07.12.2023

Nowy Napis Co Tydzień #232 / Widzowie, statyści, rekwizyty

Zabić – ale tak, aby było jak najbardziej widowiskowo. Zabić i obnosić się ze swoją zbrodnią, zabić i użyć martwego już ciała do zastraszenia żyjących – to przecież tak, jakby zabić w podwójny sposób: żyjących straszyć martwym, wśród żyjących zasiać paraliżujący strach. Przeżuwam poprzednie zdania i nie mogę wyjść poza ich zaklęty rewir. Jestem więc i ja złapany w pętlę pytań, gotujących się we mnie emocji. I jestem pewien, że w podobnym stanie będzie każdy czytelnik książki Pawła M. Mrowińskiego, który nieco inaczej ujął temat obecny już przecież w narodowej martyrologii. Na egzekucje publiczne w okupowanej Warszawie spojrzał z punktu widzenia ich teatralności. Jest przecież jakiś scenariusz, według którego zabijani są ludzie pośród innych, żywych jeszcze. Jest jakiś reżyser, który chce wzbudzić u widza przerażenie. Mrowiński przygląda się wyreżyserowanej chełpliwości zbrodniarzy, dopisując jeszcze jedną glosę do śmierci, która jest mistrzem z Niemiec.

Widowiskowość i teatralność

Hans Frank w przemówieniu do oficerów Luftwaffe wygłoszonym 14 grudnia 1943 roku mówił:

Mamy w tym kraju jeden punkt, z którego pochodzi wszystko zło: to Warszawa. Gdybyśmy nie mieli Warszawy w Generalnym Gubernatorstwie, nie mielibyśmy 4/5 trudności, z którymi musimy walczyć. Warszawa jest i pozostanie ogniskiem zamętu, punktem, z którego rozprzestrzenia się niepokój w tym kraju.

Słowa Franka znajdują potwierdzenie w zbrodniczych czynach. Jak ocenia Krzysztof Dunin-Wąsowicz w swojej książce Warszawa w latach 19391945 w egzekucjach ludności cywilnej, zarówno jawnych jak i potajemnych, zginęło ponad 32 tysiące osób. Paweł Mrowiński dzieli egzekucje na kilka rodzajów. Przede wszystkim wiąże je z miejscem, jak na przykład egzekucje na terenie getta, jak również w miejscach publicznych stolicy. Pomysł autora jest zgodny z przyjętym założeniem o widowiskowości niemieckich zbrodni. Inaczej wyglądała scena w dzielnicy zamkniętej lub pod osłoną nocy, a inaczej na tle codziennego życia. Właśnie te ostatnie wymagają odseparowania widzów, obliczenia czasu potrzebnego na krwawy spektakl i ostatecznie – rozpędzenia gapiów. Jest w tym zamyśle okupanta jakiś diaboliczny zamysł: publiczna egzekucja nie może trwać zbyt długo, bo zrodzi u widzów gniew. No właśnie – widzowie? Kim jest ludność cywilna zmuszona do obserwowania tego pokazu? Jeśli widzami, to przecież przypadkowymi, niechcianymi. Spragnieni mocnych doznań, fascynacji martwego ciała, też są obecni w okupowanej Warszawie. Oni jednak przychodzą napatrzeć, nasycić się do woli poza konwencją spektaklu, gdy nie ma już niemieckich żołnierzy. A zdecydowana większość warszawiaków, zatrzymana przez gwizdki, samochody i serie oddane w powietrze, kim oni są? Widzami? Narzucona im przez okupantów rola wykracza poza tę prostą definicję. Stają się elementem koniecznym dla publicznej egzekucji. Bez nich nie byłaby powszechna, widowiskowa, nasycona emocjami. Mieszkańcy okupowanej Warszawy – statyści. Ale także i aktorzy, którzy w każdej chwili mogą otrzymać krwawy skrypt i zagrać zupełnie inną rolę.

Na didaskaliach zbrodniczego scenariusza

Paweł Mrowiński stara się być z każdej strony sceny. Przypatruje się zmiennym rolom widzów i aktorów jednocześnie. Na tyle, na ile pozwalają na to dokumenty, szkicuje role katów. Stara się zgłębić zamysł okrutnego reżysera, a także pokazać, co poszło nie po jego myśli. Zastosowanie ujęcia performatywnego sprawia, że egzekucje odsłaniają jeszcze bardziej przerażające oblicze. Dlatego tak cenne jest w książce Mrowińskiego to, że nie zatrzymuje się na poziomie narodowej martyrologii, ale opisuje swój temat z przeróżnych perspektyw. Jedną z nich jest wyłamanie się skazanych z przygotowanego przez oprawców scenariusza. Okupanci narzucili im rolę biernie idących na śmierć lub bezwładnie wiezionych w samochodach. Każda ucieczka z samochodu, każdy wyrwany z ich piersi ostatni krzyk były próbami „zapisania siebie” wbrew narzuconej roli. Okrzyki „Niech żyje Polska” psuły scenariusz, bowiem ofiary miały jedynie biernie stać i upadać. Przedśmiertne okrzyki to wyraz odzyskania swej podmiotowości. Ta siła bezsilnych musiała okupantów wyprowadzać z równowagi, a jednocześnie umacniać ludność cywilną.

Zrozumiałe jest, że w tej makabrycznej grze między okupantem a okupowanymi – krzyknie czy nie krzyknie, ucieknie czy da się potulnie prowadzić na śmierć – oczekiwania są po obydwu stronach. Mrowiński zadaje ciekawe pytania o wiarygodność powtarzanych sobie półszeptem i utrwalanych w prasie konspiracyjnej ostatnich okrzyków. Czy rzeczywiście byli tam świadkowie, którzy mogli usłyszeć patriotyczne wezwania? Czy może ich relacje są opisem pragnień nieprzystających do przytłaczającej, strasznej rzeczywistości? Zapewne obie odpowiedzi są równie prawdziwe. Jednak co najważniejsze: dzięki książce Mrowińskiego czytelnik jest w stanie zrozumieć je obie.

Zastosowanie słownictwa związanego z teatrem pozwala Mrowińskiemu uzyskać poruszające czytelnika obrazy. Czy skazańcy idący na rozstrzelanie są na pewno aktorami? Równie dobrze mogą stanowić rekwizyty. Podobne odczucia miał świadek egzekucji Zygmunt Stypułkowski, którego cytuje Mrowiński:

Tłumoki ludzkie rzucano do samochodu ciężarowego. W szalonym pędzie, wśród ryku syren, w licznej asyście stalowych hełmów i wysuniętych wieżyczek karabinów maszynowych wjeżdżano na miasto. Tu już było przygotowane do przedstawienia, w jakim tak bardzo celują systemy totalitarne.

Ludność okupowanej Warszawy, tworząca mimowolną widownię, utożsamiała się ze skazańcami. W nich widzieli siebie. Zapewne też wyobrażali sobie, jak oni sami – wciąż bezpieczni za kordonem żołnierzy – szliby na własną śmierć. Chyba tak należy zrozumieć pojawiające się pytania o apatię skazanych, o brak buntu. W atmosferze strachu panującego w mieście nie szukano odpowiedzi najprostszych (załamanie psychiczne, tortury, wycieńczenie brakiem żywności i lekarstw), lecz mnożyły się teorie na miarę emocji okupowanego świata: Bladość skazanych oraz ich powolne ruchy tłumaczono sobie odurzaniem przez Niemców. Albo iście wampirycznymi transfuzjami krwi.

Łapanka, czerwone obwieszczenia, pozostawione ciała

Dzięki odwołaniu się do oficjalnych dokumentów okupanta, prasy konspiracyjnej oraz dużej liczby dzienników i świadectw, Paweł Mrowiński osiągnął niezwykle żywy obraz, pulsujący różnymi barwami. Ciekawym zabiegiem dokonanym przez autora jest pokazanie tego samego problemu, ale widocznego z dwóch stron barykady. Możemy zatem zapoznać się z klimatem panującym w okupowanej Warszawie oraz postrzeganiem samych egzekucji zarówno ze strony polskiej ludności, jak również niemieckich okupantów. Nie mniej ciekawe, a na pewno bardziej bolesne, jest pokazanie przez Mrowińskiego, jak egzekucje zostały zapamiętane w czasie powojennym. Autor przywołuje w tym celu nie tylko słynny cykl Rozstrzelanie Andrzeja Wróblewskiego, ale także wypracowania i rysunki uczniów nadesłane na ogłoszony przez Ministerstwo Oświaty w 1946 roku konkurs na wspomnienia wojenne. Jeszcze innym dopełnieniem tematu jest rozdział poświęcony osądzeniu po wojnie zbrodniarzy niemieckich odpowiedzialnych za publiczne egzekucje ludności cywilnej. Podobnie ciekawie wyglądają rozmyślania o tym, co zrobić we współcześnie tętniącym życiem mieście z miejscami, które stały się sceną performatywnego zabijania. Czy wszędzie, gdzie takie zdarzenia są udokumentowane, stawiać tablice albo kapliczki? I co z miejscami kaźni, które nie są udokumentowane, ale zachowane w pamięci ludzkiej? I wreszcie, przecież niektórych miejsc – ulic, murów, budynków – fizycznie już nie ma w Warszawie, zupełnie jakby wbrew rodzinnej pamięci, która wskazuje: tu został rozstrzelany X, a tam powieszony Y. Czy Warszawa staje się nie-miejscem pamięci? Szalenie ciekawe są te rozważania, a czytelnik, co zresztą widać po tej recenzji, łatwo daje się prowadzić tropom podsuwanym przez autora.

Paweł M. Mrowiński, Egzekucje publiczne w okupowanej Warszawie. Ujęcie performatywne, Instytut Solidarności i Męstwa im. Witolda Pileckiego, Warszawa 2022.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Widzowie, statyści, rekwizyty, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 232

Przypisy

    Powiązane artykuły

    14.07.2022

    Nowy Napis Co Tydzień #160 / Manekiny i krokodyle

    Za oknem świtało. Ciemne ramy wysokiego okna kreśliły krzyż, ciemniejący w miarę upływu czasu na tle nieba. Znowu obudził się o tej okropnej porze, kiedy niebo wisiało nad ziemią, jak ciężki rybi pęcherz wlokło się po niej, było duszno i nie dało się dłużej spać. Cokolwiek by zrobił wieczorem, zaledwie kilka godzin temu, ile by wypił, jakkolwiek by był zmęczony – zawsze było to samo. Sen znikał jak nożem uciął i nie dało się już do niego ponownie powrócić.

    Ostrożnie, by nie obudzić Anny, podniósł się i usiadł na brzegu łóżka. Wyciągnął papierosa z paczki, płomyk na zapałce zapełgał niechętnie, jakby i on marzył o śnie w zapałczanym łóżku. Zaciągnął się. Włosy Anny rozsypane na poduszce były jedynym świetlistym punktem w ciemności o ton jaśniejszej od tej nocnej. Nazywała się tak na cześć Anny Kareniny, jej ojciec był miłośnikiem literatury rosyjskiej, gorzki paradoks, teraz z nimi walczą na śmierć i życie.

    Kiedyś próbował przywoływać sen, czuł się przecież śmiertelnie zmęczony, rozpaczliwie chwytał jego różowe obłoczki, przewracając się z boku na bok, chwilami miał wrażenie, że ponownie w nie zapada, chował głowę pod poduszką, ale zaraz był znów tutaj – gdziekolwiek to tutaj było – w Berlinie, we Lwowie czy w Drohobyczu, gdzie w końcu rzuciła go wojna. Odkąd jako kilkuletni chłopiec przyjechał do Niemiec, do domu stryja, nie pamiętał, żeby się wyspał. Ale przecież, jak mówił stryj, człowiek nie po to żyje, żeby w betach się wylegiwać. Stryj też wstawał wcześnie, słyszał szum wody w łazience położonej niedaleko dziecinnego pokoju i jego podśpiewywanie w czasie porannego golenia.

    Zgniótł papierosa w owalnej, metalowej popielniczce, resztki dymu mieszały się z ciemną przestrzenią sypialni, jej kontury wyodrębniały się na jego oczach, i zobaczył otwarte oczy Anny, równie szare jak wszystko wokół.

    – Nie możesz znowu spać? – spytała.

    Pokręcił przecząco głową. Pogładził ją po policzku, miał wrażenie, że dotyka papieru w jednej ze starych ksiąg w bibliotece stryja. Spanikowany, wszedł w nią w jednej chwili, chcąc wierzyć, że jest prawdziwa.

    *

    Ale potem zawsze przychodził ranek, słońce buńczucznie się rozpościerało, czuł je, nawet wtedy, kiedy było ukryte za chmurami, za ścianą deszczu, gdy wchodził do siedziby gestapo w dawnym budynku sądu grodzkiego przy Stryjskiej. Już sam widok czarnej swastyki na czerwonym tle go uspokajał, mocne kontrasty i jednoznaczne linie – to było to, czego nauczył go stryj i czego szukał całe życie, żadnych szarości, żadnych światłocieni. Nie cieszyło go obecne miejsce pobytu, wolałby dalej być we Lwowie, gdzie pieczołowicie i z pewnym sukcesem organizował Ost–Institut.

    Drohobycz był małą, ciasną, duszną dziurą, jak każde miasteczko na wschodnich rubieżach Rzeszy, więc swoją obecność tutaj widział jako karę za nieznane mu grzechy. Żydzi mieszkali już w getcie, a on nie mógł się oprzeć wrażeniu, że są nimi teraz bardziej niż kiedyś. Kiedyś byli kolegami takimi jak on albo żyli w swoich osobnych światach, wedle innych cyklów przestrzenno-czasowych. A potem zostali nazwani i stali się Żydami w jednej chwili, więc trzeba było z nimi coś zrobić, żeby ich znowu nie było. Zaczęły powstawać dla nich wydzielone miejsca, trzeba ich było pilnować, potem zrobiło się ich tam za dużo, więc z tym też należało coś zrobić. I Rzesza Niemiecka robiła, radziła sobie świetnie, ale Żydów jakby nie ubywało, jak robactwa było ich wciąż pełno.

    Przydzielono go do pilnowania getta w Drohobyczu, ale też do sprawdzania domów, które zostawili, gdzie zawsze można było znaleźć coś zajmującego, a on znał język polski, więc mógł odkryć jakieś cimelium. Trochę się tego znalazło, ale ta książka na pewno Rzeszy Niemieckiej nie zainteresuje, właściwie nie wiedział, dlaczego ją wziął z jakiegoś pożydowskiego mieszkania, walała się z częściowo oddartą okładką wśród pierza z rozprutych poduch, jeszcze wirującego w słonecznym świetle razem z kurzem.

    *

    Hans siedział przy biurku, wyglądał jak łysiejący kartofel, daleko mu było do nordyckiego ideału, zresztą jak wielu Niemcom, choć trafiali się także piękni, nie karłowaci, ale wyciągnięci jak struny. Jak ten, którego spotkał tyle lat temu na jakimś wiecu. Człowiek ów był przejęty Führerem, którego twarz z daleka widział w czerwonym świetle tysięcy pochodni, a krzyk tłumu unosił go ponad ziemię jak potężne skrzydła.

    – Jak tam dzisiaj? – zapytał.

    Hans otarł lekko spocone czoło, resztki włosów przyklejały mu się do wypukłego czoła, a podbródek wylewał się znad stójki koszuli.

    – Jak co dzień, Karl. – Wyciągnął do niego papierośnicę. – Siadaj. Jest trochę roboty.

    *

    Jego najlepszym przyjacielem w całym życiu był Albert. Chodzili razem do szkoły, razem gadali o niebie gwiaździstym, automobilach i dziewczynach. Później studiowali osobno, Albert medycynę, a Karl języki wschodnie, ale wciąż trzymali się we dwójkę, chodzili do na piwo i do kabaretów, których pełno było w Berlinie, jeździli na wakacyjne włóczęgi po Schwarzwaldzie. Albert się ożenił ze śliczną, czarnowłosą dziewczyną, o którą rywalizował z Karlem, niemniej ostatecznie wybrała właśnie jego. Mieli dwoje dzieci, duży, elegancki dom z ogrodem, w którym bywał niemal codziennie. Psuć się zaczęło od tego dnia, kiedy Albert po raz pierwszy zobaczył Karla w mundurze, zdjął okrągłe okulary w cienkich oprawkach i przecierał je chusteczką, pochylając głowę, jakby wierzył, że gdy je wyczyści i nałoży znowu, to wszystko będzie tak samo, jak dawniej. Ale już nie było tak samo, ich przyjaźń rozpadła się wraz z brzękiem szyb Nocy Kryształowej. To wtedy Karl się przekonał, że Albert jest Żydem.

    Wkrótce potem Albert z rodziną zniknęli, a Karl wolał nie chodzić ulicą, gdzie stał jego dom ukryty wśród krzaków bzów. Każdego roku upojnie pachniały wiosną. Wolał też nie myśleć, co się stało z Albertem i jego rodziną, gdy przechodził obok getta – gdziekolwiek by się zjawił, zawsze widział te chude postacie snujące się w jakimś transie, zawsze mijał szubienice obwieszone ludźmi jak wnętrze szafy starymi ubraniami, zawsze słyszał strzelaninę plutonów egzekucyjnych. Albo strzelał sam.

    Może zresztą po prostu wyjechali z Niemiec? Podobno mieli rodzinę czy przyjaciół we Francji.

    *

    Z roboty do domu zawsze wracał naokoło. Musiał przejść przez rynek. Zbudowany w kwadracie, z uliczkami biegnącymi w cztery strony świata, przynosił mu spokój, zwłaszcza po chaosie i duchocie getta mieszczącego się w dzielnicy o nazwie przywołującej pot i trud. Łan. Łan ziemi, nadanej kiedyś Żydom, by mogli się osiedlić, gdzie przez wieki żyli, pokolenie za pokoleniem, a teraz – pokolenie za pokoleniem – umierali.

    Jego umysł zamykał się z każdym krokiem, jakby każdy był kolejnymi wrotami odkrawającymi go od zalewu nicości rozrywającej jego życie na strzępy. I wreszcie dochodził do białego Ratthausu z wysoką wieżą, wbijającą się w niebo, opierał się plecami o jego jasne mury, wieża ginęła wysoko nad jego głową, rynek zbiegał mu się w oczach jak w okularze lunety i wtedy czuł się dobrze w jego proporcjach. Tutaj wyczuwał jakiś ład, który – gdy ruszał w jedną z uliczek – pękał jak werniks na obrazie, rozpadał się, aż tonął w łopianach i dalekich polach, miasto płynnie przechodziło w wieś.

    Drohobycz był czujnym zwierzęciem o potarganej sierści, przypadłym do ziemi, ludzie mówili po polsku i po rosyjsku, szumiały mu ich słowa w głowie jak piwna piana, ale na widok jego munduru cichli i słyszał tylko stukot swoich obcasów. Zostawał sam. Przyspieszał kroku, a zarazem szedł wolno i godnie, by nikt nie zobaczył, że chce jak najprędzej ukryć się – nie, po prostu dojść – do swego eleganckiego białego domku w okolicach Rynku.

    Pokazał raz Annie tę cerkiew z samego drzewa, wyglądała jak chata z zewnątrz, a w środku aż lśniło się od polichromii, płomyki świec odbijały się w jej oczach i włosach, a on jej mówił, że podobno gwoździa żadnego nie użyto, by ją zbudować. A potem wrócili na rynek, zajrzeli do kościoła św. Bartłomieja, ona próbowała wymówić to dziwaczne słowo, a on się śmiał z jej prób, bo sam język miał giętki jak żmija i wszystkie słowa słowiańskie („Czy wiesz, Anno, że oni nas nazywają Niemcami dlatego, że myślą, żeśmy niemi? A oni są Słowianami, bo mówią, bo mają słowo, »das Wort, meine Geliebte«”) umiał wymówić słowiańskie wyrazy, ale i awestyjskie, sanskryckie, był prawdziwym wschodoznawcą, zanim został esesmanem, a może cały czas był jednym i drugim. Miał wrażenie, że chodzi po mieście umarłych, dawnym jak piramidy egipskie, choć przecież i cerkiew, i kościół były pełne ludzi.

    Ale Anna najczęściej była we Lwowie, tam miała męża, wysoko postawionego esesmana, a gdy wyjeżdżała, chodził po Drohobyczu sam jak błędny duch i bicz boży zarazem. Wtedy nie znosił tego miasteczka, dusiła go jego prowincjonalność, jego ta wschodniość, brak granic, brak ładu, fetor śmierci. Jego obcasy biły o bruk jak o jego własność.

    Wracał do siebie, zjadał szybką kolację i kładł się do łóżka – w nadziei, że zaśnie. A podarta książka, zabrana z żydowskiego domu, leżała, czekając, by ją otworzył.

    *

    Schulz? Jakiś niemiecki pisarz? W dodatku po polsku? Pewnie przekład. Ale czy to możliwe, żeby nigdy o nim nie słyszał?

    *

    Stryj miał wąskie usta i nigdy nie pogodził się z traktatem weimarskim. Ojciec Alberta miał zgrabne dłonie chirurga, a jego stosunek do tego traktatu był Karlowi nieznany. Potem został socjalistą, stryj – narodowym socjalistą. Obaj – jako dobrzy Niemcy – walczyli w wielkiej wojnie. Karl i Albert – czternastoletni, gdy się zaczęła – też marzyli, żeby się do niej przyłączyć. Ale stryjna i matka Alberta nie podzielały ich zdania, więc pozostało im czekać na powrót ojców.

    Wrócili właściwie bez większych urazów, mieli kilka blizn, ależycie toczyło się dalej.

    *

    Te wakacje, zaraz po wojnie, kiedy Karl upolował pierwszego jelenia, wbiły mu się w pamięć. Pojechali ze stryjem i stryjną nad Bałtyk, rodzina stryjny miała majątek nieopodal Weissbergu. Wzięli ze sobą Alberta. Majątek składał się z solidnych zabudowań, odcinających się bielą ścian i rdzawymi dachami  od zieleni lasów i wszystkich odcieni powietrza, zmiennych w świetle słońca i chmur. Chłopcy mieli wspólny pokój, ten sam, w którym Karl mieszkał zaraz potem, gdy wrócił do Niemiec z Afryki, a potem przez kolejne lata, próbując się przyzwyczaić do nowego świata. Teraz było to jego własne miejsce i cieszył się, że mógł pokazać je Albertowi: ogromną jadalnię pełną poroży, z ogniem bijącym z wielkiego kominka, pokój wypełniony książkami i bronią, widok na chłodne morze z sykiem przelewające się po białej plaży aż ku wydmom pokrytym srebrno-zieloną trawą. Na plaży stały chaty Kaszubów, mówiących własnym niepojętym językiem, nazywali swoją wioskę Biôło Gòra, cokolwiek to znaczyło. Sieci pachniały rybią łuską, niewielkie łodzie odpoczywały wbite w piach. Chodzili po wiosce, Karl słuchał, jak ludzie mówią, próbował z nimi gadać po ichniemu ku ich wielkiemu zdziwieniu, miał wrażenie, że zanurza się w głąb historiii, Albert zaś ćwiczył sztukę medyczną, opatrując palce zdarte do kości przez uciekającą sieć czy poszarpane rany zadane przez wymykającą się kotwicę.

    Wieczorami siadali z mężczyznami, po raz pierwszy dopuszczeni do ich grona, pili z nimi, śpiewali. Aż wreszcie zabrano ich na polowanie. Wyznaczyli im miejsca w chłodnym mchu, w wykrocie między korzeniami, nie widzieli siebie, ale słyszeli własne oddechy tworzące obłoczki nad ziemią. To się stało szybciej, niż zdążyli pomyśleć, ruda smuga przemknęła w skokach, jakby frunąc. Karl się złożył do strzału, bryznęła czerwień, potem nastała chwila ciszy. A później stali wszyscy nad jeleniem, który dyszał ciężko, coraz wolniej, ogromne oczy, zachodzące mgłą, wpatrywały się w Karla, Alberta, stryja i innych myśliwych, we wszystkich naraz, jego zad był rozerwany, Albert nagle krzyknął, „to nie ja!”, jakby nie mógł wytrzymać tego jeleniego spojrzenia. „Jasne, że nie on! – odkrzyknął przerażony Karl, że odejmą mu sławę zwycięzcy – To ja strzeliłem!”. Jeleń zdychał w drgawkach, krew krzepła, a Karl nagle porwał strzelbę i zaczął strzelać w jelenia, aż mężczyźni go powstrzymali, żeby choć badyle zostały, bo tusza była już nie do odratowania. Gratulacje mieszały się z naganami, stryj klepnął go w ramię i zabrał strzelbę, a od morza napływał wielki wiatr.

    Mimo wszystko Karl był dumny z siebie, zwłaszcza przed Albertem, który miał oko tak celne, że wygrywał różne zawody, umiał ustrzelić zwierzę czy ptaka, choćby widział tylko kraniec jego skrzydła czy ogona. „Dzisiaj też składał się do strzału, ale nie jednak nie strzelił. Może chciał mi pomóc?” – pomyślał Karl. Albert patrzył na niego zza szkieł swoich cienkich okularów (jak on przez nie widział te ogony, skrzydła?), Karl siedział, szczęśliwy i ponury zarazem, aż Albert zapytał:

    – Po co tak strzelałeś do tego jelenia, kiedy już nie żył?

    – Nie wiem – odpowiedział Karl, choć właściwie wiedział. – Bałem się – uświadomiło mu się w nagłym przebłysku.

    Albert upił piwa.

    – Czego?

    – Nie wiem – powiedział znowu Karl. I nagle zaczął się śmiać. Jak można bać się martwego jelenia?

    Albert pił w milczeniu.

    – Wiesz – powiedział. – U mnie w rodzinie był człowiek, który się bał. Nie wiadomo czego. Wyłaziło coś z niego, nigdy nie wiedzieliśmy, kiedy wyjdzie. Raz stało się to w synagodze, była bar micwa mojego kuzyna, a on zaczął krzyczeć, że zgorzejemy wszyscy. Darł się tak, że trzeba go było wyprowadzić. Dziadek mówił, że dybuk w nim siedział i mu to robił. Że pamiętał dawne pogromy…

    Karl stukał palcami w blat dębowego stołu.

    – Daj spokój, Albert. Jaki dybuk?

    Następnego dnia przyszedł sztorm, morze zjadało plażę, wiatr urywał im głowy, gdy schodzili wzdłuż wydm. A badyle z czaszką, szczęśliwie nieuszkodzoną, stryj kazał sprawić i powiesić mu nad łóżkiem w domu.

    *

    Tego dnia wracał dłużej, miał jeszcze zajrzeć na Mickiewicza, zobaczyć, jak idzie porządkowanie archiwum z Chyrowa i innych bibliotek, robił to jeden pokurcz o ponurych oczach, zerkających na niego zawsze z niepokojem i nieufnie spod ciemnych brwi. Dzisiaj też spojrzał na niego przelotnie znad zakurzonych książek, potem pochylił głowę, jakby przerażony samym faktem, że spojrzał na niemieckiego pana. Karl zerknął na piętrzące się przed nim stosy i pomyślał, że wojna musiałaby potrwać jeszcze wiele lat, żeby w końcu doprowadzić to wszystko do jako takiego ładu. Wrzasnął, żeby pokurcz zaczął bardziej się starać, niech robi to szybciej i niech robi to dokładniej – jakby to było możliwe. Jakby nie wiedział sam, że jedno z drugim nie idzie w parze, o czym mówią mu strudzeni koledzy z Einsatzgruppen, czyszczący okolice Drohobycza z żydostwa. Tutaj też wielu lat jeszcze potrzeba… Chyba że wprowadzi się nowe techniki, takie jakie – słyszał – zaczynano stosować w Konzentrationslagern w Generalnej Guberni…

    Gdzież on pierwszy raz słyszał ten wyraz?

    *

    – Karl, pamiętasz coś z Afryki? – pytał go przed wiekami Albert. I Karl odpowiadał, że nic. To była prawda. Jak kamień w wodę. Nawet rejsu powrotnego z Namibii do Niemiec nie pamięta, pierwsze, co mu się przypomina, to wielkie schody w domu stryja, wydawały mu się, że nie mają końca, że prowadzą do nieba, a prowadziły jedynie na pierwsze piętro, dasz wiarę, Albert?

    – Dzieciakiem byłeś, wszystko wydaje się wtedy większe. I w Afryce pewnie domów piętrowych też nie było. Ile miałeś lat wtedy?

    – Pięć.

    – Właśnie.

    Potem wywieźli go nad Bałtyk do letniej rezydencji rodziny stryjny, pamięta, jak mu było stale zimno, morze szumiało, raz po raz zrywał się wicher, a on jakby się na nowo urodził i na nowo poznawał obcy, nieprzyjazny świat. Stryj i stryjna organizowali dla niego życie w Berlinie, on tu był z lodowatą panią Kuchner, jego boną, która uczyła go jeść widelcem i nożem, zapinać guziki w spodniach, wiązać buty i nieustannie dziwiła się, że on tego nie potrafi. Jak się krzywo zapiął albo wziął nóż do lewej ręki, uderzała go na płask w głowę.

    – Może coś ci się, Karl, przemówi do tego zakutego łba.

    Mówić zaczął dopiero po roku.

    Stryj i stryjna, gdy przyjechali po niego, kiwali nad nim głowami, słyszał kiedyś, jak mówili, że już nic z niego nie będzie.

    – Debil po prostu – warczał stryj. – Nie mogę uwierzyć, że Helmuth mógł spłodzić debila.

    – Dlatego pewnie niewiele o nim do nas pisali – domyślała się stryjna. – Tyle że zdrowy, że chodzi, że zaczyna mówić.

    – Zaczyna… Szkoda, że nie zginął razem z nimi!

    – Och, nie mów tak, Bubi, to jednak twój bratanek. Nie mamy dzieci…

    – Najchętniej bym go oddał do przytułku – strzelał słowami stryj. – Ale nie mogę tego zrobić Helmuthowi.

    Leżał. Wpatrywał się w sufit. Belki pokryte były wzorami wyciętymi kiedyś przez korniki, układały się w różne wzory, w zależności, jak patrzył na nie. Morze szumiało. Było zimno.

    *

    Ale jednak nie zawiódł stryja. Gdy po roku, dzięki naukom pani Kuchner, mógł wrócić do Berlina, nie było już wstyd go pokazać jako następcę rodu Bergmannów. Zawsze był małomówny i spokojny, ale to nawet dobrze. Nie psocił, uczył się świetnie, a po pierwszym laniu zaczął spełniać wszystkie rozkazy stryja. Był smukłym, szarookim chłopcem i takim też stał się mężczyzną.

    Stryj hartował go jak w wojsku, jakby nie mógł znieść tego pierwszego roku po przyjeździe i własnych obaw, że ma bratanka debila. A on poddawał się jego tresurze, był jak jajko na miękko, przyjąłby pewnie każdy kształt. Bał się zamkniętych, małych pomieszczeń, co stryj natychmiast wyczuł i za karę zamykał go w piwnicy albo w spiżarni. Wprawdzie nie miał wiele okazji ku temu, bo on się mu podporządkowywał, jak tylko mały chłopiec może podporządkować się dużemu, dorosłemu mężczyźnie.

    Gdy powstały SA, jego stryj wstąpił natychmiast. Karl też. Mieli obaj niskie numery i stanowili wzór dla innych – dwa pokolenia w służbie przyszłości Niemiec. Czterdziestolatek z bliznami wojennymi i szesnastolatek o świeżych policzkach.

    – Twój ojciec, byłby z ciebie dumny, Karl – powiedział wieczorem stryj. – Razem rozgonimy tych wszystkich, którzy w Wersalu nałożyli nam pętlę na szyję – dodał, jakby we dwóch stanowili wielką armię. – Tylko trzeba się trzymać Hitlera.

    Więc się go trzymali.

    *

    Karl poszedł na wschodoznawstwo na Uniwersytecie w Berlinie. Uczył się sanskrytu, ale też języków słowiańskich, polskiego i rosyjskiego. Widział ich podobieństwo – we fleksji przede wszystkim, w tych dziwacznych odmianach i wyjątkach. Trudno było uwierzyć, że te nieuporządkowane języki, tak odmienne od kryształowego niemieckiego, miały pod względem struktury bliższy związek z praindoeuropejskim – źródłem ich wszystkich. Trudno też było uwierzyć, że ten małomówny chłopak ma tak wielką zdolność do nauki języków.

