielał metodą, jaką wywołuje się zdjęcia. Tą samą metodą w kolejnych miesiącach kopiował rozrzucane potem w czasie pierwszomajowego pochodu i krążące po mieście żądania zaprzestania represji. Docierały one do setek uczestników strajków i demonstracji. W świecie nauki największym obrońcą prześladowanych był profesor Alfred Jahn, rektor Uniwersytetu Wrocławskiego, niezłomnie sprzeciwiający się żądaniom wyciągania konsekwencji wobec studentów i pracowników jego uczelni.

O inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację Kornel dowiedział się w czasie pobytu w podwrocławskim Wilczynie Leśnym. Mieszkającą tam rodzinę, zaangażowaną podobnie jak Morawieccy w Armię Krajową, znał od dzieciństwa. Pomysł protestu zrodził się natychmiast i już pierwszą noc hańby ludowego wojska Kornel wraz z osiemnastoletnim Wojtkiem Winciorkiem wypełnił malowaniem dziesiątek wielkich napisów wzdłuż łączącego Oborniki Śląskie z Wrocławiem odcinka jednej z najruchliwszych linii kolejowych w Polsce. Praska Wiosna upadła, podobnie jak polski Marzec, ale wydarzenia te przynosiły owoce choćby w postaci doświadczeń zdobywanych przez ludzi takich jak Kornel. W 1969 roku żałobne klepsydry poświęcone Janowi Palachowi powielał już nie metodą fotograficzną, ale na ramce wyposażonej w matryce białkowe. W sprawie zmasakrowania robotników Wybrzeża wypowiadał się już nie tylko hasłami na murach czy fotografiami z tekstem, ale pismami ulotnymi w dużych nakładach, powielanymi coraz bardziej efektywnymi technikami małej poligrafii. Jeszcze ważniejsze okazywało się stałe poszerzanie kręgu przyjaciół-współpracowników, z którymi na kolejnych etapach podejmować będzie aktywności o stale rosnącej skali.

Potrzeba działania na rzecz ojczyzny nie zwalniała z obowiązku zaspokojenia tak elementarnej potrzeby rodziny, jaką jest dom. Trzydziestometrowe mieszkanie to przecież nad wyraz mało dla małżeństwa z czworgiem dzieci i teściem. Obiecującą naukową przyszłość fizyka zamienił więc na pracę wykładowcy matematyki na Politechnice, rokującą przydział służbowego mieszkania. Wiarę w dotrzymanie tej obietnicy miał umiarkowaną. Jak się okazało – słusznie, gdyż oczekiwanie na klucze trwało dziesięć lat. Nie spodziewając się, by trwać to miało krócej, sytuację swojej rodziny postarał się poprawić innym sposobem. Skorzystał z nadarzającej się okazji zakupu kawałka ziemi położonego nieopodal wioski Pęgów, pod lasem, około dwudziestu kilometrów na północ od Wrocławia. Z kupowanych za grosze stropowych belek z wyburzanych ruder powoli składał dom mający służyć pobytom sobotnio-niedzielnym i wakacyjnym. Miejsce to, które szybko stało się istną mekką bezliku bliższych i dalszych znajomych, zwane być zaczęło „Kornelówką”. Drewniany dom z czasem nadawał się do zamieszkiwania całorocznego, a dzięki wspólnemu trudowi rodziny, pomocy przyjaciół wrocławskich i nowych, pochodzących z okolicznych miejscowości, otoczony został sadem, ogrodem, pszczelą pasieką, polem pszenicy. Nade wszystko „Kornelówka” stała się ośrodkiem spotkań, często całonocnych debat przy ognisku lub kominku, w czasie których o swoim losie opowiadali chłopi z Zajączkowa czy Wilczyna, a rozwój sytuacji politycznej czy gospodarczej przewidzieć próbowali profesorowie uniwersytetu. To w tym gronie na początku 1979 roku zrodził się pomysł wspólnego wyruszenia na trasę pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do ojczyzny, by w jak największej liczbie miejsc odwiedzanych przez papieża pojawiać się z wielkim transparentem „Wiara i Niepodległość”. Grupa ta, złożona z naukowców, rolników, młodzieży i obywatela USA zatrudnionego kontraktowo na Politechnice, pojawiła się na warszawskim placu Zwycięstwa, by potem pociągnąć za sobą tłum na ulicach stolicy. W Częstochowie odpierać musiała nagły atak Służby Bezpieczeństwa i wymykać się z zorganizowanej przez nią obławy. W Krakowie, gdzie wielkiego rodaka żegnały tłumy wyjątkowo liczne, spotkała się z grupami niosącymi transparenty o podobnej treści.