    Stryj nie był do końca zadowolony, wolał, żeby po prostu został wojskowym, dopiero potem, gdy Hitler doszedł do władzy, zaczął doceniać wiedzę bratanka. Kazał sobie opowiadać o Drang nach Osten wielkich, niezwyciężonych Arjów, którzy mordowali czarnych tubylców, zostawiając dla siebie niebo i ziemię. Daleko, na wschodzie, aż za Uralem. Niektórzy profesorowie Karla byli w ścisłym kontakcie z otoczeniem Führera, stryjowi to bardzo imponowało.

    *

    Gdy przyjechał znad morza, zamieszkał w pięknym domu stryja. Większość czasu spędzał albo u siebie w pokoju, albo w bajecznym ogrodzie stryjny. To tam któregoś dnia usłyszał gwizdnięcie z ulicy – jedno, potem drugie. Wyjrzał przez krzaki i zobaczył chłopca – takiego samego jak on. No, może nie do końca, chłopiec miał pomazane policzki, na głowie opaskę, za nią kilka piór, w ręku łuk leszczynowy.

    Herero – wyrzekł zdumiony Karl. – Dlaczego nie jesteś czarny?

    – Co? – spytał chłopiec. – Chcesz się bawić w Indian?

    – Słucham? – spytał Karl.

    – Chcesz się bawić w Indian?

    – W co? Dlaczego nie jesteś czarny?

    – Indianie nie są czarni. Oni są czerwoni – wyjaśnił chłopiec. – Mogę tu do ciebie wejść?

    – Tak – rzekł Karl i wpuścił chłopca przez furtkę.

    – Indianie są czerwoni i walczą na prerii.

    Aha – rzekł Karl. – Herero są czarni. Ale też mają łuki.

    – A kto to są Herero? – spytał tym razem chłopiec.

    – Tacy jedni – odpowiedział Karl. Niezbyt wiedział, co ma mu odpowiedzieć.

    Postanowił wieczorem zapytać stryja, a ten mu tylko odburknął, żeby nie wspominał mu więcej o tej czarnej hołocie.

    – Czarna hołota – wyjaśnił następnego dnia chłopcu, który – jak już wiedział – nazywał się Albert, mieszkał na tej samej ulicy i bardzo się cieszył z przyjazdu Karla, jego mama opowiedziała mu jakiś czas temu, że u państwa Bergmannów będzie nowy chłopiec. Albert dotąd nie miał się z kim bawić.

    – Jest jeszcze Klara – dodał. – Ale ona nie chce się bawić w Indian, bo musiałaby być squaw. A squaw nic nie robią, tylko przygotowują jedzenie i zajmują się dziećmi.

    Klarę poznał niewiele później. Powiedziała im, że albo jest Indianinem, albo się z nimi nie bawi. A ponieważ we trójkę było weselej, w końcu się zgodzili. Klara nosiła sukienki, ale i tak świetnie radziła sobie z włażeniem na drzewa, lepiej niż oni dwaj.

    *

    Dlaczego mu się dzisiaj Albert przypomniał? No tak, był Żydem jak ten pokurcz, choć Albert nigdy na niego tak nie patrzył, bo Albert nie był przecież Żydem, o jakim mówili mu na wykładach i pogadankach dla esesmanów. Ale był i musiał zniknąć. A wraz z nim – Klara.

    *

    Nigdy więcej już mu się nie zdarzyło tak, jak z tym jeleniem. Jak znowu, wiele lat później zaczął zabijać ludzi jak zwierzęta, strzelał prosto i czysto. Był jakby ze stali – chwalili go przełożeni, koledzy zazdrościli pewnej ręki, sami nierzadko płakali, gdy pijani w sztok wracali z piwiarni wieczorem. Wieszali mu się na szyi, mówili „Karl, ty to jesteś prawdziwy esesman”, ocierali spocone czoła, zaślinione wargi. A to nie była jego zasługa. On po prostu nic nie czuł. Ten strach wtedy w wietrzny nadmorski ranek był jednym z ostatnich uczuć, jakich doświadczył – tak mu się teraz przynajmniej wydawało. Serce mu pękło chyba ostatecznie, gdy ten piękny oficer SA, poznany na jakimś wiecu, niewiele starszy od niego, jego mistrz i przyjaciel, w jego jasnym od setek świec – bo nie uznawał elektryczności – salonie, gdy wszyscy już wyszli po jakimś przyjęciu, rozpiął spodnie i wyjął członka we wzwodzie. Karl stał, nie pojmując, o co mu chodzi, a Max uśmiechnął się samymi kącikami oczu i ust, tak, jak to umiał, jak wiele razy uśmiechał się do Karla, gdy robił coś dobrze, jak wtedy, gdy zrobił to najstraszniejsze, i szepnął:

    – No, dawajże, przyjacielu, nie chcesz się zabawić?

    Karl stał, oniemiały i spocony, ręce mu drżały, gdy rozpinał spodnie, a w ustach czuł narastające obrzydlistwo, Max westchnął:

    — Jesteś taki piękny, wejdź we mnie.

    A potem działy się wszystkie możliwe warianty męskiej miłości, ponieważ Karl był porządnym niemieckim chłopcem swoich czasów, więc sprzeciw wobec starszego kolegi, który wprowadzał go do drużyny, nie wchodził w grę. Wyobrażał sobie więc, że Max to Klara i chyba tylko dlatego zabił go dopiero jakiś czas później. Nie, nie tylko dlatego. Był jeszcze jeden, jeszcze gorszy powód. Gdy w noc długich noży biegł do jego mieszkania z rozwianym włosem, Max zawołał na jego widok:

    — Jesteś! Całe szczęście! Uciekajmy! — A wtedy on wymierzył czystą i prostą serię w jego serce.

    *

    Na ślub Klary i Alberta zjechało się mnóstwo gości, Karl był drużbą, śmiali się, że powinien być drużbą ich obojga. Klara wyglądała jak biały motyl w świetlistej sukni, Karl słyszał, jak przysięgają sobie miłość i wierność aż po kres dni, i nie mógł pojąć, że obok Klary stoi Albert. Widział wszystkie chwile, kiedy byli we dwójkę, nigdy nie przekroczył zwiewnej linii – kosmyka włosów na czole czy zmarzniętych dłoni – sam nie wiedział, co się z nim zaczęło dziać, gdy Klara przestała być squaw, a zaczęła się zmieniać w motyla – bolało go, jak ją widział, jeszcze bardziej, jak jej nie widział. A tymczasem Albert odsuwał mokre włosy w deszczu, otulał szalem w chłodzie, opowiadał okropne rzeczy o trupach w prosektorium, kłócił się zażarcie o Boga i socjalizm – był żywy, prawdziwy, wiecznie przecierający okulary, jakby wiecznie zasnuwające się mgiełką.

    Karl nie nosił okularów, wzrok miał sokoli, ale otaczała go mgła gęsta jak wata, jak szkło przezroczysta, zimna jak lód.

    *

    Ten profesor ze Lwowa. Polski znawca sanskrytu, mówił ciekawe rzeczy, jak gawędziarz snuł opowieści o dawnych aryjskich podbojach. Stryjowi by się to spodobało, nie było porównania z dukaniem Karla. Siedzi, miesza herbatę podaną przez profesorową, oczywiście nie mają służącej. Cukru tym bardziej, Karl miesza z przyzwyczajenia. Po raz kolejny przekonuje nieufnego Polaka, że praca naukowa w instytucie stworzonym przez III Rzeszę będzie działaniem dla dobra ludzkości, działaniem na rzecz zwycięstwa rozumu i prawdy. I jest jak nakręcana lalka, tyle razy to mówił, jedni zgadzali się, inni nie, tych innych lepiej pamiętał.

    Profesor ma twarz wąsatego królika, chrapy mu chodzą z niepokoju. Karl walczy z uczuciem nudy. Dopija gorzką herbatę. Wstaje. Kłania się. Obiecuje, że przyjdzie za kilka dni. Niech pan się zastanowi, profesorze. Wychodzi.

    – To świetnie wychowany młody człowiek – mówi żona profesora.

    *

    Annę poznał na balu we Lwowie. Jej mąż ciężko pracował, przeklinając swój los i brudną robotę, a ona – dobra żona – starała się wieczorami, by choć na chwilę zapomniał o wrzaskach mordowanych ludzi i widoku drgających ciał. Choć nie wiedziała, o czym jej mąż chce zapomnieć, czuła smugę krwi i dymu wpływającą do jej domu razem z nim i czasem musiała uciec. W ramionach Karla nie było niczego, co mogłoby ją niepokoić, odgradzały ją grubą warstwą od świata, nawet gdy nad ranem siedział na brzegu łóżka i ćmił papierosa, a ona patrzyła na niego przez sen. Był doskonale spokojny: jak posąg niemieckiego żołnierza.

    *

    Żył jak w kinie, oglądając niemy film z głównym bohaterem – Karlem Bergmannem. Główny bohater siedział teraz w Drohobyczu, pilnował getta, wyszukiwał cimeliów, zabijał – najczęściej Żydów, choć Polaków i Ukraińców też, pił z kolegami, kochał się z Anną. Bardzo nudny film. Długi i nudny. Nie interesowało go, jak się skończy.

    *

    Po ślubie Alberta i Klary odwiedzał ich coraz rzadziej. To mieszkanie pełne książek i kurzu, psich kudłów na kanapach, odcisków rączek dzieci lepkich od czekolady na spodniach… Rozumiał teraz, dlaczego Klara nie była jego żoną, nieustannie upinającą wijące się loki, zbierającą jedną ręką rozsypane zabawki i papiery, gdy w drugiej niosła filiżankę herbaty, paterę z ciastkami czy butelkę wina, by go poczęstować. Albert patrzył na żonę jak wygłodniały wilk, choć lata biegły, oni wymieniali między sobą spojrzenia, miał wrażenie, że dotyczą jego, choć może dotyczyły ich samych. Sztywniał coraz bardziej z każdą wizytą, a oni śmieli się z jego wyprostowanych pleców nawet w głębokim fotelu, „Karl jest zawsze na baczność”, ale to był śmiech ludzi, którzy go lubią. Choć drogi rozchodziły się im coraz bardziej, jeszcze zanim Karl został esesmanem.Klara skończyła klasę fortepianu w berlińskim konserwatorium z wyróżnieniem, grała do teraz, najbardziej lubił te chwile u nich, kiedy słuchał jej mistrzowskich – jak uważał – wykonań Bacha, ukochanego kompozytora Klary. Drugim był Rachmaninow, którego on nie znosił i dziwił się, jak można lubić tego emocjonalnego rosyjskiego mazgaja, jeśli ma się w palcach fugi mistrza proporcji. Ale z czasem już nawet o nich przestali się spierać, byli dla siebie ujmująco grzeczni i coraz bardziej dalecy.

    Po tym, jak w mundurze SS przyszedł do Alberta, widzieli się jeszcze tylko raz. Po kilku latach. Czasy były coraz trudniejsze dla Żydów, a oni chcieli się poradzić, co robić. Karlowi nie mieściło się w głowie, że oni są Żydami, byli tak różni od tych, z którymi najczęściej miał kontakt, przerażonymi, spoconymi, trzęsącymi się ze strachu, odzieranymi w faszystowskiej machinie z wszelkich oznak człowieczeństwa. Albert już nie mógł pracować jako lekarz, żyli z lekcji fortepianu, które dawała Klara, ale traciła uczniów jednego po drugim. Karl odczuł rodzaj irytacji, gdy się o tym dowiedział, ostatecznie, komu przeszkadzało to, że piękna, muzykalna kobieta miała jakieś niestosowne korzenie – u niej to przecież nie miało znaczenia. Powiedzieli mu o tej rodzinie czy przyjaciołach we Francji, a on rzekł im, że to ostatni moment, żeby wyjechać. Nie mógł im pomóc, może nie wiedział jak, a może nie chciał narażać swojej reputacji idealnego żołnierza Hitlera, którą cieszył się wśród przełożonych. Zapytał tylko, czy mają pieniądze, a oni na to, że oczywiście, żeby się o nich nie martwił, że bardzo dziękują i w ogóle…

    No tak, nie na długo uciekli, jeśli w ogóle dostali się do tej Francji. Parę miesięcy później w ich domu zamieszkała przyzwoita niemiecka rodzina o nieskazitelnym rodowodzie.

    *

    Te puste, chude twarze, te płonące oczy. I ten chód zamkniętego zwierzęcia. Pamięta, jak kiedyś poszedł ze stryjem, jeszcze jako dzieciak, zaraz po przyjeździe, do berlińskiego zoo. Stryj miał nadzieję, że może chłopakowi coś się odblokuje w głowie, jak zobaczy lwy i słonie. Berlińskie zoo miało szczególną gratkę dla zwiedzających, prawdziwą wioskę murzyńską, mieszkali tam czarni ludzie w chatach krytych słomą i sprzedawali proste ozdoby.

    – Pamiętasz, synu? – pytał stryj, wskazując szpicrutą na kolejne okazy. Karl kiwał głową i milczał. Lew krążył po maleńkiej klatce od rogu do rogu, słoń stał przygarbiony bez ruchu w niewielkiej wydeptanej jak klepisko zagródce, a czarni ludzie siedzieli w milczeniu ze spuszczonymi głowami. Panowała jakaś cisza zupełnie mu nieznana i pachniało dziwnie – teraz wie, że to była to cisza niewoli i zapach strachu. Nic mu się nie przypomniało. Więcej do zoo nie poszli, ponieważ stryj uznał to za stratę czasu i pieniędzy.

    Żydzi w getcie też albo krążą bez celu, albo stoją czy siedzą bez ruchu. I nigdy na niego nie patrzą. I śmierdzi tam jeszcze gorzej niż w zoo – brudem, śmieciem i trupem. A on tam wchodzi odprasowany w kant, świecący wysokimi skórzanymi butami i robi swoje. Gdy odjeżdża kolejny transport, zapada cisza – nie słychać już wrzasków samic, ryków samców, pisku ich młodych, przerywanych strzałami. Nie zastanawiał się, czy Klara też tak wrzeszczałaby, gdyby odebrano jej dzieci, czy Albert rzuciłby się na esesmana w ich bezsensownej obronie tylko po to, by zmienić się w strzęp pokrwawionych łachmanów.

    Takie myśli nie miały sensu.

    *

    Anna pokochała Karla miłością zrozpaczonej kobiety. Jej mąż, niegdyś świetnie zapowiadający się esesman, wykonujący rozkazy aż do ostatniego guzika, tutaj, na Wschodzie, zmienił się w płaczliwą, wiecznie pijaną kupkę nieszczęścia. Roztył się niepomiernie, a gdy pytała go, co mu jest, patrzył spanikowanymi niebieskim oczkami spośród fałd tłuszczu i błagał:

    – Nie pytaj, kochanie, nie pytaj o nic.

    – Dlaczego? – pytała Anna.

    – Nie pytaj, bo oszalejesz jak ja.

    – A ty oszalałeś? – pytała Anna.

    – Nie, ale nie pytaj, proszę.

    – O co mam nie pytać? – pytała Anna.

    – O nic.

    Annie świat się zawalił. Miały być rauty, przyjęcia, pieniądze, suknie i samochody u boku dzielnego wojownika. I to wszystko było, tyle że wojownik coraz bardziej wprawiał ją w zakłopotanie, gdy adiutant wyprowadzał go zupełnie pijanego z przyjęcia, na którym wywołał kolejną awanturę. Mówiło się o jego powrocie do domu dla podratowania zdrowia i Anna bardzo tego chciała, dopóki nie poznała Karla.

    Patrzył wtedy na nią znad kieliszka szampana szarymi oczami. Bąbelki światła grały mu w oczach. Anna wpadła po uszy. Przestała zadawać pytania mężowi. A Karl był napięty niczym struna zamkniętego na wieki fortepianu. Pokazywał jej piękno okolic, drewnianych cerkwi, starych książek. Kochał się z nią w swojej sypialni z wysokim oknem. Nigdy nie spał. Zawsze czujny. Zawsze pachnący. Trzymała się jego stóp jak postumentu.

    *

    Szron na szybach migotliwie odbija światło świecy. Końcówka listopada, ale noce są mroźne. Zimna ta jesień. Anna śpi. Karl otwiera książkę. Czytanie idzie mu wolno, większość słów widzi po raz pierwszy na oczy, musi sprawdzać co chwila w słowniku. Po raz kolejny próbuje zacząć drugi podrozdział: „Splątany gąszcz traw, chwastów, zielska i bodiaków buzuje w słońcu…” – co to są bodiaki? Scheisse, jeszcze to musi sprawdzić, ale dobra, za chwilę. „Huczy rojowiskiem much popołudniowa drzemka ogrodu. Złote ściernisko krzyczy w słońcu jak ruda szarańcza; w rzęsistym deszczu ognia wrzeszczą świerszcze; strąki nasion eksplodują cicho jak koniki polne”. „Co za język!” – myśli Karl. – „złote ściernisko krzyczy w słońcu jak ruda szarańcza” – ha, ha, chciałby zobaczyć któregoś z kolegów, jak próbują to wymówić, nawet sanskryt nie jest tak pokraczny jak polski, rany boskie, co za język, co za upał, ależ gorąco, rude światło wokół, trawa pod stopami, sucha, tnąca bose nogi, gdy biegnie, obok niego dudnią inne małe stopy, nie jest sam. W oddali stoi domek, kobieta w białej sukience macha ręką, by się pospieszyli. Chłód pokoju, siedzi przy stole, za oknem szum, jednostajny i metaliczny. Idzie za kobietą w białej sukience jakąś ścieżką, depcze po owadach, ich długie odnóża łamią się z chrzęstem z każdym jego krokiem, odwłoki się miękko ślizgają, upał, jaki straszny upał, mamo, co to jest? Szarańcza, synku – das Heuschrecke.

    *

    Heuschrecke...

    – Co mówisz, Karl? – Anna się budzi.

    – Nic, śpij. Jutro mam ciężki dzień.

    *

    Jest już jutro. Dla niektórych ostatnie jutro w życiu. Przynajmniej dla tych, którzy stłoczeni siedzą na z tyłu ciężarówki. Zimno jak diabli, nawet w szoferce. Karl siedzi obok kierowcy, kolega zachorował, więc go zastępuje, chucha w dłonie, wreszcie wyciąga papierosa i chwilę cieszy się ciepłem zapałki, przynoszącym ulgę zmarzniętym palcom. Po chwili wali pięścią w ściankę dzielącą szoferkę od jej przeciążonego tyłu, nie może znieść tego monotonnego wycia. Dlatego nie znosi jeździć na Aktions. Woli myszkować po krzyczących od pustki domach, wyciągać zakurzone tomy, czasem można natrafić na coś naprawdę pięknego, tak jak ostatnio. To oprawne w skórę pierwsze wydanie wierszy Goethego, okucia zamknięcia migocą miedziano. Skąd coś takiego tutaj? Pokurcz aż się zachłysnął, jak mu to przyniósł do skatalogowania, wziął w drżące ręce, przerzucał z nabożeństwem strony.

    Przed nimi las Bronicki – sosny się chwieją, mech miękko chodzi pod nogami. Karl wysiada, zapala kolejnego papierosa. W ciężarówce jakby trochę ucichło i słychać też odwieczną ciszę lasu. Czekają na resztę.

    Wracając, jadą dużo szybciej, ciężarówki są lekkie od ubrań rzuconych niedbale na podłogę. Las wciąż echem powiela strzały. Karl wzrusza ramionami.

    *

    Bodiaki: „roślina stepowa z rodziny złożonych, o kolczastych łodygach i liściach”. Świeca dopala się w świeczniku. Cienie chodzą po kątach pokoju. I tak nie wiem, co to są bodiaki…. „Muchy budzą się spłoszone i podnoszą wielkim, huczącym rojem, pełnym wściekłego bzykania, błysków i migotań”. Muchy… krążą nad martwą antylopą. Jej bok wyrwany przez ucztujące lwy, które uciekły spłoszone krzykiem ludzi. Karl stoi tuż nad nią, a obok niego stoi ktoś mu bardzo bliski, równie nieduży jak on! Patrzą sobie w oczy, uśmiechają się do siebie, jego zęby błyskają, Karl czuje kuksaniec pod żebrami, oddaje, śmieją się obaj. Nadchodzą dorośli, kiwają głowami nad nieżywym ciałem, potem kilku bierze martwe zwierzę i niesie do wioski, Karl z przyjacielem idą za nimi. Z żalem zawraca na wołanie matki. Świeca gaśnie.

    *

    Bal we Lwowie. Oficerowie w mundurach, panie w wieczornych toaletach. Jest i Anna ze swoim grubym mężem, jeszcze trzeźwym. Wymienia z Karlem męski uścisk dłoni:

    – Co słychać w Drohobyczu? – pyta troszkę złośliwie. – Podobno słabo się staracie, w Stanisławowie mówią, że getto jeszcze nie zamknięte, Krüger nie do końca z was jest zadowolony.

    – Gadanie. – Karl sięga po kieliszek szampana z tacy przechodzącego kelnera. – Wszystko w najlepszym porządku. Robimy, co możemy. Mamy mało ludzi.

    – Wciąż ta sama wymówka, przyjacielu. Jak się chce, to samemu można ojczyźnie się przysłużyć.

    Karl milczy, patrzy w jego niebieskie oczka, wie, że za dwie, najdalej trzy godziny adiutant wyprowadzi go z sali, zanim zdąży powiedzieć coś, co złamie mu karierę na zawsze.

    *

    Zwykle towarzyszył państwu Neumayer w takich niezręcznych sytuacjach. Tak zaczęła się jego znajomość z Anną. Patrzył na nią od początku przyjęcia, stojąc przy oknie z kieliszkiem szampana. Zachwyciła go jej jasna twarz, jakaś miękkość nietypowa dla prawdziwej niemieckiej kobiety. Gdy jej mąż zaczął się awanturować, ona stała obok niego, bezskutecznie prosząc: „Proszę, kochanie, uspokój się”, a on podszedł – bezszelestnie jak pantera, pamięta Anna – i zaproponował, że odwiezie do domu pana obersturmbannführera i panią…

    – Anna – powiedziała Anna.

    Wtedy pierwszy raz się kochali, było to w ich lwowskim, pięciopokojowym mieszkaniu, w bibliotece pięknej od hebrajskich tłoczeń na grzbietach, w sypialni charczał pijackim snem obersturmbannführer Neumayer, a Anna pod giętkim ciałem Karla płakała ze szczęścia i rozpaczy.

    *

    Ale dzisiaj wyszedł, zanim to wszystko się zaczęło. Mignęły mu oczy Anny, ogromniejące w jakiejś niejasnej dla niego emocji, ale był już w swoim samochodzie i kazał się wieźć do domu. Szybko. Ciągnęło tam coraz częściej i coraz bardziej. Zaraz gdy nadchodził wieczór – a teraz nadchodził wcześnie – czuł się tak, jakby po jego ciele chodziły mrówki. To przez tę cholerną książkę, napisaną tą zawikłaną, pokrętną polszczyzną, wyzwanie dla każdego wschodoznawcy. Czytanie szło mu powoli, bardzo powoli. Jedną stronę czytał kilka wieczorów.

    Czuł się jak kiedyś na studiach, gdy kawałek Iliady czy Hitopadeśi z chrestomatii Bühlera zajmował mu tygodnie, zanim odkrył jego sens. Alfred i Klara pytali, czy skończył, czy przewrócił już kartkę czytanego tekstu, wtedy ze śmiechem odpowiadał, że nie, pytali więc, dlaczego to takie trudne, ale nie umiał im wytłumaczyć. W odwecie pytał ich o kości ręki czy o Das Wohltemperierte Klavier, na którymi biedzili się tamci, oni tłumaczyli, on też nic nie rozumiał, a potem szli na wino. Karl wracał do domu nad ranem, świat kołował mu w głowie, wślizgiwał się po cichutku, żeby stryj nie słyszał, bo wciąż jeszcze u nich mieszkał, a stryj był straszny nerwus i bał się bardzo, że jego bratanek zmarnuje się w jakimś dekadenckim towarzystwie.

    Zapala świecę, otwiera, trochę ciekawy, trochę zniecierpliwiony: „Tłuja gaworzy półgłosem, drzemie, zrzędzi z cicha i chrząka”. Słownik leży przygotowany, ale tymczasem niepotrzebny, zresztą często jest niepotrzebny, jak teraz: „wyłuszcza się”?!. Oż kurwa, znowu tego wyrazu nie ma, jest „łuszczyć się”, trudno: „na wpół naga i ciemna kretynka dźwiga się powoli i staje, podobna do bożka pogańskiego, na krótkich, dziecinnych nóżkach, a z napęczniałej napływem złości szyi, z poczerwieniałej ciemniejącej od gniewu twarzy, na której, jak malowidła barbarzyńskie, wykwitają arabeski nabrzmiałych żył, wyrywa się wrzask zwierzęcy, wrzask chrapliwy, dobyty ze wszystkich bronchij i piszczałek tej pół zwierzęcej, pół boskiej piersi. Bodiaki…” – znowu ten cholerny wyraz, co to znaczyło?

    Karl jest trochę pijany, więc kładzie się na łóżku, za chwilę sprawdzi, zawsze tak samo, po tysiąc razy trzebasprawdzaćjeden wyraz, zanim zapamięta się jego znaczenie, to tak jak w tej wojnie, tysiąc razy musi robić to samo, podnosić karabin, ładować, strzelać, podnosić, ładować, strzelać, w kółko to samo, wykrzywiona straszna twarz w kręgu ognia, tułów malutki, ledwo go widać, łomot bębnów, przeciągłe, rytmiczne wołania. Miękkie kolana mamy, to na pewno ona, gładzi go po głowie, słyszy jej śmiech. To Klara się śmieje. Wokół niego coraz więcej wirujących postaci, falują, kręcą się, mama mówi: „Idź, Karl, potańcz, jak chcesz”, ktoś go ciągnie w krąg, miękka dziecinna rączka, ale on się boi tej strasznej, ogromnej twarzy z nieruchomymi ustami, wtula się w kolana mamy, są miękkie, nie może oddychać – wtulony w poduszkę otwiera oczy. „Bodiaki!” Co to znaczy?! Sięga po słownik, jakby coś mogło się zmienić. Nic się nie zmieniło „roślina stepowa z rodziny złożonych, o kolczastych łodygach i liściach”. Ale jak ona, kurwa,  wygląda?!

    *

    Od tygodni się na to szykowali. Komenda gestapo przy Stryjskiej lśniła. Toż to prawie, jakby sam Führer przyjechał. Hermann Göring odbywał podróż po wschodnich rubieżach Rzeszy, mówiono po cichu, że sprawdza, czy jakieś dzieła sztuki nie zostały przejęte, zanim on sam położy na nich łapę. Oficjalnie chodziło o Hungerplan – czy przebiega zgodnie z założeniami.

    Wczesnym rankiem wszyscy już byli gotowi, Hans co chwila wycierał chusteczką spocone czoło, inni też byli niespokojni, nawet Karl poczuł lekkie mrowienie w karku, gdy zobaczył kolumnę czarnych samochodów zatrzymującą się przed budynkiem. Dawno nie widział Göringa i zapomniał, jak bardzo utył. W młodości jego zdjęcie w lotniczych goglach zachwyciło go, nawet przez jakiś czas przemyśliwał, żeby zostać lotnikiem. Albert – dlaczego o nim teraz pomyślał?! – mówił, że byłby z niego świetny lotnik, zimna krew, pewna ręka. I małomówność. Ale jakoś los zadecydował inaczej. Los? Czy on sam? Wszystko jedno.

    Göring mozolnie wydobywał swoje ciało z wielkiej limuzyny, wreszcie stanął przed nimi, wyprężonymi na baczność, z rękami uniesionymi w pozdrowieniu. Reichsmarschall uścisnął Karlowi dłoń:

    Chciałem pana poznać, Oberführer Bergmann. Podobno urodził się pan w Afryce?

    Tak jest, Herr Reichsmarschall.

    – Mój ojciec tam był gubernatorem. Dużo mi opowiadał, jak byłem małym chłopakiem. Uwielbiałem te jego historie. W kółko kazałem sobie opowiadać. Piękny kraj, co?

    – Niewiele pamiętam. Wyjechałem, jak miałem pięć lat.

    Göring go nie słuchał.

    – Piękny kraj, tylko trzeba było z tymi czarnuchami się rozprawić. Papko mówił, że dopóki ich na pustynię nie wygnali, nie sposób z nimi było sobie poradzić. Ale potem… ha, ha… Papki już niestety z nimi nie było, szkoda, bo miał głowę do takich spraw. I szkoda, że tutaj nie ma pustyni. Ale tutaj mamy już Beu… Beszec – zakrztusił się, wypowiadając to  owo. – Konzentrationslager. I gdzie indziej też budujemy. Dobre rozwiązanie. To tam zaczynaliśmy. Od pustyni. Papko mówił, generał Trotha mu to opowiadał, że strzelali do nich jak do psów, jak któryś z nich do wody się zbliżał. Nic pan nie pamięta?

    – Właściwie nic.

    – Szkoda. Myślałem, że coś mi pan opowie. Haifischinsel… Tam był nasz pierwszy Konzentrationzlager. Wywoziliśmy ich tam całymi stadami. Marli jak muchy, a myśmy im w tym pomagali – krótki rechot. – Pamiętam, papko mówił, jak mu opowiadali, że trupy pływały w rzece, na nadbrzeżu, wszędzie były piękne światła, rzeka ciemna, ale jakoś te czarnuchy się odróżniały. Zwłaszcza gdy podpływały krokodyle. 

    Śmiech Göringa urwał się nagle, tak jak się zaczął. Rozejrzał się wokół. Skrzywił się. Niebo pochmurne, zaciągnięte, siąpiło lekko. Drohobycz wydawał się, jakby zbudowano go z mokrej tektury – przesiąknięty wodą, strachem. Wszyscy wokół niego stali wyprostowani, nie bacząc na strużki wody płynące im za kołnierze. Pod swoim parasolem, trzymanym przez adiutanta, Göring był suchutki jak ziarnko pieprzu. Opływające tłuszczem ziarnko pieprzu.

    – I ciepło było, nie to, co tu, psiamać. – Jakby dopiero się zorientował, że pada, zaczął iść wolnym krokiem w kierunku budynku, wspominając dalej: – Papko mówił, że czasem i za ciepło było. Kolegom też. Jak to oni nazywali? Herero? Sama nazwa jak dla małp. Ale im było wszystko jedno, oni nie czują tak jak my, dopiero na tej pustyni daliśmy im popalić, bo pić musieli, nawet gady potrzebują wody. Ciężka robota to była, i, powtarzał papko to, co mu koledzy opowiadali, bo przy studniach cały czas musiały stać straże, a tu słońce piecze, żadnej chmurki. To i nasi trochę marli – z udarów głównie. Ale też na malarię, inne jakieś tamtejsze świństwa. A pana rodzicom co się stało?

    – Nie wiem, Herr Reichsmarschall. Mówiłem, że nic nie pamiętam.

    – No nic, jak znów zdobędziemy Afrykę, to zrobimy tam pana gubernatorem, wtedy wszystko się panu przypomni.

    Tak jest, Herr Reichsmarschall – odpowiada Karl.

    *

    Kapuśniaczek, który towarzyszył im rano, zamienił się w ulewę akurat wtedy, kiedy skończyli w komendzie i mieli wyjechać do getta na inspekcję, a potem wpaść na Mickiewicza „rzucić okiem, czy czegoś ciekawego nie ma” – jak powiedział Göring obojętnym pozornie głosem. Już mieli dla niego kilka pięknych manuskryptów z Chyrowa, ze złoconymi iluminacjami, Karl pamięta, jak pokurcz aż zastygł w bezruchu, gdy je zobaczył. „Tacy oni są, chciwi, wystarczy im złotem zamigotać” – zarechotał wtedy Hans i szturchnął pokurcza, by się zabrał do roboty.

    Göring skrupulatnie przeglądał każdy najmniejszy nawet dokument dotyczący Hungerplanu, spisy dotyczące skonfiskowanego zboża i żywności wysłanej do Rzeszy, listy rozstrzelanych za przemyt jej ze wsi do miast. Zebrani śledzili z niepokojem każdy grymas pojawiający się na obliczu Reichsmarschalla. Cisza była gęsta od strachu i kłębów papierosowego dymu, za oknem chmury wiły się wśród uliczek.

    – Nie jestem do końca usatysfakcjonowany – rzekł w końcu Göring, odchylając się na krześle.

    – Potrzebujemy rąk do pracy, Herr Reichsmarschall – wystękał Hans, spocony, jakby siedzieli w skwarze afrykańskiego nieba. – Rzesza potrzebuje – poprawił się.

    – Wszyscy wszędzie to samo mówicie – warknął Göring. – Niech jedzą tyle, żeby się ruszali. Więcej nie trzeba. Myśleć nie muszą – zarechotał. – Zresztą i tak nie umieją.

    – Tak jest.

    – Podobno zaczynają już sami siebie zżerać w obozach jenieckiech – odezwał się Heinrich, chudy, podobny do tasiemca. Karl go nie lubił.

    – Fuj! – Göring się skrzywił. – Mówię, że to zwierzęta. Żaden oficer niemiecki nigdy nie zjadłby innego niemieckiego oficera. Mimo to – postukał palcem w stosik dokumentów z dzienną liczbą wagonów zboża wysyłanego do Rzeszy – to wciąż mało, mało… Słabo się staracie, panowie.

    – Partyzanci stają się silniejsi – powiedział Feliks Landau. Miał tępe spojrzenie debila, Karl go też nie lubił. Podobno pokurcz dla niego pracował, malował mu jakieś bezeceństwa w stajni. – Ludność już ich woli żywić, niż nam oddawać.

    – Co jest?! – ryknął Göring, aż wszyscy podskoczyli. – Co znaczy „woli”? Nas nie interesuje, co oni „wolą”. Nie dajecie rady z kilkoma skurwysynami z karabinami na sznurkach, co po lesie latają? Rozstrzelajcie jedną, drugą wioskę, od razu będą „woleć” oddawać nam żywność.

    Karl patrzy na niego przez mgłę dymu. Grupa mężczyzn w nieskazitelnych garniturach wokół grubego pajaca sparaliżowana strachem. Aż czuć ten strach. Nie tak, jak w getcie, tam śmierdzi jeszcze bieda, choroby, rozpacz. Tutaj strach jest czysty, lśniący jak ich mundury, wypolerowany na glans jak ich buty. Ten zapach jest intensywniejszy z każdym rokiem. Jest w nim i obok niego, wypełnia każdy zakamarek świata.

    – Dupki z was i tyle. – Göring wali pięścią w stół. – Chcę dwa razy więcej. Wszystkiego. Skończycie, jak wszyscy z nich wymrą. Jedziemy do getta.

    I teraz jeżdżą po mieście, tratując je kołami limuzyn, rozjeżdżając kałuże, aż zachlapują pojedynczych przechodniów, szarych jak duchy, udających, że ich w ogóle nie ma. Jakby nauczyli się wymazywać swoje kształty, wtapiać w otoczenie. Jak zwierzęta.

    W getcie Göring wyraźnie już stracił humor, nic dziwnego, błoto, brud, smród, przenikliwe mokre zimno. Żydzi siedzieli w swoich norach, ale na jednej z ulic Göring kazał wyjść wszystkim. Latali więc po kolejnych budynkach, wrzeszcząc „Raus! Raus!”, popychając lufami karabinów oporniejszych. Tę kobietę z ledwo narodzonym małym Karl musiał zastrzelić, bo nie zdołała się ruszyć, mimo że dał jej chwilę, aby się zebrała. Kątem oka widział, jak chude plecy mężczyzny, który był z nią w pokoju, a którego teraz Heinrich popychał kolbą ku wyjściu, zadygotały. Ale się nie odwrócił. Na szczęście Karlowi nie chciało się na nich marnować kul. Stali potem w deszczu, z podniesionymi rękami, a Göring chodził wzdłuż szeregu tam i z powrotem, tam i z powrotem. Karlowi było coraz zimniej mimo skórzanego płaszcza i wysokich butów, ale Göringowi ten spacer w tę i tamtą stronę wyraźnie się podobał. Jakby sycił się strachem tamtych, wypijając ich krew. Policzki mu się zaróżowiły.

    Ostatecznie odzyskał humor na Mickiewicza, gdy zobaczył stos ksiąg, który łaskawie miał przejrzeć. Iluminacje migotały barwami nieprawdopodobnymi w otaczającej ich szadzi, postacie miały mocne wyraziste kształty w czerwieni, błękicie, zieleni, twarze jasne i piękne.

    Mamy tu malarza, Herr Reichsmarschall – wyrwał się ten głupek Landau.

    – Co? – spytał nieuważnie Göring, oblizując się nad jedną z miniatur.

    – Malarza…

    – Który to? – Göring podniósł wzrok.

    Feliks wskazał pokurcza. Wyglądał jak kupka popiołu, dwoje oczu jak dwa zgasłe węgle, jego sine dłonie pracowicie pisały coś w wielkiej księdze inwentarzowej. Karl widział jego bohomazy w stajni Feliksa, gdy z okazji urodzin zaprosił całą komendę gestapo na polowanie i dziwił się Feliksowi, że w ogóle zawraca głowę Reichsmarschallowi – wielka mi rzecz, że jakiś Żyd umie konia namalować. Göring spojrzał pokurczowi prosto w te matowe oczy, a on się wzdrygnął. Göring wzruszył ramionami i znów pochylił się nad ilustracją. Złote odblaski iluminacji odbijały się od Krzyża Żelaznego na jego piersi.

    *

    Tym razem otworzył książkę trochę na chybił trafił, szukał. O, opis deszczu, w sam raz, za oknem leje aż szaro. „Wtedy to wylały się te czarne rzeki, wędrówki beczek i konwi, i płynęły przez noce. Czarne ich, połyskliwe, gwarne zbiegowiska oblegały…” – Stał z matką – na pewno z matką, rozpoznawał ją teraz po zapachu, po szeleście sukni, jej miękkiej fakturze, miała zawsze takie zwiewne suknie w jasnych kolorach i kapelusze na głowie – może dlatego nie pamiętał jej twarzy, zawsze w cieniu – na ganku domu, przed ich domem czarne zbiegowisko z pochodniami, płonącymi mimo ulewy, choć może ich było kilku tak naprawdę, ciemno, ojciec – tak, to był ojciec, miał szelki na białej koszuli, zawsze je nosił, w przybrudzonym, zielonym kolorze, rozbiegały się w kierunku jego mocnych ramion, pamiętał te mocne ramiona, jak na nich siedział wysoko jak na koniu, ściskając jasne włosy ojca – stał wśród tej gromadki, potem szybkim gestem ręki wskazał dom, gdzie stali tamci. Ojciec ruszył pierwszy, wszedł w krąg światła latarni, którą trzymała matka, twarz miał cały czas w cieniu, za nim szło dwóch czarnych, niosło coś? Kogoś? Wystawało coś z tego „czegoś”. „Boże” – szepnęła matka i natychmiast powiedziała do niego: „Idź do siebie, ale już”, więc poszedł, ale powoli i wciąż się oglądał.

    A jak wnieśli tłumok do domu, zobaczył wysokie buty do konnej jazdy, spodnie i dzidę przekrzywioną pod dziwnym kątem w brzuchu tłumoka, chciał jeszcze patrzeć, ale porwały go ciemne, ciepłe ramiona niani, która nie wiadomo skąd się znalazła. Potem leżał u siebie, światła chodziły po suficie, deszcz huczał, łomotał o dach, drzwi trzaskały, ktoś krzyknął: „Herero!”, ktoś inny spytał „Bunt?”, a ktoś inny: „Przeżyje?”, a potem „Ćśśś…”, szum głosów znów mieszał się z szumem wody za oknem. Nie mógł zasnąć, jak zwykle nasłuchiwał ciemności zaokiennej, rano zobaczył, jak służąca niesie naręcze zakrwawionych prześcieradeł.

    *

    – Witam pana, doktorze – profesor indologii prowadzi Karla przez swoje lwowskie jasne mieszkanie. Nozdrza mu się ruszają, jak zwykle. Żona znika, żeby podać jakiś poczęstunek, Karl wie, że herbata będzie cienka, a ciastka wysuszone.

    Mam coś dla pana, profesorze. – Wyciąga zeszyt Wiener Zeitschrift für der Kunde desMorgenlands z 1939 roku. – Nie wiem, czy pan miał okazję zapoznać się z tym świetnym artykułem profesora Frauwallnera.

    Och. – Nozdrza ruszają się coraz szybciej, profesor rzuca łakomym okiem na pożółkłe kartki. – Dziękuję panu, doktorze.

    –Nie jestem doktorem – poprawia go Karl, już nie wiadomo który raz. – Nie zdążyłem zrobić doktoratu. – Tak naprawdę nigdy nie zamierzał go napisać, ale profesor nie musiał tego wiedzieć.

    – Ach, tak, przepraszam… – Żona wnosi ten nędzny poczęstunek.

    – Proszę zachować sobie tymczasem artykuł. Jest doskonały. Świetnie umotywowany, bardzo szeroko, na tle najnowszych badań nie tylko nad Wschodem, ale i rasowych.

    – Tak, dziękuję bardzo. – Profesor podsuwa mu herbatę w kolorze słomki. – To wielki uczony.

    – Właśnie, i ma warunki do pracy naukowej. Nie to, co… – Karl urywa, rozgląda się. Przez chwilę panuje cisza. Zaraz jednak mówić dalej: – I jak, profesorze? Przemyślał pan moją propozycję? Już sporo wielkich polskich uczonych wstąpiło do naszego Instytutu. Nie muszę panu mówić, że praca nad indogermanistyką jest absolutnie priorytetowa. To uwłaczające, żeby tak wielki profesor jak pan musiał borykać się z tak przyziemnymi sprawami. Führer docenia rolę nauki, nie tylko nauk ścisłych… Gdyby udało się pójść w kierunku sugestii profesora Frauwallnera i potwierdzić jego tezę o aryjskim, najświetniejszym okresie filozofii indyjskiej, który potem, niestety, uległ degeneracji… Gdyby udało się ukazać, że tylko aryjski umysł jest zdolny do subtelnego, filozoficznego namysłu, ten umysł, który najlepiej ujawnia się podobno w narodzie niemieckim…

    Profesor upija łyk herbaty. Zerka w stronę czasopisma, widać pilno mu, żeby już się w nim zagłębić. Karl milczy, stuka paznokciami w stół. Zza okna dobiega nagła krótka seria z karabinu, profesor się wstrząsa, Karl siedzi dalej. Wie, że profesor się boi, przecież pamięć o rozstrzelaniu jego kolegów na Wzgórzach Wuleckich jest świeża. Łatwiej mu teraz namówić go do współpracy, choć wciąż efekty nie zadowalają przełożonych. Karlowi przypomina się wściekły Göring. I jego samego ogarnia wściekłość, łatwo im tam, w centrali, się czepiać, przyjechaliby tutaj, posiedzieli w tej wschodniej dziczy, wysysającej ducha głębokim oddechem z azjatyckich stepów. Profesor z niepokojem obserwuje, jak rysy esesmana się ściągają.

    – Następnym razem spodziewam się pozytywnej decyzji – mówi Karl, wstając gwałtownie, krzesło z hukiem uderza o ścianę. – Proszę przeczytać artykuł i przemyśleć sprawę. Może dałoby się zorganizować jakieś spotkanie z profesorem Frauwallnerem? Czy jest coś wspanialszego dla uczonego niż bycie w samym sercu życia naukowego?

    Jeden rzut na twarz profesora wystarcza mu, żeby wiedzieć, że wygrał.

    *

    Słowem – kontynuował mój ojciec – chcemy stworzyć po raz wtóry człowieka, na obraz i podobieństwo manekina”. Rany boskie! Czy on tego też już nie słyszał? Tworzymy nowego człowieka, tak, nadczłowieka – wiadomo, że Führer to mówił, jego towarzysze to mówili, zwłaszcza Goebbels, ten szpotawy chuderlak, nikt go nie przegada. Karl ociera pot z czoła, w głowie nieustające brzęczenie, tak mu gorąco. Siedzą na ocienionej werandzie, oślepiające słońce, Karl strzela z małego łuku do mrówek, żadnej nie trafia, bo choć mrówki są duże, to chodzą szybko, częściej trafia w palce bosych stóp. „Herero” – słyszy. Potem kobiecy śmiech – to mama? „Niech się dzieciak wybiega”. „Tylko patrzeć, a zrobi się taki czarny jak oni wszyscy tutaj” – ten sam głos. – „A czarnych wsadzamy do Konzentrationslager. Łby zaczęli podnosić.” Jakiś męski głos – to tata? „Są jednak u siebie”. „Ha, ha, dobry żart, Helmuth” – znowu ten sam głos. – „Tak samo u siebie są te lwy i słonie, na które polujesz. Na nich też trzeba polować, jak na zwierzę, które zaczęło kąsać karmiącą je rękę”. Mrówki łażą po ziemi, duże, Karl znowu mierzy do którejś. „Uważajcie, tutaj mieszkacie prawie na końcu świata. A my jeszcze wszystkich nie wyłapaliśmy”. Brzęknięcia szklanek, ktoś uderza dłonią w stół. Chwila ciszy, jakby zaskoczenie. A potem: „Posyłamy ich czaszki do Berlina. Chcemy stworzyć nowego człowieka”. I ten sam męski głos, co poprzednio: „Bujdy, bujdy straszne”

    Ojciec? Bujdy straszne? Niemożliwe.

    – Niemożliwe – mówi głośno Karl.

    *

    Siedzą w kantynie w Drohobyczu. Cały posterunek gestapo. Plus kilku ze Lwowa, w tym Anna z mężem. Neumayer mówi do żony, żeby już sobie poszła, kierowca ją odwiezie, ale ona twardo siedzi, czeka, aż ją i jej pijanego jak bela męża zabierze Karl do miejscowej kwatery w pięknym mieszkaniu na samiutkim rynku. Jak się zwali nieprzytomny w sypialni, wymkną się z Karlem do innego pokoju, wtedy poczuje te stalowe, mocne ręce na swoim ciele, tak inne od rozlewających się bochnów męża, który tyje w zawrotnym tempie. Landau, czerwony od alkoholu, rechoce, opowiada o ostatnich swoich przygodach, trzeba przyznać, że ma dar opowiadania, skurwiel jeden.

    – Idziemy, a tu wyłazi stado nieduże, wszystko piachem obsypane, pokrwawione, bo wylazło spod swoich pobratymców, co ich Ukraińcy załatwili na Wysokim Zamku. Mówię wam, mówię wam, Słowianie to nic nie potrafią zrobić porządnie. Mieliśmy ich dokończyć jutro – Feliks przerywa, by tęgim łykiem piwa spłukać wyschnięte od opowiadania gardło – ale w końcu ustawiliśmy się w szpaler, kazaliśmy iść środkiem i tłukliśmy, czym popadnie. Śmiechu było co niemiara, bo już wcześniej ledwo leźli. Ledwo wstanie jeden, to my go „łup!” w ten pejsaty łeb, a on znowu próbuje wstać, to my go znowu  „łup!” Ale puściliśmy ich dalej. To znaczy tych, którzy jeszcze mogli się ruszać.

    Karl zgadza się z jego opinią na temat Słowian: jedyne, co u nich lubi, to ich języki. Ostatnio nie znosi Feliksa jeszcze bardziej, ,ponieważ zabił jego dentystę – Żyda o złotych rękach, dzięki któremu Karl miał zęby jak Valentino. Trochę obrzydliwe było leczyć zęby u Żyda, ale lepsze to, niż mieć takie jak na przykład Hans. Już nie mówiąc o zębach samego dentysty. A teraz będzie musiał jeździć do Berlina, ileż to będzie kosztować!

    Siedzi jak zwykle cicho, w przeciwieństwie do pozostałych zarykujących się zdrowym męskiem śmiechem esesmanów. Stuka palcami w blat stołu. Nagle łowi spojrzenie Anny, widać, jaka jest blada, normalnie kobiety takich rzeczy nie słuchają, wiadomo, są za delikatne na takie sprawy. Karl oczami wskazuje drzwi, Anna kręci głową ledwo dostrzegalnie, zaciska wargi.

    – Idziemy dalej, a tu co chwila jakiś Żyd – skąd tego tyle się stale bierze? Pokrwawieni, z połamanymi rękami, nogami, a jednemu, nie uwierzycie, a oczodołu zwisa oko.

    Znowu rechot zagłusza ciąg dalszy opowieści, mężczyźni poklepują się po plecach, próbując to sobie wyobrazić, dopytują Feliksa o szczegóły. Neumayer jest już dobrze wstawiony, jeszcze dwa – trzy kufle i będzie po nim. Anny oczy są większe od jej twarzy, nieomal wypadają z orbit jak temu Żydowi, jest w nich bezdnia jak głębokim bagnie.

    Gdy już położą pijanego Neumayera w wielkim miękkim pożydowskim łożu i wymkną się na palcach do holu, Anna spyta:

    – Jak oko może wypadać?

    Karl wzrusza ramionami.

    – Nie wiem.

    – Ale ty takich rzeczy nie robisz, prawda?

    Karl milczy. A potem mówi:

    – Wychodzę.

    Anna czekała na darmo. Tego wieczoru nie będą się kochać.

    *

    „… o nieprzytomnej od żaru godzinie południa. Była to chwila, kiedy czas, oszalały i dziki, wyłamuje się z kieratu zdarzeń i jak zbiegły włóczęga pędzi z krzykiem na przełaj przez pola. Wtedy lato, pozbawione kontroli, rośnie bez miary i rachuby na całej przestrzeni, rośnie z dzikim impetem na wszystkich punktach, w dwójnasób, trójnasób, w inny jakiś wyrodny czas, w nieznaną dymensję, w obłęd. O tej godzinie opanowywał mnie szał łowienia motyli, pasja ścigania tych migocących plamek, tych błędnych białych płatków, trzęsących się w rozognionym powietrzu niedołężnym gzygzakiem. I zdarzyło się wówczas, że któraś z tych jaskrawych plamek rozpadła się w locie na dwie, potem na trzy – i ten drgający, oślepiająco biały trójpunkt wiódł mnie, jak błędny ognik, przez szał bodiaków, palących się w słońcu.” Nie, Schaisse, znowu te cholerne bodiaki. Ale motyle – motyle w upale – kolorowe – siadają mu czasem na dłoni. Karl czuje, jak słońce spopiela mu całą skórę, brodzi wśród wysokich traw, powietrze chodzi nad nimi jak przejrzysta zasłona, utkana motylami. Nigdy żadnego nie złapał, choć ten, co idzie obok niego, iskrzący się mrocznie, jego wzrostu, co chwila łapie któregoś, potem wypuszcza w powietrze, aż motyl wzlatuje ze śpiewem skrzydeł. Ten mały czarny śmieje się, Karl się też śmieje, podskakuje, muska dłonią skrzydło, nieomal widzi, jak osypuje się z nich złoty pył, jakby w zwolnionym tempie upału. Jest tak strasznie gorąco, za chwilę będą w domu, na ocienionej werandzie, dostaną sok do picia, on i jego czarny przyjaciel. Nie pamięta, jak miał na imię, nie pamięta nawet jego twarzy, jedynie białe zęby łyskające z niej jak błyskawice z chmury. Nigdy już potem nie miał kogoś tak bliskiego. Albert i Klara – to zupełnie coś innego. Sam już nie wierzy zresztą, że czuł coś do nich. Ale czuje niezmiernie mocno teraz ten upał i to coś, co czuł dla tej czarnej osoby. Patrzą na swoje stopy, a potem obejmują się w pasie i robią z siebie jednego czworonoga, z dwiema białymi i dwiema czarnymi stopami. Kuśtykając niezdarnie idą teraz ścieżką w stronę bielejącego nieopodal domu. Na werandzie stoi jasna postać, osłania oczy przed słońcem. Karl nie widzi jej z bliska. Ale wie, kto to jest. Mama.

    *

    Karl i Hans siedzą na komendzie. Hans jak zwykle ociera pot z błyszczącego czoła, a Karl zastanawia się, czy w jego łysej czaszce na pewno jest czysty aryjski umysł zdolny do subtelnych rozważań filozoficznych.

    – Z czego się śmiejesz? – pyta nerwowo Hans.

    Karl wie, że Hans się go boi. Bycie esesmanem to stałe zarządzanie strachem. Chodzi o to, żeby się ciebie bali. Karl lubi, jak się go boją. Ma wrażenie, że siedzi w nim, jak pod ciemnym kamieniem, jakiś skulony, przerażony robal, którego nie znosi, którego się boi i którego nie potrafi zabić. Jak inni się go boją, to tego robala mniej czuje. Czuł go całe życie, choć czasem o nim zapominał. Jak bawił się z Albertem. Jak patrzył na Klarę. Jak uczył się indoeuropejskiej fleksji. Devah, devam, devena… Bóg, Boga, z Bogiem… Sanskryt… aryjski język.

    – Z niczego – odpowiada.

    *

    Wczoraj o nim przeczytał w tej dziwacznej książce. Przypomniał sobie, jak taki robal wygląda. I jak się nazywa. Kakerlak. Karakon po polsku. Właściwie tak samo. Anna już spała, gdy wydarł się na cały głos. „Pamiętałem w istocie tę inwazję karakonów, ten zalew czarnego rojowiska, które napełniało ciemność nocną pajęczą bieganiną. Wszystkie szpary pełne były drgających wąsów, każda szczelina mogła wystrzelić z nagła karakonem, z każdego pęknięcia podłogi mogła się zlęgnąć ta czarna błyskawica, lecąca oszalałym zygzakiem po podłodze…”

    Widział to wtedy, gdy sam zmienił się w drżącą ze strachu kulkę w ciemnej piwniczce obok domu. Łaziły wokół niego, łaziły po nim, a on słyszał krzyki wokół – straszne krzyki. Uderzenia. Było mu gorąco, pot zalewał mu oczy, ale nie ruszał się zgodnie z tym, jak komuś obiecał. „Nawet nie oddychaj” – szepnął ten ktoś, miał czarne wargi, czarne oczy, nie odróżniał się od mroku piwniczki. Błyszczały jedynie oczy i zęby, jakby to noc do niego mówiła. Siedział, a po nogach łaziły mu Kakerlaki. Zwabione przez ten moment światła, wpadającego do środka, gdy go ten ktoś wpychał do piwniczki. A  chwilę potem słyszał jego upiorny wrzask. I chwilę potem swój własny.

    – Boże, Karl, miałeś jakiś koszmar? – Anna siedzi wyprostowana jak struna, światło świecy pełga po jej twarzy, jakby łaził po niej taki sam wielki owad.

    – Tak – odpowiada Karl, książka wypada mu z rąk.

    Ale co ci się śniło?

    – Nie wiem – odpowiada zgodnie z prawdą. – A właściwie wiem. Kakerlaken

    – Brr… – wstrząsa się Anna.

    – Widziałem je kiedyś. Całe mnóstwo…

    – Gdzie?

    – Nie wiem… To musiało być jeszcze w Afryce…

    A co ci się tak nagle przypomniało? Przecież mówiłeś, że nic nie pamiętasz.

    – Ostatnio zaczyna mi się przypominać. – Karl wskazuje na leżącą na podłodze książkę. – Znalazłem taką polską bzdurę.

    – O Afryce?

    – Nie. Ale jakoś tak… To jest nieźle napisane.

    – Szkoda, że nie znam polskiego… A możesz coś przetłumaczyć? O czym to jest?

    – Nie wiem. Takie bzdury, mówię ci. Ale coś mi się zaczyna z dzieciństwa przypominać, kiedy czytam.

    – To chyba dobrze? – pyta Anna.

    – Nie wiem – odpowiada Karl. – Idź spać.

    *

    – Dokąd jedziemy? – pyta Anna.

    – Zobaczyć bodiaki.

    Was?

    – Bodiaki. Takie rośliny, które tu rosną. Nie mam pojęcia, jak wyglądają.

    – To jak je znajdziemy?

    – Będziemy pytać ludzi.

    – A skąd o nich wiesz?

    – Z tej polskiej książki – odpowiada Karl. Ma oczy niewidzące, wpatrzone gdzieś w dal.

    – Ja nie lubię tej książki – mówi Anna. – Od kiedy ją czytasz, jesteś nieswój.

    Tak, Karl stracił coś ze swojej stalowości, przywodzącej jej na myśl strunę fortepianu. Jakby wdarł się w nią jakiś fałsz, dysonans. A to przecież ją tak uwiodło. Ale teraz prowadzi samochód pewnie, szybko, drogi właściwie puste, czasem miną jakiś wóz zaprzężony w chuderlawego konia. Jest wiosna, na polach zaczynają wschodzić zielone zboża. Dla Rzeszy dobry plon. Karl wzrusza ramionami.

    – Ja też jej nie lubię.

    – To po co czytasz?

    – Żeby ćwiczyć się w polskim. Jeszcze nigdy nie musiałem tak często zaglądać do słownika. A wielu słów w ogóle nie ma.

    – Ach, ty lingwisto. – Anna się śmieje. – Powinieneś siedzieć za biurkiem w Berlinie czy w Wiedniu, a nie włóczyć się w mundurze po kresach Rzeszy.

    Karl milczy. Sam nie wie, czy rzeczywiście wolałby taki los. Od lat szedł tam, gdzie prowadziła go myśl Führera– maleńkie kółeczko w trybikach doskonałej maszyny. „Nie myśl – mówił do niego stryj. – Inni myślą za ciebie. Mądrzejsi od ciebie”. Stryj już też nie żyje. Jak ojciec. Karl potrząsa głową. Nie chce tych wspomnień. Tej całej cholernej Afryki, która teraz wyłazi z każdego zakamarka Drohobycza, z każdej grudki ziemi i kępki trawy. Czy ojciec byłby z niego dumny? Stryj był. Ale czy ojciec także byłby? I wzbiera w nim gniew, budzi się wściekłość na ich obu. Pozwalali mu łazić wśród czarnuchów, nawet kiedy zrobiło się to już niebezpieczne. I doigrali się – rzucili się na nich jak zwierzęta. I Karl utwierdza się w słuszności działań władzy niemieckiej. I wtedy, i teraz. Choć w głowie dźwięczą mu te „bujdy” ojca. I uderzenie mocnej dłoni o stół.

    Po co mu to wszystko? Dziś spali tę książkę.

    Wie, że tego nie zrobi. Obiecuje sobie to codziennie. I codziennie wieczorem sięga po nią jak narkoman.

    Odwraca wzrok i patrzy na Annę. Wiatr rozwiewa jej jasne włosy. Jest piękna. Jest odprężona. Za nią przepływa łagodny krajobraz, umieszczając jak we wciąż zmiennych ramach jej grecki profil.

    Na poboczu, nieco w głębi, stoi chata. Karl z piskiem hamuje.

    Idą ścieżką zarośniętą gęstą trawa, łopianami, ostami, widać, że dawno już tu nikt nic nie hodował, nawet kwiatów. Jeszcze nie dochodzą do drzwi, a te już się otwierają. Staje w nich kobieta w chustce na głowie, przerażenie z niej aż bije.

    – Dzień dobry – mówi po polsku Karl.

    – Dzień dobry – odpowiada, dygocąc ze strachu i ze zdumienia, jakby zobaczyła ducha. Pierwszy raz pewnie widzi esesmana, który do niej zwraca się jak do człowieka.

    – Mam do pani pytanie – kontynuuje Karl.

    Kobieta stoi w milczeniu. Zza jej spódnicy wychyla się jasna główka dziecka. A po chwili szepcze:

    – Nic nie wiem.

    – Proszę pani. – Karl nie zważa na jej odpowiedź. – Co to są bodiaki?

    – Co? – kobieta musi złapać się za framugę, pomieszane emocje odbierają jej siłę w nogach.

    – Co to są bodiaki? – powtarza Karl, tym razem jeszcze wolniej.

    – Co?

    – Kretynka – mruczy po niemiecku Anna.

    – Bodiaki, taka roślina – powtarza niestrudzenie Karl, myśląc o kobiecie to samo, co Anna.

    Bodiaki? – pyta zdumiona kobieta.

    – Tak. Jak wyglądają?

    A ot! – Wyciąga przed siebie rękę, wskazuje na zarośnięte obejście, wspinają się po niewielkim wzniesieniu w jego kącie.

    – Ale które to? – pyta bezradny wobec tego gąszczu Karl.

    Kobieta rusza przed siebie, widać, że nogi się pod nią uginają. Karl za nią. Wskazuje na szaro–kolczastą roślinę.

    – Ja, einfach Distel, sehe, meine Geliebte – mówi do Anny Karl.

    Kobieta kiwa głową. Jakby rozumiała. Karl z Anną odwracają się bez słowa, idą w kierunku samochodu. Kobieta stoi jeszcze długo, choć samochód zniknął jej już z oczu.

    *

    Mój ojciec leżał na ziemi nagi, popstrzony czarnymi plamami totemu, pokreślony liniami żeber, fantastycznym rysunkiem przeświecającej na zewnątrz anatomii, leżał na czworakach, opętany fascynacją awersji, która go wciągała w głąb swych zawiłych dróg. Mój ojciec poruszał się wieloczłonowym, skomplikowanym ruchem dziwnego rytuału, w którym ze zgrozą poznałem imitację ceremoniału karakoniego…”

    Jego ojciec leżał twarzą do ziemi, krew zalewała koszulę, ale mimo to szelki były widoczne. Leżał, jakby stał na baczność. To chyba stało się najpierw, a potem te ciemne ramiona go pochwyciły i wepchnęły do tej piwniczki czy szopy. Złoty promień świecił w jakiejś szparze, a Kakerlaki wyłaziły, słyszał chrzęst ich pancerzy, potworny, bał się ich najbardziej na świecie.

    *

    Mama leżała obok ojca, wyglądała jak sukienka rzucona do prania, poplamiona na czerwono.

    *

    – Co mamy dzisiaj?

    – Donosik.

    – Znowu?

    – Tak. Przeczytaj, bo nie rozumiem.

    Karl bierze zmiętą kartkę. Nagryzmolone na nich kilka słów, widać, że ten, co pisał, ma rzadko do czynienia z piórem.

    – Wiesz, gdzie to jest? Możesz rozczytać nazwę?

    – Tak, to nawet niedaleko stąd. Jedziemy. Weźmy jeszcze ze dwóch, trzech żołnierzy.

    *

    Bał się tak strasznie, że go oblezą. Bardziej niż tego, co mogło się stać. Pić mu się chciało, nogi, ręce drętwiały, ale nie chciał się poruszyć, nie chciał zdradzić Kakerlakom, gdzie jest, żeby na niego nie wlazły. Widział je tylko, gdy przełaziły przez tę smugę złotego światła, ale potem ono znikło, noc rozkrzyczała się cykadami, ale w końcu zrobiło się cicho, chrzęst pancerzy, nóżek, tego całego wieloczłonowego rytuału ucichł.

    *

    Drzewa owocowe kwitną. Pachną. To już jest na granicy miasta. To ten sam domek, właściwie chałupa o ścianach podpartych kołkami. Ścieżka zarośnięta gęstą trawą, łopianami, bodiakami. Łomocą kolbami w drzwi. Wychodzi kobieta. Karl ją zna. Przez jej oczy przebiega błysk nadziei, który zaraz umiera.

    – Żydzi? Jacy Żydzi? – pyta.