W tym samym roku Jan Waszkiewicz zaczął wydawanie „Biuletynu Dolnośląskiego”. Drukarze i kolporterzy tego ukazującego się poza zasięgiem cenzury miesięcznika natychmiast stali się celem permanentnych represji. Powierzenie dalszego losu periodyku rękom Kornela całkowicie odmieniło jego dzieje. Przede wszystkim nowy redaktor naczelny stwierdził, że niezależny ruch wydawniczy tak długo będzie padał ofiarą komunistycznych prześladowców, jak długo proporcje sił reżimu do liczebności opozycjonistów będą tak niekorzystne, jak to wyglądało u schyłku lat 70. Powtarzał, że jedyną szansą wolnego słowa jest odwrócenie sytuacji, w której na jednego drukarza przypada stu jego wrogów. Kolejnym przyjaciołom mówił: „Potrzebujemy nie setek, ale tysięcy drukarzy drugiego obiegu. A najlepiej, by możliwością drukowania dysponował każdy”. Zamysł ten szybko zaczął przynosić owoce – pojawili się konspiracyjni nauczyciele druku, skutkiem czego zespoły małej poligrafii wyrastać zaczęły wśród kolegów z uczelni, studentów, rolników z Pęgowa i okolic, robotników, artystów czy hipisów, którzy własne gazetki redagowali i powielali we Wrocławiu już w roku 1973. Za najlepszą technikę poligraficzną Kornel uznał sitodruk. Wymagał on wysokich umiejętności, ale zaletą była dostępność sprzętu. Wszystkie niezbędne materiały można było sporządzić z surowców, do których nawet w PRL-u dostęp miał każdy. Sztuka starannego sporządzania światłoczułej emulsji, nasączania nią odpowiednio naciągniętej szyfonowej tkaniny, naświetlania przez ściśle określony czas dawała efekt w postaci jakości druku wielekroć lepszej od powielaczowej. Pozwalała zatem jednej osobie na kopiowanie tysięcy stron w ciągu zaledwie jednego dnia. Przy tym konfiskata całego sprzętu drukarskiego nie była dotkliwą stratą. Można go bowiem było szybko i stosunkowo niewielkim kosztem odtworzyć. Równie istotne były żelazne zasady konspiracji wpajane przez Kornela kolejnym ekipom drukarzy. Praca nad kilkudziesięciostronicową broszurą o kilkutysięcznym nakładzie zwykle zajmowała paru ludziom kilka dni. Drukowano we wskazanym wcześniej mieszkaniu, które wolno było opuścić dopiero po zakończonej pracy. Każde wyjście osoby w danej kamienicy czy bloku nieznanej oznaczało bowiem ryzyko nadmiernego zainteresowania sąsiadów. Na czas pracy drukarze musieli mieć zatem zapasy jedzenia i papierosów. Nie zapominano też o słodyczach czy tabletkach od bólu głowy. Długo trzymano się zasady, by w jednym miejscu drukować tylko raz. Nietypowe hałasy, zapachy, nieznajomi widywani przez sąsiadów to generowanie zbędnego ryzyka. Te i inne rygory przyniosły taki między innymi efekt, że ani wprowadzenie stanu wojennego, ani kolejne fale represji nie zdołały zakłócić wydawania „Biuletynu” ukazującego się z regularnością szwajcarskiego zegarka przez jedenaście lat. Pismo rozwijało się też pomimo trudności innego rodzaju. Jego wydawanie wymagało ponoszenia oczywistych kosztów, stąd przez parę miesięcy korzystało z przeznaczonego dla niezależnych wydawnictw funduszu, znajdującego się w dyspozycji Komitetu Obrony Robotników. W grudniu 1979 roku Kornel przybył na spotkanie KOR z propozycją, by zająć stanowisko w sprawie agresji Związku Sowieckiego na Afganistan. Wielkich nadziei na wydanie przez KOR jakiegokolwiek oświadczenia nie miał. Kilka miesięcy wcześniej w sprawie pielgrzymki Ojca Świętego usłyszał przecież od tych ludzi pełne lekceważenia oceny, że „przyjedzie, pojedzie, no i co z tego?”. Tym razem nie tylko dowiedział się, że żadnego stanowiska w sprawie Afganistanu nie będzie, ale też, że KOR nie życzy sobie, by wydawał je też ktokolwiek inny. Kornel jednak uważał, że Polacy mają wręcz obowiązek w sprawie tej się wypowiadać, czemu w styczniu 1980 roku dał wyraz na łamach „Biuletynu”. Odpowiedzią KOR-u było natychmiastowe wstrzymanie wszelkiej pomocy dla dolnośląskiego periodyku, co, jak się okazało, wyszło mu na dobre. Konieczność samofinansowania zmusiła redakcję do podniesienia ceny, ale równocześnie wprowadziła ona system prowizji za kolportaż. Zasada ta przyniosła duży wzrost sprzedaży, a zwiększone wpływy pozwoliły powiększać objętość i nakład pisma. Doświadczenie to okazało się zbawienne także w połowie 1982 roku, kiedy nowa organizacja, tworzona pod kierownictwem Kornela, została odcięta od wszelkich środków „Solidarności”.

„Biuletyn Dolnośląski” prezentował na swych łamach różne opinie, skupiał nie tylko świetne pióra, ale też doskonałych organizatorów oraz istnych tytanów pracy podziemnej. W sierpniu 1980 roku jego numer specjalny, zawierający listę gdańskich postulatów i apel o przyłączenie się do protestu zainicjowanego na Wybrzeżu, kolportowany był w rekordowej liczbie egzemplarzy. Sam Kornel był wtedy poszukiwany przez SB i w ukryciu zajmował się powielaniem swojego pisma aż do dnia, kiedy dołączyć mógł do strajku generalnego, jaki ogarnął także Dolny Śląsk. Jego późniejsze zaangażowanie w NSZZ „Solidarność” nie oznaczało mniejszej troski o „Biuletyn”. Przeciwnie – szesnaście miesięcy posierpniowej wolności wykorzystał na rozbudowę kadrowej, lokalowej i sprzętowej bazy swego pisma. Rozwijało się ono bardzo dynamicznie przy ciągłym zachowaniu najściślejszych zasad konspiry. Doniosłą rolę odegrało w czasie I Zjazdu Delegatów, kiedy to na jego łamach Kornel umieścił treść przywiezionego przez Mikołaja Iwanowa z Moskwy Posłania do Zjazdu, którego autorami byli działający w ukryciu związkowcy rosyjscy. Kierujące obradami prezydium nie chciało słyszeć o propozycji oficjalnego odczytania listu. Jego treść uczestnicy zjazdu poznali jednak z łam „Biuletynu”, w efekcie czego nie tylko zażądali upublicznienia głosu rosyjskich przyjaciół, ale też wyrażającej polską solidarność odpowiedzi. Miała ona postać Posłania do ludzi pracy Europy Wschodniej. W czasie zjazdu Kornel zaczął też współtworzyć komisję o nazwie „Związek wobec zagrożeń”, w imieniu której natychmiast informował przywódcze gremia „Solidarności” o czynionych przez reżim przygotowaniach do walnej rozprawy z ruchem działającym na rzecz podmiotowości Polski i Polaków. Wiedzę o tym zagrożeniu czerpał od niegdysiejszego pływackiego mistrza świata Marka Petrusewicza. Przyjaciela tego Kornel z trudem powstrzymywał przed zaangażowaniem się w ruch „Solidarności”. Uważał bowiem, że jako działacz wojskowego klubu sportowego, od wielu lat mającego bliskie relacje z wysokimi szarżami kadry oficerskiej, może on być bezcennym źródłem wiedzy o planach aparatu przemocy. Jesienią 1981 roku niepokojące informacje napływające od Petrusewicza poważnie potraktowano jedynie we Wrocławiu, gdzie „Solidarność” wypłaciła z banku i ukryła wszystkie posiadane pieniądze, pozwalając zarazem Kornelowi ukryć, wraz z zapasami papieru, także cały zapasowy sprzęt poligraficzny. Przygotowania czynione na wypadek otwartej konfrontacji z reżimem zakłóciło aresztowanie Kornela pod podlegającym nawet karze śmierci zarzutem podważania sojuszu ze Związkiem Sowieckim. Tak właśnie zinterpretowane zostały redagowane przez szefa „Biuletynu” rosyjskojęzyczne gazetki, w których stacjonujących w Polsce żołnierzy Armii Radzieckiej informował on, że ruch „Solidarności” urzeczywistnia zasadę „za naszą i waszą wolność”, działając w interesie wszystkich narodów zniewolonych komunizmem. Szczęśliwie liczyć wówczas można było na „Solidarność”, pod naciskiem której Kornel został zwolniony z aresztu, zyskując prawo odpowiadania przed sądem z wolnej stopy. Proces ruszył zresztą niemal natychmiast, a kolejna jego odsłona miała się odbyć 15 grudnia 1981 roku. Już parę tygodni wcześniej Kornel podzielił się ze swoimi współpracownikami obawą frontalnego ataku, w związku z którym należałoby unikać nocowania w miejscach zamieszkania, przygotować sobie miejsca ukrywania się i być gotowym do działania w realiach masowych brutalnych prześladowań.