    Karl znudzony jest przewidywalnością tego, co za chwilę nastąpi. Będzie się wypierać, oni zaczną szukać i końcu… „Tam te wyłupiaste pałuby łopuchów wybałuszyły się jak babska szeroko rozsiadłe, na wpół pożarte przez własne oszalałe spódnice. Tam sprzedawał ogród za darmo na tańsze krupy dzikiego bzu, śmierdzącą mydłem, grubą kaszę babek, dziką okowitę mięty i wszelką najgorszą tandetę sierpniową. Ale po drugie stronie parkanu, za tym matecznikiem lata, w którym rozrasta się głupota zidiociałych chwastów, było śmietnisko zarosłe dzikim bodiakiem. Nikt nie wiedział, że tam właśnie odprawiał sierpień tego lata swoją wielką, pogańską orgię… to właściwie było wybrzuszenie w ziemi, porośnięte trawą i innym zielskiem”. Karl obszedł chałupę i z drugiej strony, tuż przy parkanie, zobaczył zarośnięte bodiakami wzniesienie, w ich gęstwinie ledwo widoczne drzwiczki. Pewnie piwniczka. Coś się świeci w ciemności piwniczki. Dwie pary oczu. Dwa jasne strzępki twarzy w odbitym od nich świetle dnia. Chryste, zna ten zapach. Niech Hans to załatwi.

    Wychodzi z podwórka, słyszy wrzaski, potem strzały, jeden, drugi, kolejne. Wreszcie cisza. Przed nim staje jakaś chłopka. Inna niż tamta od bodiaków i Żydów, bo tamtą przecież już chyba wykończył Hans, chociaż diabli wiedzą, oni wszyscy tak samo wyglądają.

    – To ja napisałam o tych parchach, panie oficer. Dzieci mam…

    Karl precyzyjnie strzela jej w pierś.

    *

    Na małego chłopca nikt nie doniósł. Znaleziono go następnego dnia, całego we własnych odchodach, półprzytomnego. Gdy go wynosili na rękach z piwniczki, kątem oka zobaczył, że na miejscu ich domu jest stos zwęglonego drzewa.

    Podpalona chata w Drohobyczu pachnie tak samo.

    *

    Szli z Anną – to była późna wiosna, czerwiec, wokół świat rozkwitał jakby nigdy nic. Jasne włosy Anny opadały jej na twarz, Karl patrzył na nią z ukosa, podobała mu się dzisiaj w tej letniej sukience, poczuł się nagle młody, jak kiedyś, z Klarą i Albertem, zapach ziemi, trawy… Objął ją.

    – Chodź – szepnął, wskazując niewielki zagajniczek. Anna uśmiechnęła się, jej oczy się rozświetliły. Karl był taki nieswój ostatnio, jeszcze bardziej nieobecny – o ile to w ogóle było możliwe.

    Rozłożył marynarkę, usiedli, Karl w zamyśleniu zaczął całować jej usta, oczy, delikatnie położył ją, sam półleżał na boku, gładził ją dłonią, przed oczyma tuż-tuż miał drogę wychodzącą z zagajnika na dalekie łąki. I trawy chwiejące się na wietrze delikatnie. Takie wysokie. Sięgające mu nieomal do kolan. Łaskoczące w nos. Droga czerwienieje mu w oczach – płowy piasek staje się cynobrowy, w tym jedynym na świecie kolorze, jego bose stopy są rude od tego piasku, wie, że znowu będzie miał burę od niani, że chodzi boso, że ma brudne nogi, czuje delikatne mrowienie w żołądku ze strachu przed tą burą, w oddali świeci biały dom, biała sukienka… Może nie będzie bury?

    Karl się zrywa na równe nogi.

    – Idziemy – mówi, jakby wydawał rozkaz.

    Zdezorientowana Anna w pośpiechu zapina sukienkę. W jej płowych włosach połyskują cynobrowe pasma.

    *

    Tym razem profesor wygląda dużo gorzej niż ostatnio. Ale poczęstunek jest lepszy. Kawa ze śmietanką, szarlotka. W mieszkaniu jakby czyściej, jaśniej.

    – Jak się panu pracuje w naszym instytucie? – pyta Karl, słodząc kawę, pierwszy raz podali mu cukier. Profesor milczy, nozdrza mu drgają. – Nie jest pan zadowolony, profesorze? – Jego żona rozkłada talerzyki (chyba też nowe), widelczyki i znika dyskretnie w drugim pokoju.

    Profesor długo milczy. Zapewne przetrawia pytanie Karla. Przegląda kruche karteczki rozpadającej się książki, zatrzymuje się co pewien czas na jakiejś stronie dłużej. I nagle pyta:

    – A brahmany pan zna?

    – Nie znam, na uniwersytecie czytaliśmy przede wszystkim właśnie to. – Karl wskazuje na Bhagawadgitę. – No i upaniszady. I bajki z różnych chrestomatii.

    Profesor przeciera wąsy chusteczką.

    – Tak, tak, rozumiem. A wie pan, że wasz wielki indolog, Müller, nazywał brahmany ględzeniem idiotów, dziwacznymi tworami błądzącej fantazji i aberracjami umysłowymi?

    Karl wzrusza ramionami.

    – To po co je czytać?

    Profesor milczy przez chwilę.

    – Mam teraz więcej czasu, nie muszę dorabiać… – zacina się, zawstydzony.

    – Widzi pan, profesorze? – Karl próbuje się uśmiechnąć, ale ma wrażenie, że on i jego rozmówca, cały pokój, zastygł w jakiejś formie z kamienia, w oczekiwaniu na coś strasznego.

    – Jednym słowem, zerknąłem do Śatapathy. Słyszał pan o niej?

    – Tak – odpowiada Karl. – Największa brahmana. – Podnosi filiżankę do ust, kawa mimo śmietanki jednak nadal jest cienka. Typowa słowiańska bieda.

    Tam są opisy stworzenia świata. Bóg wciąż nie może znaleźć podstawy, na której mógłby mocno stanąć, by tworzyć dalej. Przewraca się, umiera bez niej. To mądre, nie sądzi pan, doktorze? Bez podstawy nie stworzy się świata.

    Karl nagle zrywa się z krzesła i mówi, że musi wyjść. Profesor z niepokojem pyta, czy coś się stało, widać ten lęk, który Karl zna – tak patrzą na niego wszyscy tutejsi: Polacy, Żydzi, Ukraińcy.

    A to jemu ziemia się usuwa spod stóp.

    *

    „…niedołężny i piszczący, pachnący jeszcze mlekiem i niemowlęctwem, z nie uformowanym, okrągławym, drżącym łebkiem, z łapkami jak u kreta rozkraczonymi na boki i najdelikatniejszą, mięciutką sierścią. Od pierwszego wejrzenia zdobyła sobie ta kruszynka życia cały zachwyt, cały entuzjazm chłopięcej duszy. Z jakiego nieba spadł tak niespodzianie ten ulubieniec bogów, milszy sercu od najpiękniejszych zabawek?”

    Jego matka nie żyje, zabił ją…” – słyszy, ale Karl już nie słucha, bo płowa kulka z kosmatą zapowiedzią grzywy wtula się w niego, gdy siedzi na podłodze w kuchni. Potem widzi czarną rękę i białą butelkę mleka ze smoczkiem, pyszczek zmarszczony z wysiłku i rozkoszy, przymknięte oczka. I po chwili sam ją trzyma, słyszy posapywanie, aż butelka staja się pusta, a lwiątko zasypia mu na kolanach.

    *

    Zimne oczy Maxa, kiedy mówi:

    — No, strzelaj!

    Czuje, jak mu pistolet zamarza w dłoniach, a na przeciwko siedzi, ziejącwywieszonym językiem, jego czarny, płowo podpalany przyjaciel z ostatniego roku, który też pił z białej butelki jeszcze kilka miesięcy temu.

    — Dawaj – mówi chłodno Max, w kryształowo niebieskich oczach widać drwinę zmieszaną z pogardą. Jak wtedy, gdy w noc długich noży strzelał mu między nie, kiedy najbardziej mścił się za morderstwo psiego przyjaciela, bardziej niż za tamte noce w pomiętej pościeli jego wytwornego mieszkania, bardziej niż za zdradę Führera.

    Bo po tym morderstwie już wszystko było możliwe.

    Każda następna zdrada była łatwiejsza.

    Aż przestała być zdradą.

    *

    Kolejna Aktion. Tym razem Karl dowodzi, Hans leży chory, od kilku dni telepie go gorączka. Z góry przyszły rozkazy, by przyspieszyć oczyszczanie, zwiększyć dostawy z bogatych ziem. „Może dlatego Hans się rozchorował” – myśli w złości Karl, gdy podskakująca wybojach leśnych ciężarówka wiezie ich wszystkich do lasu. Karl ma wiele wad, ale na pewno nie lubi strzelać bez powodu. Bez powodu, który mu się wydaje słuszny. Nie ma nic przeciwko oczyszczaniu, ale taka jego forma go denerwuje – swoim nieładem, hałasem. Tyle jest do zrobienia, zanim w końcu zapadnie leśna cisza nad świeżą ziemią. Nie można by ich wszystkich wywieźć do Bełżca?

    B e ł ż c a – mówi Karl na głos ze smakiem, aż kierowca patrzy na niego z zaskoczeniem.– No, powiedz, B e ł ż e c, durniu – mówi Karl.

    Kierowca się krztusi, wydychając z siebie „beszec”. Karl się śmieje.

    – Jeszcze raz.

    Kierowca w jednej chwili się poci, wie, że Oberführer ma szybką rękę i potrafi zabić za nic.

    Beuuuszeeec

    – Idź, ty, kretynie – Karl zapala papierosa. Śmieszy go, że zwycięzcy nawet nie potrafią wymówić nazw podbitej ziemi. Zmieniają je wszystkie, a jemu żal.

    Kierowca gwałtownie hamuje. Są na miejscu. Za nimi stają kolejne ciężarówki. Karl wyskakuje, porywa go w swoje ramy rutyna, wydaje szybkie rozkazy, esesmani otwierają paki, kolbami wypychają mężczyzn, kobiety, dzieci plączą się im pod nogami. Gonią ich przez słoneczny las, na brzeg ogromnych rowów. Z Karlem Aktion idzie jak w zegarku, on sam chce to mieć jak najszybciej za sobą, dlatego wrzeszczy na podwładnych, którzy uwijają się jak w ukropie. Ustawiają przerażonych ludzi w szeregi, raz, dwa, trzy, padają jak ścięte drzewa. Karl stoi z boku, patrzy – nie widzi. Nagle z końca szeregu urywa się jakaś ciemna figurka, zaczyna biec, kulejąc, dokładnie na linii strzału Karla. Podnosi karabin i w tym samym momencie czuje mdłości, straszne mdłości, pot zalewa mu oczy – kto to wymyślił, żeby organizować Aktion w taki upał – ręce mu się trzęsą jak w gorączce. Inni zaczynają strzelać za figurką, w szeregach nad rowem robi się zamęt. Figurka jest czarna, bo Karl widzi ją pod słońce, uskakuje jakimś cudem przed kulami, Karl słyszy rechot mężczyzn: „Będzie z niego dobry strzelec!”, karabin jest ciężki, ale Karl podnosi go chwiejnie, trzyma w obu dłoniach, nagle inny męski okrzyk „Zostaw!”, widok zasłania mu ktoś w białej koszuli, szelki skrzyżowane na plecach w iks. Czarna figurka umyka w sawannę, jest tak strasznie gorąco, karabin jest taki ciężki, ktoś mu wyrywa go z ręki. „Tato – myśli po raz pierwszy w życiu Karl. – Dlaczego, dlaczego nie nauczyłeś mnie strzelać?”.

    Wracają w milczeniu. Paki są puste. Cisza przenika świat. Karl w milczeniu żuje porażkę. Tym razem kilku uciekło, nie tylko ten jeden. Wykorzystali moment, gdy kilku esesmanów podbiegło do chwiejącego się Karla, żeby go podtrzymać.

    Skurwysyny.

    *

    Karl siedzi sam w swoim pokoju. Pije na umór. Okno ma otwarte, przez okno zacina deszcz. Jest znowu listopad. I znowu jest noc.

    Czuje kołatanie w sercu. Cały dygoce. Tak bardzo boli życie przerąbane na pół. Nie, nie na pół. Więcej jednak go było teraz. Jakby odrąbało mu nogi aż po uda. Potem już nie miał na czym stanąć. Szedł  kadłubek. Kaleka. Do gazu z nim!

    A tam, poniżej… Ciepły wiatr. Biała sukienka mamy. Szelki ojca w iks. Czarne stopy bezimiennego przyjaciela. Jego stopy. Ruda droga. Pojedyncze wspomnienia łyskające z ciemności. Wywołane przez tę cholerną książkę, którą na swoje nieszczęście podniósł wtedy z tej zasypanej pierzem, pozlepianym w krwawe kłębki, podłogi.

    Jak to ten durny profesor powiedział? Czego nie ma ten Bóg? Podstawy? „Pratisztha” — przychodzi z pomocą aryjski sanskryt. „Der Grundsatz“ — odpowiada echem aryjski niemiecki. A może das Gestell? Die Grundlage? Po prostu der Grund? Der. Fuss?

    Karl chwyta książkę i wrzuca ją jednym ruchem do płonącego w kominku ognia.

    *

    Po każdej nocy nadchodzi ranek. I kac. Karl ma przekrwione oczy, trzęsą mu się ręce, gdy zapina pas. Wychodzi do pracy. Dzisiaj, jak wczoraj i przedwczoraj, każdy krok to świadomy wysiłek. Rozkaz wydany przez Karla do nogi – tej, która akurat jest z tyłu. Podnieś się. Trochę. Zegnij w kolanie. Przesuń do przodu. Nie, za mało. Jeszcze trochę. Nieza dużo, kurwa. O tak. Teraz ta druga. Mózg mozolnie zarządza workiem z mięsa, krwi, kości i ścięgien. Do nóg rozkaz dochodzi z opóźnieniem.

    Ale idzie. Jakieś zamieszanie na ulicach. Słychać strzelaninę. Karl każe nogom iść szybciej. Schnell, schnell. Dochodzi do zbiegu ulic Mickiewicza i Czackiego. Widzi kilka ciał na ziemi, esesmanów strzelających do uciekających ludzi. Nogi Karla wreszcie zaczynają same iść. I wtedy pod niego wypada czarna sylwetka, jak zmokłej wrony.

    Na moment podnosi głowę. Karl widzi posępne czarne oczy pokurcza. Pokurcz potyka się, przewraca. Dosłownie pod nogami Karla, które wreszcie odzyskały samodzielność. Karl czuje, jak ogarnia go wściekłość, jakiej dotąd chyba nigdy nie czuł. Wymierza solidnego kopniaka.

    – Wstawaj – wrzeszczy. – Przejść nie mogę!

    Pokurcz zbiera się z chodnika jak Kakerlak, niezdarnie, każda kończyna osobno, cały się trzęsie. Karl też się trzęsie, wyrywa pistolet. Strzela, krzycząc bez sensu „wstawaj!”, bo pokurcz już łamie się na ziemi, krew płynie z niego, Karl ciężko dyszy, kopie znowu beznogiego stwora.

    Z naprzeciwka nadbiega Landau.

    – Coś, ty, kurwa, zrobił? Czegoś go zabił? Po coś tego Schulza zabił?

    Schulza? – pyta jak automat Karl.

    Landau podbiega, wymierza kopniaka pokurczowi, ten się odwraca, czarne oczy patrzą na Karla jakby go widziały.

    – To Schulz, Bruno Schulz czy jak tam się nazywa, mój Żyd, ty kretynie. Nie skończył mi jeszcze stajni!

    BrunoSchulz… – Karl dopiero teraz uświadamia sobie zbieżność nazwiska. Czuje strach, śliski strach, ma ochotę dalej strzelać na oślep, ale w głowie dudni mu jakiś głos mówiący, żeby choć badyle zostały… I zbiera się w sobie. Nie będzie mu ten dureń wyrzutów robił.

    – Zamknij mordę – mówi głosem jak fortepianowa struna. – Zabiłeś mojego Żyda, to ja zabiłem twojego. Jesteśmy kwita.

    *

    Wbiegł do domu, zdyszany i spocony, czerwony na twarzy, klęknął przed kominkiem i zaczął wyciągać popalone skrawki. Pojedyncze słowa wyłaziły z nich jak węże gorące od iskier, kąsały go po dłoniach.

    Gdy wydawało mu się, że wybrał wszystko, co ocalało, oparł się ciężko na rękach o podłogę jak stary człowiek, podniósł się na nogi i spojrzał w dół. U jego stóp leżały drobne kawałeczki papieru poskręcane od ognia. Schylił się znowu i podniósł największy skrawek. Z szaloną nadzieją, że właśnie w nim znajdzie uzdrowienie. „Ale te papierowe, ślepe ptaki nie mogły już poznać…” Jak tam dalej szło?

    Wstał, obciągnął mundur i wyszedł z pokoju.

    Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
    Źródło tekstu: Joanna Jurewicz, Manekiny i krokodyle, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 160

    Przypisy

      Powiązane artykuły

      30.06.2022

      Nowy Napis Co Tydzień #158 / Ekspedycja w przeszłość

      Z Andrzejem Krzysztofem Piechockim, bydgoszczaninem, emerytowanym profesorem nauk biologicznych, w latach 1961–2010 zawodowo związanym z Uniwersytetem Łódzkim, autorem czterech powieści"Ekspedycja" (2010) – barwna opowieść o wyprawie do Afryki Zachodniej i na Saharę, której kierownikiem był autor, odbyta w latach 1974–1975. "Ucieczka z Akademii IQ" (2012) – opis spływu kajakowego w konwencji fantasy, którego uczestnicy (wbrew zamiarom) dzielą się na dwie grupy. Jedni płyną zaplanowanym szlakiem, drugich rzeka niesie do „Krainy Dobrobytu”. Wielką rolę odgrywa Młody Voltaire, niezwykle uzdolniony chłopiec. "Obywatel Jan P" (2018) – beletryzowana opowieść o ojcu autora, zasłużonym dla Bydgoszczy pedagogu, dziennikarzu i działaczu kultury; obejmująca okres od jego pobytu w sanatorium do śmierci. Książka jest pięknie wydana, ilustrowana fotografiami i reprodukcjami dokumentów. "Ludzie i Krowy" (2020) – wiejska saga o zwierzętach żyjących „w przymierzu” z ludźmi, dbającymi o ich dobrostan. Głównym bohaterem jest ośmioklasista – Ignaś – usiłujący uczyć krowy pisania oraz czytania. Wydawnictwo Novae Res z Gdyni przystąpiło do nagrania audiobooku na podstawie tej powieści. [1], rozmawia Bartłomiej Siwiec.

      Bartłomiej Siwiec: Panie Profesorze, urodził się Pan w Bydgoszczy w 1938 roku. Chciałbym zapytać, jak Pan zapamiętał Bydgoszcz, gdy oficjalnie nazywała się jeszcze Bromberg?

      Andrzej Krzysztof Piechocki: Mam sporo takich wspomnień, ale łączą się one głównie z ulicą Toruńską 40, gdzie spędziliśmy okupację, korzystając przez pewien czas z „normalnego” mieszkania (na parterze), a następnie z pomieszczenia byłej mleczarni, gdzie okno wystawowe zasłonięte było szafą. Ta niekorzystna zmiana była związana z pojawieniem się w Bydgoszczy Niemców z Rzeszy (głównie w roli policjantów lub funkcjonariuszy Gestapo), których lokowano w polskich domach.

      W pobliżu była pętla tramwajowa oraz słynna „Strzelnica”, pełniąca rolę siedziby Hitlerjugend. Do dziś pamiętam ich przemarsze przy dźwiękach kotłów i werbli. Lubiłem na to patrzeć i nawet mi imponowali, dopóki jeden z nich nie walnął mnie pięścią w twarz z okrzykiem: ‒ Jak śmiesz, polski gówniarzu, nie zdejmować czapki, kiedy widzisz portret Führera!

      Na pobliskiej Babiej Wsi, stromej uliczce biegnącej w kierunku Brdy, zimą zjeżdżaliśmy na sankach, latem pomykałem na hulajnodze (takiej na drewnianych kółkach). Zabawa z hulajnogą skończyła się wraz z pojawieniem się Horsta Lugnera – nieznośnego „berbecia”, który mi hulajnogę zabrał. Wywiązała się szarpanina, Horstowi pociekła krew z nosa. Przybiegła jego matka z interwencją, zagroziła rodzicom, że zamkną nas do lagru (działo się to w Niedzielę Wielkanocną 1943 roku). Dla uniknięcia dalszych scysji zamknęliśmy hulajnogę w chlewiku z kozą Cypą, która bez wahania obgryzła kierownicę. Podobnie postąpiła z dziełami Mickiewicza i Słowackiego, ukrytymi przed Niemcami w chlewiku przez ojca-polonistę. Jednym z najwspanialszych wydarzeń, które do dzisiaj pamiętam, był dzień, kiedy mama przyszła na podwórze i powiedziała:

      ‒ Masz, to dla ciebie – wręczając mi kawałek chleba grubo posmarowany masłem. – Od wujka Czesia, przysłał paczkę, on teraz jest na Wołyniu – dodała.

      Żyliśmy w ciągłym strachu i trudzie. Ojciec pracował przy budowie zakładów chemicznych w Łęgnowie, w fabryce zbrojeniowej Lehnerta i przez jakiś czas w Kasie Chorych. Każda z tych prac niosła swoje cierpienia. W Łęgnowie niewyobrażalny trud łączył się z dźwiganiem betonowych płyt i podkładów kolejowych, w Kasie Chorych z pedanterią niemieckich urzędników-nadzorców (pracowało się przy otwartych drzwiach), u Lehnerta z jeżdżeniem taczkami i niebezpieczeństwem kontaktu z ostrymi skrawkami żelaza. Kiedy ojciec w Kasie Chorych zaprzyjaźnił się z niejakim Ringelhahnem, poczciwym drezdeńczykiem, obaj zostali zwolnieni „za niebezpieczne knucie”. W pracy trzeba było stawić się o siódmej, więc ojciec z trudem zwlekał się z „wojennego barłogu”. Pamiętam te ciężkie poranki. Pamiętam również rysujące się na suficie cienie robotników spieszących na przystanek. Mama w tym czasie szykowała kanapki z Brotaufstrich (marmolada z buraków) i gotowała zbożową kawę, rozlewając ją do fajansowego kubka i ocalałego z przedwojnia termosu. Ojciec wracał śmiertelnie zmęczony, wieczorami czytywał „Deutsche Rundschau”, bo było to jedyne źródło informacji, a zawsze można było znaleźć coś między wierszami, na przykład że ofensywa pod Stalingradem została ze względów taktycznych chwilowo przerwana.

      Wiele wspomnień łączy się z niemiecką szkołą przeznaczoną dla polskich dzieci. Ta, do której ja uczęszczałem mieściła się przy dzisiejszej ulicy Bełzy. Panował tam iście pruski reżim. Z klas wychodziliśmy dwójkami, trzymając się za ręce, również przed powrotem z przerwy trzeba było ustawić się dwójkami. Nie wolno było mówić po polsku. Nie mieliśmy zeszytów, pisaliśmy na łupkowych tabliczkach, z jednej strony liniowanych, z drugiej kratkowanych. Napisy ścierało się gąbką zawieszoną na sznurku. Niemieccy nauczyciele wymuszali żelazną dyscyplinę. Za byle wykroczenie dostawało się po łapach albo „po mordzie” (ins Gesichtgeschlagen werden). Pod koniec wojennej zawieruchy (chyba od listopada 1944 roku) szkoła wraz z boiskiem służyła za punkt etapowy Niemców uciekających ze wschodu. Działy się tam dantejskie sceny: chorzy, ranni, niemowlęta, dzieci i ciężarne kobiety pomieszani ze zdrowymi „bykami”, walczący o wodę, porcję chleba i miejsce w wychodku! Do tego towarzystwo krów, koni, owiec i kóz broniących się przed psami.

      Wspominam również widoki i scenki z miasta. Muszę tu wymienić: flagi ze swastykami demonstracyjnie eksponowane w dniu urodzin Adolfa Hitlera; modne Niemry spacerujące z trzymanymi na smyczy białymi szpicami; wagony tramwajowe, ławki w parku i lokale z napisami: Nur für DeutscheNur für Deutsche (niem.) – tylko dla Niemców.[2]; żołnierzy Wehrmachtu wypatrujących dziewczyn z okien koszar przy Adolf-Hitler Straβe; pomnik Fryderyka Wielkiego na Starym Rynku, zburzony tuż po wojnie (na fragmentach jego cokołu handlarki sprzedawały tytoń, jajka i drób). Z godnych uwagi obiektów z tamtego okresu warto wymienić: wspaniały budynek teatru przy Theaterplatz, bezmyślnie zburzony tuż po wojnie, monumentalne mauzoleum Bismarcka na Wzgórzu Wolności i nasz grobowiec – Gremczyńscy i Kużajowie – na cmentarzu Nowofarnym, pozbawiony wszelkich metalowych elementów (łańcuchy, napisy, kandelabry) na rzecz Wehrmachtu.

      Specjalnych wrażeń dostarczyło wkroczenie Armii Czerwonej. Ponieważ nacierali również z kierunku Torunia, każdej nocy mieliśmy ich na kwaterze (zajęliśmy puste mieszkanie po Lugnerach. Z krasnoarmiejcamibywało różnie, jedni częstowali nas zapasami, inni okradali (zwłaszcza żołnierki, łase na damską garderobę). Noc z 24 na 25 stycznia była wręcz dramatyczna (mieszkaliśmy tymczasowo w „normalnym” mieszkaniu na parterze). Około północy obudził nas brzęk tłuczonego szkła i huk walącej się szafy dobiegający ze „składziku”. Do sypialni wkroczyli dwaj pijani żołnierze. Jeden oświetlał nas latarką, drugi mierzył z kałacha. „Wy Giermańcy” –odezwał się lejtnant, widząc leżącą na stole „Deutsche Rundschau”, wkładaj laczki, rozstrzelamy cię na podwórku. Ojciec błagał o życie. Kiedy napastnik zobaczył maszynę do pisania, zapytał:

      ‒ To twoja pechatnaya mashinkaPechatnaya mashinka (ros.) – maszyna do pisania.[3]? Jak ją dasz, uratujesz życie.

      Ojciec kiwnął głową, Rosjanie opuścili mieszkanie. Następnego dnia, razem z ojcem i siostrą, ruszyliśmy w kierunku Śródmieścia, na domach wisiały polskie flagi. Był srogi mróz, jezdnia i chodniki wyścielone były zwłokami Rosjan, Polaków i Niemców, w większości pozbawionymi ubrań, oraz koni zastygłych w przedziwnych pozach. Z ciał koni wycięte były pośladki.

      AP 1975

      B.S.: Okupacja niemiecka skończyła się w Bydgoszczy w styczniu 1945 roku. Jak powszechnie wiadomo, stalinizm był systemem równie okrutnym, co nazizm. Ale perspektywa dziecka jest inna. Od 1945 roku uczęszczał Pan do szkoły podstawowej przy ulicy Świętojańskiej 20. I znów poproszę o jedno albo może o kilka slajdów, błysków z tamtego czasu.

      A.K.P.: W porównaniu z okresem okupacji, to jednak było wyzwolenie. Można było mówić po polsku, a w szkole nie panował surowy reżim. Szkoła była przedzielona murem na część męską i żeńską. Klasy były przegęszczone, na przykład gdy byłem w trzeciej klasie, liczyła onapięćdziesięciu czterech chłopców, co samo w sobie stwarzało trudności w nauce i kłopoty wychowawcze, tym bardziej że brakowało podręczników, a „przerośnięte” roczniki mieszały się z „pisklętami”, do których sam należałem. Do zjednoczenia PartiiChodzi o zjednoczenie Polskiej Partii Socjalistycznej z Polską Partią Robotniczą w 1948 pod wspólną nazwą Polska Zjednoczona Partia Robotnicza (PZPR).[4] nauka przebiegała bez elementów indoktrynacji; w niedzielę chodziliśmy do kościoła na placu Piastowskim. Udział w mszy świętej był obowiązkowy; wójt klasy sprawdzał obecność na boisku szkolnym i zapisywał w notesie.

      Mieliśmy znakomitego wychowawcę, świetnego pedagoga Władysława Wittstocka, specjalistę w zakresie pieśni chóralnej, dzięki czemu umiejętności muzyczne części uczniów stały na wysokim poziomie. Wybitnym przykładem jest tutaj Andrzej Bychowski, późniejszy aktor rewiowy i parodysta. Bywało, że gdy wypadło „okienko”, Andrzej śpiewał, a wszyscy słuchali z zachwytem.

      Z innych ważnych dla mnie postaci wymienię doktora Andrzeja Florkowskiego, antropologa, jednego z dokumentalistów zbrodni katyńskiej, Michała Baranowskiego – polonistę, doktora nauk medycznych Andrzeja Martynowskiego, którego karierę zawodową pokrzyżował nieszczęśliwy wypadek. Specjalną atencją darzę wspomnienia o przedwcześnie zmarłym Maurycym (Andrzeju) Nowackim, wybitnym artyście grafiku i malarzu, bliskim przyjacielu z lat szkolnych. Razem wracaliśmy z „budy” (on mieszkał na placu Wolności, ja na Konarskiego), dyskutując o książkach, paląc pierwsze papierosy, bywało, że wstępowaliśmy na piwo. Ważnym elementem miejskiego krajobrazu byli w tych czasach wojenni inwalidzi, pozbawieni rąk i nóg lub siedzący na wózkach. Niektórzy grali na skrzypcach, inni na harmonijkach, żebrali na przeżycie.

      AP 1988

      B.S.: Liceum nr I ukończyło wielu wybitnych bydgoszczan, że wymienię choćby Mariana Rejewskiego – słynny kryptolog, który złamał szyfr Enigmy. Pan również jest absolwentem tej szkoły. Jak z perspektywy ponad sześciu dekad wspomina Pan ukochane przez wielu mieszkańców grodu nad Brdą liceum?

      A.K.P.: Był to ważny i piękny w życiu okres, ale przypadł on na szczytowy czas panowania komuny (1952–1955), więc nastała indoktrynacja, zwłaszcza na nauce o konstytucji i lekcjach historii (w drugiej licealnej prawie przez cały rok przerabialiśmy historię Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii bolszewików). Najserdeczniej wspominam panią profesor Marię Wąskową, która umocniła we mnie i pogłębiła zamiłowanie do biologii. Mam wrażenie, że doceniała moje umiejętności, bo bywało, że zlecała mi prowadzenie lekcji, obserwując jej przebieg.

      Grono pedagogów stanowili w większości przedwojenni nauczyciele, z trudem sobie radzący z nową rzeczywistością. Na poziomie była matematyka prowadzona przez profesora Gutowskiego („Gucia”), chociaż na lekcjach i klasówkach wiało grozą, podobnie było z chemią nauczaną przez profesora Dziubę. Fizyka była wręcz beznadziejna. Nikt nie słuchał, niektórzy puszczali samoloty. Dobrze wspominam geografię prowadzoną przez panią profesor Jadwigę Nowicką. Na wysokim poziomie był sport, mieliśmy własną halę i lodowisko, współpracowaliśmy z klubami.

      B.S.: A jak rozpoczęła się Pana przygoda z pisaniem?

      A.K.P.: Człowiek bywa istotą skomplikowaną i miewa różne zainteresowania. Ja „od zawsze” byłem biologiem i jednocześnie miałem humanistyczno-artystyczne umiejętności. Pierwsze opowiadanie W Brdyujściu wysłałem na konkurs „Wrzenie”, zorganizowany przez Koło Polonistów Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie, zdobywając II nagrodę w kategorii prozy.

      Notatki prasowe pisywałem jednak od dziecka, publikując głównie w „Ilustrowanym Kurierze Polskim” (w tajemnicy przed ojcem). Zaś w czasie egzotycznych wypraw (Afryka Zachodnia, Sahara, Kongo) skrupulatnie prowadziłem dzienniki.

      AP 2012

      B.S.: W Pana debiucie literackim z 2009 roku zatytułowanym Ekspedycja powraca Pan do prawdziwych wydarzeń, a mianowicie do ekspedycji naukowej w Afryce, którą na przełomie 1974 i 1975 roku odbyła grupa młodych łódzkich naukowców. Pan był jednym z nich. Czy można powiedzieć, że tamta wyprawa, która stała się kanwą przyszłej powieści, była dla Pana przygodą życia?