Owocem trzeźwej oceny sytuacji było to, że po wprowadzeniu stanu wojennego środowisko Kornela natychmiast zafunkcjonowało jako podziemna organizacja zdecydowanie najlepiej przygotowana do działania w zaistniałych warunkach. W związku z uwięzieniem redakcji „Z Dnia na Dzień”, głównego pisma „Solidarności” Polski południowo-zachodniej, Kornel sformował nową redakcję z Romkiem Lazarowiczem, współpracownikiem z „Biuletynu”, na jej czele. Powielanie pierwszego „wojennego” numeru rozpoczęło się już 13 grudnia 1981 roku w tajnej drukarni Wieśka Moszczaka. Kolejne numery wychodziły ze stale wzrastającej liczby tajnych punktów poligrafii, przy ciągle wzrastającym nakładzie, co dwa dni. Skutkiem tego pismo, pod względem osiągniętej numeracji, stało się krajowym rekordzistą drugiego obiegu. Obok niego kierowana przez Kornela drukarsko-kolportażowa siatka Regionalnego Komitetu Strajkowego NSZZ „Solidarność Dolny Śląsk” wydawać zaczęła kolejne gazetki, co razem składało się na dysponujący ogromnym zasięgiem obieg niezależnej informacji, upowszechnianej pomimo obowiązywania prawa wojennego. Łączność ogniwom społecznego oporu zapewniali nie tylko kurierzy, ale też środki techniczne. Sąsiadujące ze sobą tajne drukarnie łączyły czasem kable polowych aparatów telefonicznych. Dzięki temu treść wpisywana w matryce jednej drukarni mogła pojawić się równocześnie w kolejnej. Wprowadzenie stanu wojennego nakładało na krótkofalowców oddanie w depozyt sprzętu radiowego. Nie wszyscy jednak do tego zarządzenia w pełni się zastosowali, co umożliwiło komunikowanie się struktur konspiracji krótkimi zaszyfrowanymi emisjami sygnału radiowego. Okazało się też, że teoretycznie nieczynny już satelita telekomunikacyjny Oscar-7 mógł być wykorzystywany jako niemożliwy do zablokowania kanał komunikujący najdalej od siebie położone jednostki. Już w pierwszych dniach stanu wojennego zaczęła też działać konspiracyjna komórka, zwana później kontrwywiadem. Początkowo opierała się na podsłuchu częstotliwości radiowych za pomocą dostarczonych Kornelowi przez Tadeusza Świerczewskiego krótkofalówek wymontowanych z wycofanych z użytkowania karetek pogotowia. Jan Pawłowski, z którym przez dekadę Kornel dzielił pokój w Instytucie Matematyki, rozwinął ją do rozmiarów agencji nagrywającej i analizującej wszystkie komunikaty radiowe komunistycznych organów walki ze społeczeństwem, jakie o każdej porze dnia i nocy pojawiały się na terenie Wrocławia i okolic. Ich przechwytywanie w niezliczonej ilości przypadków umożliwiało wyprzedzenie działań Służby Bezpieczeństwa, co najczęściej oznaczało uchronienie kogoś przed aresztowaniem.

Dynamiczny rozwój przeróżnych form działalności podziemnej, wyrastających w strukturach kierowanych przez Kornela, był owocem jego życiowej drogi, w czasie której pożytkował czerpaną z doświadczenia wiedzę o praktyce konspiracji w kolejnych niezależnych aktywnościach, angażujących coraz to nowych ludzi. Byli wśród nich przedstawiciele różnych środowisk, ale największą rolę odgrywali młodzi naukowcy dziedzin technicznych i ścisłych. Kreatywne umysły, w PRL-owskich realiach często blokowane barierami urzędniczymi lub nieprzystawalnością proponowanych innowacji do standardów ociężałej, centralnie sterowanej gospodarki, w podziemiu znajdowały przestrzeń do najśmielszych eksperymentów i realizacji pomysłów mogących uchodzić za szalone. Sprzyjała temu fundamentalna zasada Kornela, który pytającym o to, czym mają się zajmować w podziemiu, odpowiadał: „Rób to, od czego upadnie komunizm”. Zawierająca się w tych słowach zasada wolności wyboru w istocie oznaczała, że każdy decydujący się na ryzyko ściganej przez reżim działalności sam wybierał formy walki odpowiadające jego możliwościom i kompetencjom. Tym samym każdy określał ilość czasu, jaki mógł poświęcić sprawie, co ograniczało ewentualność wzajemnych pretensji między współpracownikami. Zasada taka sprawiała, że ludzie najtrafniej się odnajdywali, samodzielnie wybierając formy działalności. Wysportowani poszukiwacze mocnych wrażeń tworzyli Grupy Wykonawcze, specjalizujące się w akcjach ulotkowych, malowaniu napisów na murach, rozwieszaniu transparentów czy tak zwanych gadał, czyli głośników emitujących audycje nad ulicznym tłumem. Miłośnicy militariów czy sztuk walki formowali oddziały, których celem było stawianie czynnego oporu w czasie tłumionych przez ZOMO demonstracji. Grupa elektroników zaproponowała zbudowanie pirackiej rozgłośni radiowej. Próbne emisje odbyły się już w grudniu 1981 roku, rozważano podłączanie aparatury do sieci trakcji tramwajowej, mającej służyć jako wielka antena nadawcza. Osoby z zacięciem dziennikarskim, pragnące dyskusji o kształtcie drogi do niepodległości i ładzie przyszłej wolnej Polski, analitycy biegli w ekonomii czy politologii – tworzyli własne pisma, służące prezentacji często bardzo zróżnicowanych poglądów. Następstwem tego było wydawanie przez podziemny krąg Kornela zarówno periodyków prezentujących poglądy narodowe, propagujących idee solidaryzmu, jak też postulujące tak dalece liberalny program gospodarczy, jak na przykład miesięcznik „Replika”. Wielorakość poglądów w środowisku budowanym przez Kornela nigdy nie była zarzewiem podziałów. Wolności dyskusji towarzyszyła natomiast powszechna zgoda z celami tak zasadniczymi, jak całkowita likwidacja wszystkich znamion komunizmu i pełna niepodległość Polski.

Równolegle z rozwojem kierowanych przez Kornela struktur konspiracji narastał konflikt z władzami zepchniętego do podziemia związku „Solidarność”, któremu w sensie głównie symbolicznym struktury te podlegały. Pierwsza różnica zdań dotyczyła scentralizowanego przywództwa narodu uwikłanego w wojnę polsko-jaruzelską. Kornel uważał za konieczne powołanie czegoś w rodzaju Rządu Narodowego z czasów powstania styczniowego, stąd w utworzonym przez Eugeniusza Szumiejkę Ogólnopolskim Komitecie Oporu widział szansę koordynowania walki w skali całego kraju. Inicjatywa ta, najgrubszymi obelgami obrzucona przez Zbigniewa Bujaka, doczekała się kontynuacji w postaci Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej dopiero po kilku miesiącach, kiedy reżim zdołał już zapanować nad sytuacją, a społeczeństwo pogrążało się w beznadziei. Pogłębiały ją forsowane przez niektórych liderów związkowych formy protestu wymyślone jakby na zamówienie aparatu represji. Jedną z nich były piętnastominutowe strajki, pozwalające władzom wyselekcjonować, zwolnić z pracy, objąć nadzorem potencjalnych prowodyrów. Na Dolnym Śląsku kroplą, która przelała czarę goryczy, był sprzeciw formalnego przewodniczącego Regionalnego Komitetu Strajkowego wobec organizowanych 1 i 3 maja w całym kraju manifestacji ulicznych. Sprzeciw Władysława Frasyniuka dla wrocławian zakończył się wstydem, z jakim przyglądali się w tych dniach relacjom z miast wstrząsanych wielotysięcznymi demonstracjami. Powszechna świadomość zdezerterowania z pola bitwy podkopała autorytet lidera RKS-u, a krąg skupiony wokół Kornela tego rodzaju ustępowanie pola przeciwnikowi uznał za zapowiedź dążenia do zawarcia ugody z reżimem. Majowe spotkania przywództwa dolnośląskiej „Solidarności” obawy te jedynie umocniły, w efekcie czego 1 czerwca 1982 roku utworzono Porozumienie Solidarność Walcząca. W otwierającym jego działalność oświadczeniu Kornel stwierdził, że uznaje ono przywódczą rolę „Solidarności”, ale zastrzega sobie prawo do krytyki i własnej inicjatywy, a organizacja, na czele której staje, działać będzie aż do wywalczenia przez Polskę pełnej niepodległości i likwidacji imperialnego tworu państwowego, funkcjonującego pod nazwą Związek Sowiecki. Wszystkim związanym z wydawniczo-kolportażową strukturą RKS-u pozostawił wolny wybór w kontekście dalszej działalności. Można było pozostać w związku, któremu na Dolnym Śląsku formalnie przewodniczył Frasyniuk, wstąpić do Solidarności Walczącej albo łączyć ze sobą te aktywności. Niemal wszyscy, których nazywano już „ludźmi od Kornela”, wybrali dla siebie jeden z dwóch ostatnich wariantów tej propozycji. 13 czerwca 1982 roku na ulice Wrocławia wyszła pierwsza manifestacja, zorganizowana przez formację postrzeganą od tego czasu jako awangarda antykomunizmu. Zaatakowanie pochodu przeobraziło się w zaciekłe rozruchy, które do późnych godzin nocnych ogarnęły dużą część miasta. Zabarykadowanie kilku ulic doprowadziło do sytuacji, w której plac Pereca wraz z okolicami przez dłuższy czas wydawał się wyłączony spod jurysdykcji totalitarnego państwa. W pamięci wielu uczestników tych wydarzeń utrwaliło się wrażenie odniesienia terytorialnie i czasowo bardzo ograniczonej, lecz jednak rzeczywistej przewagi nad reżimem. Z oczywistą świadomością przesady zawartej w tym określeniu o wydarzeniach pamiętnego dnia zaczęto mówić jako o „pierwszym powstaniu wrocławskim”. W całym kraju odbiło się ono głośnym echem i otworzyło ciąg permanentnych zmagań ulicznych, które przygasły dopiero w połowie lat 80. Do największej demonstracji doszło 31 sierpnia 1982 roku, kiedy to dziesiątki tysięcy wrocławian wypełniły ulice kilku dzielnic miasta. Ataki sił milicyjnych paraliżowały setki kolczatek, rzucanych pod koła pojazdów i emisja zakłóceń utrudniających łączność radiową. Cogodzinne relacje z wydarzeń można było usłyszeć w audycji Radia Solidarność Walcząca, włączającego się w eter trzeciego programu państwowej radiofonii.