      A.K.P.: Była z pewnością przygodą życia. Zobaczyłem pół Europy (NRD, NRF, Francję, Hiszpanię i La Palmę na Wyspach Kanaryjskich) oraz osiem krajów afrykańskich: Maroko, Algierię, Nigerię, Niger, Dahomej, Togo, Ghanę, Wybrzeże Kości Słoniowej. Zachwycająca jest Sahara z jej olbrzymimi wydmami, ponurą, kamienistą hamadą i wyszczerbionymi szczytami gór Hoggar. W każdym z tych ekosystemów zbieraliśmy materiały naukowe. Mnie „podlegały” głównie bezkręgowce (skorpiony, pająki, wije, owady i inne). W czasie długiego pobytu w Ceucie kolekcjonowaliśmy też faunę morską. Dużo nam dały kontakty z miejscową ludnością, zwłaszcza Tuaregami, którzy odnosili się do ekspedycji nadzwyczaj przychylnie. Wracaliśmy drogą morską (znów nowa przygoda!). Zaokrętowaliśmy w porcie Tema w Ghanie na MS Krynica pod prawdziwym wilkiem morskim kapitanem Smoleniem.

      B.S.: Starsi bydgoszczanie bardzo ciepło wspominają Pana ojca, działacza kultury, nauczyciela, Jana Piechockiego. W 2018 roku Galeria Autorska Jana Kaji i Jacka Solińskiego wydała Pana bardzo ciekawą książkę Obywatel Jan P. Opisuje Pan, jak w czasie okupacji hitlerowskiej ojciec cudem uniknął śmierci. Może Pan przybliżyć naszym Czytelnikom tę historię?

      A.K.P.: Niemcy w pierwszej kolejności mordowali członków Związku Zachodniego, do którego ojciec nie należał. Nieostrożni członkowie Związku zostawili (podobno?) pełną listę związanych z organizacją obywateli w swoim biurze. Inna sprawa, że istotnym czynnikiem dla uwolnienia było i to, że ojciec jako nauczyciel traktował z równym uważaniem Niemców i Polaków. Mówił mi kiedyś, że chłopca-inwalidę, Niemca, chronił przed napastliwością kolegów. To był podobno syn jednego z przeprowadzających selekcję. Wielka rola przypadła z pewnością mojej mamie, świetnie władającej niemieckim, która interweniowała w sprawie męża u faszystowskich oficjeli.

      B.S.: Od kilkudziesięciu lat na stałe mieszka Pan w Łodzi. Podejrzewam, że raz na jakiś czas odwiedza Pan swoje rodzinne strony. Co Pan myśli o Bydgoszczy, jakie zmiany są najbardziej charakterystyczne?

      A.K.P.: Uważam, że miasto bardzo się rozwinęło, choć w Polsce jest nadal niedoceniane. Miasto wybitnie wypiękniało, co dotyczy zwłaszcza Wyspy Młyńskiej i „Opery na Wodzie”. Świetnym pomysłem był MyślęcinekMyślęcinek to największy park miejski w Polsce, usytuowany zaledwie kilka kilometrów od ścisłego centrum miasta. Zob. https://www.myslecinek.pl/.[5], przystosowany do wszelkich aktywności i dla wszystkich, łącznie ze zbieraniem prawdziwków. Urody nabrały domy, systematycznie i fachowo odnawiane. Chwalić należy stadion Zawiszy i tor żużlowy Polonii, choć poziom osiągnięć sportowych Bydgoszczy znacznie się w ostatnich latach obniżył. W pewnym sensie minusem jest stałe rozrastanie się miasta. Za moich czasów w Tryszczynie była puszcza i maleńka stacyjka kolejki wąskotorowej, a teraz – uliczne światła i dacze zamożnych bydgoszczan.

      AP 2016

      B.S.: Czy ma Pan jakieś plany wydawnicze na przyszłość?

      A.K.P.: Kolejna, obszerna powieść jest całkowicie ukończona (w fazie „wygładzania” treści). Bohaterką jest bydgoszczanka, która robi karierę artystyczną w Paryżu. Akcja obejmuje prawie cały XX wiek, bo rozpoczyna się w roku 1900, a kończy w 1991. Tytułu nie ujawniam ze względu na plany „konkursowe”.

      W zamyśle mam kilka następnych książek – przynajmniej trzy – i marzę o ich napisaniu, ale nie wiem, czy „zdążę” (mam osiemdziesiąt cztery lata).

      B.S.: Dziękuję za rozmowę i życzę powodzenia!

      Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
      Źródło tekstu: Bartłomiej Siwiec, Andrzej Krzysztof Piechocki, Ekspedycja w przeszłość, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 158

      Przypisy

        Powiązane artykuły

        10.02.2022

        Nowy Napis Co Tydzień #138 / Podręcznik dla ukąszonych

        Jedne z pierwszych akapitów kreślą nam – niczym ekspozycja w klasycznej tragedii – kim będą postaci tego dramatu, jak dziwny kształt przybierze nie tylko fatum tej opowieści, ale i zarazem niejednoznaczny okaże się każdy z ich wyborów:

        Tamtej pamiętnej wiosny 1945 roku, kiedy przez kraj przetaczała się radziecka ofensywa, a widok uciekających wojsk niemieckich przynosił nadzieję na zakończenie wojennego koszmaru, nie musiał niczego rozstrzygać Adam Ważyk. Wyboru dokonał już wcześniej, w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Do Polski wracał z I Armią Wojska Polskiego jako zdeklarowany komunista. […] W przedwojennych życiorysach bohaterów tej książki niewiele można znaleźć punktów stycznych, różnie potoczyły się ich wojenne losy. A jednak wszyscy oni wstąpili w szeregi zwolenników nowego systemu, by stać się jego żarliwymi wyznawcami i służyć mu piórem.

        Pierwsze wydanie w 2005 roku tej niezwykłej – liczącej ponad siedemset stron (chociaż spiritus movens wydawnictwa Adam Michnik sugerował tyle uzupełnień, że tom zamknąłby się w ponad tysiącu) – kroniki, gdy przynajmniej w części żyli jeszcze bohaterowie Lawiny i kamieni. Pisarze w drodze do i od komunizmu. „Siłę rażenia” książki można dość dokładnie zważyć liczbą uwag i sprostowań (często odwołujących się do niezwykle rzadkich dokumentów czy świadectw najbliższych), które autorki uwzględniły przygotowując drugie, uaktualnione wydanie niezwykłej (i być może wielu czytelnikom nieznanej) historii. Dziś, po szesnastu latach Lawinę Anny Bikont oraz Joanny Szczęsnej czytamy zgoła odmiennie i w cokolwiek innych okolicznościach. Nie żyją wszyscy główni bohaterowie traktatu, ta szóstka (która w uproszczeniu, na jednym z etapów swego życia, uległa „heglowskiemu ukąszeniu”): Adam Ważyk, Tadeusz Borowski, Wiktor Woroszylski, Kazimierz Brandys, Jerzy Andrzejewski, Tadeusz Konwicki. Nie żyje także, patronujący intelektualnie (dzięki swym wyborom oraz Zniewolonemu umysłowi) całej monografii, Czesław Miłosz. Wystygły już spory, niewiele osób przejmuje się zapisami, chociażby z Hańby domowej Jacka Trznadla. To jest już inne pokolenie odbiorców i inna całkiem lektura. Nie znaczy to, że mniej ważna. Ten obszar, te miejsca, gdzie pisarz – sięgając jeszcze do Abelarda – ma prosty wybór: tak-tak, nie-nie, ten obszar wolności wyborów, od pierwszego wydania Lawiny i kamieni bardzo się skurczył.

        Bohaterowie książki Bikont i Szczęsnej nie stali wobec tak karkołomnego losu, który przyniosła historia pisarzom radzieckim epoki stalinowskiej, tak pięknie sportretowanym w Pocałunku na mrozie Andrzeja Drawicza. To nie był wybór między śmiercią teraz a śmiercią później, chociaż ten „zimny oddech”, ten strach czujemy w kilku relacjach literatów polskich, którzy na początku lat 50. wizytowali przez krótki czas Moskwę. Tej szóstce bohaterów najbliżej jest do Aleksandra Beka, najpierw autora pompatycznej (lecz wbrew pozorom i paradoksalnie, po amerykańsku filmowej Szosy wołokołamskiej), a później demaskatorskiej i wydanej w samizdacie Nominacji. Czytając kolejne strony, stawiamy wciąż pytania. Czy wybór między milczeniem a mrocznym powabem dyktatora stał się nam obcy? Przypadek Petera Handkego zdaje się temu przeczyć. Ten kontestowany przez wielu noblista niestety staje się przecież piewcą cierpień serbskiego narodu (Podróż zimowa nad Dunaj, Sawę, Morawę i Drinę albo sprawiedliwość dla Serbii) i zaocznym świadkiem obrony w procesie Slobodana Miloševicia.

        Zacznijmy od nieobecnych w tej „heglowskiej” opowieści Anny Bikont i Joanny Szczęsnej. Nie ma tu „pisarzy niezłomnych, którzy nie dali się uwieść komunizmowi” (Hanna Malewska, Miron Białoszewski, Zbigniew Herbert, Leopold Tyrmand, Jan Józef Szczepański), „pisarzy niezłomnych na emigracji”(Andrzej Bobkowski, Gustaw Herling-Grudziński), „pisarzy, którzy zdecydowali się na powrót z emigracji, ale nie poszli na kolaborację z komunistyczną władzą”(Zofia Kossak-Szczucka, Teodor Parnicki, Melchior Wańkowicz). W reakcji na tę listę (znacznie dłuższą), publikowaną po wydaniu pierwszym, autorki wyjaśniają:

        Odpowiadałyśmy, że książka o pisarzach niezłomnych została już napisana – to „Z dziejów honoru w Polsce” Adama Michnika. Odpowiadałyśmy, że nie interesowali nas koniunkturaliści i oportuniści, stąd pisarze typu Kruczkowskiego i Putramenta, którzy do końca pozostali w partii i czerpali z tego profity, nie byli przez nas w ogóle brani pod uwagę. Odpowiadałyśmy, że zainteresowali nas ci, którzy najpierw zostali ideowymi, bezkompromisowymi, zaangażowanymi, wręcz fanatycznymi zwolennikami nowej władzy, a potem przejrzeli na oczy i próbowali reformować socjalizm, by wreszcie na końcu znaleźć się w jawnej opozycji wobec partii.

        Najistotniejszy w kontekście całej przywołanej historii (i bardzo rzetelnie udokumentowanej, na ile było to możliwe w oparciu o relacje uczestników zdarzeń) okazuje się ów mechanizm „ukąszenia” i motywacje „pokąsanych”. Pozornie wydaje się, iż postać Tadeusza Borowskiego nie odpowiada założeniom autorskim. Ten znakomity prozaik, syntetyczny do granic możliwości słowa, najwybitniejszy z polskich beatników i zaciekły polemista, do nowej ideologii trafił nie tylko poprzez doświadczenie lagrowe, lecz przede wszystkim poprzez obóz „dipsów”. Przedwczesna śmierć wyklucza go z tej szóstki „ocalonych rewizjonistów”. Autorki wskazują, iż właśnie samobójstwo było efektem odejścia od komunizmu i twórca słynnej frazy o „złomie żelaznym”najwcześniej zrozumiał okrutną istotę nowej wiary. Ważyka do komunizmu pchnął (niczym w tytule powieści Juliana Stryjkowskiego) „wielki strach”, wyniesiony jeszcze z okresu okupacji Lwowa przez Armię Czerwoną. Andrzejewskiego – gniew i żal po zburzonej, popowstańczej Warszawie (przynajmniej tak to relacjonuje Miłosz w Zniewolonym umyśle). Brandysa natomiast – przedwojenny antysemityzm i środowisko studenckie opanowane przez działaczy ONR. Zaś Woroszylskiego – nieomal romantyczny zapał oraz podziw dla rewolucyjnej sztuki. Konwickiego – tragiczne i do końca nieznane losy wileńskiej partyzantki, której był uczestnikiem od połowy 1944 roku przez kilkanaście miesięcy.

        Pierwsze lata po wyzwoleniu spod okupacji nazistowskiej to okres koncesji, to nowe tytuły, etaty, względna jeszcze wolność, domy pisarzy i domy pracy twórczej. To wszystko pęka w 1948 roku, gdy na Światowym Kongresie Intelektualistów wszystkich mrozi, grzmiąc przeciw wrogom, drogowskaz ówczesnej radzieckiej literatury, pisarz marny, autor Młodej Gwardii – Aleksander Fadiejew. Gdy zdaje się, że nowy ustrój sięgnął wyżyn absurdu, a wrogiem ludu mianują T.S. Eliota, rok później w Szczecinie zadekretowany zostaje socrealizm. Podróże do Nowej Huty, „produkcyjniaki”, histeria związana ze śmiercią Stalina i absolutny zakaz druku dla „niezdecydowanych” trwał kilka lat. Już potem mamy pęknięcia, odwilż, entuzjazm oraz próby zreformowania „tego, co niereformowalne”, a w finale polskiego października, w trakcie likwidacji wielu prasowych tytułów, zaczyna się rezygnacja pisarzy z ideowych nakazów partii. Autorki relacjonują kolejne kamienie milowe powojennej literatury, takie jak: „List 34” przeciw cenzurze; antysemicką, brunatną noc 1968 roku; kolejne protesty przeciw zmianom w konstytucji czy powstanie niezależnego obiegu wydawniczego. Poznać możemy nie tylko „baronów wydawnictw”, satrapów i wszechwładnych redaktorów partyjnej prasy oraz eminencje ministerialnych gabinetów, lecz również skalę represji dla niepokornych pisarzy. Od nieustannych „trudności obiektywnych” po cenzuralne zakazy, trwający permanentnie brak papieru i zaleganie tytułów na listach planów wydawniczych (nawet przez kilkanaście lat). Są również – co prawda nieliczne – zatrzymania i karne procesy, jest wreszcie ten mechanizm, dla piszącego najokrutniejszy, czyli urzędowy nakaz nieistnienia. To swego rodzaju Orwellowska ewaporacja – absolutny brak recenzji, autorskich spotkań, dojmujące milczenie, którym objęty zostaje na dziesięć lat Brandys, a po publikacji Kompleksu polskiego – Konwicki. To wreszcie perfidna gra z Andrzejewskim, który zbyt sławny jako pisarz (a nawet noblowski kandydat) utrzymywany był przez władzę dzięki kolejnym wydaniom Popiołu i diamentu, a równocześnie mamiony perspektywą wydrukowania opus magnumMiazgi. Są wreszcie mikronowe niby-nakłady, które znikają z półek w ciągu kilku godzin. Ta skala represji o mniejszym i większym natężeniu, pokazuje nam skutecznie skrywaną przez władzę istotę tego mechanizmu. Od lat 60. partia podsłuchując, wabiąc i karząc ludzi pióra, próbuje ukryć swój kompleks, podziw oraz strach wobec każdego człowieka obdarzonego talentem literata. Jest wreszcie coś, co dygnitarzy przyprawia o wściekłość, czyli druk w paryskiej „Kulturze”, artykuły w zachodniej prasie dotyczące cenzury i protestów, a także nieustannie audycje Radia Wolna Europa.

        Jednakże gdyby ten zbiorowy portret naszych bohaterów (bo on się z tej świetnej publikacji wyłania) całego środowiska pisarskiego złożony został tylko z samokrytyki, sprzeciwu, represji, mesjanistycznych gestów i heroicznego oporu, byłby portretem niepełnym. Uzupełniają go autorki ciekawostkami oraz frapującymi anegdotami. Przytoczę tylko jedną z nich, będącą troszeczkę marzeniem współczesnych pisarzy. Dotyczy ona publikacji Poematu dla dorosłych Adama Ważyka:

        Już kilka dni po jego wydrukowaniu, 21 sierpnia, władza bezskutecznie próbowała ten numer pisma wycofać z kiosków. Jednak nakład rozszedł się błyskawicznie, a w Warszawie na Bazarze Różyckiego cena pojedynczego egzemplarza dochodziła do dwustu pięćdziesięciu złotych (Zygmunt Mycielski wymieniał nawet w swoim dzienniku sumę trzystu złotych). Pismo kosztowało podówczas złoty dwadzieścia, takiego przebicia nie można było uzyskać nawet na najbardziej deficytowych dobrach. Komu udało się zdobyć w pracy cienki papier i kalkę, materiały na wolnym rynku praktycznie niedostępne, ten przepisywał „Poemat” i podawał dalej.

        Lawina i kamienie to wciąż istotny element nieukończonego obrazu o nieuchronnym spotkaniu artysty z władzą. O – pękniętej i niezrozumiałej często – relacji pisarza z ideologią. O fenomenie, który próbują rozwikłać literaturoznawcy z krytykami, przynajmniej od czasów upadku nazistowskiego Berlina. To przecież casus niezwykłego stylisty i zaprzysięgłego antysemity w jednym – Louisa-Ferdinanda Céline’a, którego postawę rozkładał na czynniki pierwsze w swych błyskotliwych esejach dla „New Yorkera” George Steiner. Być może Lawina i kamienie powinna we fragmentach stać się szkolną lekturą na lekcjach historii. Być może powinna leżeć na półkach w bibliotece większości polskich pisarzy. Ten dziwny mechanizm i paradoks, o którym piszą autorki, prawdopodobnie najlepiej podsumuje cytat (przywołany w książce):

        Adam Michnik w napisanym w więzieniu zbiorze esejów „Z dziejów honoru w Polsce” przywoływał postać francuskiego intelektualisty Jeana Paulhana, któremu w czasie wojny zdeklarowany faszysta Drieu la Rochelle złożył propozycję stworzenia w Paryżu kolaboracyjnego pisma. Paulhan pisał w liście do przyjaciela: „Każdy sąd jest teraz obciążony prognozą. Jeśli zwycięstwo i ucisk niemiecki ma trwać sześć miesięcy, próba podjęta przez Drieu jest obrzydliwa. Jeśli jednak ma trwać sto lat, próba ta jest genialna, odważna, niezbędna”.

        To wciąż jest wybór artysty, to wybór Henri-Georgesa Clouzota, który dla Vichy nakręcił znakomity kryminał noir Kruk, skazany na anatemę przeżył ekspiację, a świat w długofalowym efekcie zyskał arcydzieła tej miary, co WidmoCena strachu. Bikont ze Szczęsną relacjonują okres PRL, lecz nader swobodnie rozciągnąć ten czas możemy, chociażby na dziewiętnaste stulecie, gdy po upadku powstania 1863 roku usiłował ratować polską literaturę w petersburskich gazetach nie tylko Włodzimierz Spasowicz, ale i oskarżani o zdradę wydawcy magazynu „Kraj”. Są wreszcie – z literackiego punktu widzenia – te postaci niejednoznaczne, a z niejednoznacznością ich wyborów znacznie ciekawsze. Czym byłby bowiem Potop z Michałem Wołodyjowskim zamiast Andrzeja Kmicica?

         

        Anna Bikont, Joanna Szczęsna, Lawina i kamienie. Pisarze w drodze do i od komunizmu, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021.

        okładka książki

         

        Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
        Źródło tekstu: Paweł Chmielewski, Podręcznik dla ukąszonych, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 138

        Przypisy

          Powiązane artykuły

          09.09.2021

          Nowy Napis Co Tydzień #117 / Krucjata dziecięca

          Niech wolno mi będzie zacząć od wyznania czytelniczego. Otóż jestem przekonany, że są pewne książki, których nie pisze się bezkarnie. Mało tego, pewnych tytułów nie czyta się bezkarnie. Każda książka to potencjalne ryzyko i wie o tym każdy czytający. O wiele mniej jest jednak świadomy czytelnik tego, jaki koszt płaci autor za powstanie książki. Wszak książki nie piszą się w próżni, pisanie dotyka nie tylko autora, lecz także osób z nim żyjących. Oczywiście, nie wszystkie książki są obarczone takim kosztem. Mogę tylko przypuszczać, jaką cenę za Wojenkę poniosła Magdalena Grzebałkowska. I nie wiem, czy odnalazłbym w sobie siłę, aby postąpić tak samo.

          Raczej nie można przygotować się na lekturę nowej książki Grzebałkowskiej. Nawet najprostszy i najuczciwszy opis jak ten, że Wojenka jest obrazem wojny widzianej oczami dzieci, nie ostrzega przed otchłanią, w którą się zanurzamy. Napisać, że książka jest spacerem pomiędzy trupami, głodem, niezrozumieniem, gwałtami, w którym przewodnikami są dzieci, to zdecydowanie nic nie napisać. Wojenka wyrywa potężne kęsy spokoju czytelnika, kąsa bezkarnie duszę. Czytając o wojnie sprzed ponad siedemdziesięciu lat, pytamy jednocześnie o dzieciństwo swoje i swoich własnych dzieci – choć przecież nie zostaliśmy draśnięci tamtym czasem. Jednak wojna pozostawiła jakiś ślad pomiędzy nami: w rodzinnych historiach, w fotografiach (lub ich braku), w słowach oraz przemilczeniach. I na tym też polega wartość Wojenki, że pisząc o historiach jakby z zupełnie innej epoki, opowiada w istocie o nas współczesnych. Być może książka Grzebałkowskiej powinna być opatrzona banderolą ostrzegającą, ale i zachęcającą czytelnika do lektury. Problem w tym, że nie mam pojęcia, co taka taśma miałaby zawierać. Gdy czytam teksty krytyków i pisarzy na tylnej okładce, najbliżej mi do zdania Agnieszki Holland, z którego zacytują kluczowe słowa: „bez sentymentalizmu”, „bez patosu”, „szczegół”, „detal”… Wiem, że to, co do tej pory napisałem, jest świadectwem emocji. Książka, która nic czytelnika nie kosztuje, nie jest zbyt cenna. Z Wojenką jest zupełnie inaczej – ważę słowa, zastanawiam się, jak napisać o książce, o której w zasadzie nie powinno się pisać, bo nazbyt łatwo popaść w wygodne zdania. Zdaję się zatem na emocje, bo nie jestem w stanie pisać o książce, jakbym jej nie czytał.

          Dzieci Hioba

          Magdalena Grzebałkowska oddaje głos nie bohaterom z medalami ani nie zbiegłym zbrodniarzom – co zawsze jest poczytne – ale tym, dla których ta cała wojna niby się toczy. O co walczą żołnierze wszystkich stron? Wierzą zapewne, że o lepszy świat dla swoich dzieci. W tym świecie nie ma niestety miejsca dla innych dzieci. Dzieci innych nie są dziećmi. Są wrogami ludu, potencjalnymi zdrajcami, piątą kolumną. Jeśli mają żyć, to daleko stąd, tam, gdzie dzieci, dla których jest budowany nowy i lepszy świat, nie mogą ich zobaczyć. W dwunastu reportażach Grzebałkowska przemierza geografię bólu: od Wolnego Miasta Gdańsk po Królewiec, od Prus Wschodnich aż do Archipelagu Gułag, od Stanów Zjednoczonych po Hiszpanię. Rozpiętość tych historii nie jest mierzona w kilometrach, ale w pulsującym niezrozumieniu otaczającego świata. Reporterka rozmawia z ludźmi już dorosłymi, niemal żegnającymi się ze światem, a zatem tymi, którzy wypracowali w sobie słowa, które potrafią objąć kontury tamtej rzeczywistości. Czytelnik spodziewa się mitologizacji, może nawet ucieczki w humor lub mówienia o sobie w sposób oderwany, czyli tak, aby mniej bolało. Nic z tego nie będzie miało miejsca. Jeśli można czegoś oczekiwać, to tylko nieoczekiwanego. Jest rzeczywisty strach ubrany w kostium bajki, czyli koszmaru. Być może najpełniej ujmie to Gieorgij Karietnikow, jeden z maluczkich Archipelagu Gułag:

          Wiedliśmy życie roślin. Można powiedzieć, że przez siedem lat spałem, jadłem, siedziałem na łóżku albo spacerowałem. Nikt nas niczego nie uczył, nikt z nami o niczym nie rozmawiał, nie bawił się z nami, nie śpiewał piosenek. Nie umiałem czytać ani pisać, mój zasób słów był bardzo ubogi. Kontakty między dziećmi chyba nie były zbyt wielkie, skoro nie pamiętam już nikogo z tamtego czasu. Tylko jedna dziewczynka zapadła mi w pamięć, Wieroczka Komisarowa. Zawsze szukałem jej ciepłej rączki, gdy wychodziliśmy z ziemianki. Próbowałem ją odnaleźć, ale nie udało się. Całym naszym światem była nasz opiekunka Sima. Zwykła więźniarka, nie wiem – polityczna czy kryminalna – prosta, małomówna kobieta. Kazali jej nas karmić, to karmiła. Nie kazali robić nic więcej, to nie robiła. Ale nie biła nas. Jaki ja byłem szczęśliwy, gdy chciała się poczęstować z mojej miski. Każdy walczył o ten zaszczyt. Nie potrafiłem sobie wyobrazić innego życia. 

          Jedyne znane uczucie to głód. Nie bezpieczeństwo ani nawet nie zabawa, tylko wegetacja. Podtrzymywanie ciepła. Racjonalne zużytkowanie energii. Przeżycie z dnia na dzień. Jeśli są jakieś uczucia bliskości, to są one ulokowane wobec osób innych, obcych.

          Gdy zaczynaliśmy już chodzić, opiekunki wyprowadzały nas na zewnątrz, przed barak. Wiem, że gdy matki szły do pracy, mogły nas widzieć z daleka. Każda szukała wzrokiem swojego dziecka w grupce jednakowo ubranych postaciek. Nam to było całkiem obojętne, choć niektórym mamom jakoś udawało się skrycie nawiązać kontakt z dzieckiem. Mojej nie.

          Najprostsze słowa będą miały największą trudność w zmaterializowaniu się. Co znaczy „mama”, gdy zna się jedynie głód i zimno? Bo właśnie one dały się prawdziwie poznać. I nawet jeśli po latach rozłąki staje obcy człowiek i mówi: „jestem twoim bratem, jestem twoją siostrą”, to czy powinno nas dziwić, że jedyną odpowiedzią jest: „odejdź, nie znam cię”? Grzebałkowska opisuje też heroiczne próby odnalezienia przez matki własnych dzieci. Jeśli dziecko marzy o matce, to widzi ją jako wszechwładną, piękną królową. Gdy po latach wyniszczających człowieka obozów matka wreszcie zjawia się przed dzieckiem, ono odpowiada: „jesteś brzydka i stara, nie chcę cię”. Grzebałkowska jest tu oszczędna w kreśleniu tych scen. Nie eskaluje cierpienia ponad miarę. Dzięki temu umiejętnemu wycofaniu się na właściwy dystans czytelnik może obserwować dalszy rozwój wypadków. Sytuacja pierwsza: rodzic zabiera wrzeszczące dziecko – ich relacje z czasem się ułożą. Lub nie ułożą się nigdy. Sytuacja druga: rodzic po swoich traumatycznych przejściach nie podejmie próby odszukania własnego dziecka, a ono będzie do końca nosiło w sobie pytanie „dlaczego?”. Dzięki wrażliwości Grzebałkowskiej czytelnik jest w stanie zrozumieć obydwa warianty. I nie oceniać.

          Nieodwzajemniona miłość

          Dla czytelnika w Polsce historie z podwójnej okupacji nie będą takim zaskoczeniem jak wojna widziana przez dzieci z innych części świata. Odbiciem w krzywym zwierciadle patriotyzmu była sytuacja imigrantów japońskich w USA po ataku na Pearl Harbor. Już wcześniej doświadczyli nierównego traktowania, gdy władze amerykańskie nie przyznawały im obywatelstwa. Teraz zaczęli być traktowani jak wrogowie ludu. Ich domy, sklepy, samochody zostały zarekwirowane, a oni sami zostali wywiezieni do obozów pracy. Obozów najczęściej nie było i dopiero amerykańscy Japończycy musieli je zbudować. Na uznanie obywatelstwa muszą poczekać jeszcze kilkadziesiąt lat. Przez ten czas będą stawiać dla siebie obozy pracy, każdego dnia wciągać gwieździsty sztandar na maszt i udowadniać własnemu Wielkiemu Bratu, że są dobrymi obywatelami. Nie będą się buntować, nie zostanie podjęta ani jedna próba ucieczki – wszak byli u siebie, w swoim domu. Gdy Stany Zjednoczone zaczną okupować Japonię albo będą walczyć w Korei lub w Wietnamie – zgłoszą się na ochotnika. Po latach będą tłumaczyć swoje decyzje: „Chciałem udowodnić Ameryce, że na nią zasługuję”. Stany Zjednoczone przeproszą amerykańskich Japończyków dopiero w 1976 roku, a wypłata odszkodowań za rasistowską politykę nastąpi pod koniec lat osiemdziesiątych, gdy zakończą się już wojny w Korei i Wietnamie…

          Opisywany przez Magdalenę Grzebałkowską przypadek nieodwzajemnionej miłości japońskiej diaspory wobec własnego państwa pozwala wyjść poza nazbyt uproszczoną lekturę Wojenki. To nie są reportaże jedynie o bólu, którego się niewinnie doświadczyło i próbach rozwiązania supłów pamięci w spokojne linie życia. To również opowieść o wojnie, która zastąpiła rodzica. Która stała się rodzicem. A to oznacza również miłość.

          W ramionach bogini Isztar

          Niklas Frank będzie jednym z tych, o których historycy będą mówić „dzieci Hitlera”. Niklas żyje z piętnem swojego ojca, Hansa Franka, generalnego gubernatora. Jego dzieciństwo upłynęło w luksusie i beztrosce kosztem setek istnień ludzkich, w tym Polaków oraz Żydów. Wiek nastoletni to życie w biedzie powojennych Niemczech, ale jednocześnie otrzymywanie cichego wsparcia od licznych wielbicieli dawnego systemu. Życie dorosłe Niklasa Franka to uporczywe demaskowanie własnego ojca, rozliczanie go ze zbrodni, rozgrzebywanie rodzinnej pamięci, aby dowieść, że ten, który kochał, potrafił także mordować.

          Na zupełnie innym biegunie doświadczenia są reportaże o tych, których wojna dosłownie pociągnęła za sobą. Hieronim Kowalski ma dwanaście lat, gdy dołącza do Armii Czerwonej idącej na Berlin. Wspomina:

          Nie myjemy się. Nigdy. Nie zmieniamy bielizny, nie robimy prania. Czasem dostarczają nam wodę do mycia w beczkach, możemy też wykąpać się w rzece, jeśli mijamy ją po drodze, ale jest zima. Śmierdzę więc. […] Za każdym żołnierzem ciągnie się smród, a skoro tak, to nikt nic nie czuje. Nikt nam tutaj szyj nie sprawdza i nie każe mówić pacierza na dobranoc. Do szkoły chodzić nie trzeba i nikt nie pilnuje, kiedy kładziemy się spać. Podoba mi się tutaj. 

          Ze szlaku bojowego wraca do domu w wieku trzynastu lat, ze stopniem kaprala i orderem Virtutti Militari za Berlin. Rozumie już język rosyjski. Rozumie też słowo „gwałt”, bo widział, co robili żołnierze radzieccy, ale i żołnierze polscy. Hieronim Kowalski patrzy na swoją babcię, która obiecuje mu normalność w postaci szkoły, higieny, rodzeństwa, modlitwy, wychowania, i myśli sobie: „A ja słucham jej i zastanawiam się, jak ona chce wychować dziecko, które wróciło z Berlina”.

          Rachunek

          Detal, szczegół, bez sentymentalizmu i patosu – reportaże Magdaleny Grzebałkowskiej są niespieszne, a mimo to czytelnik pochłania je nazbyt szybko. Nie jest to jednak ze szkodą dla książki, bowiem trudno się z nią rozstać. Czytelnik raz po raz wraca do fraz, które zagnieździły się w trakcie lektury albo wpatruje się w portretowe zdjęcia bohaterów, jakby z niedowierzaniem, jaka historia kryje się za zmarszczkami, okularami, smutnym uśmiechem starszej pani. Pod koniec zarysowuje się przedsmak odpowiedzi na pytanie o cenę pisania takich książek jak Wojenka. Autorka zbierała materiały do niej kilka lat, przemierzała znaczne odległości, aby spotkać się z bohaterami, wysłuchać ich opowieści, zapisać wspomnienia. Być może najcenniejsza historia była tuż na wyciągnięcie ręki, w mieszkaniu własnej babci…

           

          Magdalena Grzebałkowska, Wojenka. O dzieciach, które dorastały bez ostrzeżenia, Warszawa: Agora, 2021. 

          Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
          Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Krucjata dziecięca, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 117

          Przypisy

            Powiązane artykuły

            15.07.2021

            Nowy Napis Co Tydzień #109 / Hipoteza Racheli. Młodzieńcza miłość Stanisława Lema

            Czy Harey Kelvin, bohaterka powieści Solaris, miała swój rzeczywisty pierwowzór? W  twórczości i biografii autora znaleźć można szereg aluzji i sugestii, które zebrane razem tworzą łańcuch poszlak, wskazujących, że w 1943 roku we Lwowie zdarzyła się tragedia, która zostawiła trwały ślad w psychice pisarza i dawała o sobie znać aż do późnej starości.

            Zacznijmy od tego, że Stanisław Lem był człowiekiem nieskorym do zwierzeń. Dotyczyło to zwłaszcza jego okupacyjnych przeżyć. Pytany o ten okres, Mistrz zmieniał temat, uciekał w ogólniki, zaczynał opowiadać rozmaite anegdoty, czym często doprowadzał rozmówców do irytacji. Ten kłopot mieli z nim zwłaszcza autorzy wywiadów-rzek Tomasz Fiałkowski i Stanisław Bereś. W licznych krótszych wywiadach bywało, że Lem autoryzował sprzeczne informacje, z czym borykał się z kolei Wojciech Orliński.

            Takim zachowaniem autor Solaris prowokował również oskarżenia, że próbuje ukryć jakieś wstydliwe fakty. Przykładem jest paszkwilowa biografia autorstwa Lecha Kellera, w której Lem pomawiany jest o przynależność do żydowskiej policji porządkowej we lwowskim getcie i współudział w zbrodniach przeciwko Żydom. Bezpodstawności tych zarzutów dowodzi fakt, że podczas pobytu w Wiedniu pisarz znajdował się w bezpośrednim zasięgu działań Centrum Dokumentacji Szymona Wiesenthala, który też przeżył lwowskie getto – byłby zatem naocznym świadkiem ewentualnych przestępstw Stanisława Lema i – gdyby takowe miały miejsce – na pewno by odpowiednio zareagował – tym bardziej, że miał na to aż pięć lat. Brak jakichkolwiek działań Wiesenthala przeciw polskiemu pisarzowi jednoznacznie dowodzi, że nie było do tego żadnych podstaw. Chęć przemilczenia przez Lema rzekomych ciemnych stron własnej biografii należy zatem wykluczyć.

            Znacznie bardziej prawdopodobne jest, że wspomnienia te były dla Mistrza zbyt bolesne ze względów osobistych i rodzinnych. Opowiadanie o byłej partnerce życiowej mogło być przykre w szczególności dla żony Barbary, czego kochający mąż starał się uniknąć. Nie byłaby to zresztą jedyna tajemnica, którą Stanisław Lem zataił przed własną żoną – ta na przykład sama domyśliła się, że „Staszek” zmuszony był nosić w lwowskim getcie opaskę z  gwiazdą Dawida. Mąż wspomniał jej kiedyś, że został uderzony w twarz przez Niemca, przed którym nie zdjął czapki na ulicy. Polacy nie mieli takiego obowiązku, tylko Żydzi, a ci byli rozpoznawalni, ponieważ właśnie w ten sposób ich oznakowano.

            Wobec tak głębokiej niechęci Mistrza do osobistych zwierzeń, aby zacząć lepiej rozumieć jego osobę i dzieło, musieliśmy czekać aż do przełomu w lemologii, jakim okazała się opublikowana w roku 2016 książka Agnieszki Gajewskiej Zagłada i gwiazdy. Przeszłość w prozie Stanisława Lema. Autorka skupiła się w niej na analizie przede wszystkim Powrotu z gwiazd, przekonująco wykazując, że powieść ta zawiera motywy autobiograficzne, związane z przeżyciami okupacyjnymi. Następnie tym samym tropem poszedł Wojciech Orliński, który w swojej biografii Lema z  2017 roku Lem: Życie nie z tej ziemi wziął z kolei pod lupę Głos Pana oraz Eden, zwracając uwagę na opisy pogromu Żydówi scenę wydobywania zwłok z rozbitego kosmolotu – jako reminiscencję wynoszenia rozkładających się trupów z więzienia Brygidki, do czego zmuszono pisarza 1 lipca 1941 roku,czy wreszcie opis masowego grobu dubeltów, co potwierdzało wcześniejsze odkrycia Gajewskiej. Dziś możemy z dużym prawdopodobieństwem stwierdzić, że Stanisław Lem cierpiał na tak zwany „syndrom ocalonych z Holokaustu”, przejawiający się między innymi poczuciem winy z powodu własnego przeżycia, podczas gdy inni bliscy zginęli. Być może Stanisław Lem był dotknięty także PTSD, czyli zespołem post-traumatycznym, którego w Polsce w czasach jego młodości nie diagnozowano – choć schorzenie to po drugiej wojnie światowej dotyczyło dużej części polskiej populacji. Wskazują na to liczne ekstrawagancje i ryzykowne zachowania pisarza – jak choćby nonszalancja w okresie stalinizmu, kiedy młody Lem napisał i osobiście odgrywał na spotkaniach towarzyskich, często przed ludźmi widzianymi po raz pierwszy, sztukę Korzenie, w której wyśmiewał komunizm i samego Stalina, za co w przypadku donosu do UB groziło mu w  najlepszym razie wieloletnie więzienie, a  nie można wykluczyć nawet kary śmierci za „sabotaż ideologiczny”. Pisarz miał również zwyczaj nieostrożnego prowadzenia samochodu. Szczęśliwym trafem to wielokrotne kuszenie losu nigdy nie skończyło się nieszczęściem.

            A zatem rzeczy, o których Mistrz nie chciał mówić wprost, znajdowały odbicie i ujście w jego twórczości. Wypada tu zauważyć, że Powrót z  gwiazd Solaris były pisane równolegle i ukazały się w tym samym 1961 roku, a zatem skoro Powrót… ponad wszelką wątpliwość zawiera ukryte zwierzenia autobiograficzne autora, byłoby dziwne, gdyby to samo nie dotyczyło Solaris – zwłaszcza jeśli spojrzymy na psychologiczną głębię tej powieści. Wydaje się nawet bardziej prawdopodobne, że w Solaris Stanisław Lem odsłonił się głębiej, a zarazem staranniej te rozliczenia ze swoją przeszłością zamaskował. Skoro jednak wiemy już, czego szukać, zastosujmy metodę Gajewskiej wobec Solaris i odczytajmy tę książkę na nowo – nawet jeśli może się wydawać, że powiedziano o niej już wszystko.

            Wcześniej jednak dygresja osobista. Piszący te słowa przeprowadził dwa wywiady ze Stanisławem Lemem dla tygodnika „Warsaw Voice” (27/1999) i dla miesięcznika „Machina” (7/2000). Podczas tego drugiego wywiadu doszło między nami do wymiany zdań – zainspirowała mnie ona do poszukiwań, których rezultatem jest niniejszy artykuł. Intuicyjnie zacząłem wtedy od serii szybkich, zwariowanych pytań, prosząc o krótkie odpowiedzi na zasadzie pierwszych skojarzeń. Udało mi się tym ożywić i rozbawić rozmówcę, znużonego już udzielaniem niekończących się stereotypowych wywiadów. Zagadnąłem więc:

            Najgłupsze pytanie zadane panu przez dziennikarza?

            [Odpowiedź Stanisława Lema:]  Takich jest wiele, ale najgłupsze to pytania o pierwszą miłość i pierwszą randkę, tak, jakbym wiedział coś na temat tego, co działo się 70 lat temuWypowiedź autoryzowana, online: https://tesinblog.wordpress.com/2018/09/10/stanislaw-lem-jestem-za-stary-by-zmieniac-poglady-wywiad-konrad-t-lewandowski-machina-lipiec-2000/ [dostęp: 10.06.2021].[1].

            Odpowiedź ta od pierwszej chwili wydała mi się dziwna. Nie zapomina się pierwszych miłości, to jest niezwykle intensywne doświadczenie graniczne, utrwalające się na zasadzie prawa pierwszych połączeń. Młodzieńczej miłości zatem nie można zapomnieć, ale można ją wypierać, jeżeli wiążą sięz nią jakieś dramatyczne okoliczności.

            Co więcej, Stanisław Lem nie zapomniał swoich pierwszych miłosnych zauroczeń, którym ulegał jako chłopiec i nastolatek. Wiadomo, że podkochiwał się w tajemniczej dziewczynce z Ogrodu Jezuickiego oraz służącej i praczce – zatrudnionych w domu rodziców (co akurat było typowe dla dorastających młodzieńców ze społecznej elity, z której Lem się wywodził). Mamy tu więc kolejną przesłankę wskazującą, że Mistrz, reagując alergicznie na pytania o pierwszą miłość, starał się unikać nakłaniania go do bolesnych zwierzeń. Mnie osobiście dodatkowo zdziwił fakt, że ta wypowiedź pisarza nie była z mojej strony w najmniejszym stopniu zasugerowana. Lem mógł wspomnieć o  czymkolwiek, co go drażni, a wybrał akurat temat pierwszej miłości. Dlaczego? Wyjaśnienie podsunęła mi lektura książki Agnieszki Gajewskiej.

            Zatem istniał ktoś, kto najprawdopodobniej był w okresie okupacji bardzo ważny w życiu młodego Stanisława. Byłoby zresztą dziwne, gdyby dwudziesto–dwudziestodwuletni chłopak o orientacji jednoznacznie heteroseksualnej nie przeżył wielkiej miłości do kobiety. To był najodpowiedniejszy na takie doświadczenie okres życia, chociaż zdecydowanie zły czas historyczny na budowanie romantycznego związku. Zarazem jednak w tak dramatycznych okolicznościach ludzie do siebie lgną i szukają wzajemnego pocieszenia. Pisał o tym Marek Edelman w książce I  była miłość w getcie (2009). Myślę więc, że w 1941 lub 1942 roku Stanisław Lem zakochał się głęboko i z wzajemnością, a uczucie to skończyło się tragedią jakieś półtora roku później.

            Kim ona była? Zapewne koleżanką ze studiów w Państwowym Instytucie Medycznym we Lwowie. Jedną z nich, a zwłaszcza jej piękne oczy, Lem wspomniał w wywiadzie udzielonym Tomaszowi Fiałkowskiemu:

            Zapamiętałem szczególnie dziewczynę nazwiskiem Kaufman: złotowłosa przystojna blondynkao oczach jak niebo, która, jak się odezwała, żydłaczyła nie do pojęcia.

            Jak miała na imię panna Kaufman? Należy spodziewać się imienia typowo żydowskiegoi takie ukrywa się na zasadzie anagramuw imieniu Harey – Rahel. Nie zgadza się tylko ostatnia litera, ale ta mogła zostać zmieniona dla potrzeb stylizacji powieściowej, ponieważ Harey brzmi dużo lepiej niż Harel.

            Zatem Rachela Kaufman – wciąż można sprawdzić, czy była taka studentka medycyny we Lwowiew  roku akademickim 1940/1941. Osobiście nie mam takich możliwości.  Na obeznaniez wiedzą medyczną pierwowzoru powieściowej Harey wskazuje sposób popełnienia przez nią samobójstwa: Zabiła się. Zrobiła sobie... zastrzyknęła...S. Lem, Solaris, Warszawa 1982, s. 87.[2].  Przede wszystkim zaś przypuszczenie, że Solaris jest rozrachunkiem z życiem autora, wspiera pożegnalny list Harey ze strony 230 tego samego wydania:

            Kochany, to ja pierwsza prosiłam goo to. On jest dobry. Okropne, że musiałam cię okłamać, nie dało się inaczej. Możesz zrobić dla mnie jedno – słuchaj go i nie zrób sobie nic. Byłeś wspaniały.

            Styl tego listu różni się wyraźnie od reszty prozy Lema. Jest znacznie prostszy i uboższy stylistycznie, a przede wszystkim sprawia wrażenie dosłownego tłumaczeniaz języka rosyjskiego lub żargonu rosyjskich Żydów. Dominuje tu rosyjska składnia, wskutek czego tekst da się przetłumaczyć dosłownie na język rosyjski, przykładowo dwa pierwsze zdania: Lubimyj moj, eta ja pierwaja uprasziwała jewo ab etam. On charoszij... Można więc przypuszczać, że list ten byłw istocie przetłumaczonyz rosyjskiego oryginału na język polski przez samego Stanisława Lema, któremu kiedyś faktycznie go doręczono. I  zrobiono toz zachowaniem podstawowych zasad konspiracji, czyli bez adresu  i nazwiska adresata na kopercie: Na wierzchu nic. Tylko posłaniec wiedział, komu go oddać, co jest zrozumiałym środkiem ostrożnościw przypadku korespondencji  w okupacyjnym getcie. Niezbędne było również usprawiedliwienie posłańca, będącego jednocześnie pomocnikiem  w samobójstwie Racheli-Harey. Powieściowe nazwisko Snaut wydaje się przypadkową zbitką liter, ale ono również może być kodem, którego tajemnicę, niestety, autor zabrał już ze sobą do grobu.

            Oczywiście tak sprawny pisarz jak Stanisław Lem  z pewnością mógłi umiał nadać swojej prozie dowolną stylizację językową, jednak czyż nie daje nam do myślenia fakt, że  w fabularnych realiach science  fiction, gdzieś  w głębokim kosmosie, w dialogu pary Amerykanów, którymi są Kris  i Harey Kelvinowie, rozbrzmiewa nagle echo mowy polskich Kresów?

            Co więcej, zwróćmy uwagę na osobliwą formę podpisu tego listu:

            Pod spodem było jedno przekreślone słowo, zdołałem je odczytać: Harey napisała, potem zamazała to, była jeszcze jedna litera, jakby H albo K, zamieniona  w plamę.

            Po pierwsze – kto podpisuje tak głęboko osobisty list do ukochanej osoby imieniem i nazwiskiem?W  takiej sytuacji zwyczajowo używa się tylko imienia lub pieszczotliwego pseudonimu, nigdy nazwiska.  I dlaczego imię Harey zostało zamazane? To wyraźna autorska wskazówka, że w istocie to imię było inne, nie takie...

            Możliwe więc, że prawdziwe personalia autorki listu Stanisław Lem chciał  w jakiś sposób zarazem zasygnalizować i ukryć. Być może napisał ten fragment tylko dla siebie, składając intymny hołd własnym wspomnieniom, a właściwego sensu nikt inny nie miał się nigdy domyślić. Sugerowany inicjał nazwiska, czyli litera K, może równie dobrze oznaczać Kelvin, jaki Kaufman właśnie.

            Jeżeli ten fragment Solaris jest pamiątką rzeczywistych wydarzeń, to na czym właściwie mogły one polegać? Co wtedy zaszło? Rok 1943 to czas likwidacji lwowskiego getta. Rodzina Lemów uciekła stamtąd wcześnieji  zaczęła się ukrywać pod zmienioną tożsamością. Stanisław jako Ormianin Jan Donabidowicz. Samuel, Sabinai Stanisław Lemowie mieli dobry, aryjski wygląd i bez zarzutu władali językiem polskim. Prawdopodobnie żydłacząca Rachela Kaufman, pochodząca ze społecznych nizin i najpewniej przyjęta na studia medyczne w ramach bolszewickiego awansu społecznego, pomimo najszczerszych chęci nie była  w stanie udawać kogoś innego. Akcent natychmiast by ją zdemaskował. Możliwe też, że mimo niebieskich oczu i blond włosów jej wygląd nie był do końca aryjski. Na problem ze zdobyciem dla niej fałszywych dokumentów wskazuje kolejny fragment Solaris na stronie 226 cytowanego już wydania:

            na Ziemi może lądować tylko człowiek, a człowiek to jego papiery. Pierwsza kontrola zakończyłaby tę ucieczkę. Usiłowaliby ją zidentyfikować, więc najpierw rozłączyliby nas i to od razu by ją zdradziło. Stacja była jedynym miejscem, gdzie mogliśmy żyć razem.

            Zastąpmy słowo stacja słowem getto” – a dramatyzm tej sytuacji stanie nam przed oczami  w całej pełni...

            Zatem  w 1943 roku Stanisław skutecznie się ukrywał, natomiast dla Racheli nie było ratunku. Być może była ona już przewidziana do transportu do obozu zagłady w Bełżcu,  w którym zginęła dalsza rodzina Lema. Jednak czy zakochany młody chłopak mógł zostawić swoją ukochaną na pastwę losu? To raczej wykluczone. Bardziej prawdopodobnyw tej sytuacji,  a także  w ówczesnej kulturze wydaje się romantyczny poryw uczuć, nakazujący umrzeć wraz  ukochaną,  a więc ujawnić się  i zgłosić do tego samego transportu. Niewykluczone, że oboje  o tym rozmawiali, wręcz pokłócili się  o to  i rozstali w gniewie.

            Rachela postanowiła do tego poświęcenia nie dopuścić, dlatego popełniła samobójstwo, stawiając Stanisława przed faktem dokonanym i zmuszając go, aby żył dalej – nakazując mu to wręcz jako swoją ostatnią wolę  w cytowanym wyżej liście. Jeśli tak było, to tej dzielnej dziewczynie zawdzięczamy życie i całą twórczość Lema! To naprawdę wielki dług pamięci wobec niej.

            Dla Stanisława musiał to być jednak ogromny wstrząs i poczucie winy. Tym większe, jeśli ich ostatnie spotkanie skończyło się kłótnią, tak jak  w przypadku powieściowego Krisa  i Harey. A potem pozostało wielkie, rozpaczliwe pragnienie zobaczenia jej znowu, zrealizowane po latach  w wizji literackiej, która przyniosła autorowi międzynarodową sławę.

            Po pierwszym szoku należało jednak jakoś otrząsnąć się  z traumy  i zacząć żyć – tak jak chciała tego Rachela-Harey. Stanisław-Kris bierze się więc  w garść, chociaż sensu dalszego życia już przed sobą nie widzi.Jak pisze na stronie 237:

            Utonę w ludziach. Będę milkliwym i uważnym, a przez to cenionym towarzyszem, będę miał wielu znajomych, nawet przyjaciół, i kobiety, a może nawet jedną kobietę. Przez pewien czas będę sobie musiał zadawać przymus, aby uśmiechać się, kłaniać, wstawać, wykonywać tysiące drobnych czynności, z których składa się ziemskie życie, aż przestanę je czuć. Znajdę nowe zainteresowania, nowe zajęcia, ale nie oddam im się cały. Niczemu ani nikomu, już nigdy więcej.

            Nie pozwolę też żadnym dziennikarzom wypytywać mnie  o moją pierwszą miłość – należałoby dodać. Czas leczy rany, ale  w przypadku Lema najwyraźniej nie do końca.

            Kolejną przesłankę za „hipotezą Racheli” stanowi uwaga na stronie 228 Solaris: „Byłem sam dziesięć lat  i nie ożeniłem się.” Stanisław Lem ożenił się  w 1953 roku, we wrześniu, stąd możemy domniemywać, że tragedia, którą przeżył  w lwowskim getcie, zdarzyła się  w roku 1943. Po wszystkim Lem junior pragnął jak najszybciej opuścić Lwów  i zamknąć za sobą ten rozdział życia, co doprowadziło go opisanego w biografii Orlińskiego sporu z ojcem, ponieważ Samuel Lem opóźniał repatriację, nalegając, aby przed wyjazdem Stanisław ukończył drugi rok studiów medycznych.

            Oczywiście nie należy interpretować dosłownie kreacji literackiej jako autobiografii autora. Wszystkie wskazane wyżej cytaty-poszlaki dadzą się wytłumaczyć wewnętrzną logiką powieściowej fabuły Solaris. Jednak zaszłości tych jest tak wiele,  a co więcej, tak wyraźnie łączą się one  z faktami biograficznymi, że istnienie Racheli Kaufman jako pierwowzoru Harey Kelvin wydaje się przypuszczeniem nie do pominięcia.

            Powieści Powrót z gwiazd Solaris jawią się więc jako dwie strony tego samego medalu, tak jakby Mistrz, pisząc je obie równocześnie, zarazem poświęcił te książki dwóm najważniejszym kobietom swego życia. Eri, bohaterka Powrotu...z którą Hal Bregg pragnie ułożyć sobie życie w nowym świecie, zastanym po powrocie kosmosu (repatriacji do PRL), którą prosi o zrozumienie i szansę, jawi się jako alter ego Barbary Lem. Harey uosabia zaś bolesną przeszłość.

            Przeszłość ta wydawała się ostatecznie zamknięta  w 1968 roku narodzinami syna Tomasza. Wcześniej Stanisław Lem mocno wzbraniał się przed ojcostwem, uważając za rzecz nieodpowiedzialną sprowadzać nowe ludzkie istnienia na tak źle urządzony świat – co wiele razy podkreślał. Uległ jednak perswazji żony – co podsumował  z melancholijną rezygnacją  w jednym  z listów do przyjaciół, stwierdzając, że jest czas śmierci  i czas życia,  a teraz najwyraźniej przyszła pora na to drugie...

            Duch Racheli przypomniał jednak  o sobie kilkanaście lat później,  w młodzieńczym opowiadaniu Tomasza Lema, które zaskoczyło  i poruszyło sławnego Lema seniora. Historię tę znajdujemyw napisanej przez Tomasza biografii Awantury na tle powszechnego ciążeniaT. Lem, Awantury na tle powszechnego ciążenia, Kraków 2014.[3], na stronie 225, gdzie mowa jest  o jedynym utworze literackim syna, który wzbudził większe zainteresowanie ojca. Chodziło tu  o napisane około 1986 roku opowiadanie  o cyrkowej akrobatce tańczącej na linie, której wielbiciel skrycie odwiązywał linkę asekuracyjną, aby samemu trzymać ją  w dłoniach.

            Kulminacją opowiadania była scena, w której dziewczynce omsknęła się noga, a mężczyzna przez chwilę „trzymał w rękach jej życie”, a po chwili wahania wypuścił linę z rąk.

            Syn pisarza wspomina, że ogromnie poruszony ojciec dopytywał, „skąd mu się to wzięło?”, a Tomasz odpowiadał, że „samo z siebie” – na co pisarz, kręcąc głową, przyznał, że i jego utwory „coś w nim pisało”. Niewykluczone, że on też kiedyś trzymał w rękach czyjeś życie i ono mu się wymsknęło...

            Powyższą teorię skonsultowałem z rodziną pisarza i za pośrednictwem sekretarza Wojciecha Zemka otrzymałem odpowiedź następującą:

            Szanowny Panie Konradzie:

            obawiam się, że trudno będzie znaleźć osobę, która zweryfikowałaby Pana hipotezę, chociaż brzmi ona szalenie atrakcyjnie. Niestety, upływ czasu sprawił, że chyba wśród żyjących nie ma nikogo, kto mógłby nam pomóc w tej sprawie.

            Kiedy więc musi zamilknąć Historia, oddajmy głos Literaturze.

             

            Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
            Źródło tekstu: Konrad T. Lewandowski, Hipoteza Racheli. Młodzieńcza miłość Stanisława Lema, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 109

            Przypisy

              Powiązane artykuły

              03.06.2021

              Nowy Napis Co Tydzień #103 / Miniaturowa, choć realna tragedia

              Alfred Jarry, pisząc Ubu Króla, akcję swojej sztuki umiejscowił „w Polsce, czyli nigdzie”. Licznym autorom mieszkającym i piszącym nad Wisłą ten zwrot tak się podobał, że stał się zdecydowanie nadużywany – ale akurat w przypadku powieści Andrzeja Stasiuka Przewóz wykorzystanie tego zwrotu byłoby zupełnie trafne. Akcja powieści toczy się bowiem w czerwcu 1941 roku nad rzeką oddzielającą tereny zajęte przez Niemców i Rosjan (hitlerowców i sowietów), czyli w Polsce, której w zamierzeniu obu stron miało nie być. A nad rzeką żyją Polacy, miejscowi chłopi, leśni, uciekinierzy, księża, którzy pragną przejść przez rzekę w jedną lub drugą stronę. Wszyscy nagle przestali być u siebie – do tej pory byli po prostu miejscowi i nie do końca zastanawiali się, kim są. Ich ziemia nagle stała się ziemią niczyją, a przez owe wyobcowanie – przestrzenią groźną. Bohaterowie muszą teraz na nowo odkrywać swoją tożsamość, którą – jak się zdaje – coraz częściej określają nie oni sami, ale siły, które nad rzekę przyszły z innych, dalekich stron. Robi tak na przykład plutonowy:

              – […] Ojciec był na Sybirze i opowiadał. Za Uralem, dwa miesiące jechali i ani pół drogi nie było…
              – A za co? – zapytał plutonowy i zapiął spodnie.
              – Za unię, panie Siwy.
              Plutonowy poprawił pistolet za paskiem, odszedł dwa kroki i włożył ręce do kieszeni.
              – Taki z ciebie Polak?
              – Polak, panie Siwy.
              – Z ruskiego ojca, z ruskiej wiary?
              – Ojciec też był Polak, matka…
              – Romaniuk, Polak to jest, kurwa, katolik. Innych Polaków nie ma.

              Ten brak tożsamości i poczucie obcości wobec wszystkich dookoła powodują, że miejscowi zamieniają się w wygnańców – i ową grozę wygnańców, którzy nadal żyją u siebie, Stasiuk wychwycił i opisał przewybornie. Zrobił to w sposób, który pasowałby do każdego zakątka ziemi, ale który polski czytelnik pojmie najlepiej, ponieważ wie, co wydarzy się już za chwilę, już za kilka dni. Wie też, co działo się w Polsce przez kilka poprzednich lat i rozumie, dlaczego strach, nędza i smutek są wszechobecne. Wojna się skończyła, ale trwa nadal.

              Swojskość, tutejszość – lokalna, a zarazem zdumiewająco kosmopolityczna – umiera nie dlatego, że następuje przemiana obyczajów i wchodzi nowe, ale dlatego, że obumiera ziemia, na której mieszkają bohaterowie powieści. Miejscowi są jak mityczny gigant Anteusz, siłę czerpią z kontaktu ze swoją ziemią. Bez niej obumierają i zmieniają się w widma błąkające się po świecie jak zombie z hollywoodzkich filmów klasy B. Zdaje się, że nie kierują się żadnymi emocjami prócz strachu.

              Owo poplątanie losów i lęk są doskonale uosobione w postaci przewoźnika. Na pierwszych stronach książki poznajemy nie tylko jego, lecz także cały mikroświat opisany w powieści. W samym przewoźniku jest coś z Charona, który pomaga martwym dostać się do królestwa cieni. Przewożonym wydaje się, że uciekają, że dzięki przeprawie na drugą stronę przeżyją, ale Stasiuk jest bezlitosny – ziemia po drugiej stronie, opanowana przez sowieckich sołdatów, jest w gruncie rzeczy jeszcze bardziej nierealna, jest krainą umarłych. To stamtąd pochodzi przewoźnik i chociaż uciekł, to tak naprawdę nie jest żywy, ponieważ nikt nie uznaje go za swojego. Wydaje się ożywać tylko na rzece, ponieważ oboje – i człowiek, i rzeka – znajdują się „pomiędzy”, nie należą do żadnej z dwóch rzeczywistości.

              Wokół bohaterów dzieje się wiele zła – nie do końca opisanego, zaledwie przeczuwanego przez mieszkańców nadrzecznej krainy. Wspomniane zło przychodzi do nich wraz z obcymi, więc nie dziwota, że miejscowi są im niechętni. Groza nie zostaje do końca opisana, pojawia się w niejasnych relacjach słyszanych tu i ówdzie, jest zła w swoim niedopowiedzeniu. Po przeciwnej stronie rzeki również panuje nędza, strach i śmierć, trudno więc ustalić, czym się różni jeden świat od drugiego. Zatem czemu niektórzy, światowi i wykształceni, uciekają z jednego piekła do drugiego? I dlaczego w książce raz po raz pojawia się miejscowość Sobibór (rodzinna wieś jednej z postaci)? Zło wojny, okupacji i ludobójstwa zdaje się być jeszcze nierealne, odległe, odgrodzone…

              Siłą książki jest przede wszystkim doskonale opisana natura, w podwójnym tego słowa znaczeniu – zarówno w sensie przyrody, zwierząt i krajobrazów, jak i natura ludzka, budowana dobrze skonstruowanymi dialogami. Język, jakim snuta jest opowieść, wciąga swa mięsistością i barwnością:

              Podnosi się mgła i otwiera się widok na zieloną pofałdowaną dal. Na pastwiska, pola i łąki. Na osikowe zagajniki, na ciemną sośninę na horyzoncie. Na kępy wysokich topól, w których kryją się pojedyncze zagrody. Na miejsce, gdzie pejzaż lekko opada i chowa w zagłębieniu rzekę. Nie zna niczego więcej. Ojciec zabrał go kiedyś na targ do Hruszowej. Koń ciągnął furę z paroma workami zboża. Zapadał się po pęciny w piasku gościńca. Powietrze pachniało kurzem, końskim potem i końskimi pierdami. Patrzył na przesuwający się krajobraz i wydawało mu się, że podróż trwa w nieskończoność, chociaż do Hruszowej było tylko pięć kilometrów.

              W powieściowy świat wdziera się ktoś jeszcze – narrator rekonstruujący wydarzenia kilkadziesiąt lat po wojnie. Słowo „wdziera” jest chyba najodpowiedniejsze, ponieważ pisarz w żaden sposób nie wyjaśnia tego zabiegu, pozostawiając jego zrozumienie inteligencji czytelnika. Trudno powiedzieć, kto jest osobą prowadzącą tę późniejszą opowieść: czy to autor lub jego alter ego, a może jakiś everyman? Ten „obcy” jest podobny do wojennego przewoźnika i tak samo jak tamten przewozi przez rzekę. Jeżeli jednak postać umiejscowiona w historii z czasów wojny przewozi ludzi przez odpowiednik Styksu – granicy piekieł, to ten drugi przewozi przez Lete – rzekę zapomnienia. To on dowozi do naszych czasów wojenną opowieść. Skoro jednak opowiada nie to, co ustalił w książkach, ale to, co usłyszał nad rzeką, nie dziwmy się, że jego opowieść jest nieobiektywna, pełna przekłamań, usprawiedliwień i oskarżeń. To możliwe, ponieważ historia przetwarzana w prywatnych opowieściach rządzi się swoimi prawami. Właśnie ta postać, późniejsza, dopełnia opowieść. Jeżeli ktoś się zżyma na te wstawki, które dzieją się o wiele później, to niewiele z Przewozu rozumie. W gruncie rzeczy to, co prawdziwe i realne, to jest właśnie ta późniejsza opowieść, reszta to wspomnienia, gawędy, majaki…

              Trzeba tu omówić jeszcze jeden wątek poruszony w książce – chodzi o leśnych. Powieść Stasiuka będzie zapewne wzbudzać spore emocje u niektórych czytelników z powodu sposobu, w jaki prezentowani są polscy partyzanci. Chciałoby się, żeby byli piękni i szlachetni, aby nie klęli i żeby nie śmierdziały im nogi. Ale tacy nie są. Zapewne jest w tym element odbrązawiania, burzenia pomników, a sam autor zapewne uważa to za odkłamywanie legendy. Wydaje mi się też, że gdyby polski czytelnik czytał podobny opis na przykład francuskiego La Résistance, to doceniłby twardy realizm i uznałby, że prawda jest ważniejsza od legendy. Tylko że w książce Stasiuka to nie realizm jest najważniejszy – autorowi nie chodzi o to, by pokazać jak paskudne jest życie żołnierza, także tego „leśnego”. Stasiukowi chodzi o piętnowanie nielubianego przez siebie nacjonalizmu – nie przez przypadek najpaskudniejsza z postaci książki jest poprzez szereg aluzji możliwa do zidentyfikowania jako Romuald Rajs „Bury”, czyli ta postać z polskiej historii, która dla lewicy (i nie tylko) stała się ostatnio prawdziwym szwarccharakterem, zbrodniarzem, a z kolei dla nacjonalistów (i nie tylko) jest uosobieniem bohaterskiej walki o niepodległość. Za pomocą takich detali Stasiuk dokonuje w Przewozie ocen sięgających o wiele dalej niż tylko świat przedstawiony, a jego książka staje się przez to polityczna. Można nie zgadzać się z opiniami i poglądami autora, ale trzeba przyznać, że Stasiuk robi to perfekcyjnie.