Śmiała oferta programowa, połączona z imponującą skalą dokonań, uruchomiła proces przypominający akcję scaleniową, która czterdzieści lat wcześniej doprowadziła do utworzenia Armii Krajowej. Do Solidarności Walczącej włączały się formacje o sporym już dorobku, takie jak Narodowa Organizacja Wyzwoleńcza „Lechia”. Struktury identyfikujące się z programem ludzi Kornela wyrastać zaczęły w kolejnych miastach i rejonach Polski. Procesu tego nie zatrzymały nawet represje, jak uwięzienie w roku 1984 ponad stu działaczy Solidarności Walczącej, z których blisko czterdziestu reżim zdecydował się postawić przed sądem. Nie okazały się przeszkodą dla rozwoju organizacji niedostatki finansowe. Środki na działalność pozyskiwano ze sprzedaży pełniących rolę „cegiełek” znaczków, banknotów czy kalendarzy. W kilku krajach Zachodu powstały też zagraniczne przedstawicielstwa, organizujące przemyt głównie unikatowych podzespołów do urządzeń elektronicznych, służących walce z reżimem. Do kraju trafiały po wlutowaniu w wielkorozmiarową aparaturę, sprowadzaną na potrzeby szpitali. Zanim jednak zaczęła ona pełnić właściwą sobie rolę – elektronicy Solidarności Walczącej wylutowywali z niej to, co było przeznaczone dla nich. Część tego „odzysku” służyła do konstruowania całych sieci nadajników radiowych, umożliwiających emitowanie audycji z kilku punktów równocześnie. Wielość źródeł sygnału utrudniała zadanie radiopelengacji, zarazem zwiększając zasięg odbioru. Wielkie pelengacyjne anteny, trudem służb reżimu wznoszone na dachach najwyższych budynków miasta, wyglądały jak wielka demonstracja bezradności władz niezdolnych do stłumienia wolności słowa szerzącej się na falach eteru.

Charakterystyczna dla Solidarności Walczącej była historia wykorzystywania do swych celów radioodbiornika „Julia” produkowanego w warszawskich zakładach Kasprzaka. Ze schematem tego nowoczesnego na owe czasy radia do ukrywającego się Kornela zwróciło się kilku z licznych działających w jego organizacji elektroników. Wskazali oni na możliwość drobnych modyfikacji, które radioodbiornik ten przekształcałyby w profesjonalny skaner, automatycznie przeczesujący wszystkie częstotliwości wykorzystywane przez służby reżimu. Po zakupie partii tych radioodbiorników i uzupełnieniu ich zawartości o odpowiednio dolutowane elementy przemycane z Zachodu, „Julie” mogły służyć zarówno do słuchania audycji, jak i do podsłuchiwania radiowych rozmów służb reżimu. Tę drugą funkcję uruchamiano wciśnięciem dwóch odpowiednich klawiszy. Parę egzemplarzy tak udoskonalonych „Julii” Solidarność Walcząca podarowała konspiratorom działającym w strukturze Regionalnego Komitetu Strajkowego. Wręczając ten prezent, z wielką mocą podkreślano konieczność przestawienia odbiornika na tryb standardowy zawsze, gdy w mieszkaniu miał się pojawić ktokolwiek niezwiązany z konspiracją. Niestety, jedna ze współpracowniczek Władysława Frasyniuka nie dopełniła tej prostej czynności, gdy zapukano do drzwi jej mieszkania. Okazało się, że przyszła właśnie do niej na rewizję ekipa SB. Po chwili z radioodbiornika z włączoną funkcją podsłuchowego skanera usłyszała głos swojego przełożonego. Tym sposobem służby reżimu dowiedziały się o skali radiowego sposobu pozyskiwania wiedzy o ich działaniach. To zmusiło je do szyfrowania swoich komunikatów, a kontrwywiad Solidarności Walczącej – do ich rozszyfrowywania.

Działalność organizacji owocowała licznymi innowacjami zarówno w spektakularnych działaniach politycznych, jak i w rzemiośle konspiry. Jako pierwsza w kręgach opozycji rozpoczęła ona kolportaż serwisów informacyjnych na dyskietkach komputerowych. Uruchomiła niemal seryjną produkcję składanych sitodrukowych ramek, które po rozłożeniu uchodzić mogły za kilka niewinnych rurek i śrubek, możliwych do zmieszczenia w rękawie marynarki. Zakupione przez Politechnikę Wrocławską kserografy z funkcją kopiowania nie tylko na papierze, ale i plastiku, natychmiast wykorzystane zostały do produkcji diapozytywów służących drukowi podziemnych wydawnictw. Te i inne rozwiązania sprawiły, że pomimo znużenia konspiratorów trudem trwającej długie lata działalności ich organizacja nadal zaskakiwała dynamiką i nowymi formami aktywności. Coraz bardziej spędzała też sen z powiek sternikom aparatu kontroli nad społeczeństwem. Nazywany pierwszym milicjantem PRL-u generał Czesław Kiszczak w roku 1985 doszedł do przekonania, że długotrwała nieuchwytność Kornela Morawieckiego musi mieć przyczynę w spenetrowaniu przez jego ludzi wrocławskich organów Służb Bezpieczeństwa. Zarządzony przegląd kadr spowodował wydalenie dziesiątek funkcjonariuszy, wśród których nie było jednak nikogo ze współpracowników podziemia. Kolejnym krokiem była zgoda na nieograniczoną działalność operacyjną enerdowskiej STASI na terenie zachodniej Polski. Równocześnie Kiszczak wydał bezprecedensową decyzję użycia wszystkich sił i środków w celu rozbicia Solidarności Walczącej oraz ujęcia jej przewodniczącego. Szef PRL-owskiego MSW do Wrocławia skierował oddział specjalny, mający zakaz kontaktu z wrocławską SB. Za bazę lokalową służyć jej miał między innymi jeden z hoteli. Kontrwywiad Solidarności Walczącej szybko się zorientował, że w mieście operować zaczęły nowe jednostki, słabo znające jego topografię. Zarówno określenie liczebności, jak i ustalenie strategii nowych esbeków było utrudnione, ponieważ w minimalnym stopniu korzystali oni z łączności radiowej. Jak się później okazało, plan specjalnego oddziału Kiszczaka był prosty. Po ustaleniu listy kilkudziesięciu miejsc, co do których zachodziło podejrzenie, że kiedyś przebywać w nich mógł Kornel Morawiecki, każde z nich poddano ścisłej, całodobowej i permanentnej obserwacji. Zaangażowanie wielkich środków operacyjnych oraz cierpliwość dziesiątek ludzi Kiszczaka zostały wynagrodzone po upływie około roku. 9 listopada 1987 roku wieczorem Kornel Morawiecki szedł na konspiracyjne spotkanie, mające się odbyć w jednym z bloków przy ul. Zielińskiego. Wiedział, że parę lat wcześniej miejsce to było obserwowane przez SB. Nie docenił jednak skali zorganizowanej przeciw niemu operacji. Minęło ledwie kilka minut, gdy okolica wypełniła się pojazdami służb specjalnych. Po blisko sześciu latach nieprzerwanej obławy esbecja dopadła wreszcie najintensywniej poszukiwanego w całym kraju człowieka. Jeszcze przed świtem, przykuty do wnętrza wojskowego śmigłowca, przemierzał drogę do warszawskiej centrali komunistycznego aparatu represji.