              Żołnierze podziemia odgrywają w książce także inną rolę. To prawda – czytelnik jest epatowany faktem, że polscy partyzanci zdają się być paskudniejsi niż stacjonujący we wsi Niemcy. Jest to jednak odczytanie bardzo powierzchowne, ponieważ logika powieści wiedzie nas w zupełnie inną stronę. Stacjonujący na dwóch brzegach rzeki Niemcy i Rosjanie są zdehumanizowani, oni są jedynie złowrogą siłą – jak powódź, pożar czy trzęsienie ziemi. Są personifikacją strachu, ale w ten sposób zostają przeniesieni poza sferę dobra i zła. Tak jak rzeka.

              Żołnierze podziemia są natomiast źli, bo są ludźmi, wzbudzają emocje, ich działania podlegają ocenie – jesteśmy w stanie pojąć ich intencje i motywy. Podobny zabieg widzieliśmy chociażby w klasycznym westernie Dyliżans (1939) – Indianie byli tam zagrożeniem (dosłownie budzili grozę), ale prawdziwa rozgrywka toczyła się miedzy pasażerami. Oglądając ich, konfrontowaliśmy się z własnymi demonami.

              Muszę przyznać, że po ludzku żal mi partyzanckiej legendy z dzieciństwa. Żal mi, że tymi złymi Stasiuk uczynił leśnych, a nie na przykład polskich bandytów, co nie byłoby aż tak niepokojące – a bandytyzm był w czasach wojny procederem powszechnym. Także w tym przypadku moglibyśmy się zmierzyć z naszymi narodowymi demonami, i również to byłoby okazją do rozważań na temat złożoności natury ludzkiej.

              Świat powieści Stasiuka kończy się 22 czerwca 1941 roku. Zgodnie z tym, czego możemy się spodziewać, książka kończy się tragicznie. Co prawda gdzieś na horyzoncie widzimy rozbłyski, słuchać huk armat i drży ziemia, lecz wydaje się, że to wszystko jest nierealne, że nie dotyczy owej krainy nad rzeką, w której zaraz wreszcie wszystko wróci do normy – że będzie jak wcześniej. Ale jest to niemożliwe, Eden swojskości został już skażony. Ale nawet ta realna – dotycząca ludzi zapełniających Przewóz – tragedia jest miniaturowa, tak jak opisany w powieści mikroświat.

              Świat się skończył, ale życie trwa dalej… i to chyba jest w powieści Stasiuka najsmutniejsze.

               A. Stasiuk, Przewóz, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021.

              okładka

              Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
              Źródło tekstu: Juliusz Gałkowski, Miniaturowa, choć realna tragedia, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 103

              Przypisy

                Powiązane artykuły

                27.05.2021

                Nowy Napis Co Tydzień #102 / Wąską kładką pomiędzy totalitaryzmami

                Niechże będzie mi wolno zacząć od czytelniczego wyznania: lubię czytać wojnę poprzez dzienniki literackie. Andrzej Bobkowski, Victor Klemperer czy diariusze tworzące rozległy organizm Archiwum Ringelbluma dają to unikalne przecięcie wielkiej historii z historią jednostki. Oto świat wdziera się w życie pojedynczego człowieka i domaga od niego odpowiedzi. Zapatrzony w Szkice piórkiem czy Chcę dawać świadectwo aż do końca straciłem z oczu – świadomie, nieświadomie – wiele innych dzieł. Czytanie rządzi się swoimi prawami, a ja, choć ich do końca nie rozumiem, staram się być posłusznym. I nawet jeśli zdecydowanej większości literackich diariuszy czasów wojny nie zdołam wziąć do ręki, to chciwie nastawiam uszu, gdy ktoś przypomina mi o istnieniu głosu osobnego, wyraźnego. Katarzyna Bałżewska swoją książką Przestrzenie totalitarnego zniewolenia. Doświadczenie wojny i okupacji w twórczości Józefa Mackiewicza wydobyła z „literackiego czyśćca” jeszcze jedną duszę. Prawidła funkcjonowania „literackiego czyśćca”, jego kaprysy i okazjonalne przepustki na powierzchnię, są poza moimi możliwościami intelektualnymi. Tu pospołu rządzi moda, prawa rynku wydawniczego, ale znacznie bardziej coś, co pozostaje nieuchwytne. Jakaś sprawiedliwość czytelnicza na wzór sprawiedliwości dziejowej? Jeśli rozwodzę się nad tym, to tylko dlatego, że doświadczenie okupacyjne zapisane przez Józefa Mackiewicza pokazuje człowieka podwójnej okupacji: niemieckiej i sowieckiej. Żeby powiedzieć to wprost: oto doświadczenie stojącego nad dołami śmierci, zaglądającego pomiędzy ciałami, przechadzającego się wąska kładką pomiędzy Ponarami a Katyniem.

                Kraj śmiertelnego milczenia

                Jakże może być dyskusja, gdy wszystko postawione jest właśnie do góry nogami. Słowa mają tu znaczenie odwrotne albo nie mają żadnego. Odbierz ludziom pierwotny sens słów, a otrzymasz właśnie ten stopień paraliżu psychicznego, którego dziś jesteśmy świadkami. To jest w swej prostocie tak genialne, jak to zrobił Pan Bóg, gdy zechciał sparaliżować akcję zbuntowanych ludzi, budujących wieżę Babel: pomieszał im języki.

                Cel Józefa Mackiewicza: mówić prawdę. Jego credo: tylko prawda jest ciekawa. Ale zanim do tego dojdzie jest ciekawa droga człowieka, który nie miał być pisarzem. Miał zostać przyrodnikiem. Nie ukończył jednak studiów, zamiast tego rozpoczął pracę w gazecie „Słowo”. Stał się reporterem, specjalistą od Polski B. W II Rzeczpospolitej to temat niewygodny. Państwo, które powróciło na mapy świata dąży do wewnętrznej jedności, choć nie jest zamieszkane jedynie przez Polaków. Mackiewicz zakochuje się w Wileńszczyźnie, w bagnistym Polesiu, oddycha Kresami. Jego wrażliwość przyrodnicza będzie współdziałać z uważnym wsłuchiwaniem się w głos ludzki. Na równych prawach sąsiadują obok siebie miasteczka, kościoły, rynki, jak również rzeki, lasy, jeziora; ludzie i zwierzęta. Zdaje się – człowiek splata się nierozerwalnie z krajobrazem, stając się jedną opowieścią. Mackiewicz szybko leczy się z wielosłowia: jest uczestnikiem wojny polsko-bolszewickiej i pozostaje daleki od „hurraoptymizmu”. Nie zgadza się z polityką władz wobec mniejszości narodowych. Oburzony restrykcjami rządu wobec Cerkwi i niszczeniu świątyń w przygranicznym pasie, w ramach protestu przechodzi na prawosławie. Do kolegów po piórze wołał: „Mniej patriotyzmu, a więcej prawdy życia”.

                Dopiero w tym kluczu można zrozumieć pisarstwo Józefa Mackiewicza. Katarzyna Bałżewska wiarygodnie kreśli portret psychologiczny pisarza, z którego wyłania się jego literatura. A ta jest specyficzna – dla swoich bohaterów Mackiewicz nie stosuje taryfy ulgowej. Twardy konkret życia, wyzwania moralne, które rozgrywają się w podjętych decyzjach, a nie filozoficznych dysputach. Prości ludzie i problemy, które ich przerastają. Choć Mackiewicz był autorem bardzo płodnym, to w jego twórczości dominuje olbrzymi szacunek do słowa. Tu się słowem nie szafuje, tu się słowo dozuje w takich ilościach, jakich potrzeba. Nie może być inaczej, jeśli wobec przeważającej siły, która czyni bezbronnym, pozostaje jedynie słowo. Mackiewicz używa słów właśnie tak, jakby chciał powstrzymać nową wieżę Babel.

                Człowiek z Katynia, człowiek z Ponar

                Tego podwójnego doświadczenia okupacji nie każdy potrafił przekuć w literaturę.

                Okupację niemiecką charakteryzował brutalny wrzask, sowiecką śmiertelna cisza; Niemcy wszędzie wyciągali opancerzona pięść, bolszewicy chowali ją w zanadrzu; gdzie Niemcy szczerzyli druty kolczaste, tam bolszewicy perfidny uśmiech; Niemcy plakatowali na czerwono, żeby się rzucały w oczy afisze o rozstrzelanych, za bolszewików człowiek, który się dowiedział o rozstrzelaniu znajomego, mówił tylko szeptem, a częściej milczał.

                Mackiewicz jest świadkiem, który widzi zbyt dużo. Jest obecny w czasie ekshumacji w Katyniu, jest również świadkiem mordowania ludności żydowskiej, polskiej oraz zatrzymanych jeńców sowieckich w Ponarach. Z każdego z tych miejsc pozostawi wstrząsające zapisy. W Katyniu jest obserwatorem pilnym; będąc zszokowanym sam szokuje innych, jak w tym przejmującym fragmencie:

                U jednego w mojej obecności wydobyto nawet pudełko prezerwatywów, z wyraźnym nadrukiem fabryki, i ten wstydliwy, intymny przedmiot jego życia, ogołocony tu, w tym potwornym lesie, w smrodzie i śmierci, w obliczu tragedii, u człowieka, którego czaszka przebita była kulą na wylot, wydawał się czymś strasznie ludzkim, na tle tej nieludzkiej zbrodni.

                Gęsto padają tu przecinki, pióro próbuje nadążyć za tym, co zarejestrował mózg, ale zdaje się to przekraczać możliwości. Padają określenia (nie)precyzyjne: tu, w tym lesie, w potwornym lesie… Bezradny umysł zatrzymuje się na czułym konkrecie, przedmiocie wstydliwym. Dzięki takim drobiazgom ciała wyglądające tak samo odzyskiwały swoją tożsamość, czyli indywidualność. Józef Mackiewicz próbuje to wszystko sumiennie opisać, ale zdaje sobie sprawę, że jest to zadanie niewykonalne. Pisząc o Ponarach, użył znamiennego zdania: „Nie powtórzy tego żadna litera wymyślona przez ludzi!”. Dziś Ponary w powszechnej pamięci ustępują na rzecz innych miejsc masowych mordów, Katynia czy Auschwitz-Birkenau. Dla Mackiewicza być może Ponary był ciosem jeszcze dotkliwszym. To przecież one znajdowały się na jego ukochanej Wileńszczyźnie. Ponary, zwane Jagiellonów w II RP, były miejscowością wypoczynkową dla pracowników PKP. Raptem 12 kilometrów do Wilna. Egzekucji dokonywał litewski oddział Sonderkommando (Ypatingas Burys), zwany potocznie szaulisami. Zbrodnia w Ponarach była dla Mackiewicza przekreśleniem jego Wileńszczyzny: pięknego krajobrazu, nieskomplikowanych ludzi żyjących z dala od wielkiej polityki.

                Józef Mackiewicz dyskutuje

                Przestrzeniachtotalitarnego zniewolenia Katarzyna Bałżewska pokazuje, że przeczytała twórczość Mackiewicza wszerz i wzdłuż. Nie ma co ukrywać, że jest to praca naukowa, lekko podrasowana w stronę nieuniwersyteckiego czytelnika. Zapewne, gdyby nadać książce więcej literackiego sznytu – lekkości i swobody – czytałoby się to na innym poziomie. Trudno dyskutować ze znajomością Mackiewicza u Bałżewskiej; czytelnik nieraz jest przygnieciony wiedzą autorki, jak wtedy, gdy pisze o zmyśle węchu czy słuchu u autora: „Nie trzeba głośno mówić”. Znaczniej ciekawiej robi się tam, gdzie autorka zestawia polskiego pisarza z Simone Weil, Timothym Snyderem, Andrzejem Bobkowskim czy Jeanem Amérym. Wypowiedzi Mackiewicza powiązane z wymienionymi tworzą intrygujące duety. Pisarz brzmi na ich tle bardzo nowocześnie, zaskakując nie raz swoim stanowiskiem. Ciekawie brzmi pogląd, że antysemickim sukcesem Hitlera jest żywotność mitu żydokomuny. Albo to, że niemieckie traktowanie Polaków jako podludzi w istocie dało motywację do walki z okupantem. Zupełnie inaczej na terenach okupowanych przez Armię Czerwoną, gdzie dominowało – na poziomie słownym – „bratanie się” i w ten sposób wprowadzało zamęt (kto wróg? kto przyjaciel?), odbierając motywację do walk. Nie mniej intrygujący jest wniosek, jaki Mackiewicz wyciąga z kłopotliwego pytania: dlaczego żołnierze rozstrzelani w Katyniu nie mieli związanych rąk? W odpowiedzi wskazuje zaskoczenie, bezradność, bliskość śmierci, która raczej obezwładnia ludzką psychikę, niż zagrzewa do boju. Zupełnie inaczej za to ocenia powstańców w getcie warszawskim w 1943 roku, którzy będąc cywilami mieli większe „przyzwolenie” na bezradność. A jednak to oni udowodnili, że Niemcy popełnili błąd, nie krępując im właśnie rąk.

                Katarzyna Bałżewska pokazuje Józefa Mackiewicza jako pisarza w pełni nowoczesnego. Jego doświadczenie przejścia przez dwa totalitaryzmy po swoistej kładce pomiędzy Katyniem a Ponarami, uzbroiło go w ostrość spojrzenia, precyzję myśli i w pełni suwerenne pióro.

                 

                K. Bałżewska, Przestrzenie totalitarnego zniewolenia. Doświadczenie wojny i okupacji w twórczości Józefa Mackiewicza, Instytut Pileckiego, Warszawa 2020.

                Okładka książki

                Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
                Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Wąską kładką pomiędzy totalitaryzmami, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 102

                Przypisy

                  Powiązane artykuły

                  21.01.2021

                  Nowy Napis Co Tydzień #084 / Mój Baczyński

                  Zacznę od wyznania. Zabranie się za pisanie eseju o Baczyńskim sprawiło mi spory kłopot, nie dlatego, że temat jest niewdzięczny, raczej ponieważ nie wiadomo, jak opisać jego krótkie, acz intensywne życie. Krzysztof Kamil jest poetą paradoksów, wynikających po części z jego życiorysu, po części – z historii, na którą nie miał wpływu, a po części wreszcie z niedopowiedzeń. Postaram się więc z tych ułomków historii wyłuskać „mojego” Baczyńskiego.

                  Kiedy umierał, miał 23 lata i już wówczas, w tym jednym momencie, stał się geniuszem, najznamienitszym z poetów, jego sława przerosła sławę jego idoli oraz protektorów, on sam stał się bohaterem kulturowym – co sprawia, że ciężko mi myśleć o nim jako o moim rówieśniku.

                  *

                  Losy Krzysztofa Kamila Baczyńskiego nakreślają wielkie wydarzenia historyczne, w obliczu których próbował się odnaleźć. W tej opowieści z prawdą mieszają się mity i wyobrażenia, wreszcie daje o sobie znać romantyczna wyobraźnia Polaków. Spójrzmy na taki obrazek, często przywoływany w mediach przy okazji obchodów powstania warszawskiego. Jest 1 sierpnia, młody poeta po raz ostatni widzi się z ukochaną żoną – Basią, idzie do powstania (chociaż właściwie nie wie, kiedy się ono zacznie). To ich ostatnie spotkanie, oboje zginą. W różnych przekazach nazywa się ich Romeem i Julią, ogłasza krzykliwie „najtragiczniejszą historią miłosną powstania”. A przecież – jeśli spojrzeć na to racjonalnie – to historii takich jak ta, Krzysztofa i Basi, wydarzyło się w trakcie wojny tysiące. Powodem takiej narracji jest marketing, „Jan Bugaj” sprzedaje się bardzo dobrze, o czym niech świadczy fakt, że jego twórczość pojawia się chyba w większości konkursów recytatorskich w Polsce.

                  Tragicznie zmarły młody poeta, uwikłany w skomplikowane relacje z matką i żoną – brzmi jak początek dobrego dramatu. Żołnierz. Poeta. Student. Ale co z tego wynika? Baczyński patetyczno-romantyczny to rodzaj obrazka, motywu, słowa-klucza. Baczyński – czytaj: wojna, pokolenie Kolumbów, powstanie warszawskie, Elegia o chłopcu polskim. W tej kolejności. Nieważne przecież, że Elegia… powstaje kilka miesięcy przed wybuchem powstania. Chodzi przecież jedynie o sprzedaż, o klikalność. Myślimy schematycznie. Jak inaczej traktować takie oto słowa Lesława Bartelskiego?

                  Sięgam po jego dzieła i równocześnie widzę tego poważnego chłopca o pięknej twarzy, kolegę harcerzy, którzy – w rejonie Arsenału – odbili swego przyjaciela, Jana Bytnara. Baczyński był jednym z nich, chociaż nie uczestniczył w tej akcji pod kryptonimem Meksyk II. Dołączył do nich trochę później. Musiał dołączyć, gdyż byli to jego koledzy szkolni. Nie mogło go zabraknąć. Było to jego szczęściem, ale również jego tragedią. Mógł był uniknąć tych obowiązków, ale czy to obroniłoby go przed własnym losem? Jego życie było, choć krótkie, jak gdyby z jakiejś powieści: miłość i poezja; walka i wojna; sława i śmierć. Los tak to urządził, jak gdyby chciał udowodnić światu, że może wszystko dać i jednocześnie wszystko zabraćL. Bartelski, Sylwetki polskich pisarzy współczesnych, Warszawa 1975, s. 25.[1].

                  Baczyński wydaje się wyrwany prosto z kart Kamieni na szaniec. Piękny harcerzyk biega po Warszawie i szuka okazji, by wykręcić Niemcom numer, żeby Hitler się denerwował, gniewał na tych okropnych Polaków. Baczyński, „Alek”, „Rudy” i „Zośka” wspólnie walczą o Polskę, ramię w ramię malują kotwice. Uśmiechnięci, zwariowani akowcy giną na ołtarzu wielkich idei. Proszę wybaczyć to uproszczenie, ale trochę w tych kategoriach myślimy o jednej z największych katastrof, jakie spotkały Polaków. Potrzebujemy mitu, a więc tkamy go z pojedynczych historii, tragicznych zresztą. Nikomu więc nie przeszkadza, że Baczyński w akcji pod Arsenałem nie mógł brać udziału. I chociaż go tam nie było, to on tam tak naprawdę był. Nie był, ale w gruncie rzeczy być musiał. Jego bytność odnajduje swoje uzasadnienie w pewnego rodzaju wspólnocie pokoleniowej, w której pod rękę idą Baczyński – członek „Spartakusa” i „Rudy” – zależnie od przekazów mniej lub bardziej związany z ONR. Tym, co ich połączyło, była śmierć, spełniająca się Zagłada. Tymczasem tego ciężaru śmierci w opowieści nie czuć. Śpiewamy „Znów wędrujemy ciepłym krajem…” i myślimy o marzycielu, o przedstawicielu dziwnego pokolenia. To piękna historia, ale nazbyt romantyczna, nazbyt odrealniona. Za łatwo przyszło pogodzić się ze śmiercią milionów Polaków, ze zniszczeniem naszej stolicy, wyniszczeniem inteligencji, z utraconym wielkim talentem, bo – nie oszukujmy się – Baczyński choć był twórcą intensywnym, nad wiek dojrzałym, to jednak nie ukazał pełni potencjału, który zapewne rozwinąłby się w pełni, gdyby dane mu było żyć dłużej. Wielkość przypisujemy mu raczej na podstawie ogromu potencjału, jaki w nim drzemał. Trochę jak w Pioseneczce:

                  […]
                  i tak w wodę się chyląc na przemian
                  popłyniemy nieostrożnie w zapomnienie,
                  tylko płakać będą na ziemi
                  zostawione przez nas nasze cienieK.K. Baczyński, Pioseneczka [w:] tegoż, Utwory zebrane, t. 1, opr. A. Kmita-Piorunowa, K. Wyka, Kraków 1979, s. 259.[2].

                  Jaki jest mój Baczyński? To jeden z poetów zagadek. Siłę dają mu dwa żywioły, może raczej kompleksy: żydowskie pochodzenie oraz marzenie o romantycznym spełnieniu. Mieszają się one, łączą, są nieomal nierozerwalne.

                  Choć początkowo fakt ten był pomijany, Stefania – matka Baczyńskiego, pochodziła z żydowskiej rodziny Zieleńczyków. Istnieją hipotezy, że także ojciec Baczyńskiego, znany pepeesowiec Stanisław był Żydem. Trzymajmy się jednak faktów. Adam Zieleńczyk (brat matki) miał na tyle semickie rysy, że w czasie wojny starał się nie opuszczać domu, aby nie narazić się na zdekonspirowanie, które oznaczałoby dla niego, w najlepszym razie, obóz koncentracyjny. Samą Stefanię, co znajduje odzwierciedlenie w wielu przekazach, przepełniała dewocja, często będąca udziałem neofitów. Krzysztof jest świadom swojego pochodzenia. Kiedy w Batorym dochodzi do wystąpień antysemickich, młody poeta staje w obronie Żydów i bije się z atakującymi ich Polakami, przez co – wbrew powszechnemu, jak mi się wydaje, przypuszczeniu – nie jest lubiany przez rówieśników. Zresztą jeszcze w młodości ma wyraźne, lewicowe poglądy, które artykułuje dość jasno, co w kraju niedawno jeszcze walczącym z bolszewikami może uchodzić za podejrzane. Dodatkowo jest jedynakiem, pieszczochem matki, która dmucha i chucha na niego, jak tylko może. Od separacji z mężem Krzysztof będzie jedynym mężczyzną w jej życiu, cudownym dzieckiem, geniuszem. Trudno, aby ktoś taki wzbudzał wielki szacunek dojrzewających młodzieńców, wychowywanych na klasycznych wzorcach mos maiorum.

                  Gdy nadeszła wojna, okazało się, że poeta na szczęście nie odziedziczył po wuju urody. Odziedziczył natomiast coś innego, coś, co dużo bardziej wryło się w jego duszę – świadomość pewnego rodzaju odmienności. Baczyńscy w czasie wojny musieli więc zmagać się z kompleksem własnej żydowskości, potęgowanym dodatkowo przez przemierzające Warszawę raz po raz niemieckie patrole. Jeden donos mógł skończyć się tragicznie. Matka kompensowała ten wyczuwalny brak nadmierną nabożnością, natomiast Krzysztof – manifestacyjną wręcz polskością. Muszę przyznać, że ilekroć myślę o Baczyńskim przypomina mi się cytat z Meira Ezofowicza Orzeszkowej:

                  Natenczas w piątkowe i sobotnie wieczory panowała w miasteczku głucha cisza i ciemność, karaici bowiem wbrew talmudystom nie spotykali świętego dnia sabatu światłem rzęsistym, gwarnym weselem i obfitymi ucztami, ale witali go ciemnością, milczeniem, smutkiem i rozmyślaniem nad upadkiem świątyni chwały i mocy ojczystej. Wtedy z czarnych wnętrzy domostw, zza małych mętnych okienek, wypływały na zewnątrz przyciszone, przeciągłe, śpiewne i żałośliwe dźwięki, którymi ojcowie opowiadali dzieciom swym o prorokach, którzy nad rzekami Babilonu tłukli harfy swe i ucinali palce u rąk [wyróżnienie – D.Ż.], aby nikt zmusić ich nie mógł do śpiewu w niewoli o błogosławionej krainie Chawili, kędyś na południu Arabii położonej, w której dziesięć pokoleń izraelskich mieszkało w swobodzie, szczęściu i pokoju, nie znając, co to kłótnia albo miecz, o świętej rzece Sabationu, kryjącej izraelskich tułaczy przed oczami ich wrogówE. Orzeszkowa, Meir Ezofowicz, https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/meir-ezofowicz.html [dostęp: 24.12.2020].[3].

                  Mój Baczyński jawi się niczym prorok z czasów niewoli babilońskiej, który wprawdzie śpiewa w niewoli, ale śpiewa ku chwale niewolników, nie zwycięzców. Raduje pokonanych. Śpiewa, a równocześnie dąży ku własnemu unicestwieniu. Poeta zdaje się łączyć w sobie polskość i żydowskość, co daje mu zdwojoną żarliwość, co każe mu być jednocześnie poetą romantycznym i prorokiem. Gra w nim kompleks narodzenia „z matki obcej”, choć w gruncie rzeczy skrywa się w nim siła Mickiewiczowskiej przepowiedni. Jego odmienność stanowi źródło siły, tej siły, o której mowa w Meirze Ezofowiczu. Siły walki o świętą sprawę, walki, którą podjąć mogą tylko homo sacer, jak powiada Panas, święci-przeklęci.

                  Gdy czytam – „Byłeś jak wielkie, stare drzewo, / narodzie mójjak dąb zuchwały”K.K. Baczyński, *** [Byłeś jak wielkie stare drzewo] [w:] tegoż, Utwory zebrane, oprac. A. Kmita-Piorunowa, K. Wyka, Kraków 1961, s. 435.[4] – nigdy nie jestem przekonany, czy chodzi o naród żydowski, czy polski, prawdopodobnie o oba, których łącznikiem byłby polski romantyzm. Podobieństwa między Baczyńskim a Słowackim wykazał już w 1947 roku Jerzy Zagórski w słynnej Śmierci Słowackiego, ja natomiast zasygnalizuję tylko jeden aspekt, w którym Baczyński (chyba świadomie) przewyższa Słowackiego.

                  Dlaczego „Jan Bugaj” zginął? Myślę, że tego pragnął. Powszechnie wiadomym jest, że dowódcy proponowali Baczyńskiemu bezpieczniejsze stanowisko, z dala od frontu, w cieniu wydarzeń. Mógł więc być Krzysztof propagandzistą, uniknąć przypadkowej kuli i przeżyć. Ale poeta odmawia, wybiera śmierć żołnierską, ginie z bronią w ręku 4 sierpnia. Nad ciałem pierwszego zabitego Niemca płacze i powtarza: „Zabiłem człowieka”. Nawet w jego chyba najbardziej znanym wierszu – Elegii o chłopcu polskim – chłopiec umiera w zagadkowy sposób. Trochę jak Chrystus zabity podwójnym ciosem: zabija go kula, a jednocześnie nieogarniona wręcz ilość cierpienia, które jest tak dotkliwe, że chłopiec odczuwa je sensualnie, całym sobą. „Pękające serce” to jedyna właściwa reakcja ludzi wrażliwych na okrucieństwo wojny.

                  Powtarzam więc pytanie. Dlaczego Baczyński umiera? Z jednej strony wydaje się, że Baczyński chce podzielić los swoich – Żydów, chce spłacić dług, który wobec nich zaciągnął, przebywając po aryjskiej stronie w czasie, gdy oni ginęli za nieodległymi murami getta. Chce podążyć razem ze swoimi braćmi, a jednocześnie umrzeć inaczej niż oni – z bronią w ręku. Umrzeć tak, jak powinien umierać mężczyzna. Z drugiej strony „Jan Bugaj” chciał osiągnąć pełnię romantycznego wieszcza – polec na ołtarzu ojczyzny, co nie udało się ani Mickiewiczowi, ani Słowackiemu, ani tym bardziej Krasińskiemu. Dzięki temu poeta niejako góruje nad wieszczami, osiąga romantyczne spełnienie w postaci bohaterskiej śmierci. Słowacki umiera na gruźlicę, Mickiewicz – podobno otruty, ale właściwie nie wiadomo, Krasiński natomiast zniewolony przez ojca umiera z powodu nie do końca wyjaśnionej choroby. Baczyński jawi się jako człowiek czynu, konsekwentnie zmierzający ku walce zbrojnej. Jak już napisałem, poeta nie rozwija się w pełni, ale dzięki śmierci w młodym wieku mu się to wybacza. Czy pchała go do tego rówieśnicza presja, czy chęć udowodnienia własnej męskości, czy może dwustuprocentowa polskość syna Żydówki, czy może kilkupokoleniowe tradycje walki narodowowyzwoleńczej? Zapewne nigdy się tego nie dowiemy. Ważne jest to, że cel zostaje osiągnięty. W efekcie tego, jak pisze Stefan Zabierowski:

                  [w]ystąpiły i inne objawy społecznego kultu. W Pałacu Blanka, gdzie zginął poeta, w gimnazjum im. Stefana Batorego, w którym zdawał maturę, wmurowano tablice pamiątkowe. W Warszawie jest ulica Baczyńskiego. Imię Baczyńskiego nadawano szkołom i zastępom harcerskim. Pisarze nawiązywali w swoich utworach do biografii i twórczości poety. Do wierszy Baczyńskiego komponowano muzykę, a wykonywali je wybitni interpretatorzy, jak na przykład piosenkarka Ewa Demarczyk. W telewizji przedstawiano widowiska o poecieS. Zabierowski, Legendotwórczy charakter biografii Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, „Prace Polonistyczne” 1987, nr 43, s. 259.[5].

                  To właśnie z siły uświęconej śmierci czerpie legenda o Baczyńskim, niech świadczy o tym wybitnie polski charakter jego twórczości. Krzysztof doczekał się monografii i wielu opracowań niedługo po własnej śmierci, a mimo tego poza językiem polskim praktycznie nie funkcjonuje w głębszej recepcji. Jego mit jest niezrozumiały poza polskim kontekstem.

                  Kończąc, można by wreszcie zadać sobie pytanie, jaki byłby Baczyński, gdyby przeżył. Moim zdaniem najlepiej powtórzyć za Jerzym Jarzębskim: „Kogo obchodziłby gruby, stary Baczyński jedzący rosół z makaronem?”Żywcem odgrzebany, T. Nyczek rozmawia z J. Jarzębskim, „Przekrój” 2010, 30 III. Do przeczytania tutaj: http://www.encyklopediateatru.pl/artykuly/90892/zywcem-odgrzebany [dostęp: 24.12.2020].[6].

                   

                  Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
                  Źródło tekstu: Dariusz Żółtowski, Mój Baczyński, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 84

                  Przypisy

                    Powiązane artykuły

                    23.04.2020

                    Nowy Napis Co Tydzień #046 / Wilno Tyrmanda

                    Historia uczy, że jeszcze nikogo i niczego nie nauczyła. Brzmi jak truizm, a jednak biografia Leopolda Tyrmanda – pisarza 2020 roku w Polsce – pokazuje, że historia nie tylko bywa nieznana, ale zasysa niczym czarna dziura także to, co prawdziwe. Tak jak wojenne dzieje Tyrmanda. Jak było z nimi naprawdę?

                    *

                    Rok 2015. Pracuję nad biografią Leopolda Tyrmanda. Punktem wyjścia do książki jest moja praca licencjacka pod tytułem Jak tworzono wizerunki Leopolda Tyrmanda. Konstatacją z niej płynącą jest konieczność przejrzenia amerykańskich archiwów autora Złego. Dzielę zatem życiorys pisarza na dwadzieścia cztery epizody, posegregowane głównie przez chronologię poszczególnych etapów jego życia. Wyjątek stanowią jego najważniejsze książki i rodzina. Nad biurkiem wieszam mapę Europy, kupioną w sklepie papierniczym. Sądzę, że – niczym Almagest – pomoże mi rozrysować wędrówki Leopolda Tyrmanda po świecie. O ile którekolwiek z nich naprawdę miały miejsce.

                    Rozdział Szeryf z Trębackiej, drugi w książce, traktuje o dzieciństwie urodzonego w 1920 roku Lolka, jak nazywają go przyjaciele. W latach 30. XX wieku najdalszą wycieczką, na jaką wypuszcza się Tyrmand, jest budująca się Gdynia. Pisarz przez lata będzie nosił w sobie sentyment do morza i marynistycznych przygód rodem z powieści Jacka Londona. W 1985 roku wybierze się na urlop na Florydę, gdzie na plażach Fort Myers są podobno najpiękniejsze zachody słońca. Ten amerykański okaże się ostatnim.

                    Rozdział trzeci, to Architektura wnętrz własnych. Traktuje o wyjeździe Poldka na studia w Paryżu. Stypendium załatwia sobie sam. Pomagają mu w tym umiejętności rysownicze i niezłe oceny na maturze zdanej w Gimnazjum im. Kreczmara na ulicy Wilczej w Warszawie, które – w przeciwieństwie do starszego o kilka lat Słonimskiego – z powodzeniem kończy.

                    Sławomir Mrożek wiosną 1985 roku napisze:

                    […] Te Leopoldowe studia w Paryżu nie były takie, jak niegdyś wojaże Jana Kochanowskiego do Padwy, czy później Bronisława Malinowskiego do London School of Economics. Ani nawet takie, jak wysyłanie do tegoż Paryża czy do Brukseli żydowskich synów z Polski przez ich zamożne rodziny.

                    Tekst Mrożka ukaże się w emigracyjnym piśmie „Puls”. Upłynie trzydzieści lat, nim do szerokiego grona czytelników trafią Mrożkowe dzienniki, a wkrótce i edycja jego listów pisanych z Tyrmandem. Okaże się, że obaj literaci pozostawali w bliskiej przyjaźni przez lata. Historia literatury współczesnej nie odnotuje tego jednak ani w latach 80., ani w latach 90., ani na początku XXI wieku. Rzecz charakterystyczna dla wielu emigracyjnych losów: niepamięć.

                    *

                    Rok 1938. W Paryżu ścieśniony horyzont ulicy Trębackiej rozrasta się aż po Sekwanę, gdzie miasto pulsuje jazzem, modą i miłością. Lolek udziela korepetycji, z zarobionych drobniaków starcza mu na fasolę z frytkami. Zachwyca się A-tisket, a-tasket Elli Fitzgerald, idzie też na pierwszy koncert jazzowy. Gdy wygrywa drużynowo akademickie mistrzostwa w koszykówkę, nagrodę wręcza mu słynny Le Corbusier. Tyrmand wspomina to zdarzenie w swoim tekście dla „Tygodnika Powszechnego” w 1950 roku, kiedy opisuje architekturę MDM. Dwa lata wcześniej ponownie spotkał Le Corbusiera na światowym zjeździe intelektualistów we Wrocławiu. Podobnie, jak Picassa i Szołochowa.

                    Rozdział Ostatni mecz, to wakacje 1939 roku. Tyrmand wraca wówczas na wakacje do Polski przepełniony melodią wielkiego świata. Polska wygrywa 4:2 z Węgrami w piłkę nożną, mecz oglądają wspólnie z Kazikiem, kolegą z gimnazjum Kreczmara. Obaj na zawsze pozostaną na maturalnym zdjęciu uśmiechnięci, gotowi na podróż w prawdziwe, dorosłe życie.

                    Lata 90. XX wieku. Jeden ze szkolnych kolegów Tyrmanda opowiada Mariuszowi Urbankowi, jakoby Tyrmand miał przed wojną inne nazwisko. Historia ta powracać będzie w wielu pytaniach, jakie zadadzą mi dziennikarze, gdy wydam w 2016 roku biografię Tyrmanda. Tak poznam jednego z dziennikarzy, który odkrył, że ów kolega Tyrmanda sam miał niegdyś… inne nazwisko.

                    Rok 2016. Docieram do papierów, które nie pozostawiają wątpliwości: spis uczniów z Gimnazjum Kreczmara jednoznacznie mówi o uczniu, Leopoldzie Tyrmandzie. Jednocześnie, książka telefoniczna podaje, że przy Franciszkańskiej pracuje w  1935 roku Mieczysław Tyrmund. Badania nad historią rodziny rozwikłają wkrótce zagadkę: samogłoski w czasach ręcznego pisma przekręcano nagminnie.

                    Dorosłość zaskakuje Tyrmanda wczesnym rankiem 1 września 1939 roku.

                    Jego rodzice, Maryla i Mieczysław, zostają w Warszawie. Jeszcze nie wiedzą, że właśnie rozpoczyna się najkrwawszy rozdział w historii XX wieku i że w ich genealogicznym drzewie za sześć lat nie zostanie praktycznie nikt. Trafią do warszawskiego getta, a w 1942 roku wywiezieni zostaną do obozu Majdanek. Tam, na wielkim placu, Mieczysław zobaczy Marylę ostatni raz, by chwilę potem trafić do mieszczących się po prawej stronie obozu niskich baraków z komorami gazowymi.

                    A Lolek? We wrześniu 1939 roku ucieka na Wschód. Przez Brześć i Lwów dociera do Wilna. „Wilno nasze, a my Rosjan”, mówią miejscowi, gdy sowieckie wojska zajmują Litwę.

                    Jest rok 2015. Po nitce do kłębka trafiam na wzmiankę o Tyrmandzie w wileńskich archiwach KGB. Kustosz odpisuje ze śmiertelną powagą: „It is a criminal case…”

                    Jednocześnie, rekonstruuję zdarzenia z opisów, dzienników i wspomnień.

                    Rok 1940. Tyrmand mieszka z Leszkiem Zawiszą przy ulicy Portowej 22 w Wilnie. W garderobie urządzają sobie sparingi bokserskie. Lubią wileński dom doktorowej Kiakszto, mieszkają w nim aktorzy, artyści, dyrektor teatru. Dla Leopolda Tyrmanda nie jest to pierwsza, zagraniczna wyprawa. W 1940 roku nie wie, że może się wkrótce okazać ostatnią.

                    Rok 2019. Program telewizyjny, w którym jestem gościem wspólnie z historyczką, Joanną Siedlecką. Zajmuje się Herbertem, Kosińskim i pisarzami niszczonymi w przeszłości przez bezpiekę. Na temat Tyrmanda ma takie samo zdanie, jak ja. W przeciwieństwie do dziennikarza, który dopytuje:

                    Dlaczego Tyrmand nie rozliczył się ze swojej przeszłości?

                    Ależ rozliczył się. Ma pan przez sobą książkę.

                    Dlaczego Tyrmand nie rozliczył się, skoro tak piętnował komunizm…

                    Ależ ma pan napisane…

                    Rozmowa przybiera dziwny obrót. Okazuje się, że historia uczy, że jeszcze nikogo niczego nie nauczyła. Konserwatywni, światli dziennikarze wciąż wietrzą w biografii Tyrmanda spisek, choć mają przed sobą fakty, zdjęcia, akta sprawy. Może nie czytali przed wejściem na wizję?

                    Dochodzę w trakcie nagrania do wniosku, że wciąż w 2019 roku szukamy formuły o tym, jak o Tyrmandzie rozmawiać. Póki co jednak żadna z formuł się nie sprawdza, bowiem w każdym wypadku – krótkiej notki prasowej, artykułu wspominkowego, programu publicystycznego – wszyscy wracają do tych samych klisz, do historii takich, jak ta o innym przed wojną nazwisku. Lub do tej o kolaboracji Tyrmanda z Sowietami.

                    *

                    Zima 1940 roku jest bardzo sroga. To dlatego Lolek dostaje szalik od niedawno poznanego Franciszka Walickiego. Za szesnaście lat zorganizują pierwszy w Polsce festiwal jazzowy, zaś za czterdzieści siedem – Franek posądzi Lolka o współpracę z Sowietami. W 1987 roku Tyrmand nie będzie mógł zaprzeczyć, tak jak nie mogą zaprzeczyć inni zmarli z cmentarza pod Nowym Jorkiem. Walicki opowie na łamach „Jazz Forum” oraz „Odry”, że jego kolega, Lolek Tyrmand, pisał zaciekłe felietony do „Prawdy Komsomolskiej”. „Ojciec big-beatu” pokusi się nawet o wyprawę na Białoruś, by odszukać dawnego redaktora naczelnego radzieckiej gazety. Na łamach „Odry” Franek Walicki doda, że co prawda słyszał po tym, jak Tyrmanda aresztowano, że to „poważna sprawa i lepiej się nią nie interesować”, ale nie drąży wówczas – podczas wojny – tematu. W 1987 roku zaś stwierdza, że nigdy potem z Tyrmandem o tym nie rozmawiał. A może to Tyrmand nie mówił mu wszystkiego?

                    Wiosna 2016. Docieram do archiwum KGB i NKWD w Wilnie, przy ulicy Giedymina. Ponieważ w instytucji jest remont, do czytelni wchodzę bez okazania żadnego dokumentu tożsamości. Otwieram teczkę Tyrmanda. Papiery spisane są po rosyjsku i po litewsku. W jednej z kopert ze zdziwieniem odkrywam legitymację studencką Tyrmanda. A potem akta:

                    Wilno, 15.04.1941

                    Tyrmand jest jednym z dowódców polskiej młodzieżowej nielegalnej kontrrewolucyjnej organizacji. Prowadzi aktywną działalność w celu zwerbowania młodzieży do organizacji. Rozpowszechnia nielegalną literaturę organizacji. Udostępnia swoje mieszkanie na spotkania przywódców organizacji. Na jednym z nich Tyrmand występował i żądał aktywnych działań w walce z władzą sowiecką na Litwie o niepodległość byłej kapitalistycznej Polski.

                    W 1940 roku to Zawisza postanawia wciągnąć Lolka do pracy w konspiracji. Tyrmand, wciąż posiadając legitymację studenta studiów humanistycznych, dorabia jako felietonista w „Prawdzie Komsomolskiej”. Kolega Franek Walicki również w tej gazecie pracuje jako rysownik, ale o podwójnym życiu kolegi nie wie. Po latach poda konkretne liczby, ile Tyrmand tekstów napisał. Sprawdzam. Żaden z tekstów nie jest podpisany. Podobno taki był wówczas zwyczaj. Kto teksty redagował, kto był ich autorem? Tego już się nie dowiemy. Dowiedzieć się jednak możemy czegoś innego.

                    W roku 1940 Tyrmand wstępuje do jednego z polskich oddziałów niepodległościowych. Wydają w nim gazetkę „Za naszą i waszą wolność”. W niektórych wywiadach czytam w  2015 roku, że Tyrmand złożył przysięgę na ręce Juliana Kulikowskiego ze Związku Walki Zbrojnej – później pułkownika w I Oddziale Organizacyjnym Komendy Okręgu Wileńskiego Armii Krajowej. Tyrmand w Porachunkach osobistych pod koniec lat 60. napisze, że „spał na powielaczu” i wykradał z „Prawdy Komsomolskiej” czcionki. Nieprzychylni Tyrmandowi podważą tę wersję, twierdząc, że w tamtych czasach była w gazetach inna technika druku i że wersja Tyrmanda, to fikcja.

                    Pismo „Za Naszą i Waszą Wolność” było pismem Okręgowego Biura Informacji i Propagandy ZWZ i było adresowane głównie do młodzieży – mówi mi Radosław Butryński. Jest redaktorem naczelnym portalu Dws-Xip.pl. – Także przynależność organizacyjna wspomnianych przez pana trzech młodzieńców (Tyrmand, Zawisza i Korniłowicz – przyp. M.W.) nie budzi wątpliwości. Poza tym Okręg Wileński był dość wyjątkowy, ponieważ już na początku okupacji wszystkie większe i mniejsze organizacje niepodległościowe podporządkowały się najpierw Służbie Zwycięstwu Polski, a następnie Związkowi Walki Zbrojnej. Celem było ujednolicenie oporu na Wileńszczyźnie i działanie pod jednym kierownictwem. Początkowo płk Julian Kulikowski działał na Wileńszczyźnie bez kontaktu z ZWZ. Od marca 1940 stał na czele niezależnej organizacji pod nazwą Liga Wojenna Walki Zbrojnej, która została podporządkowana ZWZ dopiero jesienią 1941. I nie muszę chyba dodawać, że na Wileńszczyźnie był to wyjątek. Po wcieleniu LWWZ został mianowany szefem sztabu Okręgu Wilno ZWZ. Biorąc pod uwagę, że byli oni aresztowani przez NKWD, to jasnym jest, że przed lipcem 1941, a więc wtedy, kiedy płk Kulikowski nie był oficerem ZWZ, a komendantem LWWZ. Ta organizacja działała dość krótko i to w czasie okupacji sowieckiej. Dokumentacja wytwarzana za czasów tej okupacji jest żadna lub bardzo mizerna. Tak naprawdę do dzisiaj niewiele się o niej wie. Według mnie Tyrmand został wciągnięty przez Babinicza do LWWZ. Czy do organizacji niepodległościowych wcielano młodzież? Oczywiście, że tak. Było to bowiem środowisko bardzo dynamiczne, chętne do działania i patriotyczne. Armia Krajowa, w założeniu organizacja wojskowa stricte kadrowa, także to robiła. Najlepsze oddziały Kedywu Komendy Głównej, czy też Komendy Okręgu Warszawa ZWZ-AK tworzone były z młodzieży harcerskiej (Batalion  „Zośka”, czy też  „Parasol”).

                    Tutaj tropy zaczynają się łączyć. Kontaktem w Wilnie w 1940 roku jest niejaki Babinicz. Jego nazwisko od początku brzmi niewiarygodnie, bo jak z Sienkiewicza.

                    „Pracuję w wywiadzie, nie polskim wprawdzie, lecz sprzymierzonym – mówi im. – Więc mogę wyrobić odpowiednie papiery. Ale na to będę potrzebował czasu”.

                    Jest ich trzech, obok Lolka i Leszka jest jeszcze Andrzej Korniłowicz. Przerzucają drobne paczki, załatwiają wyjazd poszukiwanego szpiega, szmuglują towar. A obok tego odbywają sparingi bokserskie w garderobie – pomieszczenia na poddaszu domu doktorowej Kiakszto przy Portowej 22 są spore. Robota przyprawia ich o dreszcz emocji, ale wielka wojna rozgrywa się gdzieś daleko. Babinicz przychodzi ich raz odwiedzić. Czy im pomoże – tego nie mówi. Wkrótce zaprasza ich do siebie, dzień przed Wielkanocą 1941 roku. Ich uwagę zwracają wojskowe buty pracującej w domu służby.

                    Po powrocie na Portową przezornie zakopują niektóre książki w ogrodzie na tyłach domu. Mają nosa – w nocy dochodzi do nalotu.

                    Buty łomoczą na schodach, po chwili otwierają kopnięciem drzwi na pierwszym piętrze. Rewizja i świecenie latarkami po oczach. Żołnierze szukają materiałów obciążających chłopaków. Na środku biurka stawiają znalezioną w pokoju małą, amerykańską flagę.

                    Do Lolka idzie właśnie Janka, znajoma aktorka z wileńskiego teatru. „Wspinałam się do domu, gdy minął mnie patrol NKWD” – powie po latach Mariuszowi Urbankowi w książce Zły Tyrmand. Jej wspomnienia okażą się kluczowe.

                    Trzech muszkieterów trafia na Łukiszki. Wiedzą jedno: wsypał ich Babinicz.

                    W więzieniu spędzają trzy miesiące. Ciągłe przesłuchania, spanie przy świetle, zastraszanie. Tyrmand ma podobno dostać wyrok dwadzieścia pięć lat. Zawisza po latach wspomni o ośmiu. W archiwach KGB informacji o konkretnym wyroku brak. Wiadomo, że gdy w czerwcu 1941 roku do Wilna wkraczają Niemcy, więźniowie ruszają transportem na Wschód. A stamtąd się nigdy nie wraca. Po latach Tyrmand napisze:

                    Więzienie, zwłaszcza w totalizmach, polega przede wszystkim na strachu, że mogą ze mną zrobić co chcą, a ja nie mogę nic, ani bronić się, ani argumentować, ani uciekać. Przebywałem kiedyś w Wilnie na Łukiszkach; byłem młody, siedziało mi się znakomicie, gdyż walka o jakieś święte sprawy wydawała mi się jeszcze wartością samą w sobie, ale wybuchł tam tyfus i zrozumiałem, jak bardzo odmówioną mam szansę ratunku, ja ubezwłasnowolniony.

                    Muszkieterowie uciekają ze zbombardowanego pociągu, wkrótce ich drogi się rozchodzą. W Wilnie powstaje getto, Niemcy rozstrzeliwują Żydów w Ponarach. Tyrmand ucieka i ukrywa się z innymi Polakami.

                    Po wojnie życzliwi ludzie plotkują o rzekomej współpracy Tyrmanda z Sowietami. O jego prawdziwej wojennej historii – nie wiedzą. Ciężko, żeby Tyrmand opowiadał o wojennej konspiracji albo o tym, że w obozie koncentracyjnym w Oslo siedział z obecnym (w latach 50.) premierem Norwegii.

                    Kiedy Lolek w latach 50. idzie korytarzem w jednym z budynków ministerialnych, z naprzeciwka nadchodzi… Babinicz. Mężczyzna udaje, że go nie zna. Jak się okazuje, obaj są członkami Związku Literatów Polskich.

                    W latach 60. MSW zakłada Babiniczowi teczkę. Na początku XXI wieku u Joanny Siedleckiej przeczytamy o Babiniczu:

                    Do 1937 roku mieszkał w 14 miejscowościach. W latach 1923–1925 podejrzewano go o szpiegostwo na niekorzyść Polski. Był przez pewien czas konfidentem policji. […] W archiwach Oddziału II MSW figuruje jako agent gestapo. Z listu ambasadora RP w Moskwie, prof. Kota, z roku 1941 wynika, że Polacy z Wilna podzielali zarzuty o szpiegostwo Babinicza na rzecz Niemiec, denuncjowanie Polaków i wydawanie ich w ręce gestapo. W 1940 został zdemaskowany przez władze radzieckie i przewerbowany. […] W 1955 jego sprawę przedstawiono do decyzji Departamentu III Julii Bristigerowej, przekazała ją jednak do archiwum.

                    Babinicz umiera na zawał w 1969 roku. Po latach wdowa po nim w liście do autora Złego Tyrmanda zapewnia, że nic z tych rzeczy nie jest prawdą.

                    Spotykam w 2017 roku Joannę Siedlecką na korytarzu Polskiego Radia, idziemy na nagranie do Chuligana Literackiego „Trójki”.

                    – Żona Babinicza twierdzi, że był niewinny – mówię.

                    – Żona, dobre. On miał trzy żony! – odpowiada Joanna Siedlecka.

                    Zawisza zostaje w latach 70. profesorem architektury na uniwersytecie w wenezuelskim Caracas. W jednym z listów do Tyrmanda spyta: Czyli co? Już chyba nigdy nie dowiemy się, jak było naprawdę.

                    Tyrmand umiera w 1985 roku, oglądając – jak się rzekło – zachód słońca. W 1987 Franciszek Walicki opowiada na pewnym spotkaniu w „Hybrydach” o współpracy Lolka z „Prawdą Komsomolską”. O działalności konspiracyjnej – nie wspomina. W 2017 roku słyszę, że ktoś chce wydać teksty z tej gazety. Wybucham śmiechem i mówię, że to szukanie sensacji.

                    *

                    W 2016 roku poszukuję dokumentów, które pozwoliłyby ustalić, jak z Tyrmandem było naprawdę. W archiwach KGB odnajduję teczkę Lolka. Są akta, są sprawozdania z przesłuchania. A wreszcie – jest niepodległościowa gazeta, którą miał wydawać. W rubryczce z nazwiskami osób przeglądających papiery, zauważam świeży wpis: „Babinicz”, a obok data: 2014.01.24.

                    Blednę. Czy to możliwe, że ta szpiegowska historia wciąż trwa? – pytam siebie.

                    Szukam domu przy Portowej 22, ale taka ulica już nie istnieje. W jej miejscu biegnie Pamenkalno Gatve, obok Tauro Gatve, gdzie mieszkał Miłosz.

                    Numerację zmieniano wielokrotnie, więc odwiedzam kolejno blisko dwadzieścia domów. Mam w pamięci słowa Janki Balukiewicz o „wspinaniu się do domu”. Ale co to oznacza? Że po schodach? Po wzgórzu? Po płytach?

                    Do ostatniego z domów prowadzą wąskie schody, zachodzę tam bez większej nadziei. Na elewacji – numer 32. W środku – wykusze, dębowa biblioteka, luksfery i szklane, rozsuwane drzwi. Mieści się tam Dom – Muzeum Rodziny Venclova. To tam od 1945 roku mieszkali słynni litewscy pisarze – Tomas i jego ojciec, Antanas.

                    „Nikt tu podczas wojny nie przebywał. Właściciel, doktor Kiakszto został wywieziony z Wilna, gdy wybuchła wojna – zapewniają dziewczyny pracujące w fundacji”.

                    Siadam w aucie na parkingu, gotów do odjazdu. Towarzyszy mi uczucie małej porażki. Dom wydawał się na wyciągnięcie ręki, powinien być gdzieś tutaj. Dwa dni po powrocie do Torunia jeszcze raz włączam plik ze wspomnieniami Leszka Zawiszy. Tymi o sparingach bokserskich i Babiniczu. W jednym z akapitów czytam: W dolnym pokoju mieszkała doktorowa Kiakszto…

                    Jakaś straszna myśl fermentuje mi w głowie. Nie, myślę. Nie mogłem być aż tak nieuważny. Przekopuję gorączkowo papiery, to blednąc, to pęczniejąc do czerwoności, aż wreszcie mam pewność. – To ten dom! – krzyczę z podniecenia.

                    Natychmiast piszę do Justyny z Domu Venclovów. Nie wierzy mi, więc wysyłam wspomnienia Zawiszy, wrzucając je do translatora Google.

                    Tak oto przecinają się ścieżki dwóch pisarskich historii. Tyrmanda, o którym nie wiadomo było, gdzie mieszkał oraz Venclova, który nie wiedział, kto mieszkał w jego domu przed nim.

                    Historię Tyrmanda, Babinicza i archiwów opisuję w książce Biografia Leopolda Tyrmanda. Moja śmierć będzie taka jak moje życie. W Domu Venclovów organizujemy w listopadzie 2016 roku spotkanie, przychodzą wykładowczynie z Centrum Polonistycznego, Polonia.

                    W kącie książkę przegląda litewski archiwista. Pod koniec lektury rozdziału o Wilnie, wybucha śmiechem.

                    „Babinys! – krzyczy. – To nie Babinicz przeglądał niedawno te archiwa, tylko Babinys. To mój kolega, pracuje w tym archiwum”.

                    Wszyscy się śmiejemy z tej historii, która jest równie nieprawdopodobna, co autentyczna.

                    *

                    Październik 2019. Konferencja na Uniwersytecie Wileńskim. Po moim referacie o związkach Tyrmanda z Wilnem odzywa się dwóch naukowców.

                    Czemu Tyrmanda nie rozstrzelano za pisanie do „Prawdy Komsomolskiej”? – pyta starszy profesor.

                    A ja bym się upierał – mówi drugi naukowiec, młodszy – że Tyrmand jednak mógł podczas wojny lewicować. Dotarłem do listów Jarosława Iwaszkiewicza do Jerzego Borejszy. Wynika z nich, że Iwaszkiewicz pomagał załatwić Tyrmandowi pokój w YMCA w 1947!

                    Chodzi o pokój w domu przy Konopnickiej 6, w którym Tyrmand zamieszkał po wojnie.

                    Oczywiście nie czytałem tego, co pan – mówię – ale zapewniam, że Tyrmand nie lewicował.

                    Po konferencji dowiaduję się, że pierwszym z pytających był profesor Tadeusz Bujnicki. Jego ojciec Teodor, założyciel grupy „Żagary”, był w 1940 roku redaktorem kolaboracyjnego pisma „Prawda Wileńska”, które później zostało wznowione w 1944 roku. Armia Krajowa wydała na Bujnickiego wyrok śmierci, który został wykonany w listopadzie 1944 roku.

                    Drugi z naukowców, to doktor Grzegorz Bąbiak. Wydał książkę Na rogu Stalina i Placu Trzech Krzyży. Listy do Jerzego Borejszy 1944–1952. Zamawiam książkę i kilka dni później czytam ów list. Wynika z niego, że Iwaszkiewicz zapytuje w liście Borejszę o możliwość załatwienia kwatery dla jakiegoś młodego twórcy (nie literata). O tym, że chodzi o Tyrmanda, mówi jedynie przypis.

                    Zastanówmy się chwilę nad przyczynkiem do tych poszukiwań. Po pierwsze, załatwienie ciasnej klitki, po drugie – przez samego Iwaszkiewicza (o ile wiem, pozycja obowiązkowa w lekturach szkolnych do dziś), który miał być polskim kandydatem do literackiej nagrody Nobla w 1965 roku, po trzecie – przez Iwaszkiewicza, z którego córką, Marysią, Tyrmand się krótko umawiał i która to córka zakładała kawiarnię w wydawnictwie „Czytelnik”, w którym:

                    Borejsza był prezesem,

                    – Tyrmand po odwilży w 1956 roku wydał Złego,

                    doktor Bąbiak wydał swoją książkę.

                    Co ten łańcuch dedukcyjny ma wspólnego z lewicowaniem Tyrmanda – do teraz nie mam zielonego pojęcia. Tezę tę jednak rzucił uznany naukowiec, na plenum, podczas konferencji. I znów przypomniała mi się konstatacja, że historia uczy, że jeszcze nikogo niczego nie nauczyła.

                    *

                    Styczeń 2016. Rozmawiam z szefem Archiwum Emigracji jednego z uniwersytetów.

                    – Tyrmand był komunistą! – krzyczy.

                    – Jak to? – pytam.

                    – Wydał książkę w „Czytelniku” tak? „Czytelnik” był wydawnictwem państwowym, tak? A państwo mieliśmy komunistyczne, tak? No! Więc Tyrmand był komunistą!!

                    Uśmiecham się grzecznie i wychodzę. Trochę mi niezręcznie się z nim spierać, bo jest starszy, ma wyższy stopień naukowy, a ja nieopatrznie przyszedłem w dresach. Przecież ci wszyscy badacze Tyrmanda, to docenci i profesorowie. Jakim prawem miałbym sądzić, że wiem lepiej, jak opisać historię, która nikogo nie…

                    *

                    Listopad 2019. Nagranie programu telewizyjnego.

                    „To jak było z tym fałszywym nazwiskiem Tyrmanda? Podobno już przed wojną nazywał się inaczej?” – pyta dziennikarz z iskrami w oczach.

                    Uśmiecham się ponuro i zaczynam tłumaczyć od nowa. Ale jak tłumaczyć czyjeś życie w formule programu krzyżowego ognia pytań?

                    Prowadzący zaczynają się znów spierać. Program nagrywany jest „do puchy”, ale nagranie idzie w czasie rzeczywistym, bez cięć. Podnoszę ostrożnie rękę i mówię: „Proszę, nie krzyczmy”.

                    Kiedy wydałem w 2016 roku biografię Tyrmanda, zadzwoniłem po jakimś czasie do Barbary Hoff, drugiej żony pisarza. Odpowiedziała z rozbrajającą szczerością:

                    – Pan to go musiał nie lubić!

                    – Kto jak kto, ale ja? – spytałem zdumiony. – Dlaczego pani tak sądzi?

                    – Bo pan go cały czas w tej książce tłumaczy z czegoś i broni. A jego nie ma z czego tłumaczyć, bo on nikomu niczego złego nigdy nie zrobił!

                    Im więcej czasu mija od tej rozmowy, tym lepiej rozumiem panią Basię.

                    *

                    Lata 90. W książce Zły Tyrmand dawni znajomi pisarza kreślą jego pośmiertny portret. Opowiadają o człowieku znanym im do 1965 roku włącznie, kiedy wyjechał z kraju. O amerykańskich losach w krótkim rozdziale opowiada tylko wdowa, Mary Ellen Tyrmand.

                    Przyjaciele opowiadają zatem o Lolku, który miał przybrane nazwisko. O Lolku, który opowiadał dziwne historie o wojnie. O Lolku, który niby był kelnerem u Niemców i że podobno udawał Francuza podczas wojny. Kazimierz Koźniewski chwali się, że to on namówił Tyrmanda na zrobienie ze Złego powieści, a nie komiksu. Inni dodają: Tyrmand był oportunistą, ale na pokaz. Niczym za ten swój oportunizm nie płacił.

                    Lata 60. Wychodzi powieść Filip Tyrmanda. Mały nakład, szybko ginie w pamięci. Stefan Kisielewski, przyjaciel Tyrmanda, przez lata będzie jednak powtarzać, że to najlepsza książka Poldka. W Filipie autor opisuje losy niejakiego Filipa Vencela, który podczas wojny ucieka z Wilna, ukrywa się na granicy Litwy i Białorusi, w końcu wyrabia sobie lewy paszport i ucieka na roboty do Niemiec. Żyd biegnący do paszczy lwa.

                    Lata 70. Drugi mąż Barbary Hoff, Robert, podczas remontu mieszkania wyrywa ze ściany kable, przez które SB podsłuchiwała ich przez lata. Wiedzą, że to nie przypadek. Dziesięć lat wcześniej ojca Basi znaleziono powieszonego w celi. Nie było sekcji zwłok, a za oficjalny powód podano samobójstwo tego cenionego mecenasa. Gdy Tyrmand próbował prowadzić śledztwo na własną rękę, SB zaczęła deptać mu jeszcze bardziej po piętach. Tak, jak Basi. Podczas wyjazdu do USA ma za sobą ogon: służbom nadaje na nią sam Broniarek słynny polski dziennikarz.

                    Druga dekada XXI wieku. Joanna Siedlecka dociera do akt IPN, z których wynika, że przeciw Tyrmandowi sprawy operacyjne toczono w Polsce już od 1945 roku. Jednym z najgorliwiej donoszących na Tyrmanda był… Kazimierz Koźniewski. A także Roman Waschko. Ten drugi jest nawet na okładce drugiego wydania Złego Tyrmanda. Na tle ściany, w której zapewne tkwiły kable z mikrofonami.

                    Luty 2016. Archiwa Hoovera w Palo Alto w Kalifornii. Z ostatniego pudła z papierami Tyrmanda wygrzebuję niepozorny blankiet. To fałszywy dowód osobisty wystawiony w listopadzie 1941 roku na pograniczu Litwy i Białorusi. Leopold Tyrmand, pochodzenia francuskiego, wyznania rzymsko-katolickiego.

                    Listopad 2019. Rozmawiam przez telefon z badaczem osmiańszczyzny. To tereny na granicy Litwy i Białorusi.

                    – Skąd pan to ma?! – krzyczy do słuchawki. Wysłałem mu dowód osobisty Tyrmanda.

                    – Nie uwierzy pan, ale z Kalifornii. Co pan może o tym powiedzieć?

                    – Zna pan Filipa?

                    – Oczywiście.

                    – Ja też. Mam go właśnie otwartego na kolanach. Proszę pana, nazwiska, które Tyrmand opisuje w książce zgadzają się z rzeczywistością. Nazwiska dowódców z tego regionu.

                    – A czy blankiet jest prawdziwy?

                    – Tak. Przedwojenny sołtys sprawował tam władzę i miał stare blankiety.

                    Żegnamy się serdecznie.

                    *

                    Historia uczy, że jeszcze nikogo niczego nie nauczyła. Pewien człowiek, który niechlubnie zapisał się w historii, rzekł kiedyś, że kłamstwo stale powtarzane staje się prawdą. Tak też stało się z historią o Tyrmandzie-bikiniarzu. Historię tę powtarzano w czasach nie-prawdy, stalinizm i komunizmu. Tyrmand nie opowiadał nikomu ani o żydowskich przodkach, ani o pracy w konspiracji. Pewnie sam nawet nie wiedział, że sprawa operacyjna przeciwko niemu zamknięta została dopiero w latach 60. w ZSRR. A ci, którzy opowiedzieli po latach wspomnienia o Lolku, nie mogli wiedzieć, że Tyrmand doradzał amerykańskiemu rządowi, których polskich dziennikarzy wysłać na zaprzysiężenie Kennedy’ego. Ani, że w 1982 roku wyruszył do Chin w delegację najwybitniejszych pisarzy amerykańskich, której członków wybrał prezydent Ronald Reagan.

                    Rok 2020 będzie rokiem Leopolda Tyrmanda w Polsce. Pytanie – którego z opisanych tu Tyrmandów?

                    Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
                    Źródło tekstu: Marcel Woźniak, Wilno Tyrmanda, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 46

                    Przypisy

                      Powiązane artykuły

                      Loading...