Aresztowanie Kornela dla członków jego organizacji było ciosem o charakterze emocjonalnym, ale w najmniejszym stopniu niezakłócającym działania jakiejkolwiek struktury. W wywiadach, których udzielał podziemnej prasie, wielokrotnie powtarzał, że ukrywał się będzie tak długo, aż zostanie aresztowany. Podkreślał, że mimo iż termin tego zdarzenia ze wszystkich sił starał się będzie opóźnić, to jednak nieuchronnie kiedyś to nastąpi. Organizację swą budował więc w sposób umożliwiający jej sprawne funkcjonowanie także wtedy, gdy osoby przewodniczącego zabraknie. Solidarność Walcząca działała więc, nie zwalniając obrotów, lecz przyszłość Polski rozstrzygać się zaczęła drogą porozumienia zawieranego przez reżim z częścią kręgów opozycyjnych i znacznie liczniejszymi gremiami, którym za opozycyjne udało się uchodzić. Przyjęty model ustrojowej transformacji daleki był od celów stawianych przez Solidarność Walczącą, w republice Okrągłego Stołu zepchniętej na margines życia publicznego, skazanej na zapomnienie, odzieranej z dorobku, a nierzadko także wyszydzanej i szkalowanej. Sam jej przewodniczący, który po latach uchodzenia przed pościgiem zaznał też więzienia i banicji, do końca życia nie ustawał w trudzie wyprowadzenia Polski z nieprawych dróg, na jakie wepchnięto ją układami dalekimi od przyzwoitości. Zarazem jednak powtarzał, że doczesny świat, na którym żyjemy, nie zna stanów idealnych. Stąd nie żałuje lat poświęconych stoczonej walce, gdyż przyczyniły się one do zapanowania realiów nieco lepszych od tych, w których Polska tkwiła w dekadach PRL-u. Za bezcenne uważał natomiast, że ta pozytywna przemiana nie wiązała się z ceną, jaką jego kraj zapłacił w latach jego dzieciństwa. U progu lat 90. żaden ojciec nie musiał spacerować ze swoim dzieckiem po gruzach ojczyzny. Jeśli nawet Polska ostatnich dekad nie zawsze była krajem prawdziwego prawa i wolności, to jednak nie stała się morzem ruin i otchłanią cierpienia. Pomimo wielorakich uwarunkowań i potężnych blokad tamujących jej rozwój ojczyzna stanęła przed szansą, o jakiej próżno marzyć mogły wcześniejsze pokolenia. „Nie jest to jeszcze Polska naszych marzeń, ale warto było zadać sobie trud, przybliżający ją do tego stanu” – tak najczęściej brzmiała konkluzja, jaką lata konspiracyjnej walki podsumowywał zarówno Kornel, jak i większość ludzi z jego organizacji.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Artur Adamski, Kornel i jego ludzie. O solidarności walczącej, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 136

Przypisy

  1. W gwarze więziennej tak się określa specjalnie zrobiony przyrząd do przekazywania nielegalnych przesyłek przez okno celi.
  2. W gwarze więziennej oznacza rewizję osobistą z zaglądaniem w miejsca intymne bądź przeszukanie pomieszczenia połączone z przewracaniem łóżek.
  3. Mój ojciec spędził w stalinowskim więzieniu cztery i pół roku, był torturowany, trzymany w izolatce, zmuszany do pracy w kamieniołomach…
  4. Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego – fasadowy organ, powołany dekretem o wprowadzeniu stanu wojennego, kierowany przez Wojciecha Jaruzelskiego.
  5. Internowanych nie wyrzucano z pracy, a ja byłem etatowym pracownikiem NSZZ „Solidarność”.
  6. Mowa o ewentualnej przymusowej deportacji.
  7. Střednó Kolový Obrněný Transportór, Średni Kołowy Opancerzony Transporter, znany także jako OT-64, projekt polsko-czechosłowacki, produkowany w Polsce w latach 1963–1971.

Powiązane artykuły

Loading...